13700

Szczegóły
Tytuł 13700
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13700 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13700 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13700 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Bogdan Bartnikowski Dwa kalendarze z hełmem Obwolutą, okładkę i kartę tytułową projektowała Anna Skurpska-Ekes Redaktor Ewa Markowska Redaktor techniczny Marian Napierzyński Korektor Krystyna Szczerbaczuk шттк візштЕНА publiczna w /erhrzu Poi ZN, KLAS. $2. 1. j ( ts€w*3 "fM^fe1* гг. і-з ©Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1981 ISBN 83-11-06549-7 Dom przy bocznej ulicy Aż się trzęsę ze złości! Że też akurat' mnie musiało coś takiego spotkać! Ale najlepiej będzie, jak zacznę od początku. Sprawa to dla mnie ważna, słuchajcie więc, proszę, uważnie. Pamiętacie tamten stary, drewniany most przy Karowej? Nie pamiętacie?! No, nic w tym właściwie dziwnego, bo tylko starzy warszawiacy go pamiętają. W czterdziestym piątym stanął. Ależ ruch był na nim. Wozy konne, ryksze, ciężarówki — wszystko to pełzło w tłumie ludzi na Pragę albo do Warszawy. Wojna się skończyła, człowiek do domu rwał się, a tu mówią w kompanii — saperzy mają jeszcze zostać. Bo to i min do diabła wszędzie, i mostów .prawdzi-wych nie ma. Tak cóż robić było, rozkaz to rozkaz, trzeba służyć dalej. Przez most chodziłem codziennie. Zapamiętałem sobie tu, na lewym brzegu Wisły, taki jeden dom. Dobrze go zapamiętałem, bo na nim namazałem po raz pierwszy wielkie, koślawe litery: „Min 5 niema". Porucznik fukał potem, że „niema" pisze się oddzielnie, ale ja nieuczony, po szkołach portek nie wycierałem, do roboty od dzieciaka trzeba było iść, miałem smykałkę do ciesiołki — siekiera w ręku lżej od pióra chodziła. Tak więc ten dom zapamiętałem. Spalony był, a jakże, akuratnie tak samo jak wszystkie dookoła. Ściany czarne, pocięte kulami, pół dachu pociskami czy bombą zerwane, a na frontowej ścianie wyrwa wielka od wybuchu. Jednym słowem rudera. Dwa dni po tym domu z wykrywaczem chodziłem, osiem min talerzowych wyciągnąłem i kilkanaście małych, drańskich, chytrze założonych, musiałem zdjąć, nim wreszcie napisałem na murze to moje nieudane: „Min niema". Idę ja kiedyś od mostu, w maju, może w czerwcu to było, patrzę, a w jednym oknie na parterze, tuż przy bramie, szyba siedzi. Aż stanąłem na ulicy, ludzie potrącają mnie, przeklinają, a ja stoję. Szyba w oknie... z trzech kawałków zlepiona, ale przecież szyba. No, obok niej tektura, kawałek nadpalonej deski, strzęp dykty, co tam było pod ręką. Ludzie, znaczy, mieszkają. Ale przecież tam wszystko wypalone! Wiem dobrze. Jak oni żyją, bidni... A tu kot na brzeg okna wyskoczył. Angor, ładny, puszysty, kiedyś był biały, a teraz brudny, aż szary. Pewnie, ani tu wody, ani światła. I mieszkają! I jeszcze roślinka taka w oknie stała, б kaktus nie kaktus, kwitnie to czasem na czerwono. Trzeba było iść dalej, do roboty, ale potem, gdy tylko przechodziłem przez most, to już zawsze tak drogę wybierałem, żeby na ten mój dom popatrzeć. Gdzieś po roku w tym pierwszym oknie przy bramie zniknęły dykty. Szyby... Jakie to dziwne — wszędzie czarne, ślepe, poszarpane dziury okien, a w jednym oknie szyby. I światło już było. Żarówka goła pod sufitem wisiała. Na oknie obok kota panoszył się słój z jagodami. A zobaczyłem kiedyś, że dzieciak kręcił się po mieszkaniu — czubek jasnej główki tylko co ponad parapet wystawał.- A i szafę już mieli — wojenna taka szafa, potrzaskana w rogu, z popękanym lustrem, bo jeden pocisk czy odłamek poszedł prosto w szkło. I walizka na szafie leżała, jak to u ludzi, co to prosto z drogi przyszli, poobijana, stara, ale kto wtedy miał nowe walizki, nieważne zresztą. Chyba z rok prawie nie chodziłem tamtędy, bo na Mokotowie rozminowywaliś-my, podmuch mnie o ścianę cisnął i długo leżałem w szpitalu. Dopiero w czterdziestym siódmym, gdy powódź na wiosnę przyszła, razem z chłopakami nad Wisłę pobiegłeś, żeby drewniany most ratować. Co tu gadać, to był bardzo potrzebny most w Warszawie, a tu kra idzie, że strach. Taaak, nie utrzymali my tego mostu. Poszedł. Jeden nasz saper na nim był i też poszedł. Ciężki to był dzień dla saperów, bardzo ciężki. Ale ja nie o nas chcę mówić, tylko o tamtym oknie. O oknie w moim domu! Bo może to nie mój dom, co? Kto min szukał? Kto go ludziom oddał. Ja. To i serce teraz boli. Idę ja wtedy, mokry, zmarznięty, patrzę, a w moim domu świateł więcej. A w tym oknie obok bramy firanka wisi. Aż mnie zatkało. Jakby ja nie był chłop. Stanąłem ja i patrzę. Ten kaktus nie kaktus na parapecie wypiękniał i kwitł właśnie na czerwono. Kobieta przy kuchni się kręci. Dzieciak podrósł. Tylko ta szafa jak była potłuczona, tak była, pożal się Boże. Poszedłbym ja do nich — toż ja tymi moimi rękami w mig bym tam moc roboty machnął. Ale nie śmiałem. Jak to tak — obcy człowiek, w nocy do ludzi. Nie szło jakoś. Tak i poszedłem dalej. Do rezerwy wreszcie zwolnili. Trzy lata z okładem po minach chodziłem, to i wystarczy. Udało się głowę i łapy całe wynieść — łaska boska, bo przecież strach, ilu to chłopaków poderwało się na minach. Do domu pojechałem. Pewnią przyjęli godnie, każdy chłop się liczył za trzech. Z miejsca swatać mnie zaczęli — czasy srogie na baby po wojnie#przyszły, każda chciała mieć swojego chłopa, a tu ledwo dla co drugiej, co trzeciej byle chłopina się trafił. Nie powiem, dziewuchy mi swatali posażne, ładne, same gospodarskie córki, ale jakoś serca do wsi S nie miałem. Ckniło mi się za miastem. Rok wytrzymałem u rodziców, chałupę połatałem, w polu porobiłem, ale jakoś tak po żniwach we frontowy zdobyczny tornister spakowałem bochenek chleba i wianek kiełbasy domowej i jazda do Warszawy. Akurat trasę robili. W-Z, znaczy się. I każdy fachowiec — murarz, cieśla, kamieniarz, betoniarz -r na wagę złota był. Zarabiałem wtedy, rety... Jak przyszła wypłata, to człowiek bawił się jak jaki dziedzic. Wracam kiedyś z roboty i nogi tak jakoś same poszły pod ten mój dom. Ściemniało się właśnie i ulicą szedł latarnik — ten, co gazowe latarnie zapalał. Drut długi w ręku niósł, stawał pod słupem, majstrował coś tam w górze pod kloszem i ciemna latarnia ożywała. Nooo, pewnie, że nie takie to od nich światło, jak od tych nowych, na Trasie Łazienkowskiej, ale... cieplej jakoś było przy tych gazowych, swojsko. Teraz inaczej jest, zupełnie inaczej. Podchodzę ja pod ten mój dom. Z daleka widzę, że już świecą się wszystkie okna. Mieszkają ludzie, znaczy, na całego! I wszędzie jest inaczej niż wtedy, gdy szedłem od zniesionego mostu — wszędzie żyrandole, firanki, tu i tam na ścianie obraz wisi, zegar tyka na kredensie. U tych moich, przy bramie, a jakże, na szafie nie ma już tej paskudnej walizki. Wazon teraz tam stał. Dzieweczce całą 9 głowę już znad okna widać. Ładny dzieciak, złego słowa hie powiem. Kobieta, poznałem ją, ta sama, ciągle w chustce na głowie. Tyle, że jakby mniejsza trochę... Uśmiecha się do dzieweczki, ta podskakuje radośnie. To dobrze, pomyślałem sobie. Żyją jakoś. Chłopa nigdy tam nie widziałem — pewnie, jak prawie wszędzie, wojna, biedaka, zabrała i same żyć muszą. Ale żyją. Przetrzymały najgorsze, na lepsze idzie. Dobrze jest! Robota szła nam żwawo. Oddaliśmy Trasę W-Z. Krzyż dostałem za tę trasę. Zasługi. Złoty. Taaak. Za wojnę dwa medale mam i teraz był ten trzeci. A i dziewczynę poznałem, gdyśmy trasę oddawali. Halinkę moją. Chodziłem ja do niej, chodziłem, no i wychodziłem. Jak na placu Konstytucji szalunki robiłem pod fundamenty, wtedy ślub wzięliśmy. A potem już czasu na spacery nie było, zaraz się Jacuś urodził, niezadługo Zosia, Walduś... Toż trzeba kobiecie pomóc. No i roboty przyszły trudne. I rozchorowałem się od zimna i deszczu, znowu w szpitalu leżałem, do sanatorium potem wysłali. Z dziesięć lat przeszło, nim znów się nad Wisłę wybrałem. Sam nie wiem, jak pod ten mój dom poszedłem. Biały cały, aż lśnił się z daleka. Przyjemnie, nie powiem. Trawnik przed domem. Kwiaty. Tyle że tego mojego: „Min niema" już na ścianie nie widać. Zatarli. Tak samo jak wszystkie dziury po odłamkach i pociskach. Piękny dom. Ale jednak trochę żal. No cóż, myślę sobie, przecież trzeba, żeby ludzie o tych okropnościach wszystkich zapomnieli, żeby wszystko było jasne jak ten mój dom. Patrzę ja w to moje okno przy bramie... widzę, że nie ma już szafy postrzelonej.-Na jej miejscu kredens stoi, lśniący taki, pewnie nowy. Okno otwarte, radio gra. Żyrandol pod sufitem, ściany czyste, żół-ciutkie. Ech, gdy tak sobie przypomnę, jak to okno wyglądało wtedy, w czterdziestym piątym! Stoję, patrzę, a tu do okna kobieta podchodzi. Jak z obrazka, taka ładna! Cofnąłem się o krok, jak złodziej jaki, gorąco mi się zrobiło. A ona szast oknem. Zasłonki zaciąga. Ładne, kwieciste zasłonki, słowa złego nie powiem. Urosła nam panna. Pamiętam, ledwie czubek głowy widać było zza parapetu. Zasunęła te szmatki. Zakryła mi wszystko, co tak cieszyło. Tyle czasu. Ja przecież swój, rodzina prawie! Ale... przecież ona nie wie, bo i skąd? Nie chodziłem tam znów parę lat, alem się wybrał wreszcie. Robotę skończyliśmy jak się patrzy — premię cała brygada wzięła, wypadało z chłopakami posiedzieć, pogadać, wypić trochę. A charakter taki mam, że jak wypiję, to do domu pieszo idę. Bywa, że przez całe miasto maszeruję, pod nosem — tylko dla siebie! — wojskowe piosenki sobie nucę i patrzę dookoła. Inne miasto, myślę, niż wtedy, gdyśmy zaczynali. Ładne, większe, 10 Ї2 czyste, gruzu ani śladu. I aż wtedy coś się w oku kręci, brwi marszczę, głową ruszam — dobrze, że nikt nie widzi, boć wstyd się chłopu mazgaić. Szedłem więc sobie do domu po tej wódeczce z chłopakami i jakoś tak skręciło się nad Wisłę, trzy Karowej, nad rzeką stanąłem... tu był nasz most. Mróz za policzki chwycił, choć lato, i trzyma. Tu bale ciosałem, tu rzucałem na lód trotyl. I zaraz w tył zwrot, i marsz pod mój dom. Patrzę w to moje okno przy bramie — odnawianie idzie! Żarówka goła pod sufitem, zupełnie jak w czterdziestym piątym. Chłop stoi na drabinie i pędzlem macha, ale niezdarnie tak jakoś, pewnie pierwszy raz próbuje. Meble papierami poprzykrywane. Widzę, jest i ta dziewczyna. Mizdrzy się do chłopa, on do niej, dziwnie mi jakoś, ni to przyjemnie, ni zazdrośnie... Wreszcie on schodzi z drabiny, pędzel w wiadro wtyka, coś tam zagaduje, ona się śmieje wesoło... i nagle milkną, ona odbiega gdzieś w głąb, bo,., tak! Dzieciak zakwilił. Ot, rosną ludziska. Haluś mi w domu sądny dzień zrobiła, żem tak długo gdzieś się zawieruszył. Gdzieś był i gdzieś był? pyta. Mówię wreszcie, że mam nad Wisłą taki mój dom. Szczerze mówię, jak na spowiedzi. Patrzy podejrzliwie, głową kręci, nie wierzy. Uśmiałem się z tej niewiary — gdzie mnie szukać drugiej kobiety? Ale przekona to kto babę — długo patrzyła nie- 12 dowierzająco, jakby wszystko chciała wyczytać z oczu. Głupstwa zresztą. To było ze trzy miesiące temu. Jak oddaliśmy Warszawie Trasę Łazienkowską, wziąłem całą rodzinę i mówię — idziemy! Wykrzywiały się dzieciaki, bo to im ze starymi nie radość chodzić, ale nie ustąpiłem. Trasę przeszliśmy, jak należy, całą, potem nad Wisłę zeszliśmy i prowadzę ich w stronę mostu Poniatowskiego, obok Syreny, do Karowej. Opowiadam moim młodziakom, gdzie i co kiedyś było, w którym miejscu stał nasz obóz saperski, skąd wyciągaliśmy miny albo niewypały, takie po pół tony sztuka. Wreszcie mówię, że teraz pójdziemy pod mój dom, pod dom, który ja sam niegdyś rozmino-wywałem. Gdzie pierwsze na lewym brzegu szyby w oknie zobaczyłem. I na Halę mrugam, zobaczysz teraz.. Podchodzimy i z daleka coś mi się nie zgadza. Dom biały jak poprzednio, ale okna jakby inne. Aż zwolnić musiałem, tak mi serce w piersi skoczyło. Kraty w oknach! I ciemno. A przy bramie na ścianie tablica — „Biura Spółdzielni..." Nie czytałem już dalej, nie chciałem. I już tam więcej nie pójdę. Nie mam po co! Widziałem, jak biedują tam ludzie, jak coraz im lepiej, jak rosną, kochają się. I teraz macie —' jakieś biuro! Ja wiem — biuro też potrzebne, i ludzie w nim pracują. Ale to okno przy bramie, to było moje okno. To była moja Warszawa. Tylko moja. I ono mi było 13 potrzebne. Żebym pamiętał wszystko, żebym mógł dalej tyrać. A teraz... pewnie, będę tyrał dalej tymi moimi rękami, bo przecież tak trzeba i nie wolno inaczej. Ale mi żal. Ogromnie żal. Bo nagle uciekło mi to, co miałem tu z młodych lat najdroższego. Słowo podchorążego Zaraz po przybyciu do Birczy zameldowałem się w sztabie pułku. Kapitan, który pełnił obowiązki szefa sztabu, przejrzał moje dokumenty nadesłane z dywizji, wetknął je z powrotem w kopertę i rzucił na stół pokryty papierami, po czym spojrzał na • mnie niechętnym okiem. — Podchorąży. Praktyka. Hmmm, co ja ci tu, synu, dam do roboty. Ale! Jak się tu dostałeś? — zainteresował się nagle. Co powiedzieć... O samotnym marszu wśród lesistych wzgórz... Ostatecznie nic wielkiego, dwadzieścia parę kilometrów, pięć godzin wędrówki. A dookoła noc tak ciemna, że tylko po jaśniejszej smudze nieba między drzewami można rozpoznać kręty szlak drogi. Co parę minut ciszę rozdziera daleki wystrzał, seria, wybuch. Zdaje się, że świta. Ale nie, to tylko łuna. Palą, cholery! A może to nie banderowcy palą, może nasi wykurzają ich z bunkrów? — Pieszo, obywatelu kapitanie. 15 —■ Wariat! — Oficer wzruszył ramionami. — W nocy szedłeś? — zapytał jeszcze. — Tak jest. —'■ Cud, żeś doszedł. No, jak taki z ciebie bohater, to pójdziesz na ochronę żniwiarzy. Weźmiesz drużynę, nie, dwie drużyny. Niech was widzą z lasów ;— oczywiście, jeśli kręcą się tu. Niech wiedzą, że nie pozwolicie przeszkodzić w zbiorach. — Zrozumiałem — odparłem z chmurną miną, bo wydało mi się, że to kpiny, a nie akcja. - — To poważne zadanie, podchorąży — powiedział kapitan. — Chłopi muszą zebrać zboże. Pierwsze zboże po wojnie. Z dworskiej ziemi. Rozumiesz? Skąd pochodzisz, ze wsi? — Z Krakowa... — To co ty tam rozumiesz! — Spojrzał z dezaprobatą. — Nie wystawiaj się niepotrzebnie na ostrzał. Cholernie teraz trudno o oficerów. I pamiętaj — najważniejsze są zbiory. — Tak jest, zbiory. — Dopilnujesz? — spytał jeszcze kapitan zupełnie nieregulaminowo. Chwilę milczałem zaskoczony, a potem odparłem krótko: — Słowo! W szkole zajętej na koszary zebrałem moje drużyny. Szesnastu chłopa. Trzy erkaemy. Granaty. Worki ciężkie od naboi. Idziemy. W marszu oglądam się, uważniej niż 16 dotychczas patrzę w twarze żołnierzy. Stare repy. Rozchełstane ' mundury, cudem trzymające się na głowach rogatywki. Dałby im mój dowódca kompanii w dalekim Krakowie za takie nieprzestrzeganie przepisów mundurowych. -Ale tu, wystarczy zresztą spojrzeć, jak zerkają dookoła, jak ręce, niby spokojne, starają się być blisko broni, gotowe do nieomylnego chwytu za szyjkę. Udało mi się, myślę z zadowoleniem. Taaakie wojsko! Czy możliwe, by któryś z moich kolegów miał równie doświadczonych ludzi? Nieee! Spoglądam w stronę lasu, który nie-bieszczy się przed nami, daleki jeszcze, milczący. Mijamy czworoboki drzew, z których część wyciąga w niebo czarne, spalone kikuty gałęzi. W każdym czworoboku nad nędzną kupką popiołu i nie dopalonych belek wysoki, prawie pod niebo strzelający okopcony komin. Tu i tam zarośnięty zielskiem kopczyk z koślawym krzyżem. — Dawno tu tak? — pytam kaprala, który idzie tuż za mną. — Od wiosny. — Ukraińska wieś? — pytam dalej. — Nasza. — I tak wszystkich, co do jednego? — pytam jeszcze, bo dziwno mi, by ani jeden dom nie ocalał z pożogi, ani jeden człowiek nie został. — Prawie wszystkich. Troje uciekło, przyszli do nas. Goniliśmy tych drani, ale przepadli w lasach. 17 — A tych troje? — Pojechali gdzieś. Mieli dość. — Taaak. Daleko jeszcze mamy? — Nie. Zaraz za tamtą górką będzie wieś. I wtedy poczułem strach. Ta wczorajsza nocna łuna... Co będzie, jeżeli teraz, po wejściu na wzgórze, zobaczymy, że w dole czeka na nas rząd czarnych kominów i mogiły? Najpierw ujrzałem krzyż na wierzchołku wieży małego kościółka. Potem zielone, skłębione korony drzew. Jeszcze później dachy domów i zadarte w górę ramiona studziennych żurawi. Złocistą zawiesinę kurzu za wozem jadącym drogą. Białe koszule mężczyzn idących z kosami w pole, czarne i białe chusty kobiet. Odetchnąłem. To nie tu była łuna. Ochronimy ich. Ustrzeżemy. Las był teraz bliżej. Falujące łany zboża odgradzał od niego pas łąki, wokół której sterczały paliki i jaśniały prostokątne tablice. — A tam co? Miny? — Poszukałem wzrokiem kaprala. Skinął głową. — Miny. — Jeszcze z wojny? I nie rozminowali? — Wydawało mi się to bardzo dziwne. — Dobrze, że zostawili. Pomogą nam teraz. Przez miny nikt nie przejdzie. Proponuję ustawić diegtiariowy tam, tam i tam... — wskazał na pagórek dominujący nad okolicą, na studnię odległą o kilkaset metrów i mostek przy drodze. 18' — Zgoda, ustawiajcie. Słońce wytoczyło się wysoko. Buty wyschły już po kąpieli w porannej rosie. Posiedziałem przy erkaemie na wzgórzu, potem przeszedłem do drugiego posterunku przy mostku i blisko południa ruszyłem na przełaj przez świeże ściernisko ku trzeciemu stanowisku przy studni. — Piękny łan! — krzyknąłem do gospodarza, który uniósł właśnie kosę w górę i ostrzył ją dźwięcznie długimi pociągnięciami osełki. — Pewnie — zgodził się zerkając ku lasowi. — Nie przejdą, nie bójcie się — powiedziałem chełpliwie. — Kto to wie? — odparł chłop. — To pole całe wasze? — Co wy! Takie wielkie... Było pańskie, a teraz jest nasze. Całej wsi. Pierwszy raz zbieramy. — To z reformy dostaliście... — A tak. Żeby tylko zebrać. — Znów spojrzał w stronę lasu. — Zbierzecie, zbierzecie — uspokajałem go. — Na pewno zbierzecie, dałem kapitanowi słowo... — Dopomóż Bóg... Na noc przyszła w pole jeszcze jedna drużyna. Czuwaliśmy przy erkaemach, od czasu do czasu wypuszczając pod niebo białe smugi rakiet. W ich drgającym zimnym świetle rzędy snopów wyglądały jak śpiący żołnierze. Było bardzo cicho. Tylko błyskało się daleko na północy. 19 Żeby nad pole nie przyszła ulewa... Patrzyłem często w stronę lasu. Nasłuchiwałem. Nic... Cicho... Napięcie rosło. Pewnie skoczą na nas o świcie. Czekałem podzwaniając zębami, ale ciągle było cicho, spokojnie, nieprawdziwie. Już w pierwszym brzasku gdzieś w oddali gruchnęły odbite ciężkim echem wybuchy. Granaty? Albo artyleria? Przytai-liśmy oddechy. Może i u nas, zaraz... Ale nie. Bój ucichł tak samo nagle, jak się rozpoczął. I w chwilę potem przyszedł dzień. Dzieciaki przybiegły z mlekiem i świeżym, kwaśnym, grubo pokrojonym razowcem. Słońce nie wyszło jeszcze zza wzgórza, a już cała wieś była na polu. Grzywa niekoszonego żyta malała w oczach. Po południu, gdy do wieczora było jeszcze daleko, chłopi poczęli ściągać snopy w jedno miejsce, by złożyć je w jeden wielki bróg. Uwijali się nie patrząc teraz ku lasowi, lecz na niebo, które pokryły ciemne obłoki. Lunie, czy nie... Trzasnął daleki piorun. Ludzie spieszyli z robotą, w biegu dźwigali długie, pękate snopy. — Piękne żyto — powiedział kapral, gdy przysiadłem obok niego przy erkaemie na wzgórzu. — No i zebrali — odparłem. — Na to wygląda — uśmiechnął się. — Dobrze, że już kończy się ta ochrona. Nudno, panie podchorąży. — Jak myślicie, są w tym lesie? •— Czy ja wiem... Chyba nie. Chociaż, 20 diabli wiedzą! Oni są wszędzie. I nigdzie. I A burza przejdzie pewno bokiem. Spojrzałem na ciemną ścianę deszczu. Kurz i wicher szły gdzieś nad Birczą, odsuwały się od nas na wschód. — To dobrze. Skończą z tym brogiąm До wieczora? — Chyba skończą. — Kapral przeciągnął się szeroko, rozkładając ręce. — Dziś będziemy spać w zagrodzie, na sianie, spokojnie... Las stał przed nami czarny, niemy, kołysząc koronami drzew. Wiatr mierzwił wierzchołki bujnych traw na zaminowanej łące. Wsparłem się na łokciu, wygodnie wyciągnąłem nogi. Spojrzałem w dolinę. Bróg rósł w oczach ostro ciągnięty w górę. • — Szkoda, że nie omłócili z miejsca — powiedział kapral. — Zdążą — odparłem i przywołałem moją całą wiedzę o rolnictwie. — W zimie, gdy spadnie śnieg... — Lepiej by było skończyć z tym od razu. Słyszałem, że... Strzały! Krótkie serie z kaemu. Przez dolinę pędzi świetlista smuga, rój robacz- i ków. Nasz erkaem już huczy ogniem. Gdzie cel... nie ma! Las, ciemny las. Skąd strzelają? Jest! Języczek ognia migoce w gęstych krzakach tuż przy ziemi. — Tam! Tam! — wrzeszczę i oglądam się na pole. Smuga świetlistych punkcików zanurzyła się w złotej ścianie brogu. Morze ognia. Wyskakują z niego chłopi, 21 trzepoczą na nich płonące koszule, słychać nikły, stłumiony dalą krzyk. Nasze erkaemy szyją las, który już umilkł. Zrywam się z ziemi, skaczą naprzód, odciągając w tył zamek pepeszy. — Podchorąży! Stój! — wrzeszczy za mną kapral. — Naprzód! Tam... — wskazuję w biegu las, ale coś podcina mi nogi. Padam. — Dokąd, głupi... Na miny pójdziesz? — dyszy kapral, przyciskając mnie do ziemi. Słyszę jakiś szum, świergot, sam nie wiem co, i po chwili rozumiem — to kule lecą tuż nad nami. — Ale zboże, chłopi... — wyrywam się, a kapral bezlitośnie wciska mnie w ziemię o metr przed tablicą ze złowieszczym napisem: „Pole minowe". — Spokojnie, panie podchorąży — mówi kapral. — Przez pole nie przejdziemy. A zboża już nie ma. — Gońmy ich! — Nie daję za wygraną. Zderzam się wzrokiem z kapralem i... opuszczam bezradnie głowę. Dym z płonącego brogu snuje się czarną kolumną wysoko, spokojnie, obojętnie. Dym... ot, co zostało z mojego słowa. Odchodziliśmy z pola ostatni. Przeszliśmy przez wieś, nie zatrzymawszy się ani na chwilę. Nie chciałem widzieć oczu chłopów, a szczególnie tego jednego, któremu wczoraj, gdy ostrzył kosę, obiecałem... ech, ciężko mi było tego dnia, bardzo ciężko. Ostatnie żołnierskie słowo Siedzieliśmy pod plandeką blisko siebie, bez najmniejszego ruchu, bez jednego słowa. Długo tak było? Dobrych kilkanaście minut. Opodal huczały silniki agregatów zasilających radiostacje i ra-diolokatory. Wokół szumiał las targany wiatrem nadciągającym wprost z huczącego za wydmami morza. Siedzieliśmy i całą kolumną czekaliśmy na sygnał. Nieraz byłem już na tarasie nadmorskiej strzelnicy i wiem, jak to ma być dziś, za chwilę. Raz po raz chwytam rzucane ku mnie spojrzenia kolegów. Cały działon jest młody, pierwszy raz przechodzi poligonowe strzelanie, i tylko ja jeden jestem stary, jedną nogą już w rezerwie. Ale zanim i ta moja druga noga stanie w domu, trzeba jeszcze raz przejść przez strzelanie. Ostatnie. Czekam na nie. Czekam i wspominam poprzednie, wiosenne, gdy byliśmy jeszcze razem, całą mistrzowską załogą. Aż chciało się skoczyć z wozu w piach i kurz, gdy hamowały ciągniki, i trzeba było 23 szybko, jak najprędzej przygotować działa do boju. Każdy stawał na swoim posterunku, ostro brał się do pracy i ani się dowódca plutonu obejrzał, a już mogłem meldować: działo numer dwa gotowe! A teraz... Z tymi młodymi jest trochę gorzej. Chociaż... Czy ja wiem... Przecież nieraz już na tym poligonie-meldowałem jako pierwszy, że nasze działo jest gotowe, że można rozpoczynać strzelanie. Może i teraz nie będziemy ostatni. Ci młodzi nie są tacy zupełnie młodzi. Już czegoś się nauczyli. Ode mnie? Pewnie i ode mnie. — Wiesiek! — Z mrocznej głębi wozu do kolegi ładowniczego odezwał się celowniczy. — Która godzina? — Siedź — burknął w odpowiedzi Wiesiek. — Po co ci godzina? Dziewczyna czeka, czy co? Do kolacji jeszcze daleko. — Ja nie o kolację. Ciemno się robi. Pewnie nie będzie tego strzelania. — Daj spokój, tylko nie to! — Tak ci pilno? — zdziwił się Stasiek, drugi ładowniczy, który siedział tuż przy mnie. — Niech już raz będzie. Bo jak nie, to znów zaczną się te treningi. — Cicho! Uruchamiają! Przez chwilę nikt się nie odzywał, oczekiwaliśmy komendy, która popchnie baterię na stanowiska, ale w szumie drzew nie było słychać żadnych głosów. 24 — A ja bym wolał wrócić do namiotów — powiedział Stasiek. — Może jutro będzie lepsza pogoda. •— Cóż to za sztuka strzelać w dobrą pogodę?! — oburzył się Wiesiek. — A jak nie wykonamy strzelania, to co? — My?! Nie wykonamy? Musimy! Uśmiechnąłem się i byłem rad, że żołnierze nie widzą w półmroku mojego uśmiechu. Nagle poczułem swoją odrębność. Pewnie, że tak samo jak im zależy mi na tym, aby to strzelanie wykonać bardzo dobrze, ale jednak jestem inny. Spokojniejszy? Starszy? Po prostu starszy. O jeden żołnierski rok. W metryce czy dowodzie osobistym rok to tyle co nic. A w czasie służby, ho, ho! Spojrzeć na zegarek? Tak ciepło i przytulnie w bezruchu gęsto siedzących kolegów, iż nie chce się ręką ruszyć. Ostro sypnął po brezencie zmarznięty deszcz. Piekielna pogoda. * Majaczące robaczki na kręgu tarczy zegarka. Już po trzeciej. Wcześnie zapada zmierzch. Jeszcze piętnaście, no, dwadzieścia minut i rzeczywiście zjedziemy ze strzelnicy do obozu ze skrzyniami pełnymi pocisków. — Jak tam, koledzy? — Obok wozu stanął dowódca plutonu. — Bardzo zmarzliście? — W porządku — odpowiedziałem natychmiast. — Chyba dziś nici z tego strzelania, obywatelu poruczniku... 2 — Dwa kalendarze 25 — Zobaczymy. W każdym razie bądźcie gotowi. Odszedł, a my dalej siedzieliśmy w ciszy. Wiesiek coś tam szeptał do Jacka, który siedział obok niego, ktoś inny — nie mogłem zorientować się kto — świstał przez zęby jakąś trudną do rozpoznania melodię i rytmicznie przytupywał nogą. Znów sypnęło lodem po plandece i wtedy właśnie zadygotał silnik ciągnika. Chwyciłem ręką za poręcz. Ruszamy! Wychyliłem się, by spojrzeć, gdzie jesteśmy. Toczący się przed nami wóz wspinał się już na wzniesienie. Będzie więc strzelanie! — No, chłopaki, zaraz weźmiemy się do roboty. — Chciałem, by mój głos brzmiał raźnie i pewnie, ale twarz miałem zziębniętą, jak z drewna, i nic z tego nie' wyszło. — Przygotować się i natychmiast, gdy tylko staniemy, w dół. Po co ja to mówię, pomyślałem zaraz. Przecież oni wiedzą. Doskonale wiedzą. Już i my wspinamy się pod górę, już zakręt, wiatr -ze śnieżnymi krupami wtłoczył się nam do ust, zatkał je na chwilę. Czarne krzaki i powykręcane sosny czerwienieją, nabierają blasku. Pożar? Nie, to zachód' słońca. To ostatnia garść jego promieni. Dla nas. Ostre hamowanie, komenda, skok z wozu. Chłopaki wysypują się za mną tłumem, każdy zajmuje swoje miejsce, pierwsze niezbyt zharmonizowane ruchy, ale już przychodzi spokój i pewność — dobrze, działo miękko przypada do ziemi, opiera się o nią, szybkie poziomowanie,, ładowniczy dźwiga skrzynię z pociskami, otwiera ją gwałtownym ruchem, chwyta potężną łódkę z nabojami, podrywa w górę i opiera na stoliczku. I teraz dopiero spogląda na mnie, widzę to w ułamku sekundy, gdy omiatam oczami armatę i żołnierzy. I wiem, już teraz wiem, że wszystko gotowe, lufa obraca się w stronę spienionego, huczącego, ciemnogranatowego morza z białymi koronkami pian na grzbietach fal. —- Działo numer dwa... — zacząłem pierwszy, lecz nim skończyłem, meldował już kapral Switalski, dołączył doń zaraz kapral Dworek, z końca baterii zgłosił się starszy kapral Kozowicz. Gotowi. Wszyscy. Ale ja byłem pierwszy! Jak zawsze, jak ze starym działonem. Oczy wlepione w niebo. Nie będzie centralnego kierowania ogniem. Nie będzie danych o celu przekazanych nam z przelicznika. W niebo wzięci świetlisty punkt. Niby że samolot. Tak naprawdę będzie to pocisk rakietowy. Do niego przyjdzie strzelać. I traf tu, bracie, bezpośrednio, w takie źdźbło! Niemożliwość! A jednak się zdarza. Rzadko, ale się zdarza. Bo rzecz idzie tu o obramowanie celu błyskami naszych wybuchów. Jest! Ruszył w górę! Szybko wspina się po płachcie czerwonego nieba, uderza w pasemko chmur, przebija się przez nie, niknąc na chwilę z oczu, znów jest, zbli- 26 27, ża się, za wcześnie jeszcze, niech przejdzie dalej, jeszcze, jeszcze parę sekund, już lufy dział idą przed nim, już celowniczowie prowadzą tę wędrującą gwiazdę, nikt nie oddycha, wszyscy patrzą. — Pierwsze... ognia! Lubię tę chwilę. I ją chyba najmilej będę wspominał wtedy, gdy już w cywilu, w sweterku, z włosami jak się należy odhodowanymi, będę gadał z kolegami, jak to w woju było. Ostro, raz po raz wstrząsa się działo. Teraz, w wieczornej godzinie, widać doskonale, jak z kuli ognia, tuż za lufą działa, wylatują cztery gwiazdy i pędzą na spotkanie tej, która przeszła już swój najwyższy punkt i teraz wolniutko spływa w dół, ku spienionemu morzu. Gwiazdy pocisków uciekają od nas, przez chwilę ściska mnie żal, że lecą w zupełnie innym kierunku niż cel, ale oto są coraz bliżej, obramowują go, chwila wielkiego napięcia, gdy jedna z gwiazdek łączy się prawie z celem, ale nie, przemyka obok niego, pociski lecą dalej, wreszcie wszystkie cztery rozbłyskują i nikną. — Drugie... ognia! Składnie, jak zawsze, błyska ogniem nasze działo. Przy celowniku Jasiek... Jak teraz odłożył poprawkę? Cztery równiutko ułożone gwiazdki. Żaden z nas nie rusza się w tej chwili. Czekamy. Zamarliśmy z emocji i czekamy. Żyją tylko nasze oczy. Drgamy, gdy z mrocznej oddali dolatują do nas grzmo- ty wybuchów. To te, które już zgasły. A nasze? Chyba za dużą poprawkę dał Janek i nasza wiązka przeleci przed celem. Jest już blisko... bardzo blisko, już przechodzi obok, skupienie dobre, w normie, zuch Jasiek. Błysk! Trzy małe gwiazdki lecą jeszcze sekundę. I ciemno. Zupełnie ciemno i pusto na niebie. Patrzymy przez chwilę z niedowierzaniem. Bezpośrednie trafienie! Udało się! Nam się udało! Ale nim zdążyliśmy krzyknąć z radości, klepnąć się po plecach i uścisnąć dłonie, już rozległy się komendy — odbój, rozładuj, przygotować działa do opuszczenia stanowisk. Ciepło nam teraz, choć wiatr z lodem siecze twarze. Słońce znikło w morzu i na zachodzie czerwieni się jeszcze tylko wąski pasek nieba. Wolno dźwiga się z ziemi armata, wspiera na podwoziu. Grzechoczą na deskach ciągnika skrzynie i narzędzia. Wskakujemy do wnętrza wozu, pomagając sobie nawzajem. Ciągnik rusza naprzód. Jeszcze jedno smagnięcie zimnym morskim wiatrem na zakręcie drogi i już dajemy nura w las ciemny, rozkołysany, szumiący. Przed nami cztery kilometry jazdy. Potem będzie jeszcze dobra godzina pracy przy armacie. Ale teraz nie myśli się o tym. To zwykła rzecz. Mamy za sobą strzelanie. I o tym ąią mówi. Każdy je widział inaczej. Ale każdy też widział, jak nasz pocisk zgasił cel. Udało się nad podziw. A szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że będzie tak dobrze. 28 29 Bezpośrednie trafienie... to przypadek! Ale czy tylko przypadek? Gdyby pociski nie były tak dobrze ułożone, gdyby Jasiek nie dał świetnie odmierzonej poprawki, nie. mogłoby być tego bezpośredniego trafienia. Przypadek to więc, czy nie? Chciałbym przeżyć wiele takich przypadków. Mam więc za sobą ostatnie strzelanie. To moje ostatnie żołnierskie słowo. Bo choć jeszcze dobry miesiąc przyjdzie chodzić w mundurze i pełnić służbę, to przecież chyba już nic mi się piękniejszego przy armatach nie przydarzy. Posterunek: Hangar numer 4 Odeszli. Jeszcze słychać zgrzyt kamieni na ścieżce biegnącej wzdłuż hangaru, jeszcze doszedł mnie miękki tupot z betonowej drogi, wreszcie wszystko ucichło, rozpłynęło się w mroku. Jestem sam. Sam w ciemności, wśród ciszy śpiącego lotniska, obok mrocznego hangaru. Sam na długie dwie godziny. Hangar to mój obiekt. „Nie dopuszczać do niego osób nie upoważnionych bez dowódcy lub rozprowadzającego. Przyjmując obowiązki sprawdzić zamknięcie drzwi i całość plomb..." Znam instrukcję na pamięć, wiem, co trzeba robić po przybyciu na posterunek, stałem tu już przecież wiele razy. Teraz jest łatwo. Lato, noc ciepła, choć pełna szmerów i głosów, z których trzeba wyłowić każdy obcy, kto wie, czy nie niebezpieczny, szelest. Jak to zrobić? Ależ nic trudnego! Kiedy postoi się kilkadziesiąt nocy na jednym posterunku, nie ma on tajemnic dla wartownika, jest mu znany, dobrze znany. 31 Nie! To niezupełnie tak. Stałem na tym posterunku zimą, wiosną i latem. Za każdym razem było inaczej. Jedno tylko się nie zmieniło — zmęczenie. Przychodzi taka chwila, czasem przed świtem, czasem wcześniej nawet, w środku nocy. Patrzysz, oczy masz otwarte, i śpisz! Budzisz się nagle w strachu ogromnym. Stało się coś? Rozglądasz się nieufnie, spozierasz na ściany i cienie, jakbyś widział je pierwszy raz w życiu. Nie, nic się nie dzieje, wszystko w porządku. Wolny od snu ruszasz żwawiej ścieżką. Przecież musisz wytrwać, musisz czuwać, musisz chronić obiekt, choćby nie wiem jak bardzo ciążyły powieki. Co to? Chwycił dłonią za lufę karabinka, ale nawet nie zdążył go przesunąć, gdy uśmiechnął się uspokojony. Kot. Zwykły, czarny kociak. Pupil mechaników. Gdy jeszcze był zupełnie mały, zostawał czasem na niedzielę w hangarze. Głodny był wtedy, wiadomo, niedziela, wszystko zamknięte, lotnisko puste, więc mały musiał wziąć się do polowania. Łapał wszystko, co się ruszało i biegało wokół hangaru — polne koniki, żaby, myszy... O, skrada się teraz wolniutko, skok... Nigdy bym nie uwierzył, że kot może polować na żaby, dopiero na tym małym się przekonałem. Ale dość tego, trzeba ruszać, patrzeć dookoła, iść dalej. Po co właściwie iść? Nic się przecież nie zdarzy, nikt tu nie przyjdzie, chyba że dowódca warty lub oficer dyżurny na 32 kontrolę, nikt poza nimi. Dookoła są posterunki, jest ogrodzenie, trzeba by przejść paręset metrów przez teren garnizonu, by dojść tu, pod hangar. Zamiast więc chodzić dookoła, równie dobrze mógłbym przystanąć tuż przy samochodzie warsztatowym, nawet przysiąść na wysokim stopniu... O, drzwi wozu otwarte, zapomnieli zamknąć, można więc wejść do kabiny, ciepło, miękko, wygodnie. Tak słodko by się tu drzemało! Nie! Nie wejdę. Nie wolno. Pewnie nikt by mnie nawet nie zauważył, pewnie by się udało, ale co by było, gdyby się nie udało? Wiadomo — kara. Nie tylko dla mnie. Dla kolegów z drużyny. Bo gdyby to tylko o mnie szło, ale gdzie tam! Nie. Zatrzasnę drzwiczki, nie wsiądę. Zimno... Wiatr nasila się, zamiata niebo czarnymi czubami topoli. Jeśli teraz lunie deszcz, przykro będzie trwać do przybycia zmiany. Nie, chyba się nie rozpada — niebo jest czyste, pełne mrugających gwiazd. Ile już stoję? Ledwie dwadzieścia minut?! Strasznie długo jeszcze. Nie ma -co się gapić w niebo, trzeba iść dalej, w ten sposób właśnie, w ciągłym ruchu, najszybciej minie czas warty. Leczyłem kiedyś. Trzydzieści dwa razy. obszedłem hangar dokoła, nim przyszła zmiana. Powiedziałem kolegom w wartowni i śmiali się, że sportowiec, maratończyk, że tylko głupi chodzi tak bez chwili przerwy dookoła hangaru przez całe dwie godziny, ale potem zamyślili V 33 się, ucichli i nikt już do tego nie wracał. O czym też tak myśleli? O tym chodzeniu?.. Może... Przecież im też chce się spać, oni też walczą ze zmęczeniem i mają swoje sposoby, aby nie usnąć. Bo niby wszystko jest jasne — chronić obiekt i cześć! Ale jak to robić? To już należy do każdego z nas. Późno. Coraz mniej jasnych okien w domach dalekiego osiedla. Dziś w telewizji serial. Pewnie skończył się już. Wielu, wielu filmów nie obejrzałem przez te warty, no cóż!... W domu by się spokojnie spało, w woju nie, ot, i wszystko. A tam co?! Ktoś jedzie drogą w stronę hangaru! Nie, nie puszczę, zatrzymam, na betonie położę... No, jego szczęście, skręca, spokój, znowu jest spokój. Lepiej, żeby był spokój. Czasem, gdy stoi się tak na tym posterunku, zatrzeszczą nagle na ścieżce kroki rozprowadzającego. Zdawaj hangar! W środku nocy? Nie dowierzasz, bo i po co miałby robić' ktoś coś teraz przy samolotach. A tu tylko fukną, żeby nie gadać, bo muszą wyciągnąć samolot i przygotować do startu. Z początku dziwiłem się. Lecieć w nocy, jakby nie można było do rana poczekać. Potem przywykłem. Latają i latają. Czasem więc i w nocy wypadnie komuś lecieć. Może i dziś? Nie wiadomo, nigdy nic nie wiadomo. O czym to przed chwilą... ą, że w domu już bym pewnie spał. A może nie? Przecież koledzy, lato teraz, ciepło, ładnie, ko- mu tam spanie w głowie. Co innego tu, gdy nie wolno. Oczy same się zamykają. Co za diabelstwo! Podniósł głowę w górę i powiódł wzrokiem po lampach oświetlających szerokie drzwi hangaru. Jedna z lamp świeci gorzej, rozjaśnia się, przygasa, zaraz pewnie się spali i będzie wtedy ciemna luka na ścieżce wartowniczej. O, już zgasła! Trzeba zameldować. Teraz już jej nie wymienią, ale jutro — kolegom będzie lżej. Cicho dziś jak rzadko, tylko wiatr szumi w drzewach. Nie latają. Szkoda... Fajnie stać na warcie, gdy trwają nocne loty. Smugi światła reflektorów na pasie startowym, kolorowe lampki lądujących i przelatujących samolotów, srebrne zjawy maszyn pędzących pasem, ciągły ruch — startują i lądują, przelatują nad lotniskiem, znów startują, ani się czło- ' wiek spostrzeże, a już przychodzi zmiana i można wracać do wartowni. Czasem zdarzy się, że samoloty po nocnych lotach przykołowują pod hangar. Zatrzymują się nie opodal, stoją srebrne, nieruchome, nagrzane jeszcze, i jakby dyszące lotem. Ciężko podparły się na szerokich podwoziach, mechanicy pokrzykują, spieszą się, by jak najprędzej zakończyć pracę, zamknąć hangar i pójść spać. Wiatr niesie od samolotów ciepło zamilkłych silników i mdły zapach paliwa, jest inaczej, zupełnie inaczej niż dziś. Trzeba iść dalej. Znów ten kociak. Pobiegł gdzieś z wysoko zadartym ogonem. 34 35 Ciągnął pewnie jakąś zdobycz. Pusto, zupełnie pusto. I nudno, powieki ciążą coraz bardziej, skoczę chyba na jednej nodze parę metrów, potem na drugiej, byle dalej, byle dotrwać do zmiany.' Chyba leci jakiś samolot? Wartownik zatrzymał się i wsłuchał w ciszę nocy. Podniósł głowę, szukał wśród milionów światełek przemieszczającej się szybko gwiazdy samolotu. Nie, nie widać. Ale za to słychać! Do nas? Jeśli do nas, to zaraz rozbłysną reflektory, zalśnią rzędy kolorowych lamp. Huk silnika cichnie... no tak... i ciemno na lotnisku, to nie do nas, to nie nasz. Ile jeszcze wart przede mną? Dużo. Cały rok! Zimno się zrobiło, choć niby sierpień dopiero, lato jeszcze, ale zimno. Mógłby szef dać kurtki dla wartowników. Jakby sam jedną noc postał, to pewnie zaraz by dał! Tam w kabinie samochodu ciepło, nie dmucha. Do diabła z tą kabiną! Wytrzymam, muszę wytrzymać. Pewnie, że wytrzymam. Bo jak inaczej? Jak było w zimie? Sto razy chłodniej! Fakt, że niełatwo tak chodzić dookoła hangaru, nogi bolą, spać się chce... Inni mają lżejsze posterunki, a mnie jak się trafi, to już gorzej nie można. No cóż, ktoś musi i tu stać. I wytrzymam. A jutro mam iść na przepustkę! Chyba że sierżant nie pozwoli. Jeśli dostanę dobówkę... skoczę do domu. Nie, dobówki nie dadzą. Przez Staśka, drania, wszyscy teraz cierpimy. Winko zaliczył, spóźnił 36 się godzinę. No nic, raz mu się udało. Teraz to już go tak przypilnujemy, że ani zipnie. Ale w sobotę dobówki nie będzie. Czy to już zmiana? Jakieś kroki w. ciemności. Uwaga! Nie, to gdzieś dalej, na drodze między drzewami. Usunąć się w cień, roztopić w mroku. Niech nie widzi mnie nikt, niech nie wiedzą, gdzie jestem. Tak jest najlepiej. Przekonałem się na ćwiczeniach, gdy czerwone berety podchodziły pod nasze obozy. Mnie nie podeszli, ja już wiedziałem, że wartownik strzegąc obiektu musi wszystko widzieć, jego zaś. nikt widzieć nie powinien. Nie, to nie do mnie, to jeszcze nie zmiana. Dalej... jeszcze raz' dookoła hangaru, jeszcze raz, może jeszcze dwa albo nawet trzy razy. Po mnie będzie stał Wiesiek Guzowski. Nie nawali, wiadomo, że nie nawali! Ani on, ani Janek Kabat, którego ja znowu zmienię. Łatwo przyszło nam zdobyć miano najlepszej drużyny, ale teraz nie oddamy go nikomu. Nawalić na warcie... Mowy nie ma! No i jak? Spokojnie tu, aż nudno, i chyba właśnie ten spokój to największa trudność tego posterunku. Usypia on, otępia. I właśnie w takim spokoju, w takiej ciszy błogiej można palnąć głupstwo, przysiąść, przysnąć czy nawet tylko osłabić uwagę. Chociaż... czy to źle, że tak tu spokojnie? Oby zawsze tak było! Sierżant pewnie zaraz by powiedział, że po to właśnie 37, stoimy, aby było spokojnie. Nie tylko on by tak powiedział. I racja. Nie ma co gadać, racja. Idą... czy to już moja zmiana? Pewnie tak. Jakoś minęły te dwie godziny. Słychać, jak przechodzą przez drogę, widać ich przez chwilę, teraz szelest kroków na żwirze, kierują się prosto do hangaru. Poznaję... można by ich puścić bez zatrzymywania, znam ich przecież, rok razem jesteśmy, sami koledzy, sami przyjaciele, ale przecież wiadomo, jak to jest, gdy stoi się na warcie. — Stój! Kto idzie?! — zawołał i wysunął przed siebie cienkie żądło lufy karabinka, czekając na odpowiedź nadchodzących. Dwie prawe race Nie było nam do śmiechu na tej przeprawie. Woda przybrała i rzeka rozlała się bardzo szeroko. Gdy pierwszy czołg wchodził do wody, gdy patrzyłem, jak się zanurza, a rura doprowadzająca powietrze do wnętrza wozu i stercząca wysoko nad wieżą skracała się i skracała bez końca, to nawet mnie było nijako. Mtnlie, stojącemu przy radiostacji. A co dopiero chłopakom, którzy w wozach czekali na swoją kolejkę przejścia po dnie. Wiedziałem o tym. Wiedziałem tak dobrze, jakbym był włączony w system nerwowy każdego z nich. Bo przecież, prawdę mówiąc, dobrze wiem, co oni czują, co myślą. Pewnie, że nie wszystko wiem, bo to niemożliwe, ale jeśli idzie o to, corsie czuje, gdy czołg wpełza do wody, to wiem. Dwa brzegi. Na nich gęsto od samochodów i Ciągników. Na wodzie pontony i grupka płetwonurków gotowych w każdej chwili do skoku. Nad radiostacjami kołyszą się bicze anten. Dziesiątki ludzi 39 na stanowiskach. I ja. Przy mikrofonie. Ja — kierujący przejściem czołgów po dnie rzeki. Ja — dający rozkaz zanurzenia się. Ja — który śledzę uważnie ruch końcówki rury, wyznaczającej przesuwanie się czołgu. Ja — przekazujący komendy załodze, nad którą zamknęło się dobre kilka metrów wody. Ja — dowódca. Szerokość przeszkody wodnej — trzysta metrów. To dużo. Głębokość wody — do pięciu metrów. Też niemało. I silny prąd. Tyle jeśli idzie o wodę. A na brzegach? Niskie chmury. Chwilami siąpi deszcz. Wieje porywisty wiatr. Niby cóż to dla nas za przeszkody... Żadne! Ale psują' one humory. Potęgują zdenerwowanie. Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie. Bo, słowo daję, i bez tego dość tu, na brzegu, emocji. Już sześć czołgów przepędziłem po dnie na drugi brzeg. Bez żadnych kłopotów. Rzadko podnosiłem mikrofon do ust, by poprawić minimalne odchylenie maszyny od osi przeprawy. Teraz idzie siódmy. Stoi jeszcz'e na brzegu. Sprawnie wysunął się z lasu, płynnie zatrzymał parę metrów od rzeki, z hukiem zatrzasnęły się pokrywy włazów. Stoi jeszcze. Wysoko zadarta lufa armaty. Pionowo stercząca nad wieżą rura doprowadzająca powietrze. Cienka rura. Najwyżej kilkanaście centymetrów średnicy. No, nie taka znów cienka. Wystarczy. Da powietrze załodze i silnikowi w czasie przejścia czołgu pod wodą. Ale... przy pierwszych przejściach, gdy nad wieżą sterczała gruba rura, przez którą można było wydostać się z czołgu, wszyscy żołnierze mieli wesołe, beztroskie miny. Przejść po dnie? Proszę bardzo! Już się robi. Teraz, przy cienkiej rurze, jest inaczej, poważniej. Nie prześlizgniesz się przez nią w razie awarii. Prawda, iż wszyscy wiedzą, że nie zostawię ich pod wodą bez pomocy, gdyby coś tam jednak poszło nie tak, jak musi pójść. Ale ta cienka rura działa na psychikę. Paraliżuje. Pocą się chłopakom ręce. Mnie zrjsz-tą też. Tylko że im wolno się denerwować, ja nie mogę. Za nic! W żadnej sy-< tuacji. — Gotowe? — pytam załogę przez radio. — Gotowe... — Naprzód! I patrzę. Bucha błękitnawy kłąb spalin. Czołg rusza. Wolno, jakby namyślając się, sunie po pochyłym brzegu. Woda roz-stępuje się przed jego szeroką piersią, pieni pod młynem gąsienic, wlewa się na korpus wozu, omywa wieżę, przykrywa ją. Tylko koniec armatniej lufy pruje wodę, ale po chwili i on niknie. — Idź prosto — mówię spokojnym głosem w siateczkę mikrofonu. Wiem, ile dla nich znaczy mój spokój. Dopóki ja jestem spokojny, nic im nie grozi. Wierzą mi. Słuchają mnie. Widzieli wiele razy, jak sam wprowadzałem 40 41 czołg do wody. Wiedzą, że umiem to robić nie gorzej niż oni. I dlatego właśnie wierzą mi. Dno rzeki obniża się, widzę już tylko metr rury prującej powierzchnię rzeki. — Jak tam szczelność? — pytam. — Dobra — odpowiadają natychmiast. — Prosto — mówię patrząc na oddalającą się rurę. — Tak jak teraz, prosto — powtarzam po chwili. — Obywatelu pułkowniku, przyjechali z dywizji — melduje stojący za mną zastępca, ale macham ostro dłonią. Nie przeszkadzać! Ani słowa. Czołg jest już prawie na środku rzeki. Pierwszy raz idzie. O... trochę zboczył z osi przejścia. To drobiazg, ale jeśli zboczy jeszcze więcej, trzeba go będzie poprawić. — Trzymaj prosto — rzucam. — Rozumiem, prosto... To głos mechanika-kierowcy. w Mówi chrapliwie, z napięciem. Chciałby już być na brzegu. Czuję to. Załodze czołgu dłuży się czas. Ciemno. Tu i tam kapie woda i rozpryskuje się na dłoniach, chłodne kropelki osiadają na twarzach. Być na brzegu. Otworzyć właz, spojrzeć na kolegów, na drzewa, na niebo. — Nie przyspieszaj — mówię leniwym głosem. — Weź trochę w lewo. Rozumiesz? Weź trochę w lewo. — Rozumiem, w lewo... Opanował się chyba, bo głos jego brzmi czyściej, mniej nerwowo. Nie! Skręcił w prawo! Odszedł ku linii wytyczającej 42 przeprawę. Do licha, idzie prosto na główkę regulującą brzeg rzeki. — Weź w lewo, a nie w prawo! — Wziąłem przecież. — Spokojnie, stary! — Chcę, by mój głos brzmiał zupełnie spokojnie. — Skręć w lewo... — Zrozumiałem. Cholera! Znowu skręca w prawo! Idzie już prawie pod prąd, wzdłuż rzeki. — Zatrzymaj! Stanął. Woda omywa znieruchomiałą końcówkę rury sterczącej na środku rzeki. Spokojnie teraz. Papierosa... nie, nie pomoże. Powiedzieć mu. Ale co powiedzieć? Przecież cały czas mówię. Wolno, wyraźnie, spokojnie. I nie pomaga. — Zmęczyłeś się? — pytam ospale, rozlewnie, jakbym za chwilę miał się zdrzemnąć. — Nie, w porządku. — Jak tam ze szczelnością? W butach masz sucho? — Sucho. — Uważaj... masz ruszyć naprzód. Prosto! Rozumiesz? Powtórz, co masz robić! — Mam ruszyć prosto. — Bardzo dobrze. Pomału naprzód, synu. Dałbym,ci, gdybyś był na brzegu! Dałbym... A tak, w wodzie, to pieścić cię trzeba. Wyjdź z niej tylko, wyjdź. O, ruszył! Metr, dwa, teraz niech skręci w lewo... — No tak, teraz skręć w lewo. 43 — W lewo... I znów to samo! Zawraca w prawo. Zupełnie zgłupiał, czy jak?! — Zatrzymaj! — mówię ostrym głosem. Dobrze, że choć stanął. Patrzę przez chwilę na koniuszek rury sterczącej nad wodą. Co powiedzieć? Co teraz powiedzieć?! — Nie przejdą — szepcze za mną zastępca. — Poślę im płetwonurków. — Wynoś się! — warczę. Pewnie, można by posłać ekipę ratowniczą. Ale tu nie o mnie tylko idzie. Idzie o tych, co siedzą w czołgu na środku rzeki. Oni muszą się nauczyć, muszą przejść na drugi brzeg. Przecież to wcale nie jest straszne. Trzeba mieć trochę hartu. I oni, tak samo jak inni, muszą przejść. — Cofnij, tylko wolno. — Cofnąć?! — słyszę zdumienie w głosie. — Tak, cofn