14371

Szczegóły
Tytuł 14371
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

14371 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 14371 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

14371 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BĘBNY W GÓRACH ZACHODZĄCEGO SŁOŃCA I. WĘDROWIEC „Siądźcie wkoło kowboje, posłuchajcie opowieści, Co na starym Chisholm Trail było, we łbach wam się nie zmieści” Steve Harmer jechał jak przystało na prawdziwego Teksańczyka, z niedbałą łatwością, bez pośpiechu. Kolano jednej nogi przewiesił nonszalancko przez łęk siodła, rondo nasuniętego głęboko na oczy kapelusza skrywało w cieniu jego twarz. Jego szczupłe ciało kołysało się rytmicznie w takt wybijanego końskimi kopytami rytmu. Szlak, którym podążał, stopniowo wznosił się do góry, stając się coraz bardziej stromy. Droga wiła się między cedrami, zastępowanymi czasami przez jałowce i buki. Wyżej widoczny był sosnowy las. Spoglądając za siebie, Steve widział szeroką, trawiastą i słabo zadrzewioną nizinę, którą niedawno opuścił. Wokoło i powyżej piętrzyły się zalesione stoki gór. Wyrastały szczyt obok szczytu, oddzielone od siebie falistymi przełęczami, jak ślady po uderzeniach maczugi jakiegoś giganta. Nagle ze szlaku za samotnym jeźdźcem, odezwał się tętent kopyt. Steve zjechał na bok, ustępując jadącym z drogi, by go minęli, lecz oni zatrzymali się przy nim. Steve podniósł szerokie rondo swego kapelusza. Było ich dwoje, nieznajomych. Dziewczyna wydała się zupełnie nie na miejscu tu, w tej dzikiej okolicy. W dziwny sposób dosiadała swego wierzchowca i nic w jej postawie nie było nacechowane Zachodem. Była ubrana w strój do jazdy konnej, niewątpliwie ze Wschodu, ale Steve zapomniał o jej stroju, gdy spojrzał na jej twarz. Niesforny kosmyk złotych, błyszczących w słońcu kręconych włosów, opadł na jej białe czoło, a spod niego patrzyło na kowboja dwoje łagodnych, szarych oczu. Jej pełne usta były nieco rozchylone. — E, ty! — wyrwał go z zamyślenia szorstki głos. Towarzysz dziewczyny był dokładnym jej przeciwieństwem. Tak jak ona zupełnie nie pasowała do Zachodu, tak on wydawał się być idealnym przykładem jego mieszkańca. Był w średnim wieku, ciężkiej budowy ciała, z wielodniowym zarostem i brudnym, poszarpanym miejscami ubraniem. Miał ogorzałą, pospolitą twarz, a u pasa Steve zauważył ciężki rewolwer. Mężczyzna mówił szorstkim, chrapliwym głosem: — Ktoś ty i dokąd, jak ci się zdaje, jedziesz? Steve zesztywniał na ton tych słów. Spojrzał na dziewczynę, która wydawała się blada i przestraszona. — Nazywam się Harmer — odparł krótko. — Akurat tędy przejeżdżam. — Ta? — usta brodacza wykrzywił grymas wilczego uśmiechu. — Wydaje mi się, chłopcze, że zgubiłeś drogę, powinieneś wcześniej skręcić na południe. — Nie mówiłem dokąd jadę — zirytował się Steve. — Może mam powody, by wybrać tą drogę. — Tak też se pomyślałem — powiedział tamten i Steve wyczuł nutę groźby w jego głosie. — Ale możesz też mieć powód, żeby wybrać tamten szlak. Na tych wzgórzach nikt nie mieszka i nie lubią tu obcych. Pilnuj się, żebyś nie wdepnął w coś, o czym nie chciałbyś nic wiedzieć żółtodziobie. Podczas gdy Steve patrzył na niego oszołomiony, mężczyzna rzucił krótki rozkaz dziewczynie i oboje pognali w górę szlaku spinając konie ostrogami. Steve nie otrząsnął się jeszcze z wrażenia. „Cholera, nie obchodzą ich w ogóle te szkapy, że je tak gonią. I co znaczyła ta gadka? Może rzeczywiście powinienem skręcić na rozstajach, kurcze, ale ta dziewczyna była ładna!” Jeźdźcy zniknęli w gęstym lesie zaczynającym się nieco wyżej i Steve po chwili zadumy nacisnął konia kopytami i ruszył za nimi. „Przez cały Zachód gonię te teksańskie bydło za dziesięć dolców szkapę mam, a za czterdzieści siodło” Trzask! Huk wystrzału przerwał jego piosenkę. Między drzewami błysnął ogień. Kapelusz Steve’a zleciał mu z głowy, a jego wierzchowiec przestraszony hałasem, stanął na tylnych nogach, prawie wyrzucając go z siodła. Kowboj obrócił konia i zeskoczył kryjąc się za nim. Z pistoletem w dłoni wyjrzał przeszukując wzrokiem miejsce, z którego padł strzał. Na okrytym drzewami zboczu panowała zupełna cisza, żaden ruch gałęzi nie zdradzał obecności ukrytego wroga. W końcu Steve ostrożnie wyszedł zza konia. Nic się nie stało. Schował broń i podszedł do leżącego na ziemi kapelusza, klnąc ujrzawszy dymiący jeszcze otwór w miejscu, gdzie trafiła kula. — Ciekawe, czy to ten zarośnięty niedźwiedź zatrzymał się gdzieś po drodze i zaczaił na mnie, żeby zdjąć mi kapelusz — zastanawiał się. — Czy może postawił tam kogoś innego, albo ktoś inny zrobił to z własnej woli? I ciekawe dlaczego? Co tam jest w tych górach, że ktoś nie chce żebym to widział? I czy ten gość chciał zrobić mi dziurę w głowie, czy tylko mnie ostrzec. Pokręcił głową i wzruszył ramionami. — W każdym razie — myślał dosiadając wierzchowca — myślę, że ten południowy szlak jest wygodniejszy. Południowe odgałęzienie, które znalazł, prowadziło w dół zamiast do góry, dochodząc do podnóży wzniesienia. Gdy słońce chyliło się ku zachodowi, zauważył kilka stadek owiec, a po jakimś czasie dotarł do małej chaty, stojącej nad czystym, górskim potokiem. — Witaj. Złaź i wejdź do środka. — Zaprosił go stojący w wejściu mężczyzna. Był to mały, zasuszony staruszek, całkiem łysy i wydawał się zachwycony możliwością pogawędki, jakiej dostarczy mu Steve. Jednak Steve przyjrzał mu się podejrzliwie, zanim zsiadł z konia. — Nazywam się Steve Harmer — powiedział szorstko. — Jestem z Teksasu i tylko tędy przejeżdżam. Jak wolisz, żebym sobie pojechał, to po prostu powiedz i nie będzie potrzeby marnowania ołowiu. — He! He! — zaśmiał się tamten. — Myślę, że wiem o co chodzi. Stawiam dziesięć dolców, że zapoznałeś się już z moimi sąsiadami z Gór Zachodzącego Słońca. — Hombre wyglądający na twardziela i wspaniała dziewczyna — bardziej stwierdził niż spytał Steve. — I jakiegoś gościa, który się nie przedstawił, tylko zniszczył mi mój najlepszy kapelusz. — Złaź z konia — rozkazał staruszek. — Złaź i rozkulbacz kobyłę. To nie jakiś hotel, ale może jakoś wytrzymasz noc. Nazywają mnie Hard Luck Harper i mam zamiar pożyć tu jeszcze trochę, więc i ty dasz radę. Nie masz może gdzieś w torbie jakiejś buteleczki? — Niestety — odrzekł Steve zeskakując z siodła. — Tego się bałem — westchnął Harper. Do końca życia już będzie przy mnie ten zły los. No, wchodź, bo czuje, że jeleń już się przypala. Po uczcie złożonej z pieczeni, chleba na zakwasie i kawy przysiedli obaj pod ścianą chatki i przyglądali się gwiazdom rozmawiając. Docierał do nich odgłos konia skubiącego soczystą trawę, a wieczorny wiatr przynosił zapachy lasu. — Ten kraj jest całkiem inny, niż Teksas — zaczął Steve. — Chyba jednak trochę polubiłem te góry. Pomyślałem, że przenocuję sobie gdzieś w górze szlaku, dlatego wybrałem drogę na zachód. Prowadzi ona do Rifle Pass, prawda? — Nie — odrzekł tamten. — Rifle Pass jest trochę na południe stąd i to jest szlak, który wiedzie do tej niedużej, ale kwitnącej mieściny. Ten, z którego zawróciłeś kręci się gdzieś między tymi górami i sam diabeł wie dokąd prowadzi. — Dlaczego? — Z dwóch przyczyn. Po pierwsze, nie ma żadnego, rozsądnego powodu, dla którego ktokolwiek z głową na karku, pchał się między góry, a po drugie, to sam już wiesz. — A kim jest ten facet, żeby nie wpuszczać nikogo w góry? Jakie ma prawo? — Z tego, co wiem kaliber czterdzieści pięć — zaśmiał się starzec. — Ten, którego spotkałeś to Gila Murken, mówi, że to jego góry. A ta dziewczyna to podobno jego siostrzenica, co to przyjechała z Nowego Jorku. Nie wiem co robi Gila. Znam go, no będzie ze dwadzieścia lat, ale nie słyszałem o nim jeszcze nic dobrego. Teraz jestem jego najbliższym sąsiadem, ale nie mam zielonego pojęcia, gdzie stoi jego dom, zresztą wcale mnie to nie obchodzi. Żyje sobie gdzieś tam — wskazał ręką na ciemniejszą na tle gwiazd ogromną sylwetkę Gór Zachodzącego Słońca. Gila ma przy sobie dwóch kumpli, a teraz jeszcze te dziewczynę. Oprócz nich, nikt, nigdy nie zapuszcza się w górę szlaku. — Jak myślisz, dlaczego tak nie lubi gości — zastanowił się Steve. Harper wzruszył ramionami. — Sam sobie też tak kombinowałem, synu. Razem z tymi kumplami mieszka tam w górach i zawsze raz w tygodniu, któryś z nich jedzie do Rifle Pass, a może dalej, na wschód do Stirrup. Nie zadają się ze mną ani z nikim innym. Zastanawiałem się… ale nie, to niemożliwe. — Steve — powiedział Hard Luck wskazując szczupłą, wysuszoną dłonią, sylwetkę gór. — Gdzieś tam, między tymi urwiskami, kanionami i skałami jest fortuna! Dlatego czasem sobie myślę, że Gila Murken znalazł to i teraz strzeże jak pies. Już minęło ze czterdzieści lat, jak razem z Billem Hansenem przywędrowaliśmy w te strony, pierwsi biali w okolicy, jak mi się wydaje. Byłem wtedy żółtodziobem i uganialiśmy się po preriach za bizonami. Jakoś zboczyliśmy z drogi i weszliśmy między wzgórza. Góry Zachodzącego Słońca — mówili na nie Indianie. Zabłąkaliśmy się między jakieś kaniony, stąd tego nie widać, ale jak wjedziesz w góry, to jest tam łańcuch urwisk, pionowych, wysokich na dziesiątki metrów. Cholernie zdradliwe miejsce. Jest tam chyba siedemnaście tych urwisk, parapetów, jak je nazwaliśmy, a wszystkie takie same. Drzewa na górze, gęsty las na dole, krawędzie postrzępione i obsunięcia w wielu miejscach. Ja i Bili podeszliśmy do jednego z nich, gdzie osypana ziemia utworzyła jakby półkę, kiedy Bili rozglądając się dokoła omal nie upadł i ledwo łapał oddech z wrażenia. Złoto! Złotonośna skała największa złota żyła, jaką widziałem, kruszec leżał na ziemi, trzeba było tylko go zebrać i wywieźć. Rzuciliśmy flinty i zaczęliśmy grzebać w ziemi gołymi rękami odrzucając gruz. A żyła wyglądała, jakby ciągnęła się prosto do Chin. Rozumiesz synu, złotonośny kwarc leżący w zwykłym, skalnym osypisku. ”Bill — mówię — jesteśmy milionerami”. I właśnie jak to powiedziałem coś gwizdnęło mi koło ucha, a Bili jęknął głucho i zwalił się na twarz z wystającym z pleców pierzastym drzewcem. Zanim się poruszyłem huknęła flinta i poczułem, jakbym dostał w pierś rozżarzonym do czerwoności młotem kowalskim. Ta grupa była na wojennej ścieżce, podeszli nas kiedy kopaliśmy. To byli Czejeni z północy. Wyszli z ukrycia i zawyli swoją pieśń skalpu. Bili nie żył, a ja leżałem cicho, cały zakrwawiony, ale przytomny, udawałem sztywniaka. Oskalpowali Billa, a potem mnie… Steve wydał z siebie okrzyk zgrozy. — A tak — ciągnął Hard Luck bez emocji. — Bolało jak sto diabłów. Nie spotkałem się z wieloma rzeczami, które powodują większe cierpienie. Udało mi się jakoś leżeć spokojnie i nie dać poznać, że żyję, choć parę razy ledwo się powstrzymałem od wycia. — Czy oskalpowali cię na całej głowie? — spytał grobowym głosem Steve. — Nie… Czejeni nigdy tak nie skalpują — Harper w zamyśleniu potarł swą łysą czaszkę. — Wycieli tylko kawałek z czubka głowy, kawałek niezłych rozmiarów, a reszta włosów jakoś się chyba przestraszyła i wypadła po paru latach. W każdym razie pokrzyczeli trochę i poskakali, a potem odjechali i zacząłem się zbierać, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyję. Zrobili mi otwór w piersi, ale jakimś cudem kula ominęła to, co tam mam w sobie potrzebnego. Mimo to myślałem, że wykrwawię się na śmierć. Zalepiłem dziurę liśćmi i pajęczynami, jakie te wielkie, białe pająki rozwieszają po gałęziach. Doczołgałem się do pobliskiego źródła i leżałem tam jak umrzyk do nocy. Potem oprzytomniałem i rozmyślałem o moim druhu, moich ranach i złocie, z którego nie skorzystam. Wtedy coś mi odbiło i poczołgałem się na oślep przez las, bez celu. To tak, jak po pijaku — wiesz co robisz, ale nie wiesz po co. Czołgałem się tak, bóg wie ile czasu, ale jakoś zlazłem z gór, bo odnaleźli mnie jacyś myśliwi już na równinie. Zrobiłem ładnych parę kilometrów, bełkotałem coś i miałem gorączkę. Ci, co mnie uratowali zajęli się mną i po długim czasie rana na piersi zagoiła się, powrócił też normalny stan mojego umysłu. Jak tylko odzyskałem przytomność, od razu przypomniałem sobie o złocie. Kiedy wstałem z łóżka, zebrałem paru ludzi i wróciliśmy w góry. Nie mogłem sobie jednak przypomnieć gdzie znaleźliśmy z Billem tę żyłę, nie pamiętałem jak wyglądało tamto urwisko. W paru miejscach były nowe osypiska i wszystko wyglądało inaczej. W każdym razie nie mogłem odnaleźć tamtego miejsca w Górach Zachodzącego Słońca i chociaż wracałem tam wiele razy i szukałem jak wariat przez czterdzieści lat, to ani ja, ani nikt inny nie odnalazł tej żyły. Musiała ją przykryć osypująca się ziemia. A może po prostu nie trafiłem później na właściwe urwisko, nie wiem. Porzuciłem to. Starzeję się. Teraz hoduję sobie parę owieczek i jestem całkiem zadowolony. Ale teraz już wiesz, dlaczego nazywają mnie Hard Luck. — I myślisz, że może ten Murken odnalazł twoje złoże i wydobywa złoto w tajemnicy? — Ee, tak naprawdę, to nie. To nie w jego stylu ukrywać coś takiego. Po prostu przejąłby złoże na własność i niechbym spróbował mieć do niego pretensję! Zresztą — ciągnął starzec z odrobiną próżności — żaden pętak taki jak Murken, nie znajdzie czegoś, czego nie znalazł taki lis jak ja przez czterdzieści lat. Zapadła cisza. Steve uświadomił sobie, że nocny wiatr ciągnący od gór niesie ze sobą dziwne, przytłumione dźwięki — miarowe, rytmiczne, niepokojące i nierealne. — Bębny — powiedział Hard Luck jakby czytając w jego myślach. — Indiańskie bębny. To plemię mieszka gdzieś w górach. Nie tacy, jak ci, co zabrali mi włosy. To Nawahowie, tchórzliwa zgraja, przyszli tu z południa. Rząd dał im tam jakąś rezerwacje, czy coś. Są przyjaźni, handlują nawet z białymi. To bębnienie ciągnie się tak już od paru tygodni. W cichą noc dobrzeje słychać, tu w górach głos niesie daleko. Jego głos rozpłynął się w mroku. Steve spojrzał na zachód, gdzie na tle gwiaździstego nieba, czerniły się gigantyczne sylwetki szczytów. Nocny wiatr śpiewał rzewną piosenkę w gałęziach cedrów i sosen. Przynosił też zapach świeżej trawy i leśnych ziół. Ponad mrocznymi turniami migotały białe gwiazdy, przywodząc mu na myśl piękną, smutną twarz. W miarę, jak zasypiał, twarz ta stawała się coraz bliższa i bardziej wyrazista. Przez mgłę snu, przebijało się też nieustanne dudnienie bębnów z Gór Zachodzącego Słońca. II. TAJEMNICA Steve opróżnił swoją filiżankę kawy i odstawił ją na nie heblowany stół. — Tak sobie myślę, Hard Luck — powiedział — że jesteś niezłym kucharzem, jak na tak młodego gospodarza. — Nie wysilaj się synu. Nie umiesz kłamać, a trudno jest nauczyć się czegoś na stare lata. O czym myślałeś? — O tym twoim złożu. Chyba zamiast ruszyć do Rifle Pass, jak zamierzałem, zostanę tu i pokręcę się trochę po górach, może znajdę to urwisko. — Pamiętaj, że ja zmarnowałem na te poszukiwania najlepsze lata mojego życia — gniewnie rzucił Harper. — Uważaj, żebyś się tak samo nie sparzył. Bóg wie, że chcę, byś tu został, dopóki masz na to ochotę. Nie mam tu wielu gości. Ale nie ma nawet jednej szansy na tysiąc, że znajdziesz tę żyłę i powiem ci jeszcze, że nie jest zdrowo plątać się po górach, kiedy diabeł wie, co tam Gila Murken knuje. — Murken jest mi winien kapelusz — ponuro zauważył Steve — A poza tym, chyba nadszedł już czas, żeby ktoś pokazał mu, że nie rządzi tym krajem. Chcę zapolować na to złoto, które mi się śniło ostatniej nocy. — Lepiej wybij sobie z głowy te góry i zamieszkaj ze mną. Dam ci pracę przy owcach — doradzał Hard Luck. — Nie obraź się — odparł przepraszająco Steve — ale jak daleko w górę można dojechać na koniu. — Możesz zjeździć całe, jak się nie będziesz śpieszył i dasz szkapie wybierać drogę. Ale lepiej nie jedź. Pomimo ostrzeżeń Hard Lucka, Steve ruszył w górę zbocza zanim słońce wzeszło na tle wysoko, by dać mu się we znaki. Był piękny poranek, promienie wczesnego słońca przebijały się nieśmiało przez liście drzew i wierciły wesoło w rosie pokrywającej soczyście zieloną trawę. Wokół niego rozciągały się ciemnozielone zbocza, przechodzące w dali w purpurę. Na najwyższych szczytach migotał śnieg. Steve czuł się bardzo dobrze. Na podniebieniu czuł jeszcze smak kawy i placków starego trapera, a siły młodości śpiewały pieśń w jego żyłach. Gdzieś tam, w tych tajemniczych górach, oczekiwała go wielka przygoda, lesiste doliny, kryształowe strumienie. Jednak złota żyła Hard Lucka zajmowała w jego rozmyślaniach pierwsze miejsce. Drogą, którą jechał nie prowadził żaden szlak, jednak koń pewnie wybierał trasę pomiędzy głazami i cedrami, pnąc się na zbocze jak kozica. Cedry ustąpiły wkrótce miejsca sosnom i coraz częściej Steve spoglądał w dół, widząc niewielkie dolinki zarośnięte gęsto drzewami i wysoką trawą. Słońce było już wysoko na niebie, gdy w końcu pojawił się na szczycie stromego wzniesienia i spojrzał w dół. Nie widział jeszcze dzikszej i bardziej malowniczej okolicy. Spod jego stóp, ziemia opadała stromo, przykryta płaszczem zdających się kurczowo wczepiać w zbocze sosen, rozlewając się poniżej w rodzaj płaskowyżu. Z trzech jego stron wyrastały strome stoki. Z czwartej, od wschodu opadało urwisko wydające się wysokie na dziesiątki metrów. Uwagę Steve’a przyciągnął jednak sam płaskowyż. W pobliżu wschodniego urwiska stały dwie chałupy z bali. Z komina jednej z nich unosił się dym, Steve zauważył wychodzącego stamtąd mężczyznę. Nawet z tej odległości rozpoznał w nim swego znajomego, którego Hard Luck nazwał Gila Murkenem. Steve zsunął się z siodła, odprowadził wierzchowca w pobliską kępę sosen i owinął wodze wokół gałęzi. Potem podkradł się do grzbietu wzniesienia. Nie wydawało mu się, że Murken go zauważy wśród drzew, jednak wolał nie ryzykować. Do Murkena przyłączył się drugi mężczyzna i obaj pogrążyli się w rozmowie. Po chwili weszli do drugiej chaty. Czas mijał, lecz oni nie pojawili się ponownie. Nagle serce Steve’a zabiło mocniej. Z pierwszego pomieszczenia wyszła szczupła, dziewczęca postać, słońce zabłysło w jej złotych włosach. Steve natychmiast pochylił się, by lepiej widzieć, zastanawiając się dlaczego sam widok tej dziewczyny, powoduje przyspieszenie jego oddechu. Wolno spacerowała w stronę urwiska i Steve dostrzegł, że jest tam głęboki wąwóz, prowadzący przypuszczalnie w dół. Dziewczyna zniknęła w jego gardzieli. Steve stwierdził, że tajemnicze chaty straciły dużo na atrakcyjności, wrócił więc do konia i ruszył na południe, trzymając się blisko grani. Po chwili znalazł miejsce, z którego miał widok na płaskowyż i część urwiska. Uznał je za Parapety opisane przez starego trapera. Wyrastały stromo na jakieś sto metrów, nagie, pozbawione wszelkiej roślinności, zwietrzałe i pożłobione. Między nie wcinały się głębokie wąwozy, pooddzielane trawiastymi pagórkami. Na szczytach urwisk wisiały podtrzymywane korzeniami sosen głazy. Całe otoczenie sprawiało niestabilne i zdradliwe wrażenie. U ich stóp wysokie drzewa przykrywały surowe, popękane osypiska. W dali Steve zauważył dziewczynę, małą figurkę pojawiającą się właśnie na polanie. Obserwował ją dopóki nie zniknęła wśród drzew, po czym zawrócił konia i podążył w stronę, z której przyjechał, jednak nie tą samą drogą. Nie śpieszył się, uważnie wybierając trasę. Słońce chyliło się już ku zachodowi, gdy dotarł do niższej grani i spojrzał na poszarpane obrzeża Parapetów zwieszające się nad wąwozami i górujący ponad nimi szczyt, z którego przybył. Zatoczył szerokie półkole, więc urwiska były teraz z tyłu, ponad nim, zamiast poniżej. Jadąc powoli, usłyszał nagle głosy dochodzące spomiędzy rozpościerającego się przed nim cedrowego lasu. Ześlizgnął się z siodła, rzucił wodze i ostrożnie ruszył w tamtą stronę. Skryty w leśnym poszyciu ujrzał niewielką polankę i stojące na niej dwie postacie — dziewczynę, za którą podążał i wysokiego, kościstego mężczyznę. — Nie! Nie! — mówiła podniesionym głosem dziewczyna. — Nie chcę mieć z tobą nic wspólnego. Odejdź i daj mi spokój, albo poskarżę się wujowi. — He! He! — śmiech mężczyzny był głośny, lecz pozbawiony radości. — Mamy z twoim wujem za dużo wspólnych spraw, żeby się na mnie złościł. Mówię ci, to nie jest miejsce dla ciebie, zrobisz lepiej, jak pozwolisz mi zabrać cię stąd gdzieś, gdzie jest dużo ludzi, miasta i takie tam. — Nie ufam ci — odpowiedziała groźnie. — O! Naprawdę? Daj spokój, przyznaj, że przyszłaś tutaj, tylko po to, żeby się ze mną spotkać. — To nieprawda! — wykrzyknęła dotknięta do żywego dziewczyna — wiesz dobrze, że wyszłam na przechadzkę, nie miałam pojęcia, że cię spotkam! — Te góry nie są miejscem do spacerów. — Wuj nie pozwala mi wziąć konia i pojeździć, chyba, że jest ze mną. Boi się, że ucieknę. — A zrobiłabyś to? — Nie wiem. Nie mam dokąd pójść. Ale wolę już raczej umrzeć, niż spędzić tu jeszcze kilka lat. — To pozwól mi cię zabrać! Ożenię się z tobą, jak będziesz chciała. Wiele dziewcząt dużo by dało, by usłyszeć ode mnie te sowa. — Och! Daj mi spokój! Nie chcę za ciebie wychodzić, nie chcę z tobą wyjeżdżać, nie chcę nawet na ciebie patrzeć! Jeśli czujesz się nieszczęśliwie zakochany, to idź gdzieś do lasu i zastrzel się. Edwards zmarszczył brwi. — Aha! Więc nie jestem wystarczająco dobry dla paniusi. Mimo wszystko paniusia da mi buziaka. Jego brudne łapy zamknęły się na jej ramionach. Nagle dziewczyna zacisnęła swą małą piąstkę i uderzyła napastnika w twarz tak, że na wargach pojawiły mu się krople krwi. Cios zabił całe człowieczeństwo w Edwardsie i obudził w nim bestię. — Groźna kotka — mruknął — ale ja ci przytnę pazurki. Jednym uściskiem unieruchomił jej ramiona, przeklął soczyście, gdy kopnęła go w piszczel i przycisnął ją do siebie. Jego nie ogolona twarz zbliżała się już do jej twarzy, gdy Steve wkroczył do akcji. Poderwał się z ukrycia, stalowymi palcami ścisnął ramię mężczyzny i okręcił go uderzając z niesamowitą siłą w twarz swą lewą pięścią. Edwards rozdziawił usta w oszołomieniu, potem ryknął z szaleństwem w oczach i na oślep rzucił się na Steve’a, wyciągając przed siebie szeroko rozcapierzone palce. Harmer nie dał się złapać napastnikowi w sposób zapaśniczy. Opuścił prawą dłoń zaciśniętą w pięść prawie do kolan, po czym podniósł ją błyskawicznie długim łukiem, zakończonym na podbródku Edwardsa. Głowa przeciwnika odskoczyła do tyłu, reszta ciała podążając za nią, zwaliła się z hukiem na pokrytą liśćmi ziemię. Leżał jakby śpiąc z kończynami szeroko rozrzuconymi na podłożu. Steve pomasował swą dłoń i spojrzał na dziewczynę. — Czy… Czy on nie żyje? — szepnęła z szeroko rozwartymi oczyma. — Nie panienko, obawiam się, że nie — odparł z żalem Steve. — Ogląda sobie tylko gwiazdozbiory. Czy mam go związać? — Po co? — spytała rozsądnie. — Lepiej chodźmy stąd zanim ktoś nas tu znajdzie. Pośpieszenie ruszyła przed siebie. Steve wziął konia i podążył za nią doganiając ją w paru krokach. Szedł u jej boku prowadząc wierzchowca za wodze, podziwiając jej dumnie wyprostowaną, szczupłą sylwetkę i delikatną jak płatki róży cerę. — Mam nadzieję, że nie pomyśli pani, że wsadzam nos w nie swoje sprawy — powiedział Teksańczyk przepraszająco — ale mam zamiar towarzyszyć pani dokądkolwiek pani pójdzie. Ten bydlak może panią śledzić, zresztą nie wiadomo kogo w tych górach można spotkać. — Dziękuję panu — odparła cicho. — Jestem panu bardzo wdzięczna za okazaną pomoc panie Harmer. — Skąd pani zna moje nazwisko? — Wczoraj powiedział pan wujowi, jak się nazywa, nie pamięta pan? — Chyba sobie przypominam — odrzekł Steve mile zaskoczony tym, że dziewczyna zapamiętała jego imię. — Nie przypominam sobie jednak, by pani wyjawiła mi, jak się nazywa. — Nazywam się Joan Farrel. Mieszkam tutaj ze swoim wujem, Murkenem, tym, którego wczoraj widział pan ze mną. — A czy to on — spytał otwarcie Steve — zrobił mi wywietrznik w kapeluszu? Jej oczy rozszerzyły się ze zdumienia i przestrachu. — Nie! Nie! — krzyknęła — to z pewnością nie on! Po tym, jak pana minęliśmy, pojechaliśmy prosto do chaty. Słyszałam strzał, ale nie miałam pojęcia, że to pan był celem! Steve uśmiechnął się zawstydzony nieco tym, że wspomniał o całym zdarzeniu. — E, tam, nic się nie stało. Pewnie ktoś sobie tak tylko zażartował, ale zaraz po waszym zniknięciu, ktoś wypalił spośród drzew i zniszczył mi nakrycie głowy. — To musiał być Edwards — powiedziała przestraszonym tonem. — Spotkaliśmy go schodząc w dół szlaku, kiedy zniknęliśmy panu z oczu, wuj zatrzymał się na chwilę i powiedział mu coś na ucho, zanim poszliśmy dalej. — Kim jest ten Edwards? — Łączą go z wujem jakieś interesy, nie wiem dokładnie jakie. On i jeszcze jeden mężczyzna, Allison, mieszkają często obok naszej chaty. — A co to za interesy prowadzi pani wuj? — spytał Teksańczyk. Nie wydawała się obrażona tym pytaniem. — Nie mam pojęcia. Nigdy mi nic nie mówi. Boję się go, on mnie wcale nie kocha. Jej twarz pociemniała pod wpływem zmartwienia lub skrywanego strachu. Steve pomyślał, że coś ją dręczy. Nie odzywali się do siebie aż do osiągnięcia podstawy urwiska. Steve z obawą zerknął na nie. Ogromne ściany ponuro i nieugięcie groziły przechodzącym w ich cieniu zawaleniem. Wydawały mu się niestałe, gotowe w każdej chwili przykryć znajdujący się poniżej las. Ogromne głazy osadzone do połowy w glinie urwiska, ostrzegały przed zbyt bliskim przechodzeniem. Obramowany drzewami szczyt urwiska, pochylał się nad zapadniętymi ścianami. Z miejsca, w którym stał, Steve ujrzał głęboki wąwóz, wcinający się ostro w ścianę wzniesienia i prowadzący stromo pod górę. Wstrzymał oddech. Nigdy nie wyobrażał sobie nawet takich naturalnych schodów. Droga wznosiła się pod takim kątem, że zdawało się, iż nie podoła jej nawet najbardziej oswojony z górami koń. Po obu stronach szlaku spoczywały gdzieniegdzie olbrzymie kamienie, a wysokie ściany, ocieniały drogę potęgując wrażenie nieuchwytnego, lecz pewnego zagrożenia. — O kurczę! — zdziwił się Steve. — Czy za każdym razem, kiedy wychodzisz z domu musisz pokonywać tę drogę? — Tak. Mogę zamiast tego wspiąć się po zboczu z drugiej strony płaskowyżu i zatoczyć koło pozostawiając go za sobą i zejść wzdłuż południowych grzbietów. Zawsze korzystamy z tej drogi. Już przywykłam do wspinaczki tą drogą. — Woda musiała mieć dużo czasu, żeby to wypłukać — powiedział Steve. — Jestem tu od niedawna, ale dla mnie wygląda to tak, jakby miało zawalić się, jak tylko ktoś postawi na nim nogę i spłynąć tym kanionem. — Też czasem tak myślę — odpowiedziała drżąc lekko. — Dziękuję za wszystko, co dla mnie zrobiłeś, ale nie wolno ci iść dalej. Mój wuj zawsze jest wściekły, kiedy ktoś pojawia się w górach. — A co z Edwardsem? — Powiem wujowi, żeby dał mi spokój. — Zaczęła odchodzić, ale zawahała się. — Posłuchaj! — powiedział Steve z bijącym dziko sercem. — Bardzo chciałbym poznać cię lepiej. Czy… czy mogłabyś się ze mną spotkać jutro, gdziekolwiek? — Tak — odrzekła łagodnie niskim głosem, po czym odwróciła się i lekko pobiegła pod górę. Steve z kapeluszem w dłoni stał jeszcze przez chwilę, patrząc w ślad za nią. Zapadała już noc, gdy Steve Harmer dojechał do rancza Hard Lucka Harpera. „Chmury na zachodzie, pewnie padać będzie A mój płaszcz przywalony, gdzieś na wozie jedzie” Podśpiewywał patrząc w ciemny granat upstrzonego gwiazdami nieba. Ostry i cierpki, przesycony zapachem cedrów, podmuch wiatru musnął jego włosy. Czuł, że jego dusza rośnie wśród cichej, majestatycznej nocy. „Z rana ruszyłem na Chischolm drogą, W jednym ręku wodze, w drugim krowi ogon” Przy ścianie chatki ściągnął wodze i wylewnie przywitał swego gospodarza. Hard Luck stał w drzwiach, a światło gwiazd odbijało się od stali w jego rękach. — No, no! — mruknął podejrzliwie — a jednak wróciłeś i Gila Murken wcale nie nafaszerował cię ołowiem. Właź i wyciągnij kopyta pod stołem. Ugotowałem kawał wołu wiedząc, że jak się zjawisz, to poradzisz sobie nawet z końskimi kopytami. Steve zajął się koniem, a potem wszedł do izby, z zaciekawieniem przyglądając się strzelbie, którą staruszek oparł o ścianę. — Ten samopał był zabytkiem już w czasie rewolucji — powiedział w końcu. — O co chodzi, obawiasz się Murkena? — Obawiam się Murkena!? Tego pętaka? Nie mam żadnego powodu, żeby się go bać. I uważaj na słowa, jak mówisz o flincie, która położyła więcej Indiańców, niż i wdziałeś przez całe życie. To Sharp kaliber 50 i za dobrych czasów, mogłem z niej z dwustu kroków ogolić komara! Nie, to nie Murkena się obawiam. Posłuchaj! Steve uchwycił ponownie, odległe pulsowanie bębnów. — Z każdą nocą są głośniejsze — zauważył Hard Luck. — Mówią, że ci czerwoni są łagodni jak baranki, ale do kogo ta mowa. – Każdy pokojowo nastawiony Indianin, jakiego do tej pory widziałem, miał przynajmniej ze dwie kulki w głowie. Te bębny mówią, szepczą o czymś niedobrym, a żaden biały nie wie, co się tam na tych wzgórzach dzieje. Indiańskie czary! Odprawiają tam swoje modły. Ganiałem za czerwonymi od Sonory do Bad Lands i wiem, co mówię. — Chyba trochę przesadzasz — odpowiedział Steve urywając łapczywie wielkie kęsy pieczeni. — Mnie to się nawet podoba to bębnienie. — Może chciałbyś go posłuchać, kiedy zatańczą nad twoim skalpem? — ponuro spytał Hard Luck. — Z sześćdziesiąt kilometrów na północny zachód jest takie małe miasteczko, gdzie te dzikusy jeżdżą handlować zamiast do Rifle Pass. Dzisiaj przyjechał do mnie kumpel z stamtąd i opowiadał, że coś się tam dzieje. ”Co takiego?” pytam, a on opowiada: „Ci Nawahowie z rezerwatu zwożą z gór pełno dolców, kupują tytoń i perkal, a na drugi dzień sprzedawca odkrywa, że wszystkie papiery są podrabiane. Przestali sprzedawać czerwonym i posłali po agenta, żeby zbadał skąd je mają. Poza tym — mówi — ktoś Indiańcom sprzedaje wodę ognistą.” Hard Luck zajął się jedzeniem, lecz po chwili zaczął: — A skąd ci Indianie biorą w górach forsę, nie mówiąc o fałszywej? Sami ją robią? I kto im daje gorzałę? Jedno jest pewne jak słońce, jak się pochlają, to temu, co im sprzedał bimber będzie cholernie przykro, kiedy mu ostrzygą włosy razem ze skórą. — Taa… — rzucił Steve będąc zupełnie gdzie indziej myślami. — Znalazłeś tę żyłę? — spytał drwiąco staruszek. — Jaką żyłę? — Teksańczyk błędnym wzrokiem spojrzał na Hard Lucka. Traper mruknął pogardliwie pod nosem i z hałasem powstał z krzesła. Po chwili w izbie zaległa cisza, przerwana wkrótce rzewnym głosem Steve’a, smętnie płynącym przez ciemność: „I pomyślał o Matce, której nigdy nie słuchał I ujrzeli chłopaki, jak wyzionął ducha” Hard Luck podniósł się z posłania, przeklął głośno i rzucił w śpiewaka ciężkim butem. — Mógłbyś przestać, okazując trochę szacunku dla starszego i pozwalając mu pospać! Odpływając powoli do krainy snu, Steve myślał o złocie. Nie była to jednak żyła z gór, widział przed oczyma miękkie, lejące się złoto, okalające czarujący owal pięknej twarzy. Przez mgliste obrazy jego snu, przebijało się ciągle, ponure dudnienie bębnów z Gór Zachodzącego Słońca. III. OPOWIEŚĆ DZIEWCZYNY Rosa ciągle jeszcze oblepiała źdźbła ostrej, górskiej trawy, gdy Steve przemierzał długi grzbiet w drodze do miejsca, gdzie wczoraj walczył z Edwardsem. Miał nadzieję, że ta, której szukał naprawdę przyjdzie. Na miejscu spotkania siedział nieruchomo przez ponad godzinę, zanim usłyszał odgłos lekkich, pewnych kroków i dziewczyna stanęła przed nim w pełnym blasku wschodzącego słońca. Jej piękno odebrało mu oddech, mógł tylko stać, kurczowo gniotąc w ręku kapelusz i rozpaczliwie szukając słów. Podeszła do niego uśmiechając się i wyciągnęła rękę. Dotyk jej szczupłej dłoni, dodał mu pewności siebie, nareszcie mógł coś powiedzieć. — Panno Farrel, wczoraj zupełnie zapomniałem spytać cię, gdzie i o jakiej porze się spotkamy. Przyszedłem tutaj, gdyż pomyślałem, że będziesz pamiętać… to znaczy pomyślisz, że… — Tak, oboje o tym nie pomyśleliśmy. Wydawało mi się, że przyjdzie pan tam, gdzie się wczoraj spotkaliśmy i chciałam być wcześniej, ponieważ bałam się… że gdy pan przyjdzie, a mnie nie będzie, to pomyśli pan, że nie przyszłam — zakończyła nieco zakłopotana. Gdy to mówiła, jej oczy wędrowały po jego sylwetce i ogorzałej od słońca twarzy. — Obiecałam powiedzieć ci wszystko, co wiem — powiedziała nagle, wyłamując palce. Zdawała się jeszcze bledsza i bardziej zmartwiona. Steve uznał, że doszła już do stanu, w którym zwróciłaby się o pomoc do kogokolwiek, obcego lub nie. Z pewnością znajdowała się w kłopotach. — Wiesz jak się nazywam — powiedziała siadając na leżącym pniu i gestem zapraszając go do zajęcia miejsca przy niej. — Pan Murken jest bratem mojej matki. Moi rodzice rozwiedli się, gdy byłam mała, zamieszkałam u ciotki w stanie Nowy Jork. Dopóki ciotka nie umarła, to znaczy prawie rok temu, nie byłam nigdy na zachodzie. Na łożu śmierci powiedziała mi, bym udała się do jej brata w Rifle Pass, więc nie mając co z sobą zrobić posłuchałam jej. Nigdy nie widziałam przedtem wuja i nie tak go sobie wyobrażałam. Nie mieszkał już w Rifle Pass, lecz przeprowadził się w te góry. Wynajęłam przewodnika, lecz wuj był rozwścieczony moim przybyciem. Pozwolił mi zostać, ale nie jestem szczęśliwa. Wiem, że nie chce mnie tutaj, jednak kiedy proszę, by pozwolił mi wyjechać odmawia. Nie pozwala mi nawet jeździć do miasteczka, chyba, że razem z nim, nie ma także mowy o konnych przejażdżkach. Mówi, że boi się, abym nie uciekła, choć wiem, że wcale mnie nie kocha i nie jestem mu tutaj do niczego potrzebna. Nie jest w stosunku do mnie nie miły, ale nie jest też czuły. Razem z nim mieszka dwóch mężczyzn, przynajmniej przez większość czasu: Edwards, ten, którego widziałeś wczoraj i olbrzymi, zarośnięty Allison. Ten drugi wygląda na jakiegoś bandytę, jednak zachowuje się w stosunku do mnie uprzejmie. Za to Edwards… Sam widziałeś co zrobił wczoraj, a zachowuje się tak zawsze, gdy tylko wuja nie ma w pobliżu. Boję się, że gdy powiem o tym wujowi niczego to nie zmieni. Obaj mieszkają w mniejszej chatce, oddalonej nieco od tej, którą zajmuję ja z wujem i nie pozwalają mi się do niej zbliżyć. Wuj groził, że mnie wychłoszcze, jeśli zajrzę przez okno. Myślę, że mają tam coś, czego nie chcą nikomu pokazać. Wuj zamyka mnie na klucz, kiedy idą wszyscy pracować do tamtego pomieszczenia. Czasem z zachodniego stoku schodzi kilku Indian, niekiedy wuj wyjeżdża razem z nimi gdzieś w góry. Raz w tygodniu, jeden z ludzi objucza konia pełnymi torbami i wyjeżdża na dwa lub trzy dni. Nie rozumiem tego — dodała niemal płacząc — nic na to nie poradzę, ale wiem, że dzieje się tu coś niedobrego. Boję się Edwardsa i tylko trochę mniej swego wuja. Chcę stąd uciec! Nagle mocno chwyciła jego dłoń. — Ty jesteś taki dobry i szlachetny — powiedziała. — Czy mi pomożesz? Zapłacę ci… — Co zrobisz!? — wybuchnął. Dziewczyna spłonęła rumieńcem. — Wiem, że pomożesz mi po prostu z dobroci. Twarz Steve’a stała się purpurowa. Miażdżył kapelusz w silnych dłoniach. — Pewnie, że ci pomogę. Jeśli chcesz, mogę od razu pojechać po twoje rzeczy… Spojrzała na niego ze zdziwieniem. — Nie chcę, żebyś popełniał dla mnie samobójstwo. Zastrzeliliby cię, jak tylko byś się pojawił na widoku. Nie, nic byś w ten sposób nie osiągnął. Mówiłam ci już, że wuj nie pozwoli mi wziąć konia, a z pewnością nie pokonam tych gór pieszo. Czy możesz spotkać się ze mną tutaj jutro wczesnym rankiem i przyprowadzić dla mnie wierzchowca. — Bez problemów. Ale jak masz zamiar zabrać swój bagaż? Dziewczyny zazwyczaj wożą ze sobą mnóstwo niepotrzebnych rzeczy. — Ja nie. Zresztą, gdybym nawet miała zostawić tu wszystkie ubrania, bez wahania się z nimi rozstanę, byle tylko stąd uciec. Po cichu, wyślizgnę się z chaty, zejdę wąwozem i tu się spotkamy. — A potem dokąd? — Każde miejsce jest tak samo dobre — odpowiedziała niewesołym tonem. — Będę chyba musiała znaleźć jakieś miasteczko, w którym uda mi się zarobić na życie. Mogłabym chyba uczyć w szkole, czy pracować w urzędzie. — Chciałbym… — zaczął Steve, ale raptownie przerwał. — Słucham? — spytała dziewczyna. — Żeby te bębny przestały już dudnić po nocach. — Dokończył rozpaczliwie, czerwieniąc się na myśl, jaki bliski był oświadczenia się kobiecie, którą poznał zaledwie dwa dni temu. Sam się sobie dziwił, przemówiło przez niego uczucie, jakiego do tej pory nie poznał. Postanowił uważać na przyszłość na swoje słowa. Dziewczyna zadrżała — Mnie też czasami przerażają. Każdej nocy je słychać, a ostatniej miałam niespokojne sny i ilekroć się przebudziłam zdawało mi się, że są coraz bliżej. Nie przestawali aż do świtu. To był pierwszy raz, gdy wytrzymali całą noc — powstała. — Jestem tu już dłużej, niż powinnam. Wuj może coś podejrzewać i przyjść mnie szukać, jeśli za długo mnie nie będzie. — Odprowadzę cię do wylotu kanionu — zaoferował Steve. Ponownie Steve stał wśród gęstego lasu u stóp Parapetów i obserwował sylwetkę dziewczyny znikającą w gardzieli wąwozu. Jej postać stawała się coraz mniejsza w miarę odległości. Kanion okrywały głębokie cienie i Steve nieświadomie wstrzymał oddech, jak gdyby obawiał się, że te ponure kamienne ściany rzucą się w dół, by zgnieść przechodzącą, smukłą sylwetkę. Prawie na samej górze odwróciła się i pomachała mu dłonią. Odpowiedział jej tym samym gestem, po czym poszedł po swego wierzchowca. Jechał nie myśląc o drodze, nie trzymając wodzy. Zdawało mu się, że dryfuje po morzu różowych chmur. Serce biło mu przyśpieszonym rytmem, a krew pulsowała w całym ciele. — Zakochałem się! Jestem zakochany! — podśpiewywał sobie i przydrożnym drzewom. — Ojej, o kurczę! Nagle zatrzymał się w miejscu. Gdzieś ze strony, z której jechał dobiegł go szybki grzechot karabinu. Gdy słuchał, rozniósł się jeszcze jeden strzał. Ogarnęła go mglista obawa. Odgłosy dobiegały gdzieś z odległych już Parapetów. Słabo zabrzmiało jeszcze kilka wystrzałów, potem zapadła przerywana ich echem cisza. Co się działo na tych ponurych urwiskach? — Chyba powinienem zawrócić i sprawdzić — zastanowił się. — Może Murken i jego dzielni kompani właśnie się mordują. A może witają jakiegoś zabłąkanego podróżnika. Ee! Pewnie dopadli jelenia albo lwa górskiego. Ruszył powolnie w dalszą drogę, jednak sumienie nie dawało mu spokoju. Nagle usłyszał znajomy głos i zobaczył jeźdźca wypadającego spomiędzy drzew. — Hej! — Jeźdźcem tym był Hard Luck Harper. Trzymał opartą o łęk siodła strzelbę Sharpa, a na jego twarzy widać było zmartwienie. — Trochę się martwiłem o jednego takiego łazika, który włóczy się po górach samotnie, kiedy Gila Murken dostaje szału, przyjechałem więc sprawdzić, czy zastanę cię jeszcze pomiędzy żywymi. — I pewnie jesteś nieco rozczarowany, że nie trafiłeś na jakieś morderstwo? — Niezbyt dobrze się znam na morderstwach — powiedział gniewnie traper. — Czy to, co dobiegało z Parapetów kilka minut temu to nie były strzały? — Też tak sobie pomyślałem. — Taa… A ludzie nie marnują amunicji strzelając w niebo, spójrz tam! — Palce staruszka wskazywały miejsce, gdzie znajdowały się chaty Murkena i jego kompanów. Steve poczuł ogarniające go odrętwienie i strach — z nad urwiska unosiła się wąska strużka, wijącego się na wietrze dymu. — O Boże, Hard Luck — wykrzyknął. — Co tam się dzieje! — Cicho! — Mruknął traper — słyszę nadjeżdżającego konia. Oszalały stukot podków przebił się przez ciszę i ujrzeli przedzierającego się przez krzewy rumaka z rozdętymi chrapami, zmierzającego w ich kierunku. W siodle podskakiwała i kiwała się groteskowo purpurowa postać. Steve wyskoczył przed nosem konia i chwycił wiszące wodze. Kiedy szkapa zatrzymała się, siedzący na niej człowiek bezwładnie upadł na ziemię. — Edwards — jęknął Steve. Mężczyzna leżał nieruchomo, wpatrując się w nich niewidzącymi, szeroko rozwartymi oczyma. Z ust sączył mu się strumyczek krwi, a cały przód koszuli przesiąknięty był szkarłatem. Hard Luck i Steve pochylili się nad nim. Było jasne, że niedługo wyda ostatni tchnienie. — Edwards! — odezwał się Hard Luck. — Co się stało? Kto cię postrzelił? I gdzie są twoi kompani i dziewczyna? — Nie żyją. Na okolonych zarostem ustach rannego pojawiło się więcej krwi, a słowa zmieniły się w bełkot. — Martwi? — rzucił traper łamiącym się głosem. — Kto to zrobił? — Nawahowie — głos przeszedł w syczący szept, blade usta pokryła całkowicie krew. — Mówiłem ci! — mamrotał Hard Luck. — Wiedziałem, że te bębny oznaczają jakieś diabelstwo. Wiedziałem! — Przestań! — krzyknął Steve rozdzierany przepływającymi uczuciami. Zacisnął dłoń na ramieniu umierającego nie zdając sobie sprawy z jaką siłą to robi i potrząsnął nim. — Edwards! — prosił. — Jesteś już jedną nogą na tamtym świecie, czy możesz opowiedzieć nam, jak tam było zanim odjechałeś? Czy jesteś pewien, że Murken i jego bratanica nie żyją? — Tak… to… wyglądało — zaczął Edwards ciężko łapiąc oddech przy każdym słowie. — Byłem… gotowy do… wyjazdu do… Rifle Pass… objuczyłem konia… Murken i… Allison byli niedaleko korralu… Dziewczyna była w… chacie. Nagle z zachodniego zbocza polał się ołów. Murkena… położyli jednym… strzałem. Później oberwał… Allison… i ja. Pijana… i żądna krwi… banda czerwonych… ruszyła na nas. Dorwałem… konia i zacząłem…. uciekać, ale… zrobili mi parę… dziur w plecach. Jak się… obejrzałem, to… zobaczyłem Allisona… stojącego z wyciągniętymi spluwami w drzwiach i… chowającą się za nim… dziewczynę. Potem czerwone diabły… rzuciły się na nich… z błyszczącymi nożami… i… straciłem ich z oczu. Steve skulił się ogarnięty przerażeniem. Wydawało mu się, że jego serce roztrzaskało się na tysiące kawałków. Czuł jego odłamki w ustach. — Pogoń… — mamrotał ranny — wszystko przez nas… Murken dawał im gorzałę… Ostrzegałem… Dowiedzieli się… fałszywe pieniądze… Głos załamał się, a z kącika ust spłynął strumyczek krwi. Podniósł się na łokciach, potem upadł i legł nieruchomo. Hard Luck mruknął pod nosem i podszedł do wierzchowca Edwardsa. Szarpnięciem uwolnił zawartość juków. Kiwnął głową. — Tak, jak myślałem. Steve podniósł się powoli, mechanicznie wycierając dłonie o kępę trawy. Twarz miał białą, a niewidzące spojrzenie błądziło po zboczach odległych gór. — Ona nie żyje — wyszeptał — nie żyje! Hard Luck patrząc na niego poczuł ukłucie w sercu na wspomnienie dawnych krwawych zajść. Przypomniał sobie, jak wielu utraciło swych bliskich od zdradzieckiej strzały, czy błyskającego noża. — Synu — powiedział poważnie — nie spodziewałem się ujrzeć kiedyś jeszcze czegoś takiego. Spojrzenie Steve’a nie zdradzało zrozumienia dla jego słów, zabłysło jednak morderczym blaskiem błyskawicy. — Zabili ją — krzyczał bijąc się pięścią po głowie — i na Boga, ja zabiję ich wszystkich. Zamorduję! Zabiję… Pistolet trzymał w ręku już wsiadając na konia. Hard Luck skoczył za nim i zatrzymał go z siłą zadziwiającą, jak na swój wiek. Nie zwracał uwagi na przekleństwa i oszalałe szarpanie Teksańczyka, uchylił się przed ciosem kolbą pistoletu, wymierzonym w jego twarz. Szaleństwo opuściło Steve’a tak prędko, jak go naszło. Cichy, smutny, pochlipując czasem usiadł na trawie. — Synu — łagodnie przemówił do niego traper — uspokój się. Na pewno nie chcesz zdobyć paru indiańskich skalpów bardziej, niż ja i za nim ta gra się skończy, niejednego, czerwonego poślemy do diabła. Ale jeśli pognasz na nich tak, jak stoisz, nie tylko nie wyrównasz nigdy rachunku, ale dasz się nafaszerować ołowiem, zanim ich jeszcze zobaczysz. Posłuchaj mnie. Uganiałem się za nimi od Sonory do Bad Lands i znam się na rzeczy. Wskakuj na szkapę. Dla Edwardsa nic już nie zrobimy, a mamy kilka spraw gdzie indziej. Mówił, że Murken, dziewczyna i Allison nie żyją. Pewnie ma rację co do tych głupców, ale jeśli idzie o nią, to myślę, że się mylił. Steve skinął głową. W ciągu tych kilku minut zdawał się zestarzeć o wiele lat. Wesołego kowboja zastąpił zimnokrwisty morderca, w którym wrzała stara, teksańska krew. Gdy chował rewolwer i wskakiwał na siodło, jego ręce były pewne jak śmierć. — Ty prowadzisz Hard Luck — powiedział. — Ja chcę tylko, żebyś doprowadził mnie na odległość strzału do tych diabłów. Starzec pokazał zęby w wilczym uśmiechu. — Chodź ze mną synu, a twoje zachcianki szybko się spełnią. IV. SZLAK KRWI Steve i Hard Luck jechali powoli i ostrożnie w górę porośniętych drzewami stoków, prowadzących w stronę Parapetów. Nad górskim lasem, jak śmiertelna mgła, zalegała niesamowita cisza. Stare oczy myśliwego przeczesywały ciągle zarośla, wyczuwając coś nienaturalnego, kryjącego się w cieniu, poszukując znaku ukrywających się w gąszczu wrogów. Mówił niskim, przyciszonym głosem. Nawet to było niebezpieczne, ale pragnął odciągnąć uwagę Steve’a od ponurych rozmyślań — Steve! Zanim ruszyliśmy zajrzałem do sakw Edwardsa i zgadnij, co znalazłem. Były pełne zielonych — dziesiątek, dwudziestek, pięćdziesiątek, setek poukładane równiutko w kupki. Miał je wywieźć do Rifle Pass. Ciekawe skąd je wziął? Tak, jak oczekiwał młodzieniec nie odpowiedział. Jego oczy utkwione były w postrzępionych krawędziach Parapetów, które zwieszały się nad ich głowami. Dym, który widzieli jeszcze niedawno zniknął, gdy zagłębili się pomiędzy urwiska. — Zdaje mi się, że nie wysłali nikogo za Edwardem — mruczał Hard Luck. — Przynajmniej nie ma żadnych śladów koni, które by za nim jechały. To tylko jego ślady. Zresztą ci Nawahowie to Indianie z pustyni, są w tych górach tak s