12720
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12720 |
Rozszerzenie: |
12720 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12720 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12720 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12720 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
JÓZEF HEN
Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim
ta .Ann,A,
Dziennikarz:
Zacz kto? Stańczyk:
Błazen. Dziennikarz:
Wielki mąż.
Stanislaw Wyspiański, Wesele
ISKRY
Projekt obwoluty, okładki f J|bii tyftdowyeh
Krystyna Tópfer ' "
Zdjęcie autora: (c) by Jacek Drożdż Pozostałe zdjęcia z archiwum ISKIER
4 ,.""
WYPOŻYCZALNIA nr W
Wydanie II
ISBN 83-207-1611-X
Copyright (c) by Józef Hen, 1998
Copyright (c) by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 1998
Wydawnictwo ISKRY,
ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa
Dział handlowy - tel./fax (0-22) 827-33-89
Skład: FELBERG, Warszawa
Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna
Warszawa, ul. Mińska 65
e-mail: [email protected] "'"'
l
MATKA I SYN
Dwa pokoiki na trzecim piętrze nazywano "Miodogórzem". Od roku 1858 odnajmowała
je panna Narcyza Żmichowska, która kilkanaście lat wcześniej, jako "Gabryella",
zasłynęła dzięki swojej Pogance. Była nieładna i uczuciowa, inteligentna i
utalentowana. (Na biurku ojca chłopiec widywał obite skórą duże pudełko z
przegródkami na kilkadziesiąt cygar i z monogramem N.Ż. "Jako malca - napisze -
intrygowała mnie ta pani, o której mówiono z taką czcią, a która paliła
cygara"). Pierwsze piętro zajmował, wraz ze swoimi dziećmi, właściciel
kamienicy, pan Jan Andrzej Grabowski, wdowiec, którego ojciec był najpierw
krawcem, a potem kupcem bławatnym. Pan Grabowski miał cztery córki: Julię
(późniejszą Tetmajerową, matkę Kazimierza, poety), Wandę (która urodzi bohatera
tej książki), Marię i Zofię, tłumaczkę angielskich książek dla młodzieży; był
też syn, Alfred, najmłodszy i najrzadziej wspominany.
Słowo o kamienicy. Nazywano ją czasem przesadnie "pałacem", może dlatego, że
wybudował ją bankier króla Stanisława Augusta, pan Piotr Tepper, bogacz, który
przy magnatach się zdeprawował: zatracił mieszczańskość, kupił szlachectwo
austriackie i krzyż maltański, wreszcie zbankrutował (1793) i umarł prawie w
nędzy. W tej kamienicy, teraz już Grabowskich, nigdy nie brakło lokatorów,
najczęściej zresztą z gospodarzem skuzynowanych, a wszystko to byli ludzie
nietuzinkowi. "Tu biło wtedy serce Warszawy" - napisze wiele dziesiątków lat
później syn Wandy Grabowskiej, a on, wiemy to, znał wagę słów. Śmietanka:
architekt, muzyk, filozofka (E. Ziemęcka), adwokaci i znakomity lekarz Ignacy
Baranowski. Była też w kamienicy "pensyjka
żeńska", którą prowadziła Julia Bąkowska, gdzie pobierały nauki dwie panny
Grabowskie (w tym Wanda), Narcyza zaś była podziwianą nauczycielką. Wszystko to
odnotował w swoich pamiętnikach doktor Baranowski. Zakochany wytrwale w
inteligentnej, starszej od siebie pannie Bąkowskiej, w końcu szczęśliwie się z
nią ożenił.
Wymieńmy jeszcze Karola Ruprechta, dla mieszkańców "pałacu" postać to prawdziwie
legendarna: za konspirację w 1846 roku skazany na śmierć, ułaskawiony pod
szubienicą (jak młody Dostojewski), przebywał na katordze w kopalni srebra;
teraz amnestionowany z okazji koronacji Aleksandra II, wrócił i zamieszkał u
Grabowskich. Tak jak jego przyjaciel, Edward Jurgens.
Wszystko, co w Warszawie ambitne, ciągnęło na trzecie piętro do Miodogórza jak
do miodu. Wokół Narcyzy Żmichowskiej zrobiło się tłoczno. Ta kobieta o rysach
grubych, pospolitych (ku jej rozpaczy) -umysł miała niepospolity, fascynujący. I
serce spragnione miłości. Nikt nigdy jej nie pokochał.
Dojrzewała w kraju ogołoconym z mężczyzn. Ci, którzy nie zginęli na polach
powstańczych bitew (1831); którzy nie zostali wywiezieni; którzy nie uszli na
tłumną emigrację, lub też, machnąwszy na wszystko ręką, nie zaszyli się na wsi -
był to materiał lichy, nie na miarę żeńskiej elity. Inteligentne, ambitne i
zazwyczaj piękne, nie napotykały godnych siebie partnerów. Wytworzył się -
napisze po latach syn Wandy - rodzaj duchowego matriarchatu. "Kobieta urasta -
stwierdzi bez ogródek - mężczyzna kurczy się, maleje. Gdy obywatelski synek
poluje, pije i gra w karty, siostra jego czyta, myśli i sądzi". Ideał
romantyczny, który przyswoiły sobie "entuzjastki" - jak je nazwała Żmichowska -
nakazywał, by za mąż wychodzić tylko z miłości. Nawiązywały między sobą
egzaltowane przyjaźnie: "posie-strzenie" - pojęcie także ukute przez Narcyzę -
stało się wyznaniem tych kobiet. Mogło się za tym słowem kryć sporo treści. Obok
entuzjastek, były "emancypantki" - odłam bardziej praktyczny, doma-gający się
przede wszystkim równych praw. I były jeszcze "lwice", bogate światowe panie,
które udzieliły sobie prawa do swobodnego życia. Wszystkie były przeciw
konwencjonalnej nudzie i upokorzeniu byle jakiego małżeństwa.
Córki pana Grabowskiego rosły bez matki. Kiedy Żmichowska pojawiła się na
Miodogórzu, Wanda miała lat siedemnaście i była
bardzo dziecinna - Narcyza o dwadzieścia trzy lata starsza. Mogła służyć
dorastającej pannie mądrością, wiedzą i doświadczeniem. I uczuciem, którego
dziewczyna na pewno łaknęła. "Gabryella" miała za sobą rewelacyjny debiut
poetycki w "Pierwiosnku" - potem, po pobycie z arystokratycznymi chlebodawcami w
Paryżu - współpracę z "Przeglądem Naukowym", którego redaktorem był błyskotliwy
i pełen wdzięku kasztelanie Edward Dembowski. Nieszczęsna Narcyza zadurzyła się
w nim, oczywiście, i odrzuciła rękę pewnego starszego od niej astronoma. Potem
była miłość "Narcyssy" do Pauliny Zbysze-wskiej, kobiety "genialnej", jak
określiła ją w liście do przyjaciółki, pięknej (nie we wszystkich oczach),
bogatej, samolubnej, kapryśnej... Przepędzona w końcu z jej majątku, upokorzona,
biedna Narcyza idzie do bryczki płacząc. "Ja myślałam, że oszaleję". To dzięki
tej klęsce powstała Poganka - ni to poemat, ni to powieść. Opublikowana w
"Przeglądzie Naukowym" w 1846 roku, stała się dla ówczesnej młodzieży utworem
"kultowym". (,foganka - powie syn Wandy -wyniosła ją w opinii tak wysoko, że
utrudniła jej dalsze pisanie".) Ale rzecz dziwna, książki przez długie lata nie
było, czcicielom musiał wystarczyć druk w czasopiśmie. A potem więzienie - z
powodu przechwycenia przez policję korespondencji właśnie z ukochaną Liną.
Bogata, ustosunkowana pani wyszła szybko na wolność, a ona, biedna Narcyza,
przesiedziała w samotnej celi dwa i pół roku. Po więzieniu -nakaz zamieszkania w
Lublinie, w którym czuła się podle, "drepcze po błocie lubelskim za lekcjami, z
tym uczuciem - opowiada syn Wandy - że rodacy odwracają się od niej jak od
zapowietrzonej, bo stosunki z nią kompromitują w oczach władzy". Przyjaciele
starali się, by to "zesłanie" uchylono, w 1855 roku mogła wreszcie przenieść się
do Warszawy. Głód książek zaspokojony. A w trzy lata później -"Miodogórze" u
Grabowskich. Tutaj, otoczona przyjaciółmi, uczennicami, które chłonęły jej
słowa, uwielbiały ją, przeżywała - wszystko na to wskazuje - najszczęśliwszy
okres swojego życia. Usatysfakcjonowana została także jako autorka: w roku 1861,
staraniem przyjaciół, ukazały się Pisma Gabryelli w czterech tomach. Krytyk
literacki Boy-Żeleński zwraca uwagę, że miało to też swoją słabą stronę: Poganka
utonęła w zbiorowym wydaniu.
Szczęście nie mogło trwać zbyt długo. Zbliżało się powstanie, któremu
Żmichowska, obolała i osobiście doświadczona, była zdecy-
dowanie przeciwna. To ważna informacja, bo skoro tak, to mamy pewność, że
również Wanda, dla której pani Narcyza stanowiła wyrocznię, była przeciw
powstaniu. I możemy się domyślać, że w tej atmosferze wyrósł jej syn. "Widziała
- napisze kreśląc sylwetkę Żmichowskiej - złudność nadziei, złudność wiary w
swoje siły i w obcą pomoc". Dostrzegała "brak styczności pomiędzy górą i dołem
społeczeństwa, ciemnotę i obojętność po równi - mimo że na inny sposób - w górze
i w dole. Przerażała ją lekkomyślność sfer emigracyjnych, kierujących z daleka
ruchem". Narcyza - nie chcąc uczestniczyć w tym, czemu była przeciwna - opuszcza
pod koniec 1862 roku Warszawę i przenosi się na wieś, do krewnych.
Powstanie jednak wybuchło, mieszkańców domu przy ulicy Miodowej 3 nie ominęły
represje. W piwnicy żandarmi znajdują broń - kto za to odpowiada? - gospodarz,
naturalnie, Jan Grabowski spędza kilka miesięcy w cytadeli, do więzienia trafia
także jego syn, Alfred. I wreszcie Edward Jurgens, inteligentny, szlachetny,
zresztą przeciwnik powstania (podobnie jak jego przyjaciel Ruprecht, któremu
udało się emigrować), umiera w cytadeli, najprawdopodobniej zamęczony. Lista
zesłanych na Sybir jest długa. Żmichowska przeżywa to wszystko ze swojego
odosobnienia na wsi. Czyta teraz dużo, dociera do niej Darwin i zachodni
pozytywiści, "przebudowuje swój światopogląd", jak wynika z listów do Wandy.
Bo na wymuszonym przez wypadki oddaleniu skorzystała historia literatury i w
ogóle historia: sto osiemdziesiąt listów Narcyzy Żmichowskiej do Wandy
Grabowskiej. "Moja matka była zwichniętą literatką" - powtarzał z uporem jej syn
w odczycie, z którym objeżdżał Polskę. Narcyza dostrzegła w niej talent, namawia
do pisania, udziela rad, stale niezadowolona z realizacji. Nazywa Wandę
"rozpieszczoną dewotką ideału", krytykuje: "Moralizowanie jest główną wadą
Twoją". "Jeszcze rada ostatnia: zdaj wszystko na los szczęścia, nie myśl wcale o
stylu; myśl głównie o przedmiocie, który cię zajmuje".
Wanda pisze rozprawkę Rzecz o służących, którą jej mistrzyni przerabia, a potem
to dzieło "kollaboracji" ukazuje się w "Bluszczu" podpisane "Filipina". Czy to
nie jest dziwne, że autor tej książki, jako chłopiec szesnastoletni, miał jakimś
trafem w ręku ten rocznik "Bluszczu" i że zainteresowała go rozprawka Filipiny?
Pod koniec 1939
roku, uchodząc przed Niemcami, znalazłem się we Lwowie. Ucieszyło mnie, że moja
nauczycielka, pani Ruffowa, asystentka profesora biologii w gimnazjum
Kryńskiego, jest urzędniczką w Zakładzie dla Nieuleczalnie Chorych prowadzonym
przez zakonnice i że tam mieszka. Odwiedzałem często ten zakład, pamiętani
pawilony rozrzucone w dużym parku, szedłem tam, żeby porozmawiać z panią
Ruffowa, ale także - nie ma co ukrywać - żeby się dożywić. Bo zawsze można było
liczyć na pajdy pieczonego przez zakonnice pszennego chleba z marmoladą. Otóż w
długim refektarzu tego zakładu stały półki z rocznikami dziewiętnastowiecznego
"Bluszczu". Pożerała mnie ciekawość, co też te panie drukowały. Przy każdych
odwiedzinach wynosiłem pod paltem jakiś rocznik, by go następnym razem wymienić
na inny. I tak natrafiłem na ową Rzecz o służących. Na pewno tę rozprawkę
czytałem, bo pamiętam, że miałem ochotę napisać o niej coś uszczypliwego, ale na
szczęście nie było gdzie. Gdybymż wiedział, że współautorką była Wanda Żeleńska,
matka Boya!...
Narcyza konstruuje dla Wandy plan powieści, którą powinna napisać w pierwszej
osobie. "Urodziłam się w roku 1816" - proponuje zacząć Narcyza. Wanda odsyła jej
pierwszy zarys, który zaczyna się posłusznie właśnie tak: "Urodziłam się w roku
1816". To nie mogło się udać. Narcyza już wie, że z Wandy powieściopisarki nie
zrobi. Jakaż tu mogła być kolaboracja - pomyśli pochylony nad rękopisem
matczynej powieści syn - "między nieśmiałym idealizmem młodej panny, próbującej
się w piórze, a dojrzałym, drapieżnym talentem Żmichowskiej...". "Mimozą się
urodziłaś, mimozą zostaniesz - pisze do dziewczyny Żmichowska. - Kiedy będę w
chropawym humorze, nazwę Cię surowiej". Ale nawet nie będąc w "chropawym
humorze" mistrzyni uznaje, że prawda jest ważniejsza od fałszywej grzeczności,
potrafi zarzucić Wandzie "dziecinność i niezręczność". Pociesza ją jednak, że
przy talencie, Wanda jest po prostu inna. "Kiedyś, kiedyś, jako żona i matka,
znów przemianę odbędziesz i może wtedy zrozumiesz, jakie władze ci przybędą, a
lepiej ocenisz zbywające..."
Ona sama, Gabryella, mistrzyni młodej panny, wyznaje, że ma z realizacją
kłopoty, "ile razy mi przyszło pisać o zdarzeniach i faktach powieściowych
miłosnych; dlatego że nic a nic nie wiem, jak to bywa". Nikt nigdy jej nie
kochał. Nikt nie powiedział: "bądź żoną moją". W liście do Elli (Izabeli
Zbiegniewskiej) ta kobieta wybucha
serdecznym życzeniem: "Obyś!... oszalała z miłości". Bo kochać - to ważniejsze
od wzajemności. "Kochać, tak kochać, żeby się nawet bez równoważnej obyć
wzajemności - żeby być szczęśliwą przez siebie, w sobie, bez cudzego starania".
Jakie to bolesne, kiedy czytamy: "nie byłam w całym ciągu życia mojego ani na
dwadzieścia cztery godzin, ani na jedną godzinę nawet wzajemną miłością
kochana". Temu to "deficytowi przeżyć", według określenia samej Gabryelli,
przypisuje autorka braki w swej twórczości. Miota się, nie potrafi kończyć
utworów: brak w nich zakończenia potwierdzonego życiem. "Jest w tych
niedokończeniach - napisze syn Wandy - jakaś wzruszająca uczciwość wobec siebie:
tragedia kobiety komplikuje się tragedią autorki".
Czas płynie, Wandzie przybywa lat, ale kult "Pani" nie słabnie. Przeciwnie, może
to oddalenie, rzadko tylko przerywane spotkaniami, powoduje, że uczucie panny
Grabowskiej nie stygnie: ta młoda kobieta, która powinna wyjść za mąż, założyć
dom, "być żoną, matką", jak jej to przepowiada Narcyza, manifestuje coraz więcej
egzaltacji: "...mojego serca, mojej istności, bez Pani imienia wyobrazić sobie
nie umiem, bo ono jest tym najwięcej, jakie mi było danym ukochać w życiu".
"Wobec takiego stanu egzaltacji - zastanawia się czytający te listy syn - czy
nie musiał wydać się płaskim każdy "porządny człowiek" zalecany jako "dobra
partia", uderzający w konkury?" "Czy ja mogłabym przestać kochać moją wybraną?"
- pisze dwudziestoczteroletnia panna do trochę już zaniepokojonej, trzeba jej to
przyznać, Narcyzy. Najstarsza siostra, Julia, wyszła za mąż za świeżo
owdowiałego Adolfa Tetmajera, podhalańskiego szlachcica, prawie trzydzieści lat
od niej starszego. Zyska w tym małżeństwie pasierba, Włodzia Tetmajera,
przyszłego malarza, w którego bronowickim dworku, "chacie rozśpiewanej", rozegra
się wesele Rydla. Wkrótce urodzi syna, Kazimierza, który wsławi się zuchwałymi
wierszami, bodaj najwybitniejszy poeta swojego czasu. Obaj, pasierb i syn, będą
znaczącymi postaciami w Weselu Wyspiańskiego, pierwszy jako Gospodarz, drugi
jako Poeta. Wanda, najpiękniejsza z sióstr, trwa w staropanieństwie -i tak już
chyba zostanie, myśli przyglądając się córce ojciec. Ma prawie trzydzieści lat,
ta córka, kiedy pisze do Narcyzy: "Ach! kiedy zobaczymy się znowu! Może za jakie
sześć tygodni? (...) Uczucie moje takie gwałtowne i niecierpliwe, takie
niespokojne. Niech jedyna pomyśli, jakby jej było, gdyby... kochała, jak ja
kocham, a tak maleńko
10
mogła Ukochaną w posiadanie swoje zyskać - tak mało zaufania po tylu latach.
Ach, to smutno, ale musi być zasłużone pewnie...".
"To już zaczyna być niebezpieczne..." - zauważa czytając ten list syn. "I oto -
według jego synowskiej relacji - kiedy zdawało się, że Wanda na całe życie
pozostanie cieniem swej Ukochanej (...) naraz pojawia się królewicz z bajki..."
Jest grudzień 1871 roku. Wanda pisze do swojej Mistrzyni: "Tyle razy zajmowałam
Ukochaną opisem moich trosk i smutków, iż z prawa należy Jej się szybszy podział
wiadomości, że szczęśliwą jestem. Już od dwóch tygodni Władysława Żeleńskiego za
narzeczonego uważam...". To narzeczony napominał Wandę, "by pisać do
Najdroższej, o której mówimy niemal codziennie, ale nie pisałam". List bucha
szczęściem, radosnym oczekiwaniem. "Znalazłam człowieka, który mi oddaje serce
tak czyste, gorące, szlachetne, że to jedno mogłoby już starczyć na
uszczęśliwienie. W dodatku jest on wielkim artystą, którego czeka wielka praca,
by się z talentu swego wypłacił ludziom, ale czeka go też sława". Krzyk
szczęścia: "Kocham go z przymieszką uwielbienia...". Tu mogłaby Wanda postawić
wykrzyknik, ale nie, nie ona - dodaje, by być w zgodzie z przyjętą konwencją:
"...z wiarą w jego duszę szlachetną, w jego przyszłość piękną".
Ucieszona, nie potrafi się powstrzymać od radosnych przekomarzań: "Gabryella z
drogi swoich ukochanych pragnęła artystów usunąć. Nie posłuchałam Jej rady!".
(Bo Żmichowska zdążyła już wyrosnąć z późnego romantyzmu Poganki - była,
podobnie jak Ruprecht, zwolenniczką cierpliwej "pracy organicznej"). Tymczasem
zakochana Wanda przejęta jest swoim artystą, jego sztuką. "Teraz tworzymy
największe dzieło nasze: tworzymy symfonię, która w muzyce polskiej będzie
tworzyła epokę, jak obrazy Matejki epokę w malarstwie". Ona przewiduje swój
udział w tej epoce. "Przychodzę więc zawiadomić Najdroższą, że dostałam
zaproszenie do Olimpu, że mam nadzieję [i jakież to cudownie kobiece - J.H.]
odmłodnieć..." Tymczasem cieszy się, prawie po dziecinnemu, jaki to będzie
"szwagier dla Adolfa... A jaki zięć dla ojca [...] Przynieść ojcu jakąkolwiek
pociechę było zawsze jednem z najgorętszych moich marzeń" - pisze ta dobra i
nareszcie szczęśliwa córka.
Na wspólnym zdjęciu narzeczonych zwracają uwagę ciemne oczy Wandy: widać w nich
głębokie spojrzenie jej syna. To samo zamyślenie i cień melancholii.
11
Jedną, jak dotychczas, wadę, odkryła ta mieszczańska córka, demokratka z poręki
Gabryelli, w swoim narzeczonym: "Mówię o arystokratycznych jego koligacjach i
stosunkach. Życie jednak - obiecuje sobie - na moim mieszczańskim ma się
rozwinąć gruncie, i to wiele ułatwia. Zresztą mój "doktór filozofii* jest
wyzwolonym z szlachet-czyzny szlachcicem, chce zostać mieszczaninem, człowiekiem
pracy użytecznej oddanym i pięknie powiada, że dwóm panom służyć nie można". Bo
Wanda odwiedziła niedawno Galicję, nie wiemy dokładnie kiedy, i wróciła stamtąd
przygnębiona. Wolałaby nie opuszczać Warszawy. Dodaje postscriptum: "List dla
Pani. Proszę go spalić".
Nie zrobiła tego Żmichowska, na szczęście. "Nie uwierzysz, Ellina - napisała do
pięknej Izabeli Zbiegniewskiej - co to dla mnie za pociecha takie zamążpójście
Wandy. A toć wszystkie mamy i ciocie boczyły się na mnie, że młodym osobom w
głowie przewracam, że niepodobne do urzeczywistnienia ideały stawiani im jako
obowiązki". Zapominając, że Wanda więdła jednak w staropanieństwie do
trzydziestego roku życia, Narcyza trochę lekkomyślnie broni się: "No, strach był
przedwczesny, dziewczęta nie tak łatwe do przyjęcia "literackiej" rady, a mój
własny przykład fatalnie zniechęcający". Mogło przymie-szać się do jej odczuwań
trochę osobistej goryczy i, mimo wszystko, odrobina zazdrości.
W kilka miesięcy później, już po ślubie, młoda mężatka donosi rozentuzjazmowana:
"Co robimy? Ach, używamy szczęścia!". Te słowa mogły Narcyzę poruszyć do łez.
Nad szczęściem Wandy - i nad smutkiem własnego życia.
Skąd się wziął Galicjanin Żeleński w warszawskim mieszczańskim domu?
Najprawdopodobniej przyprowadził go Adolf Tetmajer, mąż Julii, zaprzyjaźniony
niejako po sąsiedzku z rodziną Żeleńskich, od stuleci osiadłych w Grodkowicach u
brzegów Puszczy Niepołomic-kiej. Młodemu, ale już głośnemu kompozytorowi, który
właśnie wrócił z Paryża, spodobało się w tym domu tak niezwykłym, zaczął często
bywać, aż wreszcie oświadczył się - i został przyjęty. Krnąbrni chyba byli
zawsze ci z Żelanki Żeleńscy, Ciołkiem się pieczętujący, skoro na kalwinizm
przeszli w końcu XVI wieku, czyli przeciw fali, bo właśnie wtedy, kiedy zaczęła
przybierać na sile kontrreformacja. Potem, w połowie następnego wieku, linia
młodsza, ta z Brzezia, wróciła do katolicyzmu, ci starsi zaś, z Grodkowie, z
której wywodził się kompozytor,
l
mąż Wandy, uparcie się kalwinizmu trzymali. Aż do roku 1828, w którym
dwudziestoczteroletni wtedy ojciec Władysława, Marcjan Żeleński, przeszedł na
katolicyzm, najpewniej za sprawą żony, hrabianki Kamili Russockiej. W roku 1831
pośpieszył do powstania, walczył pod generałem Skrzyneckim, odznaczony został
Krzyżem Virtuti Militari. Miały go odtąd na oku władze austriackie, co się
zemściło w piętnaście lat później, mimo iż pan Marcjan nie brał czynnego udziału
w patriotycznej konspiracji.
Prowadził teraz, podobnie jak później jego najstarszy syn Stanisław, wzorowe
gospodarstwo rolne. Władysław, urodzony w 1837 roku, był drugim z kolei. To po
ojcu odziedziczył talent muzyczny. Bo ten ziemianin i oficer powstańczego
wojska, choć bez odpowiedniego wykształcenia, grał i komponował. Dom był pełen
muzyki. Władysław wspomina w swoich pamiętnikach, jak słuchał Webera,
Donizettiego, balladę Król elfów w transkrypcji fortepianowej Lista. Kiedy
podburzeni przez władze austriackie chłopi zabili podczas rabacji 1846 roku
Marcjana Żeleńskiego (jakaż to jednak była ze strony austriackiej ohydna, nędzna
i zbrodnicza prowokacja! pomyślmy: przecież dzisiaj organizatorzy tej masakry
odpowiadaliby przed trybunałem międzynarodowym za inspirowanie ludobójstwa) -
otóż, kiedy na furmance umieszczono trupa pana Marcjana, pod głowę podłożono
rękopis jego muzycznej kompozycji: wariacje na temat opery Fra Diavolo -
opowiada biograf Felicjan Szopski. "Ślady krwi na tej rodzinnej pamiątce były
jeszcze długo widoczne".
Pani Kamila Żeleńska, która wyszła śmiało ku napastnikom, by bronić męża,
została ciężko ranna. Dziewięcioletniego Władka przechowano w kuchni. Na miejscu
zbrodni pani Kamila, babka pisarza, postawiła krzyż z napisem: "Ojcze, przebacz
im, albowiem nie wiedzą, co czynią". Już po jej śmierci synkowie Wandy, od
pewnego czasu krakowianie, bawili się w pobliżu tego krzyża, kiedy przyjeżdżali
do
Grodkowie na wakacje.
Na razie wdowa po Marcjanie przenosi się z czwórką dzieci do Krakowa, głównie po
to, żeby Władysław, który upiera się przy muzyce, już komponuje - polonezy,
mazury i polki - rnógł porządnie studiować. Uczęszcza do szkoły św. Anny, tej
samej, w której uczył się Jaś Sobieski, późniejszy król, a będzie się uczyć
Tadzio Żeleński, przyszły pisarz. Przyjaciółmi Władysława w klasie są Michał
Bałucki
12
13
i Jan Matejko, chyba nieznośna trójka, bo po latach wspominają ze śmiechem, jak
profesor krzyczał: "Osły jedne, nigdy z was nic nie wyrośnie!".
Pani Marcjanowa krąży między Krakowem a wsią, wreszcie troska o Władysława
bierze górę, zostaje w mieście, odstępując Grod-kowice pozostałym swoim synom.
Władysław kształci się w muzyce i - żeby wyciszyć krytykę ze strony braci-
szlachty - zgłębia na uniwersytecie filozofię. Nie pomaga. Kilku obywateli-
ziemian, jak relacjonuje biograf kompozytora, protestuje wobec pani Żeleńskiej,
że młody szlachcic, pozbawiony ojcowskiej opieki, poniża się kompozy-torstwem i
studiami filozoficznymi. Trzeba zejść tumanom z oczu: Władysław wyjeżdża do
Pragi, gdzie doskonali się w muzyce i robi doktorat z filozofii (czym
najbardziej zaimponował Narcyzie Żmi-chowskiej!). Odwiedza Drezno i tam słyszy
po raz pierwszy w życiu IX Symfonię Beethovena. Nie zdajemy sobie dziś sprawy,
że trzeba było jeździć za granicę, żeby usłyszeć symfonię czy zobaczyć obraz.
Turystyka artystyczna miała sens - dla twórcy była koniecznością!
Potem był Paryż, studia, kompozycje, przyjaźń z Arturem Grottgerem, który
uwielbiał "poczciwego Żela", jak go nazywał w listach do narzeczonej. Kiedy
kompozytor wrócił do Polski w 1870 roku -najpierw zawadził o Kraków - był już
opromieniony sławą. Pasowany na następcę Moniuszki. W gabinecie syna Wandy - już
pisarza - wisiał malowany przez Grottgera portret kompozytora, pełnego wdzięku
rozmarzonego młodzieńca. Pisarz przygląda się portretowi ojca i wzdycha: "Czemuż
go takim nie znałem?".
II
MAŁY LORD BUNTOWNIK
Pani Wandzie udało się zawojować męża dla swojego kultu: "poczciwy Żel"
komponuje pieśni do wierszy Narcyzy, co Wanda, jeszcze jako narzeczona, obiecała
swojej mistrzyni. Urodziła trzech synów: najstarszy, Stanisław, dostał na drugie
imię Gabriel (Żmicho-wska pośpieszyła wtedy do Warszawy, by trzymać chłopca do
chrztu); najmłodszy, Edward, otrzymał, już po śmierci pisarki, dodatkowe imię
Narcyz; i tylko środkowy, bohater tej książki (urodzony 21 grudnia 1874 roku),
dodatkowe imiona dostał po swoich galicyjskich dziadkach i został ochrzczony
jako Tadeusz Kamil Marcjan.
Mimo licznych zajęć i obowiązków, młoda matka znajduje czas, by napisać studium
o swojej ukochanej, publikuje je pod pseudonimem "Stefan" w 1873 roku w
"Tygodniku Ilustrowanym". Jakże jest szczęśliwa! Pisze do Narcyzy:
"Co Pani mówi na Listy Stefana wychodzące w "Tygodniku" (...)? Dowiaduję się w
tej chwili, że zwracają uwagę. Nawet kronikarz "Kłosów", mimo przeciwnego obozu,
raczył pochwalić recenzenta, a przy tej okazji i autorkę. Ucieszyło mnie to do
dzieciństwa". "Okropnie" żałuje, że to ukazuje się pod pseudonimem: niechby
świat się dowiedział, że to "Wanda Gr. (...) z taką miłością o swojej
uwielbionej Gabryelli pisze".
Potem były i inne próby. W 1877 roku, w "Kłosach", wspomnienie pośmiertne
(Narcyza Żmichowska zmarła w 1876 roku, kiedy Tadeusz kończył dwa lata). W
dwudziestopięciolecie jej śmierci, w roku 1902, Wanda Żeleńska opublikowała w
"Bluszczu" dwie o niej prace. Pozostała swojej mistrzyni wierna do końca.
15
Nie udało jej się tego kultu zaszczepić synom. Tadeusz nie sądzi, by jego bracia
Stanisław Gabriel i Edward Narcyz kiedykolwiek zaglądali do pism Narcyzy. "Co do
mnie - wspomina ten średni -który miałem największą do książek ciekawość,
fanatyzm matki działał na mnie wprost odwrotnie, usposabiał mnie niechętnie.
Trudno o ostrzejszego krytyka, o większego sceptyka niż kilkunastoletni "my-
ślący" chłopak".
Ważne wyznanie: bo to ten syn, namiętny czytelnik, mógł być dla matki partnerem,
nie został nim jednak. Raził go "zdawkowy idealizm" matki, który zresztą
wytykała jej w listach Żmichowska, to on utrudniał mu z nią porozumienie. "Ja
byłem cynik. Przechodziłem wiek, w którym chłopak - carthesien sans le savoir -
odrzuca wszystko, do czego sam nie dojdzie. Przekomarzałem się z matką na temat
jej uwielbienia, musiałem jej sprawić sporo przykrości. Dziś widzę [a pisze to w
roku 1930, mając lat prawie pięćdziesiąt sześć], że było ze mną to samo, co z
publicznością: pokazywanie pisarki od samych cnót obywatelskich pogrzebało ją.
Ale matka nie mogła tego zrozumieć, zamykała się w milczeniu". Podejrzewał, że
żywiła po cichu urazę do Orzeszkowej, do Konopnickiej, że cieszą się sławą,
podczas gdy o jej mistrzyni zapomniano. Marzyła o napisaniu monografii, która
stałaby się jej pomnikiem. "Co jakiś czas matka wydobywała pliki papierów,
robiła notatki, ale nie było ciągłości, rwało się!" Wzorowa matka, wzorowa żona,
wzorowy dom i do tego jeszcze działalność społeczna - gdzież tu jeszcze miejsce
na pracę literacką? To był ból jej życia - stwierdza syn.
Ojciec, przed śmiercią, przekazał mu papiery po matce. "Przeglądam te karty: z
niczym nie da się porównać ich entuzjazmu. To nie monografia ani studium
literackie - to dytyramb, apoteoza, nieustający potok uwielbienia. Najwyższy
geniusz, najdoskonalsza świętość, wszystko przepojone najczystszą poezją - oto
dla matki mojej Narcyza Żmichowska. I czytając te karty stałem się pobłażliwszy
dla mego młodzieńczego sceptycyzmu".
Ale nas zainteresowałoby może co innego: jakie to było pióro, ta pani Wanda
Żeleńska? Kim mogłaby zostać? Z pewnością nie autorką powieści. Na to brakło jej
przeżyć, doświadczeń, śmiałości, a chyba i wyobraźni. Ale na pewno mogła zostać
eseistką - i to wybitną. (Wydała zresztą u Hoesicka-seniora tom szkiców
Znakomite niewia-
16
sty). Miała wszystko, co trzeba: oczytanie, kulturę literacką, kulturę myśli,
energię wysłowienia, bogatą polszczyznę, swadę przypominającą samą Narcyzę, a
chwilami George Sand. Proszę:
"Subtelne jej pióro nie ma sobie równego, gdy idzie o określenie
najdelikatniejszych odcieni i duchowych zagadnień. [...] Zrazu bogactwo języka,
obrazów, myśli uderza, obałamuca; zdaje nam się, że to cacka kunsztowne
stworzone na to tylko, by nimi oko pieścić i ucho zachwycać, ale czytajmy
uważnie...".
Chwilami można odnieść wrażenie, że pani Żeleńska pisze "boyem". "...W listach
odzyskują ją (czytelnicy) po raz drugi. Dla tych, którzy znali jedynie Gabryellę
autorkę, jakież to objawienie! Jaki komentarz! Jak ta kobieta żyjąca piszącą
autorkę tłumaczy i dopełnia!..."
Wszystko to zostało stłumione: dom, "trzech nie najłatwiejszych synów", jak
przyznaje ten średni - no i on, mąż, "orzeł", według słów żony, kompozytor w tym
okresie najwybitniejszy. Był na dobrym rządowym stanowisku dyrektora, miał
zapewne i kapitał po spłaceniu go przez brata Stanisława, panna Grabowska też
chyba została solidnie wywianowana. Chłopcom nic nie brakło, rodzice zapewniali
im staranne wychowanie. W tym duecie, w którym matka ofiarowała czułość i
troskę, ojciec reprezentował surowość, dyscyplinę, karę, nierzadko fizyczną,
("...przechodził z biegiem lat bardzo sarmacką ewolucję [...] przeistaczał się w
wykapany obraz cześnika Raptusiewicza. Porywczość jego i niecierpliwość były
przysłowiowe". Nie ma listów pani Wandy, w których by się tym przeistoczeniem
mężczyzny u swojego boku zdumiewała. Może je uważała za naturalne?). Po latach
pisarz wspomina swoje dzieciństwo bez wdzięczności, z żalem. Tyrania
rodzicielska, jakby był małym lordem. Nic nie wolno. Guziki zawsze zapięte,
szalik wokół szyi. Pończochy także latem. Nie wolno biegać, pocić się, plamić
ubrania - opowiadał ze zgrozą Irenie Krzywickiej, przypatrując się swobodzie,
jaką cieszył się jej Piotruś. Szli za lordziąt-kiem guwernerzy z trzcinkami, by
na miejscu wymierzać karę, za byle co pozbawiano chłopców deseru. Czy miał na
myśli swoją ukochaną matkę, kiedy w recenzji ze sztuki Zapolskiej Tamten,
napisze o macierzyńskiej nadtroskliwości: "Trzy czwarte funkcji tych matek były
dzieciom zupełnie zbyteczne. [Pisze w czasie przeszłym, bo uważa te
"wybujałości" za zjawisko historyczne, w tak ostrej formie już nie
2 - Błazen - wielki mąż
17
istniejące] [...] Skarby kobiecej czułości - ciągnie - daleko więcej były
wyrazem potrzeb matki niż pożytku dziecka". Już to brzmi wystarczająco
krytycznie, a cóż dopiero następne zdanie, jak bezwzględna pointa: "Ten anioł
stróż syna był najczęściej jego katastrofą". (Zaatakowano go po tej recenzji za
spotwarzanie wizerunku Matki Polki).
Miejmy nadzieję, że nie dotyczyło to w takim stopniu małych Żeleńskich: chłopcy
rośli, mimo wszystko, normalnie, chodzili do freblówki, bili się, bałaganili,
bawili się w teatr. ("Teatr, w którym piramida krzeseł oznaczała wysoką górę,
kilka patyków bramę pałacową [...] aktor był zarazem rycerzem i koniem").
Wkrótce pójdą do szkoły. Był to okres najgorszej rusyfikacji apuchtinowskiej w
szkole, samego Apuchtina spoliczkowano, czasem jakieś upokorzone i doprowadzone
do rozpaczy dziecko popełniało samobójstwo. Warszawa ówczesna, tak jak ją
widział chłopiec, miała "coś z grozy, coś z tajemnicy. Upiorni kozacy na
koniach, w wysokich skórzanych rurach na głowie, z pikami; olbrzymi czerkiesi z
kindżałami i w czapach [...], ściszone głosy starszych, nagła wieść o
zamordowaniu cara Aleksandra". Czy chłopcy mają chodzić do rosyjskiej szkoły,
podczas gdy tam, w Krakowie, skąd ojciec pochodzi, można się nałykać, pod
rządami dobrotliwego Franciszka Józefa, polskości jak w Soplicowie, jest się
"prawie u siebie". Pan Żeleński nie najlepiej się czuł w Warszawie, nie znał
rosyjskiego, nie umiał rozmawiać z dyrektorem teatrów rządowych, pułkownikiem
Muchanowem, mimo że ten pułkownik był znany z dobrych chęci, a jego żona, Maria
Kalergis, Nesselrode z domu, przejęta kulturą polską, przez pewien czas muza
Norwida (mimowolna raczej), zakochana w Adamie Potockim, sama utalentowana
pianistka, otóż ta wpływowa dama ofiarowała się osobiście grać na koncercie pana
Żeleńskiego.
Uciec do Krakowa! Dla pana Żeleńskiego to powrót do rodzinnych stron - dla jego
żony to opuszczenie ukochanego miasta, domu i sióstr: Marysi (teraz
Kwietniewskiej), obarczonej trzema synkami, i Zosi, najmłodszej, która wciąż
mieszkała w rodzicielskim gnieździe na Miodowej i tłumaczyła z angielskiego
popularne powieści dla młodzieży (Małe kobietki i kilka innych). Jak ją w
Krakowie przyjmą? Pani Wanda myślała o wyjeździe z niepokojem. Ale wzgląd na
chłopców przeważył. Szkoda tylko, że Kraków jest "pustynią muzyczną". Żeleński
już od dawna stara się coś zorganizować. Namawia prezyden-
18
ta Zyblikiewicza do założenia w królewskim mieście konserwatorium. (Minie siedem
lat, zanim się to zrealizuje. Koncert na otwarcie miał miejsce "w małej salce
szkoły muzycznej przy niezbyt licznym udziale publiczności" - notuje biograf,
pan Szopski). Przedtem, w 1879 roku, kompozytor dyryguje w Krakowie swoją
kantatą na cześć Kraszewskiego. Przenosiny zbliżają się nieuchronnie. Jest
listopad 1880 roku, kiedy pan Żeleński wnioskuje na zebraniu komitetu, żeby
dyrekcję Towarzystwa Muzycznego powierzyć Zygmuntowi Noskowskiemu. W połowie
następnego roku państwo Żeleńscy wraz z synkami znaleźli się na Dworcu
Wiedeńskim. Żegnało ich "ze szczerym żalem" grono przyjaciół - tak to opisano w
"Echu Muzycznym". Chłopców czekała długa i pełna emocji podróż, chwilami pewnie
nudna i męcząca. Szkoda, że nikt jej nie opisał.
W Krakowie chłopca początkowo lękiem przejmowali żandarmi, "którzy zawsze
chodzili we dwóch z nasadzonym bagnetem, w kapeluszach z kogucimi piórami". Był
w wieku, "w którym stawia się nieśmiało pierwsze kroki w nauce czytania".
Sprawiało mu radość odczytywanie ulicznych plakatów. "Otóż pierwsze słowa, które
udało mi się odczytać bez błędu, były: "Kochany hrabio Taaffe". Podpisany:
Franciszek Józef m.p.". Wtedy się uspokoił. Ulgę sprawił "ten życzliwy i
konstytucyjny sposób korespondowania z premierem". Inny klimat, nawet dziecko
potrafiło to odczuć. "Żadnego widomego ucisku. Mickiewicz w szkole, Kościuszko w
teatrze, Polska na co dzień i od święta".
Ale aż takie proste to nie było. W szkole, kiedy śpiewano hymn ku czci cesarza,
należało demonstrować swoją rezerwę ironicznym uśmieszkiem albo przynajmniej
fałszować. "A kiedy przyszła z kolei zwrotka: "Przy cesarzu mile włada cesarzowa
pełna łask", wszyscy chichotali po trosze". Chłopcy wymykali się do kościoła na
nabożeństwa patriotyczne, a belfry - będzie wspominać pisarz - patrzyli na to
przez palce.
Chociaż chłopiec nie bardzo się popisał podczas egzaminu wstępnego (co zwalił po
latach na różnicę w systemie dydaktycznym: inaczej do tego podchodzono w
Warszawie, inaczej w Krakowie, bardziej "naukowo"), przyjęto go od razu do
drugiej klasy. "Może przez wzgląd na ojca?" - będzie zastanawiał się pisarz. Bo
ojciec był w Krakowie kimś ważnym. "W dniu jego imienin, na św. Władysława,
19
o siódmej rano orkiestra ustawiała się półkolem przed naszym mieszkaniem przy
ulicy Szewskiej i rżnęła marsze. Dlatego że sławny muzyk i - tutaj wkracza
charakterystyczny dla pisarza zmysł rzeczywistości podszyty ironią - że dał sto
guldenów na założenie tej orkiestry".
Kraków, do którego Żeleńscy się przenieśli, był wtedy miastem -wspomina pisarz w
szkicu Prawy brzeg Wisły - zarażonym "infekcją smutku". "W dzień jeszcze [...]
miał jakieś pozory życia [...], za to w nocy mury brały władztwo nad
człowiekiem". "Z uderzeniem dziesiątej krakowianin [...] zdyszany dopadał
bramy", żeby nie płacić stróżowi "szpery". Ulice pustoszały, "wyłaniał się stróż
nocny z halabardą, można było mniemać, że jest się w wiekach średnich".
W dzień można było się łudzić, że jest się w łacińskiej dzielnicy Paryża, na
lewym brzegu Sekwany: "poważne mury Akademii, birety i togi". Studenci. "Była i
dzielnica artystów, gdzie kwitły sztuki piękne i gdzie, w zaciszach pracowni,
uzbrojone w węgiel młode dłonie kopiowały, częściej co prawda gipsowe niż żywe
modelki". I były malownicze uliczki, stare kościoły, stare arystokratyczne
pałace, a pomiędzy nimi - "kwefy, sutanny i czarne kapelusze". Lewy brzeg. "Coś
z renesansu i coś z partykularza". Bo nie było prawego brzegu - tego, który
tętniłby nowoczesnym życiem, który by huczał i rozwijał się. Kraków - przypomina
w książce Znaszli ten kraj?... jego wspaniały monografista - jako twierdza z
zakazem rozbudowy, nie miał szans rozwoju. Dusił się.
Rządziło nim lojalistyczne stronnictwo konserwatystów, nazywano ich
"stańczykami" od satyrycznej Teki Stańczyka, którą, biczując romantyczny odłam
społeczeństwa, rozdrapując nie zabliźnione jeszcze po powstaniu rany, wydali w
roku 1869 Szujski, Tarnowski i Koźmian. Konserwatyści, oczywiście, ale ludzie
wtedy jeszcze młodzi. - Co to za stańczycy? - spytał chłopiec matki. Wymieniła
kilka nazwisk: byli to znajomi ojca, składali nieraz wizyty w ich willi na św.
Sebastiana, dokąd Żeleńscy się przenieśli, znał ich twarze.
Oceni ich surowo. Nie tyle osoby, czynnych urzędników zajętych możliwie sprawnym
administrowaniem i własnymi awansami, ile całą tę sferę, która nad Krakowem
ciążyła. Arystokracja, napisze, w "ubożuchnym Krakowie była zarazem jedyną
plutokracją- żyła dość eksterytorialnie w swoich pałacach, w klubie, za granicą
wreszcie".
20
"Ciągłe "gaszenie", ciągłe wołanie o trzeźwość, rozsądek, wydały swoje:
wychowały pokolenie karierowiczów [...] w mieście, gdzie nie było karier". Co
ambitniejsi szukali ich w Wiedniu, co dobrze oddają, chociaż mimo woli,
pamiętniki Chłędowskiego. Mieszczaństwo -w przeciwieństwie do rozśpiewanego
Lwowa - też nie ożywiało pulsu miasta: "trzymało się w stylu biedermaier, dość
świętoszkowatym". Bliskość Wiednia działała niszcząco: "Flaszki wina nie wypił
taki łyk loco, ale jechał na nią pod jakimś szanownym pozorem do "Widnia"".
Wspomina ze współczuciem dziewczęta "wysypujące się z "cygarfa-bryki", żarła je
bieda i blednica, brak zalotności był uderzający". I jeszcze wspomnienie, do
którego będzie wracał, ilekroć recenzowana sztuka da mu po temu sposobność,
jakby wciąż ono go dręczyło. To te "ładne, a bezposażne dziewczęta ze sfer
mieszczańskich", które "z rezygnacją poddawały się staropanieństwu, którego
panna z "dobrego domu" nie mogła wypełnić nawet pracą zarobkową. Ach, te
tragiczne pary - matka z córką - obchodzące przez całe lata plantacje, coraz
starsze, coraz kwaśniejsze!".
To przez tę porywczość ojca nie udało się umuzykalnienie synów. Każdą pomyłkę
"skłonny był uważać za "sabotaż", który karcił [...] grzmotnięciem po łapach
albo po plecach". Strach paraliżował dziecko i "każdy egzamin ojcowski kończył
się fatalnie".
Wszyscy biografowie cytują opowieść o tym, jak państwo Żeleńscy przyjęli w końcu
dla chłopców brodatego pedagoga, dawnego kolegę ojca, teraz zmarnowanego pijusa.
Dlaczego właśnie jego? "Może także przez ową słabostkę - domyśla się syn,
przenikliwy psycholog - jaką każdy Cześnik ma dla swego Dyndalskiego". Pani
Wanda starała się, żeby lekcje odbywały się pod nieobecność męża. Ale nie zawsze
się to udawało, stary Żel wrzeszczał i na nauczyciela, i na synów. Matka
błagała: "Władziu, nie irytuj się, szkodzisz sobie!" (Żył długo, to ona umarła
nagle). Pan Płachecki, zalewając się łzami, krzyczał: "Ja też mam swój ambit!",
matka "rzucała się ku niemu jak tygrysica: - Niech pan męża nie drażni!". Ona,
humanistka, społeczni-ca, widziała w tej scysji tylko jego, swojego orła. "A
malec - wspomina syn - na swoim wysokim obrotowym krześle, drżał tylko, byłby
się pragnął schować pod klawiaturę". Bo malec, przyszły pisarz, widział więcej:
widział tego drugiego człowieka, starego upokorzonego opoja, któremu łzy kapały
na brodę. .'' W -.
21
Bracia jakoś potem, już na własną rękę, uzupełnili swoje muzyczne wykształcenie,
Edziula, ten młodszy, nawet szalał przy fortepianie w kabarecie, coś tam
komponował - on, Tadeusz, pozostał analfabetą muzycznym. I tylko czasem, podczas
pisania na maszynie, w pasji twórczej chciałby uderzyć fortissimo. Z tym
analfabetyzmem na pewno przesadzał: pisał przecież teksty piosenek. Ale muzyce
nie chciał się poddawać, buntował się przeciwko gwałtowi, przeciw szantażowi
uczuciowemu. (Doskonale go rozumiem). Nie inaczej zmagał się z muzyką Fellini:
wystarczy poczytać jego zwierzenia.
Latem chłopcy wyjeżdżali do Grodkowie, do majątku rodowego, którym teraz
zarządzał, podobno bardzo sprawnie, stryj Stanisław. Babcia Kamila już nie żyła
- upamiętniał ją krzyż, ten, na którym kazała wyryć słowa przebaczenia. W dworku
pojawiali się sąsiedzi, pili, grali w karty i kości, rozprawiali o polowaniach,
o cenach, o swoich pieniactwach, typy jak z Fredry i Blizińskiego - jowialscy,
jenial-kiewicze, orgonowie, panowie Damazowie. I znowu panny, które wystawiano w
swaty, jak na sprzedaż. Chłopiec przyglądał się, przysłuchiwał - brzęczały
słowa, które wrócą, kiedy zostanie recenzentem, na przykład "serwitut" - chłonął
doświadczenia. Niektórzy wspominkarze ryzykują twierdzenie, że Boy-recenzent
zachował uraz do szlachty, bo rodzina na wsi miała niechętnie przyjąć jego
matkę. Chyba aż tak źle nie było, skoro chłopcy spędzali wakacje u stryja.
Apologeci szlachet-czyzny tak dalece nie mogą się pogodzić z tym, że komuś ich
świat może się wydawać dziwacznym przeżytkiem, że szukają wytłumaczenia - w
kompleksach, u Freuda. Jeśli już gdzieś szukać głębszych warstw - poza
osobistymi skłonnościami pisarza - to w demokratycznych poglądach matki i jej
mistrzyni, Narcyzy Żmichowskiej.
Mały Tadzio był pobożny. Traktował wszystkie dziecięce obowiązki religijne
poważnie, chociaż później wspominał, że dla dziecka pierwsza spowiedź jest
zawsze rolą, łącznie z objawami tremy. Opowiadał Irenie Krzywickiej, jak to w
drodze do szkoły "miał zwyczaj klękać przed figurą Matki Boskiej i zmawiać
pacierz. Ale gdy właśnie od jakiegoś czasu przeżywał kryzys religijny, przestał
się modlić. Z bardzo podniesioną głową wszedł do szkoły i tegoż dnia dostał pięć
dwój. - Taki natychmiastowy odwet ze strony nieba zrobił na mnie silne wrażenie
[opowiadał]. I jak tu się było porywać na takiego przeciwnika, kiedy w domu
groziło za dwójki lanie". Wrócił do swojej figury.
22
W domu o tych sprawach decydował ojciec: tradycjonalista i, jak wynika z jego
pamiętników, w dzieciństwie bardzo pobożny. Jak patrzyła na religijność syna
pani Żeleńska, nie ma świadectw; tyle wiemy, że jej mistrzyni, Narcyza
Żmichowska, była nastawiona zdecydowanie antyklerykalnie. Co oczywiście nie
kłóci się z wiarą.
Więc nie dom podważał religijność chłopca - robiła to szkoła. Drwiny z Darwina i
nauki. Atmosfera przymusu, brak taktu i niski poziom, czasem wręcz tępota
katechety, jak o tym napisze po latach w Rozmyślaniach przed popielcem.
"Wszystko, co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło gdzie indziej;
wszystko, co daje szkoła, jest powolnym i systematycznym uczuć tych
niszczeniem". "Ach, te "wątpliwości"! Dla jednego są one psotą, dla innych
tragicznym przeżyciem". Pisze o tym jakby z żalem - gdyby był ateistą, za
jakiego niektórzy wolą go uważać, powinien by odczuwać satysfakcję. Ale jest
inaczej: "Tak więc proces niszczenia w dziecku religii przez jej nauczanie można
oznaczyć niemal ze ścisłością". "Pamiętam - wspomina dalej - jak mnie,
dziesięcioletniego malca, niewinnego [...] przypierał ksiądz natarczywymi
pytaniami, "czy nie było jakich nieskromnych dotknięć", przy czym zupełnie nie
wiedziałem, o co mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i...
dowiedziałem się". Ale byli księża, których wspomina z sentymentem, a czasem z
rozbawieniem, jak tego oto kapelana więziennego, którego ściągnięto do
gimnazjum, żeby pomógł w wyspowiadaniu hurmy dzieciaków. "Zacny kapłan, nawykły
co dnia przyjmować zwierzenia morderców, podpalaczy, kazirodców, z pewnym
zniecierpliwieniem słuchał drobnych grzeszków dziecinnych; raz po raz trzepał
nerwowo palcami i przerywał: "Nie gadaj drobiazgów, grubsze mów, grubsze mów!"".
Chyba się tego "grubszego" nie nasłuchał.
Chłopiec był śliczny, miał ciemne mądre oczy, był grzeczny, dobrze ułożony, choć
ścichapęk. Przyglądał się dorosłym - i myślał swoje. Widywał w rodzicielskim
domu czczonego przez wszystkich Adama Asnyka, niegdyś powstańca, a kilkanaście
lat później autora wiersza, który stał się programem jednych, a drażnił innych
("Daremne żale, próżny trud / Bezsilne złorzeczenia / Minionych kształtów żaden
cud / Nie wróci do istnienia"); autor delikatnego erotyku "Między nami nic nie
było / Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych..."; wzdychał "Gdybym był młodszy,
dziewczyno, gdybym był młodszy..." mając
^ . . 23
lat - trzydzieści pięć. W niedziele u państwa Żeleńskich odbywały się spotkania
towarzyskie: zlot osobistości. Przychodził sam Stanisław Tarnowski, rektor i
dyktator opinii literackich ("karykatura wodza - rąbnie bez litości pisarz -
raczej lajkonik obchodowy"), bywał Oskar Kolberg, etnograf, zbieracz pieśni
ludowych, i legendarna Marcelina Czartoryska, od której można było się
dowiedzieć, jak grał Chopina Chopin, bywał też, ilekroć zjechał do Krakowa z
Paryża, Władysław Mickiewicz, syn wieszcza i rówieśnik ojca, zaprzyjaźniony z
nim chyba od paryskich czasów pana domu. Wpadał często Aleksander Gierymski,
także przyjaciel z lat paryskich. "Wystawił wówczas w Krakowie swój głośny
obraz, przedstawiający chłopa i babę siedzących nad trumienką dziecka. Kiedy go
ktoś komplementował, że tak przedziwnie oddał wyraz rodzicielskiego bólu, malarz
nastroszył się i odparł opryskliwie, że jedyną jego intencją było uchwycić grę
fioletowych cieni na parcianych portkach chłopa". (Taki był styl! Tadeu-szek,
sądząc z tej opowieści, nie wierzył malarzowi: on sam był skłonny wzruszyć się
chłopskim bólem. A może Gierymskiego drażniły komplementy?). Na stole królował
samowar, przywieziony najpewniej z Warszawy. Ale najważniejszy w salonie był
fortepian. Zasiadał do niego sam gospodarz, aby akompaniować kolegom-profesorom,
którzy wykonywali kwartety smyczkowe. "Żeleński lubił grać i robił to z wielkim
zapałem. Technika jego nie była pianistowska" - brzmi ostrożna opinia biografa
kompozytora, Felicjana Szopskiego. Dodaje uspokajająco: "Słuchacze oceniali z
wyrozumiałością...". Herbata z sa-mowaru pachniała, rozmowę prowadzono na dobrym
poziomie, gospodyni urocza i inteligentna, wszyscy byli zadowoleni. "Stawał się
czasem niebezpiecznym akompaniatorem swoich własnych pieśni" - dowiadujemy się
od biografa - a to "dzięki tej żywiołowości i nieopanowaniu". Wydawał
nieoczekiwane pomruki albo zaczynał nucić i wykonawczyni mogła być zaskoczona.
Z Tadziem-ścichapękiem bywały kłopoty. Dostał na gwiazdkę książeczkę z obrazkami
Bohaterskie czyny Polaków. "Był tam, między innymi, przedstawiony szlachcic
Kątski, gdy spala na dłoni lont, rzucony na beczkę z prochem przez Turka, który
chciał wysadzić się w powietrze wraz z twierdzą, aby jej nie wydać Polakom, jak
to nakazywały warunki traktatu. Tekst nadmieniał, iż bohaterskim swym czynem
Polak upokorzył chytrego barbarzyńcę. Pierwszą mą refleksją
było, że bohaterem był tu przede wszystkim Turek". Próbował podzielić się tą
myślą z kolegą - odpowiedzią było wzruszenie ramion. "Starsi pokiwali głowami i
orzekli, że jestem bardzo zepsuty". "Szkolny komunał, na którymśmy się
wychowywali - napisze recenzując sztu