WYDAWNICTWO MINISTERSTWA OBRONY NARODOWEJ Bogdan Bartnikowski Dwa kalendarze z hełmem Obwolutą, okładkę i kartę tytułową projektowała Anna Skurpska-Ekes Redaktor Ewa Markowska Redaktor techniczny Marian Napierzyński Korektor Krystyna Szczerbaczuk шттк візштЕНА publiczna w /erhrzu Poi ZN, KLAS. $2. 1. j ( ts€w*3 "fM^fe1* гг. і-з ©Copyright by Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1981 ISBN 83-11-06549-7 Dom przy bocznej ulicy Aż się trzęsę ze złości! Że też akurat' mnie musiało coś takiego spotkać! Ale najlepiej będzie, jak zacznę od początku. Sprawa to dla mnie ważna, słuchajcie więc, proszę, uważnie. Pamiętacie tamten stary, drewniany most przy Karowej? Nie pamiętacie?! No, nic w tym właściwie dziwnego, bo tylko starzy warszawiacy go pamiętają. W czterdziestym piątym stanął. Ależ ruch był na nim. Wozy konne, ryksze, ciężarówki — wszystko to pełzło w tłumie ludzi na Pragę albo do Warszawy. Wojna się skończyła, człowiek do domu rwał się, a tu mówią w kompanii — saperzy mają jeszcze zostać. Bo to i min do diabła wszędzie, i mostów .prawdzi-wych nie ma. Tak cóż robić było, rozkaz to rozkaz, trzeba służyć dalej. Przez most chodziłem codziennie. Zapamiętałem sobie tu, na lewym brzegu Wisły, taki jeden dom. Dobrze go zapamiętałem, bo na nim namazałem po raz pierwszy wielkie, koślawe litery: „Min 5 niema". Porucznik fukał potem, że „niema" pisze się oddzielnie, ale ja nieuczony, po szkołach portek nie wycierałem, do roboty od dzieciaka trzeba było iść, miałem smykałkę do ciesiołki — siekiera w ręku lżej od pióra chodziła. Tak więc ten dom zapamiętałem. Spalony był, a jakże, akuratnie tak samo jak wszystkie dookoła. Ściany czarne, pocięte kulami, pół dachu pociskami czy bombą zerwane, a na frontowej ścianie wyrwa wielka od wybuchu. Jednym słowem rudera. Dwa dni po tym domu z wykrywaczem chodziłem, osiem min talerzowych wyciągnąłem i kilkanaście małych, drańskich, chytrze założonych, musiałem zdjąć, nim wreszcie napisałem na murze to moje nieudane: „Min niema". Idę ja kiedyś od mostu, w maju, może w czerwcu to było, patrzę, a w jednym oknie na parterze, tuż przy bramie, szyba siedzi. Aż stanąłem na ulicy, ludzie potrącają mnie, przeklinają, a ja stoję. Szyba w oknie... z trzech kawałków zlepiona, ale przecież szyba. No, obok niej tektura, kawałek nadpalonej deski, strzęp dykty, co tam było pod ręką. Ludzie, znaczy, mieszkają. Ale przecież tam wszystko wypalone! Wiem dobrze. Jak oni żyją, bidni... A tu kot na brzeg okna wyskoczył. Angor, ładny, puszysty, kiedyś był biały, a teraz brudny, aż szary. Pewnie, ani tu wody, ani światła. I mieszkają! I jeszcze roślinka taka w oknie stała, б kaktus nie kaktus, kwitnie to czasem na czerwono. Trzeba było iść dalej, do roboty, ale potem, gdy tylko przechodziłem przez most, to już zawsze tak drogę wybierałem, żeby na ten mój dom popatrzeć. Gdzieś po roku w tym pierwszym oknie przy bramie zniknęły dykty. Szyby... Jakie to dziwne — wszędzie czarne, ślepe, poszarpane dziury okien, a w jednym oknie szyby. I światło już było. Żarówka goła pod sufitem wisiała. Na oknie obok kota panoszył się słój z jagodami. A zobaczyłem kiedyś, że dzieciak kręcił się po mieszkaniu — czubek jasnej główki tylko co ponad parapet wystawał.- A i szafę już mieli — wojenna taka szafa, potrzaskana w rogu, z popękanym lustrem, bo jeden pocisk czy odłamek poszedł prosto w szkło. I walizka na szafie leżała, jak to u ludzi, co to prosto z drogi przyszli, poobijana, stara, ale kto wtedy miał nowe walizki, nieważne zresztą. Chyba z rok prawie nie chodziłem tamtędy, bo na Mokotowie rozminowywaliś-my, podmuch mnie o ścianę cisnął i długo leżałem w szpitalu. Dopiero w czterdziestym siódmym, gdy powódź na wiosnę przyszła, razem z chłopakami nad Wisłę pobiegłeś, żeby drewniany most ratować. Co tu gadać, to był bardzo potrzebny most w Warszawie, a tu kra idzie, że strach. Taaak, nie utrzymali my tego mostu. Poszedł. Jeden nasz saper na nim był i też poszedł. Ciężki to był dzień dla saperów, bardzo ciężki. Ale ja nie o nas chcę mówić, tylko o tamtym oknie. O oknie w moim domu! Bo może to nie mój dom, co? Kto min szukał? Kto go ludziom oddał. Ja. To i serce teraz boli. Idę ja wtedy, mokry, zmarznięty, patrzę, a w moim domu świateł więcej. A w tym oknie obok bramy firanka wisi. Aż mnie zatkało. Jakby ja nie był chłop. Stanąłem ja i patrzę. Ten kaktus nie kaktus na parapecie wypiękniał i kwitł właśnie na czerwono. Kobieta przy kuchni się kręci. Dzieciak podrósł. Tylko ta szafa jak była potłuczona, tak była, pożal się Boże. Poszedłbym ja do nich — toż ja tymi moimi rękami w mig bym tam moc roboty machnął. Ale nie śmiałem. Jak to tak — obcy człowiek, w nocy do ludzi. Nie szło jakoś. Tak i poszedłem dalej. Do rezerwy wreszcie zwolnili. Trzy lata z okładem po minach chodziłem, to i wystarczy. Udało się głowę i łapy całe wynieść — łaska boska, bo przecież strach, ilu to chłopaków poderwało się na minach. Do domu pojechałem. Pewnią przyjęli godnie, każdy chłop się liczył za trzech. Z miejsca swatać mnie zaczęli — czasy srogie na baby po wojnie#przyszły, każda chciała mieć swojego chłopa, a tu ledwo dla co drugiej, co trzeciej byle chłopina się trafił. Nie powiem, dziewuchy mi swatali posażne, ładne, same gospodarskie córki, ale jakoś serca do wsi S nie miałem. Ckniło mi się za miastem. Rok wytrzymałem u rodziców, chałupę połatałem, w polu porobiłem, ale jakoś tak po żniwach we frontowy zdobyczny tornister spakowałem bochenek chleba i wianek kiełbasy domowej i jazda do Warszawy. Akurat trasę robili. W-Z, znaczy się. I każdy fachowiec — murarz, cieśla, kamieniarz, betoniarz -r na wagę złota był. Zarabiałem wtedy, rety... Jak przyszła wypłata, to człowiek bawił się jak jaki dziedzic. Wracam kiedyś z roboty i nogi tak jakoś same poszły pod ten mój dom. Ściemniało się właśnie i ulicą szedł latarnik — ten, co gazowe latarnie zapalał. Drut długi w ręku niósł, stawał pod słupem, majstrował coś tam w górze pod kloszem i ciemna latarnia ożywała. Nooo, pewnie, że nie takie to od nich światło, jak od tych nowych, na Trasie Łazienkowskiej, ale... cieplej jakoś było przy tych gazowych, swojsko. Teraz inaczej jest, zupełnie inaczej. Podchodzę ja pod ten mój dom. Z daleka widzę, że już świecą się wszystkie okna. Mieszkają ludzie, znaczy, na całego! I wszędzie jest inaczej niż wtedy, gdy szedłem od zniesionego mostu — wszędzie żyrandole, firanki, tu i tam na ścianie obraz wisi, zegar tyka na kredensie. U tych moich, przy bramie, a jakże, na szafie nie ma już tej paskudnej walizki. Wazon teraz tam stał. Dzieweczce całą 9 głowę już znad okna widać. Ładny dzieciak, złego słowa hie powiem. Kobieta, poznałem ją, ta sama, ciągle w chustce na głowie. Tyle, że jakby mniejsza trochę... Uśmiecha się do dzieweczki, ta podskakuje radośnie. To dobrze, pomyślałem sobie. Żyją jakoś. Chłopa nigdy tam nie widziałem — pewnie, jak prawie wszędzie, wojna, biedaka, zabrała i same żyć muszą. Ale żyją. Przetrzymały najgorsze, na lepsze idzie. Dobrze jest! Robota szła nam żwawo. Oddaliśmy Trasę W-Z. Krzyż dostałem za tę trasę. Zasługi. Złoty. Taaak. Za wojnę dwa medale mam i teraz był ten trzeci. A i dziewczynę poznałem, gdyśmy trasę oddawali. Halinkę moją. Chodziłem ja do niej, chodziłem, no i wychodziłem. Jak na placu Konstytucji szalunki robiłem pod fundamenty, wtedy ślub wzięliśmy. A potem już czasu na spacery nie było, zaraz się Jacuś urodził, niezadługo Zosia, Walduś... Toż trzeba kobiecie pomóc. No i roboty przyszły trudne. I rozchorowałem się od zimna i deszczu, znowu w szpitalu leżałem, do sanatorium potem wysłali. Z dziesięć lat przeszło, nim znów się nad Wisłę wybrałem. Sam nie wiem, jak pod ten mój dom poszedłem. Biały cały, aż lśnił się z daleka. Przyjemnie, nie powiem. Trawnik przed domem. Kwiaty. Tyle że tego mojego: „Min niema" już na ścianie nie widać. Zatarli. Tak samo jak wszystkie dziury po odłamkach i pociskach. Piękny dom. Ale jednak trochę żal. No cóż, myślę sobie, przecież trzeba, żeby ludzie o tych okropnościach wszystkich zapomnieli, żeby wszystko było jasne jak ten mój dom. Patrzę ja w to moje okno przy bramie... widzę, że nie ma już szafy postrzelonej.-Na jej miejscu kredens stoi, lśniący taki, pewnie nowy. Okno otwarte, radio gra. Żyrandol pod sufitem, ściany czyste, żół-ciutkie. Ech, gdy tak sobie przypomnę, jak to okno wyglądało wtedy, w czterdziestym piątym! Stoję, patrzę, a tu do okna kobieta podchodzi. Jak z obrazka, taka ładna! Cofnąłem się o krok, jak złodziej jaki, gorąco mi się zrobiło. A ona szast oknem. Zasłonki zaciąga. Ładne, kwieciste zasłonki, słowa złego nie powiem. Urosła nam panna. Pamiętam, ledwie czubek głowy widać było zza parapetu. Zasunęła te szmatki. Zakryła mi wszystko, co tak cieszyło. Tyle czasu. Ja przecież swój, rodzina prawie! Ale... przecież ona nie wie, bo i skąd? Nie chodziłem tam znów parę lat, alem się wybrał wreszcie. Robotę skończyliśmy jak się patrzy — premię cała brygada wzięła, wypadało z chłopakami posiedzieć, pogadać, wypić trochę. A charakter taki mam, że jak wypiję, to do domu pieszo idę. Bywa, że przez całe miasto maszeruję, pod nosem — tylko dla siebie! — wojskowe piosenki sobie nucę i patrzę dookoła. Inne miasto, myślę, niż wtedy, gdyśmy zaczynali. Ładne, większe, 10 Ї2 czyste, gruzu ani śladu. I aż wtedy coś się w oku kręci, brwi marszczę, głową ruszam — dobrze, że nikt nie widzi, boć wstyd się chłopu mazgaić. Szedłem więc sobie do domu po tej wódeczce z chłopakami i jakoś tak skręciło się nad Wisłę, trzy Karowej, nad rzeką stanąłem... tu był nasz most. Mróz za policzki chwycił, choć lato, i trzyma. Tu bale ciosałem, tu rzucałem na lód trotyl. I zaraz w tył zwrot, i marsz pod mój dom. Patrzę w to moje okno przy bramie — odnawianie idzie! Żarówka goła pod sufitem, zupełnie jak w czterdziestym piątym. Chłop stoi na drabinie i pędzlem macha, ale niezdarnie tak jakoś, pewnie pierwszy raz próbuje. Meble papierami poprzykrywane. Widzę, jest i ta dziewczyna. Mizdrzy się do chłopa, on do niej, dziwnie mi jakoś, ni to przyjemnie, ni zazdrośnie... Wreszcie on schodzi z drabiny, pędzel w wiadro wtyka, coś tam zagaduje, ona się śmieje wesoło... i nagle milkną, ona odbiega gdzieś w głąb, bo,., tak! Dzieciak zakwilił. Ot, rosną ludziska. Haluś mi w domu sądny dzień zrobiła, żem tak długo gdzieś się zawieruszył. Gdzieś był i gdzieś był? pyta. Mówię wreszcie, że mam nad Wisłą taki mój dom. Szczerze mówię, jak na spowiedzi. Patrzy podejrzliwie, głową kręci, nie wierzy. Uśmiałem się z tej niewiary — gdzie mnie szukać drugiej kobiety? Ale przekona to kto babę — długo patrzyła nie- 12 dowierzająco, jakby wszystko chciała wyczytać z oczu. Głupstwa zresztą. To było ze trzy miesiące temu. Jak oddaliśmy Warszawie Trasę Łazienkowską, wziąłem całą rodzinę i mówię — idziemy! Wykrzywiały się dzieciaki, bo to im ze starymi nie radość chodzić, ale nie ustąpiłem. Trasę przeszliśmy, jak należy, całą, potem nad Wisłę zeszliśmy i prowadzę ich w stronę mostu Poniatowskiego, obok Syreny, do Karowej. Opowiadam moim młodziakom, gdzie i co kiedyś było, w którym miejscu stał nasz obóz saperski, skąd wyciągaliśmy miny albo niewypały, takie po pół tony sztuka. Wreszcie mówię, że teraz pójdziemy pod mój dom, pod dom, który ja sam niegdyś rozmino-wywałem. Gdzie pierwsze na lewym brzegu szyby w oknie zobaczyłem. I na Halę mrugam, zobaczysz teraz.. Podchodzimy i z daleka coś mi się nie zgadza. Dom biały jak poprzednio, ale okna jakby inne. Aż zwolnić musiałem, tak mi serce w piersi skoczyło. Kraty w oknach! I ciemno. A przy bramie na ścianie tablica — „Biura Spółdzielni..." Nie czytałem już dalej, nie chciałem. I już tam więcej nie pójdę. Nie mam po co! Widziałem, jak biedują tam ludzie, jak coraz im lepiej, jak rosną, kochają się. I teraz macie —' jakieś biuro! Ja wiem — biuro też potrzebne, i ludzie w nim pracują. Ale to okno przy bramie, to było moje okno. To była moja Warszawa. Tylko moja. I ono mi było 13 potrzebne. Żebym pamiętał wszystko, żebym mógł dalej tyrać. A teraz... pewnie, będę tyrał dalej tymi moimi rękami, bo przecież tak trzeba i nie wolno inaczej. Ale mi żal. Ogromnie żal. Bo nagle uciekło mi to, co miałem tu z młodych lat najdroższego. Słowo podchorążego Zaraz po przybyciu do Birczy zameldowałem się w sztabie pułku. Kapitan, który pełnił obowiązki szefa sztabu, przejrzał moje dokumenty nadesłane z dywizji, wetknął je z powrotem w kopertę i rzucił na stół pokryty papierami, po czym spojrzał na • mnie niechętnym okiem. — Podchorąży. Praktyka. Hmmm, co ja ci tu, synu, dam do roboty. Ale! Jak się tu dostałeś? — zainteresował się nagle. Co powiedzieć... O samotnym marszu wśród lesistych wzgórz... Ostatecznie nic wielkiego, dwadzieścia parę kilometrów, pięć godzin wędrówki. A dookoła noc tak ciemna, że tylko po jaśniejszej smudze nieba między drzewami można rozpoznać kręty szlak drogi. Co parę minut ciszę rozdziera daleki wystrzał, seria, wybuch. Zdaje się, że świta. Ale nie, to tylko łuna. Palą, cholery! A może to nie banderowcy palą, może nasi wykurzają ich z bunkrów? — Pieszo, obywatelu kapitanie. 15 —■ Wariat! — Oficer wzruszył ramionami. — W nocy szedłeś? — zapytał jeszcze. — Tak jest. —'■ Cud, żeś doszedł. No, jak taki z ciebie bohater, to pójdziesz na ochronę żniwiarzy. Weźmiesz drużynę, nie, dwie drużyny. Niech was widzą z lasów ;— oczywiście, jeśli kręcą się tu. Niech wiedzą, że nie pozwolicie przeszkodzić w zbiorach. — Zrozumiałem — odparłem z chmurną miną, bo wydało mi się, że to kpiny, a nie akcja. - — To poważne zadanie, podchorąży — powiedział kapitan. — Chłopi muszą zebrać zboże. Pierwsze zboże po wojnie. Z dworskiej ziemi. Rozumiesz? Skąd pochodzisz, ze wsi? — Z Krakowa... — To co ty tam rozumiesz! — Spojrzał z dezaprobatą. — Nie wystawiaj się niepotrzebnie na ostrzał. Cholernie teraz trudno o oficerów. I pamiętaj — najważniejsze są zbiory. — Tak jest, zbiory. — Dopilnujesz? — spytał jeszcze kapitan zupełnie nieregulaminowo. Chwilę milczałem zaskoczony, a potem odparłem krótko: — Słowo! W szkole zajętej na koszary zebrałem moje drużyny. Szesnastu chłopa. Trzy erkaemy. Granaty. Worki ciężkie od naboi. Idziemy. W marszu oglądam się, uważniej niż 16 dotychczas patrzę w twarze żołnierzy. Stare repy. Rozchełstane ' mundury, cudem trzymające się na głowach rogatywki. Dałby im mój dowódca kompanii w dalekim Krakowie za takie nieprzestrzeganie przepisów mundurowych. -Ale tu, wystarczy zresztą spojrzeć, jak zerkają dookoła, jak ręce, niby spokojne, starają się być blisko broni, gotowe do nieomylnego chwytu za szyjkę. Udało mi się, myślę z zadowoleniem. Taaakie wojsko! Czy możliwe, by któryś z moich kolegów miał równie doświadczonych ludzi? Nieee! Spoglądam w stronę lasu, który nie-bieszczy się przed nami, daleki jeszcze, milczący. Mijamy czworoboki drzew, z których część wyciąga w niebo czarne, spalone kikuty gałęzi. W każdym czworoboku nad nędzną kupką popiołu i nie dopalonych belek wysoki, prawie pod niebo strzelający okopcony komin. Tu i tam zarośnięty zielskiem kopczyk z koślawym krzyżem. — Dawno tu tak? — pytam kaprala, który idzie tuż za mną. — Od wiosny. — Ukraińska wieś? — pytam dalej. — Nasza. — I tak wszystkich, co do jednego? — pytam jeszcze, bo dziwno mi, by ani jeden dom nie ocalał z pożogi, ani jeden człowiek nie został. — Prawie wszystkich. Troje uciekło, przyszli do nas. Goniliśmy tych drani, ale przepadli w lasach. 17 — A tych troje? — Pojechali gdzieś. Mieli dość. — Taaak. Daleko jeszcze mamy? — Nie. Zaraz za tamtą górką będzie wieś. I wtedy poczułem strach. Ta wczorajsza nocna łuna... Co będzie, jeżeli teraz, po wejściu na wzgórze, zobaczymy, że w dole czeka na nas rząd czarnych kominów i mogiły? Najpierw ujrzałem krzyż na wierzchołku wieży małego kościółka. Potem zielone, skłębione korony drzew. Jeszcze później dachy domów i zadarte w górę ramiona studziennych żurawi. Złocistą zawiesinę kurzu za wozem jadącym drogą. Białe koszule mężczyzn idących z kosami w pole, czarne i białe chusty kobiet. Odetchnąłem. To nie tu była łuna. Ochronimy ich. Ustrzeżemy. Las był teraz bliżej. Falujące łany zboża odgradzał od niego pas łąki, wokół której sterczały paliki i jaśniały prostokątne tablice. — A tam co? Miny? — Poszukałem wzrokiem kaprala. Skinął głową. — Miny. — Jeszcze z wojny? I nie rozminowali? — Wydawało mi się to bardzo dziwne. — Dobrze, że zostawili. Pomogą nam teraz. Przez miny nikt nie przejdzie. Proponuję ustawić diegtiariowy tam, tam i tam... — wskazał na pagórek dominujący nad okolicą, na studnię odległą o kilkaset metrów i mostek przy drodze. 18' — Zgoda, ustawiajcie. Słońce wytoczyło się wysoko. Buty wyschły już po kąpieli w porannej rosie. Posiedziałem przy erkaemie na wzgórzu, potem przeszedłem do drugiego posterunku przy mostku i blisko południa ruszyłem na przełaj przez świeże ściernisko ku trzeciemu stanowisku przy studni. — Piękny łan! — krzyknąłem do gospodarza, który uniósł właśnie kosę w górę i ostrzył ją dźwięcznie długimi pociągnięciami osełki. — Pewnie — zgodził się zerkając ku lasowi. — Nie przejdą, nie bójcie się — powiedziałem chełpliwie. — Kto to wie? — odparł chłop. — To pole całe wasze? — Co wy! Takie wielkie... Było pańskie, a teraz jest nasze. Całej wsi. Pierwszy raz zbieramy. — To z reformy dostaliście... — A tak. Żeby tylko zebrać. — Znów spojrzał w stronę lasu. — Zbierzecie, zbierzecie — uspokajałem go. — Na pewno zbierzecie, dałem kapitanowi słowo... — Dopomóż Bóg... Na noc przyszła w pole jeszcze jedna drużyna. Czuwaliśmy przy erkaemach, od czasu do czasu wypuszczając pod niebo białe smugi rakiet. W ich drgającym zimnym świetle rzędy snopów wyglądały jak śpiący żołnierze. Było bardzo cicho. Tylko błyskało się daleko na północy. 19 Żeby nad pole nie przyszła ulewa... Patrzyłem często w stronę lasu. Nasłuchiwałem. Nic... Cicho... Napięcie rosło. Pewnie skoczą na nas o świcie. Czekałem podzwaniając zębami, ale ciągle było cicho, spokojnie, nieprawdziwie. Już w pierwszym brzasku gdzieś w oddali gruchnęły odbite ciężkim echem wybuchy. Granaty? Albo artyleria? Przytai-liśmy oddechy. Może i u nas, zaraz... Ale nie. Bój ucichł tak samo nagle, jak się rozpoczął. I w chwilę potem przyszedł dzień. Dzieciaki przybiegły z mlekiem i świeżym, kwaśnym, grubo pokrojonym razowcem. Słońce nie wyszło jeszcze zza wzgórza, a już cała wieś była na polu. Grzywa niekoszonego żyta malała w oczach. Po południu, gdy do wieczora było jeszcze daleko, chłopi poczęli ściągać snopy w jedno miejsce, by złożyć je w jeden wielki bróg. Uwijali się nie patrząc teraz ku lasowi, lecz na niebo, które pokryły ciemne obłoki. Lunie, czy nie... Trzasnął daleki piorun. Ludzie spieszyli z robotą, w biegu dźwigali długie, pękate snopy. — Piękne żyto — powiedział kapral, gdy przysiadłem obok niego przy erkaemie na wzgórzu. — No i zebrali — odparłem. — Na to wygląda — uśmiechnął się. — Dobrze, że już kończy się ta ochrona. Nudno, panie podchorąży. — Jak myślicie, są w tym lesie? •— Czy ja wiem... Chyba nie. Chociaż, 20 diabli wiedzą! Oni są wszędzie. I nigdzie. I A burza przejdzie pewno bokiem. Spojrzałem na ciemną ścianę deszczu. Kurz i wicher szły gdzieś nad Birczą, odsuwały się od nas na wschód. — To dobrze. Skończą z tym brogiąm До wieczora? — Chyba skończą. — Kapral przeciągnął się szeroko, rozkładając ręce. — Dziś będziemy spać w zagrodzie, na sianie, spokojnie... Las stał przed nami czarny, niemy, kołysząc koronami drzew. Wiatr mierzwił wierzchołki bujnych traw na zaminowanej łące. Wsparłem się na łokciu, wygodnie wyciągnąłem nogi. Spojrzałem w dolinę. Bróg rósł w oczach ostro ciągnięty w górę. • — Szkoda, że nie omłócili z miejsca — powiedział kapral. — Zdążą — odparłem i przywołałem moją całą wiedzę o rolnictwie. — W zimie, gdy spadnie śnieg... — Lepiej by było skończyć z tym od razu. Słyszałem, że... Strzały! Krótkie serie z kaemu. Przez dolinę pędzi świetlista smuga, rój robacz- i ków. Nasz erkaem już huczy ogniem. Gdzie cel... nie ma! Las, ciemny las. Skąd strzelają? Jest! Języczek ognia migoce w gęstych krzakach tuż przy ziemi. — Tam! Tam! — wrzeszczę i oglądam się na pole. Smuga świetlistych punkcików zanurzyła się w złotej ścianie brogu. Morze ognia. Wyskakują z niego chłopi, 21 trzepoczą na nich płonące koszule, słychać nikły, stłumiony dalą krzyk. Nasze erkaemy szyją las, który już umilkł. Zrywam się z ziemi, skaczą naprzód, odciągając w tył zamek pepeszy. — Podchorąży! Stój! — wrzeszczy za mną kapral. — Naprzód! Tam... — wskazuję w biegu las, ale coś podcina mi nogi. Padam. — Dokąd, głupi... Na miny pójdziesz? — dyszy kapral, przyciskając mnie do ziemi. Słyszę jakiś szum, świergot, sam nie wiem co, i po chwili rozumiem — to kule lecą tuż nad nami. — Ale zboże, chłopi... — wyrywam się, a kapral bezlitośnie wciska mnie w ziemię o metr przed tablicą ze złowieszczym napisem: „Pole minowe". — Spokojnie, panie podchorąży — mówi kapral. — Przez pole nie przejdziemy. A zboża już nie ma. — Gońmy ich! — Nie daję za wygraną. Zderzam się wzrokiem z kapralem i... opuszczam bezradnie głowę. Dym z płonącego brogu snuje się czarną kolumną wysoko, spokojnie, obojętnie. Dym... ot, co zostało z mojego słowa. Odchodziliśmy z pola ostatni. Przeszliśmy przez wieś, nie zatrzymawszy się ani na chwilę. Nie chciałem widzieć oczu chłopów, a szczególnie tego jednego, któremu wczoraj, gdy ostrzył kosę, obiecałem... ech, ciężko mi było tego dnia, bardzo ciężko. Ostatnie żołnierskie słowo Siedzieliśmy pod plandeką blisko siebie, bez najmniejszego ruchu, bez jednego słowa. Długo tak było? Dobrych kilkanaście minut. Opodal huczały silniki agregatów zasilających radiostacje i ra-diolokatory. Wokół szumiał las targany wiatrem nadciągającym wprost z huczącego za wydmami morza. Siedzieliśmy i całą kolumną czekaliśmy na sygnał. Nieraz byłem już na tarasie nadmorskiej strzelnicy i wiem, jak to ma być dziś, za chwilę. Raz po raz chwytam rzucane ku mnie spojrzenia kolegów. Cały działon jest młody, pierwszy raz przechodzi poligonowe strzelanie, i tylko ja jeden jestem stary, jedną nogą już w rezerwie. Ale zanim i ta moja druga noga stanie w domu, trzeba jeszcze raz przejść przez strzelanie. Ostatnie. Czekam na nie. Czekam i wspominam poprzednie, wiosenne, gdy byliśmy jeszcze razem, całą mistrzowską załogą. Aż chciało się skoczyć z wozu w piach i kurz, gdy hamowały ciągniki, i trzeba było 23 szybko, jak najprędzej przygotować działa do boju. Każdy stawał na swoim posterunku, ostro brał się do pracy i ani się dowódca plutonu obejrzał, a już mogłem meldować: działo numer dwa gotowe! A teraz... Z tymi młodymi jest trochę gorzej. Chociaż... Czy ja wiem... Przecież nieraz już na tym poligonie-meldowałem jako pierwszy, że nasze działo jest gotowe, że można rozpoczynać strzelanie. Może i teraz nie będziemy ostatni. Ci młodzi nie są tacy zupełnie młodzi. Już czegoś się nauczyli. Ode mnie? Pewnie i ode mnie. — Wiesiek! — Z mrocznej głębi wozu do kolegi ładowniczego odezwał się celowniczy. — Która godzina? — Siedź — burknął w odpowiedzi Wiesiek. — Po co ci godzina? Dziewczyna czeka, czy co? Do kolacji jeszcze daleko. — Ja nie o kolację. Ciemno się robi. Pewnie nie będzie tego strzelania. — Daj spokój, tylko nie to! — Tak ci pilno? — zdziwił się Stasiek, drugi ładowniczy, który siedział tuż przy mnie. — Niech już raz będzie. Bo jak nie, to znów zaczną się te treningi. — Cicho! Uruchamiają! Przez chwilę nikt się nie odzywał, oczekiwaliśmy komendy, która popchnie baterię na stanowiska, ale w szumie drzew nie było słychać żadnych głosów. 24 — A ja bym wolał wrócić do namiotów — powiedział Stasiek. — Może jutro będzie lepsza pogoda. •— Cóż to za sztuka strzelać w dobrą pogodę?! — oburzył się Wiesiek. — A jak nie wykonamy strzelania, to co? — My?! Nie wykonamy? Musimy! Uśmiechnąłem się i byłem rad, że żołnierze nie widzą w półmroku mojego uśmiechu. Nagle poczułem swoją odrębność. Pewnie, że tak samo jak im zależy mi na tym, aby to strzelanie wykonać bardzo dobrze, ale jednak jestem inny. Spokojniejszy? Starszy? Po prostu starszy. O jeden żołnierski rok. W metryce czy dowodzie osobistym rok to tyle co nic. A w czasie służby, ho, ho! Spojrzeć na zegarek? Tak ciepło i przytulnie w bezruchu gęsto siedzących kolegów, iż nie chce się ręką ruszyć. Ostro sypnął po brezencie zmarznięty deszcz. Piekielna pogoda. * Majaczące robaczki na kręgu tarczy zegarka. Już po trzeciej. Wcześnie zapada zmierzch. Jeszcze piętnaście, no, dwadzieścia minut i rzeczywiście zjedziemy ze strzelnicy do obozu ze skrzyniami pełnymi pocisków. — Jak tam, koledzy? — Obok wozu stanął dowódca plutonu. — Bardzo zmarzliście? — W porządku — odpowiedziałem natychmiast. — Chyba dziś nici z tego strzelania, obywatelu poruczniku... 2 — Dwa kalendarze 25 — Zobaczymy. W każdym razie bądźcie gotowi. Odszedł, a my dalej siedzieliśmy w ciszy. Wiesiek coś tam szeptał do Jacka, który siedział obok niego, ktoś inny — nie mogłem zorientować się kto — świstał przez zęby jakąś trudną do rozpoznania melodię i rytmicznie przytupywał nogą. Znów sypnęło lodem po plandece i wtedy właśnie zadygotał silnik ciągnika. Chwyciłem ręką za poręcz. Ruszamy! Wychyliłem się, by spojrzeć, gdzie jesteśmy. Toczący się przed nami wóz wspinał się już na wzniesienie. Będzie więc strzelanie! — No, chłopaki, zaraz weźmiemy się do roboty. — Chciałem, by mój głos brzmiał raźnie i pewnie, ale twarz miałem zziębniętą, jak z drewna, i nic z tego nie' wyszło. — Przygotować się i natychmiast, gdy tylko staniemy, w dół. Po co ja to mówię, pomyślałem zaraz. Przecież oni wiedzą. Doskonale wiedzą. Już i my wspinamy się pod górę, już zakręt, wiatr -ze śnieżnymi krupami wtłoczył się nam do ust, zatkał je na chwilę. Czarne krzaki i powykręcane sosny czerwienieją, nabierają blasku. Pożar? Nie, to zachód' słońca. To ostatnia garść jego promieni. Dla nas. Ostre hamowanie, komenda, skok z wozu. Chłopaki wysypują się za mną tłumem, każdy zajmuje swoje miejsce, pierwsze niezbyt zharmonizowane ruchy, ale już przychodzi spokój i pewność — dobrze, działo miękko przypada do ziemi, opiera się o nią, szybkie poziomowanie,, ładowniczy dźwiga skrzynię z pociskami, otwiera ją gwałtownym ruchem, chwyta potężną łódkę z nabojami, podrywa w górę i opiera na stoliczku. I teraz dopiero spogląda na mnie, widzę to w ułamku sekundy, gdy omiatam oczami armatę i żołnierzy. I wiem, już teraz wiem, że wszystko gotowe, lufa obraca się w stronę spienionego, huczącego, ciemnogranatowego morza z białymi koronkami pian na grzbietach fal. —- Działo numer dwa... — zacząłem pierwszy, lecz nim skończyłem, meldował już kapral Switalski, dołączył doń zaraz kapral Dworek, z końca baterii zgłosił się starszy kapral Kozowicz. Gotowi. Wszyscy. Ale ja byłem pierwszy! Jak zawsze, jak ze starym działonem. Oczy wlepione w niebo. Nie będzie centralnego kierowania ogniem. Nie będzie danych o celu przekazanych nam z przelicznika. W niebo wzięci świetlisty punkt. Niby że samolot. Tak naprawdę będzie to pocisk rakietowy. Do niego przyjdzie strzelać. I traf tu, bracie, bezpośrednio, w takie źdźbło! Niemożliwość! A jednak się zdarza. Rzadko, ale się zdarza. Bo rzecz idzie tu o obramowanie celu błyskami naszych wybuchów. Jest! Ruszył w górę! Szybko wspina się po płachcie czerwonego nieba, uderza w pasemko chmur, przebija się przez nie, niknąc na chwilę z oczu, znów jest, zbli- 26 27, ża się, za wcześnie jeszcze, niech przejdzie dalej, jeszcze, jeszcze parę sekund, już lufy dział idą przed nim, już celowniczowie prowadzą tę wędrującą gwiazdę, nikt nie oddycha, wszyscy patrzą. — Pierwsze... ognia! Lubię tę chwilę. I ją chyba najmilej będę wspominał wtedy, gdy już w cywilu, w sweterku, z włosami jak się należy odhodowanymi, będę gadał z kolegami, jak to w woju było. Ostro, raz po raz wstrząsa się działo. Teraz, w wieczornej godzinie, widać doskonale, jak z kuli ognia, tuż za lufą działa, wylatują cztery gwiazdy i pędzą na spotkanie tej, która przeszła już swój najwyższy punkt i teraz wolniutko spływa w dół, ku spienionemu morzu. Gwiazdy pocisków uciekają od nas, przez chwilę ściska mnie żal, że lecą w zupełnie innym kierunku niż cel, ale oto są coraz bliżej, obramowują go, chwila wielkiego napięcia, gdy jedna z gwiazdek łączy się prawie z celem, ale nie, przemyka obok niego, pociski lecą dalej, wreszcie wszystkie cztery rozbłyskują i nikną. — Drugie... ognia! Składnie, jak zawsze, błyska ogniem nasze działo. Przy celowniku Jasiek... Jak teraz odłożył poprawkę? Cztery równiutko ułożone gwiazdki. Żaden z nas nie rusza się w tej chwili. Czekamy. Zamarliśmy z emocji i czekamy. Żyją tylko nasze oczy. Drgamy, gdy z mrocznej oddali dolatują do nas grzmo- ty wybuchów. To te, które już zgasły. A nasze? Chyba za dużą poprawkę dał Janek i nasza wiązka przeleci przed celem. Jest już blisko... bardzo blisko, już przechodzi obok, skupienie dobre, w normie, zuch Jasiek. Błysk! Trzy małe gwiazdki lecą jeszcze sekundę. I ciemno. Zupełnie ciemno i pusto na niebie. Patrzymy przez chwilę z niedowierzaniem. Bezpośrednie trafienie! Udało się! Nam się udało! Ale nim zdążyliśmy krzyknąć z radości, klepnąć się po plecach i uścisnąć dłonie, już rozległy się komendy — odbój, rozładuj, przygotować działa do opuszczenia stanowisk. Ciepło nam teraz, choć wiatr z lodem siecze twarze. Słońce znikło w morzu i na zachodzie czerwieni się jeszcze tylko wąski pasek nieba. Wolno dźwiga się z ziemi armata, wspiera na podwoziu. Grzechoczą na deskach ciągnika skrzynie i narzędzia. Wskakujemy do wnętrza wozu, pomagając sobie nawzajem. Ciągnik rusza naprzód. Jeszcze jedno smagnięcie zimnym morskim wiatrem na zakręcie drogi i już dajemy nura w las ciemny, rozkołysany, szumiący. Przed nami cztery kilometry jazdy. Potem będzie jeszcze dobra godzina pracy przy armacie. Ale teraz nie myśli się o tym. To zwykła rzecz. Mamy za sobą strzelanie. I o tym ąią mówi. Każdy je widział inaczej. Ale każdy też widział, jak nasz pocisk zgasił cel. Udało się nad podziw. A szczerze mówiąc, to nie spodziewałem się, że będzie tak dobrze. 28 29 Bezpośrednie trafienie... to przypadek! Ale czy tylko przypadek? Gdyby pociski nie były tak dobrze ułożone, gdyby Jasiek nie dał świetnie odmierzonej poprawki, nie. mogłoby być tego bezpośredniego trafienia. Przypadek to więc, czy nie? Chciałbym przeżyć wiele takich przypadków. Mam więc za sobą ostatnie strzelanie. To moje ostatnie żołnierskie słowo. Bo choć jeszcze dobry miesiąc przyjdzie chodzić w mundurze i pełnić służbę, to przecież chyba już nic mi się piękniejszego przy armatach nie przydarzy. Posterunek: Hangar numer 4 Odeszli. Jeszcze słychać zgrzyt kamieni na ścieżce biegnącej wzdłuż hangaru, jeszcze doszedł mnie miękki tupot z betonowej drogi, wreszcie wszystko ucichło, rozpłynęło się w mroku. Jestem sam. Sam w ciemności, wśród ciszy śpiącego lotniska, obok mrocznego hangaru. Sam na długie dwie godziny. Hangar to mój obiekt. „Nie dopuszczać do niego osób nie upoważnionych bez dowódcy lub rozprowadzającego. Przyjmując obowiązki sprawdzić zamknięcie drzwi i całość plomb..." Znam instrukcję na pamięć, wiem, co trzeba robić po przybyciu na posterunek, stałem tu już przecież wiele razy. Teraz jest łatwo. Lato, noc ciepła, choć pełna szmerów i głosów, z których trzeba wyłowić każdy obcy, kto wie, czy nie niebezpieczny, szelest. Jak to zrobić? Ależ nic trudnego! Kiedy postoi się kilkadziesiąt nocy na jednym posterunku, nie ma on tajemnic dla wartownika, jest mu znany, dobrze znany. 31 Nie! To niezupełnie tak. Stałem na tym posterunku zimą, wiosną i latem. Za każdym razem było inaczej. Jedno tylko się nie zmieniło — zmęczenie. Przychodzi taka chwila, czasem przed świtem, czasem wcześniej nawet, w środku nocy. Patrzysz, oczy masz otwarte, i śpisz! Budzisz się nagle w strachu ogromnym. Stało się coś? Rozglądasz się nieufnie, spozierasz na ściany i cienie, jakbyś widział je pierwszy raz w życiu. Nie, nic się nie dzieje, wszystko w porządku. Wolny od snu ruszasz żwawiej ścieżką. Przecież musisz wytrwać, musisz czuwać, musisz chronić obiekt, choćby nie wiem jak bardzo ciążyły powieki. Co to? Chwycił dłonią za lufę karabinka, ale nawet nie zdążył go przesunąć, gdy uśmiechnął się uspokojony. Kot. Zwykły, czarny kociak. Pupil mechaników. Gdy jeszcze był zupełnie mały, zostawał czasem na niedzielę w hangarze. Głodny był wtedy, wiadomo, niedziela, wszystko zamknięte, lotnisko puste, więc mały musiał wziąć się do polowania. Łapał wszystko, co się ruszało i biegało wokół hangaru — polne koniki, żaby, myszy... O, skrada się teraz wolniutko, skok... Nigdy bym nie uwierzył, że kot może polować na żaby, dopiero na tym małym się przekonałem. Ale dość tego, trzeba ruszać, patrzeć dookoła, iść dalej. Po co właściwie iść? Nic się przecież nie zdarzy, nikt tu nie przyjdzie, chyba że dowódca warty lub oficer dyżurny na 32 kontrolę, nikt poza nimi. Dookoła są posterunki, jest ogrodzenie, trzeba by przejść paręset metrów przez teren garnizonu, by dojść tu, pod hangar. Zamiast więc chodzić dookoła, równie dobrze mógłbym przystanąć tuż przy samochodzie warsztatowym, nawet przysiąść na wysokim stopniu... O, drzwi wozu otwarte, zapomnieli zamknąć, można więc wejść do kabiny, ciepło, miękko, wygodnie. Tak słodko by się tu drzemało! Nie! Nie wejdę. Nie wolno. Pewnie nikt by mnie nawet nie zauważył, pewnie by się udało, ale co by było, gdyby się nie udało? Wiadomo — kara. Nie tylko dla mnie. Dla kolegów z drużyny. Bo gdyby to tylko o mnie szło, ale gdzie tam! Nie. Zatrzasnę drzwiczki, nie wsiądę. Zimno... Wiatr nasila się, zamiata niebo czarnymi czubami topoli. Jeśli teraz lunie deszcz, przykro będzie trwać do przybycia zmiany. Nie, chyba się nie rozpada — niebo jest czyste, pełne mrugających gwiazd. Ile już stoję? Ledwie dwadzieścia minut?! Strasznie długo jeszcze. Nie ma -co się gapić w niebo, trzeba iść dalej, w ten sposób właśnie, w ciągłym ruchu, najszybciej minie czas warty. Leczyłem kiedyś. Trzydzieści dwa razy. obszedłem hangar dokoła, nim przyszła zmiana. Powiedziałem kolegom w wartowni i śmiali się, że sportowiec, maratończyk, że tylko głupi chodzi tak bez chwili przerwy dookoła hangaru przez całe dwie godziny, ale potem zamyślili V 33 się, ucichli i nikt już do tego nie wracał. O czym też tak myśleli? O tym chodzeniu?.. Może... Przecież im też chce się spać, oni też walczą ze zmęczeniem i mają swoje sposoby, aby nie usnąć. Bo niby wszystko jest jasne — chronić obiekt i cześć! Ale jak to robić? To już należy do każdego z nas. Późno. Coraz mniej jasnych okien w domach dalekiego osiedla. Dziś w telewizji serial. Pewnie skończył się już. Wielu, wielu filmów nie obejrzałem przez te warty, no cóż!... W domu by się spokojnie spało, w woju nie, ot, i wszystko. A tam co?! Ktoś jedzie drogą w stronę hangaru! Nie, nie puszczę, zatrzymam, na betonie położę... No, jego szczęście, skręca, spokój, znowu jest spokój. Lepiej, żeby był spokój. Czasem, gdy stoi się tak na tym posterunku, zatrzeszczą nagle na ścieżce kroki rozprowadzającego. Zdawaj hangar! W środku nocy? Nie dowierzasz, bo i po co miałby robić' ktoś coś teraz przy samolotach. A tu tylko fukną, żeby nie gadać, bo muszą wyciągnąć samolot i przygotować do startu. Z początku dziwiłem się. Lecieć w nocy, jakby nie można było do rana poczekać. Potem przywykłem. Latają i latają. Czasem więc i w nocy wypadnie komuś lecieć. Może i dziś? Nie wiadomo, nigdy nic nie wiadomo. O czym to przed chwilą... ą, że w domu już bym pewnie spał. A może nie? Przecież koledzy, lato teraz, ciepło, ładnie, ko- mu tam spanie w głowie. Co innego tu, gdy nie wolno. Oczy same się zamykają. Co za diabelstwo! Podniósł głowę w górę i powiódł wzrokiem po lampach oświetlających szerokie drzwi hangaru. Jedna z lamp świeci gorzej, rozjaśnia się, przygasa, zaraz pewnie się spali i będzie wtedy ciemna luka na ścieżce wartowniczej. O, już zgasła! Trzeba zameldować. Teraz już jej nie wymienią, ale jutro — kolegom będzie lżej. Cicho dziś jak rzadko, tylko wiatr szumi w drzewach. Nie latają. Szkoda... Fajnie stać na warcie, gdy trwają nocne loty. Smugi światła reflektorów na pasie startowym, kolorowe lampki lądujących i przelatujących samolotów, srebrne zjawy maszyn pędzących pasem, ciągły ruch — startują i lądują, przelatują nad lotniskiem, znów startują, ani się czło- ' wiek spostrzeże, a już przychodzi zmiana i można wracać do wartowni. Czasem zdarzy się, że samoloty po nocnych lotach przykołowują pod hangar. Zatrzymują się nie opodal, stoją srebrne, nieruchome, nagrzane jeszcze, i jakby dyszące lotem. Ciężko podparły się na szerokich podwoziach, mechanicy pokrzykują, spieszą się, by jak najprędzej zakończyć pracę, zamknąć hangar i pójść spać. Wiatr niesie od samolotów ciepło zamilkłych silników i mdły zapach paliwa, jest inaczej, zupełnie inaczej niż dziś. Trzeba iść dalej. Znów ten kociak. Pobiegł gdzieś z wysoko zadartym ogonem. 34 35 Ciągnął pewnie jakąś zdobycz. Pusto, zupełnie pusto. I nudno, powieki ciążą coraz bardziej, skoczę chyba na jednej nodze parę metrów, potem na drugiej, byle dalej, byle dotrwać do zmiany.' Chyba leci jakiś samolot? Wartownik zatrzymał się i wsłuchał w ciszę nocy. Podniósł głowę, szukał wśród milionów światełek przemieszczającej się szybko gwiazdy samolotu. Nie, nie widać. Ale za to słychać! Do nas? Jeśli do nas, to zaraz rozbłysną reflektory, zalśnią rzędy kolorowych lamp. Huk silnika cichnie... no tak... i ciemno na lotnisku, to nie do nas, to nie nasz. Ile jeszcze wart przede mną? Dużo. Cały rok! Zimno się zrobiło, choć niby sierpień dopiero, lato jeszcze, ale zimno. Mógłby szef dać kurtki dla wartowników. Jakby sam jedną noc postał, to pewnie zaraz by dał! Tam w kabinie samochodu ciepło, nie dmucha. Do diabła z tą kabiną! Wytrzymam, muszę wytrzymać. Pewnie, że wytrzymam. Bo jak inaczej? Jak było w zimie? Sto razy chłodniej! Fakt, że niełatwo tak chodzić dookoła hangaru, nogi bolą, spać się chce... Inni mają lżejsze posterunki, a mnie jak się trafi, to już gorzej nie można. No cóż, ktoś musi i tu stać. I wytrzymam. A jutro mam iść na przepustkę! Chyba że sierżant nie pozwoli. Jeśli dostanę dobówkę... skoczę do domu. Nie, dobówki nie dadzą. Przez Staśka, drania, wszyscy teraz cierpimy. Winko zaliczył, spóźnił 36 się godzinę. No nic, raz mu się udało. Teraz to już go tak przypilnujemy, że ani zipnie. Ale w sobotę dobówki nie będzie. Czy to już zmiana? Jakieś kroki w. ciemności. Uwaga! Nie, to gdzieś dalej, na drodze między drzewami. Usunąć się w cień, roztopić w mroku. Niech nie widzi mnie nikt, niech nie wiedzą, gdzie jestem. Tak jest najlepiej. Przekonałem się na ćwiczeniach, gdy czerwone berety podchodziły pod nasze obozy. Mnie nie podeszli, ja już wiedziałem, że wartownik strzegąc obiektu musi wszystko widzieć, jego zaś. nikt widzieć nie powinien. Nie, to nie do mnie, to jeszcze nie zmiana. Dalej... jeszcze raz' dookoła hangaru, jeszcze raz, może jeszcze dwa albo nawet trzy razy. Po mnie będzie stał Wiesiek Guzowski. Nie nawali, wiadomo, że nie nawali! Ani on, ani Janek Kabat, którego ja znowu zmienię. Łatwo przyszło nam zdobyć miano najlepszej drużyny, ale teraz nie oddamy go nikomu. Nawalić na warcie... Mowy nie ma! No i jak? Spokojnie tu, aż nudno, i chyba właśnie ten spokój to największa trudność tego posterunku. Usypia on, otępia. I właśnie w takim spokoju, w takiej ciszy błogiej można palnąć głupstwo, przysiąść, przysnąć czy nawet tylko osłabić uwagę. Chociaż... czy to źle, że tak tu spokojnie? Oby zawsze tak było! Sierżant pewnie zaraz by powiedział, że po to właśnie 37, stoimy, aby było spokojnie. Nie tylko on by tak powiedział. I racja. Nie ma co gadać, racja. Idą... czy to już moja zmiana? Pewnie tak. Jakoś minęły te dwie godziny. Słychać, jak przechodzą przez drogę, widać ich przez chwilę, teraz szelest kroków na żwirze, kierują się prosto do hangaru. Poznaję... można by ich puścić bez zatrzymywania, znam ich przecież, rok razem jesteśmy, sami koledzy, sami przyjaciele, ale przecież wiadomo, jak to jest, gdy stoi się na warcie. — Stój! Kto idzie?! — zawołał i wysunął przed siebie cienkie żądło lufy karabinka, czekając na odpowiedź nadchodzących. Dwie prawe race Nie było nam do śmiechu na tej przeprawie. Woda przybrała i rzeka rozlała się bardzo szeroko. Gdy pierwszy czołg wchodził do wody, gdy patrzyłem, jak się zanurza, a rura doprowadzająca powietrze do wnętrza wozu i stercząca wysoko nad wieżą skracała się i skracała bez końca, to nawet mnie było nijako. Mtnlie, stojącemu przy radiostacji. A co dopiero chłopakom, którzy w wozach czekali na swoją kolejkę przejścia po dnie. Wiedziałem o tym. Wiedziałem tak dobrze, jakbym był włączony w system nerwowy każdego z nich. Bo przecież, prawdę mówiąc, dobrze wiem, co oni czują, co myślą. Pewnie, że nie wszystko wiem, bo to niemożliwe, ale jeśli idzie o to, corsie czuje, gdy czołg wpełza do wody, to wiem. Dwa brzegi. Na nich gęsto od samochodów i Ciągników. Na wodzie pontony i grupka płetwonurków gotowych w każdej chwili do skoku. Nad radiostacjami kołyszą się bicze anten. Dziesiątki ludzi 39 na stanowiskach. I ja. Przy mikrofonie. Ja — kierujący przejściem czołgów po dnie rzeki. Ja — dający rozkaz zanurzenia się. Ja — który śledzę uważnie ruch końcówki rury, wyznaczającej przesuwanie się czołgu. Ja — przekazujący komendy załodze, nad którą zamknęło się dobre kilka metrów wody. Ja — dowódca. Szerokość przeszkody wodnej — trzysta metrów. To dużo. Głębokość wody — do pięciu metrów. Też niemało. I silny prąd. Tyle jeśli idzie o wodę. A na brzegach? Niskie chmury. Chwilami siąpi deszcz. Wieje porywisty wiatr. Niby cóż to dla nas za przeszkody... Żadne! Ale psują' one humory. Potęgują zdenerwowanie. Niepotrzebnie, zupełnie niepotrzebnie. Bo, słowo daję, i bez tego dość tu, na brzegu, emocji. Już sześć czołgów przepędziłem po dnie na drugi brzeg. Bez żadnych kłopotów. Rzadko podnosiłem mikrofon do ust, by poprawić minimalne odchylenie maszyny od osi przeprawy. Teraz idzie siódmy. Stoi jeszcz'e na brzegu. Sprawnie wysunął się z lasu, płynnie zatrzymał parę metrów od rzeki, z hukiem zatrzasnęły się pokrywy włazów. Stoi jeszcze. Wysoko zadarta lufa armaty. Pionowo stercząca nad wieżą rura doprowadzająca powietrze. Cienka rura. Najwyżej kilkanaście centymetrów średnicy. No, nie taka znów cienka. Wystarczy. Da powietrze załodze i silnikowi w czasie przejścia czołgu pod wodą. Ale... przy pierwszych przejściach, gdy nad wieżą sterczała gruba rura, przez którą można było wydostać się z czołgu, wszyscy żołnierze mieli wesołe, beztroskie miny. Przejść po dnie? Proszę bardzo! Już się robi. Teraz, przy cienkiej rurze, jest inaczej, poważniej. Nie prześlizgniesz się przez nią w razie awarii. Prawda, iż wszyscy wiedzą, że nie zostawię ich pod wodą bez pomocy, gdyby coś tam jednak poszło nie tak, jak musi pójść. Ale ta cienka rura działa na psychikę. Paraliżuje. Pocą się chłopakom ręce. Mnie zrjsz-tą też. Tylko że im wolno się denerwować, ja nie mogę. Za nic! W żadnej sy-< tuacji. — Gotowe? — pytam załogę przez radio. — Gotowe... — Naprzód! I patrzę. Bucha błękitnawy kłąb spalin. Czołg rusza. Wolno, jakby namyślając się, sunie po pochyłym brzegu. Woda roz-stępuje się przed jego szeroką piersią, pieni pod młynem gąsienic, wlewa się na korpus wozu, omywa wieżę, przykrywa ją. Tylko koniec armatniej lufy pruje wodę, ale po chwili i on niknie. — Idź prosto — mówię spokojnym głosem w siateczkę mikrofonu. Wiem, ile dla nich znaczy mój spokój. Dopóki ja jestem spokojny, nic im nie grozi. Wierzą mi. Słuchają mnie. Widzieli wiele razy, jak sam wprowadzałem 40 41 czołg do wody. Wiedzą, że umiem to robić nie gorzej niż oni. I dlatego właśnie wierzą mi. Dno rzeki obniża się, widzę już tylko metr rury prującej powierzchnię rzeki. — Jak tam szczelność? — pytam. — Dobra — odpowiadają natychmiast. — Prosto — mówię patrząc na oddalającą się rurę. — Tak jak teraz, prosto — powtarzam po chwili. — Obywatelu pułkowniku, przyjechali z dywizji — melduje stojący za mną zastępca, ale macham ostro dłonią. Nie przeszkadzać! Ani słowa. Czołg jest już prawie na środku rzeki. Pierwszy raz idzie. O... trochę zboczył z osi przejścia. To drobiazg, ale jeśli zboczy jeszcze więcej, trzeba go będzie poprawić. — Trzymaj prosto — rzucam. — Rozumiem, prosto... To głos mechanika-kierowcy. w Mówi chrapliwie, z napięciem. Chciałby już być na brzegu. Czuję to. Załodze czołgu dłuży się czas. Ciemno. Tu i tam kapie woda i rozpryskuje się na dłoniach, chłodne kropelki osiadają na twarzach. Być na brzegu. Otworzyć właz, spojrzeć na kolegów, na drzewa, na niebo. — Nie przyspieszaj — mówię leniwym głosem. — Weź trochę w lewo. Rozumiesz? Weź trochę w lewo. — Rozumiem, w lewo... Opanował się chyba, bo głos jego brzmi czyściej, mniej nerwowo. Nie! Skręcił w prawo! Odszedł ku linii wytyczającej 42 przeprawę. Do licha, idzie prosto na główkę regulującą brzeg rzeki. — Weź w lewo, a nie w prawo! — Wziąłem przecież. — Spokojnie, stary! — Chcę, by mój głos brzmiał zupełnie spokojnie. — Skręć w lewo... — Zrozumiałem. Cholera! Znowu skręca w prawo! Idzie już prawie pod prąd, wzdłuż rzeki. — Zatrzymaj! Stanął. Woda omywa znieruchomiałą końcówkę rury sterczącej na środku rzeki. Spokojnie teraz. Papierosa... nie, nie pomoże. Powiedzieć mu. Ale co powiedzieć? Przecież cały czas mówię. Wolno, wyraźnie, spokojnie. I nie pomaga. — Zmęczyłeś się? — pytam ospale, rozlewnie, jakbym za chwilę miał się zdrzemnąć. — Nie, w porządku. — Jak tam ze szczelnością? W butach masz sucho? — Sucho. — Uważaj... masz ruszyć naprzód. Prosto! Rozumiesz? Powtórz, co masz robić! — Mam ruszyć prosto. — Bardzo dobrze. Pomału naprzód, synu. Dałbym,ci, gdybyś był na brzegu! Dałbym... A tak, w wodzie, to pieścić cię trzeba. Wyjdź z niej tylko, wyjdź. O, ruszył! Metr, dwa, teraz niech skręci w lewo... — No tak, teraz skręć w lewo. 43 — W lewo... I znów to samo! Zawraca w prawo. Zupełnie zgłupiał, czy jak?! — Zatrzymaj! — mówię ostrym głosem. Dobrze, że choć stanął. Patrzę przez chwilę na koniuszek rury sterczącej nad wodą. Co powiedzieć? Co teraz powiedzieć?! — Nie przejdą — szepcze za mną zastępca. — Poślę im płetwonurków. — Wynoś się! — warczę. Pewnie, można by posłać ekipę ratowniczą. Ale tu nie o mnie tylko idzie. Idzie o tych, co siedzą w czołgu na środku rzeki. Oni muszą się nauczyć, muszą przejść na drugi brzeg. Przecież to wcale nie jest straszne. Trzeba mieć trochę hartu. I oni, tak samo jak inni, muszą przejść. — Cofnij, tylko wolno. — Cofnąć?! — słyszę zdumienie w głosie. — Tak, cofnij. Końcówka rury wędruje między sznur bojek wytyczających tor przeprawy. — Dobrze, zatrzymaj. Stanął. Co teraz robić? Jak zmusić go, by wykręcił czołg w stronę drugiego brzegu? — Chwyć się lewą ręką za ucho. — Nie rozumiem — odpowiedział po chwili. Pewnie! Nie ma takiej komendy w kodzie czołgowych rozmów. — Podnieś lewą rękę. Chwyć się za '44 ucho! Dowódca czołgu, zobacz, czy wykonał rozkaz! — Ty! Nie za prawe! Za lewe! — rozległ się krzyk spod wody. — Drugą ręką! Nie rozumiesz? Drugą! O tak... — Trzyma się za lewe ucho — mówi teraz do mnie dowódca czołgu. — Dobrze, teraz niech tą ręką przyciągnie do siebie lewarek. — Przyciągnąłem... — Ruszaj wolno naprzód. Już! Woda za rurą splata się w warkocz. Czołg pełznie po dnie. Mija środek rzeki. — Weź trochę w prawo — mówię widząc, że zbacza z osi przeprawy. I nagle strach. Teraz odbije w lewo. Prosto na następną główkę. I utknie. Głęboko. Z metrem wody nad wieżą. Po co go poprawiałem? To nie było duże odchylenie od osi i dobrnąłby do brzegu zupełnie dobrze. Po co 'mówiłem... Me! Ulga. Skręca w prawo. Tak jak kazałem. — Teraz prosto — mówię. — Zupełnie prosto. Już niedaleko. Jaka długa ta rura nad wieżą. Wysuwa się i wysuwa, a włazów wciąż nie widać. Jest koniec lufy. I jest wieża, wreszcie jest wieża nad wodą. — Prosto — mówię. — Cały czas prosto. Cicho jak makiem zasiał, tylko woda pieni się wokół wychodzącego z rzeki czołgu. I wreszcie słychać ryk silnika, czołg na zwiększonych obrotach wypełza na brzeg. Ocieka wodą, kopci kłębami 45 spalin, ale już obraca się i rusza prosto w stronę leśnej drogi. Patrzę za nim. Tam, pod pancerzem, siedzą jeszcze ciągle żołnierze. Ocierają pewnie teraz spocone dłonie, odkładają maski, których nie trzeba było używać. Spoglądają na siebie. Z ulgą? I$o wie? A może myślą, tak jak kiedyś ja! Pamiętam... po pierwszym przejściu pod wodą chciałem zaraz zawrócić i przejść z powrotem! Jak bardzo chciałem... pamiętam, wszystko pamiętam, ч — To kto tam do nas przyjechał? — odwracam się do zastępcy. Mówię teraz szybko, odrobinę nerwowo, jak zwykle, gdy nie prowadzę czołgów po dnie rzeki. Ostatnia deska ratunku Zieliński zdjął nogę z pedału gazu i star z miejsca zwolnił. Czerwone światła samochodu jadącego przed nim odsunęły się i zbladły. Potrząsnął głową energicznie, chcąc strącić sen nieubłaganie osiadający na powiekach, i przyhamował lekko. Zmienił światła i zupełnie już wolno zjechał dwoma kołami w zieloną trawę szerokiego pobocza. Zatrzymał samochód i po chwili wyłączył silnik. Siedział nieruchomo minutę albo dwie, patrząc w jasną plamę oświetlonej szosy, ale zaraz szarpnął się gwałtownym ruchem zza kierownicy, otworzył drzwiczki kabiny i skoczył na asfalt. Chłodne, wilgotne powietrze otrzeźwiło go. Spojrzał na drogę, gdzie zniknęły już światła odjeżdżającej kolumny. Pusto. Ciemno. Cicho. Trzaski stygnącego silnika. Przeciągnął mocno ramiona. Spać... rety, kiedy się wreszcie wyśpi?! Dzień w dzień wstają przed świtem, szarpią wozami na wybojach i wykrotach trasy, a gdy wreszcie można wsunąć głowę pod płach- ci 7 ty namiotu i jest już późny wieczór, to wokół huczą kompresory, dźwigi, agregaty, czort wie, co jeszcze. I tak jest już od długich trzech miesięcy. Uśmiechnął się gorzko. Tak cieszył się, gdy do jednostki przyszła wieść, że grupa kierowców jedzie do pracy w Warszawie i on jest wśród nich. Ależ będzie morowo, obiecywał sobie tak samo, jak wszyscy kierowcy z plutonu. I co? Ano nic! Orka taka, jak nigdy dotąd w życiu! Wojsko... nie tak wyobrażał sobie wojsko, zupełnie nie tak. Bo gdzież te poligony, o których opowiadali koledzy, gdzie lasy przepastne, gdzie strzelania, ćwiczenia? Nic z tego, tylko kierownica stara i ta cała trasa, rozkopana, rozjeżdżona, przecinająca miasto na pół, jak koryto wyschniętej rzeki. Obszedł stara dookoła, dotknął ciepłych jeszcze opon. Ciężko siedzi. Pełny ładunek. Cement. Właśnie na tę trasę. Cholernie potrzebny. Porucznik mówił zaraz po obiedzie, już przed wyjazdem z obozu: awaryjna sytuacja, koledzy. Jeśli nie pomożemy, jeśli nie podrzucimy cementu i to najdalej do rana, cały plan robót rozleci się i pewnie w lipcu nie będzie podziemnych przejść, schodów i najróżniejszych detali. Minę miał przy tym taką, jakby chciał się za chwilę rozpłakać. I skończył jak gdyby z gniewem: kto pojedzie na noc, za mną... Odwrócił się i poszedł w stronę zakurzonych starów. Po kilkunastu krokach spojrzał za siebie. Szli za nim. Wszyscy. 48 Wolno, bo wolno, bez uśmiechu na twarzach, ale szli. Komu było do śmiechu... gadanie! Przepustki mieli w planie, kina, randki. I klops. Znów będzie cement. No i jest. Kark mu zesztywniał od siedzenia w kabinie. Ręce zdrętwiały od kręcenia kierownicą. Ilu ich wyjechało z bazy? Coś ze sto wozów. Nie mniej. Lecieli pustą prawie szosą sto kilometrów, potem jeszcze sto. W miastach, na skrzyżowaniach, chłopaki w białych pasach otwierali przed nimi zieloną drogę. Kolumny wozów stały i czekały, a oni jechali. Bez końca pewnie. Jakby do pożaru, jakby na wojnę jaką lub do powodzi. A tu szło tylko o cement. Przyjechali pod magazyn wieczorem. Sznur wozów ustawił się chyba na kilometr. Wyskoczyli z kabin. Podeszli grupką pod zamkniętą na głucho bramę. Któryś powiedział, że pewnie okaże się, iż nie ma magazyniera, bo przed chwilą skończył pracę i pojechał gdzieś na wieś... Ale nie, był, zły jak diabeł, ale był. Burczał tylko, że kto mu za nadliczbowe godziny zapłaci, ale był. I jeszcze gadał, że właściwie to do rana stać powinni. Ktoś mu wtedy powiedział, że to przecież dla trasy. Albo to mało takich tras, odrzekł tamten. I dodał, że wszędzie się teraz coś buduje. Wtedy odezwał się Pietrzyk, powiedział po prostu: panie, to nie jest coś, to jest trasa! Rozumiesz pan, trasa przez Warszawę. Magazynier popatrzył na Pietrzyka tak 3 — Dwa kalendarze 49 jakoś dziwnie i pokazał za siebie: to tamte worki. Stało ich w magazynie moc. Sterta taka, pod sam sufit. I co, oni, kierowcy, mają taszczyć te wory? A któż inny? zdziwił się magazynier. Jutro będą ładowacze, transportery, ale teraz nie ma. Jak chcecie... Nawet Pietrzyk miał głupią minę. Dźwigać wory... Po to gnali dwieście' kilosów z hakiem, żeby ładować cement? Łatwo się mówi — sto worków. Tylko sto. Aż sto. I zaraz po załadowaniu wracać do Warszawy? Nocą? Dobra zabawa. Wtedy wszedł do magazynu porucznik. Chaotycznie, jeden przez drugiego mówili o tym ładowaniu. Stał, patrzył, okiem nie mrugnął, potem sięgnął do pasa, rozpiął go, położył na wyszlifowanej blasze transportera, ściągnął mudur. Za nim rozbierał się chorąży i kilku podoficerów, którzy prowadzili człony kolumny. Ilu ich było? Siedmiu czy ośmiu. Sto wozów mieli załadować? Pękli by przecież! Pierwszy więc do tych cholernych worków ruszył Wiliński. Co też temu obibokowi przyszło nagle do głowy — przecież przy sprzęcie nigdy nie pomoże, boi się rączek zabrudzić, a do cementu poszedł bez słowa. Trwało to i trwało. Miękki tupot butów, szuranie ściąganych worków, ciężkie, świszczące oddechy. I kurz... coraz bardziej zawiesisty, drażniący powieki, zatykający gardło. 50 Kolumna wozów przesuwała się za drzwiami w ślimaczym tempie. Sto worków. Jakoś to nawet szło. Pracowali jak maszyny. Zapomniało się o nie zjedzonej kolacji. Tyle że coraz dłużej dźwigało się worek, coraz trudniej go było podrzucić na platformę stara. Mieli już za sobą prawie połowę roboty, kiedy znów zjawił się magazynier, popatrzył na chłopaków unurzanych w cementowym pyle, pokręcił głową i po krótkiej rozmowie z porucznikiem zdecydował się uruchomić transporter. Teraz robota poszła migiem. Co parę minut odjeżdżał od rampy kolejny star. Dobrze po północy ostatnia dziesiątka wozów ruszyła w drogę powrotną. Teraz zaczęło się najgorsze — nocna jazda. Pierwsze sześćdziesiąt kilometrów — bajka. Dobra, pusta szosa kładła się miękko pod koła. Gdzieś po godzinie szybkiej jazdy Zieliński wyprzedził hamującego stara. Defekt? Zerknął w przelocie do kabiny. To Strachowicz. Uspokajająco macha ręką — jedź dalej. Monotonnie huczy silnik. Droga prosta jak strzelił. Wokół pustka, śpiące ciemne wsie, czasem tylko z daleka zalśniły oczy skradającego się kota czy psa. I nagle Zieliński uświadamia sobie, że usypia! Powieki opadają niepowstrzymanie, coś majaczy przed oczami, jakieś strzępki obrazów nadbiegającego snu. Ocknął się raz i drugi, szarpnął kierownicą, wypro- 51 wadził stara na środek drogi. Nie spać! Wytrzymać! Walczył tak ze sobą przez dobre pół godziny. Wreszcie spasował. Stanął. Jest teraz na środku pustej drogi. Patrzy dookoła ołowianymi oczami. Niby wszystko wie, wszystko widzi, ale wie także, że gdy tylko usiądzie za kierownicą, sen znów wciśnie się pod powieki. Podrzemać. Choć godzinę. Do świtu... to przecież tak niedługo. Wtedy, za dnia, pojedzie dalej. Przecież, do licha, nie trzeba im tam na budowie stu wozów jednocześnie! Prześpi się więc. Nie pojedzie. Wsłuchał się w ciszę lasu. Jakiś warkot? Wstrzymał oddech. Nie, to złudzenie. Kogo by teraz diabli nieśli? Cały świat śpi. Tylko oni, cementowa kolumna, tłuką się na drodze. Cholerny los! A jednak ktoś jedzie! Już widać blask świateł. Ciężki wóz. Bardzo ciężki. Chociaż..', ma chyba defekt! Coś tam jest z silnikiem. Strasznie hałasuje. Rzeźnik, a nie kierowca, jedzie taką kataryną! Przecież nawet do najbliższego warsztatu nie dociągnie. Sadzają teraz za kierownicą smarkaczy bez wyobraźni i potem taki artysta zarzyna najspokojniej w świecie nowy wóz. Ja to bym takiego... Zieliński usunął się z drogi, przysłonił oczy ręką. To star. Ktoś z ich kolumny? Zwalnia... przetacza się tuż obok, powiew rozgrzanego wozu, pisk hamulców, staje. Ruszył ku samochodowi, który zatrzymał się o kilkanaście kroków przed je- 52 go wozem. Strachowicz? Tak, to jego numer wozu. — Silnik- mi wysiada! — krzyknął kapral. -— Jazgoczesz na cały las.-—■ Ty też masz defekt? — Nie, ja w porządku. — To dlaczego stoisz? —■ Mam dość. Usypiam za kółkiem. —- Długo tak tu tkwisz? — spytał kapral i otworzył drzwi kabiny. Skoczył na asfalt i stanął tuż obok Zielińskiego. Ten w mdłym świetle lamp zobaczył usmaro-waną twarz kaprala. — Parę minut. —■ I nikt nie jechał? — Skąd?! Pusto, cicho. — Poholujesz mnie. — Żarty! Taki ciężar?! —■ A co zrobić? Trzeba przecież jechać. —■» Wiem, ale odpocznijmy trochę. — Odpocznijmy. Inni przecież jadą. Wsiadaj do wozu. — Skąd wiesz, że jadą? Pewnie też stanęli. Mówię ci, odpocznijmy, rozwidni się i pojedziemy. Strachowicz milczał chwilę, patrzył na pustą drogę. — Jakoś mi łyso — powiedział. — Stać, gdy oni tam jadą. — Od której jesteś na nogach? — spytał ostro Zieliński. — Sam wiesz. Gdzieś od trzeciej. — I cały czas w drodze! Albo kręcisz 53 kółkiem, albo wory dygujesz. Bez żarcia. Kto to wytrzyma? Ja wysiadam. — To jak, holujesz, czy nie? — odpowiedział kapral. — Bo jak nie, to jadę sam. — Jedziesz, jedziesz! Rozkraczysz się, nim wydostaniesz się z lasu. — Człowieku, nie możesz stać! — Jasny piorun! Czy bliżej nigdzie nie było tego diabelnego cementu?! — Pewnie nie było. A wiesz, rano, na to nasze przejście, wiesz, przy Płycie Czerniakowskiej... — Wiem! Wiem! — ... przyjdzie pompa do betonowania. A wydajność ma ta pompa taką, iż w oczach połknie to, co wieziemy. I dlatego trzeba jechać. — Daleko ujedziesz tym twoim gru-chotem. — Z tobą, jak dobrze pójdzie, to do samego • obozu. A jak chcesz, to siadaj do mojego wozu, a ja będę holował! — Phi! Znalazł się! Ja mam wsiadać do tego gruchota! — Zielonka... nie targuj się, chłopie! Co ci z tego przyjdzie. — Kapral podszedł do platformy swojego wozu, brzę-knął wyciąganym holem. — No, wyjeżdżaj naprzód... Teraz jest jeszcze trudniej. Sen gdzieś uciekł. Silnik pracuje z ogromnym wysiłkiem. Na wzgórza zespół wtacza się wolno, tak wolno, iż Zieliński mocno zaciska zęby, do bólu. Raz po raz zerka w lusterko, które odbija światła holowane- 54 ■ go wozu. Strachowiez. Mówił, że wszyscy jadą. Zobaczymy teraz, ile samochodów spotkamy na poboczach, w kabinach zaś będą drzemać otuleni w koce kierowcy wcale nie przejmujący się tą cholerną pompą do cementu. Przekona się wtedy, mądrala! Łuna świateł przed wozem. Miasto. Daleko jeszcze do Warszawy. Na śniadanie może dociągną, jeśli oczywiście silnik wytrzyma taki ciężar. O! Stoi ktoś! Jednak... Nie, to jakiś cywilny grat. Mógłby go kierowca oświetlić, a to stoi tak zupełnie po ciemku. Kto by pomyślał, nasze chłopaki jakoś jadą. Taki Pietrzyk... wiem, w gębie to on zawsze mocny, ale w ogóle to przecież mikrzak, po trzech godzinach jazdy zwykle ma dość. Albo Wąsowicz czy Janik. Gdzie im choćby do mnie. A przecież jadą. Jak jeden. No, a czy on nie jedzie? Zmarszczył brwi, przypatrzył się mrocznej drodze. Też przecież jedzie. Tamci pewnie tak jak on opędzali się ze snu. Nie ma cudów. Stoją pewnie w Lublinie albo zaraz za miastem. No, wreszcie szczyt wzniesienia, wreszcie będzie można ruszyć odrobinę prędzej. Zieliński pilnie rozglądał się po nieznanym, milczącym mieście. Odnajdywał drogowskazy, złościł się na szarpnięcia, gdy Strachowiez spóźnił się z hamowaniem pod diabli wiedzą po co mrugającymi światłami. Raptem dostrzegł żołnierza z regulacji ruchu, podjechał do niego, za- 55 trzymał wóz. Chłopak miał senne, ledwie widzące oczy. — Skręcili do miasta, czy pojechali? — spytał Zieliński. :— Ty z cementem? To prosto. — Znaczy się, że nikt nie odpoczywa? — Nikt. Już z pół godziny jak przejechały ostatnie trzy stary. — Pół godziny, mówisz... — Nie mniej. Ruszył więc dalej. Patrzył spode łba na śpiące miasto. Jaki ten Lublin inny niż Warszawa. Pół roku temu i ona była dla niego zupełnie nowym, nie znanym miastem. Spadli na brzeg Wisły niespodziewanie, samochodami, ciągnikami, koparkami, kompresorami, namiotami, nawet z własną kuchnią. Trzeba było u boku mostu Łazienkowskiego, rzuconego już przez rzekę, wyrąbać pod Wisłostradą podziemne przejście. Piekielnie mało czasu do lipca, nie ma już żadnych wolnych przedsiębiorstw, pozostała tylko ostatnia żołnierska rezerwa. Czasu na włóczęgi po mieście właściwie nie było. Rycie podziemnego chodnika szło na trzy zmiany, przy zachowaniu ciągłego ruchu samochodowego nad głowami pracujących. Ci z budowy to jeszcze mieli dobrze — pracowali na zmiany, ale siedzieli w, jednym miejiscu, mogli trochę odpocząć, rozejrzeć się po okolicy. Oni, kierowcy, nie mieli zmienników, a samochody potrzebne były ciągle. A teraz, w ostatnim tygodniu, to już w ogóle było 56 czyste wariactwo. Wiadomo, jak to na finiszu. No i ten ostatni, wczorajszy dzień. To już był koniec! Widno już? Tak. Zaczyna się dzień. Do celu daleko, ale mrok jakby nieco zbladł. Trzeba jednak przejechać jeszcze z pięćdziesiąt kilometrów, nim ujrzy się dokładnie srebrne od rosy, nieruchome drzewa, krzaki, trawy, trzeba poczekać, nim żółte, nieprawdziwe słońce rzuci na drogę pierwsze błyski. Ech, gdyby nie ten Stra-chowicz... byłby teraz ze trzydzieści kilometrów dalej, może więcej, może zbliżałby się do Warszawy? Ciągle pusto na drodze. Więc jednak jadą... nie do wiary, ale przecież jeśli dookoła jest pusto, to znaczy, że wszyscy jadą. Zieliński pochylił się nagle do szyby, wpatrzył w poszarzały ranek. Jedzie ktoś? A może stoi? Tak! Nie, za małe to na stary, za niskie. Już widać —chłopi jadą. Cała kolumna. Pewnie na targ. Wyrzucić kierunkowskaz, klakson — śpią sobie w najlepsze, konie wolno człapią przed siebie. Jeszcze klakson! Obudzić tych smacznie drzemiących. Niechby on tak spróbował! Z miejsca przed maską stanęłyby drzewa. Ta cała trasa — łazienkowska — i splątana z nią, że nie rozerwiesz, Wisłostrada, mają w sobie coś z takiej, jak dzisiejsza, drogi. Wszystko zmienia się w oczach. Wszystko zdawało się niemożliwe, a jednak jest. To znaczy zaraz, już wkrótce, będzie. Żeby tylko dobrze się skończyło. I ta podróż. I cała trasa. Kark mu zdrętwiał tak, że świdrujący ból właził pod czaszkę. Ile już godzin pracuje? Zaraz będzie doba, jak wstał, zjadł śniadanie i wspiął się do kabiny. Potem był jeszcze szybki, pochłonięty na stojąco obiad. A później już tylfco droga, kierownica i noszenie worów z cementem. Widno już. Wreszcie widno. Oczy nie zamykają się tak beznadziejnie, jak jeszcze przed godziną. Ile do Warszawy? Drogowskaz... pięćdziesiąt cztery. Blisko! Starczy tego cementu, czy jeszcze będzie mało? Strachowicz powiedział — podziemne przejście. A czy to jedyna, nie dokończona jeszcze robota? Kilka jest przecież takich przejść, gdzie trzeba lać i lać beton. Potem, za miesiąc, nawet nie będzie się wierzyć, że tyle go było trzeba. Zerknął w lusterko wsteczne — jak tam kapral?... Widzi jego ramię i rękę na kierownicy. Tak to jest — dziś on holuje kaprala, kiedyś kapral jego holował. Na poligonie to było. Zieliński utknął w błocie, zabuksował, wóz tonął rozpaczliwie i nie było sposobu, aby silnik wyciągnął go na suchy odcinek drogi. Wyskoczył w maź sięgającą do połowy łydek, targnął za linę od kołowrotu — bez łaski, zaczepi się o drzewo i wyciągnie z bajora bez niczyjej pomocy. I masz, dopiero gdy odszedł parę kroków od wozu, szukając stopami w błocie pewnego oparcia, przy- 58 pomniał sobie, że przecież nie zreperował kołowrotu, a więc nie wyciągnie się sam. Utknął na amen. I wtedy właśnie odnalazł go kapral. Nawyniyślał mu, że wyjechał w pole, na trudną trasę, bez kołowrotu. Boczył się potem na kaprala za te wymysły, bo komu nie trafi się defekt? I teraz masz, on ciągnie kaprala! Z ładunkiem. Z cholernie ciężkim ładunkiem, cholernie długi kawał drogi. Łagodny łuk. Stoją?! Na poboczu pięć, sześć, chyba z dziesięć wozów. Zwolnić. Ufff... rozpoznał wozy swojego plutonu. "Wjadą więc na trasę razem, jak przystało, w komplecie. Hamował długo, wolno, czując raz i drugi, jak popchnął go rozpędzony star kaprala. Ale zaraz! Po licha staje?! To nie jego pluton, to jakaś splątana grupa wozów, paru kierowców skupiło się przy jednym z nich, coś tam dłubią. Będzie się wlókł razem z nimi? Nie! Nacisnął dźwigienkę kierunkowskazów, zatrzepotał żarówką sygnalizacyjną, krotko beknął klaksonem i począł wymijać stojącą kolumnę. Kątem oka chwytał szare, zgaszone twarze kierowców. Patrzyli na niego, któryś machnął ręką, jakby przykazywał: jedź dalej. Mocniej nacisnął pedał gazu. Prędzej... Już blisko, naprawdę blisko. Wtoczyli się na szeroką wstęgę wjazdu do miasta i wtedy słońce wyjrzało zza drzew. Coś błysnęło daleko przed nimi, ponad nisko snującymi się mgłami. Uś- 59 miechnął się. Wiedział, co to jest. Iglica pałacu. Rety! Czy to możliwe, że całą noc jechali?! Jeszcze przyspieszył. Równa, szeroka droga, pusta zupełnie w tej rannej godzinie. Zamruczał fałszywie melodię, skrzywił się niezadowolony. Wyprostował się, wygiął plecy i zmów; wyprostował. Na drodze, im bliżej było do centrum miasta, przybywało wozów. Samochody z mlekiem, polewaczka rozpylająca welon spienionej wody, pusty jeszcze tramwaj, wyjeżdżający z zajezdni na trasę. Wolniutko toczy się biały milicyjny fiat z głośnikami umocowanymi na dachu. Zwolnić? Żal tego rozpędu. Żal każdej minuty. Dojechać, wysiąść z wozu, dojechać, wysiąść z wozu... Z żalem spojrzał w lewo, na prawie gotowy wylot ulicy przy rondzie na Wiatracznej. Tędy byłoby najbliżej, ale jeszcze zamknięte. Trzeba więc ciągnąć prostą jak strzelił aleją Waszyngtona. Ludzi już więcej. Idą szybko do przystanków, oglądają się słysząc ciężki warkot silnika, jedni patrzą na nich ciekawie, inni obojętnie — jak to ludzie. Pomyśleć, że ci ludzie spali. Jeszcze przed kilkunastoma minutami spali. Zazdrość... ale uwaga, nie czas na głupie myśli, migają dalekie światła uliczne, trzeba hamować, stanąć pod rubinowymi ślepiami lalmp. Zieliński otworzył drzwi kabiny, wychylił się, by spojrzeć na kaprala. Dos- 60 trzegł, że ten patrzy na niego, machnął więc uspokajająco ręką. I zaraz pogonił króciutkim beknięciem klaksonu — jedź już... Z mostu Poniatowskiego spojrzał w lewo, na nadrzeczną przystań, gdzie w kępie drzew, przy łysinie Płyty Czerniakowskiej, widniały gęsto skupione namioty. Dojeżdżały do nich właśnie wyładowane stary. Ich stary? Tak, bo czyjeż by? Nie dogonił ich. No cóż, szkoda. Mocno kręcił kierownicą na ślimaku, wolno przetoczył się przez nierówne, po-rozkopywane dojazdy. Westchnął z ulgą, gdy umilkł silnik. Szarpnął drzwiczkami. Skoczył w piasek i chwycił się za zderzak — "do licha, ale ma miękkie nogi! — Z daleka go ciągniesz? — zapytał dowódca kompanii. Chciał powiedzieć, że aż zza Lublina, ale gdy otworzył usta, wyrzucił z nich niedbale: — Kawałek. — Już chciałem posłać na trasę wóz techniczny, ale zobaczyłem, że wjeżdżacie na most. — Wóz by się może i przydał. Stoi grupka na szosie... — powiedział przypominając sobie kolumnę, którą wyminął kilkadziesiąt kilometrów przed Warszawą. Spojrzał z nadzieją na dowódcę. — To co, obywatelu poruczniku, można iść spać? — Najpierw idźcie na śniadanie. Pompy już czekają. — To nie będzie opóźnienia? — wtrącił 61 się Pietrzyk, który przyjechał z grupą kilka minut przed Zielińskim. — Idźcie już, idźcie — popędził ich porucznik. — Tam jeszcze nic nie ma — zauważył Wiliński, wracając z kuchni. — Dopiero rozpalają. Spojrzeli po sobie i nagle Zieliński roześmiał się. Oni jeżdżą tam i z powrotem, cały dzień i całą noc, a tu sobie śpią. — Co tobie? — spytał kapral, patrząc podejrzliwie. — Nic. — Rozejrzał się dookoła i zatrzymał wzrok na nieruchomym ramieniu pompy czekającej na beton. Zaraz ma przyjść zmiana, o, technik stojący obok pompy patrzy już na zegarek, spogląda na pustą ulicę. — Chłopaki, zanim przyjdzie ta zmiana, może podciągniemy wozy pod pompę... Popatrzyli na niego z wahaniem. \ — Poważnie mówisz? — A co, będziemy stać? No, ja tam jadę. Od mostu niósł się terkot kompresorów i błyskały ognie palników. Jeszcze tylko dziesięć dni do otwarcia trasy. Cholernie krótko, ale przez te dziesięć dni i nocy będzie można ręce urobić po łokcie. Trzech na pontonie Spojrzał raz i drugi w bok, potem zerknął w niebo ciągle zasnute kłakami niskich chmur i wzruszył ramionami. Gdyby to była prawdziwa przeprawa, pomyślał, gdyby tam, za rzeką, w kępach krzaków posiniałych od deszczu czaił się prawdziwy4 nieprzyjaciel, wtedy lepiej byłoby pewnie, gdyby padał deszcz. Bo niby to żadna różnica — będzie dym, wybuchy petard, mokre buty i chlupot wody za miękiką, gumową burtą pontonu, ale... ale ćwicząc nawet z największym zapamiętaniem każdy wie, iż nic nie może zagrozić nikomu z drużyny. Ciekawe — czy oni, ci, którzy szli wtedy przez Polskę w pogoni za wrogiem, myśleli o tym, że mogą nie wrócić z wojny. Chyba nie... chyba się o tym nawet w największym ogniu nie myśli. Wybucha pocisk i wznosi się w niebo drzewo dymu i kurzu. Bębnią po hełmie i plecach grudy ziemi. Piasek zgrzyta w zębach, drażni powieki. Świergocze i syczy nad głową seria pocisków pędzących 83 ku przeznaczeniu. Czy wtedy, kiedy jest się tuż obok, w środku bitewnego piekła, myśli się o tym, że zaraz, za chwilę, może nastąpić koniec... Niemożliwe. To musi być inaczej. To musi być coś takiego, jak z nimi teraz. Trzeba dojść do celu. Trzeba zsunąć się do pontonu i dobrnąć w nim na tamten brzeg. A co po drodze? Uśmiechnął się do wspomnień strof dawno słyszanego wiersza. Jak to było? „Śmierć — nieważne. Życie — nieważne. Ważne — zwyciężyć". Spojrzał uważniej na poruszające się„ usta porucznika, który krzywiąc się, gdy kropla desizczu pacnęła go w policzek czy nos, objaśniał przebieg ćwiczenia. Tak się wyłączyć, żeby nie słyszeć, co mówi dowódca, nic nie rozumieć — zawstydził się swego gapiostwa. No, niby zna już to, co ma się zaraz zacząć. Miesiąc temu był przecież nad tym brzegiem. Wtedy jeszcze gorzej było niż dziś. Wyszli nad rzekę nieco dalej, za zakrętem. Trochę tam szerzej niż tu, a nurt też jakby był szybszy. Prawda, woda była wyższa i porucznik długo stał z szefem nad brzegiem — przeprawiać się czy nie przeprawiać. Wiatr giął zielone olszyny, trzepotał uwięziony w plandece stara stojącego pod drzewami. Wreszcie porucznik odwrócił się. Zobaczyli jego zdecydowaną twarz i wiedzieli — będzie przeprawa! I była. — Czy są pytania? — ocknął go znów głos dowódcy. Nikt się nie odzywał, więc porucznik 64 rzucił krótkie: — Do wozów! — Zmiotło ich ,z polanki, przycupnęli pod plandekami, stary zaraz ruszyły, kolebały się głęboko na polnej, roakisłej od deszczu drodze. Nie ujechali dalej niż trzysta metrów, gdy wozy stanęły nagle, aż polecieli bezwładnie naprzód. — Skok! — sapnął krótko kapral i zniknął w dole za burtą wozu. Szurnęło dno pontonu o deski, spadali na łeb, na szyję w trawę, chwytali linki okalające gumowe wały burt. — Niżej, do cholery! Nosy do ziemi! — zrzędził kapral. No tak, trzeba, przygiąć się, wtopić w trawy, zniknąć. I już bieg. Waży ten ponton... coraz więcej i więcej. — Pod tamte krzaki — wydyszał kapral, kierując się ku odległej o kilkadziesiąt kroków kępie. — Erkaem naprzód! Od kolumienki oderwał się Czesiek, wychodzi krok, dwa, trzy przed nich, gnących się pod ciężarem pontonu. Czesiek też nie ma lekko — kaem, skrzynka z taśmami naboi, do tego jeszcze jego własne bambetłe. Ale idzie naprzód, ostro idzie. — Stój! Marzył już o tym. Padł w trawy, choć mokro przecież. Kołysały się tuż przy policzkach. Łoskot w skroniach. Dobrze było teraz. No, nie wszystkim z drużyny. Zygmunt i Jacek, rozpłaszczeni o parę kroków dalej, za olchowym krzakiem, prawie zgodnym ruchem podciągnęli nogi i ruszyli ku rzece. Wiadomo, saperzy. 6,5 Muszą być nad wodą przed resztą. No i jeszcze kapral z Cześkiem erkaemistą pełzną na niewysoki pagórek przegrodzony pokrzywionymi słupkami, okalającymi wąsate jęczmienne pole. To ubezpieczenie. Erkaemistą szybko wsunie koniec taśmy z nabojami pod pokrywę zamka i będzie wodził lufą po krzakach porastających drugi brzeg. Kapral z miejsca weźmie się do szkicowania przeprawy. A saperzy złożą mackę, wykrywacz i ostrożnie, kryjąc się za łozami schodzącymi z brzegu aż do samej wody, zsuną się wolniutko do rzeki. Widzi ich! Wysunęli się właśnie z długiej rynny rowu dochodzącego prawie do lustra wody i przypadli za kępą łóz. —■ Nam to dobrze! — mruknął leżący tuż obok Kazik. Przekręcił się na plecy, odsunął nieco na bok karabinek. — Żeby tak jeszcze nie padało. No i żeby zapalić... — Masz pomysły! Chcesz, żeby była draka? — ostrzegł Jarek, któremu zza pontonu widać było tylko wierzchołek hełmu. — No i komu dobrze, to dobrze. Dolecimy do wody, klapniesz na dziobie i będziesz się gapił na brzeg, kiedy ja muszę pędzlować wiosłami w wariackim tempie. — Dajcie spokój — szepnął do kolegów. — Lepiej patrzcie. Wiedział, że nic dobrego z takiego gadania nie wyjdzie. Przegapią jeszcze sygnał z brzegu i co wtedy? Będzie heca. Kazik... dobry żołnierz, nawet bardzo dobry, 66 rwie z pontonem tak, że trudno mu kroku dotrzymać, ale czasem to jest jak dzieciak, pilnować go trzeba. Choćby teraz, zamiast na saperów patrzeć, gapi się w niebo, końca deszczu wypatruje. A tam, na brzegu, Zygmunt kłuje piasek macką. Jacek, wiadomo, uniósł się trochę wyżej, bo zamiata przed sobą ramką wykrywacza. Jeszcze krok, jeszcze jeden, Jacek wpełza pomiędzy łozy, widać już tylko jego zielone gumowe spodnie, wreszcie zniknął. — Doszli — szepce na pół do siebie. Nie odpowiadają mu. Bo i po cot Spogląda krótko na Kazika. Ten zamknął oczy, niby drzemie. Naczytał się w książkach o oczekiwaniu na walkę. Przed prawdziwą bitwą też ponoć tak jest, jak teraz z nimi. Jeden siedzi i myśli, inny drzemie, trzeci list pisze, czwarty przewala się z miejsca na miejsce, piąty gada uprzykrzenie, bez końca. No i teraz oni, tak jak przed prawdziwą bitwą. Tyle że cicho dookoła. Zupełnie cicho. Żadnego głosu. Coś tam tylko w trawach szeleści o metr czy półtora od nich. — Jest! — powiedział Jarek półgłosem. Kazik obrócił się na brzuch i też spojrzał ku rzece. Tak. Jacek wszedł już do wody. Pochylony nisko nad jej lustrem kłuje macką dno. Krok za krokiem posuwa się do przodu, płytko tam, jest już kilka metrów od brzegu, a wody ma dopiero po kolana. Obok niego Zygmunt, też 67 zgięty wpół, też raz po raz spoglądający na przeciwległy brzeg. A z boku nadbiegają pierwsze siwe pasemka tumanu. Dym rozsnuwa się nad wodą. To szef osłania saperów. Tylko ta cisza. Denerwująca. Coraz bardziej denerwująca. — Utopi się jeszcze któryś — mruczy Kazik. — Gadanie! — parsknął Jarek. — Leż i patrz. — Uwaga! — Podciągnął się nieco naprzód, bo zza olszaka wyjrzał ku nim kapral. Podniósł rękę i machnął nią energicznie. Skoczyli przed siebie ze stęknięciem, mieli bowiem co dźwigać. Gdyby jeszcze można się było wyprostować, a tu biegnij, człowieku, z nosem przy ziemi, i' mierz tak, abyś zmieścił się z pontonem pomiędzy krzakami. Po kilkudziesięciu metrach serca są w gardłach, karabinek ciąży nieludzko', a nogi robią się szmaciane. Oni nie ustają jednak. Byle do krzaków nad brzegiem. Tam się przypadnie, tam się przez chwilę odpocznie. Mijają w biegu radzistę, który ukryty pod olszynowym krzakiem monotonnie meldował o gotowości do przeprawy. Jeszcze jedna piaszczysta łysina, jeszcze tylko przebiec koło wikliny szeroko rozlazłej po piasku i już walą się na ziemię, by wydyszeć zmęczenie, chwycić parę haustów powietrza, uspokoić rozszalałe serce. Ale przecież nie mogą długo leżeć. Znów skok naprzód. Zepchnięcie pontonu na wodę. Kazik siedzi już na dziobie, wytknąwszy przed siebie lufę karabinka. Jarek mocuje się z wiosłami, wziął pierwsze zagarnięcie, szarpnął drugi raz, pociągnął jeszcze dwa razy lewą ręką, bo już prąd zaczął ich okręcać i znosić w dół rzeki. , Woda chlupnęła głośno, gdy stąpnął w nią głęboko, do pół łydki, odpychając ponton od brzegu. Pochylili się nisko nad gumowymi burtami. Poczuł nagle, jakby był nagi, na wielikim placu, na oczach tysięcy. Rzeka. Czy szeroka? Sześćdziesiąt metrów. Niewiele. Gdyby była szersza, wtedy nie oni szliby pierwsi, bawiliby się z tym saperzy z batalionu. A tak, płyń pontonem, szarp wiosłami raz po raz, długo to trwa, diabelnie długo. Ile razy, nim dotrą do drugiego brzegu, można by ich trafić... Bez szans są przecież siedząc w pontonie, zupełnie bez szans. Chociaż, kto wie? Gdy szedł desant na warszawski przyczółek, we wrześniu, w czterdziestym czwartym... lawina ognia, a tam kilkaset metrów wody było. I przecież dopływali. Pewnie, że nie wszyscy, ale przecież dopływali. A tu, oni... jakie to inne, zupełnie inne. — No! — mruknął Kazik, gdy ogarnęły ich nowe, rzadkie jeszcze kłęby dymu z petard rzuconych gdzieś w górze rzeki. — Pójdziemy teraz w ciemno. Przesuwali się właśnie tuż obok wracających na brzeg saperów, którzy skończyli swą robotę. Wokół nich zaś, gdy tak 68 69 brnęli w poprzek rzeki, głośno cblupotała woda. — W lewo trochę... — podpowiadał Kazik z dziobu pontonu. — Tak jak teraz. I mocniej, prędzej... — Zamknij się — sapnął Jarek poczerwieniały już ze zmęczenia. — Spuchłem. Zamieńcie mnie! — Zwariowałeś! Zniesie nas. Już blisko. Ciągnij! — Diabli nadali — jęknął w odpowiedzi Jarek, zagarniając mocno wiosłami rozchlupotaną wodę. A przecież Jarek jest najsilniejszy z całej trójki, najbardziej wytrzymały. Widzi przed sobą jego rozognioną twarz. Gdy dłonie Jarka znalazły się bardzo blisko, przechwycił wiosła, odepchnął, potem drugi raz, trzeci. Ponton ruszył jakby nieco żwawiej.' I nagle szurnięcie o dno. Już brzeg? Tak! Kazik uniósł się lekko, odbił od burty i wylądował na nadbrzeżnej kępie. Nie zatrzymując się ani na sekundę, pognał wielkimi susami przed siebie i przypadł za rozłożystą łozą. Jarek, obracając się ku lądowi, złożył wiosła, przesunął karabinek, zawahał sekundę — pewnie porucznik na przeciwległym brzegu zmarszczył brwi na to wahnięcie, pewnie powie omawiając przeprawę, że Jarek zrobił z siebie wspaniały prezent strzelcowi wyborowemu — i rozbryzgując wodę, skoczył na brzeg, chwycił linkę pontonu, 70 jeszcze krok, szarpnięcie, dobrze, już ponton nie popłynie. Zalegli. Nasłuchują. W ciszy, w lekkim ehlupocie fali wyraźnie słychać słowa Kazika, który melduje przez radio — pusto, posuwamy się zgodnie z marszrutą. Spojrzenie wstecz. Ruch na brzegu. To biegną następne drużyny. Walą się na rzekę ciemne, połyskujące od wilgoci gumowe łodzie, kulą się na nich zielone sylwetki żołnierzy w hełmach ustrojonych gałązkami olszyny. — No, chłopaki — odzywa się Kazik, gdy przyskoczyli do niego. — Teraz prosto na tamten pagórek. — Może będzie odbój — zastanawia się Jarek. — Myślałem, że tylko przejdziemy przez rzekę i cześć, koniec, popłyniemy z powrotem. — Nie ma lekko, stary — odparł Kazik, luzując pas karabinka tak, by poręcznie wisiał tuż nad biodrem. — Jeszcze pochodzimy dzisiaj. Z rzeki dolatywały ciche nawoływania i plusk wioseł. Obrócili się do niej plecami. Ruszyli naprzód, w stronę wzgórza ciemniejącego na wierzchołku czuprynką zagajnika. Przykulili się nisko do wyniosłych traw, do krzewów rozłożystych, za którymi tak dobrze, tak łatwo skryć się żołnierzowi w drodze do dalekiego celu. Noc w lesie Rozgainnął poły namiotu i dał nura-w jego ciepłe wnętrze. Zmrużył oczy przed jaskrawym, zimnym światłem żarówki, wykonał nagły zwrot i starannie obciągnął płachty, by jak najmniej mrozu,wdarło się do środka. Dopiero gdy upewnił się, że wejście jest uszczelnione, odstąpił od niego i wyciągnął ręce nad piecykiem, z którego promieniowało gorące powietrze. — Nikt nie dzwonił? — spytał dyżurnego, który stał tuż obok składanego polowego stołu. • — Nie, obywatelu chorąży — odparł szybko kapral. — Spokojnie. — To i dobrze — odetchnął. — Która to już? — Spojrzał na zegarek. — Pierwsza dochodzi. Szybko nam dziś poszło — powiedział z zadowoleniem. — To nie było trudrie — odparł kapral. — Dla ciebie nietrudne. Ale prawie cały pluton pierwszy raz wyszedł w po- 72 le. Przewiało ich zdrowo. Jak zbierałem posterunki z drogi, to byli jak sople. — Wieje dziś, fakt. — Taaak. Dobrze, że choć tu, w lesie, cicho. A pamiętasz... — Chorąży przysiadł na brezentowym stołku i już otworzył usta, by mówić dalej, kiedy światło przygasło, potem rozbłysło dawnym blaskiem i znów pociemniało. — Ki diabeł? — Kapral postąpił w stronę wyjścia, ale chorąży powstrzymał go gestem. Nasłuchiwali. Terkot agregatu chwiał się, kilkakrotnie cichł i nasilał się, wreszcie wyrównał się, przeszedł na zwykły wysoki ton. — Coś go zatkało. — Kapral wrócił do stolika. — A gdzie elektryk? Spi? Kapral wskazał głową na płachtę prze7 gradzającą namiot. Dochodziło zza niej miarowe pochrapywanie śpiących żołnierzy. — Budzić go? — Niech śpi — zdecydował chorąży. — Nie wiadomo, jak długo będzie spokój. — Pójdziemy dalej? — spytał kapral. — Pytanie! — prychnął chorąży. — Jakbyś, chłopie, nie wiedział, jak to jest na ćwiczeniach! Cholernie szybko się teraz ćwiczy. Ledwie się człowiek rozpakuje i przysiadzie, a tu już krzyczą, żeby zwijać obóz i dalej w drogę. Kapral wstrząsnął się od chłodu i spojrzał na piecyk z rozjarzonym promiennikiem. Walka z wiatrakami! No, za i — Dwa kalendarze 73 dwie lub trzy godziny będzie w namiocie ciepło, ale teraz... — Nie położycie się, obywatelu chorąży? — zapytał dowódcę plutonu. — Nie teraz — odparł chorąży. — Może później. Pójdę, popatrzę, jak chłopaki pilnują obozu — dodał bez entuzjazmu. — Może ja... — ofiarował się kapral, ale chorąży zdecydowanie pokręcił głową. Zamilkli. Nad namiotem, gdzieś wysoko, jakby w niebie, niósł się głęboki poszum wiatru kołyszącego korony sosen. W poszum ów wplatał się daleki pomruk pracującego silnika. Od czasu do czasu trzaskały drzwi samochodu, chrzęściły po śniegu czyjeś kroki. Chorąży wstał, przeciągnął się i szczelnie zapiął kurtkę. — Idę na obchód. — Spojrzał na kaprala. — Nie uśniecie? Kapral wzruszył ramionami. — Skąd?! — Zaraz wracam. Wysunął się z namiotu i wtulił głębiej twarz w kołnierz kurtki. Powiew wiatru docierał aż tu, w głąb lasu, i ściągał skórę zimnym liźnięciem. Chorąży ruszył ledwie widoczną ścieżką w stronę posterunku na drodze. Po kilkunastu krokach obejrzai się. Za nim leżał mrok lasu. Z jakiegoś namiotu, przez niedokładnie przysłonięte okno, sączyło się wąską smużką światło. Terkotał natrętnie agregat elektrowni polowej. Pusto. Ciemno. A pomyśleć, że tylu ludzi dookoła, ledwie kilkanaście kroków od niego. Wypełniają cały prawie las. Wtargnęli doń przed dwiema godzinami. W ciemności, w krótkich tylko błyskach latarek ustawiali namioty, rozciągali kilometry przewodów, łączyli je w misterną sieć i po upływie jakiegoś czasu przypadli, ucichli, ukryli się w czarnych teraz namiotach. Sztabowcy pochylili się nad mapami, zagadały radiostacje i telefony. A on, dowódca plutonu regulacji ruchu, rozstawił jeszcze posterunki, obszedł obóz dookoła i ledwie na chwilę przysiadł w namiocie, by zaraz wstać i ruszyć na obchód. To jego sprawa. Tylko jego. Śnieg usuwał się spod nóg, .skrzypiał głośno w głębokiej koleinie wyjeżdżonej przez samochody, które skryły się teraz w lesie. — Stój! Kto idzie? — Cichy okrzyk ukrytego w mroku wartownika. — Dowódca plutonu — odpowiedział natychmiast i zwolnił kroku, wypatrując pod drzewami sylwetki żołnierza. Jest... przestępuje z nogi na nogę, ledwie, ledwie widoczny pod wielkim drzewem. — Spokojnie? — spytał podchodząc do niego. Wartownik burknął, że tak, że żywej duszy nie widział, i siąknął nosem. ■— Zmarzłeś? — Tak sobie. Trochę. ■—■ Niedługo będzie zmiana. — A co chłopaki? Jeszcze stawiają namioty? — Już śpią. No, pilnuj się, żeby cię tu kto nie ukradł. — Też! — mruknął żołnierz, a chorąży 74 75 skierował się w las, w stronę drugiej drogi, na której stał następny wartownik. Wiatr przycichł, drzewa umilkły i w wymrożonym, śpiącym lesie zrobiło się prawie ciepło. Tylko śnieg skrzypiał pod butami. Sen odbiegł od chorążego. SpojT rżał w niebo jaśniejsze niż czerń postrzępionych koron drzew. Będzie śnieg? Nie, chyba nie, za zimno na śnieg. Ile jest stopni? Koto dziesięciu? Pewnie tak, pewnie gdzieś koło dziesięciu. W zeszłym roku, przypomniał sobie, to była zima! Śnieg po pas. Kolumna idąca na nocne ćwiczenia rwała się raz po raz, ginęła w zamieci, z wielkim trudem rozstawili namioty i urządzili stanowiska dowodzenia. A gdy już kończyli pracę, gdy wydawało się, że wreszcie będzie można odpocząć, wtedy przyszedł rozkaz natychmiastowego wymarszu. Popatrzyli po sobie. Wzięli się do zwijania namiotów .białych od śniegu, szczękali zębami, klęli, o mało nie płakali ze zmęczenia. A potem, za dnia już, gdy dobrnęli na następne stanowiska, szarpali się z zamarzniętymi na blachę płachtami brezentu. Użyli wtedy, ech, jak użyli! A teraz... prawda, tempo marszu było wściekłe od początku, od wyjścia z koszar, ale przecież snadnie to wszystko szło, łatwo, bez kłopotów. Zimno? To fakt, ale znów nie tak' strasznie paraliżująco zimno, jak wtedy, przed rokiem. No, widać go! Gamoń! Chodzi po drodze, łomocze buciorami, hałas, jakby 76 przechodziło sto dzików. Nic nie widzi, nic. nie słyszy. Jeszcze parę kroków tylko. Stanął, nasłuchuje, patrzy w mroku i przesuwa pod pachę karabinek... — Swój! Swój! —- zawołał półgłosem. Schylił się przechodząc pod gałęziami krzewów i stanął tuż obok wartownika. Spojrzał z bliska w białą twarz żołnierza. To jeden z młodych, od jesieni dopiero w plutonie służy. — Jak idzie? — Dobrze, obywatelu chorąży — szczęknął chłopak zębami. — Zmarzłeś... — Trochę — skłamał, ale nie wyszło mu to kłamstwo. — Jeszcze pół godziny. Wytrzymasz? — Tak... — Nie rób tyle hałasu. — Chorąży skarcił żołnierza. Stali chwilę milcząc. Wokół była wielka cisza nocy. Z głębi lasu ledwie, ledwie docierał terkot polowej elektrowni. — No... — Obrócił się na pięcie, by odejść, ale żołnierz zagadnął go szybko. — Obywatelu chorąży! — Co? No, mów! — Pół godziny jeszcze? — upewnił się wartownik. — Coś koło tego. Długo? — 'Nie, wytrzymam. —■ Pewnie, że wytrzymasz! Ale uważaj, chłopie, to są ćwiczenia. — Tak jest... Po kilkunastu krokach spojrzał za sie- 77 bie, lecz wartownika nie było już na drodze. Stał obok drzew, nieruchomy, prawie niewidoczny w czerni krzewów. Gdy znów wszedł do namiotu, kapral siedział jeszcze przy stole. Oczy miał senne, ledwie widzące, z trudem poruszył się na widok chorążego. — Spokojnie? — zapytał na wstępie, a kapral sikinął głową. ■Chorąży usiadł ciężko na stołku, ściągnął z rąk rękawice i potarł twarz dłońmi. — Mamy kawę? — Jeszcze nie ma. ■— Marnie się staracie — westchnął. — Jak nie wojsko. — Bałem się odchodzić — tłumaczył kapral. — To ja teraz, biegiem... — Czekaj — zatrzymał go. — Budź zmianę. . — Tak szybko? — Pomarzli. Tam jednak dmucha. Nie to co tu, w namiocie, przy piecyku. — Jakbym nie wiedział! — Kapral poczuł się dotknięty. — Pamięta obywatel chorąży, w tamtą zimę..., — Trudno zapomnieć. Budź, czas już. Siedział bez słowa, gdy milcząc zwlekali się z łóżek, przecierali twarze, dociągali pasy i sięgali po karabinki, by jeden po drugim dać nura w szczelinę wyjścia; szybko ucichł chrzęst śniegu pod ich bu- / tami. Wstał, zajrzał za płachtę przegradzającą namiot. W półmroku dojrzał trzech śpiących żołnierzy. Mało, zmartwił się. Nie 78 starczy, gdy za godzinę zechcę zmienić tych, którzy wyszli przed chwilą. Rozległy ten las. Dojazd do niego trudny, to i posterunków więcej trzeba, niż bywa zwykle w takich przypadkach. Wrócił do stolika i spojrzał na milczący telefon. Ciekawe, kiedy brzęknie, kiedy przyniesie jakąś wiadomość. Długo tu przecież nie posiedzą, mowy nie ma. Do • rana? Dobrze by było, ale czy to możliwe, aby całą noc przesiedzieli w jednym miejscu? Przesunął stołek tak, że gdy usiadł i wyciągnął nogi, sięgał butami w pobliże promiennika. Mokre... tyle godzin w śniegu. Patrzył na niespokojne kłębki pary snującej się tuż nad skórą. Potrząsnął szybko głową, by odpędzić senny majak, który spadł na niego nie wiedzieć kiedy. Jeszcze tegO' brakowało! Idą? Wsłuchał się w ciszę leśnej nocy. Nie, to wiatr. To znów wiatr. A teraz? Tak, idą. Jak im się śpieszy. Uśmiechnął się słysząc szybki tupot kroków. Normalnie, zupełnie normalnie. Stawiali broń na stojaku i z miejsca niknęli za zasłoną. Po chwili znów został przy stole tylko z kapralem, który, zdjąwszy z głowy hełm, przegarnął palcami krótkie, zmierzwione włosy. — Idź odpocząć — rzekł do kaprala. — Skoczę do kuchni po kawę. Chorąży machnął ręką. — Szef pewnie śpi, jak wszyscy, którzy nie muszą pracować. Chociaż, kto wie, może też czuwa. 79 Drgnęli na terkot telefonu. Kapral wyciągnął rękę po słuchawkę, ale chorąży go wyprzedził. — Wartownia... tak, to ja. Rozpoznał głos szefa sztabu, który ostro jak zwykle zapytał: — Co tam u was, chorąży? .■— W porządku, obywatelu kapitanie. Właśnie zmieniłem warty. — Dobrze. No, masz okazję potrenować tę twoją młodzież — umilkł, a chorąży czekał na następne zdanie, wiedząc już, jakie ono będzie. . — Milczycie? Za dwadzieścia minut rozpoczynamy zwijanie stanowiska dowodzenia. Przyjdźcie do mnie zaraz. — Tak jest. A... obywatelu kapitanie, czy daleko? — spytał i speszył się. Po co to? Wnet się przecież dowie. — Jeszcze przed dniem powinniśmy rozpocząć pracę na nowym stanowisku. No, czekam... Odłożył słuchawkę i spotkał pytające oczy kaprala. — Budź chłopaków. Zwijamy się — rzucił krótko. — A niech to! — stęknął kapral. — Już się tu ciepło zaczęło robić. — Zaraz ci będzie jeszcze cieplej. No, gazu. I z miejsca, tak jak poprzednio, szykuj pierwszy wóz, pierwszą grupę regulujących ruch. — Jasne, obywatelu chorąży —■ odpowiedział kapral i obrócił się ku zasłonie, 80 za którą sapali śpiący żołnierze. — Chłopaki, pobudka! Ruszamy! Chorąży wyszedł z namiotu. Las już nie spał. Tu i tam przebiegali żołnierze, zawarczał silnik samochodu, zalśniły kocie oczy przyćmionych reflektorów. Spojrzał w górę. Nad lasem niebo spało jeszcze głębokim snem zimowej nocy. Aneks do dwóch kalendarzy W świetle reflektorów samochodu widniał rozjeżdżony szlak wiodący przez rozmiękłe pole. W koleinach stała bura woda. Gliniaste, łyse pole połyskiwało tłusto, ciężko rozmazywało się w gęstym deszczu. Star mozolnie wspinał się na wał, a gdy wreszcie poczuli, że są na jego koronie, wóz stanął. — Ugrzązł, cholera — stęknął któryś z chłopaków, ukryty w głębokiej czerni platformy. — Skakać teraz w błoto:.. Nikt nie odpowiadał. Czekali na sygnał łudząc się, że pojadą jednak dalej, że jeszcze nie trzeba będzie wychodzić z wozu na deszcz. Klapnęły drzwiczki kabiny. Miękkie kroki mlaskały na rozkisłej ziemi, gęsto dudnił deszcz po brezencie rozpiętym nad platformą. — Spicie?! — krzyknął z dołu sierżant niedobrym głosem. — Na dół! Szybko! — To my już na miejscu? — Dalej trzeba pieszo. Skakać, szybko! — A podjechać nie można? Nachodzimy się do rana — próbował tłumaczyć 82 któryś z tych, oo to już za dwa jedno trochę go dręczy. Ale tylko trochę. Widział, jak rakiety szły do celu. Musiał trafić! Wyprowadził samolot ze skrętu, poprawił go na kursie powrotnym na lotnisko. Dwanaście minut lotu. Wysokość dwieście metrów. Prędkość dziewięćset kilometrów na godzinę. Wolno, diabelnie wolno. Niecierpliwie stulkał palcami w dźwignię obrotów silnika. Pchnąć by ją tak na- 133 przód, daleko, do końca. Poczuć nerwowe drgnięcie samolotu, gdy ten przebija się przez niewidzialną dla oczu ścianę prędkości dźwięku i przyspiesza jeszcze, niezmordowany w szalonym pędzie ponad dwóch tysięcy kilometrów na godzinę. Ale nie wolno. Jego lot byłby jak grom dla ziemi i wszystkiego, co na niej żyje. Dlatego trzeba się wlec z prędkością ledwie dziewięciuseit kilometrów na godzinę przez całych dwanaście minut. Skrzywił się na widok rozbitych w pył kropelek wody, które wędrowały leniwie po przedniej szybie kabiny. Jeszcze deszczu do szczęścia brakowało! Uważniej spojrzał na tarczę przyrządów pokładowych. Może przecież być jeszcze gorzej niż teraz. Chmury pędzą tuż nad kabiną, są coraz niżej, jeszcze chwila i otulą nos samolotu, pochłoną go, właśnie już... Przesuwając wzrokiem po tarczach przyrządów na moment zatrzymał, oczy na wariometrze i wysokościomierzu. Samolot wznosił się. Dwieście metrów to wysokość dobra dla łącznikowej i śmigłowcowej awiacji, ale nie dla niego, pędzącego jak pocisk i ślepego w chmurach jak pocisk. Tysiąc metrów. Dokoła samolotu ciemno, bardzo ciemno. Oznacza to, iż od słońca dzieli go kilka tysięcy metrów chmur. — Ziemia. — Przycisnął włącznik nadajnika. — Pozwól wejść nad chmury. — Pozwalam — odpowiedziała natychmiast ziemia. 134 Pnie się więc dalej w górę. Szybko, po wariacku, obraca się wskazówka na wysokościomierzu. Dwa, trzy, cztery tysiące, już... Zmarszczył brwi na widok lekkiego .zwisu samolotu na skrzydło. Nie zauważ żył go w chmurze? Tak... Wyrównał samolot. Leciał obojętny na surowe piękno kipiącej masy obłoków. W pewnej chwili zerknął na zegar. Jeszcze pięć minut drogi do lotniska. Pięć minut do ponownego zanurzenia się w chmury. Spojrzał za burtę samolotu. Chmury biegły blisko i drwiły z samolotu zniekształcając na nierównościach jego cień. Były białe, srebrne, nieskalane w swej bieli, o ostro rysujących się brzegach, gęste i materialne, jak ściana, mur czy skała. Jak to możliwe, że można się o nie otrzeć, zanurzyć w nie i po chwili wyskoczyć w górę bezkarnie, zwyczajnie? Kiedy tylko chmury kończą się przed nosem samolotu, zawsze prawie spogląda na skrzydła, na kadłub, i szuka rys, pęknięć, śladów przebijania się przez mleczne tumany. Nie ma żadnych zadrapań. Uśmiecha się wtedy z własnej głupoty, wie, że przecież nie może być inaczej, że chmury to tylko para wodna, zgęszczona, ale jednak tylko para i nic innego. Jeszcze trzy minuty lotu. A jeśli mniej lub więcej niż trzy, to co? Nic! Siedzą go z ziemi, prowadzą oczami radarów, niechby spróbował odchylić się o kilometr w bok od nakazanej trasy, natych- 135 miast wpędziliby go w nią z powrotem. Jestem teraz jak gdyby w górach! Uśmiechnął się patrząc na biel chmur. Zupełnie jak w górach... Białe, ośnieżone szczyty i ja na ścieżce. Ściśle wytyczonej, tyle że nie oznakowanej. Przydałyby się tu, nad chmurami, takie znaki jak na szlaku turystycznym. Pamiętam, szliśmy kiedyś z Gromka przez Kuźnice na Halę Kondratową. Mijaliśmy wymalowane na drzewach i głazach znaki szlaku. Na rozwidleniu ścieżek zobaczyłem tabliczkę — „Hala Kondratową 3/4 godz". Ktoś dopisał u dołu „biegiem". Śmieliśmy się chyba przez pół drogi. Jedno słowo dopisał, figlarz, a ile w nim drwiny, złości, zmęczenia. O, gdyby i tu, na tym cumulusie z lewej strony, była taka tabliczka: „Ziemia — 2 minuty". Dość, dość! Zaraz trzeba będzie pójść w dół, przestać myśleć o głupstwach, zacząć pracować. Pomogą mu, to prawda. Nieomylnie wepchną go w wytarty tor systemu podejścia do lądowania. Będą przekazywać mu komendy, będą natychmiast korygować jego błędy. Może nie będzie błędów? Wątpliwe! Fakt, nie dopuści do dużych, katastrofalnych, ale przecież na pewno popełni takie małe, kilkustopniowe, 'kilkunastometrowe, i niegroźne, dające się poprawić drobnym, nieuchwytnym dla oka ruchem sterów. Ot, pomyśli tylko, że trzeba poprawić kierunek czy wysokość, i już, gotowe. Minuta. Spojrzenie na boki, na podbie- 136 gunowy krajobraz chmur rozjarzonych blaskiem słońca, na niebieskie niebo, zimne, niegościnne. A przecież nie jest wysoko, raptem siedem tysięcy dwieście metrów. Czyli że pod nim jest siedem tysięcy metrów chmur i tylko dwieście metrów powietrza, dwieście metrów'przestrzeni, z której widać ziemię, domy, pas lądowania, wszystko. Ale zanim zobaczy, zanim zamelduje się na prostej' do lądowania, ma jeszcze do przebycia te siedem tysięcy metrów w stałej masie chmur. Był w niej setki razy. Wie, iż najpierw będzie zwariowane opadanie z prędkością kilkudziesięciu metrów na sekundę, potem zmniejszy je nieco, jeszcze później, blisko już ziemi, jakieś tysiąc metrów od niej, będzie się skradał w dół skąpo odliczając metry zniżania, broniąc się rozpaczliwie od zerknięć poza tablicę przyrządów, od szukania ziemi. Szukanie ziemi... Podświadome, szkodliwe, zgubne nawet. Po co szukać, gdy wiadomo, że jeszcze się jej nie zobaczy? Chmury, ciągle chmury, a chcesz zerknąć, bo nuż w przerwie między nimi ujrzysz ziemię i cały skomplikowany pilotaż oparty na wskazaniach przyrządów okaże się zbędny, ponieważ będziesz widział! Od razu znikną wątpliwości, gdzie jest ziemia, bo będziesz ją czuł. Będziesz jej mieszkańcem. Ale dopiero wtedy, gdy ją zobaczysz, gdy będziesz pod chmurami. Już... Ma pozwolenie ziemi i może się 137 zniżać. Pochylił głowę, tak by mieć przed oczami tylko tablicę przyrządów, by nie widzieć niczego, co rozpraszałoby uwagę. Leciutkie drgnięcia przebiegają falami po drążku sterowym. Noszenie, podpowiada mózg. Potężne prądy, przez które przewierca się jak pocisk. Ciemno. Coraz ciemniej. Aż żal, że nie można zabrać ze sobą pod chmury trochę blasku, który pozostał nad nimi. Ledwie wyczuwalne stukanie o szyby i kadłub. Deszcz, grad, nie wie, nie spojrzy, nie może, nie wolno, choć aż skręca go z ciekawości, zresztą już po wszystkim, już nie warto patrzeć, już nic nie bębni o szyby, samolot opada spokojnie, bezgłośnie, miękko jak liść. Czy dobrze wyjdzie nad lotnisko? Chciałby dobrze! I nie wolno mu inaczej. Bo niebezpiecznie. I koledzy śmieliby się z niego, dranie... Jak ciemno teraz, prawie jak w nocy, choć dopiero za pół godziny minie południe. Jeszcze sześćset metrów ściany do przewiercenia. Mato. Trzeba uważać. Teraz bardziej niż kiedykolwiek trzeba uważać. Widniej jakby trochę. Czyżby zbliżał się do końca chmur? Nie, nie spojrzy, nie wolno, ciągle jeszcze nie wolno; Jeszcze dwieście metrów, jeszcze sto... Już! Szybko, po złodziejsku zerknął przed siebie. Jest. Chmury ciężko wloką się tuż nad nim. A pod samolotem ziemia. Przed nosem miga lśni mokry od deszczu pas lądowania. Mgła zamyka hory- 138 zont w ciasny, kilkukilometrowy krąg. Nieważne to teraz, wszystko nieważne. Jest pod chmurami, nad lotniskiem, dokładnie tu, gdzie powinien być. — Ziemia, sto piąjty na prostej — powiedział spokojnie, rozglądając się badawczo dookoła. Zatrzymał wzrok na skrzydłach. Całe, gładkie, stwierdził i wzruszył ramionami. Znów te głupstwa. — Pozwalam: lądować, sto piąty — odpowiedziała ziemia. Wyprostował się w fotelu, ocenił warunki lądowania, jednym rzutem oczu przeliczył prędkość, wysokość, odległość, zniżanie, obroty silnika, kierunek wiatru, poprawki w torze lotu. Zapomniał o chmurach, o wszystkim, co dzieliło go od prostej do lądowania. Bo na prostej, ostaltniej prostej dzielącej od ziemi, nim człowiek doczeka się radości, iż znów jest na dole, nim przyjdzie mgnienie żalu, że już się nie jest w powietrzu, nim więc doczeka się piśnięcia opon o beton pasa, musi być czujny, szybki, twardy jak,., no, jak pilot. Uwaga, idą celei Słońce obiegło już dwie trzecie swojej dziennej drogi i zajrzało w okno stanowiska dowodzenia. Wiatraki pod sufitem pracowicie miesiły gorące popołudniowe powietrze. Dyżurny przerwał leniwe pogwizdywanie, spojrzał z wyraźną naganą w stronę jasnego okna i przesunął jeden ze stu hebelków na szerokim pulpicie — ciężkie, czarne zasłony z cichym brzękiem zakryły okno i w stanowisku dowodzenia zapanował półmrok. Jest cicho, spokojnie, sennie. Dyżurni kreślą na przezroczystych mapach drogi samolotów sunących nad Polską. Krótkie spojrzenia do ksiąg przy pojawianiu się każdego nowego, szybko wędrującego punktu —• jest, planowany przelot, wszystko w porządku, aż nudno... I nagle w południowo-twschodnim krańcu Polski ukazuje się kilka punktów. Cóż to za wyprawa? Sprawdzenie w księdze przelotów. Nie ma ich! Dyżurny zaniepokoił się nieco, sięgnął do wyłącznika urządzenia głośnikowego. 240 — Analiza... — wywołał placówkę, która pierwsza zajmowała się oceną sytuacji na niebie. — Słucham! — rozległ się wysoki głos dyżurnej operatorki. — W kwadracie... 'kilka celów. Kto to jest? — Już sprawdzam... Może nie ma o co robić szumu? Może zaraz kreski wyznaczające kierunki lotu odchylą się na wschód? Nie! Ręka plan-szecisty przedłuża drogę samolotów prosto na zachód. — Wszyscy na stanowiska! — powiedział ostrym głosem. — Nie ma ich w planie — zgłosiła się dyżurna z Analizy. — Co tam macie? Generał! Zajęty pracą dyżurny nie zauważył wejścia dowódcy. Chciał wstać, złożyć meldunek, ale generał ścisnął go lekko z;a ramię, aby pozostał na miejscu i pracował. — Wszyscy oficerowie, proszę na stanowiska. Meteorolog! Sytuacja! — Podaję: chmury wysokie i średnie, nie niższe niż dwa tysiące metrów. Widzialność nie mniejsza niż pięć kilometrów. — Głowa? — pyta krótko generał. Kapitan zawahał się. Stare pytanie dowódcy. Czy odpowiada głową za meldunek? Jakby mógł przewidzieć wszystko, jakby decydował o wiatrach, mgłach, bu- Г41 rzach... Czy przeanalizował dokładnie sytuację? Pewnie! — Głowa, obywatelu generale. — Dobrze. Artylerzyści gotowi do pracy? — Tak jest! — odpowiedzieli od swego stołu oficerowie kierujący artylerią przeciwlotniczą. — Środki radiotechniczne gotowe? — Gotowe! — odparli specjaliści od radarów. — Lotnictwo gotowe? Lotnictwo! — powtórzył generał niecierpliwie. — Gotowi!? — Tak jest! > — Ilu poszło już w górę od Kowalskiego? — Czterech. A od Harmozy trzech. — Taaak. Na razie powinno wystarczyć. — Patrzyli na nowe znaczki samolotów, które wyruszyły naprzeciw intru-, zom. — Czy nasi nie idą zbyt blisko siebie? — zaniepokoił się generał. — Ich trasy krzyżują się! — Jedni idą już na dziesięciu tysiącach, a drudzy na dwóch. Nie może być kolizji. — „Kabina 12" — rozległ się z głośnika nowy głos. — Ja „Zwrotnik", jak słyszysz? — „Zwrotnik", ja „Kabina 12", bardzo dobrze! Idę na piętnaście tysięcy metrów. — Zrozumiałem. Przed tobą dwa cele. — A dlaczego on leci sam? — zaniepokoił się generał. — Gdzie jego para? — Idzie minutę za nim, o, proszę spojrzeć na planszet. — Niedobrze! — Generał stuknął dłonią o pulpit widząc, że samolot idący za pierwiszym jest jednak dość daleko w tyle. — Przecież oni manewrują szybkością i wysokością. — Potem generał energicznie pochylił się nad mikrofonem. — Kierunek Pierwszy! — Tak jest! — Puść do strefy trzecią parę samolotów. Kierunek Drugi! — Tak jest! — Postaw parę samolotów w natychmiastową gotowość do startu. Kierunek Trzeci! — Tak jest! — zgłosił się następny dyżurny. Generał nie spuszczał teraz oka z linii wydłużających się nad Polską i kierujących się do centrum kraju. — Po przeciwdziałaniu sprowadź samoloty do siebie i przygotuj je do następnego startu. ----Obywatelu generale — powiedział ktoś nieśmiało za plecami oficerów. — Nie przeszkadzać! To był meteorolog. Dyżurny zdecydowanie dotyka ramienia dowódcy. — Obywatelu generale, ostrożnie! — Głowę dawałeś! — Tak jest... ale idzie burza. Prosto na Trzeci Kierunek. Deszcz, silny wiatr, wyładowania atmosferyczne, obniżenie podstawy chmur do stu metrów... — Do diabła! Kierunek Trzeci! 142 143 — Słucham... — Kieruj samoloty na lotnisko zapasowe. A na planszetach coraz większy galimatias linii. Białe, czerwone, żółte. Te czerwone to nasze samoloty. Idą w stronę białych, chwilę biegną po zbieżnych torach, potem, po krótkim meldunku o wykonaniu przechwycenia/ planszecista ściera obie linie. Ale już pojawiają się nowe... — Kierunek Pierwszy! Do strefy 14 daj jednego szybkiego! Kierunek Trzeci! Z północy idą do ciebie dwa cele. Dalej na wschód masz jeszcze jeden! — Widzę. Przeciwdziałam. Komendy, meldunki, rozkazy... sprawnie, jeden goni drugi. Co tu jest najważniejsze? Maszyny, automaty śledzące przestrzeń nad Polską? Czy raczej ludzie, doskonale kierujący tymi maszynami i umiejący je bezbłędnie wykorzystać. Taaak. Ludzie. Cóż bez nich znaczą te cudowne maszyny? Nic! Oni wybierają zadania, określają kolejność pracy i ważność celów. Ludzie... ' — Kierunek Pierwszy, dla was cel numer trzysta! — Proponuję, aby cel trzysta przekazać artylerii — podpowiada z boku szef artylerzystów, zaniepokojny pomijaniem jego żołnierzy w ćwiczeniu. — Nie dojdzie do was — protestuje Analiza. — Dojdzie! Już jest na granicy strefy działania artylerzystów. Wszystkie cele 144 pchają się na Łódź... — mówi półgłosem generał. — Ale gęsto! Kierunek. Pierwszy! Ile macie w powietrzu? — Cztery szybkie — natychmiast odpowiada dyżurny Kierunku. — Teraz startują jeszcze dwa. — Proponuję podnieść w górę jeszcze cztery samoloty — wtrąca szef lotników. — Zgoda! Kałkus... — Generał spogląda na pułkownika, twórcę wspaniałych odrzutowych zespołów akrobatów powietrznych. — Ilu uruchamia Harmoza? — Dwa. — Dodaj jeszcze dwa. Trzeba zatrzymać tę falę. Analiza? — Tak, słucham? — Pilnie obserwować południe. Tam musi być jeszcze dużo celów. — Sprawdzam... — Przekazujcie je na Kierunek Drugi. Im zostało najwięcej samolotów. — Harmoza ma wszystkich w powietrzu — zameldował pułkownik Kałkus. — A ci, którzy wylądowali po wykonaniu zadań, będą gotowi do startu za kilka minut. — Osiemnasty nam uciekł! — Gdzie?! — Generał odwrócił się szybko do planszetu. Tak. Jeden samolot przeciwnika uparcie idzie w stronę wytkniętego celu. — Stefanowicz! Ile masz samolotów? Dawaj dwa do strefy 18 i 19! — Obywatelu generale, telefonogram. Pilny. — Nad dowódcą pochyla się dyżurny łączności. 7 — Dwa kalendarze 145 — Nie teraz! Kalkus, wyjaśnić, сім u Stefanowicza! — Wysłał właśnie dwa ostatnie... — Co mi tu bujasz?! Niech weźmie jedną parę od sąsiadów! I to szybko! I Łodzi mi pilnujcie! — Daję tam jeszcze dwa limy. — Bardzo dobrze. A szybkie oszczędzaj! Kto wie, ile celów jeszcze będzie szło. ■—■ Artyleria zniszczyła osiemnasty! — No! Dobrze. Jakie rezultaty prze-ciwdziałań? — Lotnictwo zwalczyło dziesięć celów, artyleria sześć. — Kierunek Drugi! Macie trzy dalsze cele. Idą do was na dziesięciu tysiącach. Sił macie dość? — Mam znów gotowe do startu cztery samoloty. Nie! Trzy. Jeden pilot zachorował. — Mało... — zżymał się generał. — Melduję, że wchodzimy do pracy — rozlega się z głośnika głos dyżurnego urządzeń radiotechnicznych. — No! — Generał jakby rozprężył się. — Jeszcze jedna stacja. Teraz, to już nam żaden nie ujdzie. To znaczy, nie powinien — poprawił się zaraz. — Do pracy, towarzysze... Jeszcze jedna fala kresek sunących uparcie od granicy. Rusza przeciw nim rój naszych samolotów. Artylerzyści w swoich strefach też nie próżnują. Na 146 świetlnej tablicy raz po raz zmieniają się liczby mówiące o skutecznym przeciwdziałaniu — myśliwcy przechwycili już dwanaście samolotów, szesnaście... Artylerzyści idą krok w krok za lotnikami. Przychodzi wreszcie chwila, gdy od granicy nie zbliża się ani jeden cel. W powietrzu znajdują się tylko cztery samoloty wracające z ' przechwyceń. Gdy wylądują, obiegną je technicy, szybko przygotują do następnego startu. Piloci nawet nie wysiadają z kabin. Siedzą opięci (pasami, w hełmach na głowach, zasłuchani w radiowe głosy dalekiej walki i spoglądają niecierpliwie — kiedy wreszcie technik da znak, że wszystko gotowe, kiedy kierownik lotów wywoła numery czekających i powie krótko — uruchamiaj silnik! Pusto na planszecie. Górą, na północy, tuż przy wybrzeżu wyciąga się długa, prosta linia. To nie cel dla ćwiczących. To tylko „pasażer" lecący z Leningradu do Berlina. I teraz na stanowisku zaczynają się najgorsze minuty. Czy koniec treningu? A jeśli tak, to jakie są jego rezultaty?, Zaraz generał sięgnie do słuchawki telefonu. Połączy się z innym generałem, który kierował, atakiem z. lotnisk odległych o kilkaset kilometrów. Zapyta, ile samolotów było w akcji. I zaraz potem, słuchając odpowiedzi, spojrzy na tablicę, na której w tej chwili widnieją liczby — 18 147 і II. Tyle przechwycili myśliwcy i zniszczyli artylerzyści. O! Generał już rozmawia. Spogląda na tablicę... Nikt nie oddycha. Wszyscy czekają wpatrując się w twarz dowódcy jak w obraz. Zasępi się, czy... No, no! Nie skończy chyba tej rozmowy. O! Uśmiecha się! Dobrze więc było, mamy wszystkich, co do jednego! A na dworze, za zasłoniętym oknem już późna noc. Niebo w gwiazdach, z których żadna nie jest wędrującym samolotem. Trudny to był trening, nerwowy. Ale, co tu mówić, teraz gdy się skończył, przyjemnie jest spojrzeć na spokojne, ciemne niebo. Nad mapą — Będzie wylot czy nie będzie, ale na wszelki wypadek wyrysuj na mapie trasę — zdecydował dowódca eskadry i pochylił głowę nad grubą księgą zawierającą dokumentację lotniczej pracy. Andrzej obrócił się na pięcie bez słowa, zamknął za sobą drzwi i poszedł do pokoju pilotów. Wyjął z szafy mapnik, rozwinął mapę. Złożona w harmonijkę nie zajmowała, wiele miejsca, dopiero teraz, gdy rozprostował ją... Odsunął się o krok i spojrzał z zadowoleniem. Szmat ziemi. Jest nad czym latać. Podszedł bliżej, pochylił się nad stołem i wygładził mapę. Odszukał miejscowość, w której się znajdował, potem pojechał palcem po papierze do kropki wyznaczającej miejscowość, gdzie, być może, niedługo trzeba będzie startować. Zna tę mapę świetnie. No, nawet jeśli nie świetnie, to na pewno bardzo dobrze. I mapę zna, i ziemię, której mapa jest zmniejszonym obrazem. To nie powinien być trudny lot. Półtorej godziny przesu- 149 wania się w górę mapy, na północny wschód. Ruszysz palcem i już jesteś o trzydzieści, czy nawet pięćdziesiąt kilometrów. Jaka szkoda, że nie leci się z prędkością palca wędrującego po mapie... Jak pięknie by to było! Start, skierowanie samolotu na właściwy kierunek, raz, dwa, trzy i już pochylasz się na skrzydło nad lotniskiem docelowym. Nie, nigdy tak nie będzie! Przecież trzeba by było mieć na prędkościomierzu z siedem tysięcy kilometrów na godzinę! A może to wcale nie byłoby takie atrakcyjne? Czy znałbym wtedy dobrze każdy kąt? Czy zdążyłbym dojrzeć na ziemi tyle pięknych miejsc, tyle zakątków urokliwych, tyle domów i pałaców? Mowy by nie było! A tak, to będzie leciał z prędkością dwustu kilometrów na godzinę. Uśmiechnął się, sięgnął po linijkę i jednym pociągnięciem ołówka połączył kreską dwa kółka na mapie. Odchylił się nieco, przyjrzał mapie. Piękna trasa. Rzeki i miasteczka, jeziora i lasy, tory i drogi, wszystko przecina kreska trasy, wszystko to zobaczy, gdy tylko wyruszy w drogę. Zobaczy... a czy to nie zabawne, że nigdy nie widział tego normalnie, z ziemi, jadąc samochodem fezy pociągiem? Zna Polskę z góry, z oddalenia. Piękna jest. Dziwne to może, ale z powietrza, z pewnej wysokości, szczególnie mocno odczuwa się jej piękno. I żal, wielki żal, że w czasie wędrówek po ziemi nie sposób odnaleźć tych wszystkich cudów, jakie widzi się z kabiny samolotu. Tak, zna Polskę z góry. Już teraz, nie przyglądając się zbyt długo mapie, wie, że po siedmiu minutach liotu przeleci nad drogą, którą nigdy w życiu nie jechał, ale doskonale pamięta, że jeszcze przed dwoma laty była to wąska, zatłoczona droga, a teraz samochody jadą swobodnie i bezpiecznie po dwóch jezdniach oddzielonych pasem młodziutkiej' zieleni. Pięknie się pewnie jedzie tą drogą... ale zaraz zniknie mu z oczu za ścianą lasu, i tyle będzie ją widział w tym locie. A później, po czternastu minutach lotu pojawi się jezioro. Przetnie je przez środek, jezioro jest rozległe i nad środkiem wody przychodzą do głowy głupie myśli — na przykład — gdyby tak nagle przerwał silnik, to pewnie nie dopłynąłby do brzegu, dlatego też powinien lecieć w tym miejscu co najmniej dwieście metrów wyżej niż zwykle i wznieść się na tę wysokość jeszcze przed jeziorem, bo kiedy już się jest nad nim, to za późno na taki manewr. Więc jezioro... pamięta je puste, z dzikimi zarośniętymi brzegami, czarne lub zielone w zależności od tego, jakie chmury snuły się akurat nad nim, gdy przelatywał. Teraz brzegi jeziora kraszą gęsto ustawione domki, pawilony, pomosty, a taflę wody kroją rozchodzące się szeroko smugi powstałe od 'kajaków, rowerów wodnych i motorówek. Dziś też tak 150 151 będzie. Patrząc na kolorowe parasole, na rojne łąki, chciałoby się być tam, na ziemi, wśród ludzi, cieszyć się słońcem i wodą. I nawet będzie żałował, że musi być nad nimi, wysoko, że za chwilę zniknie z oczu ta sielanka, że zastąpią ją rozległe lasy, że zaraz zacznie .wypatrywać innych znajomych sobie obiektów leżących przed nim daleko na horyzoncie — wież białego kościoła, wzgórza ze słupem linii wysokiego napięcia — i zapomni wtedy o plaży, będzie patrzył, jak wolno, niedostrzegalnie prawie ubywa kilometr za kilometrem powietrznej drogi. Spojrzał w okno. Pogoda, że trudno o lepszą. Będzie widać daleko, bo powietrze jest kryształowo czyste. Gdyby stały niskie chmury, padał deszcz lub nadeszła mgła, wtedy za jeziorem byłoby trudno. Lot nad lasami... opary wysnuwają się spomiędzy drzew,' ziemia rośnie w oczach, jakby biegła do nieba, pierwsze chmury suną tuż nad drzewami. W takiej chwili lot nad lasami jest niebezpieczny, trzeba uważać, bardzo uważać. Każdy pilot myśli wtedy z zazdrością o kolegach, którzy latają na szybkich i w tym właśnie momencie są gdzieś wysoko, ponad tym całym kitem, przez radio słyszy się ich głosy, jak spokojnie meldują, że lecą nad chmurami, w blasku słońca, mając nad sobą czyste, bezchmurne niebo. Ale to jest tam, nad chmurami. A tu... dookoła jest ciemno, mroczno nawet, krople deszczu wciskają się przez nie domknięte 152 okienko, a nie ma czasu, żeby docisnąć szybę, bo trzeba patrzeć na ziemię, która w każdej chwili może zrobić kawał i skoczyć w górę, wyrosnąć ścianą lasu lub pagórkiem właśnie tuż przed tobą. Dziś jest ładnie, słońce świeci dla wszystkich, a nie tylko dla tych, co nad chmurami, nie będzie musiał doszukiwać się ziemi wśród mgieł, wypatrywać niespodzianek. To dobrze, to bardzo dobrze. I zaraz pokręcił głową z uśmiechem. Co też mu do głowy przychodzi?! Gdy lata się w słońcu dzień, dwa czy tydzień, to któregoś dnia spogląda się w niebo z irytacją. Niech już wreszcie przyjdą chmury! Chcesz walczyć, chcesz, żeby znów było trudno. Paradoks? Nie! Pragniesz tylko potwierdzenia swoich umiejętności. Chcesz po raz nie wiadomo już który sprawdzić, że umiesz, że dasz sobie radę w złych warunkach, nie jesteś przecież pilotem „dobrej pogody" i nie na piękne oczy dali ci pierwszą klasę pilota. A gdy odnajdziesz lotnisko wśród mgieł, gdy koła samolotu dotkną lśniącego od deszczu pasa, jesteś zmęczony, ale radosny. Veni, vidi, vici. Zwyciężyłeś. Trudności, pogodę, kaprysy samolotu i własną słabość. Ale patrzymy dalej... za lasami, za wzgórzem widocznym z daleka, za torem kolejowym przyjdzie ominąć łukiem miasteczko, wysokie kominy kombinatu. Urósł ten kombinat w jego oczach. Nie widział go nigdy z ziemi, ale z powietrza 153 zna go doskonale. Patrzył, jak w szczerym .polu któregoś roku zażółciły się wykopy, jak coraz dalej od rzeki wciskały się między pola kanały, jak błotniste drogi ustępowały miejsca betonowym wstęgom, a na skraju miasteczka przybywało szarych bloków mieszkalnych. Wreszcie z pozornego bezładu zaczęły wyrastać szkielety hal, wież chłodniczych i kominów. Zwariowali... Spoglądał z oburzeniem na coraz wyżej pnący się w niebo ogromny komin. Przecież ma już ponad sto me-jj trów i ciągle jeszcze rośnie! Jeszcze parę lat i w ogóle nie będzie można nisko polatać. Co rusz to komin, wieża albo linia wysokiego napięcia. Przy złej pogodzie, przy ograniczonej widzialności można się rozpłaszczyć na takim kominie niczym mucha... Zużyła się już ta mapa, Andrzej wygładził 'pogięty, przetarty od częstego używania arkusz. Trzeba by ją wymienić na nową, są już przecież u nawigatora nowsze arkusze. Tyle że i te nowsze też nie będą takie zupełnie aktualne, uśmiechnął się przekornie. Mają los ci spece od map, choćby co miesiąc nowe drukoiWali, to i tak zawsze coś nowego urośnie. Ileż jest tych zmian... nie ma ich na mapach, ale on ma je w oczach, dostrzega je z niewiarą, ze zdumieniem i radością. Tam za kombinatem będzie pewnie nudno. Ciągnie się tam teren-, na którym nie ma jeszcze wielkich arterii, nie biegną tamtędy kolejowe szlaki. Wśród drzew kryją się jedynie gromadki skromnych domków pomalowanych wapnem lub wściekle niebieską farbą. Wszystko tam zastygło w bezruchu. Rzadko tylko wśród tych domków sprzed pół wieku zaczer-wieni się niespodziewanie klocek nowego budynku. Nic dziwnego, wielkie budowy są stamtąd daleko. Takiego nudnego lotu będzie z piętnaście minut. Niełatwo tam nawet zorientować dokładnie swe położenie, bo w dole nie ma nic charakterystycznego, wszystkie wsie identyczne, monotonne, teren płaski, brrr... Ale i to ucieknie za ogon samolotu. Błyśnie wreszcie w słońcu rzeka, las kominów wystrzeli ku niebu, potem znów będzie rzeka, las, tory, droga, teraz zmiana gonić będzie zmianę i nie nadąży się z ich rejestrowaniem. No i zaraz pojawi się lotnisko. Zna, je doskonale. Siadał na nim dziesiątki razy, trafiłby na nie na ślepo, przy każdej pogodzie. — Andrzej... — Do pokoju zajrzał dowódca. — Przygotowałeś się? — Już kończę. — To i dobrze. Bo jednak trzeba lecieć. — Kiedy? — Jak najprędzej. . — Idę więc do samolotu. — Andrzej począł składać mapę w długi pas, na którego wierzchniej stronie czerniła się wykreślona trasa. — Zaczekaj! Trzeba lecieć, ale nie tam, gdzie się szykowałeś. Polecisz na południe, aż pod Zamość... 154 155 — To świetnie! Dawno już nie widziałem Zamościa z góry. — Ale wypadnie ci lecieć właściwie bez przygotowania... — Nic wielkiego! Trasę znam też wcale dobrze. Wiesz, w dwudziestej trzeciej minucie lotu, kilometr z prawej strony od trasy lotu będzie skrzyżowanie drogi z torem kolejowym. A w trzydziestej ósmej minucie... ech, co ja ci będę mówił! Sam pewnie wiesz nie gorzej niż ja. Urodziny na Synaju Jędrek długo patrzył za samochodem, który kluczył pomiędzy domkami wyludnionego osiedla. Jeszcze raz błysnęła w słońcu biel karoserii gazika, jeszcze raz zobaczył na burcie wozu duże, czarne litery UN i już koniec, warkot silnika rozmył się w lekkim poszumie wiatru wiejącego od zatoki. Został sam na poszczerbionych stopniach parterowego domku, obok którego burzył się wał kolczastych, bezlistnych, wyschniętych na słońcu krzewów. Pusto, cicho, obco... Obejrzał się w czerń szeroko otwartych drzwi. Dochodził stamtąd brzęk naczyń i puszek ustawianych przez Staszka, który przybył, tu już przed kilkoma dniami. Teraz mieli żyć w tym opuszczonym osiedlu nad Zatoką Sueską we dwóch tylko — sami, zdani wyłącznie na siebie, ciągle dyżurujący saperzy z kompanii inżynieryjnej. — Chodź, pomożesz! — zawołał Staszek. — Napatrzysz się. Do znudzenia się napatrzysz. > 257. Jędrek wszedł do wielkiego zupfełnie pustego pokoju o porysowanych przez odłamki pocisków ścianach. Stały tam tylko dwa polowe łóżka równo zasłane zielonymi śpiworami. Nad łóżkami sterczały wysoko w górę moskitiery rozpięte na drucianych pałąkach. Okna, teraz bez szyb, przysłonięte były okiennicami; potok dziennego światła wlewał się przez otwarte drzwi. — To mówisz, że w sobotę nas zmienią? — spytał Staszek, biorąc się do układania zapasów żywności i saperskiego sprzętu. Sporo tego było. Kilka kartonów różnych konserw, cztery bochny chleba, które tak należało owinąć, aby nie wyschły na kamień, termos z wodą, paliwo do kuchenki. Obok piętrzyły -się-.wykrywacze min, saperskie macki, błękitne .hełmy z białymi literami UN, białe i czerwone chorągiewki, którymi wyznaczano sprawdzony teren, taśmy parciane, szpadle i kilofy, piły i siekiery... całe gospodarstwo, bez którego ani mowy o pracy i życiu na pustyni. — Jeśli nic nie przeszkodzi, to przyjadą. — A co może przeszkodzić?! — zdziwił się Jędrek. — Sto powodów. Choćby taki most na kanale. Nie rozwiną go i cześć. Jak się bez mostu dostać tu, na Synaj? — No tak... ale żywności starczy nam tylko do soboty! I co dalej? — Na upartego, to i 'do poniedziałku wystarczy tego, co mamy. Jest tu jeszcze 158 parę puszek jakiegoś paskudztwa, co to da się zjeść tylko w razie wielkiego głodu.. — Paskudztwa... — Kanadyjskie jakieś czy angielskie, diabli wiedzą, ale jeść to trudno. Nieważne, grunt, że wody jest pod dostatkiem. Długo byłeś w Ismailii? — Przedwczoraj przyleciałem z Polski. — Przedwczoraj! A ja już dwa tygodnie w Egipcie. A tu, na Synaju, czwarty dzień. — Czwarty dzień! I sam tu byłeś? — Nie sam. Przecież był ze mną Janek, ten, którego ty zmieniłeś. Staszek odszedł od ułożonych przed chwilą rzeczy i spojrzał na nie krytycznie. — No, można wytrzymać. Jakoś to nasze gospodarstwo wygląda. Weźmiemy się teraz do uporządkowania garażu, a potem czas na obiad. Umiesz gotować? — Ja?! Gotować? Nie, ja nigdy... Staszek westchnął, pokręcił głową. — Mama pod nosek podtykała, co? Ale mi dali pomocnika! Jak jeszcze powiesz, że skarabeuszy się boisz, to-... — A co to takiego? — To nie wiesz! Masz ci los, dwa dni w Egipcie, na pustynię przyjechał i skarabeusza nie widział! Chodź na dwór, znajdziemy, zobaczysz. Wyszli na ostre, oślepiające słońce. Jędrek z miejsca spojrzał na wody zatoki, mieniące się wszelkimi odcieniami zieleni i błękitu. Staszek hie patrzył w stronę 159 morza, ale podszedł do żywopłotu, chwilę szukał w piasku i skinął na Jędrka: — Patrz, o tu... Mały, czarny, żwawo przebierający nogami żuk pracowicie maszerował głęboką koleiną pozostałą w piasku po samochodzie. Jędrek spojrzał w bok i metr dalej dostrzegł drugiego żuka, nieco dalej na piaszczysty garbik wspinał się jeszcze jeden. — Więc to są skarabeusze — powie-dział wolno. — Przypominam sobie z książek. Święte żuki starego Egiptu. Takie toto niepozorne. Kto by pomyślał. — Podniósł głowę i znów spojrzał na połyskujące w słońcu kolorowe wody zatoki. — Jakie piękne morze — westchnął cicho. — Pewnie, że piękne — przyznał Staszek. — Tyle że dookoła wszystko porozbijane, aż strach. Jędrek rozejrzał się uważnie wokół. Zryte okopami i lejami po pociskach pagórki, rozbite domy, szczątki zasieków i schronów, przechylony na bok, podziurawiony zbiornik wody tkwi na ażurowym, pokiereszowanym rusztowaniu. I on tu, gdzie kroku bezpiecznie zrobić nie można, w samym środku pustyni... — To pewnie będziemy rozminowywa-li — spytał Staszka, ale ten dźwignął brwi w górę i wzruszył ramionami. — Kto to wie? Jeśli przyjedzie sierżant i jeszcze ze dwóch chłopaków, to poszu- kamy min i niewypałów. Ale sami, nie. Dawno jesteś saperem? i — Od wiosny. — Pół roku więc. Dużo min widziałeś? — W szkole sporo. Małe i duże. Staszek prychnął drwiąco. — W szkole? Może jeszcze na planszach, co? A tu, na Synaju? — Przejeżdżaliśmy dziś obok pól minowych. . Widziałem przeciwpancerne, wielkie jak talerze, i widziałem malutkie, o, takie... jak buteleczka z atramentem. — Na oznaczonym i odratowanym polu minowym, co? Nic, do soboty, jak dobrze pójdzie, zobaczysz pewnie minę z bliska. Może nawet sam ją znajdziesz? A w ogóle... — Staszek przyjrzał się bacznie młodziutkiej, rumianej twarzy kolegi. — Ile ty masz lat? — A bo co? — nasrożył się Jędrek. — Nic, tak pytam. — Osiemnaście. — To co, na ochotnika do' woja poszedłeś? — Na ochotnika. Ojciec doradził. Jak trzeba, mówił, to nie ma co się mazgaić, lepiej prędzej odsłużyć. — Dziewiętnasty roczek ci więc idzie... — Jeszcze nie idzie. — Cooo! Może dziś osiemnaście kończysz? No, mów wreszcie! — Jutro... — To ci heca! Ale będziesz miał urodziny! Na Synaju. W pustym osiedlu. — Pewnie, że fajne. 260 161 — W takim razie to ja już sam coś do jedzenia zrobię, ale to będzie później. Najpierw robota. Chodź do garażu. Jest tam cały stos śmieci i gruzu. Trzeba to wynieść, bo nie' uchodzi, żeby przy Polakach był bałagan. Mozolnie minęły im ostatnie godziny dnia. Uprzątnęli garaż, gdy było już szaro. Wytrzepali zakurzone ubrania, obmyli się w miisce tak trochę po kociemu, bo wodę należało oszczędzać, potem zamknęli za sobą drzwi domku i Staszek zapalił naf-^ tową lampkę. Jędrek ani myślał siedzieć bezczynnie, pokroił chleb, otworzył puszkę margaryny, wyszperał w kartonowym pudle puszkę boczku. Staszek w tym czasie przygotował herbatę. Usiedli obaj przy składanym stoliku d w głębokiej ciszy zjedli to, co przygotowali. Potem raz jeszcze obeszli domek dookoła, sprawdzili czy wszystkie okna są 'zamknięte i po chwili byli obok drzwi, za tetórymi migotał żółtawy płomień naftowej lampy. Staszek wszedł do środka, a Jędrek wspiął się wąskimi schodkami przylepionymi do zewnętrznej ściany domku na taras. Wiatr wiejący od pustyni był teraz chłodny i natychmiast dobrał się do skóry przez cienki polowy mundur. Jędrek wstrząsnął się, skulił, ale nie schodził z tarasu. Zapatrzył się w morze zabierające połowę horyzontu. Nigdzie ani światełka. Pustka, cisza, tylko -z daleka dochodziło niekiedy jakieś szczekanie nie szczekanie. Dziwne, jak tu strasznie ci- cho. Są sami. Sami na przestrzeni wielu dziesiątków kilometrów. W najmniejszej z polskich pustynnych baz. Wspomniał, że ledwie przed trzema dniami szedł miejską ulicą, zaglądał do sklepów, kupował ostatnie drobiazgi potrzebne na pustynną wyprawę. Wszędzie było pełno ludzi, wszędzie było jasno i gwarno. A teraz... zszedł po omadku ze schodów, wsunął się do pokoju, dokładnie zamknął za sobą drzwi. Staszek był już w łóżku i utykał wokół siebie moskitierę. Tuż obok, na taborecie, leżał karabinek. — A -to po co? — zdziwił się Jędrek. — Niebezpiecznie tu, na odludziu? — Niby nie, ale zawsze tak jakoś raźniej się człowiek czuje — odparł Staszek. — Kładź się. Wstajemy o świcie. Jędrek spał niespokojnie, budząc się przy każdym najmniejszym szeleście czy brzęczeniu komara za moskitiierą. Usnął mocno dopiero nad ranem i był bardzo nierad, gdy Staszek zaczął stukać naczyniami. Wyskoczył spod śpiwora. W pokoju panował doibkłiiwy chłód. Niebieskawy płomyk w lampie ogrzewczej bezskutecznie walczył z zimnym wiatrem, wdzierającym się przez екпа bez szyb przesłonięte tylko poprzestrzelanymi 'okiennicami. By się rozgrzać, począł więc pomagać przy śniadaniu, ale mie zdążyli usiąść do stołu, gdy zamarli bez ruchu. Samochód jedzie! Staszek podszedł do drzwi i otworzył je szeroko. Drogą zbliżał się ku osiedlu biały gazik. 162 163 — Nasi? — spytał Jędrek, stojąc obok kolegi. — A któż by? Patrz, jest porucznik, jest sierżant, będzie, bracie, duża robota!. W godzinę później wszyscy wsiedli do samochodu. Po -kilku kilometrach jazdy porucznik wyjął mapę i odszukał na niej oznaczony prostokąt. — Tu stajemy! Wszyscy wysiadać i przygotować się do pracy. Stanęli na zbiórce. Hełmy ha głowach. W dłoniach wykrywacze min. Na plecach kołczany pełne minerskich białych i czerwonych chorągiewek. — Pierwszy pójdzie Jędrek — powiedział sierżant i spojrzał na sapera, stojącego w środku krótkiego szeregu. — Ja... — szepnął Jędrek i obrócił się ku kolegom, jakby szukał pomocy. On ma aść jako pierwszy. — Tak jest — zameldował wreszcie po kilku sekundach wahania. — Należy ci się. To urodzinowy prezent — porucznik uśmiechnął się lekko i zaraz spoważniał. — Uważajcie, koledzy, to nie żarty. No, Jędrek, wystąp! Wolno przesunął ramką wykrywacza nad powierzchnią piasku. Jednostajny, \ monotonny sygnał w słuchawkach. Nic nie ma. Czysto. Drobny kroczek naprzód, znów przesunięcie ramki nad piaskiem i znów, i znów. Zapomina się o wszystkim. Oczy wpatrzone w piasek. W słuchawkach monotonnie jęczący sygnał. Nie ma nic, nie ma nic ~ jak maszyna, wol- 164 niutko, niepowstrzymanie posuwa się naprzód, co kilka «kroków wyciąga zza pleców białą chorągiewkę i wtyka ją w piasek, zaznaczając brzegi sprawdzonego pasa ziemi. Drgnął, gdy tuż za nim rozległ się głos dowódcy patrolu, który kazał mu wbić jeszcze jedną chorągiewkę i zawrócić. Wtedy dopiero obejrzał się. Uszedł dobre czterdzieści metrów od drogi. W lewo od sprawdzonego przez niego pasa piasku szło wolno, z wysuniętymi przed siebie wykrywaczami dwóch saperów. — Spociłeś się — powiedział półgłosem sierżant, patrząc bacznie na Jędrka. — Ja! — oburzył się chłopak, ale w tej chwili poczuł, jak po policzku biegnie kropla potu. — Tak — sprostował. — Sam nie wiem, kiedy. — Odpocznij chwilę. — Jest! — krzyknął saper, sprawdzający teren tuż obok i podniósł rękę w górę. — Przerwać pracę! Padnij! — rozkazał porucznik od drogi. — Już idę do ciebie! — zawołał ruszając ku znieruchomiałemu saperowi. Jędrek z nosem tuż przy brudnym piasku patrzył, jak porucznik ukląkł na ziemi i począł rozgarniać ją delikatnie dłońmi na boki. Po chwili wstał z kilkoma zardzewiałymi łuskami po karabinowych nabojach w dłoni, jeszcze parę powolnych ruchów wykrywaczem i już można iść dalej. — Tu stawaj — sierżant wskazał Jędr- 165 kowi nowe miejsce. — I pamiętaj: wolno, ostrożnie, pięć razy sprawdź, nim postąpisz krok naprzód. Znów pisk w słuchawkach. I nagle zmiana tonu! Szybko wrócił ramką wykrywacza do miejsca, gdzie nastąpiła zmiana. Tak. Coś tam jest! — Mam! — wrzasnął głośno, zbyt głośno, bo wszyscy drgnęli i spojrzeli ku niemu. — Nie krzycz tak, bo od samego głosu wybuchnie ci ten twój skarb — pokpiwał sierżant, który natychmiast znalazł się za nim. — No, popatrz, co tam jest. Co się gapisz — dodał widząc zdumienie w oczach żołnierza. — Sam popatrz. Śmiało. Jędrek ukląkł, odłożył na bok wykrywacz, delikatnie musnął dłońmi piasek. Suchy, gorący. Strumyki ziarenek osuwały się po ścianach dołka. Wciąż jeszcze nie czuł pod opuszkami palców twardego kształtu ukrytej śmierci. — Sprawdź teraz wykrywaczem, gdzie to dokładnie jest — poradził sierżant. — Bo się tu jeszcze do wody dokopiesz. I wolno, ostrożnie... Jędrek posłusznie przesunął ramką nad dołkiem. Złowił zmianę tonu na dnie wykopanego zagłębienia. Odsuwał piasek delikatnie. Dookoła niego było bardzo, bardzo cicho. Jest! Cofnął szybko palce, które dotknęły twardego, chłodnego metalu. Pod- 166 niósł głowę i napotkał poważne oczy sierżanta. —• Spokojnie — powiedział ten cichym głosem. — Odkopuj dalej. Tylko nie spiesz się. Podłużny przedmiot. Pocisk? Chyba tak. Dół wydłuża się, poszerza. Zasapał się Jędrek, hełm na tył głowy odsunął. Odpoczął chwilę i znów kopał. Już wiedział, że to nabój armatni. Razem z łuską ma chyba z metr długości. Nie wolno zostawić go na sprawdzonym odcinku — może być niebezpieczny. — Dobrze — usłyszał za sobą głos porucznika. — Odsuń się, ja go obejrzę. Wyprostował zgięte' plecy i cofnął się o kilka kroków. Ale nim odsapnął jak należy, -porucznik kazał mu odejść aż do drogi. Po chwili dźwignął w górę nabój i brnął z nim przez piaski, idąc na skraj sprawdzonego już pola. — Potem go zabierzemy. Ale miałem fart! — powiedział Witek z zazdrością. — Pierwszy raz pracujesz i od razu znalazłeś taką sztukę, a ja już dwa tygodnie szukam i ledwie trafiłem na pudełko po papierosach. — Na stanowiska! — wołał z daleka sierżant. Po dwóch godzinach pracy, gdy Jędrek zakończył trzeci przemarsz przez sprawdzany prostokąt pustyni, sierżant rozkazał mu wracać do samochodu. Na otwartej tylnej ściance wozu piętrzył się stos kromek chleba, stały kubki z kawą. Sa- 167, perzy zdjęli hełmy, odłożyli na bok wykrywacze min. Obrócili się twarzami do wiatru, jedli wolno, bez słowa, patrząc na niedalekie morze, na kępę palm rosnących w zagłębieniu terenu ■— jedyny zielony punkt znajdujący się w tym rejonie pustyni. — Wiesz, ile jest kilometrów od tych palm do następnych? — spytał Witek. — Może z dziesięć lub piętnaście — zaryzykował Jędrek pamiętając, iż dookoła jak okiem sięgnąć ciągną się piaszczyste wzgórza porośnięte tu i tam niewielkimi kępami kolczastych krzewów. — Piętnaście?! Równo trzydzieści osiem! Zmierzyliśmy w ubiegłym tygodniu, gdy jechaliśmy na południe. Nie odpowiedział. Zapatrzył się na rozkołysane wiatrem wierzchołki palm. Skąd wzięły się na tym pustkowiu? Czy posadził je człowiek? Czy może wiatr przyniósł aż tu nasiona? Zaraz! Czy zawsze była tu pustynia, czy dopiero przyszła wraz z wojną, która tak brutalnie obeszła się z nadmorskim osiedlem, w którym spędził ostatnią noc. Spojrzał dalej, ku postrzępionym, rozsypującym się pustynnym górom. Jakie srogie. Bure, brązowe, granatowe, miejscami fioletowe albo pąsowe. Kto by pomyślał, że na pustyni mogą być tak zdumiewająco urzekające, choć przecież dzikie góry, których nie uczepi się ani krztyna zieloności. — Ładnie tu — powiedział niespodzie- 168 wanie, aż wszyscy drgnęli i spojrzeli na niego nieufnie. Chory, czy co? — Podoba ci się na pustyni? Naprawdę cd się podoba? — Tak! Te góry, ta cisza, te kilka palm. I morze, i niebo — wszystko! — Może to i prawda — rzekł Witek i westchnął. — Ja tam bym wolał być w lesie. W naszym lesie. Śnieg pewnie już spadł. Leży na gałęziach. Ech, tam dopiero jest ładnie! — Koniec przerwy! Jeszcze jeden pas został dla każdego — powiedział sierżant. — Jędrek idzie pierwszy. I znów wolno, uważnie, niczym maszyna, Jędrek posuwa się do przodu. Rytmicznie porusza przed sobą ramką wykrywacza. Czasem przystaje, dłużej wodzi ramką nad jakimś miejscem. Dochodzi wreszcie tam, gdzie zatknięte w piasek chorągiewki tworzą długą, kilkudziesięciometrową linię. Wraca na drogę. — Skończyłeś swoją pierwszą robotę — powiedział sierżant. — Skończyłem. — I jak było? Nieopanowany ruch ramionami. — Dobrze. Ale i trudno. Gdy zahuczał mi ten pocisk... — Pewnie, że trudno — przerwał mu sierżant. — Odpocznij teraz, zanim oni nie skończą. Zaraz wracamy do bazy. Jędrek przysiadł na zderzaku gazika. Przed nim wolno przesuwali się koledzy kończący sprawdzanie terenu. Zdjął 8 — Dwa kalendarze 169 z głowy niepotrzebny już hełm, przegar-nął palcami wilgotne, potargane włosy. Spojrzał w bok, gdzie widniały wierzchołki palm. Szkoda, że nie można tam pójść, że nie wiedzie do nich sprawdzona, bezpieczna droga. Jak mówił Witek... być u nas, w lesie. Tu nie ma lasu, nie ma cienia drzew. Przyjdzie na te cuda poczekać. Długo poczekać. / Saperski nocleg Gdy przyszła pora kolacji, wróciliśmy z pustyni do obozu szwedzkiej kompanii, tkwiącej od miesięcy przy ikilku białych domkach, będących pozostałością po kolejowej stacyjce, rzuconej w pustynię gdzieś pomiędzy El Kantarą a zajętymi przez izraelskich żołnierzy osiedlami strefy Gazy. Szyn ani podkładów obok domków nie było. Tuż przy poszarzałym od kurzu i piasku eukaliptusie bezsensownie tkwił semafor z podniesionym w górę ramieniem. Szwedzi pakowali się. Obok pustynnej drogi leżały stosy obozowego sprzętu. Raz po raz podjeżdżały samochody i rozleniwieni upałem żołnierze wrzucali na platformę namioty, krzesła, skrzynie, kanistry i ogromne tłumoki. Właściwie z całego obozu pozostały tylko trzy duże namioty, w których pracowała jeszcze kuchnia i stołówka. Szwedzcy żołnierze kończyli swój wieczorny posiłek. To z nimi właśnie pędziliśmy przez dwa tygodnie koczowniczy żywot. 271 Wychodziliśmy właśnie z kuchennego namiotu, gdy do obozu wtoczył się biały gazik i stanął tuż obok grupki naszych saperów. Otoczyli natychmiast samochód szczelnym kręgiem. Wiadomo — to były wiadomości. Z Ismailii. Zaraz, jaki to dziś dzień? Czwartek! Powinny więc być listy z kraju. I z miejsca najważniejszą stała się -torba polowa kapitana. Są listy! Cały stos. Jak zawsze w każdy pocztowy dzień. To bardzo ważny dzień. Kolorowe koperty, gęsto zapisane stroniczki. Wystarczy popatrzeć tylko, na twarze czytających. Mienią się odczytując wieści radosne, poważne, smutne czasem, zawsze zaś pełne tęsknoty. A to dopiero trzeci miesiąc ciecze pustynnym piaskiem, dopiero zbliża się połowa rozłąki. Każdy chwyta list z ręki kapitana, nie odchodzi, czeka, może jeszcze raz padnie jego nazwisko. Tak wiele przecież osób pisze do nas. Najbliżsi, koledzy szkolni, harcerze. Dopiero gdy torba kapitana opróżni się zupełnie, wtedy saperzy i kierowcy rozprysną się po kątach obozowiska, spróbują stworzyć sobie iluzję intymności niezbędną do tego, by w skupieniu przebiec wzrokiem przez kartki pisane w kraju. Od czasu do czasu ciszę przerywa wesoły okrzyk — trzeba się podzielić nowiną z kolegami. Ktoś się przecież w kraju żeni, ktoś został ojcem czy bratem, ktoś dostał wymarzone mieszkanie — sto jest 172 powodów do radości, którą godzi się cieszyć wspólnie z przyjaciółmi. Kapitan Rogala, dowódca saperów, przejrzał wolno koperty listów otrzymanych przed chwilą i z lekkim, jakby wstydliwym uśmiechem wsunął całą paczkę do torby przewieszonej przez ramię. — Nie czytacie? — spytałem zdziwio-ПУ JeS° wstrzemięźliwością. — Nie jesteście ciekawi, co do was piszą? — Jeszcze jak — odpowiedział Rogala. — Ale przeczytam później. Gdy już będzie wiadomo, jak zakończy się dzień. — Właściwie już się zakończył — odparłem mając na myśli wykonanie zadań przez saperów wchodzących w skład patroli rozminowania, iktóre przez cały dzień mozolnie kontrolowały pustynne szlaki. — A gdzie położę chłopaków spać? — Tam gdzie wczoraj. — Zdziwiło mnie trochę to nowe i dla mnie niespodziewane zmartwienie kapitana. Roześmiał się. — Żeby tam gdzie wczoraj! Ale tam już nic nie ma. Trzeba teraz szukać naszej kompanii. — Wiecie przecież, gdzie się przeniosła. — Niby tak — zgodził się kapitan. — Tylko że ciągle zachodzą zmiany w planach. Gdy więc zobaczę na własne oczy nasze namioty, wtedy wszystkie listy przeczytam. Nie wcześniej. No, jedziemy! 173 — krzyknął w stronę rozproszonych saperów. Słońce było już nisko nad ostrymi wierzchołkami pagórków, które wolno, lecz nieubłaganie przesuwały się z wiatrem, wędrując po pustyni tam i z powrotem. Teraz też, w godzinie zachodu, przy wierzchołkach wzgórz widniały welony poderwanego przez wiatr piasku. Kolumna saperskich gazików toczyła się szybko drogą pokiereszowaną przez czołgi i wybuchy pocisków. Po obu jej stronach pustynię zalegało wojenne śmiecie: skrzynie po pociskach, przerdzewiałe taśmy od kaemów, sczerniałe od ognia wraki samochodów, powykręcane, na pół przysypane piaskiem gąsienice czołgów i transporterów opancerzonych — wszystko to wraz z kłębami drutu kolczastego i tabliczkami ostrzegawczymi, które nie mogły znaczyć nic innego jak: Uwaga miny! stwarzało ponury obraz ziemi, gdzie przewaliła się wojenna pożoga i gdzie nie wrócił jeszcze pokój i mrówcza praca ludzi. Zerkam od czasu do czasu na Rogale, siedzącego obok kierowcy. Kapitan patrzy na drogę wijącą się przed nami po pagórkach Synaju. Dojeżdżamy właśnie do szczytu wzgórza i kapitan podnosi ostrzegawczo rękę. Czy to potrzebne? Kierowca, który przejechał juz po pustyni kilka tysięcy kilometrów, doskonale wie, że za szczytem wzgórza droga bardzo często skręca ostro w bok... Taka to już pustynna moda drogowców, diabli wiedzą czym uzasadniona. Teraz więc, oczywiście, już to widać, jest zakręt, ale i jeszcze coś — stara zapora przeciwpancerna: kilka rzędów zasieków, szachownica pól minowych, zrujnowane pozycje, o których nie sposób szybko i jednoznacznie powiedzieć, gdzie były zwrócone, pułapka minowa na środku drogi — wszystko to razem jest tak skomplikowane i trudne pewnie do usunięcia, że saperzy, którzy musieli jakoś zapewnić przejazd przez ten gips, woleli go po prostu ominąć i wytyczyli nowy szlak tuż obok starych umocnień. Wolniutko kolebiemy się na objeździe. Słońce toczy się po wierzchołkach wzgórz. Późno już. Obyśmy tylko zdążyli do tego nowego obozu, który powinien być gdzieś zupełnie blisko, ale kto wie, jak jest na- ■ prawdę — takie tu wszystko jednakowe, iż trudno nawet określić jak się należy odpowiednią odległość. Barwy dookoła nas dziwne są teraz. Pomarańczowe słońce. Jaskrawe, lśniące zbocza pagórków, ma które pada słoneczny blask i tuż obok ciemny, głęboki, granatowy cień. Pustka. Nagle przychodzi myśl, iz przecież przez cały długi dzień, nie widziałem nieumundurowanego człowieka. Kilkunastu Szwedów, tyleż samo Polaków, czterech Izraelczyków w patrolowym jeepie, który przemknął obok nas rano, gdy jechaliśmy do pracy na ' pustynnym wzgórzu. Ile przejechaliśmy 274 175 dziś kilometrów? Nie mniej niż dwieście. I ani jednego człowieka żyjącego tu normalnie, co dzień, nie z karabinem czy miną. — Są! — Rogala odwrócił się do mnie i wskazał ręką przed siebie, prosto w słońce. W oddali, na drodze, coś się czerniło i coś błyskało wcale nie gorzej od zachodzącego słońca. I już wiem, co to tak błyszczy — zbliża się czas kąpieli wieczornej. Na żelaznym, wysokim rusztowaniu stoi zbiornik z wodą. Pod nim leży wielka płaska taca wypełniona ropą. Wystarczy podpalić ropę i wkrótce z kranów pocieknie ciepła, a nawet gorąca woda. Teraz też, choć blask słońca przeszkadza, widać chmurę czarnego dymu zwiewanego' w bok, w pustynię. — Ale wybrali miejsce! — zrzędzi kierowca, gdy przebijamy się przez długą zaspę piasku pokrywającą drogę i stajemy tuż obok pierwszego namiotu, który ustawiono właściwie na poboczu asfaltowej wstążki. — Chyba już tu byliśmy — mówię rozglądając się ciekawie po smutnym, pustynnym krajobrazie. — Zgadza się — potwierdza Rogala. — Tydzień temu sprawdzaliśmy tu teren. — Słona depresja! — Przypominam sobie saperski, trudny dzień, gdy to trzeba było skłuć mackami duży kwadrat pustyni, bo miał tam stanąć szwedzki posterunek. — I co? Rozbili sobie obozowisko na drodze! 276 Rzeczywiście, namioty stoją tak, iż przejechać obok nich można tylko zjeżdżając na sam brzeg nasypu. Tuż przy nasypie zaczyna się niezmierzona przestrzeń słonego, spękanego piasku, równa jak stół, i ciągnie się aż po horyzont. — Ja tam się im nie dziwię — niówi któryś z saperów. — Spać na słonym piasku.i. To już lepiej mieć asfalt pod nogami! Nasze polskie namioty nie stoją jednak na drodze. Tuż obok niej wiatr usypał niewielki pagórek. Piasek na nim zwykły, synajski, też pewnie słonawy, ale nie tak, jak ten tuż obok, depresyjny, brudnoszary. I teraz, tu właśnie, spróbujemy ułożyć się do snu. Cholerny prymityw. Ani myśleć o luksusie ismailijskiej bazy, gdzie było światło, podłoga pod nogami, głośniki, klub, łaźnia. Tu jest namiot. Tu jest tylko tyle, że nie będziemy spali pod gwiazdami, jeśli zaś w nocy zerwie się wiatr, to nie zasypie nas z kretesem, przypudruje jedynie brezent półcentymetrową warstwą miałkiego pyłu (no, w przypadku silnego wiatru można także namiot trzymać, albo gonić po pustyni, ale to już zupełnie inna sprawa i dziś chybia nam taka atrakcja nie grozi). Daję nura pod płachty namiotu. Półmrok. Porozstawiane łóżka i stos śpiworów. Wyszukuję swój i wybieram sobie łóżko stojące przy ścianie namiotu, tuż pod okrągłymi okienkami. Coraz bardziej 4 177. ciemno w namiocie, nie ma światła, nikt o nim nie pomyślał, jako że jutro już zwiniemy obóz i pójdziemy dalej w pustynię. Paitrzę na zegarek — szósta. Strasznie wcześnie, ale co .tu robić po ciemku? Idziemy spać. Zmęczony? Tak. Cały dzień na nogach, bo i gdzie było usiąść. Ale już w namiocie robi się ruch — wszyscy rozkładają śpiwory na łóżkach, wybiegają z ręcznikami do szwedzkiej łaźni, po kilku minutach wracają i szybko znikają w pościeli. Nie mija pół godziny, gdy w namiocie robi się zupełnie cicho. Także u sąsiadów, gdzie rozlokowali się saperzy z patroli rozminowania i kierowcy, ucichły głosy. Jakoś dziwnie. To moja pierwsza noc na Synaju. Wiedziałem, że będzie prymityw, że wszystko znajduje się ifcu w wielkim ruchu, w głąb pustyni przesuwa się przecież strefa buforowa. Ale... że jest aż itak prosto, tak surowo? Wysuwam się ze śpiwora. Wychodzę przed namiot. Rozglądam się dookoła. Jeszcze czerwony pasek nieba na zachodzie, lecz ze wschodu pełznie już czerń nocy i pokrywa caią pustynię. Zupełna cisza. Ogromna, dzwoniąca w uszach. Tylko szelest piasku przesypywanego przez cierpliwy wiatr. Migocą płomyki ropy dogasającej pod zbiornikiem wody. Gdzieś daleko, kilka czy kilkanaście kilometrów od nas, płonie pojedyncze światło na jakimś posterunku. Nasz, czyli . 178 ONZ-owski, izraelski czy egipski? Kto to teraz wie? Szukam Gwiazdy Polarnej. Długo wpatruję się w rojowisko świetlnych punk- / cików — nie ma, nie ma, jakieś inne to niebo od naszego, polskiego; wreszcie nisko nad horyzontem odnajduję znajome gwiazdy, spłaszczone, zmienione. Tam jest więc północ. A Polska? Też właśnie tam. Na północy. Daleko, bardzo daleko. Zimno... kulę ramiona pod zimową kurtką. To ten wiatr. Ile może być teraz stopni? Nie więcej niż pięć, może sześć. Zdecydowanie zawracam do namiotu, rozgarniam płachty przy wejściu, mrugam krótko latarką. Ktoś tam jeszcze rozmawia półgłosem. Mimo woli nasłuchuję, o czym mówią... coś o jutrzejszej pracy, o paskudnym przejściu przez pole minowe przecinające drogę? Kto ją minował? Obie strony i to kilkakrotnie. I nikt już nie wie, gdzie dokładnie leżą jakie miny. Trzeba się przez to przejście przerąbać siłą, wydłużonymi ładunkami wybuchowymi. Tyle że jak się zorientowałem, nasi saperzy nie chcą tego robić. Są przecież sprawcy tej radości, saperzy egipscy "i izraelscy, niech oni zniszczą produkt swojej pracy. Tak powinno być, ale czy tak się stanie? Na razie nie wiadomo. A jutro, chcemy czy-nie, trzeba będzie coś z tym fantem zrobić. I nic dziwnego, że nie do snu saperom, którzy jutro staną oko w oko z tym minowym bałaganem. Szybko wsuwam się do śpiwora i szczel- 179 nie zasuwam zamki. Już nikt nic nie mówi. Jest chwila zupełnej ciszy, tylko oddechy śpiących i piasek niesiony wiatrem szeleszczą usypiająco. Nie śpię jeszcze. Leżę nieruchomo. Patrzę w jaśniejszy od mroku namiotu krąg okna; Ile to trzeba hartu, by tak dzień po dniu, jak koczownicze plemię, wędrować po pustyni i wydzierać śmierci kwadraty piasku niezbędne do prowadzenia skromnej, żołnierskiej egzystencji. Ile przyzwyczajeń trzeba w sobie złamać, by z pogodą pełnić pustynną służbę. Ile nowych cech w sobie wyrobić, by wytrwać, by wykonać wszystko, tak jak należy — po żołniersku, z pełną świadomością tego, że ocenią nas z wielką surowością wynikającą tylko stąd, iż na rękawie bluz nosimy białego orła. Tyle nasłuchaliśmy się o życiu i pracy na pustyni. To nawet nie takie niebezpieczne. To po prostu trudne, męczące, żmudne i jednostajne, rozpaczliwie inne niż to, w czym wzrośliśmy. Gdyby tak dookoła był las, pole czy łąka różnobarwna, dzwoniąca milionem głosów. A tu piach. Nie wiślany czy nadbałtycki. Synajski piach. Na swoim byłoby nam łatwiej. Sto razy łatwiej. Co to?! Światło? W rogu namiotu mrok rozcięła latarka. Podnoszę lekko głowę. Tak, to Rogala. Rozejrzał się wokół siebie. Wszyscy śpią, słychać tylko ciche posapywania. Kapitan sięga po torbę polową leżącą tuż obok niego na taborecie, ISO błyska bielą «.prostokąt papieru. Listy. Dopiero teraz ma czas. Teraz złączy się myślą z żoną, z matką, teraz będzie przez chwilę z dala od saperskich kłopotów wypełniających całe dnie. A może... może spytać go, co tam nowego w kraju? Może właśnie wcale nie chce być sam z wiadomością, którą przed chwilą odebrał. Widzę spod przymrużonych powiek jego poważną twarz, brakuje na niej tego lekkiego uśmiechu, który tak wspaniale uspokaja przy pracy w terenie. Nie! Nie zdradzę się, że nie śpię, że widzę go. Niech sądzi, że jest sam w tej chwili, w tym namiocie stojącym w sercu pustyni, na skraju wielkiej słonej depresji. Przymykam oczy. Długo drażni powieki światło latarka, bo listów dziś odebrał kapitan chyba z osiem. Niech czyta. Czeka go jutro trudny dzień. Nie taki znów specjalnie trudny, ale przecież będzie trzeba zrobić coś z tym przejściem przez zaminowaną drogę. Trzeba mu więc spokoju ducha. Trzeba mu wiary iż tam, w kraju, ktoś na niego czeka. Na niego i na wszystkich jego saperów. Niech nikt nie odważy się przeszkadzać teraz dowódcy w tej nocnej, tak ważnej godzinie. Próba ognia Jedzie? Ale szybko się uwinął, pomyślał Kowal, dopinając pas na roboczym mundurze. Jeszcze raz powiódł wzrokiem po sali, gdzie ciasno jeden przy drugim stały polowe łóżka żołnierskie. Nad nimi piętrzyły się na stalowych prętach nastroszone moskitiery, bez których nie było mowy o spokojnym śnie — komary znad słodkowodnego kanału odcinającego is-mailijski obóz od egipskich lepianek miały tu dobry żer i nadlatywały chmarami. Czy wszystko w porządku? Kowal był dziś- dyżurnym i miał dojechać do pracy na stację obsługi później niż większość kolegów. Właśnie usłyszał zza ściany warkot silnika. To był ich gazik. Zmontowano go z wybrakowanych części i służył wyłącznie im, mechanikom, do transportu sprzętu, a także przejazdów pomiędzy barakami kompanii remontowej a namiotami stacji obsługi. Poznał swój gazik po warkocie, bo mechanik zawsze pozna swój wóz, nie ma cudów. Wyszedł z baraku, starannie zamknął 182 za sobą siatkowe drzwi i zatrzymał się w szerokim podcieniu, dobrze chroniącym przed słońcem — teraz, w porannej godzinie, słońce stało jeszcze nisko i zalewało oślepiającym blaskiem część podłogi. Po podcieniu krzątał się służbowy, spojrzał niechętnym wzrokiem na Kowala. — Już masz tramwaj — powiedział. — No, zmykaj! — Słyszałem — odparł Kowal, przymykając nieco oczy przed blaskiem słońca. — Będzie dziś upał — dodał spoglądając w jasne, bezchmurne, prawie białe niebo. — Jak co dnia — burknął służbowy, -r-Jedź już, bo jak szef cię tu spotka, to się będzie pieklił. — Jadę, jadę. Roboty tam do diabła i trochę. Służbowy machnął ręką. — Jaka tam robota, kiedy ciągle nie ma części. — Fakt — westchnął Kowal. — Trzymają je i trzymają — dodał przypominając sobie wczorajszą wizytę dowódcy i wyjaśnienia, że cały wielki transport części zamiennych kołysze się na redzie portu w Aleksandrii, czekając w kolejce na wejście do portu. — A wozów do naprawy nie ubywa. — Rano doszły jeszcze cztery stary — powiedział służbowy. — Opalanie pewnie będzie, a nie robota. — Coś się przecież będzie robić — zaprotestował Kowal, ale bez entuzjazmu ruszył w stronę gazika. Ma rację, pomyślał o służbowym, także mechaniku, dosko- 183 nałe zorientowanym w remontowych kłopotach kompanii. Po prostu nie ma czym pracować. Ale na stanowisku pracy trzeba być. Trzeba łatać, składać sprawne zespoły ze starych, już bezużytecznych części. Tyle że i tych do niczego już niezdatnych zabrakło przed tygodniem. Klops. Zupełny klops. Mruknął coś niezrozumiałego do kierowcy, który czekając na dyżurnych mechaników przeglądał gazetę. Ciężko klapnął na ławeczkę. Obok siedziało już trzech żołnierzy. Kierowca obrócił się ku nim. — Wszyscy? — Tak. Jedziemy. Gazik wolno kolebał się na nierównościach powybijanej drogi, a Kowal wsłuchiwał się mimo woli w terkot silnika. Równo idzie. A stary przecież, jaki stary! Powinien być na złomowisku, ale przecież nie oddadzą go, póki się tylko da. Pewnie, do Kairu czy pod piramidy strach by było nim jechać, bo to drogi kawał, ale tu, w obozie... Chociaż, czy pod piramidy nie pojechaliby swoim „tramwajem"? Inni by nie pojechali, ale oni, mechanicy? Mur! Może by stanął im ze dwa razy, ale na chwilę tylko, bo w mig naprawiliby wszystko, i wio, dalej w drogę. Taaak, można jeszcze tym „tramwajem" jeździć, nie ma strachu. Ale do zaworów trzeba zajrzeć w wolnej chwili, skrzynia biegów też „gada" za głośno i trójka coś źle wchodzi. A Marian — kierowca, ma minę nie lepszą niż służbowy w kompanii. 184 Dlaczego? Czy to sprawa tych części zapasowych? Fakt, że czekają na nie wszyscy. Bardzo czekają. Od miesięcy. Ale czy to powód, by wszyscy byli tacy nadęci, milkliwi, ponurzy? — Coś taki ważny? — Kowal trącił w bok siedzącego obok Edka — elektryka, ale ten odsunął się tylko odrobinę, krzywiąc się przy tym niemiłosiernie. — Gorąco — mruknął. — Teraz?! To co powiesz za dwie godziny? — Zdechnę chyba. Jechać by już do domu — westchnął Edek. — Jeszcze pięćdziesiąt dni — zauważył Kowal, ale nikt nie odezwał się, nie podjął rozmowy. Wszyscy siedzieli pochyleni nieco do przodu, by jak najmniej rzucało w czasie jazdy po wybojach piaszczystej drogi. Jeszcze kilkadziesiąt metrów, biało-czerwona zapora, obok niej kołowrotek w przejściu dla pieszych, i już, piasek utwardzony ropą, prawie czarny, tłusty, trzepoczące na wietrze siatki maskujące rozpięte nad samochodami i podniesione skrzydła namiotów, w których wykonywano naprawy co delikatniejszych zespołów silnikowych. Grupa mechaników weszła w uliczkę pomiędzy namiotami i teraz co chwila odpadał ktoś od niej, niknął w boksie czy namiocie. Przez chwilę Kowal szedł zupełnie Sam. W twarz dął mu silny, gorący wiatr. No, teraz jeszcze nie był taki 185 bardzo gorący — najgorsze godziny pracy były przed nim. Zajrzał do warsztatu mieszczącego się na skrzyni stara. Pusto. Porozkładane narzędzia, na stole rozbebeszone sprzęgło, ale nie ma nikogo. Zerknął w stronę namiotu stojącego po drugiej stronie uliczki. Są tam. Sierżant i obaj mechanicy. Nie, nie pójdzie do nich, bo i po co. On, Kowal, ma pracę w boksie osłoniętym przed żarem siatką maskującą — tam, jeszcze rano, kazał mu iść sierżant. A pogadać? Nie, nie teraz. Zdąży później, gdy zacznie się przerwa, a w ogóle... Tak tu jakoś dziwnie. Właściwie prawie połowę mechaników Kowal zna jeszcze z Polski. Razem w pułkowych warsztatach służbę pełnili, razem przybyli na zgrupowanie pustynnych żołnierzy, razem emocjonowali się przygotowaniami do wyjazdu, razem nawet wielkim iłem lecieli do Kairu i razem przystąpili tu do pracy. Ale potem, po miesiącach służby w Egipcie, przyszło jakieś otumanienie. Pewnie, znają się jeszcze lepiej niż w Polsce, wiedzą, co kto umie, na co kogo stać, ale... jakoś się wszystko ostatnio rozluźniło. Posmutnieli. Gazety i pisma chętniej niż poprzednio biorą w ręce i czytają o życiu w kraju. A gdy przychodzi poczta, to w ogóle są niemożliwi — ani przystąp do nikogo, chyba że jakaś wielka radość w kraju, którą trzeba się koniecznie podzielić z kolegami. Ogromna monotonia. Dzień w dzień stacja obsługi, właściwie od rana 186 do wieczora, jeszcze barak, stołówka, kino, plac apelowy. Dzień w dzień nerwowy, irytujący zgiełk egipskiego przedmieścia leżącego tuż za słodkowodnym kanałem. Dzień w dzień to słońce... I coraz bardziej marzy się kraj. Niechby już śnieg, deszcz, grad... byle tylko nie blacha rozjarzonego nieba nad głową, byle nie te zakurzone palmy dookoła! Ale dość tego gapienia się na namiot, z którego dolatują głosy kolegów przeplatane szczękiem metalu. Co to tam będę miał dziś do roboty? Do licha, skąd też ten sierżant wytrzasnął taki złom?! Ogromne sprzęgło stara ,pokryte piaskiem i olejem. Gdzież ano leżało, bo przecież nie z samochodu je zdjęto. Obszedł dookoła wielką blaszaną wannę, w której piętrzyło się zapiaszczonc znalezisko. Co z nim zrobić... no cóż, nie ma nad czym medytować — jeśli znalazło się w boksie, to trzeba się do niego dobrać, trzeba zacząć od zmycia z korpusu grubej warstwy na kamień zaschniętego piasku. Tylko, zawahał się chwilę, czy to w ogóle ma sens? Jeśli ktoś już wyrzucił to sprzęgło przed rokiem czy dwoma, to czy warto zawracać sobie głowę zniszczonym zespołem? No, westchnął sięgając po wiadro, nie ma co rozmyślać. Trzeba brać się do pracy. Wielki pędzel umaczany w nafcie. Strużki piasku i smaru spływają na dno wanny. Spod brudu wyłania się korpus zespołu. Kowal mruży oczy, bo nafta i pia- 187 sek pryskają spod pędzla. Spogląda krótko w górę, by .przesunąć się w najbardziej ocienione miejsce, i ze zdziwieniem spostrzega, iż przed miesiącem zmieniona siatka jest już przepalona przez słońce i nie\viele jego promieni zostaje na sznurkach i taśmach. Znów zmieniać? A czy szef da drugą? — Co tak dumasz? — Tuż obok rozległ się głos sierżanta. — Siatka już do niczego. — Jakoś wytrzymamy ten ostatni miesiąc. Następcy wymienią ją sobie. Jak ci idzie? — Kończę mycie. — Dobrze. Zaraz do ciebie wracam. — A gdzie to leżało? — spytał Kowal, dźwigając zespół w górę, by złożyć go na stole. Sierżant podskoczył z drugiej strony wanny, dźwignęli razem, przenieśli, ułożyli ogromny stożek na poczerniałych od smarów deskach. — Na złomowisku to znalazłem — odpowiedział sierżant. — I po co nam to? — Rozbierzemy, wymontujemy co się da. — I co, wstawimy do remontowanych sprzęgieł? Taki szmelc, co w piasku rok leżał albo i dłużej? — nie dowierzał Kowal. — Jakoś trzeba doczekać do przybycia statku. — W kraju byłoby to nie do pomyślenia. — W kraju... pewnie, że tak by było! 188 Bo w kraju jest wszystko, co trzeba. Ale nie marudź, bierz się do śrub. Sierżant odszedł do namiotu, a Kowal patrzył z niechęcią na sprzęgło. Piekielne' zajęcie! — Wacek?! — zawołał do kolegi, który właśnie wyszedł z sąsiedniego warsztatu. — Pomóż... — Zaraz. Wyrównam tylko śrubokręt. Zabuczała szlifierka. Kowal odkręcił w tym czasie pokrywę. Trzeba myć dalej. Przydałaby się benzyna. Wszedł do warsztatu, skąd przed chwilą wybiegł Wacek. Otworzył kanister. Po wnętrzu wozu rozszedł się ciężki zapach benzyny. Kowal wolno, ostrożnie i dokładnie mył koła zębate. Nie ma żartów z sierżantem, nie można puścić fuchy. O, wraca Wacek. Zaraz pomoże. — Już idę — powiedział Wacek, podchodząc do szlifierki i sięgając do włącznika. Huk! Ogień! Płonie cały samochód. Co robić? Skoczyli do drzwi, zderzyli się, runęli w dół. Parę trzepnięć po rękawkach i nogawkach, by zdusić pierwsze płomienie. — Jak mogłeś! — krzyknął Kowal, spoglądając na białą twarz Wacka. — Pary! Rozumiesz? Benzyna! ----I co? Co będzie? — Gaśnicę! Szybko! Wacek skoczył do gaśnicy, ale nim zerwał ją z deski roztrzęsionymi rękami, nim wrócił te parę kroków, upłynęło kilka 189 dobrych chwil. Kowal gorączkowo rozglądał się wokół. Co teraz? To zgaśnie, zaraz zgaśnie. To tylko pary. Ale! Przecież kanister otwarty! Wybuchnie! Cały wóz spłonie. Mało, cała stacja spłonie! Zamknąć ten kanister. Koniecznie. Już... Rzucił się do drzwi warsztatu. Zawahał przed skokiem do rozjarzonego wnętrza. Wciągnął powietrze w płuca, przymknął oczy. Zniknął w środku. Zawadził biodrem o stół. Straszny żar. Nie wytrzyma. Padnie. Namacał uchwyt kanistra. Poderwał go w górę. Ogromny huk. Cisnął bańkę ' w drzwi i potoczył się za nią. Trafił na _ oślep, nie patrząc. Odepchnął czyjeś ręce. Czuł coraz większy żar. Znowu odepchnął czyjeś ręce i rzucił się przed siebie. Ciemno. Nic nie widzi. I ta ciemność przed oczami dodała mu skrzydeł. Uciec od ognia, od bólu, który ogarniał go coraz mocniej, coraz głębiej. Ktoś za nim krzyczał, ale nie odpowiadał, uciekał. Potknął się nagle, zatoczył, jeszcze raz potknął, upadł. Coś przygniotło go do ziemi, zakrztusił się, chciał zerwać się na nogi i biec, ale straszliwie bolały go ręce, które ktoś cisnął do ziemi. Jak przez watę słyszał nad sobą głosy. — Leż! Gdzie cię niesie! — Rety, co to będzie? Lekarza, szybko! — Żeby nie uciekał, żeby się z miejsca rzucił w piasek... — Co z wozem? — Głupstwo wóz! On jest ważny. . 190 — Poważnie z nim? — Popatrz tylko. — A niech to. To ja, to przeze mnie... Włączyłem i wtedy jak nie buchnie... —• Jak mogłeś. — To przeze mnie. . — Dość już, lekarza, szybko lekarza! Kołysanie. Bolesne.. Świdrujące. Cichy głos-: — Spokojnie, zaraz będziemy na miejscu. Słyszysz mnie? Daj znak... Słyszy. Dać znak... ale jak? Powieki sklejone. Twarz strasznie piecze. Płomienie na rękach, na nogach, na szyi, na biodrze. — Nie ruszaj się — mówi ten sam spokojny, cichy głos. — Nie jest źle. Ale nie ruszaj się. Zaraz ci pomożemy. Za chwilę. Tylko spokojnie, bracie, tylko spokojnie. Noc na przeprawie Kołatanie do drzwi wyrwało mnie z ciężkiego, pełnego majaków snu. Odrzuciłem śpiwór na bok, wysunąłem się spod moskitiery i krzyknąłem, że nie śpię, że dyżurny może iść do diabła, bo inaczej obudzi całą „Piramidę" (tak nazywał się w ismailijskim obozie budynek, w którym mieszkali oficerowie). Zerknąłem na zegarek zupełnie już rozbudzony, a potem długo wpatrywałem się w jego tarczę, nie mogąc uwierzyć własnym oczom. Ileż to pozwolili mi spać? Zaledwie trzy godziny! Noc jeszcze głęboka, północ niedawno minęła, a ja już muszę wstać, jeśli chcę zdążyć na nocną przeprawę przez Kanał Sueski. Do pełnej przytomności doprowadziło mnie brzęczenie komara. Wieczorem wy-tłukłem w pokoju wszystko, co żyło. Dostałem od lekarzy jakiś morderczy aerozol i wydmuchiwałem z niego tumany pyłu,-który i człowiekowi porządnie dech zatykał — potem zamknąłem szybko drzwi i poszedłem na godzinę do przyjaciół 192 łącznościowców, by mord dokonał się beze . mnie. Gdy wróciłem, w pokoju wciąż jeszcze ciekły z oczu łzy, ale wokół żarówki krążyły ledwie dwa najtęższe komary. Zatłukłem je z pasją godną wielkich celów i poszedłem spać, przezornie utkawszy moskitierę wokół materaca, i masz, minęły ledwie trzy godziny, a już bzyczy w pokoju nowy komar. - - Zapaliłem lampę i szybko zebrałem wszystkie niezbędne do wyjazdu w pustynię drobiazgi, naciągnąłem na polowy mundur grubą zimową kurtkę i pomasze- ' rowałem do stołówki, w której parował już wielki kocioł gorącej kawy. Wokół kotła i stała rozziewana grupka saperów i kie- rowców. Z pliczki obok niósł się szczęk i warkot wyjeżdżającej kolumny cystern i wozów ciężarowych. Pospiesznie łykałem gorącą kawę. Może by coś zjeść? Nie... nic bym nie przełknął. Podreptałem do samochodu. Na ławeczce, w głębi, ktoś drzemał, a był tak opatulony w kurtkę, iż nie sposób było poznać, kto to jest, — Komplet! — burknął dowódca pat-5 rolu rozminowania, z którym wyruszyliśmy dziś na Synaj. — A to kto? — spytałem wskazując na drzemiącego. — Doktor. Kapitan... nie pamiętam nazwiska. Spojrzałem ciekawie. Z lekarzami żyłem za pan brat, ale kapitanów było w lekarskim zespole trzech. Który to wybrał się 9 — Dwa kalendarze 193 dziś z saperami... Andrzej, stomatolog, jest wyższy od tego, który skulił się na tej niewielkiej ławeczce. Czesław zaś, chirurg, nieco tęższy. Ani chybi obok mnie drzemie Tadeusz. Nie budzę go, niech śpi. Gazik wstrząsnął się przy rozruchu silnika. Ruszamy. Pusta ulica miasta. Rzadkie latarnie wycinają z mroku domy, stosy śmieci zalegające ulice od niepamiętnych czasów, poobijane samochody parkujące, gdzie się da, szarą, zakurzoną zieleń palm i kwitnących ciągle krzewów. Ileż deszczu by trzeba, aby ta roślinność mogła pokazać całą swoją krasę? Nie ma chyba takiego deszczu na świecie. Pusto teraz na ulicach Ismailii. Przed nami czerwone światła samochodu, za nami reflektory jadących cystern. Wszyscy pędzą w stronę kanału. Cóż to za ruch niezwykły... zwykle, czyli noc w noc, nad kanał jedzie kolumna składająca się zaledwie z kilkunastu, no, najwyżej dwudziestu kilku pojazdów. Dziś jest ich chyba znacznie więcej. Coś wielkiego dzieje się na pustyni. Wiadomo, rusza się strefa buforowa, ale przecież nie jest to sprawa jednego dnia, lecz operacja przewidziana na kilka tygodni. Jeden zakręt, drugi, śródmieście zostaje za nami, w polu widzenia jest tylko droga i światła samochodów, stosy liści podrywane z ziemi tchnieniem wiatru; kurz gęstnieje coraz bardziej i ledwie, ledwie widać w nim światła wozów jadących przed 194 nami; nie można oddychać normalnie, trzeba zmrużyć oczy, wsunąć ręce głęboko w kieszenie, odciąć się jak tylko można najbardziej od tego piekielnego morza piasku i kurzu. Niby powinienem już do niego przywyknąć, niby nie powinno to na mnie robić wrażenia — jestem tu przecież trzeci miesiąc i zdążyłem w tym czasie odczuć na własnej skórze wiele z tego, z czym tu się człowiek może spotkać. Ale... ciągle jeszcze żyję po swojemu, ciągle zbieram nowe wrażenia i oceniam je po polsku, po europejsku. Człowiek nie zdaje sobie nawet sprawy z tego, jak bardzo uzależnił się w codziennym życiu od cudownych wynalazków i urządzeń stosowanych w sposób trwały. Trzeba dopiero znaleźć się tu, w warunkach prawdziwie spartańskich, by odczuć, jak bardzo odeszliśmy od prymitywu, jak strasznie może on ciążyć. Ogol się człowieku w szklance wody tak, by starczyło jej jeszcze na umycie zębów! Spróbuj nie myć się przez kilka dni, gdy dmucha pustynny wiatr i wszystko pokrywa warstewka piaskowego pyłu. Spróbuj żyć konserwami (gdyby to były polskie konserwy!) przez parę dni tylko i spać w kabinie samochodu. Wszystko zaczyna drażnić. Najlepszy kolega staje się bez powodu wrogiem. Nie cieszy dobrze wykonana praca ani pochwały. Chce się jak najprędzej wrócić do normalnego życia i tylko o tym się myśli, chce się przerwać koszmar prymitywu. 195 Ale teraz stop, widać światła na przyczółku mostowym, zaraz przejdziemy przez kanał. Jeszcze tylko posterunek MP — polski i fiński policjant. Zapisują numery samochodów. Spod hełmów patrzą wpadnięte głęboko oczy, oszczędne ruchy rąk. Są, zmęczeni. 'To ostatnie godziny dyżuru na przyczółku, godziny najtrudniejsze. Przyzwalający gest i wjeżdżamy na most. Głucho klekoczą deski zniszczonej i chyba niedbale ułożonej nawierzchni. Sto parę metrów kanału. Ledwie sto parę metrów. Ile krwi, potu i łez kosztowała i ciągle kosztuje ta najkrótsza droga na Ocean Indyjski. Do tej pory, do czasu służby Polaków - w Doraźnych Siłach Zbrojnych ONZ na Bliskim Wschodzie, było nam to prawie obojętne. Teraz, gdy z kanałem mamy do czynienia dzień w dzień, patrzymy nań zupełnie inaczej. Mamy do niego określony stosunek. Nie jest to stosunek marynarza, który dzięki przejściu przez kanał skraca swoją podróż o kilka tygodni — mamy do niego stosunek piechura, dla którego kanał jest przeszkodą wodną, czyli po prostu solą w oku, zakałą zabierającą mnóstwo czasu i przysparzającą wiele zmartwień. Bywa, że stoimy nad kanałem i czekamy na montaż mostu pół dnia, a nawet całą dobę. Bywa... ech, szkoda mówić i nerwy szarpać, grunt, że teraz wspinamy się już na drugi brzeg. Silnik gazika pra- cuje ciężko, gdy krętą, piaszczystą drogą pomiędzy niebotycznymi nasypami piachu jedziemy w stronę kolejnego posterunku, tym razem egipskiego. Jaśniejsze nieco od nocy zbocza obwałowań, nad nimi niebo ze srebrnym krążkiem księżyca, pod nim czarno sterczą w górę lufy dział przeciw-lotników strzegących ismailijskiej przeprawy. Po co? Przecież niby jest. tu teraz pokój? Ano, niby jest. Ale tak naprawdę, to nie ma go i kto wie, kiedy będzie. Więc i te działka, być może, będą kiedyś potrzebne. Dziś na szczęście milczą. Tu i tam błyska mdłe światełko — widać ktoś czuwa w baterii. • W świetle reflektorów gazika pojawiło się ciasno zbite stado białych samochodów. To nasi. Ci, którzy wcześniej niż my przeprawili się przez kanał. Właśnie kończą zestawiać stary tak, by pomiędzy nimi były ledwie centymetrowe odległości. Sylwetki żołnierzy prześlizgują się pomiędzy wozami. Zatrzymujemy się tuż obok. Wysiadam z gazika i z miejsca otacza mnie głęboka noc, gdyż jak na komendę gasną wszystkie światła. Trzaskają drzwiczki kabin. Milkną ostatnie głosy. Gdzieś daleko huczą tylko silniki wozów, idących jeszcze przez most, głośno niesie się klekot desek nawierzchni, ale tu, w polskiej kolumnie, jest głęboka cisza. Zimno. Pustynny wiatr szybko przenika przez grube ubranie. Księżyc wisi nad nami wielki, srebrny i tak samo zimny 196 197 jak ta noc. Tylko blask świateł w stronie, gdzie jest most. Ktoś nadjeżdża — jaskrawa smuga przesuwa się po obwałowaniach, wyrywa z mroku nasze stary, jasność zbliża się, coraz głośniej huczy silnik, wóz staje na końcu naszej kolumny, chwila jeszcze i już cicho, ciemno. Trzaskają drzwiczki i na drodze pojawia się kilka czarnych sylwetek. Ruszam ku nim. Po chwili poznaję — to saperzy i .drogowcy. Jadą oczyszczać drogi zawiane przez piaski. — Na co czekamy? — słyszę niecierpliwy głos jednego z nich, nie znanego mi i zaraz wiem, że to ktoś z saperskiego uzupełnienia, które przyleciało z kraju ledwie przed trzema dniami. — Na świt. — Przecież do świtu jest ze trzy go- • dżiny! Jedźmy! — Nie wolno. Trzeba czekać. — Pierwszy z tej grupki odwraca się do idących z tyłu. — Popatrzcie! Tylu naszych wozów jeszcze za kanałem nie widziałem! Przechodzę na drugą stronę drogi wytyczonej beczkami pomalowanymi w biało-czerwone pasy. Stąd lepiej widać naszą kolumnę. Rzeczywiście, stoi tu chyba ze sto wozów! Cysterny i ciężarówki, gaziki i warsztaty na kołach, sanitarki i radiostacje. Ogromna koncentracja sprzętu i ludzi. Rano pojedziemy dalej. Rano zacznie się wielki dzień, na który czekamy od mie- sięcy. Rano zacznie się przesuwanie strefy buforowej w głąb Synaju. Pracy jest przy tym moc, ale jakoś podświadomie idziemy do niej z ochotą, jakoś chce się wierzyć, że od tej nowej strefy bliżej będzie do prawdziwego pokoju. Ale to wszystko nastąpi rano. Teraz jest noc. Zimna, pustynna noc. Już nikogo nie ma na drodze, żółci się tylko na niej nikłe światełko wypływające z lepianki, w której pełni służbę kilku egipskich żandarmów — młodych, wiecznie uśmiechniętych kędzierzawych chłopaków powtarzających kilkanaście polskich słów przyswojonych sobie w codziennych rozmowach z naszymi kierowcami. Podejść tam? Nie. Lepiej dać nura do wnętrza wozu, otulić się kurtką, zdrzemnąć. — Jedziemy? — pyta sennie Tadek, gdy odsuwam go na tyle, by samemu względnie wygodnie usadowić się na wąziutkiej ławeczce. — Jeszcze czas. Spij. — Zmarzłem... — Spij. Zamykam oczy, przyzywam sen, który choć trochę skróciłby mękę oczekiwania na dzień. Mam już wprawę w wytracaniu nocnych godzin nad kanałem. Tyle ich już było. Tyle jeszcze będzie. Spoglądam na świecące wskazówki zegarka. Dochodzi czwarta. Jeszcze dwie godziny. Wtulam się głębiej w kurtkę, nasłuchuję poświstywania wiatru. Nie, to 198 199 nic groźnego, wieje ze zwykłą siłą. Drogi będą jutro, przejezdne. Jeszcze raz zerkam przez boczne okienko na niebo, tam gdzie powinno ono pęknąć czerwonawą szczeliną wschodu. Za wcześnie. Trzeba spać. To wszystko, co nam zostało w ostatnich godzinach oczekiwania na nowy, trudny dzień. Dhamsin Z gęsto zadrukowanego arkusza wyłowił kilka najistotniejszych teraz nazw i cyfr. Ismailia... most otwarty... pierwsza zero zero, trzecia zero zero. Zmarszczył brwi. Piekielnie wcześnie. Znów trzeba budzić kierowców w środku nocy. Wie, dobrze wie, jak to wygląda w baraczkach przy ulicy Przodujących Kierowców. Dyżurny podniesie słuchawkę i nieswoim, sennym, zmęczonym głosem wymamrocze formułę meldunku. Potem, już zupełnie rozbudzony, powtórzy, iż za pół godziny ma rozpocząć budzenie kierowców z kolumn wyruszających na Synaj. Ilu dziś wyjedzie? Sporo. Szesnaście wozów wyruszy na południe, za Suez, gdzie droga wije się w pobliżu zatoki. Osiem starów pójdzie do El Tasy — niedalekiej, bo tylko pięćdziesiąt kilometrów oddalonej od kanału bazy rzuconej na pustynny pagórek. Cztery wozy ruszą do Szwedów, na pół-> noc Synaju, nad Morze Śródziemne. Reszta z setki kierowców wyjeżdżających z obozu ruszy ria szlaki leżące po tej, zachodniej, 201 І stronie Kanału Sueskiego. Ci, jak normalni ludzie, będą mogli wyspać się, zjeść śniadanie i spokojnie, bez pośpiechu ruszyć w drogę, i Dyżurny ruszy więc zaraz do żołnierskich salek, by ściągać z łóżek kierowców udających się na tamtą stronę kanału. f Mamrotanie,, naciąganie śpiworów na głowy, pomstowanie na idiotyczne pomysły to zwykła reakcja budzonych żołnierzy. Dyżurny nie krzyczy, nie popędza, cierpliwie ściąga śpiwory, w milczeniu szarpie za ramiona. Dobrze wie, jak to się wstaje w środku nocy. Sam przecież jeździ na Synaj, sam często wyrusza w drogę z oczami zasypanymi piaskiem snu, z głową ciężką, oczadziałą zmęczeniem, które nie zdążyło wyparować w ciągu trzech godzin wypoczynku. Bo dziś właśnie tyle I spali chłopcy, co późnym wieczorem wrócili z pustyni; pomarudzili godzinę przy swoich wozach, zjedli coś szybko, przemyli oczy — mało który wykrzesał z siebie tyle sił, by pójść do łaźni — i zwalili się na łóżka z ponurą świadomością, że trzeba będzie wstać zaraz po północy. I tylko jeden i drugi westchnął przy tym: a może dziś otworzą most później, rano dopiero... No cóż, nie ma wyjścia. Sięgnął do telefonu. I było tak, jak co dnia. Spojrzał na zegarek. Na moście już rozpoczyna się ruch. A co z pogodą? Wieczór był ciężki, duszny, słońce zachodziło czerwono, ale czy można mu1 tu wierzyć... w kraju mówi się przy takim wieczornym, słońcu, że ju- 202 tro będzie wiatr, ale tu, na pustyni, kto to wie? Wyszedł przed domek. Księżyc wisi nisko nad kosmatymi tamaryszkami, niebo pełne gwiazd, lekki powiew wiatru. Wstrząsnął się od chłodu, szybko wrócił do dyżurki, narzucił kurtkę na ramiona. Afryka, psiakrew, a w nocy bez zimowej kurtki nie sposób wysiedzieć! Przechadzał się po pokoju, raz po raz spoglądał na zegarek, odgadywał, co dzieje się na cichych, sennych uliczkach obozu. Z uznaniem skinął głową, gdy dobiegł do niego warkot silnika samochodu. Dokładnie tak jak planował. Za oknem pojaśniało od blasku reflektorów i zaraz w szybę zastukał chorąży. — Cztery wozy z paliwem do Baluzy! — W porządku! Masz godzinę czasu na przejazd przez most. Chwila przerwy i głośno trzasnęły drzwi. Do dyżurki wtoczył się Tomuś — najweselszy i najbardziej nieobliczalny tłumacz, doskonały organizator, zdobycie jedzenia na pustyni to dla niego nic. Pewnego razu pomylił się fatalnie w tłumaczeniu i błąd ten do dziś mu wypominają w bazie. Tomusia zaś krew zalewa... Komendant bazy dostał pismo w języku angielskim, a że sam ledwie mógł dogadać się z obcojęzycznymi kolegami, wezwał Tomusia na pomoc. Ten wziął papier w dłonie, brwi dźwignął i zaraz uśmiechnął się radośnie — jutro na osiemnastą Szwedzi zapraszają nas na towarzyski wieczo- 203 rek! Szykowali się więc nasi na ucztę, coś tam krajowym zwyczajem z punktualnym wyjazdem nie wyszło, ale tuż przed osiemnastą ładowali się już do gazika, gdy wtem ujrzeli, iż jakiś szwedzki, kanciasty łazik skręca z szosy do bazy. Kogo diabli niosą? A tu wysiada dowódca szwedzkiej kompanii, chłop na dwa metry, barczysty, brodaty, za nim drepczą jego zastępcy. Okazuje się, że to oni zaprosili się na dziś do polskiej bazy na kolację! No cóż, gdyby nie narodowa zdolność do improwizacji i zachomikowane przez komendanta zapasy polskich specjałów, byłby wstyd. Zebrał wtedy Tomuś za swoje, oj, zebrał, ale po dwóch tygodniach boczenia się znów jeździ z wielką ochotą na Synaj jako tłumacz. — Cześć! — wysapał teraz. — Ile jeszcze czasu? Do Abu Żenimy lecę w szesnaście wozów. Masz nowe gazety, widzę!, To zabieram. Dobrze, dobrze, jedną ci zostawię. Wracamy pojutrze. I już go nie ma. Nie nauczy się ten chłop wojskowego porządku, cywil z niego na kilometr wyłazi. Cicho zrobiło się przed dyżurką, z niedalekiej uliczki, prowadzącej z parku samochodowego do bramy obozu, dolatuje stłumiony pomruk starów, kierujących się w stronę mostu. Dobrze idzie — jeszcze tylko kolumna do El Tasy została w parku, telefon, to właśnie oni, w komplecie, wszystko w porządku, do zamknięcia mostu czterdzieści minut, 204 to przecież raptem kilka kilometrów jazdy pustymi teraz ulicami Ismailii.. Szum wiatru? Tak! Ejże, czy nie za silny ten wiatr? Dyżurny wyszedł przed bu-dunek. Naprzeciwko, tylko kilkanaście kroków dalej płonie światłem okno wartowni i jasno lśni hełm wartownika, przechadzającego się tam i z powrotem pod białą ścianą. Księżyc... jest jeszcze, ale jakiś inny, żółtawy, przysłonięty teraz rozchwianymi gałązkami tamaryszka, ledwie widoczny na bezgwiezdnym niebie. Latarnie... jasne kręgi świateł rozmywają się w zamgleniu. I dłonie, palce, oczy, usta, nos —■ wszędzie drobniutki puder zmielonego piasku. Chamsin? Chyba tak. Chyba to ten od tygodni oczekiwany z niepokojem chamsin. Dyżurny stał chwilę przed dużurką i nagle skoczył do telefonu rażony myślą o kolumnach. Niech zostaną na tym brzegu kanału! Niech zawracają do obozu... tu, pomiędzy domami, na wąskim pasku zieleni ciągnącym się wzdłuż słodkowodnych kanałów coś jeszcze widać, można żyć i poruszać się nawet w czasie wichury, ale tam, na Synaju... Był kiedyś w drodze do Ghańczyków obozujących na górskich przełęczach, gdy nadleciał chamsin. Droga zniknęła pod wijącymi się wężowo strumieniami piasku. Początkowo pędzone powietrzem pyły przesłaniały zaledwie koła jadących samochodów, potem widać było już tylko kabiny ciężarowych, wysokich maszyn, wreszcie i one zniknęły. Pa- 205 mięta, wysunął wtedy rękę za szybę — nie dojrzał dłoni. Wlekli się jeszcze kilometr, ale poczuwszy piasek pod kołami zahamowali ostro. Zaspa na drodze? Możliwe. A jeśli to zakręt, którego nie widać? Kto to może zgadnąć? Trzeba czekać. A teraz ma trzy kolumny w chamsinie! A może nie? Radiostacja milczy, choć rzucił wezwanie raz, drugi, trzeci. Prawda! Dziś nie ma radiostacji przy moście. Akurat dziś! Skoczył do drzwi sąsiedniego pokoju, potrząsnął za ramię pomocnika. — Chamsin? — mruknął tamten, nie odwracając się na leżance. — Tak. Wstawaj. Pojadę zatrzymać kolumny. I już pędzi w stronę mostu. Miasto jest bure, mleczne, wymarłe. Ostre hamowanie, bo w poprzek ulicy leży oddarty konar eukaliptusa. Należy objechać go wolno, chodnikiem, po cienkich gałęziach, po liściach jakże przypominających nasze wierzby... i gaz, szybko, jak najszybciej do mostu. Znów hamowanie, znów pień drzewa na drodze, i z miejsca gaz, dalej, byle tylko zdążyć. Jeszcze dziesięć minut. Może się uda, powinno się udać. Czerwone światło jak kocie oko. Pokrzykiwania i terkot silników, mocne uderzenia o grube, stalowe elementy konstrukcji mostu. Nie ma go. Zdjęli. Właśnie kotwiczą przy brzegu kanału ostatnie' przęsło i zmykają do budek ciemniejących pomiędzy palmami. Gdzie stary... 206 Znikły. Poszły w, pustynię/ Niech to diabli, nie zdążył. Przez chwilę stał nad czarną wstęgą kanału. Drugi brzeg, tak przecież bliski, rozmazywał się w burym powietrzu. Nie ma co stać. Szybko do obozu! Wiatr już nie szumi, lecz wyje. Piasek jest wszędzie. Latarnie tworzą w tym pędzącym burym mrowiu ledwie widoczne punkty świetlne. Z trudem, zaciskając zęby, prawie po omacku, dojechał do obozu. Wszedł do dyżurki, gdzie pomocnik odkładał właśnie słuchawkę telefonu. — Dyżurny z parku dzwonił, że namioty mu przewraca. — Pchnij drużynę alarmową! — Właśnie ich poderwałem. Kolumny przeszły przez most? — Przeszły. — Pospieszyły się na własne nieszczęście. Pójdę do kompanii transportowej, a potem.do parku. — Idź. Ale zadzwoń, jak tam jest. Podszedł do radiostacji, zdjął mikrofon z wieszaka. — El Tasa, tu oficer dyżurny, zgłoś się! Odpowiedź przybiegła prawie natychmiast. — Jaka pogoda u ciebie? — Chamsin — odpowiedział krótko komendant bazy. — Daleko widać? — Nic nie widać! Jeszcze czegoś takiego nie było! — Kolumna poszła do ciebie. 207 — Zatrzymaj ich! :— Już są za kanałem, most zdjęty. Komendant milczał przez chwilę. — Cholerny świat — powiedział wreszcie. — Nie dojdą. Nie ma cudów. Masz coś jeszcze? — Nie. Melduj, gdyby coś tam... — urwał nie wiedząc jak dokończyć zdanie. — No, gdyby coś nie tak. Koniec. Ledwie odłożył mikrofon, gdy zadzwonił. telefon. — Co tam? — spytał krótko, napięty, czekający na jakąś niedobrą wieść. — Wiatr zerwał namiot nad stanowiskiem diagnostycznym — krzyczał zdenerwowany dyżurny z parku. — Już posłałem pomoc. — Tu nic nie widać! Ledwie trafiłem do telefonu. — Idź do wozów. Uważaj na przewody elektryczne. Kiedyż będzie dzień... kiedy bury mrok nasyci się żółcią, w której coś jednak będzie można dojrzeć. Gdzie są kolumny? Stoją pewnie na skraju drogi. Żeby tylko nie zdarzyło się nic złego, żeby nikt nie * zwalił się do jakiegoś dołu czy rowu. Niepewność, cholerna niepewność. I bezsilność. Najgorsze, co może być, to siedzieć tak, czuwać i czekać. — Oficer dyżurny, tu El Tasa — rozległ się z głośnika ostry głos komendanta pustynnej bazy. — Co masz dla mnie? — Rewelacje! — Dyżurny oficer wyczuł głębokie zdumienie w głosie meldują- cego. — Kuchnię mi wiatr o dwadzieścia metrów przesunął! Jeden namiot poniosło nam na pole minowe, choć wisieliśmy na nim i ciągnęliśmy do ziemi ile sił. — Zostaw go tam! — krzyknął w strachu. Bał się, że spróbują iść po namiot, między miny. — Pewnie, że zostawię. — Wszyscy cali? — Cali. Zarządziłem pogotowie i czuwamy. Co z tą kolumną? . . v — Sam bym chciał wiedzieć. Koniec rozmowy. Znów telefon! Dowódca. Tak jest, kolumny wyszły, w parku pracują, są straty. Zaraz przyjeżdża. Oczywiście, jak by mogło być inaczej, choć prawdę mówiąc, to on, oficer dyżurny, z powodzeniem daje sobie radę z tym chamsinem. I ledwie odłożył słuchawkę, telefon znów zabrzęczał. Tym razem odezwał się pomocnik. — Wiatr jakby trochę słabszy — mówił niewyraźnie, zdyszany, jak po ciężkiej pracy. — Duże straty? ' — Największy namiot diabli wzięli i chyba nic już z niego nie będzie, poszedł w strzępy. Trochę porwało nam sąsiedni, ale utrzymaliśmy go jakoś. Najgorzej jest ze stanowiskiem diagnostycznym. Trzeba wszystko urządzać od początku. Chwila milczenia. Ani minuty nie korzystali jeszcze z tego stanowiska. Wymo-zoliii je podczas miesiąca żmudnej, dodatkowej pracy, i masz, trzeba ją zaczynać 208 209 od nowa. Dziś właśnie miało być otwarcie stanowiska, dowódcę na uroczystość zaprosili... — Coś tam przecież zostało — powiedział do mikrofonu. Pomocnik wciąż dyszał ciężko przy drugim aparacie. — Co ci jest? — zaniepokoił się dyżurny oficer. — Nic, chyba nic. To pewnie ten cham-sin. Serce. I głowa jak z ołowiu. Tak, na pewno coś zostało. Ale dziś nie rozpoczną już tej roboty. Może, jak dobrze pójdzie, to jutro... — Ty draniu! — roześmiał się krótko. — I mówisz, że nic nie zostało? No, jeśli już tam dadzą sobie radę bez ciebie, to wracaj do mnie. Za oknem szarzeje. Rozchwiane korony drzew. Pobekiwanie muezina z niedalekiego minaretu. Dzień już. Ciągle dmucha. Połączyć się z Suezem, co u nich... nic nowego, tam chamsin nie ma tej siły co tu, nad Ismailią. Pomocnik wrócił, usiadł ciężko na krześle, dyszy, pot ociera z czoła. Lepiej nie zagabywać go. Chamsin. Ludzie patrzą na siebie ponuro, przecierają oczy, gryzą piasek, zapiaszczonymi palcami trą podu-szeczki dłoni, patrzą z nienawiścią w oczach na szybko rosnącą warstewkę piaskowego pyłu. Lepiej w taki czas w ogóle nie odzywać się do nikogo. — Pójdę zrobić pobudkę — mówi po jakimś czasie pomocnik. — Idź. — Program dziś normalny? 210 — Pewnie, że normalny! Gimnastyka, mycie... — Mycie! — Pomocnik wzruszył ramionami. — Jeśli przy tym wariactwie — wskazał głową za okno — jest woda, bo różnie może być. — Oficer dyżurny, tu El Tasa! — rozległ się podekscytowany głos komendanta. Skok do radiostacji, chwyt za mikrofon. Pewnie coś się stało! — Co masz dla mnie? — Przyjechali! Przed chwilą! Wszyscy przyjechali! — To u ciebie już nie wieje? — Wieje! Jak diabli wieje. Ale przyjechali! — Zrozumiałem. Powiedz im... albo nie, dobrze, koniec rozmowy. Bo co tu mówić? Cholerne kozaki. Jak oni przejechali? Pięćdziesiąt kilometrów. Trzy i pół godziny. Po omacku. Przez zaspy. Ale przecież dojechali. — El Tasa, tu oficer dyżurny, zgłoś się! — Zgłasza się El Tasa — przyszedł,odzew z pustyni. — Tylko nie puszczaj ich nigdzie! — Pewnie, że nie puszczę! Koniec? — Koniec. Głośniki w obozie rozkrzyczały się pobudką. Droga na „szesnasty" Dzień był podły, dawno takiego nie było. Deszcz sypał gęsto, wiatr wciskał się do kabin samochodów, lało się po plecach, wycieraczki nie nadążały ze .zbieraniem wody z szyb. Spieszyliśmy się z rozwiezieniem wody na posterunki, chcieliśmy jak najprędzej mieć za sobą tę całą zabawę. Po obiedzie prawie wszystkie wozy znalazły się w obozie. Wiatr wył cienko w przewodach elektrycznych i z wielkim trudem można było iść po błotnistych ścieżkach. Hermon zniknął w mgłach, a za drutami okalającymi obóz widać było tylko niewielki krąg kamienistych pól. Siedzieliśmy sobie w kilku w pokoju, przy piecyku śmierdzącym naftą, z okna spływała po ścianie, strużka wody, którą wpychała do wnętrza wichura, gdy nagle wpadł, do naszego pomieszczenia Benedy-czak, ten co to jeździł dziś z wodą na szesnasty, austriacki, posterunek. — Ale szczęściarz ze mnie! — wykrzyknął, a twarz miał bladawą jakby, oczy okrągłe i chyba jakieś takie niezbyt dob- 212 rze widzące. I zaczął z miejsca opowiadać, co wydarzyło mu się w drodze na ten szesnasty. — Nosa z kabiny wozu nie wychyliłem — zaczął ściągając z siebie przemoczoną miejscami kurtkę — bo nie dało się, tak tam lało. Wołali do mnie i kiwali rękami, bym przyszedł do baraczku ogrzać się, ale kłaniałem się tylko, żeby obrazy nie było, i pokazywałem na niebo. Raz po raz oglądałem się też na Austriaka, który przetankowywał wodę z cysterny do zbiornika przed baraczkiem. Skończył wreszcie, wyciągnął wąż z otworu, cisnął go na cysternę. No i skoczył do baraczku, jakby go kto gonił, trzasnął drzwiami, aż echo poszło. Deszcz wzmógł się jeszcze, a przez dziury w brezencie kabiny lało tak, że nie sposób było znaleźć suche miejsce. Mój kierowca mocował się jeszcze z zamkami blaszanego pudła, w które upchał przewód. Nie popędzałem go. Nie to, żeby mi nie było pilno, po prostu nie chciało mi się drzwiczek w taki deszcz otwierać, a i wiedziałem, że chłopak spieszy się, jak tylko może. Nie lubię tej drogi. Od samego początku jej nie lubiłem. Wiecie, jaka ona jest. Wąska, ledwie wcięta miejscami w zbocze góry, pokryta wulkanicznym żużlem i odłamkami ogromnych głazów ostrych jak noże. Opony miażdżą ten żużel, dobrze się nawet trzymają podłoża, ale ciachają się prawie w oczach. Tyle że ten odcinek to jeszcze da się wytrzymać, gorzej jest w 213 polowie drogi do obozu, gdy trzeba przejechać przez wieś. Przykleiła się ona do skał, wcisnęła pomiędzy góry, zawisła nad przepaścią. Na wąskich uliczkach, którymi star ledwie może się przecisnąć, zawsze rojno od dzieci, kobiet z blaszan-kami i koszami na głowach, osłów obładowanych ponad wszelką miarę i wyobrażenie, stad owiec i kóz... Do tego przecież droga wcale nie jest prosta, wije się pomiędzy budynkami, a zakręty ma takie, że czasem koła albo skrzynia stara ocierają się o ganek lub schody domu zawieszonego prawie' nad jezdnią, niekiedy bierze się z trudem wielkim zakręt, jeśli nie chce się wjechać na kruchą konstrukcję drewniano-glinianego dachu sterczącego nieco ponad poziom uliczki. Wjechać na taki dach, sami wiecie, za nim jest tylko stroma, kamienista, brązowoczarna powaga urwiska. Dlatego mówię, że nie lubię tej drogi, i najchętniej w ogóle bym nią nie jeździł. No, a niestety, wypada mi prawie dzień w dzień być na niej. To i znam ją jakzły grosz. Każdą kałużę, każdy kamień, każdy zakręt. Dziś, gdy mozolnie pięliśmy się w górę na drugim, a potem na pierwszym biegu wściekle wyjącego silnika, uliczką płynęła bura struga rwącej górskiej wody. Koła stara ślizgały się po tłustej, czerwonawej glinie, która pokryła asfalt. Kierowca, zwykle rozgadany, a jeśli już nie rozgadany, to choć poświstujący, teraz milczał. A ja... zacisnąłem palce na klamce drzwi, bo na- 214 gle pomyślałem sobie, co by to było, gdy-, by tak w tej rozpaczliwej wspinaczce z beczką pełną wody dla Austriaków, co by to więc było, gdyby tak teraz nagle zgasł silnik i wysiadły hamulce. Może się tak zdarzyć? Może, sami wiecie, że może. I co wtedy robić? Otwierać drzwi' i skakać. A wóz... no cóż, niech leci sam. Bo przecież jak nic poleci w dół sto" metrów, czy coś koło tego. A to wystarczy, zupełnie wystarczy. Nic nie wysiadło i jakoś dojechaliśmy do tego szesnastego posterunku, z którego otwiera się szeroki widok na dolinę zajętą przez Izraelczyków. Widać ich z tego posterunku, chodzą po wiosce leżącej na zboczu sąsiedniej góry. Nieważne zresztą, napatrzyliśmy się przecież, jak rządzą się w syryjskich wioskach. W tej chwili, gdy kończyło się tankowanie wody dla Austriaków, ważne było tylko to, że przywieźliśmy ją jednak w tę ulewę, tak samo jak co dnia, no i że mamy teraz przed sobą kolejny problem — zjazd na dół tą piekielnie śliską, gliniastą drogą. Chciałem mieć to już za sobą i dlatego raz po raz oglądałem się na kierowcę. Gzas by już jechać... Wreszcie kierowca wspiął się do kabiny, trzasnął drzwiczkami, silnik z miejsca zagadał, ale chłopak jeszcze nie ruszał, ocierał wodę z rąk i twarzy, prychając przy tym, jakby siedział w basenie czy stawie. Potem spojrzał w bok, ku Austriakom, machnęliśmy zgodnie wartownikowi, któ- ry odpowiedział takim samym gestem zza zaparowanych szyta budki. I teraz już tylko droga przed nami. Łagodny, długi łuk w lewo, wzdłuż podciętego zbocza, potem kilka małych garbów, na które star wtacza się. bez najmniejszego trudu, jeszcze dalej parę niewielkich, łatwych zakrętów, w dole, po prawej stronie, obóz austriackiej kompanii, żywej duszy tam nie było pomiędzy barakami i namiotami, za zmatowiałymi szybami budki wartowniczej majaczył tylko cień błękitnego hełmu i znów pustka, znów tylko my i droga pełna dziur, kałuż, ostrych kamieni, błotnistych kolein, które zniknęły nam nagle w białym, tumanie obłoku. Przestraszyło mnie trochę to nagłe zanurzenie się w chmurę, ale zaraz pojawiły się zadeszczo-ne góry i pusta droga przed nami. Sierżant umilkł na chwilę, nikt się nie odzywał, wiatr wył cienko w przewodach, woda sącząca się przez nieszczelne okno dopłynęła już do piecyka ustawionego na betonowych bloczkach. — Siedziałem w kabinie, wóz toczył się w dół po niewielkiej pochyłości, wiedziałem, że niedługo dojedziemy do wioski, i gapiąc się obojętnie na drogę myślałem sobie, że już bite dwa miesiące, jak tu przylecieliśmy, jak rozglądaliśmy się po tych golańskich wzgórzach, jak zdumiewały nas one, choć przecież nie powinny, bo w kraju niemało nam o nich mówili. Dała się nam ta zima we znaki... sami wiecie. Te pierwsze dni, co? Ani umyć się 226 porządnie, ani rozgrzać, ani wysuszyć stale mokrych ubrań. Nie to, co teraz, gdy zagospodarowaliśmy się tu na dobre. Sześćdziesiąt razy byłem już na tym szesnastym posterunku i znam właściwie każdy kamień na trasie, ale nagle spostrzegłem, że jeszcze nigdy nie było na niej tak ponuro jak dziś. I pierwszy raz chmury wciskały się w doliny tak głęboko, że aż przesłaniały nam drogę. Kierowca prowadził stara równo, raz po raz wyhamowywał płynnie, gdy drogę przecinał potok wody spływającej z gór lub gdy wtaczaliśmy się w wielką, czerwoną kałużę. Jeszcze jeden kilkunastometrowy podjazd, jeszcze zakręt i wreszcie otworzyła się przed nami szeroka dolina pokryta teraz ogromnymi rozlewiskami wody, która nie nadążała spływać do rzeki w wąwozie. Star szedł po kałużach szybko, po osie, a nawet wyżej, brodząc w ceglastej wodzie. Nie, tam nie było zagrożenia, wiedzieliśmy o tym doskonale. Droga na tym odcinku równa, wolna od kamieni. Spoglądałem co chwila naprzód. Zaraz za zakrętem, ukryty jeszcze przed nami za niewielką skałą, rozpoczynał się zjazd w dół do wsi. Przypomniałem kierowcy, żeby sprawdził hamulce. Przycisnął je lekko i wóz z miejsca poślizgnął się na glinie, a ja poleciałem do przodu popchnięty siłą bezwładności. Kazałem przyhamować ostrzej, do oporu. Znów lekki poślizg, parę metrów jazdy na nieruchomych kołach i stoimy. 10 — Dwa kalendarze 217 Dobrze, można jechać na dół. Uświadomiłem sobie w tym momencie, że mocno zaciskam palce na poręczy. Po co?! Bałem się, że kierowca zauważył to ściskanie. Straciłem do reszty humor, siedziałem ponury, napięty, co chwila spoglądając na krople wody sączące się przez zetlały dach kabiny. No, zaczyna się wieś. Kilka ciemnych domków po bokach drogi, dalej murki wysoko ułożonych, zebranych z pól głazów. Czeluść drogi zwęża się, prowadzi nas jeszcze ze sto metrów i jakby urywa się — dalej, pomiędzy domami, widać jedynie rozległą dolinę, a na jej dnie rozmazujące się w zamgleniu, niebieskawe domki naszego obozu. Jeszcze sto metrów i wreszcie pojawia się stromy odcinek drogi. Burty wozu ocierają się prawie o budynki. Wąsko, piekielnie tam wąsko. Już połowa drogi przez wieś za nami. Na jezdni pusto, nie ma dzieci, nie ma gawędzących mężczyzn, można jechać względnie' szybko, ot, dwadzieścia na godzinę. Wiem, że jest przed nami jeszcze jedno trudne miejsce — zakręt. Byle tylko nie spotkać na nim żadnego wozu... Kierowca zredukował bieg, star lekko przyspieszył, ale zaraz zwolnił, szarpnięty hamowaniem silnika. Jest bardzo stromo i samochód zwiększa szybkość, rozpędza się. Trzeba hamować płynnie, kierowca spokojnie wciska pedał raz, drugi. Star jakoś go nie słucha i przyspiesza. Nigdy nie jechałem tak szybko przed tym zakrętem, a tu jeszcze ślisko jak diabli. Co on, myślę sobie, patrzę na niego i wreszcie mówię ostro — wolniej, hamuj! I w tym momencie zorientowałem się, że pędzimy na nasz daleki obóz, prosto w przepaść. Zwykle w takiej sytuacji myśli się o tym, żeby szybko otworzyć drzwiczki, odbić się, skoczyć jak najdalej od wozu, a ten niech leci, niech się rozbije. Ale teraz nie zdążyłem pomyśleć nic takiego. Siedziałem w fotelu niczym wmurowany, w dłoni ściskałem poręcz i patrzyłem, jak zbliża się zakręt, jak weń wchodzimy. Ostry jest, wiecie — dziewięćdziesiąt stopni, wąsko tam, a my wpadamy w niego jak pocisk! Star podskakuje na wielkim głazie, rzuca go w bok, na róg budynku, zgrzyt kamieni o burtę wozu, jeszcze nic nie widać co dalej, ale ja wiem... pełno tam pewnie ludzi, osłów, kóz i owiec, może jakiś pełznący pod górę wóz. Nieważne zresztą, wszystko nieważne, bo i tak nie zmieścimy się w uliczkę, wylecimy na dachy domów stojących na skarpie, runiemy w dół. Nie może być inaczej. Ryk klaksonu! I gwałtowny skręt rozpędzonym wozem. Tuż obok mnie przemyka dach domu, ręką bym go bez trudu chwycił. Jeszcze jeden skok na schodku domu stojącym tuż przy jezdni i już widać, co jest przed nami na drodze. Kilkunastu mężczyzn, kobieta z blaszanką wody na głowie, gromadka dzieci, osioł objuczony sakwami. Dorośli i dzieci pierzchają na boki, leci pod koła stara bla- 218 219 szanka, ale chyba uciekli, chyba wszyscy zdążyli uskoczyć. Jeszcze nie oddychałem i czekałem, co będzie dalej, bo zewnętrzne koła szły po dachach wątłych domków. Jeszcze chwila wyczekiwania — zwalą się pod ciężarem wozu, czy nie... Ale star nie pochylał się, nie zsuwał z drogi, wyskoczył wreszcie na środek jezdni, zatoczył się aż pod domy siedzące na wysokim zboczu, wrócił nad urwisko, znów wjechał na środek, drogi i tak już pozostał, pędząc coraz prędzej w dół. Hamulce niesprawne, ale droga była już przed nami prosta i pochylenie zaczęło maleć. Zatrzymaliśmy się na zakręcie, tuż przed następnym wzniesieniem. Otworzyłem drzwiczki, wyskoczyłem w błoto i obiema rękami chwyciłem za burtę wozu. Nie ustałbym, takie miałem miękkie nogi. Obracam się w stronę wioski. Milczę, kierowca też nie mówi ani słowa. Jeszcze nie dało się mówić. W wiosce na drodze pusto, nikt za nami nie biegnie, nie ma zbiegowiska. Niewiarygodne, ale nikogo nie zmiażdżyliśmy. Jeszcze raz patrzę na bledziutkiego kierowcę. Czy będzie mógł jechać dalej? Pytam o to po chwili. Patrzy na mnie, twarz ma ściągniętą strachem, patrzy i nie odpowiada. Nie słyszy... Dopiero po kilkunastu sekundach przytomnieją mu oczy. Tak, pojedzie, teraz zresztą jest już prawie równo. Stoimy jeszcze chwilę po obu stronach 220 stara. Kierowca wolno schylił się, zajrzał pod wóz,' pod jego butami straszliwie głośno mlaskała glina. Zaraz wynurzył się z powrotem, otarł dłonie gałganem. — Przewód pękł — powiedział. — Skinąłem tylko głową, bo co tu mówić. I staliśmy tak jeszcze parę minut bez ruchu w gęstym deszczu. Pomyślałem sobie wtedy, że za nic już nie pojadę na ten szesnasty posterunek. Sierżant umilkł. Długą chwilę siedzieliśmy w milczeniu. W piecyku nasilał się i cichł łoskot płomieni. — Zebraliśmy się wreszcie do kupy i przyjechaliśmy — powiedział wreszcie sierżant. — Nawet dobrze się nam jechało, choć bez hamulców. To co, wszyscy już -wrócili? — spojrzał na kolegów. Skinęli głowami. Ktoś' bąknął, że sierżant rzeczywiście miał szczęście. — To kto weźmie teraz trasę Benedy-czaka? — spytał chorąży, dowódca plutonu. Nikt się nie odezwał. Wszyscy gapili się uparcie w płomień migocący za szybką pieca. — No cóż — rzekł chorąży. — Jeśli nie ma ochotników, to... — Zaraz! — odezwał się» Benedyczak. — Nie trzeba. Ja tam jutro jadę. — Ty?! Przecież mówiłeś, że... — Ot, chlapnął człowiek w nerwach językiem byle co. Pojadę. Niech już lepiej wszystko zostanie po staremu. Spis treści Dom przy bocznej ulicy / 5 Słowo podchorążego / 15 Ostatnie żołnierskie słowo / 23 Posterunek: Hangar numer 4 / 31 Dwie prawe ręce / 39 Ostatnia deska ratunku / 47 Trzech na pontonie / 63 Noc w lesie / 72 Aneks do dwóch kalendarzy / 82 Za zakrętem drogi / 9"2 Niemożliwość / 100 Pilot / 106 Przerwany oblot /118 Zanim powiesz: „Na prostej" / 133 Uwaga, idą cele! / 140 Nad mapą / 149 Urodziny na Synaju / 157 Saperski nocleg / 171 Próba ognia / 182 Noc na przeprawie / 192 Chamski / 201 jĄ\l] Droga na „szesnasty" / 21&ь$Р'. \ Ł Printed in Poland Wydawnictwo Ministerstwa Obrony Narodowej Warszawa 1981. Wydanie I Nakład 20.000 + 333 egz. Objętość 6,91 ark. wyd., 9,33 ark druk. Papier, druk. mat IV ki. 65 g. 61X86/24 г Zakładów Papierniczych w Kluczach. Oddano do składania w lipcu 1980 r. Druk ukończono w styczniu 1981. Wojskowa Drukarnia w Łodzi. Zam. nr 751 Cena zł 20. G-5