12787
Szczegóły |
Tytuł |
12787 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12787 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12787 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12787 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
David Zindell
Sen Marzyciela
Szyb, w którym zmuszano nas do niewolniczej pracy, był ogromny i
posępny, wypełniony rumowiskiem i wspomnieniami o prastarych, zaginionych
narodach - czarnym, nieprzeniknionym koszmarem, który nie kończył się
nigdy. Mimo to nic opuszczała nas nadzieja; podtrzymywały nas na duchu
wiara i materia, tak wiec czekaliśmy i żywiliśmy ufność. Byliśmy bowiem
społeczeństwem marzycieli, nadzieje i marzenia, tyle tyko nam pozostało.
Nazywano mnie bajarzem, opowiadałem bowiem historyjki, niezbędne dla
na wszystkich, aby przetrwać. Opowieść, jaką teraz przedstawię, pochodzi
z czasów, kiedy moje słowa nie płynęły już tak wartko jak wzburzona Tria.
Zaczynało już brakować mi słów, wiersze łamały się, rozsypywały. Byt to
czas, kiedy opuściła nas nadzieja, a marzenia mojego ludu gasły
nieubłaganie.
Nadszedł dzień, kiedy przyszła do mnie moja narzeczona, mój promienny
Klejnot Nocy, i powiedziała, że nadeszła na nią kolej.
- Wybrano mnie - oznajmiła Alonia. - Jutro po mnie przyjdą.
Przyszłam, aby pożegnać się z tobą.
- To nie może być pożegnanie na zawsze - zaoponowałem. - Jeszcze się
sobaczymy.
- Nie - powiedziała. Oni nie wpuszczą mnie już z powrotem.
- Czekaj i miej nadzieję; miej nadzieję i czekaj.
- Przeleć się za mną, to już ostatni raz - poprosiła.
Zespoliliśmy się w mroku, nad szumiącą kipielą górnej katarakty;
zaspokoiliśmy się, a potem zapłakałem.
Przyszli po nią, uzbrojeni w pejcze i sieci, i powlekli ze sobą,
Chociaż napierałem z całych sił na łańcuchy, którymi mnie skrępowano, i
targałem żelazne klamry, aż pokryłem się krwią, a puste sztolnie
zawtórowały moim krzykom.
Swego czasu uprowadzili w podobny sposób mą poprzednią towarzyszkę.
Nasi właściciele byli okrutni: niewolili nasze kobiety w sposób
perwersyjny i poniżający - nie dlatego, że sprawiało im to przyjemność,
ale po to, by nas pognębić.
Nie wystarczało im to, że w milczeniu harowaliśmy w kamiennych
katakumbach, ryjąc i kopiąc, że wydobywaliśmy z głębin skał rzadkie
minerały, tak długo, aż nasza aura, dotychczas fioletowa, zbladła,
przybierając barwę nikłej zieleni, nasz wzrok stępiał, a skrzydła zwisły
bezwładnie na znak rozpaczy. To wszystko im nie wystarczało. Wydawało się,
że nasi panowie - nie wiadomo, czemu - pragną pozbawić nas resztek
cennej żądzy życia.
Przez pewien czas byłem niepocieszony, co jeszcze bardziej pogorszyło
sytuację naszej społeczności. Cóż innego nam pozostało, skoro nie byliśmy
już w stanie pocieszać jeden drugiego? To, że byliśmy chorzy i
wycieńczeni, że wypadały nam pióra, a ogień wewnętrzny dogorywał,
oznaczało, że nadeszła chwila, kiedy bajarz winien zaprezentować swą moc.
Musi snuć swoje opowieści, aby marzenia wszystkich zlały się ze sobą,
tworząc żar rozpalający cały naród i wypełniający dusze nową nadzieją.
Kto jednak miał wymyślać historyjki dla mnie?
Próby takiej podjęła się moja uczennica, młoda ślicznotka o złotych
wargach i srebrzystych skrzydłach.
- Dawno, dawno temu - zaczęła Eweena - słońce oświetlało krainę za
gwiazdami. Ogrzewaliśmy się w Jego promieniach, ciesząc się wolnością, i
unosiliśmy się radośnie nad naszą planetą. Drzewa były zielone, powietrze
ciche, drzewa - poślubione niebu. Dzieci, trzepocząc skrzydełkami w
kolorze tęczy, przemykały i hasały poprzez ciemnoczerwone zachody
słońca, brzęczały nad błękitem wód z tamtej strony czarodziejskiego
brzegu.
Historyjka była stara : znałem ją już na pamięć i nie zdołałem znaleźć
pociechy w jej słowach. Miałem jednak wzgląd na młodość Eweeny i dlatego
nie wypomniałem jej, że nie potrafi ułagodzić mego bólu.
To zresztą nie było potrzebne: ona sama była z siebie niezadowolona.
Tak mi przykro, bajarzu. Widocznie wybrałam nieodpowiednie słowa.
- Wcale nie, wywiązałaś się dobrze ze swego zadania.
- W takim razie dlaczego płaczesz? - zapytała.
- Bo twoje słowa są tak piękne.
- Kłamiesz, wiem, że kłamiesz.
Rzeczywiście, kłamałem. To nie takie proste, zostać bajarzem.
Nasi władcy zjawili się ponownie i znowu uprowadzili nasze kobiety.
Niczym zimowa burza, przeciągnęła przez nasz lud choroba, która zamroziła
dusze na lód. Byliśmy pozbawieni wszelkiej odporności, żaden wewnętrzny
płomień nie chronił nas już przed trwogą i rozpaczą. Nie przychodziła mi
do głowy żadna historyjka, żadna zbawienna pieśń, żadna możliwość
ratunku. Po prostu nie miałem nic do powiedzenia.
Po pewnym czasie przyszła do mnie nasza Najstarsza.
- Bajarzu, czy pamiętasz jeszcze, dlaczego wybraliśmy właśnie ciebie?
zapytała Lallia.
- Chyba zapomniałem.
- Uczyniliśmy to, gdyż światło wizji płonęło najmocniej w tobie.
- Każdy płomień przygasa, to normalne.
- Ale płomień bajarza - nie powinien przygasać. Zostałeś wybrany, gdyż
byłeś mądry i silny, a twoje słowa silne i porywiste jak wiatr zachodni.
Nie wolno ci tracić nadziei.
Nie wiem, co robić.
- Musisz wymyślić nowe słowa poradziła mi. - W przeciwnym razie w
naszym narodzie zagaśnie chęć życia.
- Ale ja nie mam nic do powiedzenia - odparłem i w tym samym momencie
wyczytałem strach i troskę w jej dużych, brązowych oczach. - Może
powinniście byli wybrać na bajarza kogoś innego.
Starsi, ale również całkiem młodzi, zaczęli chorować i umierali: W
sztolniach i podkopach unosił się zapach śmierci o nie znanym nam dotąd
stopniu natężenia. Dzieciom wypadały z niewiadomych powodów pióra,
upierzenie znajdywano we wszystkich sztolniach. Tłumione krzyki i
nieczystości kalały nasze gniazda. Wszędzie leżały zwłoki.
Próbowałem wracać do starych historyjek; opowiadałem je, zmieniając
pointy. Potem jednak dałem znowu za wygrana i umilkłem.
Jakże gorąco tęskniłem za poezją diamentowych sfer, za kryształowo
czystym głosem mego młodszego ja! Jak bardzo brakowało mi owych jasnych
jak światło opowieści, tamtych błyszczących klejnotów, magicznych
towarzyszy młodości, połyskliwej sieci, łączącej wszystko!
Przestałem opowiadać historyjki. W milczeniu przyglądałem się, jak
ginie mój lud.
Wkrótce Lallia przyniosła mi swoje najmłodsze i poprosiła, abym
opowiedział mu nowa historyjkę. - Koniecznie coś nowego - błagała. -
Widzisz przecież, jak szare ma pióra ! Zobacz, jakie wiotkie skrzydła.
- Potrzebna mi wizja, bez niej nic nie przychodzi mi do głowy.
Lallia była chora, jej upierzenie dygotało. - A więc powiedz mi, co
mamy czynić, abyś mógł doświadczyć nowej wizji.
Wiedziałem doskonale, jak okrutnie to zabrzmi, ale mimo to odparłem:
Sprowadźcie z powrotem Alonię.
- Polegaj na nas - powiedziała. Nie trać nadziei. - Ale kiedy
odlatywała ze swoim małym, jej oczy były tak nieruchome i zimne, jak
zamarznięty wodospad w najgłębszej pieczarze.
Nazajutrz jej gniazdo opustoszało. Słyszałem, jak płacze, samotna, w
przemoczona słomę i nieczułą skałę. Poleciałem da niej, odtrąciła mnie
jednak ze słowami - Jeżeli nie potrafisz dać marzeń naszemu ludowi, to
nie wysilaj się w stosunku do mnie.
Przez kilka godzin pozwalałem się unosić przez ciepłe podmuchy wiatru
wstępującego, to znów przemykałem pomiędzy odłamami obsydianu,
sterczącymi na ścianach skalnych niczym szpony, pikowałem pionowo lotem
nurkowym, aby dopiero w ostatniej chwili, kiedy kamienista ziemia
pędziła mi na spotkanie jak bezlitosny i śmiercionośny grom, rozwinąć
skrzydła. Sam nie wiem, po co starałem się ocalić swe życie.
Nie byliśmy stworzeni do życia w samotności. Wspólnie dzieliliśmy się
naszą wiedzą i świadomością, nasze aury mieszały się ze sobą; aby przeżyć,
musieliśmy połączyć nasze dusze.
Jakaś magiczna więź czyniła z nas wspólnotę i tylko jako naród mogliśmy
zdobyć wiedzę, która nazywaliśmy „nauką" . Jako pojedyncze jednostki nie
nadawaliśmy się do niczego.
Przez dłuższy czas wydobywałem kruszec - sam, w ustronnym zakątku
katakumb. Straciłem już wszelką nadzieję, ale mimo to pragnąłem jakiejś
wizji i tęskniłem za tak swojskim widokiem gwiazd. Gwiazdozbiory, które
niegdyś wydawały mi się błyszczącymi drogowskazami na firmamencie, jawiły
mi się obecnie jakieś rozmazane; niewyraźne, jak gdybym spoglądał na nie
przez szklane oczy. Co doskonalsze zmysły skryłem już w grobowcach i
samotności i lodu, moje serce również pochowane było w skałach.
Ja, bajarz, oferujący innym nadzieje i marzenia, leciałem samotnie
przez usiany rubinami tunel, zatykając uszy na odgłosy niedoli, których
nie mogłem już dłużej znieść.
Pewnego dnia, kiedy stałem w błotnistej kałuży, wymacałem w wilgotnym
żwirze jakiś przedmiot. Leżał owinięty w skórę zwierza i był bardzo
ciężki. Rozpakowałem zawiniątko i ujrzałem dużą wiązkę zwiędłych liści,
złączonych mocną żyłką.
Próbowałem odchylić na bok część liści, ale żyłka ściskała je tak
skutecznie, że nie zdołałaby ich rozrzucić nawet wichura. Niczym łuski,
tkwiły tak, lgnąc jeden do drugiego; ich widok przywodził na myśl
upierzenie - mych skrzydeł.
Wzdrygnąłem się i poczułem, że nastroszyły. mi się pióra: liście były
pokryte po obu stronach niezliczona ilością czerwonych znaków, wijących
się i pokrzywionych jak czerwie drzewne.
Musnąłem skrzydłem jeden z liści, ale robaczki pozostały nadal na swoim
miejscu. Było to dziwne, osobliwe, nie spotykane, a jednocześnie tak
banalne! Musiałem wiedzieć, co oznaczają, owinąłem więc je z powrotem w
skórę i udałem się na poszukiwanie Lallii.
- Brakowało nam ciebie, bajarzu powitała mnie. - Co ukrywasz pod
skrzydłem?
- Coś bardzo dziwnego - odparłem. - I muszę wiedzieć, co to jest. - Z
owej siły, która jest w stanie nas zjednoczyć, nie pozostało wiele
zauważyła. - Większość starszych już nie żyje.
- Muszę wiedzieć, co to jest - nalegałem.
- Spróbujemy to wyjaśnić, przyjacielu. Złączymy się i poczekamy.
Nie bacząc na swą słabość, starsi zebrali się: widzący i wiedzący,
wiedzący i widzący.
Rzeczy, zazwyczaj niewidoczne, ukazały się teraz wyraźnie, jak na
dłoni. - To, co nam przyniosłeś, nie po chodzi z tego świata - wyjaśniła
Lallia. - Sporządził to naród, zakuty w niewolę przed nami, naród
należący do rasy, która już wyginęła, o czym świadczą kości rozrzucone w
najodleglejszych jaskiniach. Liście mają nam coś powiedzieć, ale nie wiem,
w jaki sposób.
Historyjki to nie trwałe dzieła, trwałe dzieła to nie historyjki.
Historyjka składa się ze słów, wierszy i dźwięków unoszących się w
powietrzu. Historyjka to muzyka, rozbrzmiewająca w uszach. Historyjka to
skrzydła, unoszące z powrotem do góry serce pozbawione nadziei.
Historyjka to nie przedmiot.
- Muszę wiedzieć coś więcej na ten temat - powiedziałem.
Ponownie połączyły się dusze starszych i pięciu z nich zmarło. Widzący
i wiedzący.
Robaki oznaczają słowa - oznajmiła Lallia. - Kiedy są powyginane w ten
sposób, jest to oznaka krwi. A jeżeli są wykrzywione tak i tak, oznacza
to „krwawa śmierć". Liście pokryte są słowami, słowa opowiadają
historyjkę.
- Słowa opowiadają historyjkę powtórzyłem jak dziecko. Stałem jak
oniemiały, usiłując pojąć to wszystko. - A co to za historyjka? -
zapytałem.
- Przedstawia nam cała masę zdarzeń - mówiła dalej Lallia rozmarzonym
głosem. - Opowiada o jakimś egzotycznym narodzie, o prastarych, bardzo
odległych od nas planetach. Nie rozumiem tej historyjki, nie rozumiem też
tego narodu. Oni byli tak zimni, tak gniewni, tak samotni... jej oczy
stały się mętne, kiedy dodała : - Ta historyjka nie może równać się z
żadna z naszych, nie nastraja bowiem pogodnie. Jest naprawdę bardzo
dziwna.
- Opowiedz mi ją! - zażądałem. Musiałem ją poznać, chociaż aura Lallii
przybladła, przybierając barwę stłumionej czerwieni, a jej skrzydła
zwisały aż do ziemi.
- Nie jestem przecież bajarzem wykręcała się.
- Opowiedz mi chociaż samo zakończenie - błagałem - albo sam
początek, albo...
- A więc zaczyna się tak - powiedziała, spoglądając na mnie jakoś
dziwnie. - Oto jest noc szaleństwa w halach...
- Ale co to znaczy?
- Nie mam pojęcia, bajarzu , odparła. - Nie mam pojęcia.
Ponieważ tych z nas, którzy wydobywali kruszec, było coraz mniej, nasi
właściciele stali się jeszcze bardziej okrutni t bezwzględni. Kopaliśmy w
tych skalnych pieczarach do utraty tchu, do upadłego.
Bezsilni, półprzytomni, Jakby odurzeni trującym jadem, lecieliśmy do
wózków transportowych, zraszając przy tym własna krwią ciemnoniebieskie
kryształy, wydarte skale. Poganiani trzaskającym co chwila biczem
harowaliśmy, dopóki starczyło nam sił, aż wreszcie padaliśmy wyczerpani
na ziemi.
Śmierć zbierała obfite żniwo, ja zaś rozmyślałem nad tajemnicą tamtego
dziwnego przedmiotu. Spędzałem całe noce na próbach odczytania sensu i
znaczenia znaków, tworzonych przez wijące się robaki.
Co to było: szaleństwo? Skąd się brały? Jakiż to zamysł mógł
przyświecać opowieści, która zaczynała się od słów: „Oto jest noc
szaleństwa w halach; krew naszych władców popłynie strugami."
A potem, kiedy zaczęła się we mnie formować - myśl, na podobieństwo
krwiożerczego ptaka, który wydostaje się na zewnątrz padliny, dziobiąc
zawzięcie na prawo i lewo, Lallii przysłała mi wiadomość, że
przyprowadzili z powrotem Alonię.
Od razu pomknąłem do jej gniazda. I wtedy zrozumiałem momentalnie, co
to jest szaleństwo.
- Przywlekli ją tu - wyjaśniła Lallia. - Patrzyli na mnie swymi małymi
niebieskimi oczami i powiedzieli: Umarło już zbyt wiele członków twojego
narodu. Jeżeli wasz bajarz nie nauczy się nowych słów, już, zaraz, to tak
będzie wyglądał koniec was wszystkich.
Alonia miała ucięte skrzydła I ślady po rozżarzonym żelazie,
przykładanym do ran, widocznie po to, by zatamować krew, by żyła dłużej i
mogła znieść więcej tortur. Oskubano ją z piór i wydłubano oczy. Moi
ciemiężyciele uczynili to, ucząc mnie tym samym, co to znaczy
„szaleństwo". Leżała teraz cicha, zimna, spoglądając pustymi oczodołami w
wieczność.
Nie wydałem z siebie żadnego dzwięku.
- Tak mi przykro! - odezwała się Lallia.
Dopiero teraz wypowiedziałem nowe słowo: zahuczało, jak pomruk grzmotu
rodzącego się lodowca .
Shura była chora, przyleciała jednak natychmiast. Wypowiedziałem
kolejne nowe słowa i Erath, cierpiąca jeszcze bardziej, poderwała się do
góry.
Wykrzyczałem nową historyjkę - i oto Rohin, Arya i wielu innych
zjawiło się u mego boku, by raz jeszcze poczuć gwałtowny pęd chłodnego
wiatru.
Opowiadałem dalej, a hala wypełniała sią na moich oczach po brzegi.
Słyszałem łopot skrzydeł i krzyki domagające się tego nowego szaleństwa.
Kiedy pofrunęliśmy przed siebie, aby zabijać, Lallia dotknęła mego
skrzydła i powiedziała : - Nic nie rozumiesz. Sama nienawiść, nie
wystarczy. To historia stara jak świat, bajarzu.
Ale nienawiść jest wszystkim, co posiadamy - odparłem.
Nasi właściciele nie byli przygotowani do odparcia ataku. Byliśmy
narodem łagodnym, kochaliśmy piękno i pokój, nie nadawaliśmy się do tego,
co inni nazywają prowadzeniem wojny. Jeszcze nigdy przedtem nie
złączyliśmy sił, by szarpać i zabijać. Jeszcze nigdy przedtem nasza
wspólna wściekłość nie była skierowana na jeden cel.
My, którzy tak dobrze znaliśmy to bezkresne tunele, rzuciliśmy się na
naszych ciemiężycieli znienacka i w kilku miejscach jednocześnie.
Jakkolwiek zabili wielu z nas piorunami z owych kijów, jakie stale nosili
przy sobie, obrzuciliśmy ich odłamkami skał i dziobaliśmy ich oczy.
Eweena, moja młoda uczennica, która wykonała nowa pieśń z jakąś nie
pohamowaną zaciekłością, zginała pierwsza. Shura, Rohin i inni padali na
ziemię jak zwęglona szlaka, nadal jednak tworzyliśmy olbrzymie stado,
mieliśmy nad naszymi właścicielami przewagę liczebną. Atakowaliśmy ich
szponami, aż nasze sztolnie śmierci wypełniły się krwią. Nie
oszczędziliśmy nikogo.
Obchodząc zwłoki naszych właścicieli, od jednego do drugiego, Erath
natknęła się na tunel, przez który dawno temu zapędzano nas w głąb
skały. Wydała donośny okrzyk i czekała aż podążymy za nią.
Nikt jednak nie poszedł za nią. Choroba powróciła - zupełnie
nieoczekiwanie i jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Erath zachwiała się i
potrząsnęła głową, Jak gdyby nie potrafiła już sobie przypomnieć, co
mieści się po drugiej stronie tunelu.
Inni miotali się bez ładu, to tu, to tam, rozsuwając swe krwawe szpony
i chowając je z powrotem, niczym bezduszne noże. Wielu leżało w bezruchu
na zimnej, czarnej ziemi. W ich martwych oczach widniała jeszcze trwoga,
odzwierciedlając okrucieństwo, jakiego dopuścili się przed chwilą.
Tak szybko, jak tylko mogłem, poleciałem do Lallii. Moja przyjaciółka,
z którą dzieliłem gniazdo, moja siostra, umierała.
- Sama nienawiść nie wystarcza powiedziałem.
Paruszyła się i odpowiedziała: To historia stara jak świat, Starsza niż
sięgają korzenie naszego ludu. Jest tak stara, że nawet jej nie znałeś.
- Zgadza się - przyznałem. Patrzyłem, jak gaśnie blask jej oczu, umyka
z nich tak, jak ptaki, które śpiesznie opuszczają zimowe lasy, nawiedzone
przez mróz, aby przenieść się na ciepłe wyspy południowe. - Chodzi o
nową historię, która jest jednak stara.
- Opowiedz mi historię! - poprosiła cicho. - Jakąś nowa historię.
Zacząłem więc opowiadać. - Dawno temu, kiedy marzenia po raz pierwszy
obrosły w skrzydła, w kraju, gdzie szmaragdowozielone góry całują
słońce...
Umilkłem, widząc, jak jej ciało zadrżało. Również ta historia nie była
nowa. Słowa były stare jak wiatr; to bardzo męczące, opowiadać starą
historię.
Wypowiadałem stare, oklepane słowa; powtarzałem je tak długo, aż zgasła
we mnie wszelka nadzieja i pomyślałem, że muszę teraz umrzeć. Wypowiadałem
stare słowa i ogarniała mnie rozpacz; powtarzałem je tak długo, aż Lallia
zamknęła oczy, a moje marzenia rozprysły się na drobne cząsteczki.
- Jakąś nową historię - błagała. Mówiła z coraz większym wysiłkiem;
rozumiałem ją z trudem. - Opowiedz mi jakaś nową historię
- Nie znam żadnej nowej - odpartem.
- Przecież nauczyłeś się odnajdywać nowe historie, bajarzu. Nauczyłeś
się tego!
I nagle uświadomiłem sobie, że Lallia ma rację. Spojrzałem na nią,
leżącą nieruchomo - bez cienia nadziei, przepełnioną pragnieniem
połączenia się ze zmarłymi, gdy nastanie świt.
Spoglądałem na nią i łzy napłynęły mi do oczu - ale nie były to łzy
gniewu i nienawiści, jak wtedy, gdy zobaczyłem oszpecona Alonię, lecz
raczej łzy radości; gdyż przyszło mi na myśl pewne stare uczucie, które
było zarazem tak młode, jak wschodzące słońce.
Nie odrywając od Lallii wzroku, wypowiedziałem kilka z tych nowych
słów. I w tym momencie poczułem, jak ta historia przenika mnie całego.
Opowiadałam jej o miłości i wyzwoleniu, przedstawiałem perspektywy
czekające nas w przyszłości, kiedy nasz naród umknie wreszcie z katakumb,
aby wzbić się śmiało w powietrze - nie dręczony już jarzmem niewoli.
W czerwonym jak płomień blasku zachodzącego słońca będziemy krążyć.
Noc należy do nas, kochana, niebo jest wo1ne. Pójdź ze mną, polecimy
razem...
Taką właśnie nową historię opowiadałam jej, a potem zobaczyłem, jak
otwiera oczy i spogląda na mnie. Wokół nas powietrze wibrowało od łopotu
skrzydeł i nawet w najodleglejszych halach rozbrzmiewały okrzyki.
- Polećmy razem!
Lallia uniosła się z wysiłkiem. Podałem jej moje skrzydła. - Dobry z
ciebie bajarz - pochwaliła mnie. - Widzę że mój wybór był słuszny.
Spojrzała na mnie z uśmiechem; tuż nad jej rozpostartymi skrzydłami
płonął nowy ogień, niczym fioletowy wieniec z kwiatów, wybawiając ją na
pewien czas od głębokiego, pozbawionego marzeń snu naszego narodu.
przekład : Mieczysław Dutkiewicz
powrót