12241

Szczegóły
Tytuł 12241
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12241 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12241 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12241 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Pacyński Tomasz DRUGI ELEMENT Pod podkowami głucho zadudniły bale mostu. Mostku raczej, pomyślał Match, przerzuconego nad leniwie płynąca strugą, pełna rzęsy i żab. Mostek nie budził zaufania, bale wyglądały na mocno spróchniałe. Match ściągnął wodze, wstrzymał konia, zdając sobie sprawę, że i tak, jakby co, jest za późno, na mostek wjechali kłusem. Kiedyś wiodła tędy uczęszczana droga. Teraz, po latach, skurczyła się do wąskiej ścieżki, las napierał z obydwu stron, odbierał powoli to, co kiedyś w pocie czoła wyrwali mu puszczańscy osadnicy. Nikt tedy nie jeździł, odkąd spłonęły zagubione na porębach wioski, odkąd pola zarosły karłowatymi brzózkami i olszynami. Nikt nie naprawiał mostu, którego bale spokojnie próchniały, porastały zielonym mchem. Droga opierała się jeszcze. Niegdyś był to porządny gościniec, z wielkim trudem zwieziono żwir, by przy jesiennych słotach i wiosennych roztopach koła nie grzęzły w błocie. Opłacało się to, kiedyś. Wtedy, kiedy jeszcze puszczańskie wioski słynęły z hodowli owiec, z produkcji znakomitych, cenionych w całym hrabstwie serów. Kiedy w puszczy rozbrzmiewało stukanie siekier drwali i smolarzy, kiedy dymiły kopce, w których wypalano węgiel. Kiedy przy każdej barci wisiała kłoda, tak nielubiana przez niedźwiedzie, kiedy na żwirowanej drodze chrzęściły koła wozów ładowanych potażem i baryłkami miodu. Teraz, po latach, las był cichy i pusty. Próchniały ocalałe jeszcze zręby chałup, zarastały ścieżki. Pola przypominały rozległe młodniki. Bale mostu próchniały spokojnie, jeszcze kilka lat, kilka zim i wiosen, a zwalą się w strugę, rozpryskując rzęsę i płosząc żaby. Za mostkiem droga wchodziła w olszyny, podkowy dudniły po wilgotnym, nie wysychającym nawet w upalne lata gruncie. Wiało miłym chłodem, miłym zwłaszcza po żywicznym upale piaszczystych, porośniętych sosnami wydm, przez które przejeżdżali niedawno. Przejechawszy mostek Match nie popędzał wierzchowca. Do wieczora daleko, zdążą jeszcze. Przewodnik wysforował się do przodu, po chwili zwolnił, oglądając się przez ramię. Match nie zwracał na niego uwagi. I tak wiedział, dokąd jechać, znał ten las nie gorzej od pełniącego rolę przewodnika podstarzałego chłopa, z wyglądu bardziej kłusownika, niż spokojnego hodowcy kóz, za którego się podawał. Match nie zastanawiał się nad tym wiele, tylko tacy zamieszkiwali teraz puszczę, nieliczne rodziny, które wolały trudną egzystencję w lesie od pewnego, ale marnego chleba na pańskim. Tym bardziej, że kiedyś puszczę zamieszkiwali wolni osadnicy, nie pańscy poddani. Nieliczni zostali, ale jeszcze mniej liczni wyszli z lasu, by harować od wschodu do zachodu, bez skrawka własnej ziemi. I bez żadnej już nadziei. Hodowca kóz, czy, jak kto woli, kłusownik zawrócił. Był niecierpliwy, widać to było już od początku. Cały czas wysforowywał się naprzód, bijąc swego konia piętami po bokach. Pozwalał sobie nawet na wymrukiwanie pod nosem uwag o zbędnej mitrędze. Powodowany jakimś impulsem Match jeszcze zwolnił. Od początku denerwował go ten przewodnik. Był... No właśnie, zastanawiał się Match spoglądając na nadjeżdżającego chłopa. Za bardzo wygadany. Za dobrze jeździ konno, nawet na tej wielkiej, wojskowej kobyle, Jak Match wiedział, dosyć narowistej. Sierżant, któremu kazano dać przewodnikowi wierzchowca, zapewne złośliwie wybrał najgorszego, takiego, którego chciał się pozbyć. Z początku Match, gdy to zobaczył, chciał zrugać sierżanta, ale gdy zobaczył, jak niepozorny chłop sobie radzi... To wszystko powodowało jakiś podświadomy niepokój. Ten pewny dosiad, choć na oklep. Normalnie chłop wyglądał na koniu jak małpa na psie. Zazwyczaj zresztą krótko. Ten nie spadł nawet, gdy narowista kobyła wystraszyła się czegoś i poniosła. Przewodnik podjechał bliżej, wyraźnie zły, co udzieliło się kobyle. Rzucała łbem, tańczyła w miejscu, pochrapywała. Chłop też miał ściągniętą twarz, zmrużone oczy prawie ginęły w zmarszczkach. - Co się stało? – spytał. Nie dodał „panie”, co jak zauważył Match zdarzało się coraz częściej. Coraz częściej, im bardziej zagłębiali się w las. - Trza nam pospieszać – głos przewodnika był coraz bardziej natarczywy. – coby na czas... Urwał, uciekł w bok spojrzeniem. - Coby przed zmrokiem... Bo wiecie, panie – dodał pospiesznie. – Wiecie, po nocy las niedobry... Nie boi się, postrzegł Match, nie boi się, jak chciałby pokazać. On się dokądś spieszy. Zaczął się zastanawiać, czy podjął dobrą decyzję. Może trzeba było posłuchać szeryfa. · Wino rozprysnęło się, gdy pięść szeryfa z hukiem grzmotnęła w grube deski stołu. Gisbournbe w ostatniej chwili chwycił swój kubek, za późno jednak, by uchronić jego zawartość. - No, ciekawe, co to tym razem – syknął szeryf. Zawsze, gdy był wściekły, mówił cicho, wpadając tylko w syczący, zjadliwy ton. Nigdy nie krzyczał. - Ciekawe – powtórzył, patrząc na Matcha stojącego skromnie pod ścianą. – Następny smok? Ten, jak my tam było, wyvern? Czy może, dla odmiany, coś całkiem nowego? Rozcierał pięść, krzywiąc się. - Sam szatan dla odmiany? Match pokręcił głową, nachmurzony. Szeryf roześmiał się zjadliwie. - Nie wierzysz w szatana... – stwierdził z ironią. – W smoka tak, w wyverna, w małe ludziki pod krzaczkami, to owszem. Ale w szatana nie... Rozprostował palce, obiecując sobie następnym razem hamować gniewne odruchy. Stłuczone kostki puchły, co nie poprawiło nastroju szeryfa. - No powiedz, nie wierzysz? – warknął ze złością. - Nie – odparł powoli Match. – Nie wierzę. Wierzę w smoki, bo widziałem. Wy też, panie, wierzycie. Ale szatana nie ma, w każdym razie nie takiego... - Zamknij się – parsknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się ukradkiem. Match zamknął się. Nie miał ochoty na dyskusję z hrabią, było to bezcelowe. Kiedyś próbował zgłębić, w co wierzy hrabia. Wyszło mu, że na wszelki wypadek we wszystko. - No dobrze, Match – szeryf spoważniał. – Masz rację. Wierzę w smoki, wprawdzie sam nie widziałem, ale tez niespecjalnie żałuję. Wystarczy mi to, coście z Gisbournem opowiadali. Wyverna widziałem na własne oczy, i też drugi raz nie chcę oglądać. W to, że w północnych górach żyją starsze ludy, też pewnie wierzę. W każdym razie, tłumacząc się z wygubienia moich najlepszych ludzi, mogliście przecież wymyśleć coś bardziej wiarygodnego, że napadł was smok, że sprzedaliście ich korzystnie na galery, że sami się powyrzynali między sobą. Skoro opowiedzieliście taką historię, to może znaczyć tylko, żeście do cna zidiocieli, albo w tych górach rzeczywiście coś jest. Ale tym niech się martwi Arnulf, ja się tam nie wybieram. Dobrze, Match... Szeryf dolał sobie wina, ignorując spojrzenie hrabiego. Pociągnął łyk. - Dobrze, Match – podjął po chwili, już spokojniej. Nikogo nie zwiódł jego tom, pod maską spokoju i jadowitej uprzejmości szeryf był wściekły. – To wszystko prawda, zakładam. Jak również i to, z czym przybiegł ten dobry człowiek. No to jak jesteś taki mądry, to spróbuj powiedzieć, co to jest tym razem. Małe, szybkie, z dużymi oczami, zabija kozy... Szeryf ostrzegawczo podniósł dłoń, widząc, że Match otwiera usta. - Tylko nie mów, że wiesz... - Chupacabra. Szeryf zastygł z otwartymi ustami. - Coś ty powiedział? – spytał po chwili. - Chupacabra. Małe, szybkie, z dużymi oczami, zabija kozy... Gisbourne przeżegnał się jeszcze raz. Dla pewności splunął przez lewe ramię, o mały włos nie trafiając kota, śpiącego na kupie wyschniętego tataraku, którym zarzucona była kamienna posadzka. Przez chwilę patrzyli na siebie nieprzyjaznym wzrokiem, po czym kot zasyczał i oddalił się z godnością. - Tfu, zgiń, przepadnij! – mruknął Gisbourne i na wszelki wypadek przeżegnał się raz jeszczem, obiecując sobie, co zrobi, jak spotka się z sierściuchem sam na sam. Kot okazał więcej opanowania, odchodząc w dumnie wyprężonym ogonem. Szeryf wstał z ławy, podszedł do nachmurzonego wciąż Matcha. Ujął go pod ramię. - Chodź, Match, usiądź sobie na ławie, wina się napij. Panie hrabio, bądźcie tacy dobrzy, nalejcie... Hrabia poczerwieniał, ale polecenie wykonał. - Napijesz się, posiedzimy... – głos szeryfa stwardniał. – A potem powiesz nam, co to jest chu.. chupa... A niech to... Szeryf zaklął pod nosem. - Chupacabra – poddał Match uprzejmie. – Małe, szybkie... - Wiem, wiem... – szeryf poklepał go po plecach. – Z dużymi oczami... Siadaj, mówiłem, napij się. A potem przestań pieprzyć. - Po jakiemu to? – zainteresował się hrabia, w którym instynktowny strach walczył właśnie z ciekawością. Ta ciekawość powodowała, że zwykle skwapliwie wysłuchiwał wszystkich niesamowitych historii, dopytując się chciwie o szczegóły. Czego zwykle potem żałował. Zazwyczaj już najbliższej nocy. Teraz też ciekawość brała górę nad lękiem, a nawet oburzeniem, że taki Match siedzi tu przy stole jak z równymi. Wprawdzie już nieraz pijali razem, ale żeby tak oficjalnie... - Nie wiem – mruknął Match, odstawiając kubek. Przykrył go szybko dłonią, gdy hrabia, rozpędziwszy się nad miarę, chciał dopełnić. - Nie dziś – pokręcił głową. Nie, to nie, pomyślał hrabia. Sam sobie nie żałował. - No dobrze – nacisnął szeryf. – Chupa... coś tam, mówisz. Cos wiesz? Match zaprzeczył. Sam zastanawiał się teraz nad swoim skojarzeniem. To słowo wypłynęło gdzieś z głębi pamięci. Przypomniał sobie właśnie ognisko, rzucające blask na twarze siedzących dokoła ludzi. Zapach pieczonego nad ogniskiem jelonka. I twarz Maura, opowiadającego właśnie jedną ze swych niesamowitych historii. Chupacabra. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek później o tym pomyślał. Skojarzenie przyszło dopiero teraz, przedtem nie przykładał do tego żadnej wagi. Ot, kolejna opowieść, jak ta o gholach, dżinach, ptaku Roku. - Nie wiem – powiedział Match wolno, odganiając wspomnienia. – Przypomniało mi się. Nazir... - Nazir! – Gisbourne wypluł to imię z pogardą. – Ten kudłaty poganin... - Zmilczcie, panie hrabio – szeryf zmarszczył tylko brwi. Wystarczyło. Hrabia mruczał cos tylko pod nosem. - Tak, Nazir – Match popatrzył Gisbourne’owi prosto w oczy. – On opowiadał. Nie pamiętam dokładnie, opowiadał wiele rzeczy. Niewiarygodnych, wtedy tak myślałem. Przeto nie przywiązywałem wagi... Zamyślił się. Szeryf przyglądał mu się spod oka, nie popędzał. - Nazir? – nie wytrzymał hrabia. – Ten, co cie tak ładnie nazwał? Wykrzywił się złośliwie. Match nie podjął wyzwania. Milczał, obracając w dłoni kubek. Ciszę przerwał szeryf, spojrzawszy na hrabiego wzrokiem, który sprawił, że hrabia poczerwieniał i zaczął z nagłym zainteresowaniem przyglądać się słynnemu gobelinowi. - No dobrze – swoim zwyczajem powtórzył szeryf. – Małe, mówisz, szybkie. Jak dotąd wszystko pasuje. Zgadza się z relacją, którą przywiózł ten podejrzany chłopek. Jaki tam zresztą chłopek, kłusownik, i tyle... Szeryf machnął ręką. - Nieważne. Las królewski, co mnie to obchodzi. Teraz już nic. Wracając do rzeczy, wszystko pasuje, niepokojąco pasuje. W związku z tym... - Nie – przerwał Match, nie bacząc na nic. – Nie pasuje. Po prostu mi się skojarzyło, nic z tego nie wynika. Tak mi się... - Wyrwało? – spytał z ironią szeryf. - Tak, wyrwało – potwierdził Match niezmieszany. – Skojarzenie, ze zwykłą legendą... Urwał, znów obracał w dłoni kubek. - Mam nadzieję – dodał po chwili. Szeryf wstał, zaczął się przechadzać po komnacie, jak zwykle w chwili namysłu. Kroki szeleściły na wyschniętych łodygach tataraku. Wiatr podzwaniał oprawnymi w ołów, grubymi szybkami. - Ale wieje – wstrząsnął się Gisbourne. – Będzie burza.... Jakby na potwierdzenie tych słów dobiegło dalekie echo gromu. W komnacie pociemniało. - Cóż, Match – szeryf zatrzymał się nagle. Podjął już decyzję. – Trzeba... - Nigdzie nie jadę! – pospiesznie zastrzegł hrabia. Pobladł już, wiedział z doświadczenia, ze z takich decyzji nie wynika nic dobrego. A już na pewno tym razem nie zamierzał się wychylać. Szeryf nie podjął na razie przerwanego wątku. Utkwił złośliwe spojrzenie w twarzy hrabiego. Milczał chwilę, patrząc jak bladość zamienia się w krwistą czerwień. - A jak was ładnie poproszę, panie hrabio? – spytał wreszcie, gdy wydawało się już, że krew tryśnie Gisbourne’owi z policzków. – Nie? Nie zrobisz tego dla mnie? Szkoda... Podszedł bliżej, położył dłonie na ramionach hrabiego, który uciekał w bok rozbieganym spojrzeniem. - A jeśli rozkażę, to co? - To nie będzie potrzebne, panie – wtrącił szybko Match. – Ja sam... Szeryf, nie odwracając się od hrabiego, uniósł rękę. Match urwał. - Widzisz, Gisbourne? – spytał zjadliwie. – Match właśnie uratował ci dupsko przed tym... chupa... Powiedział, że nie chce, żebyś mu się pętał pod nogami, tylko wyraził to grzeczniej... Match wciągnął z sykiem powietrze. - To nie tak - powiedział pospiesznie. Nie chciał zrażać hrabiego jeszcze bardziej, satysfakcja mierna, a kłopoty prawdopodobne. Gisbourne był jaki był, i Match już dawno stwierdził, że na to jest tylko jeden sposób. Polubić. Ale szeryf nie darował. - Widzicie, panie hrabio? Nie chce was urazić. A wy tak brzydko o nim mówicie... - Ja? – w głosie hrabiego brzmiało święte oburzenie. – Słyszeliście kiedyś, panie, żebym coś mówił? Przynajmniej ostatnio? Żebym tak... - Nie zaklinaj się, hrabio, żeby cię co złego nie spotkało – zaśmiał się szeryf, prostując się, odstępując od hrabiego o krok. – Ja nie słyszałem. Ale ludzie gadają... - Żebym tak... – hrabia walnął się w pierś, zezując na Matcha. Match nie zareagował. - No dobrze – szeryf rzucił swój ulubiony zwrot. – Żartowałem tylko. Nigdzie nie pojedziesz, na razie przynajmniej. Musiałem się z wami podroczyć, hrabio, żeby wam się całkiem we łbie nie przewróciło. Odkąd żeście z północy wrócili, strasznie nosa zadzieracie, jaki to z was pogromca dzikusów. Hrabia nic już nie powiedział. Czerwień powoli ustępowała z jego policzków, wrócił do kontemplowania nimf nad ruczajem. I znakomicie wyposażonego satyra. - Match, zbierzesz ludzi. Gisbourne potrzebny mi jest na miejscu, poprowadzisz ty... Co jest, czego kręcisz głową? – zirytował się szeryf. - Nie pozwoliliście skończyć, panie – Match był spokojny, zajście z hrabia nie wyprowadziło go z równowagi. – Pojadę sam, nie warto brać kogokolwiek, ani ludzi, ani... Wskazał ruchem głowy w kierunku Gisbourne’a. Ten, zapomniawszy o niedawnej propozycji szeryfa zerwał się z ławy. - A... – zająknął się ze złością, głos uwiązł mu w gardle. – A co to ja jestem, że by mnie zabierać! Łaskawca się znalazł! Ja, to mogę zbrojnych poprowadzić, a nie... Zreflektował się poniewczasie, gdy usłyszał śmiech szeryfa. - Oj, panie hrabio, bo się rozmyślę. I przychylę do waszej prośby... Hrabia oklapł, opadł z powrotem na ławę. - Może byście skończyli – wtrącił Match ze zniecierpliwieniem. – Szlachetni panowie... – dodał po chwili uprzejmie. Hrabiego zatkało. Szeryf uśmiechnął się tylko. - Dzięki, Match – rzucił. – Potrzebne mi to było, ale nadużywać nie radzę. Spoważniał. - Masz rację, nie czas na to wszystko, wracamy do rzeczy. Nie pojedziesz sam, Match, to... - Niebezpieczne? – Match roześmiał się zimno. – Zastanówcie się, panie. Jeśli tam nic nie ma, jeżeli to wilki kozy zagryzają, a cała reszta to bajanie przerażonego chłopa, to po co mi zbrojni. Nakopać mu do dupy to i sam mogę. A jeśli jest... Skrzywił się, wspominając coś niemiłego. - Jeśli jest... – ciągnął. – Jeśli jest, to i zbrojni mi nie pomogą. Zwieją, jeszcze mi konia zabiorą. Tak, jak wtedy, z tym smokiem... - Masz rację – powiedział szeryf po zastanowieniu. – Ale to mimo wszystko ryzykowne. A jeżeli to... Match roześmiał się tylko zimno. Nie brał pod uwagę możliwości, by była to zasadzka na niego. Nie w taki sposób. Owszem, przez te wszystkie lata spodziewał się, że kiedyś z ciemności nadleci cicho bełt, że ktoś, w nocy, może przekupiony żołnierz, poderżnie mu gardło od ucha do ucha. Ale lata mijały, i nic takiego się nie stało, poza dwoma, nieudanymi próbami. Tak się składało, że ci, co mogli mieć do niego uzasadnione pretensje, w większości już nie żyli. A swoim dawnym wrogom właśnie służył. To już prawie piętnaście lat, pomyślał. Przypomniały mu o tym srebrne nitki w czarnych niegdyś włosach szeryfa. To tylko własna gęba zawsze wygląda tak samo, przemknęło mu przez myśl. Mam już tego dość, pomyślał niespodziewanie. - Jak uważasz – szeryf zamknął sprawę. – Chcesz ryzykować, twój wybór. Tylko uważaj, ten chłop nie budzi zaufania. Istotnie, zwiastun kolejnych kłopotów, olejnych niepojętych zjawisk nie budził zaufania. Nie wyglądał na potulnego chłopa, takiego, co czapką ziemię zamiata. Ale mieszkał w puszczy, tamtejsi osadnicy nigdy nie przypominali tych z innych wiosek, z jasnych pól i pastwisk. Osadnicy zawsze byli twardzi i bezwzględni. Zwłaszcza tera, ci, co jeszcze pozostali. - Idźcie, panie hrabio, wysłuchajcie go jeszcze raz – polecił szeryf. Hrabia podniósł się niechętnie, nie lubił gadać z pospólstwem. - Tylko ostrożnie – dodał szeryf. – Nie walcie od razu w pysk, on wygląda na takiego, co potrafi się odwinąć. Trzeba by go wtedy powiesić, a, jak sam się domyślasz, jest potrzebny. Hrabia dopił wino, mrucząc coś pod nosem ruszył w stronę wyjścia, na dziedziniec, gdzie pod strażą zbrojnych stał dostarczyciel złych wieści. - Jesteś pewien, Match? – spytał szeryf, gdy hrabia już zniknął. - Jestem – odparł Match. Był pewien swej decyzji. · Teraz już nie był. Już od wczoraj, gdy zatrzymali się na nocleg, pod skrajem puszczy, w zrujnowanej zagrodzie. Po chałupie zostało niewiele śladów, zaledwie zarys podwalin, zarośnięty zielskiem. Ale ocalała obora, niskie, kamienne murki, nawet więźba dachowa. Burza przeszła, gdy wyruszali, nie powinno już padać. Przewodnik nie chciał jechać noca, zresztą nie było sensu zagłębiać się w las, i tak by nie dojechali, droga była jeszcze daleka. Według słów przewodnika miejscami prawie nieprzejezdna, a już na pewno nie w nocy. Nawet nie rozpalali ognia, noc była ciepła. Match chciał jeszcze porozmawiać z chłopem, ale ten zbywał go półsłówkami, wyglądając czasem, jakby do trzech zliczyć nie umiał. Kto go tam wie, może i rzeczywiście nie umiał, ale Match pamiętał, jak odpowiadał na pytania tam, w Nottingham. Nie było w nim ni z chłopskiej uległości, ze strachu wobec wysoko urodzonych, czy żołnierzy. A teraz krył się za maską udawanej, jak Match był już przekonany, głupoty. Za maską chłopskiej ślamazarności. Na zadawane pytania odpowiadał z mozolnym namysłem, skrobiąc się po czuprynie. I na ogół nie na temat. - Bo wiecie, panie, to un te kozy dusi – chłop poskrobał się z chrzęstem po głowie. – No, zadusi, i ostawi. Match patrzył na wyślizgany od długiego użytku skórzany, łuczniczy ochraniacz na przedramieniu. Ochraniacz, którego człowiek udający teraz poczciwego chłopinę nawet nie raczył zdjąć przed wejściem w miejskie bramy. Zauważył zgrubienia na palcach, od cięciwy. Łowił ukradkowe, badawcze spojrzenia, rzucane spod oka, gdy chłopu, a raczej kłusownikowi wydawało się, że tego nie dostrzeże. Widział to wszystko, i jednocześnie słuchał rozlazłego, chłopskiego gadania. - Zadusi, i ostawi. Jako ta asica. - Jak co? – spytał Match. - No, przeca mówie, asica... Nie wiecie, co to asica? Kłusownik udatnie wybałuszył oczy. - Wiem, wiem – Matchowi nieobce były wredne obyczaje łasic. Z tym, że nigdy nie słyszał, by rzucały się na kozy. - A jak zadusi, to co? – spytał po chwili. - No, przeca żem mówił. Ostawi. Ino wyssie wprzódy. Ino skóra zostanie. Match pokiwał głowa. Kłusownik w uśmiechu wyszczerzył pieńki zębów. - Wyssie, mówicie... – Match podrapał się po głowie. Widać było to zaraźliwe. – Ino skóra, powiadacie... Kłusownik kiwał głową z zadowoleniem. - No, no – powiedział Match. – A nie łżesz ty czasem? – spytał znienacka. Chłop popatrzył wzrokiem zranionej sarny. Całkiem nieźle mu wyszło, musiał to często widywać, by tak udatnie naśladować. - W porządku, wierzę... A co dalej? Chłop znów poskrobał się w głowę. Smarknął z namysłem. - No, ostawi... Match prychnął ze zniecierpliwieniem. Nie miał już ochoty przebijać się przez głupotę kłusownika, udawaną, czy nie. - No powiedzcie, dobry człowieku, co to może być? – spytał z naciskiem. – Zły? Wilkołak? Niedobry sąsiad? Kłusownik wyraźnie zbystrzał. Nie przewidział widać, że będą go tak naciskać. - A kto go tam wi, panie... – mruknął po chwili. – Co ja tam mogę wiedzieć... To było zastanawiające. Match przymknął oczy. Zazwyczaj chłopi pletli, co im ślina na język przyniosła, wyolbrzymiali wszystko. A ten nic. Kto go tam wi, i już. Nawet się nie zdziwił, kiedy usłyszał, że jadę sam. Nie opowiadał, jak to zwykle, o potworze, któremu dopiero całe wojsko z rycerzem prawym na czele da radę. Nawet to, co mówił z początku, w Nottingham, mówił podejrzanie składnie. Jak wyuczony. Nie pomylił się ani razu, powtarzał tak samo, najpierw strażom przy bramie, które nauczone już doświadczeniem nie obiły go od razu, tylko zaprowadziły przed oblicze zwierzchności. To samo powtórzył Matchowi, to samo, niemalże słowo w słowo, hrabiemu. Jak... Jak nauczony? A teraz udaje głupka. Match postanowił dac spokój. I tak więcej nic sensownego nie wyciągnie. Trzeba spać, co ma być, to i tak będzie. Postanowił spać czujnie. Nie chciał obudzić się z gardłem poderżniętym od ucha do ucha, gdyby szeryf jednak przypadkiem miał rację. · Narowista klacz tańczyła w miejscu, podrzucając nerwowo głowę. Kłusownik scisnął ją kolanami, uspokajająco poklepał po szyi. Doskonały dosiad, spostrzegł Match mimochodem, musiał być kiedyś żołnierzem. Ostentacyjnie nie patrzył na przewodnika, jadąc wolno, wciąż wstrzymując swego konia. Kłusownik nie wytrzymał. - Pospieszcie się! – w głosie było zniecierpliwienie, zniknęła gdzieś wczorajsza, chłopska ślamazarność. To już był puszczański osadnik, twardy, stary kłusownik o posturze byłego żołnierza. – Pospieszcie się, bo... - Bo co? – wtrącił Match. Kłusownik pohamował się, widząc, jak po twarzy Match błaka się niewyraźny uśmieszek. - Bo, tego... – zaczął mniej pewnie. – Bo, wiecie, tam gdzie jedziemy, w nocy niedobrze... W głosie dało się słyszeć ledwie uchwytną nutę szczerości. Boi się, spostrzegł Match ze zdziwieniem. Ukrywa to starannie, ale boi się. Wie więcej, niż mówi, niż chce powiedzieć. Albo, niż może powiedzieć. Zobaczymy. - Ejże – roześmiał się Match. – Wczoraj nic nie chciałeś powiedzieć, tylko o złym, a teraz mówicie, ze w nocy niedobrze... Mówisz, że złe się czai, a pospieszasz, boisz się, a pospieszasz... - Bo ka... – Kłusownik urwał, zaklął ze złością. Match podjechał bliżej, chwycił narowista kobyłę za uzdę. Kobyła, jak zwykle, szarpnęła się, ale po chwili stanęła. Match wymownie popatrzył na przeżywającego niewyraźne klątwy kłusownika. - Kazali, powiadasz... – wolno powiedział Match. – Ciekawe. Dopiero teraz to mówisz? Kłusownik uciekał ze spojrzeniem. - Koniec zabawy – Match nie puszczał wodzy. – Złaź z konia. Ale już! – dodał, widząc wahanie. Powoli, opornie kłusownik posłuchał. Zsunął się z derki okrywającej grzbiet kobyły. Stanął na drodze ze spuszczoną głową. - Mów – przynaglił Match. - Kiedy nie mogę – padła wymamrotana odpowiedź. – Ona... Kłusownik urwał, podniósł głowę. Zezował w stronę rękojeści, wystającej znad ramienia Matcha. Oceniał szanse, kombinował, czy zdoła uskoczyć w zarośla. - Da się wyjąć szybciej niż myślisz – rozwiał jego nadzieje Match. W jego głosie było coś takiego, że kłusownik rozluźnił się, opuścił ramiona z rezygnacją. - Kto kazał? – nacisnął Match. Wysunął nogę ze strzemienia, na poparcie pytania lekko trącił stojącego chłopa w pierś. Wystarczyło. - Ona... – wymamrotał kłusownik. – Ona, no, mądra... Match sam zeskoczył na drogę, klepnął wierzchowca w zad. Stanął przed kłusownikiem. - Gadaj– powiedział, już łagodniej. – Gadaj, zanim nie powiesz, to dalej nie ruszymy. Kłusownik zaczął gadać. Zdawał sobie sprawę, że powiedział już i tak za dużo, za dużo, by dalej milczeć. By udawać całkiem ciemnego chłopa z zapadłej w puszczy osady. Match słuchał, słysząc jednocześnie jak z wymowy kłusownika znika udawana chłopska ślamazarność. Jak przewodnik staje się tym, kim był w rzeczywistości – twardym, sprytnym osadnikiem, byłym żołnierzem, co niejedno w życiu przeżył i widział. Mądra, myślał Match, słuchając. Znał takie, zielarki i znachorki, które uchowały się jeszcze po zapadłych wioskach, mogły uprawiać swe praktyki, nie narażając się na oskarżenie o czary i konszachty z diabłem. Niepiśmienne i nieuczone, dysponowały wiedzą przekazywaną przez pokolenia. Nie dziwił się niespokojnym spojrzeniom kłusownika. Te kobiety tez stanowiły relikt, kłopotliwy i niewygodny, znienawidzony przez kościół. Prześladowane jak druidzi. Co prawda, prześladowcy rzadko odnosili sukcesy, wśród ludu panowała zmowa milczenia. A i wielmoże byli nie od tego, by z tajemnych porad skorzystać, zapłacić za lubczyk czy spędzenie płodu. Nie wykonywali więc zbyt sumiennie nakazów głoszonych z ambon. Match uśmiechnął się mimo woli. Wbrew rozpowszechnionym mniemaniom głównym zajęciem zielarek nie było przygotowywanie trutek na krewnych przydatnych, warzenie lubczyku czy innych eliksirów z podejrzanych ingrediencji. Znacznie częściej zacne kobieciny leczyły wzdęcia u krów, przystawiały pijawki, zamawiały kurzajki. Chciał uspokoić kłusownika, zapewnić, że nie doniesie. Ale chciał też spotkać ową mądrą. Kobietę, która jak mógł wywnioskować z opowieści, chciała sprowadzić tylko jego. I przewidziała, że będzie sam. · Mimo zapewnień Matcha kłusownik stracił rezon. Wiedział, że wygadał się beznadziejnie, teraz boczył się, odzywał półsłówkami. Nie słuchał obietnic, iż nikt się nie dowie. I bał się coraz wyraźniej. Już nie wysforowywał się do przodu, jechał obok Matcha, pilnując, by nie wysunąć się nawet o koński łeb. Niespokojnie przepatrywał mijane zarośla, w ciemniejszych partiach lasu sztywniał, kurczył się, zapadał w sobie. Żałował widocznie, że nie ma przy sobie swego łuku czy rohatyny, z którymi nie mógł przecież pojechać do Nottingham, udawać tępego wieśniaka. Jego niepokój udzielił się Matchowi. Przyłapał się na tym, że uważnie nasłuchuje, że też rozgląda się dokoła. Dopiero teraz uświadomił sobie nienaturalną ciszę w lesie. Nie słychać było ptaków, skrzeczenia sójek. Tylko szum poruszanych wiatrem gałęzi. - Daleko do twojej zagrody? – spytał Match, nie wiedzieć czemu półgłosem. Kłusownik zaprzeczył ruchem głowy. - Co, niedaleko? – Match zniecierpliwił się. Kłusownik spojrzał na niego. - Daleko... – powiedział po chwili. – Ale my nie tam jedziemy... Match zaklął w myśli. - Nie tam? – zgrzytnął po chwili. – Nic nie mówiłeś... - Bo nie pytaliście... Match zaklął, tym razem głośniej. Rzeczywiście, nie pytał. - Na wypas jedziemy. Bo wiecie, ja tam kozy wypasam, zagroda się uchowała, a łęgi dobre. Nie to, co koło mnie. Co lato tam przeganiam... Kłusownik teraz się rozgadał. - Co lato... Mówili, miejsce złe, tyle krzywdy... Ale łęgi dobre. Tyle lat nic... Popatrzył Matchowi prosto w twarz. - Tyle lat nic... – powtórzył burkliwie. – Na wypas jedziemy, panie. A to już, niedaleko. Zsiadać nam trzeba... Wstrzymał swą narowistą kobyłę, zręcznie zeskoczył. - Prowadzić trzeba, tam gałęzie nisko, nie przejedzie. A i prowadzić lepiej, bezpieczniej... Nie powiedział, dlaczego bezpieczniej. Match nie pytał, nie spodziewał się sensownej odpowiedzi. Ruszyli po dywanie wieloletnich, zeschniętych liści, uginającym się pod nogami i końskimi kopytami, tłumiącym odgłos stąpnięć, odzywającym się tylko suchym szelestem. · Zeschnięte liście, las bez poszycia, kolumny pni wznoszące się w górę. Match szedł, odruchowo wybierając miejsca do stąpnięcia, by nie trzasnęła gałązka. Szedł sprężony, rozglądając się czujnie, popatrując na idącego obok kłusownika. Już kiedyś szedł przez taki las, po dywanie liści, pośrodku rozciągniętej tyraliery. Tak samo, jak dziś, sprężony, czujny. Jakaś część świadomości oczekiwała, że zaraz rozlegnie się chrapliwy okrzyk, że podbiegną i znajdą... Już kiedyś szedł przez taki las, wiele lat temu. Nie, nie przez taki las. Przez ten sam. Nie zważając już na nic puścił prowadzonego konia, ruszył szybciej. Nie przejmował się, mądre bydlę, szkolone. Zostanie na miejscu. Ta myśl przemknęła przez głowę, gdy widział już, że las jaśniej, rzednie. Zaraz będą pola. Opłotki. I wioska. Coraz rzadsze drzewa, coraz jaśniej. Doszedł do skraju lasu. Do skraju, który tu był przed laty. Teraz las odzyskiwał utraconą kiedyś, wydartą trudem osadników przestrzeń. Na nie obsiewane, nie poruszane sochą pola wypuścił forpoczty brzóz i olszyn, samosiejek. Już tylko rzędy grusz znaczyły miejsca, dzie dawniej były miedze. Już nie widać było żerdzi, odgradzających spłachetki ziemi, stały tam pewnie jeszcze, spróchniałe, lecz niewidoczne w wysokiej, wybujałej trawie i zielsku. Już tylko ledwie widoczne wzniesienia znaczyły podwaliny chat, tylko wyszczerbiona cembrowina studni. Wiatr rozniósł popioły, użyźnił po raz ostatni pola, zamiast wróciły pod panowanie puszczy. Już nie było wioski, jeszcze kilka lat, a wszelkie ślady pochłonie las. Match ruszył, brodząc w wysokich, niekoszonych, wyschłych trawach, niecierpliwie wyszrpując nogi, gdy chwytały za nie pędy płożących się po ziemi jeżyn. Szedł, nie zwracając na nic uwagi, na nawoływanie kłusownika, na pochrapywanie konia, dochodzące z tyłu. Szedł, zmierzając do niewielkiego pagórka, wzniesienia, które było kiedyś majdanem na środku wioski. ... miał chleb... Tak, tylko dla nas, kurwa, nie mieli... Głos z przeszłości odezwał się tak wyraźnie, że Match aż się skulił, wciągnął głowę w ramiona. Nie przystanął jednak, nawet przyspieszył kroku. ... nie utrzymasz ludzi... będzie rzeź... Przed oczyma zamajaczyła twarz Maura, wtedy jeszcze przyjaciela. ... jak chcesz... Ale to błąd... Błąd. Błąd. Match obracał w myśli to słowo. Błąd, którego się w żaden sposób nie naprawi. Błąd, za który zapłaciłem, płacę i będę płacić. Bo spłacić go całkiem nie można. Zwolnił. Tu trawa była niższa, nie rosła tak dobrze na ziemi udeptywanej przez lata. Coraz bliżej szczerbata cembrowina, widać prostokątne kształty, cienie dawno spalonych chałup. - ... śmierć jednaka... Jednaka, powiadasz... Zgrzyt klingi na kręgach. ...Coś ty, kurwa, zrobił, Match? Coś ty zrobił? ... zabiję cię, Elijah... Stanął, ścisnął skronie, chcąc uciszyć te głosy, dźwięczące w tym miejscu od lat. - Panie... To już nie głos z przeszłości. To dzieje się teraz. Ten głos nie brzmi gdzieś głeboko pod czaszką. Match odwrócił się powoli. Zobaczył zdyszanego kłusownika, trzymającego chrapiące konie. Zobaczył jego pobladłą, wykrzywioną twarz. - Panie... – jęknął kłusownik jeszcze raz, ciężko dysząc po przedzieraniu się przez zarośla. Match powoli podszedł do niego. Na widok ściągniętej twarzy kłusownik wypuścił wodze, cofnął się o krok. - Panie, co wam? – bąknął, popatrując na boki. – Co wam? W głosie brzmiała panika. Match podszedł, stanął tuż przed nim. Kłusownik instynktownie osłonił twarz ręką. Niepotrzebnie. - Po co mnie tu przywiodłeś? – spytał Match znużonym głosem. – Dlaczego tu, kto ci kazał? Mimo lęku w oczach kłusownika błysnęło zdziwienie. - Toć... – znowu z chłopska zaciągnął. – Toć to przecież tutaj, tu wypasam... Od lat, łęgi dobre... Wskazał gdzieś za wioskę. - Toć tutaj to wszystko... Chodźcie, panie, pokażę... Odwrócił się niepewnie, spoglądając spod oka. Match przetarł twarz, potrząsnął głową. Kłusownik ruszył. - To niedaleko, o tu... – pogadywał, nie odwracając się. – O, już śmierdzi... Istotnie. Match nie musiał pociągać nosem, czuć było słodki, mdlący zapach padliny. Chłop rozgarnął trawę, szturchnął patykiem. Z brzękiem poderwała się chmara much. Match podszedł bliżej, starając się nie oddychać przez nos. Kozie ścierwo było zapadnięte, jakby leżało tu już bardzo długo, jakby larwy much wyjadły już wszystko ze środka. Przeczyła temu sierść, świeża, nie zmechacone i wyleniała, otwarte, szkliste oczy. W kąciku jednego Match zobaczył żółtawą grudkę muszych jaj, Przełknął ślinę, walcząc z mdłościami. Kłusownik podważył ścierwo patykiem, fala smrodu uderzyła w nozdrza. Wskazał mała rankę na szyi. Match, pokonując wstręt pochylił się, przyjrzał uważnie. - Kiedy? – spytał, prostując się po chwili. - Co? – nie zrozumiał kłusownik. – A, kiedy... A ze cztery dni... To ostatnia była, panie... - A przedtem? - spytał Match. - Będzie ze dwie niedziele... – kłusownik z zastanowieniem potarł zarośniętą szczękę. – Całe stado wtedy, no, prawie całe... Pół tuzina, tylko dwie zostały. Uspokoiło się, to i potem te dwie, co zostały, przywiodłem. Tylko pilnować już nikt nie chciał... Match nie dziwił się specjalnie. - I co, widzieliście? Chłop zrozumiał od razu. - Nie, Bóg uchował! To pastuszek, tamtą razą widział... On tera u krewnych, nie chce na służbę wrócić. Dużo nie widział, przypomniał sobie Match. Chłop opowiadał tylko o ciemnym, małym, zwinnym kształcie, wielkich, blado świecących oczach. Opowiadał tyle, ile usłyszał od chłopaka. Match sadził, ze to i tak dużo. - Inne leżą dalej, chodźcie, panie, pokażę. Balim się ruszać, może diabelskim jadem przesiąkły. To i leżą. Pokażę... Match pokręcił głową. - A różnią się czymś? – spytał. - No, nie... – kłusownik zastanowił się. – Ino... Znów z zastanowieniem potarł szczękę. - Co? – ponaglił Match, gdy cisza przedłużała się. –Mów, człowieku! - Ino śmierdzą bardziej. Bo wiecie, leżą dłużej... - Skoro tak, to nieciekawym – uciął Match. Odwrócił się i odszedł. Chciał chwilę pomyśleć. Uciszyć głosy, wciąż rozbrzmiewające w głowie. Głosy przeszłości. Chciał zostać sam. Nieważne, co czaiło się w lasach, co było małe, szybkie i miało duże oczy. Nie bał się tego. Nie teraz, nie tutaj. Odwrócił się. - Wracaj – powiedział. – Zabierz kobyłę i wracaj, do siebie, do wioski. Kłusownik stanął jak wryty. - Za nic, panie – jęknął. – Za nic... - Wracaj, mówię ci, bo po grzbiecie opłazuję! Ze zdziwieniem zobaczył, że twardy osadnik opada na kolana. - Zabijcie nawet, a nie pójdę! Zmierzcha się... Match popatrzył w niebo. Istotnie, słońce zniknęło już za ścianą lasu, niebo powlekło się fioletem. Mimo złości spróbował po dobroci. - Nic ci nie grozi. Ja tu zostanę, a zresztą, nie przyjdzie, cokolwiek by to było. Kóz już nie ma... - Ale my jesteśmy – zajęczał chłop, czyniąc gest, jakby chciał objąć go za nogi. – Nie pójdę sam przez las... - A ze mną nie boisz się zostać? – Match skrzywił twarz w złym uśmiechu. - Boję się – kłusownik podniósł głowę. – Ale mniej... Ech, panie, to przez was, tylko przywieść was tu miałem, pokazać... Tak mówiła. Za dnia wrócić. A teraz, przez las... Wstrząsnął się, niemal zaszlochał. - To przez was, przez was zmitrężyliśmy... Ano, ma rację, zreflektował się Match. Kazała przywieść, zastanowił się po chwili, ciekawe... Nieważne, przyszła następna myśl. Co innego jest ważne. Przeszłość. - Siedź tu – postanowił. – Zaraz, spętaj tę twoją kobyłę, mojego nie ruszaj, stanie przy niej. Nie rozpalaj ognia. I siedź na miejscu, niebawem wracam. Kłusownik kiwał głową. Match nie czekał, odszedł. Szedł na spotkanie przeszłości, czuł, że stłumione pod czaszką głosy zaczną znowu rozbrzmiewać. Dopóki nie stawi im czoła. Zarośnięty trawą majdan, ledwie widoczne kontury, gdzie kiedyś stały chałupy. Stały, zanim do strzech nie przytknięto pochodni, zanim strzechy nie zajęły się huczącym płomienie, zagłuszając ludzkie krzyki, kwiczenie i gdakanie inwentarza. Zagłuszając płacz dzieci. Zagłuszając sumienia. Noga wpadła w płytki, niewidoczny w trawie dół. Tu była skrytka, przypomniał sobie Match. Wtedy już chowali żywność nie przed poborcami. Chowali przed nimi, przed tymi, którzy mieli ich bronić przed uciskiem, a stali się sami od tego ucisku gorsi. Dół zasypała ziemia, zarosła trawa. Gdzieś na dnie są jeszcze skorupy dzbanów, z których przed laty wysypało się ziarno. Cembrowina studni. Już nie widać trawy, nie widać zrębów chat. Już nie ma wybujałych brzóz i olszyn. Jest naga, wydeptana ziemia majdanu, żerdzie z suszącymi się, glinianymi naczyniami. Biegające w kółko, rozganiane kopniakami kury. Zewłok maciory, przebitej bełtem. ...świnka, świneczka... Trzask spuszczanej cięciwy, kwik. Match wzdrygnął się, powróciła rzeczywistość. Ciemniejące niebo, ciemniejące sylwetki brzóz. Rzeczywistość powróciła na krótko, znów słychać krzyki. To tutaj. Zatrzymał się. ...coś ty zrobił, Match... Spojrzenie dziewczynki o szeroko rozwartych oczach. Zapamiętane do dziś, w krótkim błysku, zanim jeszcze trafiła pięść Elijaha. Nieruchome, pełne nienawiści. Przymknął oczy. Nigdy dotąd tego nie wspomniał. Trzeba było tego miejsca. Do tej pory wszystko jawiło się bez szczegółów, wszystko zlewało się w jedność. Aż do dziś. Dziś pamiętał aż za wiele, wszystko to, co podświadomie kiedyś starał się wyrzucić z pamięci. Skutecznie, na wiele lat. Cos zamrowiło w karku. Podrzucił głowę, spojrzał w kierunku, gdzie... ...Gdzie kiedyś stała ona. Błysk spojrzenia złowiony kątem oka. Ręka podrywa się, chce sięgnąć rękojeści. Zatrzymuje się w pół drogi. Nie wyciąga się miecza na dziewczynkę. Na dziewczynkę, której przed chwilą zabiło się ojca. Przed chwilą... Gałązki brzozy kołyszą się lekko. To wiatr, to tylko wiatr. To tylko drzewko, które przez lata wyrosło na tym właśnie miejscu. Tam nic nie ma. Match robi krok do przodu. Potyka się o coś. Kamień. Wielki kamień młyński, wrośnięty w trawę, pęknięty. Na ciemnej powierzchni wydrapany znak. Match pochyla się. Nagły ból w skroniach. Krzyk. Prostuje się, uchyla powieki, by spojrzeć prosto w oczy. Te same oczy, których spojrzenie złowił przed laty. Tak samo puste, tak samo pełne nienawiści. Jesteś złem. Jesteś wcieleniem szatana. Wrócisz tu, a wtedy staniesz się nim. Zawładnie tobą bez reszty, do końca. Nagły zawrót głowy. Oczy gasną. Ciemność. · Match stał na środku porośniętego trawą majdanu, oszołomiony potrząsał głową. Widział, jak kołyszą się gałęzie brzózki, zbyt mocno, by mógł to sprawić wiatr. Widział, ale nie docierało to do niego. Wciągnął głośno powietrze. - Panie – posłyszał niepewny głos. – Panie, co z wami... Czego ten znowu, przebiegła myśl, podszyta złością. Czego skomli. Jeszcze raz potrząsnął głową. Wszystko widział ostro, wyraźnie. Wyprostował się z chrzęstem stawów. Wyszczerzył zęby w uśmiechu. Przeszłość umarła. Nigdy jej nie było. A zresztą, wszystko co zrobiłem... Nie dokończył myśli. Przerwał mu niepewny głos. - Panie, co z wami? Wracajcie, złe nadchodzi... Ech, jak strzelę w tę zarośniętą mordę, pomyślał, odwracając się gwałtownie. Jak dam w ten głupi łeb. Złe, szatan... Kto by się bał szatana? Szatan nie istnieje... Roześmiał się, teraz na całe gardło. Konie zawtórowały głośnym chrapaniem, zadudniły kopyta. Na głupotę jedno lekarstwo, przeszła przez głowę kolejna myśl. W łeb, raz a dobrze. Boisz się? Dobrze, zaraz cię wyleczymy... Ruszył, czując dziwną siłę. Dziwną chęć, by poczuć... By poczuć pod palcami wyciekające życie. Poczuć jak wtedy, tę euforię, gdy klinga zgrzytnęła o kręgi, gdy oczy wójta uciekły w głąb czaszki. Tak, Elijah, nie wiedziałeś, co dobre... Spętana kobyła wspięła się na tylne nogi, chrapanie przeszło w kwik. Kłusownik poderwał się z ziemi, w gęstniejącym mroku bielała plama twarzy. - Nie bój się – powiedział Match zimno. – Nie ma szatana, zapewniam cię... Chłop cofał się. Match widział jego rozszerzone oczy. - Jest – szepnął kłusownik. Szept dotarł do Matcha wyraźnie, mimo pochrapywania przerażonych koni. – Już jest... Masz rację, pomyślał Match. Zaraz się o tym przekonasz. Ręka chwyciła rękojeść. Kłusownik cofając się wsparł się plecami o niski, wpół rozwalony murek, ułożony niegdyś z płaskich, polnych kamieni. W oczach, prócz strachu, błysnęła rozpacz. Rozpacz, która po chwili przemieniła się w desperację. Przyparta do muru postać zwinęła się, zapadła, sięgając do cholewy. Kłusownik runął do przodu rozpaczliwym wypadem. Syknęła wyciągana klinga. Match nie zrobił uniku, Szczerząc zęby w uśmiechu uchylił się tylko lekko, na tyle, by mylony tym ruchem kłusownik przemknął obok. Zapiekły żebra. Sztych miecza, wzniesiony w górę, zatoczył półkole, zatrzymał się tuz nad ziemią. Chłop podnosił się nieporadnie, wolno, bardzo wolno. Druga dłoń ujęła rękojeść. Ból w boku doprowadzał do szaleństwa i jednocześnie niósł niesamowitą rozkosz. Uderzył od dołu, oburącz, podrzucając gramoląca się z ziemi postać jak szmacianą lalkę. Kłusownik padł na plecy, przytrzymując rękoma wylewające się wnętrzności. Nogi drgały, szeroko otwarte oczy spoglądały w niebo. Match wbił z rozmachem miecz w ziemie, rękojeść zakołysała się. Smakował tę chwilę, zanim przyklęknął, zacisnął dłoń na gardle. Czuł życie wyciekające pod palcami. Czerwona mgła przed oczyma znikła. Stał, nie wiedząc, skąd się tu wziął, kim jest, a raczej kim był był trup na skotłowanej trawie. Potrząsał bezradnie głową. Dotknął rozcięcia na kubraku, podniósł do oczu dłoń, czerwoną od krwi. W oczach pociemniało, opadł najpierw na kolana, zwalił się obok leżących nieruchomo zwłok. Nie usłyszał już cichych, lekkich, oddalających się kroków. Nie słyszał śmiechu. · - Żyje, panie! Match otworzył oczy. Zaraz je zamknął, wdzierający się pod powieki blask eksplodował bólem w głowie. - Ostrożnie! – poczuł podtrzymujące go ręce. Wstał z trudem. - No i co, Match, na moje wyszło? – znajomy, drwiący głos. Uchylił ostrożnie powieki, na tyle, by widzieć. Gisbourne, któżby inny. Tylko on ma zawsze dobre słowo na każdą okazję. Wyprostował się z trudem. - Uważaj! – w głosie hrabiego było autentyczne zatroskanie. – Jesteś ranny, człowieku... Match pokręcił głową z niedowierzaniem. Prócz bólu głowy nic więcej nie czuł. Gisbourne odwrócił się. - Wody mu dajcie! Co ja gadam, wina! Ktoś podsunął Matchowi bukłaczek. - Dalej, żywo, derkę szykować, pomiędzy końmi powieziemy. Matchowi zmiękły nogi. Przysiadł na trawie. Gisbourne przykucnął przy nim. - Bardzo oberwałeś? Match pokręcił głową. Nie mógł zebrać myśli, przypomnieć sobie, co tu robi. - Zaraz cię ktoś obejrzy... - Nie trzeba – mruknął Match –Zaraz mi będzie... Gisbourne wstał. - No, nie gadaj na razie za dużo – powiedział. Rozejrzał się. – Mówiłem, że to zasadzka, od początku mówiłem. Ale ty zawsze jesteś mądrzejszy. Masz szczęście, tak go pochlastać... - Kogo? – spytał Match bezradnie. Gisbourne uniósł ze zdumieniem brwi. Wskazał gdzieś w bok. Nad ciałem kłębiły się muchy, brzęcząc głośno. Match wstał chwiejnie, podszedł. Patrzył chwilę, jakby widział to po raz pierwszy. - Rzucił się na mnie – mruknął po chwili. Tak rzucił się, powtórzył w myśli, rzucił się z nożem. Krzyczał coś o... - No widzisz. A od razu mówiłem, żebyś sam nie jechał – ucieszył się hrabia. – Dobrze, że szeryf pozwolił wojsko zebrać, twoim śladem ruszyć. Inaczej by cię wilcy zeżarli, albo to złe, o którym gadał... Roześmiał się. Teraz, kiedy wszystko stało się jasne, przestał czuć obawę. To tylko wredne chłopstwo, swoim zwyczajem w zasadzkę wciągnęło. - No, Match, ruszamy zaraz. Późno już, przed zmierzchem trzeba z lasy wyjechać. Hrabia popatrzył na rozcięty kubrak, poplamiony krwią. - Na koniu nie usiedzisz. – stwierdził. – Trafił cię jednak... Match kiwnął głową. Zaczynał sobie przypominać. - Nożem – powiedział. Wskazał na kozik, wciąż w zaciśniętej dłoni kłusownika, zakrwawiony, paskudny, zwężony od ciągłego ostrzenia. - Gadał coś o szatanie wcielonym, który się właśnie objawił – dodał Match, ostrożnie dotykając rozciętego kubraka. Dziwił się, że nie czuje bólu. Rana powinna się już zaognić, stracił wiele krwi, sądząc po zesztywniałym kubraku i wielkiej, zakrzepłej plamie na skotłowanej trawie. - Gadał, ze właśnie nadszedł, a potem rzucił się na mnie... – Match urwał, przeciągnął ręką po boku. Z boku dobiegł okrzyk. Hrabia spojrzał. Jeden z żołnierzy wskazywał coś na ziemi. Drugi żegnał się ukradkiem. Hrabia podbiegł do nich, chwile patrzył na to, co wskazują. Match, zajęty obmacywaniem boku nie zauważył, że też się przeżegnał, po czym splunął. Powiedział coś do żołnierzy, wracał już wolniej, ze zmienioną twarzą. Stanąwszy przed Matchem nieudolnie usiłował pokryć to uśmiechem. - Zdążyłeś się tu rozejrzeć? – spytał z napięciem w głosie. Stojący za nim żołnierze nie wyglądali lepiej. Mierzyli Matcha niespokojnym wzrokiem. - Tak – powiedział Match z roztargnieniem, obmacując bok. – Nic tu nie ma. Łgał jak pies. - Zupełnie nic? – napięcie w głosie Gisbourne’a nie zelżało. – Nic z tego, co mówił? Nic podejrzanego? Żadnych... znaków? - Nie, zupełnie nic. Hrabia odsunął się pół kroku. Po chwili, z wahaniem, przykucnął przed Matchem. - Można? – spytał, nie patrząc mu w oczy. Nie czekając na przyzwolenie wyciągnął rękę. Drżała lekko. Chwycił rozcięty kubrak, rozchylił. Match przyglądał się, nie rozumiejąc. Skóra pokryta była zakrzepła krwią. Ale można było dostrzec świeżą, białawą bliznę. Zaczynająca się tuż nad biodrem, ginącą pod pachą. Gisbourne puścił kubrak, zachwiał się lekko. Opanował się po chwili, rozciągnął usta w wysilonym uśmiechu. - Ty szczęściarzu! Znów ci się udało, chybił o włos... Podniósł głowę, dając wzrokiem znak komuś za plecami Matcha. Zanim Match zrozumiał, świat zniknął rozpadł się na błyszczące iskry. · Fotel był wygodny. Miał szerokie oparcie, wyściełany skóra podgłówek. Szerokie, dębowe poręcze, na których można było wygodnie złożyć ręce. Królewski wręcz mebel. Miał też i wady. Do nich zaliczyć można było skórzane pasy, krępujące ręce