13916
Szczegóły |
Tytuł |
13916 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13916 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13916 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13916 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Julia Hermes
Nosfearboratu
Ona snuje się po korytarzach, podnosząc świecę ku portretom zawieszonym na
ścianach.
Przeraża ją ten zimny, cichy, kamienny świat.
Ogromne komnaty pełne pajęczyn.
Wewnętrzny dziedziniec z popękanym brukiem.
Cisza.
Miasto jest przysypane kurzem, surowe, smutne, ciche.
Jego ludzie mówią niewiele i tylko to, co naprawdę ważne.
Poruszają się po nim zawsze tymi samymi trasami, od domu do miejsca, w którym
pracują,
na rynek, do kościoła i z powrotem do domu.
Za murami miasta są szerokie, płaskie pola i szemrząca rzeka, ale rzadko się tam
chadza.
Robią to czasem młodzi zakochani: przemierzają połacie płowej, suchej trawy,
trzymając się
za ręce, ale przychodzi zima, dzwonią dzwony w kościele, młodzi wracają do
miasta, na stare,
wyślizgane chodniki.
Ludzie w mieście prowadzą życie uporządkowane i przyzwoite.
Są dobrymi kupcami: do ich doskonałego portu wpływają statki z całego świata.
Przez ich
ręce przechodzą drogie, miłe w dotyku tkaniny, zmysłowe pachnidła i przyprawy o
kuszących
nazwach. Ale te rzeczy nie zostają w mieście: pakuje się je do ciemnych skrzyń i
wysyła na
wozach w głąb kraju.
W mieście zostaje to, co łatwo przechować: złoto o zimnym połysku.
Niedaleko bram miasta stoją dwa domy.
Pierwszy jest okazały, z dachem krytym miedzią i kamiennymi żabami przy oknach.
Wielkie
drzwi okala girlanda z bluszczu.
Okiennice zamknięto na skoble, które trzymają mocno; tylko jedno okrągłe okienko
na
szczycie wyziera na ulicę pustym, bezszybnym oczodołem. Na strychu hula wiatr.
Dom jest zbyt duży i zbyt ostentacyjnie bogaty dla oszczędnych kupców.
W skromnym domu naprzeciwko mieszka małżeństwo.
Ona jest młoda i wątła. Ma jasną twarz i gęste, ciemne włosy. Rzadko wychodzi z
domu
i niemal nigdy nie rozmawia z sąsiadkami. Służąca prowadzi gospodarstwo, a robi
to doskonale;
młoda pani siedzi więc całymi dniami w małym saloniku i patrzy w okno.
Zapada przy tym zazwyczaj w dziwny półsen, którego nie wolno przerywać zbyt
gwałtownie. Służąca wie, że w razie potrzeby musi najpierw wejść cicho do
salonu, potem
krzątać się tam przez chwilę, zetrzeć kurze i przestawić wazonik z górnej półki
na dolną, stukając
przy tym niezbyt głośno, wreszcie chrząknąć znacząco; dopiero wtedy można
zwrócić się do pani
i zadać pytanie.
Młoda pani odwraca się, myśli długo, odpowiada z niechęcią, powoli; potem
nakazuje
służącej przestawić wazonik na właściwą półkę, tę górną, i znów pogrąża się w
swoim letargu.
O zmierzchu wraca pan. Jest wysokim, silnym człowiekiem z bujną, jasną brodą.
Mówi
głośno, wydaje służącej zdecydowane, krótkie polecenia.
Je dużo i z apetytem, wypija do kolacji butelkę dobrego wina. Młoda pani odwraca
oczy ku
oknu, żeby nie widzieć, jak on wchłania w siebie mięso i chleb.
Próbuje opowiedzieć mężowi to, co widziała w ciągu dnia. Patrzyła w niebo,
zasnute
chmurami, szukała w nich formy, kształtu, dostrzegła wreszcie miasto i cienie
ludzi.
Mąż nie słucha. Nie rozumie tego, co ona chce mu powiedzieć. Wołowina jest
dobrze
wysmażona, mówi zadowolony, gładząc brodę. Powinnaś spróbować, to doda ci sił.
Młoda pani z trudem opanowuje mdłości. Sięga po karafkę z wodą. Jej mąż śledzi
oczami
ruch dłoni, przesuwa wzrok po skomplikowanej linii mankietu: francuskie koronki.
Jest zima. Szare płatki śniegu opadają powoli na ulicę. Młoda pani wpatruje się
przez cały
dzień w ich senny ruch. Służąca przynosi drwa do kominka, a potem starannie myje
ręce. Będzie
czesać panią na wieczór. Ciemne włosy zlewają się na oparcie fotela. Kosztowny,
żółty grzebień
iskrzy, gdy sękata ręka kobiety przesuwa go powoli w dół.
Na ulicy przystaje powóz. Wysiada z niego dwoje ludzi owiniętych w grube
płaszcze, laski
w dłoniach, wysokie kapelusze.
Młoda pani otwiera szerzej oczy, jakby mogła w ten sposób dostrzec wyraźniej
postacie
przedzierające się przez mrok popołudnia.
Służąca uprzedza jej pytanie. Tak, ona też widziała tych przybyszów. Stary,
bogaty człowiek
postanowił spędzić zimę w mieście i kupił w tym celu kamienicę naprzeciwko.
Trzask drzwi. Wrócił mąż, otrzepuje płaszcz ze śniegu, głośno przeklina pogodę.
Podchodzi
do żony, zanurza mokre, zimne ręce w jej włosach. Informuje ją zachrypniętym,
tubalnym
głosem, że ich nowy sąsiad, stary bogacz, prowadzący interesy w jego biurze,
zaprosił ich oboje
na kolację. Nie dziś, oczywiście, skoro jeszcze nie urządził się na dobre.
Przemierzając pokój
ciężkimi krokami, mąż opowiada o nowym sąsiedzie, chwali jego wyśmienity gust i
doskonałe
maniery.
Mieszkańcy miasta przebiegają ulice, kuląc się z zimna i zasłaniając twarze w
ochronie przed
wiatrem. Rzucają kose spojrzenia w kierunku „domu z żabami”.
Odkąd kupił go stary bogacz, codziennie przywozi się tam coś nowego. Najpierw
przybyły
wozy uginające się pod ciężkimi, ale wykwintnymi meblami. Mieszkańcy oglądali ze
zgrozą
ciężkie, ciemne szafy, sofy o zalotnie wygiętych oparciach, lustra ozdobione
girlandami.
Następnie zwożono drobiazgi, posągi pogańskich bogów, delikatne parawany, wazony
owinięte w grube tkaniny, stare księgi w dębowych skrzyniach.
Pewnego dnia, o zmroku, przybył właściciel; przemknął szybko między karetą i
drzwiami
wejściowymi.
Nie wychodził z domu od tej pory; za to w oknach zawieszono czerwone zasłony,
budynek
wypełnił się jasnym, drażniącym oczy, drgającym światłem świec, a przez całe
noce słychać było
muzykę; ktoś grał na fortepianie, a młody, kobiecy głos szczebiotał i śmiał się
głośno. Nigdy
jednak nie ujrzano tej, która się śmiała.
Obywatele miasta potrząsają głowami ze zgorszeniem, przechodząc ulicą.
Młoda pani widzi ich wszystkich, jak przystają, popatrują, drapią się w głowy.
Widzi swojego męża: ten bez wahania wchodzi do domu naprzeciwko, z plikiem
dokumentów i rysunków pod pachą.
Widzi coś jeszcze: twarze, które czasem wyłaniają się zza zasłon. Jedynie
twarze, podobne
maskom, jakby oderżnięto je od reszty ciała. Twarze są blade, zwracają oczy w
stronę jej okna.
Ale ona nie wie, czy te twarze naprawdę istnieją.
Stary bogacz zaprosił ich na długo oczekiwaną kolację: służąca zwija włosy pani
w loki.
Kupiono na tę okazję nową suknię, jest kremowa, wykończona delikatną koronką, z
dekoltem
odkrywającym ramiona. Mąż zawiązuje pod brodą jedwabną, niebieską chustkę. Jego
twarz
świeci się z zadowolenia. Młoda pani jest, jak zawsze, blada i senna.
To ładny wieczór, śnieg przestał padać, dokładnie wymieciono schodki wielkiego
domu.
Stary bogacz przyjmuje ich w głębi posiadłości. Wielki, ostry nos odcina się od
białej twarzy
arystokraty; świdrujące oczy błądzą niespokojnie po sylwetce młodej pani, ale
usta śmieją się
szeroko i uwalniają rzekę gładkich słów.
Młoda pani oblewa się rumieńcem i blednie na powrót, gdy stary bogacz przybliża
srebrny
świecznik do jej twarzy. Prawdziwy klejnot, figurka z porcelany, mówi do jej
męża, nie
odwracając oczu od kobiety. Mąż jest oczarowany, spija słowa bogacza z
szacunkiem
i nabożeństwem.
Ze schodów wyścielonych aksamitem zbiega kobieta o ptasich rysach, witając się
wylewnie
z obecnymi. Rude włosy tańczą w powietrzu. Lód i ogień, mówi stary bogacz,
chudymi palcami
ujmując ramię młodej pani i jak ruchomą lalkę prowadzi ją do jadalni.
Młoda pani wstaje nocą i przemierza małą sypialnię na piętrze. Miota się między
pustymi
łóżkami. Staje przy oknie, przyciskając poduszkę do brzucha. Ulicę oblewa
światło księżyca.
Jej mąż wyjechał w interesach za granicę, pozostawiając ją pod opieką starego
bogacza. Ten
przychodzi codziennie po południu, pyta o zdrowie, siada w saloniku i bawiąc się
swoją laską
opowiada o krajach, które zwiedził i o kobietach, jakie tam poznał. Młoda pani
słucha ze
spuszczonymi oczami. Gdyby je podniosła, napotkałaby jego uważny wzrok. Słucha.
Salon
zaciera się w jej świadomości, rozpływa się dom i miasto, znika nawet ta biała
przestrzeń
otulająca jego mury, pozostaje tylko chrapliwy, monotonny, uwodzący głos
sąsiada.
Stary bogacz chwyta ją za rękę. Jego dłoń jest zimna. Nagle wyrwana ze swego
zwykłego
stanu, kobieta odwraca głowę i odsuwa się. Potrąca karafkę; ta upada na ziemię i
rozpada się
z brzękiem na setki kawałków. Twarz bogatego człowieka jest napięta, czarne
włosy opadają na
czoło, palce zaciskają się na brązowej lasce.
Młoda pani nie może nocą spać. Stoi przy oknie, biały wodospad nocnej koszuli,
czarna
kaskada włosów. Wie o twarzach, wyłaniających się zza zasłon domu naprzeciwko.
Jej mąż znowu wyjechał, ciężko pracuje. Ona zakłada płaszcz i przechadza się po
mieście.
Męczą ją jednak ciekawskie spojrzenia dobrych obywateli. Te spojrzenia.
Wystrzeliwane w jej
stronę, okrążające, pytające, szacujące wartość sukni i okrągłość brzucha,
niezwyczajną przy tak
wątłej sylwetce. Oczy, uśmiech, gwizd wyrostka, piekący wzrok żony kupca. Młoda
pani
odwraca się na pięcie, brak jej tchu. Ucieka ku bramom miasta.
Jest już wieczór, niebo ciemnieje, ale księżyc wspiął się między gwiazdy i zlewa
swój blask
na rzekę; kra pokryta śniegiem zdaje się wchłaniać jego promienie, podczas gdy
nierówna
i niespokojna powierzchnia wody bawi się z nimi, połyskuje i odbija.
Ona idzie ścieżką, nasłuchuje wiatru; ten przesypuje z chrzęstem piasek śniegu
po białych
powierzchniach pól.
Młoda pani przystaje pod samotnym starym dębem, opiera się o niego, rozpina
płaszcz,
przesuwa dłonią po korze.
Sękata, długa gałąź skrzypi pod nagłym naporem wiatru i spływa ku zmęczonej
kobiecie.
Młoda pani mdleje w objęciach drzewa.
Ocknie się dopiero w domu, pod troskliwą opieką zaniepokojonego sąsiada.
Później przypomni sobie, że wokół miasta rosną jedynie trawy i niskie krzaki.
Opowie o swoim spacerze mężowi. Ale ten, jak zawsze, skwituje jej relację słowem
„przywidzenie”.
Nadchodzi sucha wiosna. Śnieg wsiąka w ziemię, pola pokrywają się bladymi
roślinami.
Stary człowiek wyjeżdża z miasta, dobrzy, porządni obywatele oddychają z ulgą.
Nikt nie wie, co
się stało z ognistowłosą kobietą.
Młoda pani znów może siedzieć spokojnie przy oknie.
Ale pewnego dnia jej mąż przychodzi do domu z twarzą wielce rozradowaną,
wymachując
krótkim listem. Zimowy sąsiad zaprosił ich do swojego zamku w głębi kraju, w
pięknych górach
na południu.
Droga jest trudna i męcząca. Nad powozem krąży wielkie rude ptaszysko. Młoda
pani
wpatruje się w jego ruch, próbuje odczytać znaki, które stworzenie kreśli na
chmurach.
Dziwne sny nawiedzają kobietę w czasie, gdy powóz toczy się po ubitych, szarych
drogach.
Śni siebie jako rzekę, której wody przystanęły i gromadzą się w jednym miejscu,
tworząc
ciemne, gęste jezioro. Tymczasem koryto wysycha powoli, a źródło znika pod
ziemią.
Śni drzewa, mijane po drodze, które wpatrują się w nią i sięgają ku niej
konarami.
I widzi jeszcze, w swoich snach, miasto złapane w pułapkę między czerwonymi
chmurami.
Prosi męża, aby kazał zawrócić, ale ten wzrusza ramionami i przedstawia
niewygody
podróży powrotnej. W zamku doczekamy lata, tłumaczy, i otula kocem jej
nabrzmiewające ciało.
Zamek jest wysoki i szary, dwie wieże strzegą wjazdu. Rudy ptak kracze nad
bramą, gdy
powóz wtacza się na dziedziniec, a służba zbiega się, by powitać gości. Mają
jednakowe, szare
twarze i zafrasowane miny: pan wyjechał kilka dni temu. Pozostawił jednak
dokładne instrukcje
na wypadek przyjazdu gości z miasta. Rozpakowuje się ich bagaże, przyrządza
posiłek,
przygotowuje pokoje dla obojga.
Ona snuje się po korytarzach, podnosząc świecę ku portretom zawieszonym na
ścianach.
Przeraża ją ten zimny, cichy, kamienny świat.
Ogromne komnaty pełne pajęczyn.
Wewnętrzny dziedziniec z popękanym brukiem.
Cisza.
Jej mąż siedzi przy stole nad półmiskiem złocistych kurcząt i je łapczywie. W
kominku
trzaska pachnące żywicą drewno.
Następnego dnia młoda pani stoi na głównym dziedzińcu, czepiając się rękawów
męża
z błagalnym wyrazem twarzy. Otrzymał wiadomość z miasta i musi tam pilnie
powrócić.
Ona krzyczy, zabierz mnie z sobą. Nie ośmieszaj się przy służbie, mówi on. Nie
powinnaś się
tak denerwować, to zaszkodzi dziecku. Zresztą, ten zamek jest taki piękny,
wyśmienita pogoda,
cudowna jasność powietrza. Musisz często się przechadzać, nabierać sił. Stukot
odjeżdżającego
konia. Młoda pani chce krzyknąć jeszcze raz, ale nie może. Patrzy w niebo nad
dziedzińcem:
szare i brudne.
Godzinę później ożywia się na dźwięk kopyt; służba zbiega się przy bramie.
Biegnie i ona,
ostatkiem sił, ale to tylko powrócił właściciel zamku, rudy ptak siada mu na
ramieniu.
Wydaje się młodszy, rozważa kobieta przy kolacji, obserwując gospodarza, który
po raz
kolejny tłumaczy się ze swojej nieobecności. Jakby i on zimą zapadał w półsen, a
budził się wraz
z przedwiośniem. Jego rysy złagodniały, a oczy błyskają jeszcze groźniej, gdy
nieznacznymi
ruchami ręki kieruje służbą.
Ona też jest tego wieczora bardziej świadoma, niż zazwyczaj. Obecność tego
człowieka
pobudziła jej mózg i przywróciła zmysłom naturalną ostrość. Czerwieni się i
blednie na powrót,
słuchając jego strasznych opowieści o dawnych czasach.
Gospodarz milknie nagle, ujmując świecznik w kościstą, długopalczastą dłoń. Idą
razem
zimnym, niekończącym się korytarzem. Portrety na ścianach rozkwitają w blasku i
więdną na
powrót. On odwraca się do kobiety. Są już przed jej pokojem.
Proszę dobrze zamknąć drzwi na noc, mówi on, ciężki klucz ląduje w jej małej
dłoni. Proszę
nie słuchać dźwięków nocy. Są zdradliwe: niosą ze sobą wiele obietnic,
opowiadają wspaniałe
i przerażające historie, ale wciągają na ścieżki bez powrotu. Proszę pamiętać,
są tylko grą
wyobraźni.
Ona nie rozumie znaczenia tych słów, ale patrzy w jego ciemne, połyskujące
drażniącym
niepokojem oczy i wierzy. Czuje strach. Zanim się położy, skrupulatnie przekręci
klucz dwa razy
w zamku.
Młoda kobieta leży w łóżku. Nie może zasnąć. Myśli o mężu, który oddala się w
stronę
miasta. To ten księżyc, myśli nagle, przez niego nie może zasnąć, prawie pełny,
strzała bladego
światła prosto w jej oczy.
Słucha. Skrobanie w drzwi. Zamyka oczy, z wysiłkiem powstrzymując się, by nie
wstać i nie
sprawdzić, kto stoi po drugiej stronie.
Przez korytarze biegnie krzyk. Skowyt, niemal zwierzęcy, przemierza galerię
portretów,
skręca w lewo, pędzi schodami, w prawo, przelatuje pod jej drzwiami i wypada
oknem.
Skrzypią podłogi w wieżach.
Ptak wylatuje z okna, spada bezwładnie w dół, by nagle, tuż przy ziemi, wzbić
się znów
z ostrym krzykiem.
Stukot kroków na wewnętrznym dziedzińcu.
Kobieta wstaje i podchodzi do jednego z okien.
Nie ma nikogo ani niczego dziwnego na gładkim dziedzińcu, oblanym srebrnym
światłem.
To nocne majaki, powie przy śniadaniu stary człowiek.
Ale wieczorem znów przypomni, by starannie zaryglowała drzwi.
Tej nocy jest pełnia. Młoda kobieta nie zasypia. W nocnej koszuli czesze włosy
przed
lustrem, myśląc o swoim mężu i o panu zamku. W tym dziwnym stanie, spowodowanym
trwającą od kilku dni bezsennością, zdaje jej się, że z tafli zwierciadła patrzą
na nią oczy starego
bogacza.
Zaciska dłoń na grzebieniu, kaleczy palce do krwi.
Odwraca się w stronę okna, wyciąga rękę tak, aby padały na nią promienie
księżyca. Białe
i czerwone, mówi do siebie, białe i czerwone.
Skrobanie w drzwi trwa, nie zwraca już na nie uwagi. Przykłada dłoń do brzucha,
a potem
wzdryga się, bo w zamku rozpoczynają się nocne skowyty.
Ona podchodzi do drzwi, kładzie dłoń na kluczu, przykłada ucho do desek.
Korytarz jest cichy. Szumy, wycie, skomlenie, upiorne chichoty, wszystko spływa
w dół.
Otwiera drzwi, idzie, nie zamykając ich za sobą. Ciemność, schody. Twarze z
portretów
zdają się wychylać ku niej, jeszcze chwila i wyciągną dłonie, uczepią się
włosów. Ale ona nie
dba o to, idzie.
Dwie świece tlą się w jadalni, rozmazane cienie sprzętów liżą ściany.
Ona idzie, patrzy przed siebie.
Jest już na samym dole. Dotyka palcem ciemnych drzwi, one otwierają się,
uwalniając
wrzask z dziedzińca.
A tam, na dziedzińcu, pośród rozrzuconych kostek brukowych, tańczy ruda kobieta
o ptasich
rysach, i czarne zwierzęta z wielkimi zębami, i dziwne, niemal przezroczyste,
srebrne boginki.
Wszystko to jęczy, mlaszcze i chichocze, srebrne kobiety odrzucają srebrne włosy
do tyłu,
zaśmiewając się ostrymi głosami.
Drzwi zatrzaskują się z głośnym, głuchym dźwiękiem.
Banda pijanych potworów przystaje. Zwracają głowy w jej stronę, a potem
pierzchają
w nagłej ciszy. Pozostaje tylko ledwie słyszalne skrzypienie.
Ciemny, rozłożysty kształt pośrodku dziedzińca.
Ostrzegałem cię, nie wychodź nocą, szepcze.
Księżyc wznosi się wyżej i oświetla go z boku.
Kobieta poznaje, że to pan zamku, zogromniały i odmłodniały, wyciąga ręce w jej
stronę, ale
księżyc minął już wieże i rzuca swoje promienie prosto na niego. Te ręce, coraz
bardziej sękate,
i ciało ogromnieje, rogowacieje, olbrzymi dąb, którego korona rozgałęzia się na
szerokość
dziedzińca, ta kora, w której ciągle jednak dostrzec można twarz człowieka, te
konary, które
wyciągają się w jej stronę, muskając koronki koszuli.
Nie odchodź, słyszy kobieta poprzez skrzypienie. Wiatr zaczyna wiać, gałęzie
sięgają jej
włosów i przeczesują je delikatnie. Ona idzie, stąpa przez dziedziniec,
uważając, by nie potknąć
się o rozsypane kamienie. Jego konary otaczają ją. Gałęzie wplatają się w jej
włosy. Drzewo
wchłania w siebie jej białe, senne, bezwładne ciało.
Gdzieś daleko, w mieście kupców, w niewielkim domu blisko bram miasta, pewien
człowiek
budzi się z krzykiem, złapany – po raz pierwszy w życiu – w senny koszmar, i
biegnie do okna.
A noc jest przecież taka piękna i cicha.