12241
Szczegóły |
Tytuł |
12241 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12241 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12241 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12241 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Pacyński Tomasz
DRUGI ELEMENT
Pod podkowami głucho zadudniły bale mostu. Mostku raczej, pomyślał Match,
przerzuconego nad leniwie
płynąca strugą, pełna rzęsy i żab. Mostek nie budził zaufania, bale wyglądały na
mocno spróchniałe. Match
ściągnął wodze, wstrzymał konia, zdając sobie sprawę, że i tak, jakby co, jest
za późno, na mostek wjechali
kłusem.
Kiedyś wiodła tędy uczęszczana droga. Teraz, po latach, skurczyła się do wąskiej
ścieżki, las napierał z obydwu
stron, odbierał powoli to, co kiedyś w pocie czoła wyrwali mu puszczańscy
osadnicy. Nikt tedy nie jeździł,
odkąd spłonęły zagubione na porębach wioski, odkąd pola zarosły karłowatymi
brzózkami i olszynami. Nikt nie
naprawiał mostu, którego bale spokojnie próchniały, porastały zielonym mchem.
Droga opierała się jeszcze. Niegdyś był to porządny gościniec, z wielkim trudem
zwieziono żwir, by przy
jesiennych słotach i wiosennych roztopach koła nie grzęzły w błocie. Opłacało
się to, kiedyś. Wtedy, kiedy
jeszcze puszczańskie wioski słynęły z hodowli owiec, z produkcji znakomitych,
cenionych w całym hrabstwie
serów. Kiedy w puszczy rozbrzmiewało stukanie siekier drwali i smolarzy, kiedy
dymiły kopce, w których
wypalano węgiel. Kiedy przy każdej barci wisiała kłoda, tak nielubiana przez
niedźwiedzie, kiedy na żwirowanej
drodze chrzęściły koła wozów ładowanych potażem i baryłkami miodu.
Teraz, po latach, las był cichy i pusty. Próchniały ocalałe jeszcze zręby
chałup, zarastały ścieżki. Pola
przypominały rozległe młodniki. Bale mostu próchniały spokojnie, jeszcze kilka
lat, kilka zim i wiosen, a zwalą
się w strugę, rozpryskując rzęsę i płosząc żaby.
Za mostkiem droga wchodziła w olszyny, podkowy dudniły po wilgotnym, nie
wysychającym nawet w upalne
lata gruncie. Wiało miłym chłodem, miłym zwłaszcza po żywicznym upale
piaszczystych, porośniętych sosnami
wydm, przez które przejeżdżali niedawno. Przejechawszy mostek Match nie popędzał
wierzchowca. Do
wieczora daleko, zdążą jeszcze.
Przewodnik wysforował się do przodu, po chwili zwolnił, oglądając się przez
ramię. Match nie zwracał na niego
uwagi. I tak wiedział, dokąd jechać, znał ten las nie gorzej od pełniącego rolę
przewodnika podstarzałego
chłopa, z wyglądu bardziej kłusownika, niż spokojnego hodowcy kóz, za którego
się podawał. Match nie
zastanawiał się nad tym wiele, tylko tacy zamieszkiwali teraz puszczę, nieliczne
rodziny, które wolały trudną
egzystencję w lesie od pewnego, ale marnego chleba na pańskim. Tym bardziej, że
kiedyś puszczę
zamieszkiwali wolni osadnicy, nie pańscy poddani. Nieliczni zostali, ale jeszcze
mniej liczni wyszli z lasu, by
harować od wschodu do zachodu, bez skrawka własnej ziemi. I bez żadnej już
nadziei.
Hodowca kóz, czy, jak kto woli, kłusownik zawrócił. Był niecierpliwy, widać to
było już od początku. Cały czas
wysforowywał się naprzód, bijąc swego konia piętami po bokach. Pozwalał sobie
nawet na wymrukiwanie pod
nosem uwag o zbędnej mitrędze.
Powodowany jakimś impulsem Match jeszcze zwolnił. Od początku denerwował go ten
przewodnik. Był... No
właśnie, zastanawiał się Match spoglądając na nadjeżdżającego chłopa. Za bardzo
wygadany. Za dobrze jeździ
konno, nawet na tej wielkiej, wojskowej kobyle, Jak Match wiedział, dosyć
narowistej. Sierżant, któremu kazano
dać przewodnikowi wierzchowca, zapewne złośliwie wybrał najgorszego, takiego,
którego chciał się pozbyć. Z
początku Match, gdy to zobaczył, chciał zrugać sierżanta, ale gdy zobaczył, jak
niepozorny chłop sobie radzi...
To wszystko powodowało jakiś podświadomy niepokój. Ten pewny dosiad, choć na
oklep. Normalnie chłop
wyglądał na koniu jak małpa na psie. Zazwyczaj zresztą krótko. Ten nie spadł
nawet, gdy narowista kobyła
wystraszyła się czegoś i poniosła.
Przewodnik podjechał bliżej, wyraźnie zły, co udzieliło się kobyle. Rzucała
łbem, tańczyła w miejscu,
pochrapywała. Chłop też miał ściągniętą twarz, zmrużone oczy prawie ginęły w
zmarszczkach.
- Co się stało? – spytał. Nie dodał „panie”, co jak zauważył Match zdarzało się
coraz częściej. Coraz częściej, im
bardziej zagłębiali się w las.
- Trza nam pospieszać – głos przewodnika był coraz bardziej natarczywy. – coby
na czas...
Urwał, uciekł w bok spojrzeniem.
- Coby przed zmrokiem... Bo wiecie, panie – dodał pospiesznie. – Wiecie, po nocy
las niedobry...
Nie boi się, postrzegł Match, nie boi się, jak chciałby pokazać. On się dokądś
spieszy.
Zaczął się zastanawiać, czy podjął dobrą decyzję. Może trzeba było posłuchać
szeryfa.
·
Wino rozprysnęło się, gdy pięść szeryfa z hukiem grzmotnęła w grube deski stołu.
Gisbournbe w ostatniej chwili
chwycił swój kubek, za późno jednak, by uchronić jego zawartość.
- No, ciekawe, co to tym razem – syknął szeryf. Zawsze, gdy był wściekły, mówił
cicho, wpadając tylko w
syczący, zjadliwy ton. Nigdy nie krzyczał.
- Ciekawe – powtórzył, patrząc na Matcha stojącego skromnie pod ścianą. –
Następny smok? Ten, jak my tam
było, wyvern? Czy może, dla odmiany, coś całkiem nowego?
Rozcierał pięść, krzywiąc się.
- Sam szatan dla odmiany?
Match pokręcił głową, nachmurzony. Szeryf roześmiał się zjadliwie.
- Nie wierzysz w szatana... – stwierdził z ironią. – W smoka tak, w wyverna, w
małe ludziki pod krzaczkami, to
owszem. Ale w szatana nie...
Rozprostował palce, obiecując sobie następnym razem hamować gniewne odruchy.
Stłuczone kostki puchły, co
nie poprawiło nastroju szeryfa.
- No powiedz, nie wierzysz? – warknął ze złością.
- Nie – odparł powoli Match. – Nie wierzę. Wierzę w smoki, bo widziałem. Wy też,
panie, wierzycie. Ale
szatana nie ma, w każdym razie nie takiego...
- Zamknij się – parsknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się
ukradkiem.
Match zamknął się. Nie miał ochoty na dyskusję z hrabią, było to bezcelowe.
Kiedyś próbował zgłębić, w co
wierzy hrabia. Wyszło mu, że na wszelki wypadek we wszystko.
- No dobrze, Match – szeryf spoważniał. – Masz rację. Wierzę w smoki, wprawdzie
sam nie widziałem, ale tez
niespecjalnie żałuję. Wystarczy mi to, coście z Gisbournem opowiadali. Wyverna
widziałem na własne oczy, i
też drugi raz nie chcę oglądać. W to, że w północnych górach żyją starsze ludy,
też pewnie wierzę. W każdym
razie, tłumacząc się z wygubienia moich najlepszych ludzi, mogliście przecież
wymyśleć coś bardziej
wiarygodnego, że napadł was smok, że sprzedaliście ich korzystnie na galery, że
sami się powyrzynali między
sobą. Skoro opowiedzieliście taką historię, to może znaczyć tylko, żeście do cna
zidiocieli, albo w tych górach
rzeczywiście coś jest. Ale tym niech się martwi Arnulf, ja się tam nie wybieram.
Dobrze, Match...
Szeryf dolał sobie wina, ignorując spojrzenie hrabiego. Pociągnął łyk.
- Dobrze, Match – podjął po chwili, już spokojniej. Nikogo nie zwiódł jego tom,
pod maską spokoju i jadowitej
uprzejmości szeryf był wściekły. – To wszystko prawda, zakładam. Jak również i
to, z czym przybiegł ten dobry
człowiek. No to jak jesteś taki mądry, to spróbuj powiedzieć, co to jest tym
razem. Małe, szybkie, z dużymi
oczami, zabija kozy...
Szeryf ostrzegawczo podniósł dłoń, widząc, że Match otwiera usta.
- Tylko nie mów, że wiesz...
- Chupacabra.
Szeryf zastygł z otwartymi ustami.
- Coś ty powiedział? – spytał po chwili.
- Chupacabra. Małe, szybkie, z dużymi oczami, zabija kozy...
Gisbourne przeżegnał się jeszcze raz. Dla pewności splunął przez lewe ramię, o
mały włos nie trafiając kota,
śpiącego na kupie wyschniętego tataraku, którym zarzucona była kamienna
posadzka. Przez chwilę patrzyli na
siebie nieprzyjaznym wzrokiem, po czym kot zasyczał i oddalił się z godnością.
- Tfu, zgiń, przepadnij! – mruknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się
raz jeszczem, obiecując sobie,
co zrobi, jak spotka się z sierściuchem sam na sam. Kot okazał więcej
opanowania, odchodząc w dumnie
wyprężonym ogonem.
Szeryf wstał z ławy, podszedł do nachmurzonego wciąż Matcha. Ujął go pod ramię.
- Chodź, Match, usiądź sobie na ławie, wina się napij. Panie hrabio, bądźcie
tacy dobrzy, nalejcie...
Hrabia poczerwieniał, ale polecenie wykonał.
- Napijesz się, posiedzimy... – głos szeryfa stwardniał. – A potem powiesz nam,
co to jest chu.. chupa... A niech
to...
Szeryf zaklął pod nosem.
- Chupacabra – poddał Match uprzejmie. – Małe, szybkie...
- Wiem, wiem... – szeryf poklepał go po plecach. – Z dużymi oczami... Siadaj,
mówiłem, napij się. A potem
przestań pieprzyć.
- Po jakiemu to? – zainteresował się hrabia, w którym instynktowny strach
walczył właśnie z ciekawością. Ta
ciekawość powodowała, że zwykle skwapliwie wysłuchiwał wszystkich niesamowitych
historii, dopytując się
chciwie o szczegóły. Czego zwykle potem żałował. Zazwyczaj już najbliższej nocy.
Teraz też ciekawość brała górę nad lękiem, a nawet oburzeniem, że taki Match
siedzi tu przy stole jak z
równymi. Wprawdzie już nieraz pijali razem, ale żeby tak oficjalnie...
- Nie wiem – mruknął Match, odstawiając kubek. Przykrył go szybko dłonią, gdy
hrabia, rozpędziwszy się nad
miarę, chciał dopełnić.
- Nie dziś – pokręcił głową.
Nie, to nie, pomyślał hrabia. Sam sobie nie żałował.
- No dobrze – nacisnął szeryf. – Chupa... coś tam, mówisz. Cos wiesz?
Match zaprzeczył. Sam zastanawiał się teraz nad swoim skojarzeniem. To słowo
wypłynęło gdzieś z głębi
pamięci. Przypomniał sobie właśnie ognisko, rzucające blask na twarze siedzących
dokoła ludzi. Zapach
pieczonego nad ogniskiem jelonka. I twarz Maura, opowiadającego właśnie jedną ze
swych niesamowitych
historii.
Chupacabra. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek później o tym pomyślał. Skojarzenie
przyszło dopiero teraz,
przedtem nie przykładał do tego żadnej wagi. Ot, kolejna opowieść, jak ta o
gholach, dżinach, ptaku Roku.
- Nie wiem – powiedział Match wolno, odganiając wspomnienia. – Przypomniało mi
się. Nazir...
- Nazir! – Gisbourne wypluł to imię z pogardą. – Ten kudłaty poganin...
- Zmilczcie, panie hrabio – szeryf zmarszczył tylko brwi. Wystarczyło. Hrabia
mruczał cos tylko pod nosem.
- Tak, Nazir – Match popatrzył Gisbourne’owi prosto w oczy. – On opowiadał. Nie
pamiętam dokładnie,
opowiadał wiele rzeczy. Niewiarygodnych, wtedy tak myślałem. Przeto nie
przywiązywałem wagi...
Zamyślił się. Szeryf przyglądał mu się spod oka, nie popędzał.
- Nazir? – nie wytrzymał hrabia. – Ten, co cie tak ładnie nazwał?
Wykrzywił się złośliwie. Match nie podjął wyzwania. Milczał, obracając w dłoni
kubek.
Ciszę przerwał szeryf, spojrzawszy na hrabiego wzrokiem, który sprawił, że
hrabia poczerwieniał i zaczął z
nagłym zainteresowaniem przyglądać się słynnemu gobelinowi.
- No dobrze – swoim zwyczajem powtórzył szeryf. – Małe, mówisz, szybkie. Jak
dotąd wszystko pasuje. Zgadza
się z relacją, którą przywiózł ten podejrzany chłopek. Jaki tam zresztą chłopek,
kłusownik, i tyle...
Szeryf machnął ręką.
- Nieważne. Las królewski, co mnie to obchodzi. Teraz już nic. Wracając do
rzeczy, wszystko pasuje,
niepokojąco pasuje. W związku z tym...
- Nie – przerwał Match, nie bacząc na nic. – Nie pasuje. Po prostu mi się
skojarzyło, nic z tego nie wynika. Tak
mi się...
- Wyrwało? – spytał z ironią szeryf.
- Tak, wyrwało – potwierdził Match niezmieszany. – Skojarzenie, ze zwykłą
legendą...
Urwał, znów obracał w dłoni kubek.
- Mam nadzieję – dodał po chwili.
Szeryf wstał, zaczął się przechadzać po komnacie, jak zwykle w chwili namysłu.
Kroki szeleściły na
wyschniętych łodygach tataraku. Wiatr podzwaniał oprawnymi w ołów, grubymi
szybkami.
- Ale wieje – wstrząsnął się Gisbourne. – Będzie burza....
Jakby na potwierdzenie tych słów dobiegło dalekie echo gromu. W komnacie
pociemniało.
- Cóż, Match – szeryf zatrzymał się nagle. Podjął już decyzję. – Trzeba...
- Nigdzie nie jadę! – pospiesznie zastrzegł hrabia. Pobladł już, wiedział z
doświadczenia, ze z takich decyzji nie
wynika nic dobrego. A już na pewno tym razem nie zamierzał się wychylać.
Szeryf nie podjął na razie przerwanego wątku. Utkwił złośliwe spojrzenie w
twarzy hrabiego. Milczał chwilę,
patrząc jak bladość zamienia się w krwistą czerwień.
- A jak was ładnie poproszę, panie hrabio? – spytał wreszcie, gdy wydawało się
już, że krew tryśnie
Gisbourne’owi z policzków. – Nie? Nie zrobisz tego dla mnie? Szkoda...
Podszedł bliżej, położył dłonie na ramionach hrabiego, który uciekał w bok
rozbieganym spojrzeniem.
- A jeśli rozkażę, to co?
- To nie będzie potrzebne, panie – wtrącił szybko Match. – Ja sam...
Szeryf, nie odwracając się od hrabiego, uniósł rękę. Match urwał.
- Widzisz, Gisbourne? – spytał zjadliwie. – Match właśnie uratował ci dupsko
przed tym... chupa... Powiedział,
że nie chce, żebyś mu się pętał pod nogami, tylko wyraził to grzeczniej...
Match wciągnął z sykiem powietrze.
- To nie tak - powiedział pospiesznie. Nie chciał zrażać hrabiego jeszcze
bardziej, satysfakcja mierna, a kłopoty
prawdopodobne. Gisbourne był jaki był, i Match już dawno stwierdził, że na to
jest tylko jeden sposób. Polubić.
Ale szeryf nie darował.
- Widzicie, panie hrabio? Nie chce was urazić. A wy tak brzydko o nim mówicie...
- Ja? – w głosie hrabiego brzmiało święte oburzenie. – Słyszeliście kiedyś,
panie, żebym coś mówił?
Przynajmniej ostatnio? Żebym tak...
- Nie zaklinaj się, hrabio, żeby cię co złego nie spotkało – zaśmiał się szeryf,
prostując się, odstępując od
hrabiego o krok. – Ja nie słyszałem. Ale ludzie gadają...
- Żebym tak... – hrabia walnął się w pierś, zezując na Matcha.
Match nie zareagował.
- No dobrze – szeryf rzucił swój ulubiony zwrot. – Żartowałem tylko. Nigdzie nie
pojedziesz, na razie
przynajmniej. Musiałem się z wami podroczyć, hrabio, żeby wam się całkiem we
łbie nie przewróciło. Odkąd
żeście z północy wrócili, strasznie nosa zadzieracie, jaki to z was pogromca
dzikusów.
Hrabia nic już nie powiedział. Czerwień powoli ustępowała z jego policzków,
wrócił do kontemplowania nimf
nad ruczajem. I znakomicie wyposażonego satyra.
- Match, zbierzesz ludzi. Gisbourne potrzebny mi jest na miejscu, poprowadzisz
ty... Co jest, czego kręcisz
głową? – zirytował się szeryf.
- Nie pozwoliliście skończyć, panie – Match był spokojny, zajście z hrabia nie
wyprowadziło go z równowagi. –
Pojadę sam, nie warto brać kogokolwiek, ani ludzi, ani...
Wskazał ruchem głowy w kierunku Gisbourne’a. Ten, zapomniawszy o niedawnej
propozycji szeryfa zerwał się
z ławy.
- A... – zająknął się ze złością, głos uwiązł mu w gardle. – A co to ja jestem,
że by mnie zabierać! Łaskawca się
znalazł! Ja, to mogę zbrojnych poprowadzić, a nie...
Zreflektował się poniewczasie, gdy usłyszał śmiech szeryfa.
- Oj, panie hrabio, bo się rozmyślę. I przychylę do waszej prośby...
Hrabia oklapł, opadł z powrotem na ławę.
- Może byście skończyli – wtrącił Match ze zniecierpliwieniem. – Szlachetni
panowie... – dodał po chwili
uprzejmie. Hrabiego zatkało. Szeryf uśmiechnął się tylko.
- Dzięki, Match – rzucił. – Potrzebne mi to było, ale nadużywać nie radzę.
Spoważniał.
- Masz rację, nie czas na to wszystko, wracamy do rzeczy. Nie pojedziesz sam,
Match, to...
- Niebezpieczne? – Match roześmiał się zimno. – Zastanówcie się, panie. Jeśli
tam nic nie ma, jeżeli to wilki
kozy zagryzają, a cała reszta to bajanie przerażonego chłopa, to po co mi
zbrojni. Nakopać mu do dupy to i sam
mogę. A jeśli jest...
Skrzywił się, wspominając coś niemiłego.
- Jeśli jest... – ciągnął. – Jeśli jest, to i zbrojni mi nie pomogą. Zwieją,
jeszcze mi konia zabiorą. Tak, jak wtedy,
z tym smokiem...
- Masz rację – powiedział szeryf po zastanowieniu. – Ale to mimo wszystko
ryzykowne. A jeżeli to...
Match roześmiał się tylko zimno. Nie brał pod uwagę możliwości, by była to
zasadzka na niego. Nie w taki
sposób.
Owszem, przez te wszystkie lata spodziewał się, że kiedyś z ciemności nadleci
cicho bełt, że ktoś, w nocy, może
przekupiony żołnierz, poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Ale lata mijały, i
nic takiego się nie stało, poza
dwoma, nieudanymi próbami. Tak się składało, że ci, co mogli mieć do niego
uzasadnione pretensje, w
większości już nie żyli. A swoim dawnym wrogom właśnie służył.
To już prawie piętnaście lat, pomyślał. Przypomniały mu o tym srebrne nitki w
czarnych niegdyś włosach
szeryfa. To tylko własna gęba zawsze wygląda tak samo, przemknęło mu przez myśl.
Mam już tego dość,
pomyślał niespodziewanie.
- Jak uważasz – szeryf zamknął sprawę. – Chcesz ryzykować, twój wybór. Tylko
uważaj, ten chłop nie budzi
zaufania.
Istotnie, zwiastun kolejnych kłopotów, olejnych niepojętych zjawisk nie budził
zaufania. Nie wyglądał na
potulnego chłopa, takiego, co czapką ziemię zamiata. Ale mieszkał w puszczy,
tamtejsi osadnicy nigdy nie
przypominali tych z innych wiosek, z jasnych pól i pastwisk. Osadnicy zawsze
byli twardzi i bezwzględni.
Zwłaszcza tera, ci, co jeszcze pozostali.
- Idźcie, panie hrabio, wysłuchajcie go jeszcze raz – polecił szeryf. Hrabia
podniósł się niechętnie, nie lubił
gadać z pospólstwem.
- Tylko ostrożnie – dodał szeryf. – Nie walcie od razu w pysk, on wygląda na
takiego, co potrafi się odwinąć.
Trzeba by go wtedy powiesić, a, jak sam się domyślasz, jest potrzebny.
Hrabia dopił wino, mrucząc coś pod nosem ruszył w stronę wyjścia, na
dziedziniec, gdzie pod strażą zbrojnych
stał dostarczyciel złych wieści.
- Jesteś pewien, Match? – spytał szeryf, gdy hrabia już zniknął.
- Jestem – odparł Match. Był pewien swej decyzji.
·
Teraz już nie był. Już od wczoraj, gdy zatrzymali się na nocleg, pod skrajem
puszczy, w zrujnowanej zagrodzie.
Po chałupie zostało niewiele śladów, zaledwie zarys podwalin, zarośnięty
zielskiem. Ale ocalała obora, niskie,
kamienne murki, nawet więźba dachowa. Burza przeszła, gdy wyruszali, nie powinno
już padać. Przewodnik nie
chciał jechać noca, zresztą nie było sensu zagłębiać się w las, i tak by nie
dojechali, droga była jeszcze daleka.
Według słów przewodnika miejscami prawie nieprzejezdna, a już na pewno nie w
nocy.
Nawet nie rozpalali ognia, noc była ciepła. Match chciał jeszcze porozmawiać z
chłopem, ale ten zbywał go
półsłówkami, wyglądając czasem, jakby do trzech zliczyć nie umiał. Kto go tam
wie, może i rzeczywiście nie
umiał, ale Match pamiętał, jak odpowiadał na pytania tam, w Nottingham. Nie było
w nim ni z chłopskiej
uległości, ze strachu wobec wysoko urodzonych, czy żołnierzy.
A teraz krył się za maską udawanej, jak Match był już przekonany, głupoty. Za
maską chłopskiej ślamazarności.
Na zadawane pytania odpowiadał z mozolnym namysłem, skrobiąc się po czuprynie. I
na ogół nie na temat.
- Bo wiecie, panie, to un te kozy dusi – chłop poskrobał się z chrzęstem po
głowie. – No, zadusi, i ostawi.
Match patrzył na wyślizgany od długiego użytku skórzany, łuczniczy ochraniacz na
przedramieniu. Ochraniacz,
którego człowiek udający teraz poczciwego chłopinę nawet nie raczył zdjąć przed
wejściem w miejskie bramy.
Zauważył zgrubienia na palcach, od cięciwy. Łowił ukradkowe, badawcze
spojrzenia, rzucane spod oka, gdy
chłopu, a raczej kłusownikowi wydawało się, że tego nie dostrzeże. Widział to
wszystko, i jednocześnie słuchał
rozlazłego, chłopskiego gadania.
- Zadusi, i ostawi. Jako ta asica.
- Jak co? – spytał Match.
- No, przeca mówie, asica... Nie wiecie, co to asica?
Kłusownik udatnie wybałuszył oczy.
- Wiem, wiem – Matchowi nieobce były wredne obyczaje łasic. Z tym, że nigdy nie
słyszał, by rzucały się na
kozy.
- A jak zadusi, to co? – spytał po chwili.
- No, przeca żem mówił. Ostawi. Ino wyssie wprzódy. Ino skóra zostanie.
Match pokiwał głowa. Kłusownik w uśmiechu wyszczerzył pieńki zębów.
- Wyssie, mówicie... – Match podrapał się po głowie. Widać było to zaraźliwe. –
Ino skóra, powiadacie...
Kłusownik kiwał głową z zadowoleniem.
- No, no – powiedział Match. – A nie łżesz ty czasem? – spytał znienacka.
Chłop popatrzył wzrokiem zranionej sarny. Całkiem nieźle mu wyszło, musiał to
często widywać, by tak udatnie
naśladować.
- W porządku, wierzę... A co dalej?
Chłop znów poskrobał się w głowę. Smarknął z namysłem.
- No, ostawi...
Match prychnął ze zniecierpliwieniem. Nie miał już ochoty przebijać się przez
głupotę kłusownika, udawaną,
czy nie.
- No powiedzcie, dobry człowieku, co to może być? – spytał z naciskiem. – Zły?
Wilkołak? Niedobry sąsiad?
Kłusownik wyraźnie zbystrzał. Nie przewidział widać, że będą go tak naciskać.
- A kto go tam wi, panie... – mruknął po chwili. – Co ja tam mogę wiedzieć...
To było zastanawiające. Match przymknął oczy. Zazwyczaj chłopi pletli, co im
ślina na język przyniosła,
wyolbrzymiali wszystko. A ten nic. Kto go tam wi, i już. Nawet się nie zdziwił,
kiedy usłyszał, że jadę sam. Nie
opowiadał, jak to zwykle, o potworze, któremu dopiero całe wojsko z rycerzem
prawym na czele da radę.
Nawet to, co mówił z początku, w Nottingham, mówił podejrzanie składnie. Jak
wyuczony. Nie pomylił się ani
razu, powtarzał tak samo, najpierw strażom przy bramie, które nauczone już
doświadczeniem nie obiły go od
razu, tylko zaprowadziły przed oblicze zwierzchności. To samo powtórzył
Matchowi, to samo, niemalże słowo
w słowo, hrabiemu. Jak... Jak nauczony?
A teraz udaje głupka.
Match postanowił dac spokój. I tak więcej nic sensownego nie wyciągnie. Trzeba
spać, co ma być, to i tak
będzie.
Postanowił spać czujnie. Nie chciał obudzić się z gardłem poderżniętym od ucha
do ucha, gdyby szeryf jednak
przypadkiem miał rację.
·
Narowista klacz tańczyła w miejscu, podrzucając nerwowo głowę. Kłusownik scisnął
ją kolanami, uspokajająco
poklepał po szyi.
Doskonały dosiad, spostrzegł Match mimochodem, musiał być kiedyś żołnierzem.
Ostentacyjnie nie patrzył na przewodnika, jadąc wolno, wciąż wstrzymując swego
konia. Kłusownik nie
wytrzymał.
- Pospieszcie się! – w głosie było zniecierpliwienie, zniknęła gdzieś
wczorajsza, chłopska ślamazarność. To już
był puszczański osadnik, twardy, stary kłusownik o posturze byłego żołnierza. –
Pospieszcie się, bo...
- Bo co? – wtrącił Match.
Kłusownik pohamował się, widząc, jak po twarzy Match błaka się niewyraźny
uśmieszek.
- Bo, tego... – zaczął mniej pewnie. – Bo, wiecie, tam gdzie jedziemy, w nocy
niedobrze...
W głosie dało się słyszeć ledwie uchwytną nutę szczerości. Boi się, spostrzegł
Match ze zdziwieniem. Ukrywa to
starannie, ale boi się. Wie więcej, niż mówi, niż chce powiedzieć. Albo, niż
może powiedzieć. Zobaczymy.
- Ejże – roześmiał się Match. – Wczoraj nic nie chciałeś powiedzieć, tylko o
złym, a teraz mówicie, ze w nocy
niedobrze... Mówisz, że złe się czai, a pospieszasz, boisz się, a pospieszasz...
- Bo ka... – Kłusownik urwał, zaklął ze złością. Match podjechał bliżej, chwycił
narowista kobyłę za uzdę.
Kobyła, jak zwykle, szarpnęła się, ale po chwili stanęła.
Match wymownie popatrzył na przeżywającego niewyraźne klątwy kłusownika.
- Kazali, powiadasz... – wolno powiedział Match. – Ciekawe. Dopiero teraz to
mówisz?
Kłusownik uciekał ze spojrzeniem.
- Koniec zabawy – Match nie puszczał wodzy. – Złaź z konia. Ale już! – dodał,
widząc wahanie. Powoli,
opornie kłusownik posłuchał. Zsunął się z derki okrywającej grzbiet kobyły.
Stanął na drodze ze spuszczoną
głową.
- Mów – przynaglił Match.
- Kiedy nie mogę – padła wymamrotana odpowiedź. – Ona...
Kłusownik urwał, podniósł głowę. Zezował w stronę rękojeści, wystającej znad
ramienia Matcha. Oceniał
szanse, kombinował, czy zdoła uskoczyć w zarośla.
- Da się wyjąć szybciej niż myślisz – rozwiał jego nadzieje Match. W jego głosie
było coś takiego, że kłusownik
rozluźnił się, opuścił ramiona z rezygnacją.
- Kto kazał? – nacisnął Match. Wysunął nogę ze strzemienia, na poparcie pytania
lekko trącił stojącego chłopa w
pierś. Wystarczyło.
- Ona... – wymamrotał kłusownik. – Ona, no, mądra...
Match sam zeskoczył na drogę, klepnął wierzchowca w zad. Stanął przed
kłusownikiem.
- Gadaj– powiedział, już łagodniej. – Gadaj, zanim nie powiesz, to dalej nie
ruszymy.
Kłusownik zaczął gadać. Zdawał sobie sprawę, że powiedział już i tak za dużo, za
dużo, by dalej milczeć. By
udawać całkiem ciemnego chłopa z zapadłej w puszczy osady.
Match słuchał, słysząc jednocześnie jak z wymowy kłusownika znika udawana
chłopska ślamazarność. Jak
przewodnik staje się tym, kim był w rzeczywistości – twardym, sprytnym
osadnikiem, byłym żołnierzem, co
niejedno w życiu przeżył i widział.
Mądra, myślał Match, słuchając. Znał takie, zielarki i znachorki, które uchowały
się jeszcze po zapadłych
wioskach, mogły uprawiać swe praktyki, nie narażając się na oskarżenie o czary i
konszachty z diabłem.
Niepiśmienne i nieuczone, dysponowały wiedzą przekazywaną przez pokolenia.
Nie dziwił się niespokojnym spojrzeniom kłusownika. Te kobiety tez stanowiły
relikt, kłopotliwy i niewygodny,
znienawidzony przez kościół. Prześladowane jak druidzi. Co prawda, prześladowcy
rzadko odnosili sukcesy,
wśród ludu panowała zmowa milczenia. A i wielmoże byli nie od tego, by z
tajemnych porad skorzystać,
zapłacić za lubczyk czy spędzenie płodu. Nie wykonywali więc zbyt sumiennie
nakazów głoszonych z ambon.
Match uśmiechnął się mimo woli. Wbrew rozpowszechnionym mniemaniom głównym
zajęciem zielarek nie
było przygotowywanie trutek na krewnych przydatnych, warzenie lubczyku czy
innych eliksirów z podejrzanych
ingrediencji. Znacznie częściej zacne kobieciny leczyły wzdęcia u krów,
przystawiały pijawki, zamawiały
kurzajki.
Chciał uspokoić kłusownika, zapewnić, że nie doniesie. Ale chciał też spotkać
ową mądrą. Kobietę, która jak
mógł wywnioskować z opowieści, chciała sprowadzić tylko jego. I przewidziała, że
będzie sam.
·
Mimo zapewnień Matcha kłusownik stracił rezon. Wiedział, że wygadał się
beznadziejnie, teraz boczył się,
odzywał półsłówkami. Nie słuchał obietnic, iż nikt się nie dowie.
I bał się coraz wyraźniej. Już nie wysforowywał się do przodu, jechał obok
Matcha, pilnując, by nie wysunąć się
nawet o koński łeb. Niespokojnie przepatrywał mijane zarośla, w ciemniejszych
partiach lasu sztywniał, kurczył
się, zapadał w sobie. Żałował widocznie, że nie ma przy sobie swego łuku czy
rohatyny, z którymi nie mógł
przecież pojechać do Nottingham, udawać tępego wieśniaka.
Jego niepokój udzielił się Matchowi. Przyłapał się na tym, że uważnie
nasłuchuje, że też rozgląda się dokoła.
Dopiero teraz uświadomił sobie nienaturalną ciszę w lesie. Nie słychać było
ptaków, skrzeczenia sójek. Tylko
szum poruszanych wiatrem gałęzi.
- Daleko do twojej zagrody? – spytał Match, nie wiedzieć czemu półgłosem.
Kłusownik zaprzeczył ruchem
głowy.
- Co, niedaleko? – Match zniecierpliwił się. Kłusownik spojrzał na niego.
- Daleko... – powiedział po chwili. – Ale my nie tam jedziemy...
Match zaklął w myśli.
- Nie tam? – zgrzytnął po chwili. – Nic nie mówiłeś...
- Bo nie pytaliście...
Match zaklął, tym razem głośniej. Rzeczywiście, nie pytał.
- Na wypas jedziemy. Bo wiecie, ja tam kozy wypasam, zagroda się uchowała, a
łęgi dobre. Nie to, co koło
mnie. Co lato tam przeganiam...
Kłusownik teraz się rozgadał.
- Co lato... Mówili, miejsce złe, tyle krzywdy... Ale łęgi dobre. Tyle lat
nic...
Popatrzył Matchowi prosto w twarz.
- Tyle lat nic... – powtórzył burkliwie. – Na wypas jedziemy, panie. A to już,
niedaleko. Zsiadać nam trzeba...
Wstrzymał swą narowistą kobyłę, zręcznie zeskoczył.
- Prowadzić trzeba, tam gałęzie nisko, nie przejedzie. A i prowadzić lepiej,
bezpieczniej...
Nie powiedział, dlaczego bezpieczniej. Match nie pytał, nie spodziewał się
sensownej odpowiedzi.
Ruszyli po dywanie wieloletnich, zeschniętych liści, uginającym się pod nogami i
końskimi kopytami,
tłumiącym odgłos stąpnięć, odzywającym się tylko suchym szelestem.
·
Zeschnięte liście, las bez poszycia, kolumny pni wznoszące się w górę. Match
szedł, odruchowo wybierając
miejsca do stąpnięcia, by nie trzasnęła gałązka. Szedł sprężony, rozglądając się
czujnie, popatrując na idącego
obok kłusownika.
Już kiedyś szedł przez taki las, po dywanie liści, pośrodku rozciągniętej
tyraliery. Tak samo, jak dziś, sprężony,
czujny. Jakaś część świadomości oczekiwała, że zaraz rozlegnie się chrapliwy
okrzyk, że podbiegną i znajdą...
Już kiedyś szedł przez taki las, wiele lat temu. Nie, nie przez taki las.
Przez ten sam.
Nie zważając już na nic puścił prowadzonego konia, ruszył szybciej. Nie
przejmował się, mądre bydlę, szkolone.
Zostanie na miejscu. Ta myśl przemknęła przez głowę, gdy widział już, że las
jaśniej, rzednie. Zaraz będą pola.
Opłotki. I wioska.
Coraz rzadsze drzewa, coraz jaśniej. Doszedł do skraju lasu.
Do skraju, który tu był przed laty. Teraz las odzyskiwał utraconą kiedyś,
wydartą trudem osadników przestrzeń.
Na nie obsiewane, nie poruszane sochą pola wypuścił forpoczty brzóz i olszyn,
samosiejek. Już tylko rzędy
grusz znaczyły miejsca, dzie dawniej były miedze. Już nie widać było żerdzi,
odgradzających spłachetki ziemi,
stały tam pewnie jeszcze, spróchniałe, lecz niewidoczne w wysokiej, wybujałej
trawie i zielsku.
Już tylko ledwie widoczne wzniesienia znaczyły podwaliny chat, tylko
wyszczerbiona cembrowina studni.
Wiatr rozniósł popioły, użyźnił po raz ostatni pola, zamiast wróciły pod
panowanie puszczy. Już nie było wioski,
jeszcze kilka lat, a wszelkie ślady pochłonie las.
Match ruszył, brodząc w wysokich, niekoszonych, wyschłych trawach, niecierpliwie
wyszrpując nogi, gdy
chwytały za nie pędy płożących się po ziemi jeżyn. Szedł, nie zwracając na nic
uwagi, na nawoływanie
kłusownika, na pochrapywanie konia, dochodzące z tyłu. Szedł, zmierzając do
niewielkiego pagórka,
wzniesienia, które było kiedyś majdanem na środku wioski.
... miał chleb... Tak, tylko dla nas, kurwa, nie mieli...
Głos z przeszłości odezwał się tak wyraźnie, że Match aż się skulił, wciągnął
głowę w ramiona. Nie przystanął
jednak, nawet przyspieszył kroku.
... nie utrzymasz ludzi... będzie rzeź...
Przed oczyma zamajaczyła twarz Maura, wtedy jeszcze przyjaciela.
... jak chcesz... Ale to błąd...
Błąd. Błąd. Match obracał w myśli to słowo. Błąd, którego się w żaden sposób nie
naprawi. Błąd, za który
zapłaciłem, płacę i będę płacić. Bo spłacić go całkiem nie można.
Zwolnił. Tu trawa była niższa, nie rosła tak dobrze na ziemi udeptywanej przez
lata. Coraz bliżej szczerbata
cembrowina, widać prostokątne kształty, cienie dawno spalonych chałup.
- ... śmierć jednaka... Jednaka, powiadasz...
Zgrzyt klingi na kręgach. ...Coś ty, kurwa, zrobił, Match? Coś ty zrobił?
... zabiję cię, Elijah...
Stanął, ścisnął skronie, chcąc uciszyć te głosy, dźwięczące w tym miejscu od
lat.
- Panie...
To już nie głos z przeszłości. To dzieje się teraz. Ten głos nie brzmi gdzieś
głeboko pod czaszką.
Match odwrócił się powoli. Zobaczył zdyszanego kłusownika, trzymającego
chrapiące konie. Zobaczył jego
pobladłą, wykrzywioną twarz.
- Panie... – jęknął kłusownik jeszcze raz, ciężko dysząc po przedzieraniu się
przez zarośla.
Match powoli podszedł do niego. Na widok ściągniętej twarzy kłusownik wypuścił
wodze, cofnął się o krok.
- Panie, co wam? – bąknął, popatrując na boki. – Co wam?
W głosie brzmiała panika. Match podszedł, stanął tuż przed nim. Kłusownik
instynktownie osłonił twarz ręką.
Niepotrzebnie.
- Po co mnie tu przywiodłeś? – spytał Match znużonym głosem. – Dlaczego tu, kto
ci kazał?
Mimo lęku w oczach kłusownika błysnęło zdziwienie.
- Toć... – znowu z chłopska zaciągnął. – Toć to przecież tutaj, tu wypasam... Od
lat, łęgi dobre...
Wskazał gdzieś za wioskę.
- Toć tutaj to wszystko... Chodźcie, panie, pokażę...
Odwrócił się niepewnie, spoglądając spod oka. Match przetarł twarz, potrząsnął
głową.
Kłusownik ruszył.
- To niedaleko, o tu... – pogadywał, nie odwracając się. – O, już śmierdzi...
Istotnie. Match nie musiał pociągać nosem, czuć było słodki, mdlący zapach
padliny. Chłop rozgarnął trawę,
szturchnął patykiem. Z brzękiem poderwała się chmara much. Match podszedł
bliżej, starając się nie oddychać
przez nos.
Kozie ścierwo było zapadnięte, jakby leżało tu już bardzo długo, jakby larwy
much wyjadły już wszystko ze
środka. Przeczyła temu sierść, świeża, nie zmechacone i wyleniała, otwarte,
szkliste oczy. W kąciku jednego
Match zobaczył żółtawą grudkę muszych jaj, Przełknął ślinę, walcząc z
mdłościami.
Kłusownik podważył ścierwo patykiem, fala smrodu uderzyła w nozdrza. Wskazał
mała rankę na szyi. Match,
pokonując wstręt pochylił się, przyjrzał uważnie.
- Kiedy? – spytał, prostując się po chwili.
- Co? – nie zrozumiał kłusownik. – A, kiedy... A ze cztery dni... To ostatnia
była, panie...
- A przedtem? - spytał Match.
- Będzie ze dwie niedziele... – kłusownik z zastanowieniem potarł zarośniętą
szczękę. – Całe stado wtedy, no,
prawie całe... Pół tuzina, tylko dwie zostały. Uspokoiło się, to i potem te
dwie, co zostały, przywiodłem. Tylko
pilnować już nikt nie chciał...
Match nie dziwił się specjalnie.
- I co, widzieliście?
Chłop zrozumiał od razu.
- Nie, Bóg uchował! To pastuszek, tamtą razą widział... On tera u krewnych, nie
chce na służbę wrócić.
Dużo nie widział, przypomniał sobie Match. Chłop opowiadał tylko o ciemnym,
małym, zwinnym kształcie,
wielkich, blado świecących oczach. Opowiadał tyle, ile usłyszał od chłopaka.
Match sadził, ze to i tak dużo.
- Inne leżą dalej, chodźcie, panie, pokażę. Balim się ruszać, może diabelskim
jadem przesiąkły. To i leżą.
Pokażę...
Match pokręcił głową.
- A różnią się czymś? – spytał.
- No, nie... – kłusownik zastanowił się. – Ino...
Znów z zastanowieniem potarł szczękę.
- Co? – ponaglił Match, gdy cisza przedłużała się. –Mów, człowieku!
- Ino śmierdzą bardziej. Bo wiecie, leżą dłużej...
- Skoro tak, to nieciekawym – uciął Match. Odwrócił się i odszedł. Chciał chwilę
pomyśleć. Uciszyć głosy,
wciąż rozbrzmiewające w głowie. Głosy przeszłości.
Chciał zostać sam. Nieważne, co czaiło się w lasach, co było małe, szybkie i
miało duże oczy. Nie bał się tego.
Nie teraz, nie tutaj. Odwrócił się.
- Wracaj – powiedział. – Zabierz kobyłę i wracaj, do siebie, do wioski.
Kłusownik stanął jak wryty.
- Za nic, panie – jęknął. – Za nic...
- Wracaj, mówię ci, bo po grzbiecie opłazuję!
Ze zdziwieniem zobaczył, że twardy osadnik opada na kolana.
- Zabijcie nawet, a nie pójdę! Zmierzcha się...
Match popatrzył w niebo. Istotnie, słońce zniknęło już za ścianą lasu, niebo
powlekło się fioletem. Mimo złości
spróbował po dobroci.
- Nic ci nie grozi. Ja tu zostanę, a zresztą, nie przyjdzie, cokolwiek by to
było. Kóz już nie ma...
- Ale my jesteśmy – zajęczał chłop, czyniąc gest, jakby chciał objąć go za nogi.
– Nie pójdę sam przez las...
- A ze mną nie boisz się zostać? – Match skrzywił twarz w złym uśmiechu.
- Boję się – kłusownik podniósł głowę. – Ale mniej... Ech, panie, to przez was,
tylko przywieść was tu miałem,
pokazać... Tak mówiła. Za dnia wrócić. A teraz, przez las...
Wstrząsnął się, niemal zaszlochał.
- To przez was, przez was zmitrężyliśmy...
Ano, ma rację, zreflektował się Match. Kazała przywieść, zastanowił się po
chwili, ciekawe... Nieważne,
przyszła następna myśl. Co innego jest ważne. Przeszłość.
- Siedź tu – postanowił. – Zaraz, spętaj tę twoją kobyłę, mojego nie ruszaj,
stanie przy niej. Nie rozpalaj ognia. I
siedź na miejscu, niebawem wracam.
Kłusownik kiwał głową. Match nie czekał, odszedł. Szedł na spotkanie
przeszłości, czuł, że stłumione pod
czaszką głosy zaczną znowu rozbrzmiewać. Dopóki nie stawi im czoła.
Zarośnięty trawą majdan, ledwie widoczne kontury, gdzie kiedyś stały chałupy.
Stały, zanim do strzech nie
przytknięto pochodni, zanim strzechy nie zajęły się huczącym płomienie,
zagłuszając ludzkie krzyki, kwiczenie i
gdakanie inwentarza. Zagłuszając płacz dzieci. Zagłuszając sumienia.
Noga wpadła w płytki, niewidoczny w trawie dół. Tu była skrytka, przypomniał
sobie Match. Wtedy już chowali
żywność nie przed poborcami. Chowali przed nimi, przed tymi, którzy mieli ich
bronić przed uciskiem, a stali
się sami od tego ucisku gorsi.
Dół zasypała ziemia, zarosła trawa. Gdzieś na dnie są jeszcze skorupy dzbanów, z
których przed laty wysypało
się ziarno.
Cembrowina studni. Już nie widać trawy, nie widać zrębów chat. Już nie ma
wybujałych brzóz i olszyn. Jest
naga, wydeptana ziemia majdanu, żerdzie z suszącymi się, glinianymi naczyniami.
Biegające w kółko,
rozganiane kopniakami kury. Zewłok maciory, przebitej bełtem.
...świnka, świneczka...
Trzask spuszczanej cięciwy, kwik. Match wzdrygnął się, powróciła rzeczywistość.
Ciemniejące niebo,
ciemniejące sylwetki brzóz. Rzeczywistość powróciła na krótko, znów słychać
krzyki.
To tutaj.
Zatrzymał się.
...coś ty zrobił, Match...
Spojrzenie dziewczynki o szeroko rozwartych oczach. Zapamiętane do dziś, w
krótkim błysku, zanim jeszcze
trafiła pięść Elijaha. Nieruchome, pełne nienawiści.
Przymknął oczy. Nigdy dotąd tego nie wspomniał. Trzeba było tego miejsca. Do tej
pory wszystko jawiło się
bez szczegółów, wszystko zlewało się w jedność. Aż do dziś. Dziś pamiętał aż za
wiele, wszystko to, co
podświadomie kiedyś starał się wyrzucić z pamięci. Skutecznie, na wiele lat.
Cos zamrowiło w karku. Podrzucił głowę, spojrzał w kierunku, gdzie...
...Gdzie kiedyś stała ona. Błysk spojrzenia złowiony kątem oka. Ręka podrywa
się, chce sięgnąć rękojeści.
Zatrzymuje się w pół drogi. Nie wyciąga się miecza na dziewczynkę. Na
dziewczynkę, której przed chwilą
zabiło się ojca.
Przed chwilą...
Gałązki brzozy kołyszą się lekko. To wiatr, to tylko wiatr. To tylko drzewko,
które przez lata wyrosło na tym
właśnie miejscu. Tam nic nie ma. Match robi krok do przodu. Potyka się o coś.
Kamień. Wielki kamień młyński,
wrośnięty w trawę, pęknięty. Na ciemnej powierzchni wydrapany znak. Match
pochyla się.
Nagły ból w skroniach. Krzyk.
Prostuje się, uchyla powieki, by spojrzeć prosto w oczy. Te same oczy, których
spojrzenie złowił przed laty. Tak
samo puste, tak samo pełne nienawiści.
Jesteś złem. Jesteś wcieleniem szatana. Wrócisz tu, a wtedy staniesz się nim.
Zawładnie tobą bez reszty, do
końca.
Nagły zawrót głowy. Oczy gasną. Ciemność.
·
Match stał na środku porośniętego trawą majdanu, oszołomiony potrząsał głową.
Widział, jak kołyszą się gałęzie
brzózki, zbyt mocno, by mógł to sprawić wiatr. Widział, ale nie docierało to do
niego. Wciągnął głośno
powietrze.
- Panie – posłyszał niepewny głos. – Panie, co z wami...
Czego ten znowu, przebiegła myśl, podszyta złością. Czego skomli.
Jeszcze raz potrząsnął głową. Wszystko widział ostro, wyraźnie. Wyprostował się
z chrzęstem stawów.
Wyszczerzył zęby w uśmiechu.
Przeszłość umarła. Nigdy jej nie było. A zresztą, wszystko co zrobiłem...
Nie dokończył myśli. Przerwał mu niepewny głos.
- Panie, co z wami? Wracajcie, złe nadchodzi...
Ech, jak strzelę w tę zarośniętą mordę, pomyślał, odwracając się gwałtownie. Jak
dam w ten głupi łeb. Złe,
szatan... Kto by się bał szatana? Szatan nie istnieje...
Roześmiał się, teraz na całe gardło. Konie zawtórowały głośnym chrapaniem,
zadudniły kopyta.
Na głupotę jedno lekarstwo, przeszła przez głowę kolejna myśl. W łeb, raz a
dobrze. Boisz się? Dobrze, zaraz
cię wyleczymy...
Ruszył, czując dziwną siłę. Dziwną chęć, by poczuć... By poczuć pod palcami
wyciekające życie. Poczuć jak
wtedy, tę euforię, gdy klinga zgrzytnęła o kręgi, gdy oczy wójta uciekły w głąb
czaszki. Tak, Elijah, nie
wiedziałeś, co dobre...
Spętana kobyła wspięła się na tylne nogi, chrapanie przeszło w kwik. Kłusownik
poderwał się z ziemi, w
gęstniejącym mroku bielała plama twarzy.
- Nie bój się – powiedział Match zimno. – Nie ma szatana, zapewniam cię...
Chłop cofał się. Match widział jego rozszerzone oczy.
- Jest – szepnął kłusownik. Szept dotarł do Matcha wyraźnie, mimo pochrapywania
przerażonych koni. – Już
jest...
Masz rację, pomyślał Match. Zaraz się o tym przekonasz. Ręka chwyciła rękojeść.
Kłusownik cofając się wsparł się plecami o niski, wpół rozwalony murek, ułożony
niegdyś z płaskich, polnych
kamieni. W oczach, prócz strachu, błysnęła rozpacz. Rozpacz, która po chwili
przemieniła się w desperację.
Przyparta do muru postać zwinęła się, zapadła, sięgając do cholewy. Kłusownik
runął do przodu rozpaczliwym
wypadem.
Syknęła wyciągana klinga. Match nie zrobił uniku, Szczerząc zęby w uśmiechu
uchylił się tylko lekko, na tyle,
by mylony tym ruchem kłusownik przemknął obok. Zapiekły żebra.
Sztych miecza, wzniesiony w górę, zatoczył półkole, zatrzymał się tuz nad
ziemią. Chłop podnosił się
nieporadnie, wolno, bardzo wolno. Druga dłoń ujęła rękojeść. Ból w boku
doprowadzał do szaleństwa i
jednocześnie niósł niesamowitą rozkosz.
Uderzył od dołu, oburącz, podrzucając gramoląca się z ziemi postać jak szmacianą
lalkę. Kłusownik padł na
plecy, przytrzymując rękoma wylewające się wnętrzności. Nogi drgały, szeroko
otwarte oczy spoglądały w
niebo. Match wbił z rozmachem miecz w ziemie, rękojeść zakołysała się. Smakował
tę chwilę, zanim
przyklęknął, zacisnął dłoń na gardle. Czuł życie wyciekające pod palcami.
Czerwona mgła przed oczyma znikła. Stał, nie wiedząc, skąd się tu wziął, kim
jest, a raczej kim był był trup na
skotłowanej trawie. Potrząsał bezradnie głową. Dotknął rozcięcia na kubraku,
podniósł do oczu dłoń, czerwoną
od krwi. W oczach pociemniało, opadł najpierw na kolana, zwalił się obok
leżących nieruchomo zwłok.
Nie usłyszał już cichych, lekkich, oddalających się kroków. Nie słyszał śmiechu.
·
- Żyje, panie!
Match otworzył oczy. Zaraz je zamknął, wdzierający się pod powieki blask
eksplodował bólem w głowie.
- Ostrożnie! – poczuł podtrzymujące go ręce. Wstał z trudem.
- No i co, Match, na moje wyszło? – znajomy, drwiący głos. Uchylił ostrożnie
powieki, na tyle, by widzieć.
Gisbourne, któżby inny. Tylko on ma zawsze dobre słowo na każdą okazję.
Wyprostował się z trudem.
- Uważaj! – w głosie hrabiego było autentyczne zatroskanie. – Jesteś ranny,
człowieku...
Match pokręcił głową z niedowierzaniem. Prócz bólu głowy nic więcej nie czuł.
Gisbourne odwrócił się.
- Wody mu dajcie! Co ja gadam, wina!
Ktoś podsunął Matchowi bukłaczek.
- Dalej, żywo, derkę szykować, pomiędzy końmi powieziemy.
Matchowi zmiękły nogi. Przysiadł na trawie. Gisbourne przykucnął przy nim.
- Bardzo oberwałeś?
Match pokręcił głową. Nie mógł zebrać myśli, przypomnieć sobie, co tu robi.
- Zaraz cię ktoś obejrzy...
- Nie trzeba – mruknął Match –Zaraz mi będzie...
Gisbourne wstał.
- No, nie gadaj na razie za dużo – powiedział. Rozejrzał się. – Mówiłem, że to
zasadzka, od początku mówiłem.
Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy. Masz szczęście, tak go pochlastać...
- Kogo? – spytał Match bezradnie. Gisbourne uniósł ze zdumieniem brwi. Wskazał
gdzieś w bok.
Nad ciałem kłębiły się muchy, brzęcząc głośno. Match wstał chwiejnie, podszedł.
Patrzył chwilę, jakby widział
to po raz pierwszy.
- Rzucił się na mnie – mruknął po chwili. Tak rzucił się, powtórzył w myśli,
rzucił się z nożem. Krzyczał coś o...
- No widzisz. A od razu mówiłem, żebyś sam nie jechał – ucieszył się hrabia. –
Dobrze, że szeryf pozwolił
wojsko zebrać, twoim śladem ruszyć. Inaczej by cię wilcy zeżarli, albo to złe, o
którym gadał...
Roześmiał się. Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, przestał czuć obawę. To
tylko wredne chłopstwo, swoim
zwyczajem w zasadzkę wciągnęło.
- No, Match, ruszamy zaraz. Późno już, przed zmierzchem trzeba z lasy wyjechać.
Hrabia popatrzył na rozcięty kubrak, poplamiony krwią.
- Na koniu nie usiedzisz. – stwierdził. – Trafił cię jednak...
Match kiwnął głową. Zaczynał sobie przypominać.
- Nożem – powiedział. Wskazał na kozik, wciąż w zaciśniętej dłoni kłusownika,
zakrwawiony, paskudny,
zwężony od ciągłego ostrzenia.
- Gadał coś o szatanie wcielonym, który się właśnie objawił – dodał Match,
ostrożnie dotykając rozciętego
kubraka. Dziwił się, że nie czuje bólu. Rana powinna się już zaognić, stracił
wiele krwi, sądząc po
zesztywniałym kubraku i wielkiej, zakrzepłej plamie na skotłowanej trawie.
- Gadał, ze właśnie nadszedł, a potem rzucił się na mnie... – Match urwał,
przeciągnął ręką po boku.
Z boku dobiegł okrzyk. Hrabia spojrzał. Jeden z żołnierzy wskazywał coś na
ziemi. Drugi żegnał się ukradkiem.
Hrabia podbiegł do nich, chwile patrzył na to, co wskazują. Match, zajęty
obmacywaniem boku nie zauważył, że
też się przeżegnał, po czym splunął. Powiedział coś do żołnierzy, wracał już
wolniej, ze zmienioną twarzą.
Stanąwszy przed Matchem nieudolnie usiłował pokryć to uśmiechem.
- Zdążyłeś się tu rozejrzeć? – spytał z napięciem w głosie. Stojący za nim
żołnierze nie wyglądali lepiej.
Mierzyli Matcha niespokojnym wzrokiem.
- Tak – powiedział Match z roztargnieniem, obmacując bok. – Nic tu nie ma. Łgał
jak pies.
- Zupełnie nic? – napięcie w głosie Gisbourne’a nie zelżało. – Nic z tego, co
mówił? Nic podejrzanego?
Żadnych... znaków?
- Nie, zupełnie nic.
Hrabia odsunął się pół kroku. Po chwili, z wahaniem, przykucnął przed Matchem.
- Można? – spytał, nie patrząc mu w oczy. Nie czekając na przyzwolenie wyciągnął
rękę. Drżała lekko. Chwycił
rozcięty kubrak, rozchylił. Match przyglądał się, nie rozumiejąc.
Skóra pokryta była zakrzepła krwią. Ale można było dostrzec świeżą, białawą
bliznę. Zaczynająca się tuż nad
biodrem, ginącą pod pachą.
Gisbourne puścił kubrak, zachwiał się lekko. Opanował się po chwili, rozciągnął
usta w wysilonym uśmiechu.
- Ty szczęściarzu! Znów ci się udało, chybił o włos...
Podniósł głowę, dając wzrokiem znak komuś za plecami Matcha. Zanim Match
zrozumiał, świat zniknął rozpadł
się na błyszczące iskry.
·
Fotel był wygodny. Miał szerokie oparcie, wyściełany skóra podgłówek. Szerokie,
dębowe poręcze, na których
można było wygodnie złożyć ręce. Królewski wręcz mebel.
Miał też i wady. Do nich zaliczyć można było skórzane pasy, krępujące ręce