12766
Szczegóły |
Tytuł |
12766 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12766 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12766 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12766 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Martel Bann
Ja
Rozdział pierwszy
Kiaedy się obudziłem, matka była przy mnie. Jej ręce wy-
ciągnęły się i podniosła mnie. Chyba miałem niewielkie
zaparcie. Posadziła mnie na nocniczku na stole w
jadalni i usiadła naprzeciwko. Zaczęła gruchać i zachęcać
mnie do działania, przebiegając palcami po moich plecach.
Ale nie byłem przyjaźnie nastawiony do jej zabiegów.
Wyraźnie pamiętam, że ta kobieta wydała mi się wysoce
irytująca.
Przestała. Oparła łokcie na stole i głowę na dłoniach. Na-
stąpił okres płodnego milczenia - ona patrzyła na mnie, ja na
nią. Byłem spięty, nadąsany, w głębi mojego serca czaił się
gniew, lecz także potrzeba pogodzenia się z nią i wspólnej
wesołości. Sprawy mogły potoczyć się rozmaicie, nic nie było
pewne i zdecydowane.
Nagle dźwignąłem się na nogi, potężny jak Kolos z Rodos,
schyliłem się lekko i jednym skurczem wypchnąłem to z
siebie. Matka była zachwycona. Uśmiechnęła się i wy-
krzyknęła:
- Gros caca! - Jaka wielka kaka!
Odwróciłem się. Co za widok! Co za zapach! Był to im-
ponujący balasek, w przedniej części słabo uformowany, jak
skalny zlepek, który jeszcze nie zdążył się zespoić, ciem-
nobrązowy, prawie czarny, dalej przechodzący w głęboki,
kasztanowy odcień, układający się w fascynujące zwoje. Brał
początek w głębi nocnika, tworzył ze dwie pętelki i
wznosił się ku górze niczym wprawiona w trans kobra, aby
wreszcie oprzeć się o moją łydkę. Pamiętam emanujące zeń
intensywne ciepło - jest to moje pierwsze wspomnienie,
związane z odczuwaniem temperatury. Balas kończył się
wspaniałym, wilgotnym wypiętrzeniem. Spojrzałem na matkę,
która wciąż się uśmiechała. Z wysiłku poczerwieniałem na
twarzy, spociłem się i byłem w siódmym niebie. Czułem, że
sprawiłem jej przyjemność i sam doznałem wielkiego
zadowolenia. Otoczyłem jej szyję ramionami.
Inne wczesne wspomnienie, jakie zachowało się w mojej
pamięci, jest niewyraźne, sprowadzone do odległego uczucia,
jakie czasami potrafię wychwycić, lecz najczęściej nie.
Możliwe, że jest to w ogóle moje pierwsze wspomnienie,
sądząc po jego ostrości.
Uświadomiłem sobie, że w mojej głowie odzywa się jakiś
głos. Co to takiego, zastanawiałem się. Kim jesteś, głosie?
Kiedy wreszcie się zamkniesz? Pamiętam uczucie strachu.
Dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę, że tym gło-
sem były moje własne myśli i że tamten moment niepokoju
był pierwszą wskazówką, iż jestem nieustającym monolo-
giem, zamkniętym wewnątrz siebie.
Późniejsze wspomnienia są wyraźniejsze i bardziej spójne.
I tak, na przykład, pamiętam pewien kataklizm w ogrodzie.
Sądziłem wtedy, że słońce i księżyc są elementami
przeciwstawnymi, że ich współistnienie jest sprzeczne, nie-
możliwe. Moim zdaniem księżyc był wyłączonym słońcem,
czymś w rodzaju zgaszonej żarówki, słońcem w stanie
uśpienia. Uważałem, że dziurki na powierzchni księżyca są
porami na skórze olbrzymiej powieki, że księżyc jest
słonecznym popiołem, słońcem zwęglonym, bladą, marną
pozostałością po dziennym ognisku, że, tak czy
inaczej, w żadnym razie nie mogą one istnieć równocześnie.
Był już późny letni wieczór, a ja siedziałem jeszcze w
ogrodzie.
10
Słońce zachodziło. Gasnący blask raził mnie, ale nie spusz-
czałem z niego oczu, mrugając, mrużąc powieki, uśmiechając
się i wyobrażając sobie, jakie jest płomiennie gorące, gorętsze
niż ogień we wszystkich razem kuchenkach w okolicznych
domach. W pewnej chwili odwróciłem się i zobaczyłem to
coś, płynące po niebie, szare i złowrogie. Rzuciłem się do
ucieczki. Mój ojciec był dla mnie największym autorytetem,
więc zawołałem go i wyciągnąłem do ogrodu, ale jego dorosły
umysł nie pojął, że to zjawisko postawiło na głowie całą moją
astrofizyczną wiedzę.
- Cest la lunę. Et alors? - Przecież to księżyc,
Je me cachais derriere lui o co ci chodzi?
pour me proteger de la Schowałem się za nim,
radioactivite. chcąc uniknąć
promieniowania
radioaktywnego.
- Viens, ii est tard. - Chodź, jest już późno.
Temps de faire dodo. . Czas spać.
Wziął mnie za rękę i zaprowadził do domu. Ostatni raz
zerknąłem przez ramię na księżyc. Mój Boże, kula, żeglująca
po niebie i po całym wszechświecie, kula, podobna do słońca!
Nie miałem cienia wątpliwości, że któregoś dnia muszą się ze
sobą zderzyć.
Moje najwcześniejsze doznanie estetyczne związane było z
małą buteleczką z przezroczystego plastiku, zawierającą
jabłkowozielony płyn do kąpieli. W oczach moich rodziców
była to po prostu próbka produktu kosmetycznego, którą ktoś
wetknął im do ręki w supermarkecie, dla mnie natomiast był
to klejnot, odkryty podczas wieczornej kąpieli. Wpadłem w
zachwyt nad nieskończoną, niewyczerpaną zielenią płynu,
jego gęstawą, żelowatą konsystencją i boskim zapachem.
Zaniemówiłem, ogłupiały z rozkoszy.
Kiedy tydzień później ujrzałem swój pusty, zgnieciony
skarb, bo ktoś bezmyślnie zużył płyn - dokładnie pamiętam,
że stało się to w chwili, gdy matka podcierała mi pupę,
a ja tkwiłem w niezbyt wygodnej pozycji, patrząc na
11
wannę - rozwrzeszczałem się jak szalony i urządziłem naj-
gorszą scenę wczesnego okresu mego dzieciństwa.
Inne ważne fakty mojego życia - na przykład to, że uro-
dziłem się w 1963 roku, w Hiszpanii, z rodziców, którzy
jeszcze studiowali - poznałem dopiero później, ze słyszenia.
Własne wspomnienia rozpoczynają się w mojej ojczyźnie, a
dokładniej, w jej stolicy.
Poza normalnymi zachowaniami, wynikającymi z wyko-
nywania obowiązków rodzicielskich, ani moja matka, ani
ojciec nie podejmowali niepotrzebnych prób przekraczania
granic mojego świata. Niezależnie od tego, czy moja prze-
strzeń była rzeczywista, czy istniała jedynie w mojej wy-
obraźni, czy była wanną, czy Morzem Aralskim, moim po-
kojem czy amazońską dżunglą, zawsze ją szanowali. Nie
potrafię wyobrazić sobie lepszych rodziców. Czasami od-
wracałem się, gdy na mnie patrzyli, i w ich wzroku odczy-
tywałem bezgraniczną miłość i czułość, niezłomne poświę-
cenie na rzecz mojego dobrobytu i szczęścia. Delektowałem
się tą miłością, syciłem się jej smakiem i poczuciem bez-
pieczeństwa. Nie było takiego skalistego zbocza, z którego
mógłbym skoczyć, takiego morza, w którym mógłbym za-
nurkować, takiej przestrzeni, takiej otchłani, w którą mógł-
bym się rzucić, a z której nie wyciągnęłaby mnie sieć miłości
moich rodziców. Czuwali w centralnej części peryferii mojego
życia, byli moimi kochającymi, autorytatywnymi służącymi.
W supermarkecie biegałem i skakałem, radosny i beztroski,
bawiąc się pudełkami z muesli i kaszkami, potrząsając dużymi
butelkami płynów do płukania ust i obserwując różnych
zabawnych ludzi, dopóki matka znajdowała się w polu
mojego widzenia. Jednak jeśli tylko - jakże ważne jest to
„jeśli tylko" - niespodziewanie zajrzała na chwilę do innej
alejki, gdy tymczasem ja nadal przyglądałem się plastikowym
opakowaniom z mięsem, zastanawiając się, jak teraz wygląda
ta krowa, jeśli tylko pobiegła po owoce, kiedy
12
ja oglądałem słoiki z marynatami, jeśli tylko, innymi słowy,
gdzieś mi się zgubiła, sytuaqa zmieniała się diametralnie. Moje
ciało sztywniało, w brzuchu zaczynały figlować łaskoczące
motylki, do oczu napływały łzy. Nieprzytomnie biegałem
między półkami, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, całą
istotą skupiony na poszukiwaniu matki. Gdy w końcu znowu
ją dostrzegałem, co, na szczęście, zdarzało się zawsze, świat
natychmiast odzyskiwał normalne proporcje. Strach, to
uczucie przerażające i potężne niczym boa dusiciel, znikał bez
śladu. Doznawałem gwałtownego, ognistego wybuchu miłości,
uwielbienia, zachwytu i czułości dla mojej najdroższej matki,
wybuchu, któremu towarzyszył krótki grzmot nienawiści za
ten przelotny dotyk unicestwienia, na jaki mnie naraziła.
Oczywiście, matka nigdy nie zdawała sobie sprawy z
egzystencjalnych burz, jakie przeżywałem, ze stanu Sturm
und Drang, który na moment stawał się moim udziałem.
Żeglowała przez supermarket całkowicie nietknięta uczuciem
niepokoju co do mojego miejsca pobytu, pewna, że kiedy
dotrze do kasy, znajdzie mnie u swego boku, bo przecież
właśnie przy kasach leżały na półkach czekoladowe batoniki.
Nie przypominam sobie, żebym jako małe dziecko do-
strzegł między moimi rodzicami różnicę, którą mógłbym
przypisać płci. Wiedziałem, że nie są identyczni, lecz dzielące
ich różnice nie znajdowały wyrazu w ustalonych,
przypisanych rolach. Oboje obdarzali mnie czułością i wy-
mierzali kary, jeżeli zaszła taka konieczność. W pierwszych
latach mojego dzieciństwa w Ottawie ojciec pracował poza
domem, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, która to
nazwa budziła wtedy we mnie głęboki podziw, natomiast
matka pisała w domu pracę magisterską z lingwistyki i fi-
lozofii. Nie miałem pojęcia, co robi w pracy ojciec, i dlatego
wydawało mi się to bardzo odległe, za to codziennie byłem
świadkiem zmagań matki ze stosami grubych książek,
wówczas jeszcze po hiszpańsku, oraz produkcji nie-
zliczonych kartek papieru, pokrytych jej starannym
pis-
13
mem. Tematem pracy była twórczość hiszpańskiego filozofa,
Jose Ortegi y Gasseta. Kiedyś wyjęła młotek, podsunęła mi go
pod nos i powiedziała, że natura młotka, jego istota (tak to
nazwała) jest określona przez jego funkcję. Krótko mówiąc,
młotek jest młotkiem, ponieważ spełnia funkcję młotka.
Oświadczyła, że jest to jedno z czołowych spostrzeżeń Ortegi
y Gasseta, o fundamentalnym znaczeniu dla jego filozofii, i że
później zapożyczył je Heideg-ger. Doszedłem do wniosku, że
jest ono dość oczywiste i ja także mógłbym uraczyć ją
podobnym spostrzeżeniem, niemniej wyraziłem spodziewany
podziw. Matka najwyraźniej zajmowała się
skomplikowanymi, trudnymi kwestiami. Wziąłem młotek,
wyszedłem na dwór i wybiłem kilka dziur na krawędzi
naszego podjazdu, potwierdzając istotę i tożsamość młotka.
Uważałem za wysoce prawdopodobne, że w czasie, gdy
matka siedziała w domu i rozważała naturę młotków, ojciec
tkwił w biurze i zastanawiał się nad śrubokrętami. Tak czy
inaczej, ten stan, owo rozdwojenie, okazało się tymczasowe -
kilka lat później oboje pracowali w Ministerstwie Spraw
Zagranicznych.
Również pod innymi względami moi rodzice byli trudni do
rozróżnienia. O ile mi wiadomo, dzielili się domowymi
obowiązkami, chociaż trudno byłoby nazwać mnie wiary-
godnym świadkiem, ponieważ uciekałem na samą wzmiankę
o jakiejkolwiek pracy w domu, przerażony, że mogliby mnie
o coś poprosić. Oboje byli kucharzami średniego lotu. Muszę
oddać sprawiedliwość matce i przyznać, że niektóre potrawy
wychodziły jej całkiem nieźle i że wykazywała się większą
wyobraźnią niż ojciec, który przez całe moje dzieciństwo
bezskutecznie próbował ugotować jajko na miękko. Aby być
naprawdę sprawiedliwym, powinienem jednak dodać, że robił
pyszne taco i wspaniałą tortillę de papas, omlet ziemniaczany.
W późniejszych latach to raczej on zajmował się gotowaniem.
Na placówkach w Meksyku i na Kubie rodzice byli
zachwyceni (ja także, gdy ich tam odwiedzałem), że mają
kucharza lub kucharkę na stałe.
W kwestii kar: dostawałem w tyłek tylko wtedy, jeżeli
dopuściłem się jakiegoś naprawdę ohydnego wykroczenia, a i
tak były to raczej klapsy niż porządne lanie. Karany,
wrzeszczałem, jakby żywcem obdzierali mnie ze skóry, po-
budzany świadomością, że najwyższemu wymiarowi kary
powinno towarzyszyć najbardziej przerażające i rozpaczliwe
zawodzenie. Karę tę rodzice zastosowali nie więcej niż trzy
razy, poza tym nigdy nie podnieśli na mnie ręki. W
szczególnych przypadkach, kiedy ojciec był naprawdę
rozgniewany i chciał mnie dobitnie skarcić, chwytał moją rękę
tuż nad łokciem, aby skupić moją całą uwagę, i czasami
zaciskał palce, co trochę bolało. Matka gniewała się niezwykle
rzadko, ale kiedy już do tego doszło, patrzyła na mnie
przenikliwie spod zmrużonych powiek i nie tyle mówiła, ile
syczała przez zaciśnięte zęby, budząc w moim sercu
prawdziwe przerażenie. Kiedy zdarzyło mi się ogolić Lunę,
suczkę matki, albo podpalić żywopłot sąsiadów, wiedziałem,
że posunąłem się za daleko i robiłem wszystko, co w mojej
mocy, by odpokutować przewiny, cierpiąc wewnętrznie. Na
szczęście tylko kilka razy sprowokowałem jej gniew.
Rodzice świetnie się rozumieli i byli ze sobą naprawdę
szczęśliwi. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem tak do-
pasowanej, doskonale uzupełniającej się pary. Matka była
osobą obdarzoną darem wymowy. Ojciec był publikowanym
poetą. Ona posiadała zdyscyplinowany umysł, który potrafił
pracować niezwykle intensywnie i wydajnie, umysł zawsze
otwarty na świat. On stracił ojca, kiedy miał dziesięć lat i był
podatnym na melancholię i zmiany nastrojów, kruchym
człowiekiem, zdolnym nieustannie dziwić się i zachwycać
światem. Matka miała optymistyczne usposobienie i kochała
sztukę, która była pokarmem dla jej duszy i mądrości.
Nigdy nie myliła się w uczuciach. Ojciec i ja razem
odkrywaliśmy pisarzy (na przykład niezwykłego Dino
Buzzatiego), i obaj lubiliśmy golfa, chociaż rzadko dane nam
było cieszyć się tą grą. Mam czarno-białą fotografię, przed-
stawiającą nas obu na plaży gdzieś we Francji - ojciec ota-
14
15
cza mnie ramionami i nasze cztery ręce trzymają kij golfowy,
którym ojciec uczy mnie uderzać. Obiektyw uchwycił mnie w
chwili, gdy weń patrzyłem, z uśmiechem na twarzy i jednym
okiem wyzierającym spomiędzy rozwichrzonych kosmyków
długich włosów. To matka została mianowana ambasadorem
Kanady na Kubie. To ona była rozważniej-sza, bardziej
skłonna do szukania owocnych, pragmatycznych
kompromisów. Ojciec tylko czasami zdradzał szaleńczą
odwagę, chęć chwytania dnia, życia całą gębą.
Pamiętam, że jako dziecko czasami wyobrażałem sobie, iż
muszę dokonywać wyboru między rodzicami. Wisieli przybici
do krzyży i torturowani, a ja musiałem zdecydować, które z
nich ma zostać przy życiu, albo może to na mnie torturami
wymuszano decyzję, nie mogę sobie przypomnieć... Jeżeli
nawet za którymś razem zdecydowałem, kto ma nadal żyć, to
dziś naprawdę już tego nie pamiętam.
Ojciec, wtedy tłumacz, redaktor i wydawca, w ostatniej
chwili zdecydował się towarzyszyć matce do Mexico City,
dokąd wybierała się na regionalną konferencję szefów ka-
nadyjskich placówek dyplomatycznych. Niecałe piętnaście
minut po starcie z lotniska w Hawanie samolot stanął
w ogniu i runął do Zatoki Meksykańskiej, podobny do pło-
miennej kuli. Kiedy zdajemy sobie sprawę, jak toczy się koło
życia, widzimy, że tragedia najczęściej wkracza w nasze życie
zupełnie nagle, ale chyba wybiegam za daleko -najpierw
muszę opowiedzieć o marchewce, pralkach i wielu innych
rzeczach.
Chociaż zdarzają się godne uwagi wyjątki od reguły,
zwykle nie pamiętamy, kiedy pierwszy raz coś zrobiliśmy,
albo pamiętamy tylko fakt powtarzania czynności, mamy
świadomość, że wykonaliśmy ją wielokrotnie. Tak właśnie
przedstawia się w moim przypadku sprawa gotowania mar-
chewki. Całymi popołudniami przyglądałem się, jak gotuje się
marchewka. Dom, który wynajmowaliśmy w Ottawie, był tak
urządzony, że z krzesła, na którym stałem przy kuchence,
mogłem zerknąć przez ramię i widzieć matkę, pra-
cującą przy swoim biurku (albo raczej to ona, ze swojego
krzesła, mogła zerknąć przez ramię i zobaczyć mnie, wpa-
trzonego w garnek). Kiedy marchewka była już kompletnie
rozgotowana, co stwierdzałem za pomocą długiego widelca do
fondue, wołałem głośno, a ona przychodziła, wylewała
zawartość garnka do zlewu, napełniała go czystą wodą i
znowu stawiała na kuchence. Potem lekko cmokała mnie w
policzek i wracała do pracy. Byłem już dość duży, rozsądny i
ostrożny (nigdy nie zrobiłem sobie nic złego), aby mogła
pozostawić mi dokonanie wyboru następnych twardych
marchewek, grubych i pomarańczowych, które wrzucałem do
wody, zapoczątkowując cały spektakl od nowa. W czasie
tych popołudniowych godzin moja wyobraźnia wrzała i pieniła
się jak gotująca się woda. Przeprowadzałem badania i
dostrzegałem głębokie powiązania między pewnymi faktami.
Matka mówiła później, że fascynowała mnie transformacja
twardej materii w miękką - rzeczywiście, od najmłodszych lat
proces przeobrażania odgrywał kluczową rolę w moim życiu.
Ponieważ rodzice byli dyplomatami, w dzieciństwie wiele razy
zmieniałem szkoły, języki, kraje i kontynenty, i nigdy nie
wydawało mi się to nienaturalne. Po każdej zmianie miałem
okazję kreować siebie od nowa, przedstawiać światu nową
fasadę, grzebiąc dawne błędy i fałszywe przedstawienia
faktów. Kiedyś w tajemnicy próbowałem ugotować młotek,
zastanawiając się, czy jego podstawowa natura, jego istoto
(jej słowo), ulegnie przemianie. Gdy zacząłem tracić mleczne
zęby i dowiedziałem się, że w ich miejscu wyrosną większe i
trwalsze, potraktowałem to jako pierwszy namacalny dowód
na istnienie metamorfozy w świecie ludzi. Udało mi się już
zgromadzić informacje o metamorfozie dnia i nocy, pogody,
pór roku, żywności i odchodów, a nawet życia i śmierci, aby
wymienić tylko parę przykładów, lecz sprawa zębów dużo
bardziej trafiała mi do przekonania, była bowiem przejrzysta,
jasna i nieodwracalna. W moim mniemaniu życie stanowiło
serię przemian, następujących jedna po drugiej, bez końca.
16
17
Gotowanie marchewki porzuciłem po odkryciu prania.
Obserwacja prania rzucanego w tę i tamtą stronę ostrymi
szarpnięciami bębna pralki automatycznej jest dla mnie
przeżyciem najbardziej ze wszystkiego przypominającym
przynależność do jakiegoś kościoła. Niewątpliwie dzięki niej
zrodziło się we mnie zainteresowanie muzeami. W skupieniu
śledziłem każdy krok absolucji prania, wszystkie stacje drogi
krzyżowej, od brudu do zbawienia, całą tę cudownie
powtarzającą się ekspozycję muzeum sztuki nowoczesnej.
Zaczynało się od tego, że matka oszukiwała zatrzask pralki,
wpychając monetę między tylną część obudowy i pokrywy -
taka była cena biletu wstępu na wystawę, jałmużna, jaką
należało wrzucić do puszki. Pośpiesznie wdrapywałem się na
moją prywatną galerię, a tę rolę pełniła półka nad pralką.
Matka wpychała do bębna brudne rzeczy, podobne do
grzesznych dusz, wrzucanych do piekła. Proszek do prania
osiadał na nich niczym śnieg, miejscami warstwą tak grubą
jak na równinie, gdzie indziej cienką jak na skarpie - w ten
sposób poznawałem podstawowe tajniki sztuki malowania
krajobrazu. Gorąca woda podnosiła się powoli. Było to dla
mnie prawie fizyczne doznanie, ponieważ właśnie tak brałem
zwykle kąpiel - siadałem w pustej wannie, drżący, a mocno
ciepła woda podkradała się centymetr po centymetrze,
przykrywając pokryte gęsią skórką ciało i dostarczając
mi rozkoszy tym większej, im bardziej byłem zmarznięty.
Woda zatrzymywała się i następował moment otrzeźwienia,
ciche kliknięcie, a potem zaczynało się wielkie, ceremonialne
nabożeństwo. Czerpałem duchową przyjemność z oglądania
mechanicznych ruchów prania, poddawanego
konieczności słuchania dziwnej homilii. W bębnie pralki
szalało wzburzone morze, a mały stateczek mojej duszy
stawiał czoło spienionym falom. Był to zamknięty w
pojemniku ocean, w którym ja, wypluty przez morskiego
potwora Jonasz, swawoliłem obok ławicy skarpetek. Był to
także obraz, owoc szkoły najczystszego abstrakcyjnego
ekspresjonizmu w najbardziej ulotnej, zmien-
nej formie. Potrafiłem przesiedzieć na półce cały cykl prania,
obserwując, jak ten łagodniejszy od pierwowzoru, bardziej
zamaszysty Jason Pollock oddaje się gorączkowej pracy w
swojej pracowni malarskiej. Odpryski czerwieni pojawiały się
po pasmach zieleni. Wybuchy bieli przyćmiewały plamy
fioletu. Pięć splecionych ze sobą kolorów tańczyło cudowny
taniec, nim wreszcie znikły w niebieskich falach.
Dramatyczne, zakrojone na wielką skalę widowisko było
hojne i otwarte, prawdziwie ekumeniczne. Kiedy cykl prania
dobiegał końca, święcona woda się cofała, wysysana przez
pory bębna, a ja miałem okazję ujrzeć rzeźbę przedstawiającą
otchłań, opróżnione piekło. Wyprane rzeczy zaczynały
wirować, czułem, jak woda odpływa, wysącza się ze mnie.
Nagle dopadała mnie tropikalna burza. Czy była to pokusa?
Potem następna burza, lecz ją także byłem w stanie
przetrwać. Wreszcie ostatnie kliknięcie i koniec. Wołałem
wtedy matkę. Koszule, spódnice, bluzki, bielizna, spodnie,
skarpetki i ja sam wychodziliśmy z pralki odnowieni,
oczyszczeni z grzechów, przesiąknięci wilgotną energią,
roztaczający wokół siebie blask niczym Chrystus,
zmartwychwstający trzeciego dnia. A moneta, którą matka
wtykała między pokrywę i obudowę pralki, należała teraz do
mnie!
Czy dzieci patrzą w lustro? Zerkają w szklaną powierzch-
nię jedynie po to, żeby sprawdzić, czy ich potargane, nie-
posłuszne włosy osiągnęły wymagany przez rodziców stopień
uporządkowania, czy także w jakimś innym celu? Ja zerkałem
w lustro tylko z tego pierwszego powodu. Dlaczego miałbym
kierować się czymś innym? Widziałem tam swoje odbicie,
odbicie dziecka, więc dlaczego miałoby mnie to interesować?
Nie należałem do dzieci, które zwykle chcą wywrzeć na kimś
dobre wrażenie i którym zależy na opinii innych. Świat był dla
mnie jednym wielkim placem zabaw i nie zamierzałem tracić
czasu, patrząc na odbicie jakiejś jego części. Czasami na
chwilę przystawałem przed lustrem
18
19
On tira a la courte paille
pour savoir qui serait
mange Ohe ohe!
Le sort tomba sur le plus
jeune
Cest donc lui qui sera
mange
Ohe ohe!
O Sainte Merę, O ma
patronne
Empeche-les de me manger
Ohe ohe!
i robiłem zabawne, głupie miny - dwoma palcami obciągałem
dolne powieki albo zadzierałem w górę koniuszek nosa. Ot i
wszystko.
Dzieciństwo, podobnie jak mądrość, to rodzaj emocji. W
pierwszych latach życia uczucia są tym, co najgłębiej zapada
w naszą podświadomość. To, co dostrzega oko, czyli
wizualne aspekty tych uczuć, jest drugorzędne. Pewnie
właśnie dlatego nie mam żadnych wspomnień związanych z
lustrami, ubraniami, skórą, kończynami, ciałem, moim
własnym fizycznym dziecięcym „ja". Wynika z tego, para-
doksalnie, że byłem wtedy czymś najbardziej zbliżonym do
olbrzymiego, wiecznie ciekawego nowych wrażeń oka, oka
emocjonalnego, zawsze rozglądającego się dookoła i nie-
świadomego samego siebie.
Opowieść o moim dzieciństwie byłaby niepełna, wręcz
kaleka, gdybym nie wspomniał o telewizji (religia nigdy nie
odgrywała ważnej roli w moim życiu, więc chyba dobrze
będzie rozprawić się z tą kwestią właśnie teraz, jak
najwcześniej. Ze wzmianką o Bogu po raz pierwszy ze-
tknąłem się w piosence, którą śpiewali mi rodzice. Oto jej
słowa:
II etait un petit navire Qui
n'avait jamais navigue Ohe
ohe!
Był raz sobie mały stateczek,
który nigdy nie wypłynął na
morze. Ahoj, ahoj!
II entreprit un long voyage
Sur la mer Mediterranee
Ohe ohe!
Wreszcie wyruszył w długi
rejs
po Morzu Śródziemnym.
Ahoj, ahoj!
Au bout de cinq a six
semaines
Les vivres vinrent
a manquer
Ohe ohe!
20
Po pięciu lub sześciu
tygodniach
Nie zostało już nic do
jedzenia.
Ahoj, ahoj!
Żeglarze postanowili ciągnąć
losy,
żeby dowiedzieć się, kogo
zjeść.
Ahoj, ahoj!
Los wskazał najmłodszego
marynarza
To on miał zostać zjedzony.
Ahoj, ahoj!
O, Matko Święta, o moja
opiekunko,
Nie pozwól im mnie pożreć.
Ahoj, ahoj!
wizji.
W ten sposób kończyła się piosenka. Kiedy wreszcie po-
jąłem jej słowa, kiedy po prostu wsłuchałem się w nie, za-
skoczył mnie nie radosny chórek marynarzy-kanibali, lecz
niezrozumiała, niewyjaśniona prośba w ostatniej zwrotce. Do
kogo skierowane było to wezwanie? Kim była owa święta
opiekunka? I czy odpowiedziała na prośbę? Czy młody
marynarz został uratowany, czy zjedzony? Zanim religia
straciła jakiekolwiek znaczenie w moim życiu, kojarzyła mi
się wyłącznie z możliwością ratunku, nadchodzącego w
ostatniej chwili. Gdy seria przeżyć i doświadczeń uświadomiła
mi, że nie ma zbawiciela ani żadnej szczególnej łaski, żadnego
odejścia od tego, co ludzkie, że cierpienie trzeba po prostu
wytrzymać, bo łagodnieje tylko pod wpływem czasu, jeżeli w
ogóle to się zdarza, wtedy Bóg stał się dla mnie czymś w
rodzaju dyslektycznego psa, który ani nie szczeka, ani nie
gryzie. Jestem urodzonym ateistą); w gruncie rzeczy nie
dałoby się chyba mówić o moim pokoleniu, nie wspor
przeprowadzce do Ko-
urodzinach. Telewizor
21
Poznałem to:
staryki, chyba
nie należał do rodziców, ale został wypożyczony im przez ambasadę. Był
to kawał mebla - duże, ciężkie, hałaśliwe pudło w drewnianej obudowie,
którego nie sposób było nie zauważyć. Zaległ w dziennym pokoju,
zajmując jedną trzecią jego powierzchni i akurat ten kąt, w którym
najbardziej lubiłem się bawić. Gdy ujrzałem go po raz pierwszy,
nie spał i żył własnym życiem. Wszedłem właśnie do pokoju,
nieświadomy, że w naszym mieszkaniu pojawił się intruz, a
bestia, wyczuwając moją obecność, zwróciła się w moim kierunku.
Zamarłem, wpatrzony w jej szeroką, płaską, ożywioną twarz. Z całą
pewnością rzuciłbym się do ucieczki, gdyby nie widok rodziców, którzy
chwilę wcześniej zainstalowali to coś i teraz siedzieli przed nim, obojętni i
bynajmniej nie przerażeni. Spojrzeli na mnie, uśmiechnęli się i
powiedzieli jakieś słowa, których naturalnie w ogóle nie usłyszałem.
Uznałem telewizor za jakiś szczególny rodzaj czworonogiego
zwierzęcia - dużego, przysadzistego psa
0 sterczących uszach i bardzo długim, cienkim ogonie
(w tamtym okresie wciąż wydawało mi się, że ruch zawsze
oznacza życie. Traktowałem odkurzacz - dalekiego krew
nego słonia - i pralkę - kuzynkę szopa-pracza - z najwięk
szym szacunkiem. Fakt, że moja matka odnosiła się do nich
chłodno i bezceremonialnie, napełniał mnie skrywanym
oburzeniem. Kiedy wychodziła z domu, głaskałem je
1 całowałem, szepcząc słowa zachwytu i podziwu). Jednak
chociaż lubiłem większość zwierząt, do telewizora przeko
nałem się dopiero po pewnym czasie. Jego wielkość i za
chowanie sprawiały, że czułem się nieswojo. Odnosiłem
wrażenie, że telewizor jest nieczułym egoistą, w przeci
wieństwie do pralki. Minęło wiele lat, nim polubiłem tele
wizję i przez cały ten czas tylko dwa razy padłem ofiarą jej
hipnotycznego wpływu. Wolałem godzinami kołysać się
w fotelu na biegunach, słuchając muzyki i marząc, z ulu
bionym króliczkiem na kolanach.
KIEDY TELEWIZJA ZAFASCYNOWAŁA MNIE PIERWSZY
RAZ JAKO DZIECKO:
1) Nie pamiętam, kiedy zdałem sobie sprawę, że istnieje miłość i po
raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie działanie tej siły w świecie
ludzi. Nie ulega wątpliwości, że otrzymywałem miłość, zanim zacząłem
ją odwzajemniać, i że odwzajemniałem ją, nim odkryłem jej imię. Nie
przypominam sobie jednak, w jakim momencie moje uczucia - och, tu
jesteś! Tak się cieszę! Jeżeli uśmiechniesz się, odpowiem uśmie-
chem; chcę cię dotykać, chcę być z tobą, nie puszczaj mojej
dłoni -straciły anonimową osłonkę i na dobre weszły do
słownika mojego umysłu. Pamiętam tylko, że to właśnie
telewizja sformalizowała moje pojęcie miłości, skrystalizowała
i ujednoliciła w kształt teorii to, co odczuwałem.
Zapoznałem się z telewizją dopiero po miesiącu czy dwóch
od dnia jej pojawienia się w naszym domu. Oglądanie lub
nieoglądanie telewizji wciąż było wtedy dla mnie świadomie
podejmowaną decyzją. „Pooglądam tę telewizję", mawiałem
czasami, posługując się określnikiem. Brałem swój ulubiony
kocyk (tak naprawdę był to ręcznik), przesuwałem fotel na
biegunach na najlepsze miejsce i powoli pociągałem za
plastikowy guzik, który stawiał opór, lecz w końcu
wyskakiwał ku mnie z głośnym kliknięciem, co zawsze mnie
zaskakiwało. Natychmiast rozlegał się dźwięk, dźwięk
przemieszczający się szybciej niż światło, a następnie na
szklanym ekranie ukazywały się kolejno: świetlisty punkt,
świetlista linia, świetliste drganie i wreszcie rozszerzający się
prostokąt pozbawionej kolorów rzeczywistości. Siedziałem,
kołysałem się i robiłem to, co powiedziałem - oglądałem „tę"
telewizję, patrząc, jak jedne istoty ludzkie uzgadniają coś z
innymi istotami ludzkimi, w pomieszczeniach i na dworze,
posługując się językiem (hiszpańskim), którego wtedy jeszcze
nie opanowałem. Nudziło mnie to w potworny sposób. Gdy
uświadomiłem sobie, że mogę zmienić nastrój bestii za
pomocą podobnego do koła pokrętła, którym wcale nie tak
łatwo mogłem się posługiwać, oglądanie stało się bardziej
interesujące, ale
22
23
tylko trochę, i nawet wtedy nie oddawałem się temu zajęciu
dłużej niż „całe dwie godziny", wypełnione nudą i znie-
cierpliwieniem, jakie potrafią odczuwać tylko dzieci, czyli w
rzeczywistości dziesięć minut. Dopiero rok później, kiedy
odkryłem plastikowy, elastyczny świat kreskówek i na-
uczyłem się hiszpańskiego, zacząłem regularnie oglądać te-
lewizję.
Tak czy inaczej, w czasie, o którym opowiadam, gdy tele-
wizja po raz pierwszy mnie zahipnotyzowała, kiedy wciąż
jeszcze oglądałem ją z poczucia technicznego obowiązku,
jedna minuta zupełnie mi wystarczała. Nawet mniej. Włą-
czałem odbiornik, parę sekund patrzyłem w ekran i, nazna-
czony na całe życie, pośpiesznie wyłączałem.
Ten pierwszy raz pamiętam naprawdę doskonale. Byłem
sam, w dobrym, spokojnym nastroju, otwarty na nowe idee.
Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był nieruchomy obraz -
prosty anatomiczny przekrój oka. Później pojawiły się ru-
chome obrazy setek srebrzystych rybek, skupionych w ła-
wicę. Przypominały cegły w jakimś magicznym murze i na
zmianę pokazywały mi to swoje długie grzbiety, to znowu,
wykonując szybki zwrot i zasłaniając cały ekran, wąskie,
zupełnie przejrzyste boki.
Długą chwilę tkwiłem przed ekranem, porażony nową
świadomością. Oczy... łzy... słony smak... morska woda...
ryby.
Poszedłem do ogrodu i usiadłem pod drzewem. Mój zmysł
postrzegania był nasycony i jakby wzdęty, w głowie szumiało
od myśli, zrodzonych z nagłego zrozumienia rzeczy.
Przezroczysty płyn w naszych oczach to morska woda, co
oznacza, że żyją w nich ryby, ponieważ słona morska woda
jest naturalnym środowiskiem dla ryb. Niebieski i
zielony to kolory wody najbogatszej w morską faunę i florę, a
więc w niebieskich i zielonych oczach mieszka najwięcej ryb.
Ciemne oczy są nieco mniej bogate, natomiast w oczach
albinosów nie ma prawie żadnych ryb, niestety. Ale przecież
liczba ryb w oku nic nie znaczy... Jedna tygrysia rybka
może być równie piękna i imponująca jak cała
24
ławica tuńczyków. To, że nauka nigdy wcześniej nie odkryła
istnienia ocznych rybek, wcale nie odmawia słuszności mojej
teorii, wręcz przeciwnie, podkreśla kluczową hipotezę, która
brzmi: pokarmem ocznych rybek jest miłość i tylko ona
stanowi dla nich dość silną pokusę, aby zbliżyły się do
powierzchni. Jeżeli spojrzysz komuś w oczy z zimnym,
empirycznym zainteresowaniem, jest to zupełnie tak, jakbyś
głośno i nieuprzejmie zapukał palcem w szkło akwarium,
strasząc mieszkające w nim rybki. Podobnie fakt, że kiedy w
burzliwym okresie dorastania zacząłem przyglądać się sobie w
lustrze i nie widziałem w swoich oczach choćby
najmniejszego gupika czy kijanki, świadczył wyłącznie o
moim ówczesnym smutku, zagubieniu i braku wiary w siebie.
Ta teoria towarzyszy mi przez całe życie, jest jak mały
przyjaciel, który przycupnął na moim ramieniu, albo kie-
szonkowy bożek. Opisuję ją tutaj dokładnie, lecz w tamtej
chwili, kiedy jako pięcioletni chłopiec usiadłem pod drzewem
w ogrodzie po rozświetlającym mroki mojego umysłu
momencie przed telewizorem, wyczuwałem tylko jej ogólny
zarys. Teoria rozwijała się, w miarę jak zdobywałem wiedzę i
coraz więcej pojmowałem. I tak na przykład pewien żart,
który usłyszałem kiedyś, mijając grupkę nastoletnich
chłopców - nie zrozumiałem go, bałem się tych chłopców,
chodziło jednak o to, że dziewczyny pachną jak ryby - po-
mógł mi dostrzec, że rybie cechy miłości wykraczają poza
kwestię oczu. Z biegiem lat moja teoria stała się niezwykle
złożona, przeistoczyła się nawet w coś w rodzaju systemu, z
niezliczonymi wątkami i rozgałęzieniami, aż w końcu
przybrała kształt i wymiar wywodu naukowego, który
w pełni najprawdopodobniej mogłyby pojąć tylko dzieci oraz
Albert Einstein.
Nie wierzę już w oczne rybki jako istoty fizyczne, ale ich
obraz nadal przemawia do mnie jako metafora. W namiętnym
uścisku, kiedy oddech, powiew powietrza jest najgłośniejszy,
a skóra najbardziej słona, wciąż wydaje mi się, że gdybym
mógł na krótką chwilę zatrzymać bieg wydarzeń,
25
usłyszałbym i poczuł potężny ruch morskich fal. Ciągle jestem
prawie pewny, że kiedy wymieniam pocałunek z moją
miłością, zostaniemy pobłogosławieni widokiem welonków i
koników morskich, podpływających tuż pod powierzchnię
naszych oczu, ponieważ obecność tych stworzeń byłaby
najbardziej oczywistym dowodem naszej miłości. Mimo
wszystko nadal mocno wierzę, że miłość pod wieloma wzglę-
dami przypomina ocean.
Ten okres życia, kiedy czułem się królikiem, ma związek z
dziwnym stanem, zwanym snem. Leżałem w łóżku, pa-
trzyłem w sufit i myślałem: „To śmieszne. Leżę tu, nie śpię i
czekam. Ale na co czekam?". Spoglądałem w lewo i w prawo.
„Nie ma tu nikogo poza mną! Nie mam co robić. Powinienem
wstać".
Jednak wcale nie chciało mi się wstawać. Leżenie w ho-
ryzontalnej miękkości, przytulności i dobrze rozświetlonej
ciemności jest tak wygodne i miłe, że trudno to wyrazić.
Czekałem więc nadal, biernie zniecierpliwiony, na to coś (nie
wiedząc, co miałoby sygnalizować nadejście tego czegoś). W
pewnej chwili przypadkiem zerkałem w dół i zauważałem, że
moja ręka jest puchatą białą łapką. „Boże, przecież ja śpię",
uświadamiałem sobie i wtedy się budziłem. Dokładnie
pamiętam tę nocną transformację, która miała miejsce w
Kostaryce. Nie sam proces - kurczenie się ciała czy
wydłużanie się uszu i nóg, chociaż, kiedy zamknę oczy i
mocno się skoncentruję, mogę śmiało powiedzieć, że prawie
czuję, jak rośnie mi miękkie, gęste futerko - nie proces, ale
rezultat: średniej wielkości królik, brązowo-biały, z wyjątkiem
czubków uszu, które były czarne. Natychmiast wyskakiwałem
z łóżka i skakałem bardzo wysoko na silnych tylnych nogach,
na komodę i z powrotem na łóżko. Przystawałem i
wykonywałem jedno, dwa, czasami trzy salta z rzędu.
Tańczyłem z radosnym, maniackim zapałem, waląc łapkami
w podłogę. Nie było takiej rzeczy, której nie mógłbym zrobić,
bo chociaż byłem mały i szczuplutki, moje ciało zawsze
było (i nadal jest) absolutnie mi wierne.
Posłusznie spełniało wszystkie moje życzenia. Irytowała mnie
tylko lodówka, bo nie potrafiłem otworzyć jej drzwi, aby
wyjąć sobie marchewkę, nie z braku siły, ale zbyt małego
wzrostu. (Pewnym problemem było także dosięganie
przedmiotów. Kiedyś przed pójściem do łóżka wsunąłem
marchewkę pod materac i później nie mogłem jej stamtąd
wyjąć. W końcu zapomniałem o niej i znaleźliśmy ją dopiero
trzy lata później, kompletnie zzieleniałą).
W ogrodzie mieliśmy prawdziwe króliki, króliki pełno-
etatowe, które rodzice kupili ku mojej wielkiej radości, kiedy
jednak sam byłem królikiem, nigdy nie wychodziłem bawić się
z nimi. Kiedyś podszedłem do szklanych drzwi w
wychodzącej na ogród ścianie salonu, a wtedy Sól,
Pieprz, Bucik i Motylek zbliżyły się i stanęliśmy, dotykając się
przez szybkę łapkami i przyglądając się sobie uważnie. Nagle,
patrząc w ich ciemne oczka, zdałem sobie sprawę, że te
króliki są dla mnie obcymi, nieznanymi stworzeniami, a
przecież dzieci nie szukają towarzystwa obcych. Poczułem
radość, że dzieli nas szyba.
Tym, co najwyraźniej pamiętam z tamtego czasu, jest gest,
który wykonywałem przednimi łapkami, aby podrapać się po
uszach. Nie, nie podrapać się. Przypominało to raczej
rozciąganie, rozciąganie uszu. Stawiałem je, pochylałem głowę
i przesuwałem łapkami po uszach, przypłaszczając je do
głowy, najpierw prawe, potem lewe, a później oba
równocześnie. Był to szybki, okrągły ruch, który kilkakrotnie
powtarzałem. Po tej operacji zawsze wydawało mi się, że
uszy są bardziej wrażliwe i czułem w nich lekkie mrowienie.
Poruszałem nimi leciutko i nastawiałem na odbiór
najcichszych, najbardziej odległych dźwięków -na
szmer zasłony w jadalni, artretyczne skrzypienie desek
podłogi w salonie, nagłe westchnienie pogrążonego we
śnie ojca, a nawet na mruganie gwiazd, dlaczegóż by nie...
Nic mocniej nie pozwala nam poczuć grzmiącego pulsu życia
niż właśnie takie cichuteńkie, prawie niedosłyszalne dźwięki.
26
27
Formalną edukację rozpocząłem w 1968 roku, w przed-
szkolu Jiminy Cricket. Obowiązywał tam język angielski, ale
moi rodzice nie mieli wyjścia, ponieważ w tym czasie było to
jedyne naprawdę dobre przedszkole w San Jose.
- Będziesz dwujęzyczny,
nawet trójjęzyczny -
powiedzieli mi. - To
bardzo kanadyjskie.
Tak więc, za sprawą kaprysu geografii, uczyłem się w ję-
zyku angielskim, bawiłem się na dworze w
hiszpańskim i opowiadałem o tym wszystkim w domu po
francusku. Znajomość każdego z tych języków traktowałem
w sposób naturalny i każdy z nich miał w moim świecie
naturalnych rozmówców. Nigdy nie przyszło mi do głowy,
żeby rozmawiać z rodzicami po angielsku, podobnie jak nigdy
nie dokonywałem pamięciowych obliczeń matematycznych po
francusku. Angielski stał się dla mnie językiem, w którym
wyrażałem myśli, lecz myśli te w dziwny sposób zawsze
pozostawały w mojej głowie w języku francuskim lub hisz-
pańskim.
Po raz pierwszy zetknąłem się z przemocą właśnie w
przedszkolu Jiminy Cricket. Nieprzystosowany do
przebywania w grupie chłopiec zaatakował mnie bez żadnego
powodu. Szarpał mnie za włosy i ugryzł w szyję. Byłem
jeszcze za mały, aby być tchórzem, więc natychmiast
zwarliśmy się w ostrej walce. Nauczycielka rozdzieliła nas i
jak przez mgłę pamiętam, że obaj zwisaliśmy w powietrzu z
jej rąk, rozkołysani niczym wielkie wahadła. Trafiliśmy do
swoich przedszkolnych łóżek, skazani na przymusową
drzemkę. Zsiu-siałem się we śnie, nauczycielka zadzwoniła do
ambasady i ojciec przyjechał, żeby zabrać mnie do domu.
Od towarzystwa chłopca, który się na mnie rzucił, nie
uwolniłem się przez następne trzy lata; mało, że chodziliśmy
do jednej szkoły, to jeszcze do jednej klasy. Najpierw był rok
w Jiminy Cricket, a potem obaj uczyliśmy się w pierwszej i
drugiej klasie szkoły Abraham Lincoln Academy. Nigdy
28
więcej jednak nie zbliżył się do mnie. Miał długie, potargane
jasne włosy, które pewnego dnia ostrzyżono mu na jeża, i
szeroko otwarte brązowe oczy. Był wiecznie nadą-sany,
chyba niezadowolony z życia, trzymał się z boku i nie
miał przyjaciół, ale z drugiej strony krat swojej stworzonej w
wyobraźni klatki przez cały czas bacznie mnie obserwował,
całe trzy lata, szczególnie wtedy, gdy byłem z No-ahem.
Czasami nasze oczy spotykały się, jednak nawet dziś
nie jestem pewny, czy byłem w stanie odczytać wyraz jego
spojrzeń. Pierwszy spuszczał wzrok, po sekundzie lub
dwóch, lecz tylko po to, aby znowu go podnieść i patrzeć na
mnie, kiedy tylko odwróciłem się do niego plecami. Może
mnie kochał.
Moi rodzice byli wczesnymi feministami i nie używali
słowa „przeciwne" w odniesieniu do płci. Czy istnieje zresztą
jakiś powód, aby jedną i drugą płeć określać mianem
„przeciwnych"? To słowo jest przecież agresywne, definiuje
przez negację i bardzo mało mówi. Jedna i druga płeć
uzupełniają się nawzajem, mówili rodzice - określenie to było
bardziej skomplikowane, więc wyjaśnili mi jego znaczenie
przez analogię. Płeć męska i żeńska są jak deszcz i
ziemia. Tyle tylko, że kiedy oni mówili o płci i bezosobowych
detalach biologicznych, mnie wydawało się, że opowiadają o
miłości, rozszerzając wiedzę, którą już zdobyłem. W tamtym
okresie świat wydawał mi się zdumiewająco dobrze
zaprojektowany i urządzony. No, bo wyobraźcie sobie -
gdzieś tam w świecie, zupełnie oddzielny i odrębny, istniał
seksualny organ skrojony na miarę mojego i doskonale do
niego dopasowany. Postanowiłem odszukać ten organ, w
doskonały sposób dopełniający mój własny, postanowiłem
odnaleźć moją prawdziwą miłość.
Nie ma większej tajemnicy nad tajemnicę skupienia całej
energii emocjonalnej na osobie, której głos przemawia wprost
do naszego serca. Dlaczego niektórzy ludzie sprawiają, że w
naszych oczach dosłownie roi się od rybek, a inni, że po-
zostają one kompletnie puste? Czy miłość jest jakimś wy-
29
jątkowym pokarmem, który przyciąga tylko nasze rybki? A
może pokarmem staje się wszystko, co jest w pobliżu, kiedy
nasze rybki są głodne? Nie mam pojęcia, dlaczego
zakochałem się w Noahu Rabinovitchu. Było to strasznie
dawno temu. Czasami pamięć jest odległym obserwatorem,
który potrafi nazwać emocje, ale nie umie ich
przekazać, i w tym wypadku właśnie tak to wygląda.
Oczywiście, pod pewnym względem Noah był moim
dopełnieniem. Kiedy byłem sam, byłem szczęśliwy i
kompletny, lecz gdy byliśmy razem, uczucie pełni się nasilało.
Wszystko wydawało się jaśniejsze, świat zyskiwał większą,
głębszą perspektywę. To samo mógłbym jednak powiedzieć,
może w odrobinę mniejszym stopniu, o innych ludziach, a
nawet o zwierzętach i przedmiotach. Krótko mówiąc, było w
tym coś więcej, chociaż nie wiem, co takiego. Pamiętam
chyba, że podobał mi się sposób poruszania się Noaha.
Chodził w określony sposób i dlatego go pokochałem.
Pewnego dnia, kiedy matka przyszła po mnie do przed-
szkola, poinformowałem ją, że znalazłem swoją przyszłą żonę
i z dumą wskazałem Noaha, który dopiero niedawno zaczął
uczęszczać do Jiminy Cricket. Jego ojciec był izraelskim
dyplomatą i przyjechał z rodziną do Kostaryki w połowie
roku. Noah podszedł do mojej matki, wyciągnął rękę i
powiedział, że cieszy się ze spotkania ze swoją przyszłą
teściową. (Noah był uprzejmy do obrzydzenia). Miał przy
tym czelność dodać, że to ja będę jego żoną i obaj natych-
miast od nowa wdaliśmy się w ostrą dyskusję, którą pro-
wadziliśmy przez cały ranek i którą (moim zdaniem) wcześ-
niej zakończyliśmy. Z jakiegoś powodu żaden z nas nie chciał
być żoną.
Matka przerwała nam, pytając, dlaczego uważam, że Noah
będzie moją żoną. Zdarzają się w życiu sytuacje, kiedy nie
można po prostu wyrzucić z siebie: „Parce que je 1'aime!"
„Bo go kocham!" „jPorąue le amo!". Udzieliłem bardziej
konkretnej odpowiedzi: Noah ma organ seksualny, sta-
nowiący dopełnienie mojego. Doprawdy, odparła. Przez jej
twarz przemknął nieopanowany uśmiech, pierwsza wska-
zówka, że coś mi umknęło. Wzięła mnie za rękę, pożegnała
się z Noahem po angielsku i ruszyliśmy w kierunku samo-
chodu. Dokładnie pamiętam, że odchodząc, odwróciłem się i
zabeczałem: „Cześć, Noah!", z niezmierzonym smutkiem w
głosie, ponieważ w mętny sposób uświadomiłem sobie,
że właśnie straciłem męża. Zanim matka otworzyła drzwiczki
samochodu, pochyliła się i obdarzyła mnie uściskiem i
pocałunkiem, których bynajmniej wtedy nie pragnąłem. W
drodze do domu udzieliła mi pierwszych informacji na temat
mojej tożsamości seksualnej. Wszystko to było o wiele
bardziej płytkie niż wyobrażenia stworzone przez mój otwarty
umysł. W rzeczywistości istniały tylko dwa rodzaje płci, wcale
nie nieskończona liczba. A te małe wzgórki i małe palce, które
miałem okazję zobaczyć w czasie rozmaitych eksperymentów
i zabaw typu pokażę-ci-mój--jeżeli-ty-pokażesz-mi-swoją,
były właśnie tymi dopełniającymi się i uzupełniającymi
organami seksualnymi, dwa, czyli jeden wzgórek na jeden
mały palec, jeden na jeden. Byłem zdumiony. A więc problem
dopełniania się nawzajem sprowadzał się właściwie do dość
prymitywnego i wulgarnego przeznaczenia biologicznego,
jakiegoś kaprysu anatomii? Menu dla ocznych rybek miałoby
się składać tylko z dwóch dań? I z góry wiadomo było,
co mają wybrać -albo mały wzgórek, albo mały palec, stek
albo kurczaka? Co to za restauracja, mamo? Nie mogłem
zaprzeczyć, że do tej pory zauważyłem tylko małe wzgórki i
małe palce, sądziłem jednak, że powodem była ograniczona
liczebność przebadanej przeze mnie grupy. (Podobnie, choć
większość moich koleżanek i kolegów z Jiminy Cricket miała
białą skórę, to na podstawie innego zabarwienia skóry kilkorga
z nich oraz filmów i zdjęć widzianych w telewizji i w czaso-
pismach nabrałem przekonania, że na świecie istnieją ludzie o
skórze czarnej, brązowej, żółtej, czerwonej, niebieskiej,
pomarańczowej, a może nawet w paski). Jednak moja matka
uparcie twierdziła, że istnieją tylko dwa rodzaje płci. Co
jeszcze dziwniejsze, oświadczyła, że wzgórki mają wyłącznie
dziewczynki, natomiast małe palce tylko chłopcy.
30
31
Dziewczynki, z definicji, były istotami płci żeńskiej, wy-
posażonymi we wzgórki i mogły być tylko i wyłącznie żo-
nami. Chłopcy, z definicji, byli istotami płci męskiej, wy-
posażonymi w małe palce i mogli być tylko i wyłącznie
mężami. Powinienem zapamiętać ten podział, bo innych
możliwości nie ma, powiedziała. Nie, mąż nie może być
dziewczynką. Nie, żona nie może poślubić innej żony. Nie,
nie, nie.
W czasie tej krótkiej przejażdżki stałem się chłopcem po-
nad wszelką wątpliwość. Odkryłem jedną z określających
mnie cech i świat, do tej pory nieogarniony i mnogi, podzielił
się na dwa obozy. Ogarnęła mnie rozpacz.
- Ale czy dalej mogę
kochać Noaha? - zapytałem,
wybuchając płaczem.
- Oczywiście - odparła matka kojącym głosem, gładząc
mnie po włosach. -Kochaj go tak mocno, jak chcesz. Trzeba
mieć przyjaciół, to bardzo ważne. Przyjaciół? Och, mamo...
Pozwolono mi kochać, ale wyczuwałem - chociaż nie wiem
jak - że od tej chwili oceany zostały uwięzione w akwariach.
Doszedłem do wniosku, że matka musi się mylić. Zasypałem
ją pytaniami, pewny, że zaszło jakieś nieporozumienie,
byłem jednak tak przerażająco zagubiony, że potrafiłem
zaatakować tę kwestię tylko od strony drobnego, lecz nie
mniej niepokojącego punktu różnic biologicznych.
- Żeńska i męska? To
wszystko? A na innych
planetach?
- Istniejemy tylko na tej
planecie, kochanie. Tylko na
planecie Ziemia.
- Dlaczego nazywa się
„Ziemia"? Co to słowo
znaczy?
- W łacinie i grece
„Ziemia" znaczy „tutaj".
-1 żyjemy tylko na tej planecie? - zapytałem, wyglądając
przez okno, zupełnie jakby krawędź planety znajdowała się
tuż za trawnikiem.
- To ogromna planeta,
sam zobaczysz.
-1 na żadnej innej gwieździe naprawdę nikogo nie ma?
- Nic nam o tym nie
wiadomo.
- Na Księżycu też nikt nie
mieszka?
-Nie.
- Tylko tutaj?
-Tylko tutaj.
- Na Ziemi?
- Na Ziemi.
- Żeńska i męska?
- Męska i żeńska.
- Więc ten samochód jest
płci żeńskiej czy męskiej?
- Hmm... Mówimy
o nim... Nie, nie. Pojęcie płci