12766

Szczegóły
Tytuł 12766
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12766 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12766 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12766 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Martel Bann Ja Rozdział pierwszy Kiaedy się obudziłem, matka była przy mnie. Jej ręce wy- ciągnęły się i podniosła mnie. Chyba miałem niewielkie zaparcie. Posadziła mnie na nocniczku na stole w jadalni i usiadła naprzeciwko. Zaczęła gruchać i zachęcać mnie do działania, przebiegając palcami po moich plecach. Ale nie byłem przyjaźnie nastawiony do jej zabiegów. Wyraźnie pamiętam, że ta kobieta wydała mi się wysoce irytująca. Przestała. Oparła łokcie na stole i głowę na dłoniach. Na- stąpił okres płodnego milczenia - ona patrzyła na mnie, ja na nią. Byłem spięty, nadąsany, w głębi mojego serca czaił się gniew, lecz także potrzeba pogodzenia się z nią i wspólnej wesołości. Sprawy mogły potoczyć się rozmaicie, nic nie było pewne i zdecydowane. Nagle dźwignąłem się na nogi, potężny jak Kolos z Rodos, schyliłem się lekko i jednym skurczem wypchnąłem to z siebie. Matka była zachwycona. Uśmiechnęła się i wy- krzyknęła: - Gros caca! - Jaka wielka kaka! Odwróciłem się. Co za widok! Co za zapach! Był to im- ponujący balasek, w przedniej części słabo uformowany, jak skalny zlepek, który jeszcze nie zdążył się zespoić, ciem- nobrązowy, prawie czarny, dalej przechodzący w głęboki, kasztanowy odcień, układający się w fascynujące zwoje. Brał początek w głębi nocnika, tworzył ze dwie pętelki i wznosił się ku górze niczym wprawiona w trans kobra, aby wreszcie oprzeć się o moją łydkę. Pamiętam emanujące zeń intensywne ciepło - jest to moje pierwsze wspomnienie, związane z odczuwaniem temperatury. Balas kończył się wspaniałym, wilgotnym wypiętrzeniem. Spojrzałem na matkę, która wciąż się uśmiechała. Z wysiłku poczerwieniałem na twarzy, spociłem się i byłem w siódmym niebie. Czułem, że sprawiłem jej przyjemność i sam doznałem wielkiego zadowolenia. Otoczyłem jej szyję ramionami. Inne wczesne wspomnienie, jakie zachowało się w mojej pamięci, jest niewyraźne, sprowadzone do odległego uczucia, jakie czasami potrafię wychwycić, lecz najczęściej nie. Możliwe, że jest to w ogóle moje pierwsze wspomnienie, sądząc po jego ostrości. Uświadomiłem sobie, że w mojej głowie odzywa się jakiś głos. Co to takiego, zastanawiałem się. Kim jesteś, głosie? Kiedy wreszcie się zamkniesz? Pamiętam uczucie strachu. Dopiero znacznie później zdałem sobie sprawę, że tym gło- sem były moje własne myśli i że tamten moment niepokoju był pierwszą wskazówką, iż jestem nieustającym monolo- giem, zamkniętym wewnątrz siebie. Późniejsze wspomnienia są wyraźniejsze i bardziej spójne. I tak, na przykład, pamiętam pewien kataklizm w ogrodzie. Sądziłem wtedy, że słońce i księżyc są elementami przeciwstawnymi, że ich współistnienie jest sprzeczne, nie- możliwe. Moim zdaniem księżyc był wyłączonym słońcem, czymś w rodzaju zgaszonej żarówki, słońcem w stanie uśpienia. Uważałem, że dziurki na powierzchni księżyca są porami na skórze olbrzymiej powieki, że księżyc jest słonecznym popiołem, słońcem zwęglonym, bladą, marną pozostałością po dziennym ognisku, że, tak czy inaczej, w żadnym razie nie mogą one istnieć równocześnie. Był już późny letni wieczór, a ja siedziałem jeszcze w ogrodzie. 10 Słońce zachodziło. Gasnący blask raził mnie, ale nie spusz- czałem z niego oczu, mrugając, mrużąc powieki, uśmiechając się i wyobrażając sobie, jakie jest płomiennie gorące, gorętsze niż ogień we wszystkich razem kuchenkach w okolicznych domach. W pewnej chwili odwróciłem się i zobaczyłem to coś, płynące po niebie, szare i złowrogie. Rzuciłem się do ucieczki. Mój ojciec był dla mnie największym autorytetem, więc zawołałem go i wyciągnąłem do ogrodu, ale jego dorosły umysł nie pojął, że to zjawisko postawiło na głowie całą moją astrofizyczną wiedzę. - Cest la lunę. Et alors? - Przecież to księżyc, Je me cachais derriere lui o co ci chodzi? pour me proteger de la Schowałem się za nim, radioactivite. chcąc uniknąć promieniowania radioaktywnego. - Viens, ii est tard. - Chodź, jest już późno. Temps de faire dodo. . Czas spać. Wziął mnie za rękę i zaprowadził do domu. Ostatni raz zerknąłem przez ramię na księżyc. Mój Boże, kula, żeglująca po niebie i po całym wszechświecie, kula, podobna do słońca! Nie miałem cienia wątpliwości, że któregoś dnia muszą się ze sobą zderzyć. Moje najwcześniejsze doznanie estetyczne związane było z małą buteleczką z przezroczystego plastiku, zawierającą jabłkowozielony płyn do kąpieli. W oczach moich rodziców była to po prostu próbka produktu kosmetycznego, którą ktoś wetknął im do ręki w supermarkecie, dla mnie natomiast był to klejnot, odkryty podczas wieczornej kąpieli. Wpadłem w zachwyt nad nieskończoną, niewyczerpaną zielenią płynu, jego gęstawą, żelowatą konsystencją i boskim zapachem. Zaniemówiłem, ogłupiały z rozkoszy. Kiedy tydzień później ujrzałem swój pusty, zgnieciony skarb, bo ktoś bezmyślnie zużył płyn - dokładnie pamiętam, że stało się to w chwili, gdy matka podcierała mi pupę, a ja tkwiłem w niezbyt wygodnej pozycji, patrząc na 11 wannę - rozwrzeszczałem się jak szalony i urządziłem naj- gorszą scenę wczesnego okresu mego dzieciństwa. Inne ważne fakty mojego życia - na przykład to, że uro- dziłem się w 1963 roku, w Hiszpanii, z rodziców, którzy jeszcze studiowali - poznałem dopiero później, ze słyszenia. Własne wspomnienia rozpoczynają się w mojej ojczyźnie, a dokładniej, w jej stolicy. Poza normalnymi zachowaniami, wynikającymi z wyko- nywania obowiązków rodzicielskich, ani moja matka, ani ojciec nie podejmowali niepotrzebnych prób przekraczania granic mojego świata. Niezależnie od tego, czy moja prze- strzeń była rzeczywista, czy istniała jedynie w mojej wy- obraźni, czy była wanną, czy Morzem Aralskim, moim po- kojem czy amazońską dżunglą, zawsze ją szanowali. Nie potrafię wyobrazić sobie lepszych rodziców. Czasami od- wracałem się, gdy na mnie patrzyli, i w ich wzroku odczy- tywałem bezgraniczną miłość i czułość, niezłomne poświę- cenie na rzecz mojego dobrobytu i szczęścia. Delektowałem się tą miłością, syciłem się jej smakiem i poczuciem bez- pieczeństwa. Nie było takiego skalistego zbocza, z którego mógłbym skoczyć, takiego morza, w którym mógłbym za- nurkować, takiej przestrzeni, takiej otchłani, w którą mógł- bym się rzucić, a z której nie wyciągnęłaby mnie sieć miłości moich rodziców. Czuwali w centralnej części peryferii mojego życia, byli moimi kochającymi, autorytatywnymi służącymi. W supermarkecie biegałem i skakałem, radosny i beztroski, bawiąc się pudełkami z muesli i kaszkami, potrząsając dużymi butelkami płynów do płukania ust i obserwując różnych zabawnych ludzi, dopóki matka znajdowała się w polu mojego widzenia. Jednak jeśli tylko - jakże ważne jest to „jeśli tylko" - niespodziewanie zajrzała na chwilę do innej alejki, gdy tymczasem ja nadal przyglądałem się plastikowym opakowaniom z mięsem, zastanawiając się, jak teraz wygląda ta krowa, jeśli tylko pobiegła po owoce, kiedy 12 ja oglądałem słoiki z marynatami, jeśli tylko, innymi słowy, gdzieś mi się zgubiła, sytuaqa zmieniała się diametralnie. Moje ciało sztywniało, w brzuchu zaczynały figlować łaskoczące motylki, do oczu napływały łzy. Nieprzytomnie biegałem między półkami, nie zwracając uwagi na nic i na nikogo, całą istotą skupiony na poszukiwaniu matki. Gdy w końcu znowu ją dostrzegałem, co, na szczęście, zdarzało się zawsze, świat natychmiast odzyskiwał normalne proporcje. Strach, to uczucie przerażające i potężne niczym boa dusiciel, znikał bez śladu. Doznawałem gwałtownego, ognistego wybuchu miłości, uwielbienia, zachwytu i czułości dla mojej najdroższej matki, wybuchu, któremu towarzyszył krótki grzmot nienawiści za ten przelotny dotyk unicestwienia, na jaki mnie naraziła. Oczywiście, matka nigdy nie zdawała sobie sprawy z egzystencjalnych burz, jakie przeżywałem, ze stanu Sturm und Drang, który na moment stawał się moim udziałem. Żeglowała przez supermarket całkowicie nietknięta uczuciem niepokoju co do mojego miejsca pobytu, pewna, że kiedy dotrze do kasy, znajdzie mnie u swego boku, bo przecież właśnie przy kasach leżały na półkach czekoladowe batoniki. Nie przypominam sobie, żebym jako małe dziecko do- strzegł między moimi rodzicami różnicę, którą mógłbym przypisać płci. Wiedziałem, że nie są identyczni, lecz dzielące ich różnice nie znajdowały wyrazu w ustalonych, przypisanych rolach. Oboje obdarzali mnie czułością i wy- mierzali kary, jeżeli zaszła taka konieczność. W pierwszych latach mojego dzieciństwa w Ottawie ojciec pracował poza domem, w Ministerstwie Spraw Zagranicznych, która to nazwa budziła wtedy we mnie głęboki podziw, natomiast matka pisała w domu pracę magisterską z lingwistyki i fi- lozofii. Nie miałem pojęcia, co robi w pracy ojciec, i dlatego wydawało mi się to bardzo odległe, za to codziennie byłem świadkiem zmagań matki ze stosami grubych książek, wówczas jeszcze po hiszpańsku, oraz produkcji nie- zliczonych kartek papieru, pokrytych jej starannym pis- 13 mem. Tematem pracy była twórczość hiszpańskiego filozofa, Jose Ortegi y Gasseta. Kiedyś wyjęła młotek, podsunęła mi go pod nos i powiedziała, że natura młotka, jego istota (tak to nazwała) jest określona przez jego funkcję. Krótko mówiąc, młotek jest młotkiem, ponieważ spełnia funkcję młotka. Oświadczyła, że jest to jedno z czołowych spostrzeżeń Ortegi y Gasseta, o fundamentalnym znaczeniu dla jego filozofii, i że później zapożyczył je Heideg-ger. Doszedłem do wniosku, że jest ono dość oczywiste i ja także mógłbym uraczyć ją podobnym spostrzeżeniem, niemniej wyraziłem spodziewany podziw. Matka najwyraźniej zajmowała się skomplikowanymi, trudnymi kwestiami. Wziąłem młotek, wyszedłem na dwór i wybiłem kilka dziur na krawędzi naszego podjazdu, potwierdzając istotę i tożsamość młotka. Uważałem za wysoce prawdopodobne, że w czasie, gdy matka siedziała w domu i rozważała naturę młotków, ojciec tkwił w biurze i zastanawiał się nad śrubokrętami. Tak czy inaczej, ten stan, owo rozdwojenie, okazało się tymczasowe - kilka lat później oboje pracowali w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Również pod innymi względami moi rodzice byli trudni do rozróżnienia. O ile mi wiadomo, dzielili się domowymi obowiązkami, chociaż trudno byłoby nazwać mnie wiary- godnym świadkiem, ponieważ uciekałem na samą wzmiankę o jakiejkolwiek pracy w domu, przerażony, że mogliby mnie o coś poprosić. Oboje byli kucharzami średniego lotu. Muszę oddać sprawiedliwość matce i przyznać, że niektóre potrawy wychodziły jej całkiem nieźle i że wykazywała się większą wyobraźnią niż ojciec, który przez całe moje dzieciństwo bezskutecznie próbował ugotować jajko na miękko. Aby być naprawdę sprawiedliwym, powinienem jednak dodać, że robił pyszne taco i wspaniałą tortillę de papas, omlet ziemniaczany. W późniejszych latach to raczej on zajmował się gotowaniem. Na placówkach w Meksyku i na Kubie rodzice byli zachwyceni (ja także, gdy ich tam odwiedzałem), że mają kucharza lub kucharkę na stałe. W kwestii kar: dostawałem w tyłek tylko wtedy, jeżeli dopuściłem się jakiegoś naprawdę ohydnego wykroczenia, a i tak były to raczej klapsy niż porządne lanie. Karany, wrzeszczałem, jakby żywcem obdzierali mnie ze skóry, po- budzany świadomością, że najwyższemu wymiarowi kary powinno towarzyszyć najbardziej przerażające i rozpaczliwe zawodzenie. Karę tę rodzice zastosowali nie więcej niż trzy razy, poza tym nigdy nie podnieśli na mnie ręki. W szczególnych przypadkach, kiedy ojciec był naprawdę rozgniewany i chciał mnie dobitnie skarcić, chwytał moją rękę tuż nad łokciem, aby skupić moją całą uwagę, i czasami zaciskał palce, co trochę bolało. Matka gniewała się niezwykle rzadko, ale kiedy już do tego doszło, patrzyła na mnie przenikliwie spod zmrużonych powiek i nie tyle mówiła, ile syczała przez zaciśnięte zęby, budząc w moim sercu prawdziwe przerażenie. Kiedy zdarzyło mi się ogolić Lunę, suczkę matki, albo podpalić żywopłot sąsiadów, wiedziałem, że posunąłem się za daleko i robiłem wszystko, co w mojej mocy, by odpokutować przewiny, cierpiąc wewnętrznie. Na szczęście tylko kilka razy sprowokowałem jej gniew. Rodzice świetnie się rozumieli i byli ze sobą naprawdę szczęśliwi. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałem tak do- pasowanej, doskonale uzupełniającej się pary. Matka była osobą obdarzoną darem wymowy. Ojciec był publikowanym poetą. Ona posiadała zdyscyplinowany umysł, który potrafił pracować niezwykle intensywnie i wydajnie, umysł zawsze otwarty na świat. On stracił ojca, kiedy miał dziesięć lat i był podatnym na melancholię i zmiany nastrojów, kruchym człowiekiem, zdolnym nieustannie dziwić się i zachwycać światem. Matka miała optymistyczne usposobienie i kochała sztukę, która była pokarmem dla jej duszy i mądrości. Nigdy nie myliła się w uczuciach. Ojciec i ja razem odkrywaliśmy pisarzy (na przykład niezwykłego Dino Buzzatiego), i obaj lubiliśmy golfa, chociaż rzadko dane nam było cieszyć się tą grą. Mam czarno-białą fotografię, przed- stawiającą nas obu na plaży gdzieś we Francji - ojciec ota- 14 15 cza mnie ramionami i nasze cztery ręce trzymają kij golfowy, którym ojciec uczy mnie uderzać. Obiektyw uchwycił mnie w chwili, gdy weń patrzyłem, z uśmiechem na twarzy i jednym okiem wyzierającym spomiędzy rozwichrzonych kosmyków długich włosów. To matka została mianowana ambasadorem Kanady na Kubie. To ona była rozważniej-sza, bardziej skłonna do szukania owocnych, pragmatycznych kompromisów. Ojciec tylko czasami zdradzał szaleńczą odwagę, chęć chwytania dnia, życia całą gębą. Pamiętam, że jako dziecko czasami wyobrażałem sobie, iż muszę dokonywać wyboru między rodzicami. Wisieli przybici do krzyży i torturowani, a ja musiałem zdecydować, które z nich ma zostać przy życiu, albo może to na mnie torturami wymuszano decyzję, nie mogę sobie przypomnieć... Jeżeli nawet za którymś razem zdecydowałem, kto ma nadal żyć, to dziś naprawdę już tego nie pamiętam. Ojciec, wtedy tłumacz, redaktor i wydawca, w ostatniej chwili zdecydował się towarzyszyć matce do Mexico City, dokąd wybierała się na regionalną konferencję szefów ka- nadyjskich placówek dyplomatycznych. Niecałe piętnaście minut po starcie z lotniska w Hawanie samolot stanął w ogniu i runął do Zatoki Meksykańskiej, podobny do pło- miennej kuli. Kiedy zdajemy sobie sprawę, jak toczy się koło życia, widzimy, że tragedia najczęściej wkracza w nasze życie zupełnie nagle, ale chyba wybiegam za daleko -najpierw muszę opowiedzieć o marchewce, pralkach i wielu innych rzeczach. Chociaż zdarzają się godne uwagi wyjątki od reguły, zwykle nie pamiętamy, kiedy pierwszy raz coś zrobiliśmy, albo pamiętamy tylko fakt powtarzania czynności, mamy świadomość, że wykonaliśmy ją wielokrotnie. Tak właśnie przedstawia się w moim przypadku sprawa gotowania mar- chewki. Całymi popołudniami przyglądałem się, jak gotuje się marchewka. Dom, który wynajmowaliśmy w Ottawie, był tak urządzony, że z krzesła, na którym stałem przy kuchence, mogłem zerknąć przez ramię i widzieć matkę, pra- cującą przy swoim biurku (albo raczej to ona, ze swojego krzesła, mogła zerknąć przez ramię i zobaczyć mnie, wpa- trzonego w garnek). Kiedy marchewka była już kompletnie rozgotowana, co stwierdzałem za pomocą długiego widelca do fondue, wołałem głośno, a ona przychodziła, wylewała zawartość garnka do zlewu, napełniała go czystą wodą i znowu stawiała na kuchence. Potem lekko cmokała mnie w policzek i wracała do pracy. Byłem już dość duży, rozsądny i ostrożny (nigdy nie zrobiłem sobie nic złego), aby mogła pozostawić mi dokonanie wyboru następnych twardych marchewek, grubych i pomarańczowych, które wrzucałem do wody, zapoczątkowując cały spektakl od nowa. W czasie tych popołudniowych godzin moja wyobraźnia wrzała i pieniła się jak gotująca się woda. Przeprowadzałem badania i dostrzegałem głębokie powiązania między pewnymi faktami. Matka mówiła później, że fascynowała mnie transformacja twardej materii w miękką - rzeczywiście, od najmłodszych lat proces przeobrażania odgrywał kluczową rolę w moim życiu. Ponieważ rodzice byli dyplomatami, w dzieciństwie wiele razy zmieniałem szkoły, języki, kraje i kontynenty, i nigdy nie wydawało mi się to nienaturalne. Po każdej zmianie miałem okazję kreować siebie od nowa, przedstawiać światu nową fasadę, grzebiąc dawne błędy i fałszywe przedstawienia faktów. Kiedyś w tajemnicy próbowałem ugotować młotek, zastanawiając się, czy jego podstawowa natura, jego istoto (jej słowo), ulegnie przemianie. Gdy zacząłem tracić mleczne zęby i dowiedziałem się, że w ich miejscu wyrosną większe i trwalsze, potraktowałem to jako pierwszy namacalny dowód na istnienie metamorfozy w świecie ludzi. Udało mi się już zgromadzić informacje o metamorfozie dnia i nocy, pogody, pór roku, żywności i odchodów, a nawet życia i śmierci, aby wymienić tylko parę przykładów, lecz sprawa zębów dużo bardziej trafiała mi do przekonania, była bowiem przejrzysta, jasna i nieodwracalna. W moim mniemaniu życie stanowiło serię przemian, następujących jedna po drugiej, bez końca. 16 17 Gotowanie marchewki porzuciłem po odkryciu prania. Obserwacja prania rzucanego w tę i tamtą stronę ostrymi szarpnięciami bębna pralki automatycznej jest dla mnie przeżyciem najbardziej ze wszystkiego przypominającym przynależność do jakiegoś kościoła. Niewątpliwie dzięki niej zrodziło się we mnie zainteresowanie muzeami. W skupieniu śledziłem każdy krok absolucji prania, wszystkie stacje drogi krzyżowej, od brudu do zbawienia, całą tę cudownie powtarzającą się ekspozycję muzeum sztuki nowoczesnej. Zaczynało się od tego, że matka oszukiwała zatrzask pralki, wpychając monetę między tylną część obudowy i pokrywy - taka była cena biletu wstępu na wystawę, jałmużna, jaką należało wrzucić do puszki. Pośpiesznie wdrapywałem się na moją prywatną galerię, a tę rolę pełniła półka nad pralką. Matka wpychała do bębna brudne rzeczy, podobne do grzesznych dusz, wrzucanych do piekła. Proszek do prania osiadał na nich niczym śnieg, miejscami warstwą tak grubą jak na równinie, gdzie indziej cienką jak na skarpie - w ten sposób poznawałem podstawowe tajniki sztuki malowania krajobrazu. Gorąca woda podnosiła się powoli. Było to dla mnie prawie fizyczne doznanie, ponieważ właśnie tak brałem zwykle kąpiel - siadałem w pustej wannie, drżący, a mocno ciepła woda podkradała się centymetr po centymetrze, przykrywając pokryte gęsią skórką ciało i dostarczając mi rozkoszy tym większej, im bardziej byłem zmarznięty. Woda zatrzymywała się i następował moment otrzeźwienia, ciche kliknięcie, a potem zaczynało się wielkie, ceremonialne nabożeństwo. Czerpałem duchową przyjemność z oglądania mechanicznych ruchów prania, poddawanego konieczności słuchania dziwnej homilii. W bębnie pralki szalało wzburzone morze, a mały stateczek mojej duszy stawiał czoło spienionym falom. Był to zamknięty w pojemniku ocean, w którym ja, wypluty przez morskiego potwora Jonasz, swawoliłem obok ławicy skarpetek. Był to także obraz, owoc szkoły najczystszego abstrakcyjnego ekspresjonizmu w najbardziej ulotnej, zmien- nej formie. Potrafiłem przesiedzieć na półce cały cykl prania, obserwując, jak ten łagodniejszy od pierwowzoru, bardziej zamaszysty Jason Pollock oddaje się gorączkowej pracy w swojej pracowni malarskiej. Odpryski czerwieni pojawiały się po pasmach zieleni. Wybuchy bieli przyćmiewały plamy fioletu. Pięć splecionych ze sobą kolorów tańczyło cudowny taniec, nim wreszcie znikły w niebieskich falach. Dramatyczne, zakrojone na wielką skalę widowisko było hojne i otwarte, prawdziwie ekumeniczne. Kiedy cykl prania dobiegał końca, święcona woda się cofała, wysysana przez pory bębna, a ja miałem okazję ujrzeć rzeźbę przedstawiającą otchłań, opróżnione piekło. Wyprane rzeczy zaczynały wirować, czułem, jak woda odpływa, wysącza się ze mnie. Nagle dopadała mnie tropikalna burza. Czy była to pokusa? Potem następna burza, lecz ją także byłem w stanie przetrwać. Wreszcie ostatnie kliknięcie i koniec. Wołałem wtedy matkę. Koszule, spódnice, bluzki, bielizna, spodnie, skarpetki i ja sam wychodziliśmy z pralki odnowieni, oczyszczeni z grzechów, przesiąknięci wilgotną energią, roztaczający wokół siebie blask niczym Chrystus, zmartwychwstający trzeciego dnia. A moneta, którą matka wtykała między pokrywę i obudowę pralki, należała teraz do mnie! Czy dzieci patrzą w lustro? Zerkają w szklaną powierzch- nię jedynie po to, żeby sprawdzić, czy ich potargane, nie- posłuszne włosy osiągnęły wymagany przez rodziców stopień uporządkowania, czy także w jakimś innym celu? Ja zerkałem w lustro tylko z tego pierwszego powodu. Dlaczego miałbym kierować się czymś innym? Widziałem tam swoje odbicie, odbicie dziecka, więc dlaczego miałoby mnie to interesować? Nie należałem do dzieci, które zwykle chcą wywrzeć na kimś dobre wrażenie i którym zależy na opinii innych. Świat był dla mnie jednym wielkim placem zabaw i nie zamierzałem tracić czasu, patrząc na odbicie jakiejś jego części. Czasami na chwilę przystawałem przed lustrem 18 19 On tira a la courte paille pour savoir qui serait mange Ohe ohe! Le sort tomba sur le plus jeune Cest donc lui qui sera mange Ohe ohe! O Sainte Merę, O ma patronne Empeche-les de me manger Ohe ohe! i robiłem zabawne, głupie miny - dwoma palcami obciągałem dolne powieki albo zadzierałem w górę koniuszek nosa. Ot i wszystko. Dzieciństwo, podobnie jak mądrość, to rodzaj emocji. W pierwszych latach życia uczucia są tym, co najgłębiej zapada w naszą podświadomość. To, co dostrzega oko, czyli wizualne aspekty tych uczuć, jest drugorzędne. Pewnie właśnie dlatego nie mam żadnych wspomnień związanych z lustrami, ubraniami, skórą, kończynami, ciałem, moim własnym fizycznym dziecięcym „ja". Wynika z tego, para- doksalnie, że byłem wtedy czymś najbardziej zbliżonym do olbrzymiego, wiecznie ciekawego nowych wrażeń oka, oka emocjonalnego, zawsze rozglądającego się dookoła i nie- świadomego samego siebie. Opowieść o moim dzieciństwie byłaby niepełna, wręcz kaleka, gdybym nie wspomniał o telewizji (religia nigdy nie odgrywała ważnej roli w moim życiu, więc chyba dobrze będzie rozprawić się z tą kwestią właśnie teraz, jak najwcześniej. Ze wzmianką o Bogu po raz pierwszy ze- tknąłem się w piosence, którą śpiewali mi rodzice. Oto jej słowa: II etait un petit navire Qui n'avait jamais navigue Ohe ohe! Był raz sobie mały stateczek, który nigdy nie wypłynął na morze. Ahoj, ahoj! II entreprit un long voyage Sur la mer Mediterranee Ohe ohe! Wreszcie wyruszył w długi rejs po Morzu Śródziemnym. Ahoj, ahoj! Au bout de cinq a six semaines Les vivres vinrent a manquer Ohe ohe! 20 Po pięciu lub sześciu tygodniach Nie zostało już nic do jedzenia. Ahoj, ahoj! Żeglarze postanowili ciągnąć losy, żeby dowiedzieć się, kogo zjeść. Ahoj, ahoj! Los wskazał najmłodszego marynarza To on miał zostać zjedzony. Ahoj, ahoj! O, Matko Święta, o moja opiekunko, Nie pozwól im mnie pożreć. Ahoj, ahoj! wizji. W ten sposób kończyła się piosenka. Kiedy wreszcie po- jąłem jej słowa, kiedy po prostu wsłuchałem się w nie, za- skoczył mnie nie radosny chórek marynarzy-kanibali, lecz niezrozumiała, niewyjaśniona prośba w ostatniej zwrotce. Do kogo skierowane było to wezwanie? Kim była owa święta opiekunka? I czy odpowiedziała na prośbę? Czy młody marynarz został uratowany, czy zjedzony? Zanim religia straciła jakiekolwiek znaczenie w moim życiu, kojarzyła mi się wyłącznie z możliwością ratunku, nadchodzącego w ostatniej chwili. Gdy seria przeżyć i doświadczeń uświadomiła mi, że nie ma zbawiciela ani żadnej szczególnej łaski, żadnego odejścia od tego, co ludzkie, że cierpienie trzeba po prostu wytrzymać, bo łagodnieje tylko pod wpływem czasu, jeżeli w ogóle to się zdarza, wtedy Bóg stał się dla mnie czymś w rodzaju dyslektycznego psa, który ani nie szczeka, ani nie gryzie. Jestem urodzonym ateistą); w gruncie rzeczy nie dałoby się chyba mówić o moim pokoleniu, nie wspor przeprowadzce do Ko- urodzinach. Telewizor 21 Poznałem to: staryki, chyba nie należał do rodziców, ale został wypożyczony im przez ambasadę. Był to kawał mebla - duże, ciężkie, hałaśliwe pudło w drewnianej obudowie, którego nie sposób było nie zauważyć. Zaległ w dziennym pokoju, zajmując jedną trzecią jego powierzchni i akurat ten kąt, w którym najbardziej lubiłem się bawić. Gdy ujrzałem go po raz pierwszy, nie spał i żył własnym życiem. Wszedłem właśnie do pokoju, nieświadomy, że w naszym mieszkaniu pojawił się intruz, a bestia, wyczuwając moją obecność, zwróciła się w moim kierunku. Zamarłem, wpatrzony w jej szeroką, płaską, ożywioną twarz. Z całą pewnością rzuciłbym się do ucieczki, gdyby nie widok rodziców, którzy chwilę wcześniej zainstalowali to coś i teraz siedzieli przed nim, obojętni i bynajmniej nie przerażeni. Spojrzeli na mnie, uśmiechnęli się i powiedzieli jakieś słowa, których naturalnie w ogóle nie usłyszałem. Uznałem telewizor za jakiś szczególny rodzaj czworonogiego zwierzęcia - dużego, przysadzistego psa 0 sterczących uszach i bardzo długim, cienkim ogonie (w tamtym okresie wciąż wydawało mi się, że ruch zawsze oznacza życie. Traktowałem odkurzacz - dalekiego krew nego słonia - i pralkę - kuzynkę szopa-pracza - z najwięk szym szacunkiem. Fakt, że moja matka odnosiła się do nich chłodno i bezceremonialnie, napełniał mnie skrywanym oburzeniem. Kiedy wychodziła z domu, głaskałem je 1 całowałem, szepcząc słowa zachwytu i podziwu). Jednak chociaż lubiłem większość zwierząt, do telewizora przeko nałem się dopiero po pewnym czasie. Jego wielkość i za chowanie sprawiały, że czułem się nieswojo. Odnosiłem wrażenie, że telewizor jest nieczułym egoistą, w przeci wieństwie do pralki. Minęło wiele lat, nim polubiłem tele wizję i przez cały ten czas tylko dwa razy padłem ofiarą jej hipnotycznego wpływu. Wolałem godzinami kołysać się w fotelu na biegunach, słuchając muzyki i marząc, z ulu bionym króliczkiem na kolanach. KIEDY TELEWIZJA ZAFASCYNOWAŁA MNIE PIERWSZY RAZ JAKO DZIECKO: 1) Nie pamiętam, kiedy zdałem sobie sprawę, że istnieje miłość i po raz pierwszy w pełni uświadomiłem sobie działanie tej siły w świecie ludzi. Nie ulega wątpliwości, że otrzymywałem miłość, zanim zacząłem ją odwzajemniać, i że odwzajemniałem ją, nim odkryłem jej imię. Nie przypominam sobie jednak, w jakim momencie moje uczucia - och, tu jesteś! Tak się cieszę! Jeżeli uśmiechniesz się, odpowiem uśmie- chem; chcę cię dotykać, chcę być z tobą, nie puszczaj mojej dłoni -straciły anonimową osłonkę i na dobre weszły do słownika mojego umysłu. Pamiętam tylko, że to właśnie telewizja sformalizowała moje pojęcie miłości, skrystalizowała i ujednoliciła w kształt teorii to, co odczuwałem. Zapoznałem się z telewizją dopiero po miesiącu czy dwóch od dnia jej pojawienia się w naszym domu. Oglądanie lub nieoglądanie telewizji wciąż było wtedy dla mnie świadomie podejmowaną decyzją. „Pooglądam tę telewizję", mawiałem czasami, posługując się określnikiem. Brałem swój ulubiony kocyk (tak naprawdę był to ręcznik), przesuwałem fotel na biegunach na najlepsze miejsce i powoli pociągałem za plastikowy guzik, który stawiał opór, lecz w końcu wyskakiwał ku mnie z głośnym kliknięciem, co zawsze mnie zaskakiwało. Natychmiast rozlegał się dźwięk, dźwięk przemieszczający się szybciej niż światło, a następnie na szklanym ekranie ukazywały się kolejno: świetlisty punkt, świetlista linia, świetliste drganie i wreszcie rozszerzający się prostokąt pozbawionej kolorów rzeczywistości. Siedziałem, kołysałem się i robiłem to, co powiedziałem - oglądałem „tę" telewizję, patrząc, jak jedne istoty ludzkie uzgadniają coś z innymi istotami ludzkimi, w pomieszczeniach i na dworze, posługując się językiem (hiszpańskim), którego wtedy jeszcze nie opanowałem. Nudziło mnie to w potworny sposób. Gdy uświadomiłem sobie, że mogę zmienić nastrój bestii za pomocą podobnego do koła pokrętła, którym wcale nie tak łatwo mogłem się posługiwać, oglądanie stało się bardziej interesujące, ale 22 23 tylko trochę, i nawet wtedy nie oddawałem się temu zajęciu dłużej niż „całe dwie godziny", wypełnione nudą i znie- cierpliwieniem, jakie potrafią odczuwać tylko dzieci, czyli w rzeczywistości dziesięć minut. Dopiero rok później, kiedy odkryłem plastikowy, elastyczny świat kreskówek i na- uczyłem się hiszpańskiego, zacząłem regularnie oglądać te- lewizję. Tak czy inaczej, w czasie, o którym opowiadam, gdy tele- wizja po raz pierwszy mnie zahipnotyzowała, kiedy wciąż jeszcze oglądałem ją z poczucia technicznego obowiązku, jedna minuta zupełnie mi wystarczała. Nawet mniej. Włą- czałem odbiornik, parę sekund patrzyłem w ekran i, nazna- czony na całe życie, pośpiesznie wyłączałem. Ten pierwszy raz pamiętam naprawdę doskonale. Byłem sam, w dobrym, spokojnym nastroju, otwarty na nowe idee. Pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był nieruchomy obraz - prosty anatomiczny przekrój oka. Później pojawiły się ru- chome obrazy setek srebrzystych rybek, skupionych w ła- wicę. Przypominały cegły w jakimś magicznym murze i na zmianę pokazywały mi to swoje długie grzbiety, to znowu, wykonując szybki zwrot i zasłaniając cały ekran, wąskie, zupełnie przejrzyste boki. Długą chwilę tkwiłem przed ekranem, porażony nową świadomością. Oczy... łzy... słony smak... morska woda... ryby. Poszedłem do ogrodu i usiadłem pod drzewem. Mój zmysł postrzegania był nasycony i jakby wzdęty, w głowie szumiało od myśli, zrodzonych z nagłego zrozumienia rzeczy. Przezroczysty płyn w naszych oczach to morska woda, co oznacza, że żyją w nich ryby, ponieważ słona morska woda jest naturalnym środowiskiem dla ryb. Niebieski i zielony to kolory wody najbogatszej w morską faunę i florę, a więc w niebieskich i zielonych oczach mieszka najwięcej ryb. Ciemne oczy są nieco mniej bogate, natomiast w oczach albinosów nie ma prawie żadnych ryb, niestety. Ale przecież liczba ryb w oku nic nie znaczy... Jedna tygrysia rybka może być równie piękna i imponująca jak cała 24 ławica tuńczyków. To, że nauka nigdy wcześniej nie odkryła istnienia ocznych rybek, wcale nie odmawia słuszności mojej teorii, wręcz przeciwnie, podkreśla kluczową hipotezę, która brzmi: pokarmem ocznych rybek jest miłość i tylko ona stanowi dla nich dość silną pokusę, aby zbliżyły się do powierzchni. Jeżeli spojrzysz komuś w oczy z zimnym, empirycznym zainteresowaniem, jest to zupełnie tak, jakbyś głośno i nieuprzejmie zapukał palcem w szkło akwarium, strasząc mieszkające w nim rybki. Podobnie fakt, że kiedy w burzliwym okresie dorastania zacząłem przyglądać się sobie w lustrze i nie widziałem w swoich oczach choćby najmniejszego gupika czy kijanki, świadczył wyłącznie o moim ówczesnym smutku, zagubieniu i braku wiary w siebie. Ta teoria towarzyszy mi przez całe życie, jest jak mały przyjaciel, który przycupnął na moim ramieniu, albo kie- szonkowy bożek. Opisuję ją tutaj dokładnie, lecz w tamtej chwili, kiedy jako pięcioletni chłopiec usiadłem pod drzewem w ogrodzie po rozświetlającym mroki mojego umysłu momencie przed telewizorem, wyczuwałem tylko jej ogólny zarys. Teoria rozwijała się, w miarę jak zdobywałem wiedzę i coraz więcej pojmowałem. I tak na przykład pewien żart, który usłyszałem kiedyś, mijając grupkę nastoletnich chłopców - nie zrozumiałem go, bałem się tych chłopców, chodziło jednak o to, że dziewczyny pachną jak ryby - po- mógł mi dostrzec, że rybie cechy miłości wykraczają poza kwestię oczu. Z biegiem lat moja teoria stała się niezwykle złożona, przeistoczyła się nawet w coś w rodzaju systemu, z niezliczonymi wątkami i rozgałęzieniami, aż w końcu przybrała kształt i wymiar wywodu naukowego, który w pełni najprawdopodobniej mogłyby pojąć tylko dzieci oraz Albert Einstein. Nie wierzę już w oczne rybki jako istoty fizyczne, ale ich obraz nadal przemawia do mnie jako metafora. W namiętnym uścisku, kiedy oddech, powiew powietrza jest najgłośniejszy, a skóra najbardziej słona, wciąż wydaje mi się, że gdybym mógł na krótką chwilę zatrzymać bieg wydarzeń, 25 usłyszałbym i poczuł potężny ruch morskich fal. Ciągle jestem prawie pewny, że kiedy wymieniam pocałunek z moją miłością, zostaniemy pobłogosławieni widokiem welonków i koników morskich, podpływających tuż pod powierzchnię naszych oczu, ponieważ obecność tych stworzeń byłaby najbardziej oczywistym dowodem naszej miłości. Mimo wszystko nadal mocno wierzę, że miłość pod wieloma wzglę- dami przypomina ocean. Ten okres życia, kiedy czułem się królikiem, ma związek z dziwnym stanem, zwanym snem. Leżałem w łóżku, pa- trzyłem w sufit i myślałem: „To śmieszne. Leżę tu, nie śpię i czekam. Ale na co czekam?". Spoglądałem w lewo i w prawo. „Nie ma tu nikogo poza mną! Nie mam co robić. Powinienem wstać". Jednak wcale nie chciało mi się wstawać. Leżenie w ho- ryzontalnej miękkości, przytulności i dobrze rozświetlonej ciemności jest tak wygodne i miłe, że trudno to wyrazić. Czekałem więc nadal, biernie zniecierpliwiony, na to coś (nie wiedząc, co miałoby sygnalizować nadejście tego czegoś). W pewnej chwili przypadkiem zerkałem w dół i zauważałem, że moja ręka jest puchatą białą łapką. „Boże, przecież ja śpię", uświadamiałem sobie i wtedy się budziłem. Dokładnie pamiętam tę nocną transformację, która miała miejsce w Kostaryce. Nie sam proces - kurczenie się ciała czy wydłużanie się uszu i nóg, chociaż, kiedy zamknę oczy i mocno się skoncentruję, mogę śmiało powiedzieć, że prawie czuję, jak rośnie mi miękkie, gęste futerko - nie proces, ale rezultat: średniej wielkości królik, brązowo-biały, z wyjątkiem czubków uszu, które były czarne. Natychmiast wyskakiwałem z łóżka i skakałem bardzo wysoko na silnych tylnych nogach, na komodę i z powrotem na łóżko. Przystawałem i wykonywałem jedno, dwa, czasami trzy salta z rzędu. Tańczyłem z radosnym, maniackim zapałem, waląc łapkami w podłogę. Nie było takiej rzeczy, której nie mógłbym zrobić, bo chociaż byłem mały i szczuplutki, moje ciało zawsze było (i nadal jest) absolutnie mi wierne. Posłusznie spełniało wszystkie moje życzenia. Irytowała mnie tylko lodówka, bo nie potrafiłem otworzyć jej drzwi, aby wyjąć sobie marchewkę, nie z braku siły, ale zbyt małego wzrostu. (Pewnym problemem było także dosięganie przedmiotów. Kiedyś przed pójściem do łóżka wsunąłem marchewkę pod materac i później nie mogłem jej stamtąd wyjąć. W końcu zapomniałem o niej i znaleźliśmy ją dopiero trzy lata później, kompletnie zzieleniałą). W ogrodzie mieliśmy prawdziwe króliki, króliki pełno- etatowe, które rodzice kupili ku mojej wielkiej radości, kiedy jednak sam byłem królikiem, nigdy nie wychodziłem bawić się z nimi. Kiedyś podszedłem do szklanych drzwi w wychodzącej na ogród ścianie salonu, a wtedy Sól, Pieprz, Bucik i Motylek zbliżyły się i stanęliśmy, dotykając się przez szybkę łapkami i przyglądając się sobie uważnie. Nagle, patrząc w ich ciemne oczka, zdałem sobie sprawę, że te króliki są dla mnie obcymi, nieznanymi stworzeniami, a przecież dzieci nie szukają towarzystwa obcych. Poczułem radość, że dzieli nas szyba. Tym, co najwyraźniej pamiętam z tamtego czasu, jest gest, który wykonywałem przednimi łapkami, aby podrapać się po uszach. Nie, nie podrapać się. Przypominało to raczej rozciąganie, rozciąganie uszu. Stawiałem je, pochylałem głowę i przesuwałem łapkami po uszach, przypłaszczając je do głowy, najpierw prawe, potem lewe, a później oba równocześnie. Był to szybki, okrągły ruch, który kilkakrotnie powtarzałem. Po tej operacji zawsze wydawało mi się, że uszy są bardziej wrażliwe i czułem w nich lekkie mrowienie. Poruszałem nimi leciutko i nastawiałem na odbiór najcichszych, najbardziej odległych dźwięków -na szmer zasłony w jadalni, artretyczne skrzypienie desek podłogi w salonie, nagłe westchnienie pogrążonego we śnie ojca, a nawet na mruganie gwiazd, dlaczegóż by nie... Nic mocniej nie pozwala nam poczuć grzmiącego pulsu życia niż właśnie takie cichuteńkie, prawie niedosłyszalne dźwięki. 26 27 Formalną edukację rozpocząłem w 1968 roku, w przed- szkolu Jiminy Cricket. Obowiązywał tam język angielski, ale moi rodzice nie mieli wyjścia, ponieważ w tym czasie było to jedyne naprawdę dobre przedszkole w San Jose. - Będziesz dwujęzyczny, nawet trójjęzyczny - powiedzieli mi. - To bardzo kanadyjskie. Tak więc, za sprawą kaprysu geografii, uczyłem się w ję- zyku angielskim, bawiłem się na dworze w hiszpańskim i opowiadałem o tym wszystkim w domu po francusku. Znajomość każdego z tych języków traktowałem w sposób naturalny i każdy z nich miał w moim świecie naturalnych rozmówców. Nigdy nie przyszło mi do głowy, żeby rozmawiać z rodzicami po angielsku, podobnie jak nigdy nie dokonywałem pamięciowych obliczeń matematycznych po francusku. Angielski stał się dla mnie językiem, w którym wyrażałem myśli, lecz myśli te w dziwny sposób zawsze pozostawały w mojej głowie w języku francuskim lub hisz- pańskim. Po raz pierwszy zetknąłem się z przemocą właśnie w przedszkolu Jiminy Cricket. Nieprzystosowany do przebywania w grupie chłopiec zaatakował mnie bez żadnego powodu. Szarpał mnie za włosy i ugryzł w szyję. Byłem jeszcze za mały, aby być tchórzem, więc natychmiast zwarliśmy się w ostrej walce. Nauczycielka rozdzieliła nas i jak przez mgłę pamiętam, że obaj zwisaliśmy w powietrzu z jej rąk, rozkołysani niczym wielkie wahadła. Trafiliśmy do swoich przedszkolnych łóżek, skazani na przymusową drzemkę. Zsiu-siałem się we śnie, nauczycielka zadzwoniła do ambasady i ojciec przyjechał, żeby zabrać mnie do domu. Od towarzystwa chłopca, który się na mnie rzucił, nie uwolniłem się przez następne trzy lata; mało, że chodziliśmy do jednej szkoły, to jeszcze do jednej klasy. Najpierw był rok w Jiminy Cricket, a potem obaj uczyliśmy się w pierwszej i drugiej klasie szkoły Abraham Lincoln Academy. Nigdy 28 więcej jednak nie zbliżył się do mnie. Miał długie, potargane jasne włosy, które pewnego dnia ostrzyżono mu na jeża, i szeroko otwarte brązowe oczy. Był wiecznie nadą-sany, chyba niezadowolony z życia, trzymał się z boku i nie miał przyjaciół, ale z drugiej strony krat swojej stworzonej w wyobraźni klatki przez cały czas bacznie mnie obserwował, całe trzy lata, szczególnie wtedy, gdy byłem z No-ahem. Czasami nasze oczy spotykały się, jednak nawet dziś nie jestem pewny, czy byłem w stanie odczytać wyraz jego spojrzeń. Pierwszy spuszczał wzrok, po sekundzie lub dwóch, lecz tylko po to, aby znowu go podnieść i patrzeć na mnie, kiedy tylko odwróciłem się do niego plecami. Może mnie kochał. Moi rodzice byli wczesnymi feministami i nie używali słowa „przeciwne" w odniesieniu do płci. Czy istnieje zresztą jakiś powód, aby jedną i drugą płeć określać mianem „przeciwnych"? To słowo jest przecież agresywne, definiuje przez negację i bardzo mało mówi. Jedna i druga płeć uzupełniają się nawzajem, mówili rodzice - określenie to było bardziej skomplikowane, więc wyjaśnili mi jego znaczenie przez analogię. Płeć męska i żeńska są jak deszcz i ziemia. Tyle tylko, że kiedy oni mówili o płci i bezosobowych detalach biologicznych, mnie wydawało się, że opowiadają o miłości, rozszerzając wiedzę, którą już zdobyłem. W tamtym okresie świat wydawał mi się zdumiewająco dobrze zaprojektowany i urządzony. No, bo wyobraźcie sobie - gdzieś tam w świecie, zupełnie oddzielny i odrębny, istniał seksualny organ skrojony na miarę mojego i doskonale do niego dopasowany. Postanowiłem odszukać ten organ, w doskonały sposób dopełniający mój własny, postanowiłem odnaleźć moją prawdziwą miłość. Nie ma większej tajemnicy nad tajemnicę skupienia całej energii emocjonalnej na osobie, której głos przemawia wprost do naszego serca. Dlaczego niektórzy ludzie sprawiają, że w naszych oczach dosłownie roi się od rybek, a inni, że po- zostają one kompletnie puste? Czy miłość jest jakimś wy- 29 jątkowym pokarmem, który przyciąga tylko nasze rybki? A może pokarmem staje się wszystko, co jest w pobliżu, kiedy nasze rybki są głodne? Nie mam pojęcia, dlaczego zakochałem się w Noahu Rabinovitchu. Było to strasznie dawno temu. Czasami pamięć jest odległym obserwatorem, który potrafi nazwać emocje, ale nie umie ich przekazać, i w tym wypadku właśnie tak to wygląda. Oczywiście, pod pewnym względem Noah był moim dopełnieniem. Kiedy byłem sam, byłem szczęśliwy i kompletny, lecz gdy byliśmy razem, uczucie pełni się nasilało. Wszystko wydawało się jaśniejsze, świat zyskiwał większą, głębszą perspektywę. To samo mógłbym jednak powiedzieć, może w odrobinę mniejszym stopniu, o innych ludziach, a nawet o zwierzętach i przedmiotach. Krótko mówiąc, było w tym coś więcej, chociaż nie wiem, co takiego. Pamiętam chyba, że podobał mi się sposób poruszania się Noaha. Chodził w określony sposób i dlatego go pokochałem. Pewnego dnia, kiedy matka przyszła po mnie do przed- szkola, poinformowałem ją, że znalazłem swoją przyszłą żonę i z dumą wskazałem Noaha, który dopiero niedawno zaczął uczęszczać do Jiminy Cricket. Jego ojciec był izraelskim dyplomatą i przyjechał z rodziną do Kostaryki w połowie roku. Noah podszedł do mojej matki, wyciągnął rękę i powiedział, że cieszy się ze spotkania ze swoją przyszłą teściową. (Noah był uprzejmy do obrzydzenia). Miał przy tym czelność dodać, że to ja będę jego żoną i obaj natych- miast od nowa wdaliśmy się w ostrą dyskusję, którą pro- wadziliśmy przez cały ranek i którą (moim zdaniem) wcześ- niej zakończyliśmy. Z jakiegoś powodu żaden z nas nie chciał być żoną. Matka przerwała nam, pytając, dlaczego uważam, że Noah będzie moją żoną. Zdarzają się w życiu sytuacje, kiedy nie można po prostu wyrzucić z siebie: „Parce que je 1'aime!" „Bo go kocham!" „jPorąue le amo!". Udzieliłem bardziej konkretnej odpowiedzi: Noah ma organ seksualny, sta- nowiący dopełnienie mojego. Doprawdy, odparła. Przez jej twarz przemknął nieopanowany uśmiech, pierwsza wska- zówka, że coś mi umknęło. Wzięła mnie za rękę, pożegnała się z Noahem po angielsku i ruszyliśmy w kierunku samo- chodu. Dokładnie pamiętam, że odchodząc, odwróciłem się i zabeczałem: „Cześć, Noah!", z niezmierzonym smutkiem w głosie, ponieważ w mętny sposób uświadomiłem sobie, że właśnie straciłem męża. Zanim matka otworzyła drzwiczki samochodu, pochyliła się i obdarzyła mnie uściskiem i pocałunkiem, których bynajmniej wtedy nie pragnąłem. W drodze do domu udzieliła mi pierwszych informacji na temat mojej tożsamości seksualnej. Wszystko to było o wiele bardziej płytkie niż wyobrażenia stworzone przez mój otwarty umysł. W rzeczywistości istniały tylko dwa rodzaje płci, wcale nie nieskończona liczba. A te małe wzgórki i małe palce, które miałem okazję zobaczyć w czasie rozmaitych eksperymentów i zabaw typu pokażę-ci-mój--jeżeli-ty-pokażesz-mi-swoją, były właśnie tymi dopełniającymi się i uzupełniającymi organami seksualnymi, dwa, czyli jeden wzgórek na jeden mały palec, jeden na jeden. Byłem zdumiony. A więc problem dopełniania się nawzajem sprowadzał się właściwie do dość prymitywnego i wulgarnego przeznaczenia biologicznego, jakiegoś kaprysu anatomii? Menu dla ocznych rybek miałoby się składać tylko z dwóch dań? I z góry wiadomo było, co mają wybrać -albo mały wzgórek, albo mały palec, stek albo kurczaka? Co to za restauracja, mamo? Nie mogłem zaprzeczyć, że do tej pory zauważyłem tylko małe wzgórki i małe palce, sądziłem jednak, że powodem była ograniczona liczebność przebadanej przeze mnie grupy. (Podobnie, choć większość moich koleżanek i kolegów z Jiminy Cricket miała białą skórę, to na podstawie innego zabarwienia skóry kilkorga z nich oraz filmów i zdjęć widzianych w telewizji i w czaso- pismach nabrałem przekonania, że na świecie istnieją ludzie o skórze czarnej, brązowej, żółtej, czerwonej, niebieskiej, pomarańczowej, a może nawet w paski). Jednak moja matka uparcie twierdziła, że istnieją tylko dwa rodzaje płci. Co jeszcze dziwniejsze, oświadczyła, że wzgórki mają wyłącznie dziewczynki, natomiast małe palce tylko chłopcy. 30 31 Dziewczynki, z definicji, były istotami płci żeńskiej, wy- posażonymi we wzgórki i mogły być tylko i wyłącznie żo- nami. Chłopcy, z definicji, byli istotami płci męskiej, wy- posażonymi w małe palce i mogli być tylko i wyłącznie mężami. Powinienem zapamiętać ten podział, bo innych możliwości nie ma, powiedziała. Nie, mąż nie może być dziewczynką. Nie, żona nie może poślubić innej żony. Nie, nie, nie. W czasie tej krótkiej przejażdżki stałem się chłopcem po- nad wszelką wątpliwość. Odkryłem jedną z określających mnie cech i świat, do tej pory nieogarniony i mnogi, podzielił się na dwa obozy. Ogarnęła mnie rozpacz. - Ale czy dalej mogę kochać Noaha? - zapytałem, wybuchając płaczem. - Oczywiście - odparła matka kojącym głosem, gładząc mnie po włosach. -Kochaj go tak mocno, jak chcesz. Trzeba mieć przyjaciół, to bardzo ważne. Przyjaciół? Och, mamo... Pozwolono mi kochać, ale wyczuwałem - chociaż nie wiem jak - że od tej chwili oceany zostały uwięzione w akwariach. Doszedłem do wniosku, że matka musi się mylić. Zasypałem ją pytaniami, pewny, że zaszło jakieś nieporozumienie, byłem jednak tak przerażająco zagubiony, że potrafiłem zaatakować tę kwestię tylko od strony drobnego, lecz nie mniej niepokojącego punktu różnic biologicznych. - Żeńska i męska? To wszystko? A na innych planetach? - Istniejemy tylko na tej planecie, kochanie. Tylko na planecie Ziemia. - Dlaczego nazywa się „Ziemia"? Co to słowo znaczy? - W łacinie i grece „Ziemia" znaczy „tutaj". -1 żyjemy tylko na tej planecie? - zapytałem, wyglądając przez okno, zupełnie jakby krawędź planety znajdowała się tuż za trawnikiem. - To ogromna planeta, sam zobaczysz. -1 na żadnej innej gwieździe naprawdę nikogo nie ma? - Nic nam o tym nie wiadomo. - Na Księżycu też nikt nie mieszka? -Nie. - Tylko tutaj? -Tylko tutaj. - Na Ziemi? - Na Ziemi. - Żeńska i męska? - Męska i żeńska. - Więc ten samochód jest płci żeńskiej czy męskiej? - Hmm... Mówimy o nim... Nie, nie. Pojęcie płci