JÓZEF HEN Opowieść o Tadeuszu Boyu-Żeleńskim ta .Ann,A, Dziennikarz: Zacz kto? Stańczyk: Błazen. Dziennikarz: Wielki mąż. Stanislaw Wyspiański, Wesele ISKRY Projekt obwoluty, okładki f J|bii tyftdowyeh Krystyna Tópfer ' " Zdjęcie autora: (c) by Jacek Drożdż Pozostałe zdjęcia z archiwum ISKIER 4 ,."" WYPOŻYCZALNIA nr W Wydanie II ISBN 83-207-1611-X Copyright (c) by Józef Hen, 1998 Copyright (c) by Wydawnictwo ISKRY, Warszawa 1998 Wydawnictwo ISKRY, ul. Smolna 11, 00-375 Warszawa Dział handlowy - tel./fax (0-22) 827-33-89 Skład: FELBERG, Warszawa Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna Warszawa, ul. Mińska 65 e-mail: iskry@polbox.pl "'"' l MATKA I SYN Dwa pokoiki na trzecim piętrze nazywano "Miodogórzem". Od roku 1858 odnajmowała je panna Narcyza Żmichowska, która kilkanaście lat wcześniej, jako "Gabryella", zasłynęła dzięki swojej Pogance. Była nieładna i uczuciowa, inteligentna i utalentowana. (Na biurku ojca chłopiec widywał obite skórą duże pudełko z przegródkami na kilkadziesiąt cygar i z monogramem N.Ż. "Jako malca - napisze - intrygowała mnie ta pani, o której mówiono z taką czcią, a która paliła cygara"). Pierwsze piętro zajmował, wraz ze swoimi dziećmi, właściciel kamienicy, pan Jan Andrzej Grabowski, wdowiec, którego ojciec był najpierw krawcem, a potem kupcem bławatnym. Pan Grabowski miał cztery córki: Julię (późniejszą Tetmajerową, matkę Kazimierza, poety), Wandę (która urodzi bohatera tej książki), Marię i Zofię, tłumaczkę angielskich książek dla młodzieży; był też syn, Alfred, najmłodszy i najrzadziej wspominany. Słowo o kamienicy. Nazywano ją czasem przesadnie "pałacem", może dlatego, że wybudował ją bankier króla Stanisława Augusta, pan Piotr Tepper, bogacz, który przy magnatach się zdeprawował: zatracił mieszczańskość, kupił szlachectwo austriackie i krzyż maltański, wreszcie zbankrutował (1793) i umarł prawie w nędzy. W tej kamienicy, teraz już Grabowskich, nigdy nie brakło lokatorów, najczęściej zresztą z gospodarzem skuzynowanych, a wszystko to byli ludzie nietuzinkowi. "Tu biło wtedy serce Warszawy" - napisze wiele dziesiątków lat później syn Wandy Grabowskiej, a on, wiemy to, znał wagę słów. Śmietanka: architekt, muzyk, filozofka (E. Ziemęcka), adwokaci i znakomity lekarz Ignacy Baranowski. Była też w kamienicy "pensyjka żeńska", którą prowadziła Julia Bąkowska, gdzie pobierały nauki dwie panny Grabowskie (w tym Wanda), Narcyza zaś była podziwianą nauczycielką. Wszystko to odnotował w swoich pamiętnikach doktor Baranowski. Zakochany wytrwale w inteligentnej, starszej od siebie pannie Bąkowskiej, w końcu szczęśliwie się z nią ożenił. Wymieńmy jeszcze Karola Ruprechta, dla mieszkańców "pałacu" postać to prawdziwie legendarna: za konspirację w 1846 roku skazany na śmierć, ułaskawiony pod szubienicą (jak młody Dostojewski), przebywał na katordze w kopalni srebra; teraz amnestionowany z okazji koronacji Aleksandra II, wrócił i zamieszkał u Grabowskich. Tak jak jego przyjaciel, Edward Jurgens. Wszystko, co w Warszawie ambitne, ciągnęło na trzecie piętro do Miodogórza jak do miodu. Wokół Narcyzy Żmichowskiej zrobiło się tłoczno. Ta kobieta o rysach grubych, pospolitych (ku jej rozpaczy) -umysł miała niepospolity, fascynujący. I serce spragnione miłości. Nikt nigdy jej nie pokochał. Dojrzewała w kraju ogołoconym z mężczyzn. Ci, którzy nie zginęli na polach powstańczych bitew (1831); którzy nie zostali wywiezieni; którzy nie uszli na tłumną emigrację, lub też, machnąwszy na wszystko ręką, nie zaszyli się na wsi - był to materiał lichy, nie na miarę żeńskiej elity. Inteligentne, ambitne i zazwyczaj piękne, nie napotykały godnych siebie partnerów. Wytworzył się - napisze po latach syn Wandy - rodzaj duchowego matriarchatu. "Kobieta urasta - stwierdzi bez ogródek - mężczyzna kurczy się, maleje. Gdy obywatelski synek poluje, pije i gra w karty, siostra jego czyta, myśli i sądzi". Ideał romantyczny, który przyswoiły sobie "entuzjastki" - jak je nazwała Żmichowska - nakazywał, by za mąż wychodzić tylko z miłości. Nawiązywały między sobą egzaltowane przyjaźnie: "posie-strzenie" - pojęcie także ukute przez Narcyzę - stało się wyznaniem tych kobiet. Mogło się za tym słowem kryć sporo treści. Obok entuzjastek, były "emancypantki" - odłam bardziej praktyczny, doma-gający się przede wszystkim równych praw. I były jeszcze "lwice", bogate światowe panie, które udzieliły sobie prawa do swobodnego życia. Wszystkie były przeciw konwencjonalnej nudzie i upokorzeniu byle jakiego małżeństwa. Córki pana Grabowskiego rosły bez matki. Kiedy Żmichowska pojawiła się na Miodogórzu, Wanda miała lat siedemnaście i była bardzo dziecinna - Narcyza o dwadzieścia trzy lata starsza. Mogła służyć dorastającej pannie mądrością, wiedzą i doświadczeniem. I uczuciem, którego dziewczyna na pewno łaknęła. "Gabryella" miała za sobą rewelacyjny debiut poetycki w "Pierwiosnku" - potem, po pobycie z arystokratycznymi chlebodawcami w Paryżu - współpracę z "Przeglądem Naukowym", którego redaktorem był błyskotliwy i pełen wdzięku kasztelanie Edward Dembowski. Nieszczęsna Narcyza zadurzyła się w nim, oczywiście, i odrzuciła rękę pewnego starszego od niej astronoma. Potem była miłość "Narcyssy" do Pauliny Zbysze-wskiej, kobiety "genialnej", jak określiła ją w liście do przyjaciółki, pięknej (nie we wszystkich oczach), bogatej, samolubnej, kapryśnej... Przepędzona w końcu z jej majątku, upokorzona, biedna Narcyza idzie do bryczki płacząc. "Ja myślałam, że oszaleję". To dzięki tej klęsce powstała Poganka - ni to poemat, ni to powieść. Opublikowana w "Przeglądzie Naukowym" w 1846 roku, stała się dla ówczesnej młodzieży utworem "kultowym". (,foganka - powie syn Wandy -wyniosła ją w opinii tak wysoko, że utrudniła jej dalsze pisanie".) Ale rzecz dziwna, książki przez długie lata nie było, czcicielom musiał wystarczyć druk w czasopiśmie. A potem więzienie - z powodu przechwycenia przez policję korespondencji właśnie z ukochaną Liną. Bogata, ustosunkowana pani wyszła szybko na wolność, a ona, biedna Narcyza, przesiedziała w samotnej celi dwa i pół roku. Po więzieniu -nakaz zamieszkania w Lublinie, w którym czuła się podle, "drepcze po błocie lubelskim za lekcjami, z tym uczuciem - opowiada syn Wandy - że rodacy odwracają się od niej jak od zapowietrzonej, bo stosunki z nią kompromitują w oczach władzy". Przyjaciele starali się, by to "zesłanie" uchylono, w 1855 roku mogła wreszcie przenieść się do Warszawy. Głód książek zaspokojony. A w trzy lata później -"Miodogórze" u Grabowskich. Tutaj, otoczona przyjaciółmi, uczennicami, które chłonęły jej słowa, uwielbiały ją, przeżywała - wszystko na to wskazuje - najszczęśliwszy okres swojego życia. Usatysfakcjonowana została także jako autorka: w roku 1861, staraniem przyjaciół, ukazały się Pisma Gabryelli w czterech tomach. Krytyk literacki Boy-Żeleński zwraca uwagę, że miało to też swoją słabą stronę: Poganka utonęła w zbiorowym wydaniu. Szczęście nie mogło trwać zbyt długo. Zbliżało się powstanie, któremu Żmichowska, obolała i osobiście doświadczona, była zdecy- dowanie przeciwna. To ważna informacja, bo skoro tak, to mamy pewność, że również Wanda, dla której pani Narcyza stanowiła wyrocznię, była przeciw powstaniu. I możemy się domyślać, że w tej atmosferze wyrósł jej syn. "Widziała - napisze kreśląc sylwetkę Żmichowskiej - złudność nadziei, złudność wiary w swoje siły i w obcą pomoc". Dostrzegała "brak styczności pomiędzy górą i dołem społeczeństwa, ciemnotę i obojętność po równi - mimo że na inny sposób - w górze i w dole. Przerażała ją lekkomyślność sfer emigracyjnych, kierujących z daleka ruchem". Narcyza - nie chcąc uczestniczyć w tym, czemu była przeciwna - opuszcza pod koniec 1862 roku Warszawę i przenosi się na wieś, do krewnych. Powstanie jednak wybuchło, mieszkańców domu przy ulicy Miodowej 3 nie ominęły represje. W piwnicy żandarmi znajdują broń - kto za to odpowiada? - gospodarz, naturalnie, Jan Grabowski spędza kilka miesięcy w cytadeli, do więzienia trafia także jego syn, Alfred. I wreszcie Edward Jurgens, inteligentny, szlachetny, zresztą przeciwnik powstania (podobnie jak jego przyjaciel Ruprecht, któremu udało się emigrować), umiera w cytadeli, najprawdopodobniej zamęczony. Lista zesłanych na Sybir jest długa. Żmichowska przeżywa to wszystko ze swojego odosobnienia na wsi. Czyta teraz dużo, dociera do niej Darwin i zachodni pozytywiści, "przebudowuje swój światopogląd", jak wynika z listów do Wandy. Bo na wymuszonym przez wypadki oddaleniu skorzystała historia literatury i w ogóle historia: sto osiemdziesiąt listów Narcyzy Żmichowskiej do Wandy Grabowskiej. "Moja matka była zwichniętą literatką" - powtarzał z uporem jej syn w odczycie, z którym objeżdżał Polskę. Narcyza dostrzegła w niej talent, namawia do pisania, udziela rad, stale niezadowolona z realizacji. Nazywa Wandę "rozpieszczoną dewotką ideału", krytykuje: "Moralizowanie jest główną wadą Twoją". "Jeszcze rada ostatnia: zdaj wszystko na los szczęścia, nie myśl wcale o stylu; myśl głównie o przedmiocie, który cię zajmuje". Wanda pisze rozprawkę Rzecz o służących, którą jej mistrzyni przerabia, a potem to dzieło "kollaboracji" ukazuje się w "Bluszczu" podpisane "Filipina". Czy to nie jest dziwne, że autor tej książki, jako chłopiec szesnastoletni, miał jakimś trafem w ręku ten rocznik "Bluszczu" i że zainteresowała go rozprawka Filipiny? Pod koniec 1939 roku, uchodząc przed Niemcami, znalazłem się we Lwowie. Ucieszyło mnie, że moja nauczycielka, pani Ruffowa, asystentka profesora biologii w gimnazjum Kryńskiego, jest urzędniczką w Zakładzie dla Nieuleczalnie Chorych prowadzonym przez zakonnice i że tam mieszka. Odwiedzałem często ten zakład, pamiętani pawilony rozrzucone w dużym parku, szedłem tam, żeby porozmawiać z panią Ruffowa, ale także - nie ma co ukrywać - żeby się dożywić. Bo zawsze można było liczyć na pajdy pieczonego przez zakonnice pszennego chleba z marmoladą. Otóż w długim refektarzu tego zakładu stały półki z rocznikami dziewiętnastowiecznego "Bluszczu". Pożerała mnie ciekawość, co też te panie drukowały. Przy każdych odwiedzinach wynosiłem pod paltem jakiś rocznik, by go następnym razem wymienić na inny. I tak natrafiłem na ową Rzecz o służących. Na pewno tę rozprawkę czytałem, bo pamiętam, że miałem ochotę napisać o niej coś uszczypliwego, ale na szczęście nie było gdzie. Gdybymż wiedział, że współautorką była Wanda Żeleńska, matka Boya!... Narcyza konstruuje dla Wandy plan powieści, którą powinna napisać w pierwszej osobie. "Urodziłam się w roku 1816" - proponuje zacząć Narcyza. Wanda odsyła jej pierwszy zarys, który zaczyna się posłusznie właśnie tak: "Urodziłam się w roku 1816". To nie mogło się udać. Narcyza już wie, że z Wandy powieściopisarki nie zrobi. Jakaż tu mogła być kolaboracja - pomyśli pochylony nad rękopisem matczynej powieści syn - "między nieśmiałym idealizmem młodej panny, próbującej się w piórze, a dojrzałym, drapieżnym talentem Żmichowskiej...". "Mimozą się urodziłaś, mimozą zostaniesz - pisze do dziewczyny Żmichowska. - Kiedy będę w chropawym humorze, nazwę Cię surowiej". Ale nawet nie będąc w "chropawym humorze" mistrzyni uznaje, że prawda jest ważniejsza od fałszywej grzeczności, potrafi zarzucić Wandzie "dziecinność i niezręczność". Pociesza ją jednak, że przy talencie, Wanda jest po prostu inna. "Kiedyś, kiedyś, jako żona i matka, znów przemianę odbędziesz i może wtedy zrozumiesz, jakie władze ci przybędą, a lepiej ocenisz zbywające..." Ona sama, Gabryella, mistrzyni młodej panny, wyznaje, że ma z realizacją kłopoty, "ile razy mi przyszło pisać o zdarzeniach i faktach powieściowych miłosnych; dlatego że nic a nic nie wiem, jak to bywa". Nikt nigdy jej nie kochał. Nikt nie powiedział: "bądź żoną moją". W liście do Elli (Izabeli Zbiegniewskiej) ta kobieta wybucha serdecznym życzeniem: "Obyś!... oszalała z miłości". Bo kochać - to ważniejsze od wzajemności. "Kochać, tak kochać, żeby się nawet bez równoważnej obyć wzajemności - żeby być szczęśliwą przez siebie, w sobie, bez cudzego starania". Jakie to bolesne, kiedy czytamy: "nie byłam w całym ciągu życia mojego ani na dwadzieścia cztery godzin, ani na jedną godzinę nawet wzajemną miłością kochana". Temu to "deficytowi przeżyć", według określenia samej Gabryelli, przypisuje autorka braki w swej twórczości. Miota się, nie potrafi kończyć utworów: brak w nich zakończenia potwierdzonego życiem. "Jest w tych niedokończeniach - napisze syn Wandy - jakaś wzruszająca uczciwość wobec siebie: tragedia kobiety komplikuje się tragedią autorki". Czas płynie, Wandzie przybywa lat, ale kult "Pani" nie słabnie. Przeciwnie, może to oddalenie, rzadko tylko przerywane spotkaniami, powoduje, że uczucie panny Grabowskiej nie stygnie: ta młoda kobieta, która powinna wyjść za mąż, założyć dom, "być żoną, matką", jak jej to przepowiada Narcyza, manifestuje coraz więcej egzaltacji: "...mojego serca, mojej istności, bez Pani imienia wyobrazić sobie nie umiem, bo ono jest tym najwięcej, jakie mi było danym ukochać w życiu". "Wobec takiego stanu egzaltacji - zastanawia się czytający te listy syn - czy nie musiał wydać się płaskim każdy "porządny człowiek" zalecany jako "dobra partia", uderzający w konkury?" "Czy ja mogłabym przestać kochać moją wybraną?" - pisze dwudziestoczteroletnia panna do trochę już zaniepokojonej, trzeba jej to przyznać, Narcyzy. Najstarsza siostra, Julia, wyszła za mąż za świeżo owdowiałego Adolfa Tetmajera, podhalańskiego szlachcica, prawie trzydzieści lat od niej starszego. Zyska w tym małżeństwie pasierba, Włodzia Tetmajera, przyszłego malarza, w którego bronowickim dworku, "chacie rozśpiewanej", rozegra się wesele Rydla. Wkrótce urodzi syna, Kazimierza, który wsławi się zuchwałymi wierszami, bodaj najwybitniejszy poeta swojego czasu. Obaj, pasierb i syn, będą znaczącymi postaciami w Weselu Wyspiańskiego, pierwszy jako Gospodarz, drugi jako Poeta. Wanda, najpiękniejsza z sióstr, trwa w staropanieństwie -i tak już chyba zostanie, myśli przyglądając się córce ojciec. Ma prawie trzydzieści lat, ta córka, kiedy pisze do Narcyzy: "Ach! kiedy zobaczymy się znowu! Może za jakie sześć tygodni? (...) Uczucie moje takie gwałtowne i niecierpliwe, takie niespokojne. Niech jedyna pomyśli, jakby jej było, gdyby... kochała, jak ja kocham, a tak maleńko 10 mogła Ukochaną w posiadanie swoje zyskać - tak mało zaufania po tylu latach. Ach, to smutno, ale musi być zasłużone pewnie...". "To już zaczyna być niebezpieczne..." - zauważa czytając ten list syn. "I oto - według jego synowskiej relacji - kiedy zdawało się, że Wanda na całe życie pozostanie cieniem swej Ukochanej (...) naraz pojawia się królewicz z bajki..." Jest grudzień 1871 roku. Wanda pisze do swojej Mistrzyni: "Tyle razy zajmowałam Ukochaną opisem moich trosk i smutków, iż z prawa należy Jej się szybszy podział wiadomości, że szczęśliwą jestem. Już od dwóch tygodni Władysława Żeleńskiego za narzeczonego uważam...". To narzeczony napominał Wandę, "by pisać do Najdroższej, o której mówimy niemal codziennie, ale nie pisałam". List bucha szczęściem, radosnym oczekiwaniem. "Znalazłam człowieka, który mi oddaje serce tak czyste, gorące, szlachetne, że to jedno mogłoby już starczyć na uszczęśliwienie. W dodatku jest on wielkim artystą, którego czeka wielka praca, by się z talentu swego wypłacił ludziom, ale czeka go też sława". Krzyk szczęścia: "Kocham go z przymieszką uwielbienia...". Tu mogłaby Wanda postawić wykrzyknik, ale nie, nie ona - dodaje, by być w zgodzie z przyjętą konwencją: "...z wiarą w jego duszę szlachetną, w jego przyszłość piękną". Ucieszona, nie potrafi się powstrzymać od radosnych przekomarzań: "Gabryella z drogi swoich ukochanych pragnęła artystów usunąć. Nie posłuchałam Jej rady!". (Bo Żmichowska zdążyła już wyrosnąć z późnego romantyzmu Poganki - była, podobnie jak Ruprecht, zwolenniczką cierpliwej "pracy organicznej"). Tymczasem zakochana Wanda przejęta jest swoim artystą, jego sztuką. "Teraz tworzymy największe dzieło nasze: tworzymy symfonię, która w muzyce polskiej będzie tworzyła epokę, jak obrazy Matejki epokę w malarstwie". Ona przewiduje swój udział w tej epoce. "Przychodzę więc zawiadomić Najdroższą, że dostałam zaproszenie do Olimpu, że mam nadzieję [i jakież to cudownie kobiece - J.H.] odmłodnieć..." Tymczasem cieszy się, prawie po dziecinnemu, jaki to będzie "szwagier dla Adolfa... A jaki zięć dla ojca [...] Przynieść ojcu jakąkolwiek pociechę było zawsze jednem z najgorętszych moich marzeń" - pisze ta dobra i nareszcie szczęśliwa córka. Na wspólnym zdjęciu narzeczonych zwracają uwagę ciemne oczy Wandy: widać w nich głębokie spojrzenie jej syna. To samo zamyślenie i cień melancholii. 11 Jedną, jak dotychczas, wadę, odkryła ta mieszczańska córka, demokratka z poręki Gabryelli, w swoim narzeczonym: "Mówię o arystokratycznych jego koligacjach i stosunkach. Życie jednak - obiecuje sobie - na moim mieszczańskim ma się rozwinąć gruncie, i to wiele ułatwia. Zresztą mój "doktór filozofii* jest wyzwolonym z szlachet-czyzny szlachcicem, chce zostać mieszczaninem, człowiekiem pracy użytecznej oddanym i pięknie powiada, że dwóm panom służyć nie można". Bo Wanda odwiedziła niedawno Galicję, nie wiemy dokładnie kiedy, i wróciła stamtąd przygnębiona. Wolałaby nie opuszczać Warszawy. Dodaje postscriptum: "List dla Pani. Proszę go spalić". Nie zrobiła tego Żmichowska, na szczęście. "Nie uwierzysz, Ellina - napisała do pięknej Izabeli Zbiegniewskiej - co to dla mnie za pociecha takie zamążpójście Wandy. A toć wszystkie mamy i ciocie boczyły się na mnie, że młodym osobom w głowie przewracam, że niepodobne do urzeczywistnienia ideały stawiani im jako obowiązki". Zapominając, że Wanda więdła jednak w staropanieństwie do trzydziestego roku życia, Narcyza trochę lekkomyślnie broni się: "No, strach był przedwczesny, dziewczęta nie tak łatwe do przyjęcia "literackiej" rady, a mój własny przykład fatalnie zniechęcający". Mogło przymie-szać się do jej odczuwań trochę osobistej goryczy i, mimo wszystko, odrobina zazdrości. W kilka miesięcy później, już po ślubie, młoda mężatka donosi rozentuzjazmowana: "Co robimy? Ach, używamy szczęścia!". Te słowa mogły Narcyzę poruszyć do łez. Nad szczęściem Wandy - i nad smutkiem własnego życia. Skąd się wziął Galicjanin Żeleński w warszawskim mieszczańskim domu? Najprawdopodobniej przyprowadził go Adolf Tetmajer, mąż Julii, zaprzyjaźniony niejako po sąsiedzku z rodziną Żeleńskich, od stuleci osiadłych w Grodkowicach u brzegów Puszczy Niepołomic-kiej. Młodemu, ale już głośnemu kompozytorowi, który właśnie wrócił z Paryża, spodobało się w tym domu tak niezwykłym, zaczął często bywać, aż wreszcie oświadczył się - i został przyjęty. Krnąbrni chyba byli zawsze ci z Żelanki Żeleńscy, Ciołkiem się pieczętujący, skoro na kalwinizm przeszli w końcu XVI wieku, czyli przeciw fali, bo właśnie wtedy, kiedy zaczęła przybierać na sile kontrreformacja. Potem, w połowie następnego wieku, linia młodsza, ta z Brzezia, wróciła do katolicyzmu, ci starsi zaś, z Grodkowie, z której wywodził się kompozytor, l mąż Wandy, uparcie się kalwinizmu trzymali. Aż do roku 1828, w którym dwudziestoczteroletni wtedy ojciec Władysława, Marcjan Żeleński, przeszedł na katolicyzm, najpewniej za sprawą żony, hrabianki Kamili Russockiej. W roku 1831 pośpieszył do powstania, walczył pod generałem Skrzyneckim, odznaczony został Krzyżem Virtuti Militari. Miały go odtąd na oku władze austriackie, co się zemściło w piętnaście lat później, mimo iż pan Marcjan nie brał czynnego udziału w patriotycznej konspiracji. Prowadził teraz, podobnie jak później jego najstarszy syn Stanisław, wzorowe gospodarstwo rolne. Władysław, urodzony w 1837 roku, był drugim z kolei. To po ojcu odziedziczył talent muzyczny. Bo ten ziemianin i oficer powstańczego wojska, choć bez odpowiedniego wykształcenia, grał i komponował. Dom był pełen muzyki. Władysław wspomina w swoich pamiętnikach, jak słuchał Webera, Donizettiego, balladę Król elfów w transkrypcji fortepianowej Lista. Kiedy podburzeni przez władze austriackie chłopi zabili podczas rabacji 1846 roku Marcjana Żeleńskiego (jakaż to jednak była ze strony austriackiej ohydna, nędzna i zbrodnicza prowokacja! pomyślmy: przecież dzisiaj organizatorzy tej masakry odpowiadaliby przed trybunałem międzynarodowym za inspirowanie ludobójstwa) - otóż, kiedy na furmance umieszczono trupa pana Marcjana, pod głowę podłożono rękopis jego muzycznej kompozycji: wariacje na temat opery Fra Diavolo - opowiada biograf Felicjan Szopski. "Ślady krwi na tej rodzinnej pamiątce były jeszcze długo widoczne". Pani Kamila Żeleńska, która wyszła śmiało ku napastnikom, by bronić męża, została ciężko ranna. Dziewięcioletniego Władka przechowano w kuchni. Na miejscu zbrodni pani Kamila, babka pisarza, postawiła krzyż z napisem: "Ojcze, przebacz im, albowiem nie wiedzą, co czynią". Już po jej śmierci synkowie Wandy, od pewnego czasu krakowianie, bawili się w pobliżu tego krzyża, kiedy przyjeżdżali do Grodkowie na wakacje. Na razie wdowa po Marcjanie przenosi się z czwórką dzieci do Krakowa, głównie po to, żeby Władysław, który upiera się przy muzyce, już komponuje - polonezy, mazury i polki - rnógł porządnie studiować. Uczęszcza do szkoły św. Anny, tej samej, w której uczył się Jaś Sobieski, późniejszy król, a będzie się uczyć Tadzio Żeleński, przyszły pisarz. Przyjaciółmi Władysława w klasie są Michał Bałucki 12 13 i Jan Matejko, chyba nieznośna trójka, bo po latach wspominają ze śmiechem, jak profesor krzyczał: "Osły jedne, nigdy z was nic nie wyrośnie!". Pani Marcjanowa krąży między Krakowem a wsią, wreszcie troska o Władysława bierze górę, zostaje w mieście, odstępując Grod-kowice pozostałym swoim synom. Władysław kształci się w muzyce i - żeby wyciszyć krytykę ze strony braci- szlachty - zgłębia na uniwersytecie filozofię. Nie pomaga. Kilku obywateli- ziemian, jak relacjonuje biograf kompozytora, protestuje wobec pani Żeleńskiej, że młody szlachcic, pozbawiony ojcowskiej opieki, poniża się kompozy-torstwem i studiami filozoficznymi. Trzeba zejść tumanom z oczu: Władysław wyjeżdża do Pragi, gdzie doskonali się w muzyce i robi doktorat z filozofii (czym najbardziej zaimponował Narcyzie Żmi-chowskiej!). Odwiedza Drezno i tam słyszy po raz pierwszy w życiu IX Symfonię Beethovena. Nie zdajemy sobie dziś sprawy, że trzeba było jeździć za granicę, żeby usłyszeć symfonię czy zobaczyć obraz. Turystyka artystyczna miała sens - dla twórcy była koniecznością! Potem był Paryż, studia, kompozycje, przyjaźń z Arturem Grottgerem, który uwielbiał "poczciwego Żela", jak go nazywał w listach do narzeczonej. Kiedy kompozytor wrócił do Polski w 1870 roku -najpierw zawadził o Kraków - był już opromieniony sławą. Pasowany na następcę Moniuszki. W gabinecie syna Wandy - już pisarza - wisiał malowany przez Grottgera portret kompozytora, pełnego wdzięku rozmarzonego młodzieńca. Pisarz przygląda się portretowi ojca i wzdycha: "Czemuż go takim nie znałem?". II MAŁY LORD BUNTOWNIK Pani Wandzie udało się zawojować męża dla swojego kultu: "poczciwy Żel" komponuje pieśni do wierszy Narcyzy, co Wanda, jeszcze jako narzeczona, obiecała swojej mistrzyni. Urodziła trzech synów: najstarszy, Stanisław, dostał na drugie imię Gabriel (Żmicho-wska pośpieszyła wtedy do Warszawy, by trzymać chłopca do chrztu); najmłodszy, Edward, otrzymał, już po śmierci pisarki, dodatkowe imię Narcyz; i tylko środkowy, bohater tej książki (urodzony 21 grudnia 1874 roku), dodatkowe imiona dostał po swoich galicyjskich dziadkach i został ochrzczony jako Tadeusz Kamil Marcjan. Mimo licznych zajęć i obowiązków, młoda matka znajduje czas, by napisać studium o swojej ukochanej, publikuje je pod pseudonimem "Stefan" w 1873 roku w "Tygodniku Ilustrowanym". Jakże jest szczęśliwa! Pisze do Narcyzy: "Co Pani mówi na Listy Stefana wychodzące w "Tygodniku" (...)? Dowiaduję się w tej chwili, że zwracają uwagę. Nawet kronikarz "Kłosów", mimo przeciwnego obozu, raczył pochwalić recenzenta, a przy tej okazji i autorkę. Ucieszyło mnie to do dzieciństwa". "Okropnie" żałuje, że to ukazuje się pod pseudonimem: niechby świat się dowiedział, że to "Wanda Gr. (...) z taką miłością o swojej uwielbionej Gabryelli pisze". Potem były i inne próby. W 1877 roku, w "Kłosach", wspomnienie pośmiertne (Narcyza Żmichowska zmarła w 1876 roku, kiedy Tadeusz kończył dwa lata). W dwudziestopięciolecie jej śmierci, w roku 1902, Wanda Żeleńska opublikowała w "Bluszczu" dwie o niej prace. Pozostała swojej mistrzyni wierna do końca. 15 Nie udało jej się tego kultu zaszczepić synom. Tadeusz nie sądzi, by jego bracia Stanisław Gabriel i Edward Narcyz kiedykolwiek zaglądali do pism Narcyzy. "Co do mnie - wspomina ten średni -który miałem największą do książek ciekawość, fanatyzm matki działał na mnie wprost odwrotnie, usposabiał mnie niechętnie. Trudno o ostrzejszego krytyka, o większego sceptyka niż kilkunastoletni "my- ślący" chłopak". Ważne wyznanie: bo to ten syn, namiętny czytelnik, mógł być dla matki partnerem, nie został nim jednak. Raził go "zdawkowy idealizm" matki, który zresztą wytykała jej w listach Żmichowska, to on utrudniał mu z nią porozumienie. "Ja byłem cynik. Przechodziłem wiek, w którym chłopak - carthesien sans le savoir - odrzuca wszystko, do czego sam nie dojdzie. Przekomarzałem się z matką na temat jej uwielbienia, musiałem jej sprawić sporo przykrości. Dziś widzę [a pisze to w roku 1930, mając lat prawie pięćdziesiąt sześć], że było ze mną to samo, co z publicznością: pokazywanie pisarki od samych cnót obywatelskich pogrzebało ją. Ale matka nie mogła tego zrozumieć, zamykała się w milczeniu". Podejrzewał, że żywiła po cichu urazę do Orzeszkowej, do Konopnickiej, że cieszą się sławą, podczas gdy o jej mistrzyni zapomniano. Marzyła o napisaniu monografii, która stałaby się jej pomnikiem. "Co jakiś czas matka wydobywała pliki papierów, robiła notatki, ale nie było ciągłości, rwało się!" Wzorowa matka, wzorowa żona, wzorowy dom i do tego jeszcze działalność społeczna - gdzież tu jeszcze miejsce na pracę literacką? To był ból jej życia - stwierdza syn. Ojciec, przed śmiercią, przekazał mu papiery po matce. "Przeglądam te karty: z niczym nie da się porównać ich entuzjazmu. To nie monografia ani studium literackie - to dytyramb, apoteoza, nieustający potok uwielbienia. Najwyższy geniusz, najdoskonalsza świętość, wszystko przepojone najczystszą poezją - oto dla matki mojej Narcyza Żmichowska. I czytając te karty stałem się pobłażliwszy dla mego młodzieńczego sceptycyzmu". Ale nas zainteresowałoby może co innego: jakie to było pióro, ta pani Wanda Żeleńska? Kim mogłaby zostać? Z pewnością nie autorką powieści. Na to brakło jej przeżyć, doświadczeń, śmiałości, a chyba i wyobraźni. Ale na pewno mogła zostać eseistką - i to wybitną. (Wydała zresztą u Hoesicka-seniora tom szkiców Znakomite niewia- 16 sty). Miała wszystko, co trzeba: oczytanie, kulturę literacką, kulturę myśli, energię wysłowienia, bogatą polszczyznę, swadę przypominającą samą Narcyzę, a chwilami George Sand. Proszę: "Subtelne jej pióro nie ma sobie równego, gdy idzie o określenie najdelikatniejszych odcieni i duchowych zagadnień. [...] Zrazu bogactwo języka, obrazów, myśli uderza, obałamuca; zdaje nam się, że to cacka kunsztowne stworzone na to tylko, by nimi oko pieścić i ucho zachwycać, ale czytajmy uważnie...". Chwilami można odnieść wrażenie, że pani Żeleńska pisze "boyem". "...W listach odzyskują ją (czytelnicy) po raz drugi. Dla tych, którzy znali jedynie Gabryellę autorkę, jakież to objawienie! Jaki komentarz! Jak ta kobieta żyjąca piszącą autorkę tłumaczy i dopełnia!..." Wszystko to zostało stłumione: dom, "trzech nie najłatwiejszych synów", jak przyznaje ten średni - no i on, mąż, "orzeł", według słów żony, kompozytor w tym okresie najwybitniejszy. Był na dobrym rządowym stanowisku dyrektora, miał zapewne i kapitał po spłaceniu go przez brata Stanisława, panna Grabowska też chyba została solidnie wywianowana. Chłopcom nic nie brakło, rodzice zapewniali im staranne wychowanie. W tym duecie, w którym matka ofiarowała czułość i troskę, ojciec reprezentował surowość, dyscyplinę, karę, nierzadko fizyczną, ("...przechodził z biegiem lat bardzo sarmacką ewolucję [...] przeistaczał się w wykapany obraz cześnika Raptusiewicza. Porywczość jego i niecierpliwość były przysłowiowe". Nie ma listów pani Wandy, w których by się tym przeistoczeniem mężczyzny u swojego boku zdumiewała. Może je uważała za naturalne?). Po latach pisarz wspomina swoje dzieciństwo bez wdzięczności, z żalem. Tyrania rodzicielska, jakby był małym lordem. Nic nie wolno. Guziki zawsze zapięte, szalik wokół szyi. Pończochy także latem. Nie wolno biegać, pocić się, plamić ubrania - opowiadał ze zgrozą Irenie Krzywickiej, przypatrując się swobodzie, jaką cieszył się jej Piotruś. Szli za lordziąt-kiem guwernerzy z trzcinkami, by na miejscu wymierzać karę, za byle co pozbawiano chłopców deseru. Czy miał na myśli swoją ukochaną matkę, kiedy w recenzji ze sztuki Zapolskiej Tamten, napisze o macierzyńskiej nadtroskliwości: "Trzy czwarte funkcji tych matek były dzieciom zupełnie zbyteczne. [Pisze w czasie przeszłym, bo uważa te "wybujałości" za zjawisko historyczne, w tak ostrej formie już nie 2 - Błazen - wielki mąż 17 istniejące] [...] Skarby kobiecej czułości - ciągnie - daleko więcej były wyrazem potrzeb matki niż pożytku dziecka". Już to brzmi wystarczająco krytycznie, a cóż dopiero następne zdanie, jak bezwzględna pointa: "Ten anioł stróż syna był najczęściej jego katastrofą". (Zaatakowano go po tej recenzji za spotwarzanie wizerunku Matki Polki). Miejmy nadzieję, że nie dotyczyło to w takim stopniu małych Żeleńskich: chłopcy rośli, mimo wszystko, normalnie, chodzili do freblówki, bili się, bałaganili, bawili się w teatr. ("Teatr, w którym piramida krzeseł oznaczała wysoką górę, kilka patyków bramę pałacową [...] aktor był zarazem rycerzem i koniem"). Wkrótce pójdą do szkoły. Był to okres najgorszej rusyfikacji apuchtinowskiej w szkole, samego Apuchtina spoliczkowano, czasem jakieś upokorzone i doprowadzone do rozpaczy dziecko popełniało samobójstwo. Warszawa ówczesna, tak jak ją widział chłopiec, miała "coś z grozy, coś z tajemnicy. Upiorni kozacy na koniach, w wysokich skórzanych rurach na głowie, z pikami; olbrzymi czerkiesi z kindżałami i w czapach [...], ściszone głosy starszych, nagła wieść o zamordowaniu cara Aleksandra". Czy chłopcy mają chodzić do rosyjskiej szkoły, podczas gdy tam, w Krakowie, skąd ojciec pochodzi, można się nałykać, pod rządami dobrotliwego Franciszka Józefa, polskości jak w Soplicowie, jest się "prawie u siebie". Pan Żeleński nie najlepiej się czuł w Warszawie, nie znał rosyjskiego, nie umiał rozmawiać z dyrektorem teatrów rządowych, pułkownikiem Muchanowem, mimo że ten pułkownik był znany z dobrych chęci, a jego żona, Maria Kalergis, Nesselrode z domu, przejęta kulturą polską, przez pewien czas muza Norwida (mimowolna raczej), zakochana w Adamie Potockim, sama utalentowana pianistka, otóż ta wpływowa dama ofiarowała się osobiście grać na koncercie pana Żeleńskiego. Uciec do Krakowa! Dla pana Żeleńskiego to powrót do rodzinnych stron - dla jego żony to opuszczenie ukochanego miasta, domu i sióstr: Marysi (teraz Kwietniewskiej), obarczonej trzema synkami, i Zosi, najmłodszej, która wciąż mieszkała w rodzicielskim gnieździe na Miodowej i tłumaczyła z angielskiego popularne powieści dla młodzieży (Małe kobietki i kilka innych). Jak ją w Krakowie przyjmą? Pani Wanda myślała o wyjeździe z niepokojem. Ale wzgląd na chłopców przeważył. Szkoda tylko, że Kraków jest "pustynią muzyczną". Żeleński już od dawna stara się coś zorganizować. Namawia prezyden- 18 ta Zyblikiewicza do założenia w królewskim mieście konserwatorium. (Minie siedem lat, zanim się to zrealizuje. Koncert na otwarcie miał miejsce "w małej salce szkoły muzycznej przy niezbyt licznym udziale publiczności" - notuje biograf, pan Szopski). Przedtem, w 1879 roku, kompozytor dyryguje w Krakowie swoją kantatą na cześć Kraszewskiego. Przenosiny zbliżają się nieuchronnie. Jest listopad 1880 roku, kiedy pan Żeleński wnioskuje na zebraniu komitetu, żeby dyrekcję Towarzystwa Muzycznego powierzyć Zygmuntowi Noskowskiemu. W połowie następnego roku państwo Żeleńscy wraz z synkami znaleźli się na Dworcu Wiedeńskim. Żegnało ich "ze szczerym żalem" grono przyjaciół - tak to opisano w "Echu Muzycznym". Chłopców czekała długa i pełna emocji podróż, chwilami pewnie nudna i męcząca. Szkoda, że nikt jej nie opisał. W Krakowie chłopca początkowo lękiem przejmowali żandarmi, "którzy zawsze chodzili we dwóch z nasadzonym bagnetem, w kapeluszach z kogucimi piórami". Był w wieku, "w którym stawia się nieśmiało pierwsze kroki w nauce czytania". Sprawiało mu radość odczytywanie ulicznych plakatów. "Otóż pierwsze słowa, które udało mi się odczytać bez błędu, były: "Kochany hrabio Taaffe". Podpisany: Franciszek Józef m.p.". Wtedy się uspokoił. Ulgę sprawił "ten życzliwy i konstytucyjny sposób korespondowania z premierem". Inny klimat, nawet dziecko potrafiło to odczuć. "Żadnego widomego ucisku. Mickiewicz w szkole, Kościuszko w teatrze, Polska na co dzień i od święta". Ale aż takie proste to nie było. W szkole, kiedy śpiewano hymn ku czci cesarza, należało demonstrować swoją rezerwę ironicznym uśmieszkiem albo przynajmniej fałszować. "A kiedy przyszła z kolei zwrotka: "Przy cesarzu mile włada cesarzowa pełna łask", wszyscy chichotali po trosze". Chłopcy wymykali się do kościoła na nabożeństwa patriotyczne, a belfry - będzie wspominać pisarz - patrzyli na to przez palce. Chociaż chłopiec nie bardzo się popisał podczas egzaminu wstępnego (co zwalił po latach na różnicę w systemie dydaktycznym: inaczej do tego podchodzono w Warszawie, inaczej w Krakowie, bardziej "naukowo"), przyjęto go od razu do drugiej klasy. "Może przez wzgląd na ojca?" - będzie zastanawiał się pisarz. Bo ojciec był w Krakowie kimś ważnym. "W dniu jego imienin, na św. Władysława, 19 o siódmej rano orkiestra ustawiała się półkolem przed naszym mieszkaniem przy ulicy Szewskiej i rżnęła marsze. Dlatego że sławny muzyk i - tutaj wkracza charakterystyczny dla pisarza zmysł rzeczywistości podszyty ironią - że dał sto guldenów na założenie tej orkiestry". Kraków, do którego Żeleńscy się przenieśli, był wtedy miastem -wspomina pisarz w szkicu Prawy brzeg Wisły - zarażonym "infekcją smutku". "W dzień jeszcze [...] miał jakieś pozory życia [...], za to w nocy mury brały władztwo nad człowiekiem". "Z uderzeniem dziesiątej krakowianin [...] zdyszany dopadał bramy", żeby nie płacić stróżowi "szpery". Ulice pustoszały, "wyłaniał się stróż nocny z halabardą, można było mniemać, że jest się w wiekach średnich". W dzień można było się łudzić, że jest się w łacińskiej dzielnicy Paryża, na lewym brzegu Sekwany: "poważne mury Akademii, birety i togi". Studenci. "Była i dzielnica artystów, gdzie kwitły sztuki piękne i gdzie, w zaciszach pracowni, uzbrojone w węgiel młode dłonie kopiowały, częściej co prawda gipsowe niż żywe modelki". I były malownicze uliczki, stare kościoły, stare arystokratyczne pałace, a pomiędzy nimi - "kwefy, sutanny i czarne kapelusze". Lewy brzeg. "Coś z renesansu i coś z partykularza". Bo nie było prawego brzegu - tego, który tętniłby nowoczesnym życiem, który by huczał i rozwijał się. Kraków - przypomina w książce Znaszli ten kraj?... jego wspaniały monografista - jako twierdza z zakazem rozbudowy, nie miał szans rozwoju. Dusił się. Rządziło nim lojalistyczne stronnictwo konserwatystów, nazywano ich "stańczykami" od satyrycznej Teki Stańczyka, którą, biczując romantyczny odłam społeczeństwa, rozdrapując nie zabliźnione jeszcze po powstaniu rany, wydali w roku 1869 Szujski, Tarnowski i Koźmian. Konserwatyści, oczywiście, ale ludzie wtedy jeszcze młodzi. - Co to za stańczycy? - spytał chłopiec matki. Wymieniła kilka nazwisk: byli to znajomi ojca, składali nieraz wizyty w ich willi na św. Sebastiana, dokąd Żeleńscy się przenieśli, znał ich twarze. Oceni ich surowo. Nie tyle osoby, czynnych urzędników zajętych możliwie sprawnym administrowaniem i własnymi awansami, ile całą tę sferę, która nad Krakowem ciążyła. Arystokracja, napisze, w "ubożuchnym Krakowie była zarazem jedyną plutokracją- żyła dość eksterytorialnie w swoich pałacach, w klubie, za granicą wreszcie". 20 "Ciągłe "gaszenie", ciągłe wołanie o trzeźwość, rozsądek, wydały swoje: wychowały pokolenie karierowiczów [...] w mieście, gdzie nie było karier". Co ambitniejsi szukali ich w Wiedniu, co dobrze oddają, chociaż mimo woli, pamiętniki Chłędowskiego. Mieszczaństwo -w przeciwieństwie do rozśpiewanego Lwowa - też nie ożywiało pulsu miasta: "trzymało się w stylu biedermaier, dość świętoszkowatym". Bliskość Wiednia działała niszcząco: "Flaszki wina nie wypił taki łyk loco, ale jechał na nią pod jakimś szanownym pozorem do "Widnia"". Wspomina ze współczuciem dziewczęta "wysypujące się z "cygarfa-bryki", żarła je bieda i blednica, brak zalotności był uderzający". I jeszcze wspomnienie, do którego będzie wracał, ilekroć recenzowana sztuka da mu po temu sposobność, jakby wciąż ono go dręczyło. To te "ładne, a bezposażne dziewczęta ze sfer mieszczańskich", które "z rezygnacją poddawały się staropanieństwu, którego panna z "dobrego domu" nie mogła wypełnić nawet pracą zarobkową. Ach, te tragiczne pary - matka z córką - obchodzące przez całe lata plantacje, coraz starsze, coraz kwaśniejsze!". To przez tę porywczość ojca nie udało się umuzykalnienie synów. Każdą pomyłkę "skłonny był uważać za "sabotaż", który karcił [...] grzmotnięciem po łapach albo po plecach". Strach paraliżował dziecko i "każdy egzamin ojcowski kończył się fatalnie". Wszyscy biografowie cytują opowieść o tym, jak państwo Żeleńscy przyjęli w końcu dla chłopców brodatego pedagoga, dawnego kolegę ojca, teraz zmarnowanego pijusa. Dlaczego właśnie jego? "Może także przez ową słabostkę - domyśla się syn, przenikliwy psycholog - jaką każdy Cześnik ma dla swego Dyndalskiego". Pani Wanda starała się, żeby lekcje odbywały się pod nieobecność męża. Ale nie zawsze się to udawało, stary Żel wrzeszczał i na nauczyciela, i na synów. Matka błagała: "Władziu, nie irytuj się, szkodzisz sobie!" (Żył długo, to ona umarła nagle). Pan Płachecki, zalewając się łzami, krzyczał: "Ja też mam swój ambit!", matka "rzucała się ku niemu jak tygrysica: - Niech pan męża nie drażni!". Ona, humanistka, społeczni-ca, widziała w tej scysji tylko jego, swojego orła. "A malec - wspomina syn - na swoim wysokim obrotowym krześle, drżał tylko, byłby się pragnął schować pod klawiaturę". Bo malec, przyszły pisarz, widział więcej: widział tego drugiego człowieka, starego upokorzonego opoja, któremu łzy kapały na brodę. .'' W -. 21 Bracia jakoś potem, już na własną rękę, uzupełnili swoje muzyczne wykształcenie, Edziula, ten młodszy, nawet szalał przy fortepianie w kabarecie, coś tam komponował - on, Tadeusz, pozostał analfabetą muzycznym. I tylko czasem, podczas pisania na maszynie, w pasji twórczej chciałby uderzyć fortissimo. Z tym analfabetyzmem na pewno przesadzał: pisał przecież teksty piosenek. Ale muzyce nie chciał się poddawać, buntował się przeciwko gwałtowi, przeciw szantażowi uczuciowemu. (Doskonale go rozumiem). Nie inaczej zmagał się z muzyką Fellini: wystarczy poczytać jego zwierzenia. Latem chłopcy wyjeżdżali do Grodkowie, do majątku rodowego, którym teraz zarządzał, podobno bardzo sprawnie, stryj Stanisław. Babcia Kamila już nie żyła - upamiętniał ją krzyż, ten, na którym kazała wyryć słowa przebaczenia. W dworku pojawiali się sąsiedzi, pili, grali w karty i kości, rozprawiali o polowaniach, o cenach, o swoich pieniactwach, typy jak z Fredry i Blizińskiego - jowialscy, jenial-kiewicze, orgonowie, panowie Damazowie. I znowu panny, które wystawiano w swaty, jak na sprzedaż. Chłopiec przyglądał się, przysłuchiwał - brzęczały słowa, które wrócą, kiedy zostanie recenzentem, na przykład "serwitut" - chłonął doświadczenia. Niektórzy wspominkarze ryzykują twierdzenie, że Boy-recenzent zachował uraz do szlachty, bo rodzina na wsi miała niechętnie przyjąć jego matkę. Chyba aż tak źle nie było, skoro chłopcy spędzali wakacje u stryja. Apologeci szlachet-czyzny tak dalece nie mogą się pogodzić z tym, że komuś ich świat może się wydawać dziwacznym przeżytkiem, że szukają wytłumaczenia - w kompleksach, u Freuda. Jeśli już gdzieś szukać głębszych warstw - poza osobistymi skłonnościami pisarza - to w demokratycznych poglądach matki i jej mistrzyni, Narcyzy Żmichowskiej. Mały Tadzio był pobożny. Traktował wszystkie dziecięce obowiązki religijne poważnie, chociaż później wspominał, że dla dziecka pierwsza spowiedź jest zawsze rolą, łącznie z objawami tremy. Opowiadał Irenie Krzywickiej, jak to w drodze do szkoły "miał zwyczaj klękać przed figurą Matki Boskiej i zmawiać pacierz. Ale gdy właśnie od jakiegoś czasu przeżywał kryzys religijny, przestał się modlić. Z bardzo podniesioną głową wszedł do szkoły i tegoż dnia dostał pięć dwój. - Taki natychmiastowy odwet ze strony nieba zrobił na mnie silne wrażenie [opowiadał]. I jak tu się było porywać na takiego przeciwnika, kiedy w domu groziło za dwójki lanie". Wrócił do swojej figury. 22 W domu o tych sprawach decydował ojciec: tradycjonalista i, jak wynika z jego pamiętników, w dzieciństwie bardzo pobożny. Jak patrzyła na religijność syna pani Żeleńska, nie ma świadectw; tyle wiemy, że jej mistrzyni, Narcyza Żmichowska, była nastawiona zdecydowanie antyklerykalnie. Co oczywiście nie kłóci się z wiarą. Więc nie dom podważał religijność chłopca - robiła to szkoła. Drwiny z Darwina i nauki. Atmosfera przymusu, brak taktu i niski poziom, czasem wręcz tępota katechety, jak o tym napisze po latach w Rozmyślaniach przed popielcem. "Wszystko, co jest w nas uczuć religijnych, ma swoje źródło gdzie indziej; wszystko, co daje szkoła, jest powolnym i systematycznym uczuć tych niszczeniem". "Ach, te "wątpliwości"! Dla jednego są one psotą, dla innych tragicznym przeżyciem". Pisze o tym jakby z żalem - gdyby był ateistą, za jakiego niektórzy wolą go uważać, powinien by odczuwać satysfakcję. Ale jest inaczej: "Tak więc proces niszczenia w dziecku religii przez jej nauczanie można oznaczyć niemal ze ścisłością". "Pamiętam - wspomina dalej - jak mnie, dziesięcioletniego malca, niewinnego [...] przypierał ksiądz natarczywymi pytaniami, "czy nie było jakich nieskromnych dotknięć", przy czym zupełnie nie wiedziałem, o co mu chodzi. Zaintrygowany, zwierzyłem się koledze i... dowiedziałem się". Ale byli księża, których wspomina z sentymentem, a czasem z rozbawieniem, jak tego oto kapelana więziennego, którego ściągnięto do gimnazjum, żeby pomógł w wyspowiadaniu hurmy dzieciaków. "Zacny kapłan, nawykły co dnia przyjmować zwierzenia morderców, podpalaczy, kazirodców, z pewnym zniecierpliwieniem słuchał drobnych grzeszków dziecinnych; raz po raz trzepał nerwowo palcami i przerywał: "Nie gadaj drobiazgów, grubsze mów, grubsze mów!"". Chyba się tego "grubszego" nie nasłuchał. Chłopiec był śliczny, miał ciemne mądre oczy, był grzeczny, dobrze ułożony, choć ścichapęk. Przyglądał się dorosłym - i myślał swoje. Widywał w rodzicielskim domu czczonego przez wszystkich Adama Asnyka, niegdyś powstańca, a kilkanaście lat później autora wiersza, który stał się programem jednych, a drażnił innych ("Daremne żale, próżny trud / Bezsilne złorzeczenia / Minionych kształtów żaden cud / Nie wróci do istnienia"); autor delikatnego erotyku "Między nami nic nie było / Żadnych zwierzeń, wyznań żadnych..."; wzdychał "Gdybym był młodszy, dziewczyno, gdybym był młodszy..." mając ^ . . 23 lat - trzydzieści pięć. W niedziele u państwa Żeleńskich odbywały się spotkania towarzyskie: zlot osobistości. Przychodził sam Stanisław Tarnowski, rektor i dyktator opinii literackich ("karykatura wodza - rąbnie bez litości pisarz - raczej lajkonik obchodowy"), bywał Oskar Kolberg, etnograf, zbieracz pieśni ludowych, i legendarna Marcelina Czartoryska, od której można było się dowiedzieć, jak grał Chopina Chopin, bywał też, ilekroć zjechał do Krakowa z Paryża, Władysław Mickiewicz, syn wieszcza i rówieśnik ojca, zaprzyjaźniony z nim chyba od paryskich czasów pana domu. Wpadał często Aleksander Gierymski, także przyjaciel z lat paryskich. "Wystawił wówczas w Krakowie swój głośny obraz, przedstawiający chłopa i babę siedzących nad trumienką dziecka. Kiedy go ktoś komplementował, że tak przedziwnie oddał wyraz rodzicielskiego bólu, malarz nastroszył się i odparł opryskliwie, że jedyną jego intencją było uchwycić grę fioletowych cieni na parcianych portkach chłopa". (Taki był styl! Tadeu-szek, sądząc z tej opowieści, nie wierzył malarzowi: on sam był skłonny wzruszyć się chłopskim bólem. A może Gierymskiego drażniły komplementy?). Na stole królował samowar, przywieziony najpewniej z Warszawy. Ale najważniejszy w salonie był fortepian. Zasiadał do niego sam gospodarz, aby akompaniować kolegom-profesorom, którzy wykonywali kwartety smyczkowe. "Żeleński lubił grać i robił to z wielkim zapałem. Technika jego nie była pianistowska" - brzmi ostrożna opinia biografa kompozytora, Felicjana Szopskiego. Dodaje uspokajająco: "Słuchacze oceniali z wyrozumiałością...". Herbata z sa-mowaru pachniała, rozmowę prowadzono na dobrym poziomie, gospodyni urocza i inteligentna, wszyscy byli zadowoleni. "Stawał się czasem niebezpiecznym akompaniatorem swoich własnych pieśni" - dowiadujemy się od biografa - a to "dzięki tej żywiołowości i nieopanowaniu". Wydawał nieoczekiwane pomruki albo zaczynał nucić i wykonawczyni mogła być zaskoczona. Z Tadziem-ścichapękiem bywały kłopoty. Dostał na gwiazdkę książeczkę z obrazkami Bohaterskie czyny Polaków. "Był tam, między innymi, przedstawiony szlachcic Kątski, gdy spala na dłoni lont, rzucony na beczkę z prochem przez Turka, który chciał wysadzić się w powietrze wraz z twierdzą, aby jej nie wydać Polakom, jak to nakazywały warunki traktatu. Tekst nadmieniał, iż bohaterskim swym czynem Polak upokorzył chytrego barbarzyńcę. Pierwszą mą refleksją było, że bohaterem był tu przede wszystkim Turek". Próbował podzielić się tą myślą z kolegą - odpowiedzią było wzruszenie ramion. "Starsi pokiwali głowami i orzekli, że jestem bardzo zepsuty". "Szkolny komunał, na którymśmy się wychowywali - napisze recenzując sztukę Brończyka o hetmanie Żółkiewskim, którego zresztą uważał za postać wyjątkową - gloryfikował wszelką wojnę, zwłaszcza z "pohań-cem", a wymyślał od "gnuśności" szlachcie, ilekroć wzbraniała się dać na ten cel krwi i pieniędzy. Ta opłakana gnuśność (powiadały nam rycerskie belfry) była przyczyną, żeśmy nie mogli wybić Turków do ostatniej nogi. Ale dziś, po świeżym wojowaniu [...] czujemy instynktownie, iż wszystkie te dawne szablony wymagałyby rewizji. Może to był zdrowy instynkt szlachty, że nie chciała tych ciągłych awantur? [...] Zrobiliśmy się szalenie gnuśni". (Bardzo by się zdziwił autor tych słów, gdyby się dowiedział, że w końcu lat sześćdziesiątych znalazł się rycerski belfer-historyk, związany z rozszalałym wtedy obozem komu-nistów-nacjonalistów, który w popularnej książeczce o Żółkiewskim wytknął wielkiemu hetmanowi "gnuśność", ponieważ ten zrezygnował z podbicia... Mołdawii. Na co temu rycerskiemu historykowi była potrzebna Mołdawia, bardziej niż Żółkiewskiemu, nie potrafiłem zrozumieć). Wybory - to dni odwetu malców nad dorosłymi. Nareszcie ci usztywnieni, zapięci na wszystkie guziki dorośli, zanudzający morali-zowaniem, pokazują, do czego są zdolni. Latami "suszą głowę, że nie trzeba kłamać, że trzeba szanować starszych, że nie trzeba się złościć. I naraz, ci poważni, ci dorośli, często znajomi rodziców, przez kilka dni wymyślają sobie jak opętani afiszami, nalepkami, na wszystkich rogach ulic, zarzucają sobie nawzajem kłamstwa, przekupstwa, wszelkie zbrodnie i występki. No, a dopiero w gazetach co można wyczytać o każdym z nich! [...] Śliczne rzeczy. [...] Złodziej grosza publicznego, pasożyt to jeszcze najniewinniejsze. A my, bębny, pławiliśmy się z rozkoszy". Szło się pod okna zwalczanego posła i robiło mu się "kocią muzykę". Dlaczego, za co - nieważne. "Kocia muzyka - delektuje się po latach chłopiec - jest sama w sobie rzeczą tak przyjemną, że nie wymaga ścisłego umotywowania". Nikt nie wiedział, gdzie mieszka kontrkandydat, Tadzio wiedział, "bo to był przyjaciel ojca i często bywał u nas w domu. Poprowadziłem tłumy: cóż za rozkosz przez 24 25 chwilę być tak ważną figurą!". Oni popierali swojego nauczyciela historii, Augusta Sokołowskiego, "demokłatę" (bo nie wymawiał głoski "r"). Wykładał dobrze, samodzielnie, ale czasem już nazbyt ozdobnym językiem, którego próbkę dał pisarz wiele lat później w felietonie Styl kwiecisty: "Nierządnica francuska, włożywszy na głowę frygijską czapkę, liże stopy tyrana Północy, podczas gdy chytry i kupiecki Albion..." Teraz, kiedy ich kandydat, ich nauczyciel zwyciężył, triumfujący chłopcy uchwalili na jego cześć fakelcug - orszak z pochodniami! Zwycięski nauczyciel pokazał się w oknie i zapewnił, że w parlamencie "obierze... wdzięczną drogę opozycji". Tadzio naiwnie się zdziwił, "skąd on wie, że będzie oponował, kiedy nie wie jeszcze, co tamci będą gadali". Pozostał chłopcu "nałóg patrzenia na rzeczy od innej strony", co zjednało mu "opinię cynika". Przy nauce historii ta samodzielność i przekora szczególnie zawadzała. "Ciągle miałem wrażenie, że to nie ma nic wspólnego z prawdą". Wróci do tych myśli relacjonując Króla Ubu Jarry'ego. Sztukę, którą on przetłumaczył, napisał właśnie uczeń gimnazjalny - doprowadzając do groteskowej konsekwencji naukę historii w szkole. Bo czym ta nauka była? "Skorowidz królów, wojen, mordów, grabieży, okrucieństw, krzywoprzysięstwa, wiarołomstwa... Sam Henryk VIII, krwawy mąż ośmiu żon [sześciu! - pomyłka z pośpiechu], czy to nie jest król Ubu, a przecież jego zmysłowy kaprys zdecydował na wieki o religii jego poddanych". Dzieci kują o tym ze zdumieniem, że to starsi tak robią! "Palenie na stosie, zdradzieckie traktaty, gwałcenie sumień, fałszowanie monety, wycinanie w pień - oto czegośmy się uczyli jako historii, pod czcigodnym godłem, że historia est magistra vitae. Jak to połączyć - tego nam nikt nie mówił". Pointą tych rozterek myślącego ucznia mogłoby być zdanie: "Horyzont szkolny pławi się we krwi". III OKNO NA ŻYCIE Chłopiec był teatromanem. Po raz pierwszy zapoznał się z parterem stojącym starej budy teatralnej przy placu Szczepańskim, żeby obejrzeć importowaną z Wiednia sztukę Nestroya Gałganduch, czyli Trójka hultajska. "Tłok był niesłychany - wspominał - sztuka należała do najulubieńszych, ale grywano ją tylko w niedziele po południu, jako najniższy rodzaj, "szmirę" ostatniego rzędu". Rodzice za nic w świecie nie zgodziliby się na tak niski repertuar - chłopiec wymknął się cichaczem z domu. Czy z braćmi, tego nie wiemy, na ten temat milczy. Ale wydaje się, że ich teatromania była mniej zajadła. ""Parter stojący" starego teatru! - wybucha sentymentalnym wspomnieniem. - Kto to przebył, ten ma prawo nazywać się miłośnikiem sztuki. Przychodziło się na godzinę lub więcej przed zaczęciem i czytało książkę przy zakopconej lampce, byle dostać uprzywilejowane miejsce przy rampie, grożące tylko złamaniem żeber; kto się tam nie docisnął, ten cierpiał kilkugodzinny czyściec, zawieszony w falującym tłumie, mdlejąc nieraz w tej pionowej pozycji". Ale za to, jaką uciechą było wywoływanie aktorów po zakończeniu spektaklu! "Doprowadzić do tego, aby Sobie-sław, Rygier etc. musieli po dziesięć i więcej razy ukazać się przed kurtyną, to było ambicją i satysfakcją parteru osładzającą jego cierpienia". Nic nie przeszkadzało miłośnikom sztuki. Nawet kiedy, w dramacie z wyższych sfer towarzyskich, "wicehrabina, padając zemdlona na posadzkę, ukazała publiczności świeżutko podzelowane trzewiki, na których wypisana była kredą cena (1.50) za "zole"". Chodzenie do teatru włączone było do rodzicielskiego systemu wychowawczego, było nagrodą za dobre sprawowanie, karą był zakaz. 27 l '• Tyle razy oglądał Kościuszkę pod Racławicami Władysława L. Anczy-ca, że po latach jeszcze pamiętał kwestie i intonacje. Zastanawia się, jaką rolę odegrał ten Kościuszko w ich wychowaniu, czy był "krzepiący czy usypiający". "Faktem jest - odpowiada sobie - że pomagał trochę żyć". Kiedy ze sceny rozlegały się słowa: "Ja, Tadeusz Kościuszko, przysięgam w obliczu Boga całemu narodowi polskiemu" -ściskało w gardle i tylko to się wtedy liczyło. Bardziej chodziło się na aktorów niż na sztuki. Stary Rapacki, Frenkiel, Solski, Ładnowski, Wojnowska, Hoffmanka, Żelazowski. Przyjeżdżała czasem czarodziejska Modrzejewska, oglądał jej Adriannę Lecouvreur Scribe'a, pamiętał ją jako Anielę w Ślubach z dwoma długimi do kolan blond warkoczami. Jakiś znakomity aktor (Kotarbiński?) przekonał go do postaci markiza Pozy w Don Carlosie, który, zakuwany w szkole, wydawał się przedtem ciężkim nudziarzem. Z tych samych powodów nie zgłębił nigdy Zbójców Schillera: bo męczono nimi w szkole na lekcjach niemieckiego, zdanie po zdaniu -najlepszy sposób, żeby zniechęcić do dzieła. Przyjechała z Warszawy Maria Wisnowska z Leną Jasieńczyka. Cały Kraków cisnął się do teatru, aby oglądać młodą, ale już legendarną aktorkę warszawską w sławnej wtedy sztuce. Tadziowi pójść nie pozwolono - coś przeskro-bał i został za karę w domu. Potem Wisnowska zabił Bartieniew -i już nigdy jej nie zobaczy. A sztuka? Dziesiątki lat później wystawił ją w Warszawie peryferyjny teatr im. Fredry, recenzent się wprosił, pojechał na Pragę, by spotkać się z tym, co umknęło w dzieciństwie. Okazało się, że umknęło na zawsze: w sztuce nie było żadnego czaru. Teatr jako nagroda. Chłopiec dostał niezłe świadectwo i rodzice, może nieopatrznie, wysłali go na Sen nocy letniej. "Wróciłem z płonącą głową [...] całą noc tułałem się bezsennie po łóżku..." Choć nie wszystkie zaklęcia Hermii rozumiał, ale zasiały w nim niepokój. "A Tytania, zwłaszcza Tytania!" Pozostał w nim sentyment dla tej sztuki. A w ogóle wiadomo, że chłopiec był "szekspirologiem". W domu było pełne wydanie sztuk Szekspira pod redakcją Kraszewskiego. W każdej biografii przytacza się jego opowieść, jak z braćmi współzawodniczyli w odgadywaniu pod ilustracją tekstu przykrytego dłonią i jak z młodszym od siebie chłopakiem, zapalonym komediantem, czytali Szekspira na wyrywki: ten chłopak to późniejszy wielki mistrz sceny, Kazimierz Junosza-Stępowski. 28 Nic chyba nie przeskrobał, skoro z "parteru stojącego" mógł oglądać adaptację Właściciela kuźnic Ohneta, powieści, której popularność we Francji przyrównywano' do późniejszej popularności Trędowatej u nas. Po latach odszukał w książce dialog ("ach, jakże wytworny!"), który tak wraził mu się w pamięć "wraz ze wszystkimi elegancjami starej krakowskiej budy...". Posłuchajmy i my, przeżyjmy to wraz z nimi, zgromadzonymi na "stojącym parterze", zawędrujmy w ich czas utracony, a stanie się czasem naszym. "Klara: Książę, wyprowadź swoją żonę, jeśli nie chcesz, abym ją wypędziła z domu wobec wszystkich! Atenais (do męża): Książę, czy pozwolisz, aby mnie lżono bezkarnie w ten sposób? Książę (zimno do Filipa Derblay): Czy pan aprobuje to, co pani Derblay powiedziała księżnej? Czy pan jest skłonny przeprosić księżnę lub gotów ponieść konsekwencje? Chwila milczenia. A nam wszystkim, tłoczącym się na ówczesnym stojącym parterze, dech zaparło. Wpiliśmy oczy w Filipa Derblay. Ten wolno odpowiedział - słyszę każde jego słowo: Książę, cokolwiek by zrobiła pani Derblay, jakiekolwiek miałaby racje w tej mierze, uznaję za dobre wszystko, co uczyni. Książę skłonił się "z niezrównaną wytwor-nością" - pisze Ohnet - dał znak swemu przyjacielowi i rzekł: Zrozumiałem. I my też. Sekundanci, pistolety, czarne długie tużurki, nieskazitelne cylindry - pojedynek. A sercem dumnej Klary (Derblay) kolejno wstrząsa niepokój - podziw - wyrzut - lęk - żałość - miłość! Kapelusz - parasolka - powóz - prędko, prędko - strzał - krzyk: Ranny! Nie - Filipie - ty dla mnie! - usta - ramiona - upojenie... Kocham cię! - Kocham cię! - kurtyna, na gwałt kurtyna. I nasze ryki: - Żelazowski, Żelazowski!" Boże, jak to napisane! Czyż to nie jest najwspanialsza polska proza, lepsza od najbardziej kunsztownej beletrystyki? Był już młodzieńcem, kiedy kochał się, "zupełnie bezkrytycznie" (jak wyznaje) w młodziutkiej aktorce, Tekli Trapszównie, "na spółkę z sąsiadem, młodym uczniem konserwatorium". Sąsiad był szczęśliwszy w miłości, tak mogło się wydawać, bo zdobył fotografię adorowanej, "przedmiot mojej zazdrości i pożądania". Jednak to szczęście było pozorne, coś tragicznego musiało się dziać w życiu młodego pianisty, bo pewnego dnia otruł się. "Na wiadomość o tym, zakradłem się do jego pokoju i bez najmniejszego wahania przed nadejściem władz ściągnąłem dużą fotografię Trapszówny. Stała na stoliczku przy łóżku". 29 Takie to były opętania... Kiedy dawny dyrektor teatru, Stanisław Koźmian, kochający swoją morganatyczną żonę, słynną, ale już starzejącą się Antoninę Hoffmann, zapragnął dać jej szansę, przetłumaczył Lizystratą Arystofanesa, z francuskiego, w bulwarowej przeróbce Maurice'a Donnaya. Kraków trząsł się od plotek - co to będą za zachwałości! "Tecia Trapszówna [...] zalewała się rzewnymi łzami, że każą jej występować nago: "nago" wówczas to znaczyło w cielistych trykotach po szyję i w płaszczu, który miała rozchylić na jeden moment". A jednak, wspomina zakochany widz, coś w tym przedstawieniu było nieprzyzwoitego. Gesty podkreślały jurność. "Wszystko razem trąciło pornografią": A potem Tecia Trapszówna, tylko dwa lata starsza od swojego nieznanego wielbiciela, wyszła za mąż za pana Krywulta i przeniosła się do Warszawy. Ze wspomnień pisarza dowiedziała się o jego młodzieńczym uwielbieniu. Zmarła w roku 1944, przeżyła go o 3 lata. Chłopiec był teatromanem, mówimy. A czymże innym mógł być? Jego dzieciństwo sięgało głęboko w wiek dziewiętnasty, głębiej niż wskazuje arytmetyka dat. Czytał przy świecy albo przy lampie naftowej. Potem wprowadzono oświetlenie gazowe, którego syk zapamiętał i nam przekazał w opisie wieczoru recytacji Słowackiego. Józef Conrad, kilkanaście lat odeń starszy, dowodził jeszcze statkiem żaglowym, by w końcu niechętnie przenieść się na parowiec. Życie Tadeusza przetoczyło się podczas największego w historii ludzkości przyśpieszenia cywilizacyjnego. Od dzieciństwa z postaciami fredrowski-mi, z epigonami romantyzmu, z marzycielami pracy organicznej - po dojrzałość oko w oko z brutalnym, bandyckim faszyzmem. Był okres, że odczuwał to jako przywilej, iż łączy w swojej osobie dwie epoki, siedzi niejako okrakiem, jak mówił, na granicy czasów: patrzy w przeszłość, przeżywa teraźniejszość i ma odrobinę przyszłości. Nie znano lodówki, pralki, odkurzacza. Nie było centralnego ogrzewania - zimą "człowiek" przynosił drwa i węgiel, służąca rozpalała w piecach. W dużym mieszczańskim domu kilkoro służby stawało się koniecznością. A jeśli trzymało się powóz i konie, to i stajenny, i stangret. Nie było ośmiogodzinnego dnia pracy. Organizowanie związków zawodowych długo było karane jako przejaw "buntu". Światem rządziło prawo białego człowieka - wydawało się to naturalne do tego stopnia, że jeszcze w niepodległej Polsce, w latach trzydzies- 30 tych, funkcjonowała Liga Morska i Kolonialna, zupełnie jakby takie rozdzielanie świata miało trwać wiecznie. Nie było sportu. Na lekcjach chłopcy uczyli się, że starożytni Grecy i Rzymianie sławili tężyznę fizyczną, ale sami nie mieli prawa tego spróbować. Pod koniec stulecia pozwolono im wreszcie chodzić na ślizgawkę. Niektórzy wymykali się na błonia, kopać piłkę, ale to andrusy, grzeczni chłopcy nie mogą się z nimi stykać. Do słownictwa zaczęły się jednak wkradać słowa przybyłe z Anglii: football, goal, corner, offside, match, out. Sprzeczność między tym, czego się uczono z książek, a praktyką życiową, wydaje mu się, kiedy przygląda się swojemu dzieciństwu z oddali, "aż komiczna". Bo proszę: "Ten się do mędrców liczy, zna chemię i ma gust, kto pierwiastek słodyczy z lubych wyciągnął ust" - kuje na pamięć chłopak, bo to jest pieśń filarecka; ale gdyby przypadkowo chciał się zaliczyć do owych mędrców, wyleciałby z hańbą ze szkoły. "Odsuwa się od dzieci współczesne problemy [pisze w roku 1931] jako sprzeczne z moralnością, ale równocześnie karmi się je, pod postacią klasyków, kroniką kryminalną i kazirodztwem wszystkich wieków". Gdzieś tam w świecie pojawił się telefon. Fonograf zaczaj utrwalać głos. Szybko rozpowszechniła się żarówka elektryczna. Wkrótce znikną konne tramwaje (w Krakowie wcześniej niż w Warszawie). Upowszechniła się maszyna do pisania. Podobno pierwszy korzystał z niej Bolesław Prus, on też był pionierem cyklistyki. Maszyna do pisania - to było ułatwienie techniczne, które Tadeusz Żeleński, literat, bardzo sobie w końcu upodobał, twierdził, że zwiększa jego wydajność. W Krakowie pojawiły się pierwsze, podskakujące na bruku kiepsko wyresorowane automobile, a w nich kierowcy w hełmach, bo wiatr przy szybkości trzydziestu kilometrów na godzinę miał przeszywać uszy. We wspomnieniach Boya- Żeleńskiego o automobilistach nie ma ani słowa. Miał nie mniej niż dwadzieścia sześć lat, kiedy pierwszy raz w życiu znalazł się w Paryżu. Pół roku wcześniej otwarto tam jedyną na razie linię metra, wieża Eiffla stała już od lat jedenastu. Amerykański inżynier Maxim zastąpił niezgrabne, wielolufowe mitraliezy konstrukcją prostszą i bardziej wydajną: ciężkim karabinem maszynowym. Pisano, że wojna jest już niemożliwa, żaden atak piechoty czy kawalerii nie przedostanie się przez zmasowany ogień tych potworów. Wojna jednak okazała się możliwa, chociaż w przewidywa- . , 31 . ' niach było sporo racji: milion młodych mężczyzn z obu armii padło skoszonych przy twierdzy Verdim, bo generałowie obu stron uparli się, że twierdza musi być w ich posiadaniu, dziś już nikt nie wie dlaczego. Nie znano czołgów, kiedy mały Tadzio bawił się z braćmi ołowianymi żołnierzykami w wojnę. Ani tym bardziej samolotów. Był już młodym lekarzem, kiedy bracia Wright przelecieli kilkanaście sekund swoim dwupłatowcem. Zamieszczono z tego zdjęcie w krakowskich "Nowościach Ilustrowanych". W kilka lat później Bleriot przeleciał nad kanałem La Manche. Mówiono wtedy, że odtąd nie ma już granic i zapanuje powszechne braterstwo. Zwłaszcza, jeśli ludzie nauczą się wspólnego języka, który wymyślił doktor Ludwik Zamenhof. Tadeusz Żeleński zachwycił się potem lataniem, był jednym z pierwszych i najbardziej zapalonych pasażerów wczesnej komunikacji lotniczej - leciało ich kilkunastu na niewielkiej wysokości - potem pisarz pochwalił to w felietonach (Podniebnym tramwajem i Fruwaj-ciel). Marconi zaczął wreszcie próby z falami radiowymi, "Titanic" nadawał już tą drogą sygnały SOS, podczas wojny sztaby już się porozumiewały, choć bardzo licho, drogą radiową. Odkryje dla siebie radio w latach trzydziestych wychowanek poprzedniego stulecia, Tadeusz Żeleński; po przezwyciężeniu pierwszego skrępowania, kiedy czuł się jeszcze nieswojo w zamkniętym studiu, stanie się ono jego ulubionym sposobem komunikowania się z publicznością. NIE BYŁO POLSKI. "Urodzony w niewoli, okuty w powiciu..." chociaż ta niewola, w zaborze austriackim, była posładzana. Nie zapominajmy jednak: własnej państwowości nie było, kariery urzędnicze robiło się u obcych. W Galicji dawało się upust patriotyzmowi w legalnych manifestacjach, mszach, akademiach rocznicowych. Mickiewicz sprowadzony na Wawel. Mickiewicz na pomniku. Dziady poznawał "niestety, w szkole, to jest w owej atmosferze nudy, przymusu i baka- łarskiego komentarza, w której sam bóg poezji, gdyby zstąpił na ziemię, zmieniłby się w kawał marynowanej tektury". Zbiorowe recytacje Konfederatów barskich, w których chłopiec nawet brał udział przebrany za góralczyka. Uczyli się drobiazgowo życiorysu Mickiewicza, życiorysu oficjalnego i świątobliwego, na użytek maluczkich. Parsknął śmiechem, kiedy nauczyciel dyktował, że wieszcz mieszkał przy ulicy Nicolas d'Antin. "Proszę cię, Żeleński, wyjdź" - usłyszał. Pozostał mu jakiś niejasny cień urazy do Mickiewicza. Ale cóż - on 32 sam, po latach, podaje adres (rue Fortunee), pod który przybyli do Paryża nowożeńcy: Balzak i Ewelina Hańska. Prawda, że trochę to co innego: dom, przeznaczony dla Balzaków, był zamknięty, "służący, który go pilnował, oszalał!" Ale adres... adres jest! "Kiedy byłem w szkole - wspomina pisarz w rewoltującym szkicu Mickiewicz a my - budzili we mnie szczerą antypatię owi filareci, filomaci i promieniści, którzy wypisywali sobie jako godło "naukę i cnotę". To są rzeczy, które starsi zalecają młodym, a przeciw którym młodzi się buntują lub sobie z nich kpią; ale żeby młody sam sobie stawiał za ideał naukę i cnotę, to mi się wydawało potworne". Miał lat kilkanaście - zwierza się - kiedy "sobie przeprowadził nader radykalną rewizję Pana Tadeusza: to soplicowskie "centrum polszczyzny* [może przez analogię z tym, co w domu słyszał o szwindlach majątkowych Adolfa Tetmajera, męża cioci Julii - J.H.] budziło we mnie poważne wątpliwości". Uratował Pana Tadeusza w jego oczach... Słowacki, wspaniała oktawa z uwielbianego Beniowskiego ("...To czas się cofnął i odwrócił lica / By spojrzeć jeszcze raz na piękność w dali..."). Nuda i przymus w szkole zamordują najlepsze utwory. "Pierwszy raz odczułem poezję, czytając Heinego, bo nie był objęty programem szkolnym". (Jak płynnie znał niemiecki, skoro potrafił odczuć poezję!...). Ale były też niedzielne spotkania patriotyczne u panny Leontyny Bochenek, która akompaniowała im na klawikordzie, kiedy chórem śpiewali Warszawiankę. Przed nimi bywał u panny Bochenek starszy o kilka lat Wyspiański i jej zadedykował swoją Warszawiankę, kiedy wydał dramat drukiem. Miał lat dwadzieścia, kiedy w Paryżu bracia Lumiere pokazali na ekranie robotnice wychodzące z fabryki, pociąg wjeżdżający na stację, a potem ogrodnika, który sam siebie oblał z sikawki. Nie został kinomanem. Film uchodził najpierw za dziwowisko dla dzieci i prostaków, potem za rozrywkę jarmarczną - i tak rzeczywiście było. Chłopcom zabroniono bawić się z hołotą, słuchać brzydkich słów, nie ma pisemnego śladu, żeby wkręcali się w tłum, gapili się na cyrkowe sztuczki wędrownych akrobatów. Na festyny, do namiotów wróżb, na wenty dobroczynne, podczas których hrabiny kwestowały na rzecz ubogich, szli pod zawsze czujnym okiem dorosłych. Świat był dla nas, młodych, smutny - powtarzał często. I wyliczał: "Naginano ani tenisa, ani dansingu, ani motocyklu, ani flirtu (poza^J^^gpancerzoną w stal & 3 - Błazen - wielki mąż 33 i fiszbin kuzynką)". Pozostawał teatr. Rozładowanie emocji i poznawanie życia. Później, już jako krytyk teatralny, zatytułuje jeden ze zbiorów recenzji właśnie tak: Okno na życie. Teatr - i książki. Był pożeraczem książek (i to mu pozostało do końca, także we Lwowie). Pochłonął Fredrę, którego komplet znalazł u stryja w Grodkowicach; znał go prawie na pamięć, o czym jego polemiści mieli się później, nieraz ku swojemu wstydowi, przekonać. Z braćmi wyrywali sobie "Czas" z kolejnymi odcinkami Ogniem i mieczem - "to była słodka męka, ta rozkosz tak dawkowana" - nie przyszło im na myśl, czupurnym kogucikom, że mogliby to czytać razem. Jako młodzieniec nadal zaczytywał się Sienkiewiczem: "Uwielbiałem go za, Boże odpuść, Bez dogmatu". A jednak, już krytyczny wobec tej powieści, ponownie po nią sięgnął i to wtedy zauważył, ile uroku estetycznego rozterkom Płoszowskiego dodaje to, że ma zawsze pełny portfel. Dzieciństwo upłynęło mu w cieniu Balladyny, współżył z nią blisko, bo ojciec latami komponował według niej operę Goplana. O Szekspirze już wspominaliśmy. Był w domu komplet Wilkońskiego, mógł się pochwalić, że zna jego "ramotki" na wylot. Poza tym czytał wszystko, co czytali chłopcy w tym wieku, wymienił gdzieś Dumasa, J.F. Coopera, na pewno czytał te książczyny, które z angielskiego tłumaczyła najmłodsza z cioć Grabowskich -Zofia (Małe kobietki, Mali mężczyźni itd.). Lalka Prusa. Opowieść dość znana, ale przypomnijmy. Matka, działaczka społeczna, była przewodniczącą Stowarzyszenia Nauczycielek i z tej racji kierowała zakupami do biblioteki. "Pewnego dnia wpadła do nas bibliotekarka [...], z wypiekami na twarzy, podniecona, wzburzona, trzymając w ręku jakieś książki. Zdyszanym głosem rzekła: "Pani prezesowo [nie "pani prezes"! - J.H.], my tego w bibliotece trzymać nie możemy: to jest ohyda! ohyda!". Cisnęła książki na stół: To była Lalka". Rzecz prosta, rzucił się na trzy tomy Lalki i pochłaniał je przez kilka dni. "Byłem nieprzytomny z zachwytu". (I tak oto, dzięki chłopcu, który jej się przyglądał, panna Daniela Mikiewiczówna nie zniknęła w otchłani niepamięci, bibliotekarka trafiła do historii -no, do bardzo specyficznej historii, takiej dla wtajemniczonych, ale jest, żyje na jej kartach!). Wrócił do Lalki po latach, by opowiedzieć o tym spotkaniu w odczycie radiowym Prus w perspektywie czasu. Mówi: "Teraz... 'O ts 34 przerywając lekturę... wyszedłem z domu, aby przejść się trochę". Idąc "szlakiem Wokulskiego" skręcił z Krakowskiego Przedmieścia, gdzie mieszkał, na Karową i skierował się ku Wiśle. Pomyślał, że asfaltowany bulwar "wysadzany drzewami zachwyciłby Prusa. [...] I w naddatku niepodległa Polska, której też Prusowi - o parę lat - nie dane było doczekać". Kiedy to mówił, był rok 1937 - Polska miała przed sobą jeszcze tylko dwa lata niepodległości. Nauczyciel francuskiego, którego nazwiska nie znamy, "sfrancu-ziały Kurlandczyk, z rodziny emigrantów", weteran Legii Cudzoziemskiej, samotnik i mizantrop, podsuwał mu swoich ukochanych klasyków... Ale on był wówczas bardzo modernę - zwierzał się w roku 1927 w odczycie wygłoszonym na Sorbonie po francusku pt. Mes confes-sions - czytał Maupassanta, Bourgeta, Feuilleta, Gypa, rozkoszował się "powieścią z wyższych sfer". Podaje tytuły: Okrutne zagadki, Kłamstwa, Nasze serca, Serce kobiety etc. Uznanie dla Maupassanta będzie, słusznie zresztą, trwałe; wzruszy się, kiedy w parku Monceau natknie się nieoczekiwanie na jego pomnik. "Trzynastoletni smarkacz [wyznaje w odczycie - J.H.] - umaza-ne ręce i podarte spodenki - w wyobraźni mieszkałem w wykwintnych garsonierach "światowców" i w marzeniach okrywałem pocałunkami gorące i smukłe ciała czarodziejskich "mężatek", które po godzinie rozkoszy wymykały się dyskretnie, zostawiając za sobą smugę perfum; [...] odkładałem książkę z wypiekami, z daremną czułością w duszy..." (Zdaje się, że mamy tu delikatnie zaszyfrowane wspomnienie rozkoszy onanistycznej). Heine - w oryginale, po niemiecku. Warum sind denn die Rosen so blass - cytuje z pamięci - O sprich, mein Lieb, warum? "Przepraszam za niemczyznę - dodaje we wspomnieniu - ale mógłbym tak Heinego mówić godzinami, mimo że go nie miałem w ręku od wielu dziesiątków lat". Kiedy był sam, kiedy był skazany na czekanie, "mówiłem sobie półgłosem wiersze, najczęściej Heinego lub Słowackiego". Bo ten rzekomy cynik, trzeźwy ironista, był sam na sam ze sobą żarliwym lirykiem, tak właśnie przeżywał świat. I potem jego własne wiersze, których delikatna, nieśmiała liryczność będzie zawsze tuszowana przez żart, autoironię - mają wyraźnie piętno heinowskie. Kiedy mu później zarzucano, że nie widzi literatury poza klasykami francuskimi, ripostował, ku zaskoczeniu "specjalistów", że całe- 35 go Dostojewskiego ma za sobą. ("Boże ty mój - wzdycha w ruskim zaśpiewie - nie zawsze było się zgniłym zapadnikiem"). Biesy czytał z osiem razy, wciąż wracał do Idioty ("najpiękniejsza powieść świata"), wspomina Wieś Stefańczykowo i jej mieszkańców, odkrywając w tym opowiadaniu pokrewieństwo ze Świętoszkiem Moliera. "Kochał się" w demonicznych kobietach Dostojewskiego: Nastazji Filipownie, Gruszeńce, nieszczęsnej Sońce Marmieładównie. Czytał te książki po francusku, ale kiedy rozczula się nad Łagodną, odezwie się tytułem rosyjskim: "I jeszcze ta Krótkaja! Ach, ta Krótkaja!". Nie znał rosyjskiego, ale wystarczył słuch językowy, wrodzona muzykalność, by przyswajać sobie na wyrywki ruskobrzmiące zdania. Dostojewski - a także Schopenhauer i literatura skandynawska. Świat jego młodości był smutny, "toteż dla inteligentnego młodzieńca najskrajniejszy pesymizm był obowiązujący. Życie było tymi kwaśnymi winogronami, o których mówiło się co tylko można złego. Parerga und Paralipomena Schopenhauera leżały wówczas stale przy moim łóżku...". Strindberg i w ogóle mroczna, północna literatura skandynawska była jak znalazł, padła na "wdzięczną glebę". Znamienna uwaga: "Nienawiść kobiety, jaką zieje ta literatura, była dla naszych umęczonych twarzy maską, pod którą kryły się szalone marzenia i słane gdzieś w próżnię pieszczoty". Więc czytali na zabój te wszystkie Znużone dusze i Tańce śmierci (ich dalszy ciąg możemy znaleźć w nastroju niektórych filmów Bergmana). "Od tego czasu - zwierza się dalej -poznałem kilka miłych kobiet i kilkanaście ładnych książek; nie łudzę się, abym szczególnie zmądrzał, ale nauczyłem się bodaj rozumieć, że prawdziwą mądrością życia może być uśmiech, a zgrzyt może być tylko jego pół- i ćwierćmądrością". Upominanie się o prawo do uśmiechu i szczęścia, wbrew nienawistnikom i czcicielom ponurac-twa - stanie się główną kampanią jego życia. Miał lat kilkanaście, kiedy poznał Baudelaire'a. Egzemplarz znalazł na biurku Kazimierza Tetmajera, początkującego naówczas poety, swojego kuzyna, syna cioci Julii. "Uderzył mnie tytuł Les Fleurs du mai (Kwiaty zła), tajemniczo odpowiadający mojemu stanowi ducha". Baudelaire, poeta krakowski - określił to w późniejszym szkicu. "Chłonąłem w zachwycie [...] wszystkie upajające trucizny. Znajomość była zawarta. Sztama. Na kilka lat Baudelaire stał mi się nieodłącznym, stał się wcieleniem poezji". Przeżywając swój mło- 36 dzieńczy Weltschmerz, "rozpaczliwie obchodząc w kółko śpiący już Kraków, smagany drobnym deszczem", mamrotał słowa "nasycone wonią mgły błotnistej" (to już Baudelaire). Kuzyn Kazimierz, starszy o dziewięć lat, użyczył mu też swojego Don Juana Byrona, ulubioną lekturę w przekładzie Porębowicza. Egzemplarz upstrzony był przez kuzyna-poetę znakami i wykrzyknikami, co świadczyło o zaufaniu do Tadeuszka. Przez cztery lata, "między czternastym a osiemnastym rokiem życia [byłem] towarzyszem włóczęg górskich Kazimierza Tetmajera... dla którego powziąłem fanatyczne uwielbienie". Trudno wyobrazić sobie lepszego przewodnika po tajemnych, najbardziej niedostępnych ścieżkach Tatr niż przyszły autor Skalnego Podhala. Był śmiałym taternikiem, a Tadeusz, czasem bardzo się bojąc (jak uczciwie przyznaje), lazł za nim wszędzie, gdzie było trzeba. Jest oficjalne tatrzańskie świadectwo, że Kazimierz Tetma-jer i Tadeusz Żeleński, w towarzystwie góralskich wspinaczy, jako pierwsi osiągnęli szczyt Staroleśnej. Było to w sierpniu 1892 roku, zaraz po maturze Tadeusza, miał wtedy lat osiemnaście. Kazimierz lubił go (o czym świadczą jego listy do matki), Tadeusz sądzi, że to dlatego, że "umiałem słuchać i umiałem szanować jego milczenie, i smucić się z nim, i błaznować po trosze dla jego rozrywki". Ale pewnie i dlatego, że chłopiec był "fenomenalnie inteligentny", jak zapamiętał młodzieńczy przyjaciel, a potem zaciekły oponent, Adam Grzymała-Siedlecki. Dla samego Tadeusza to giermkowanie, jak to nazywa, poecie, który wkrótce wybije się na czoło, stanie się modny i podbije serca czytelniczek swoimi erotykami ("Lubię, kiedy kobieta..."), otóż dla przyszłego Boya było to "cudowną przygodą... nieoszacowanym i darowanym przez los rozszerzeniem skali i wrażeń. Z zachwytem przechodziłem kurs żrącego pesymizmu, który tak oczyszcza serce dziecka". (Nie mogło, oczywiście, zabraknąć pobłażliwej autoironii). Potem odpłynęli daleko od siebie. Najpierw, kiedy w Krakowie pojawił się Przybyszewski i gwiazda Tetmajera zaczęła blaknąć: poeta uznał kult Tadeusza dla "tamtego" za zdradę. Później, gdy Tetmajer zaczął osuwać się w obłęd, Tadeusz z przyjaciółmi chcieli go leczyć -było to podczas wielkiej wojny - starali się go umieścić u znajomego lekarza w zakładzie, Kazimierz krzyczał, że to spisek, że chcą go otruć, a przywódcą spisku jest "Boy". Budził się czasem z tej ciemno- 37 ści, tworzył nawet, by znowu w nią zapaść. "Cofnął się w jakąś mroczną głąb - pisał Boy we wspomnieniu pośmiertnym - chodził po świecie daleki, wszystkiemu obcy". Tadeusz Żeleński był we Lwowie, kiedy w roku 1940, z kilkumiesięcznym opóźnieniem, dotarła do niego wiadomość o śmierci Kazimierza Tetmajera. Przejęty tym zgonem, o którym we Lwowie Polacy nie wiedzieli, zamieścił wspomnienie w "Czerwonym Sztandarze". W pruderyjnym, nastawionym na propagandową nudę dzienniku pisał o wierszach, "które swoją zuchwałą zmysłowością zelektryzowały poezję polską". I jeszcze, że "cała niemal młoda poezja ówczesna wyszła z niego - męska i żeńska, bo odzewem na jego kuszące szepty ("Mów do mnie jeszcze...") stała się obudzona liryka niewieścia". I że autor Na skalnym Podhalu, które jest arcydziełem, będzie zawsze czytany. Zostanie też po nim kilkadziesiąt wierszy o krystalicznej polszczyźnie. Tak pisał Tadeusz Żeleński w sowieckim Lwowie... Jeszcze jednego pisarza nie wolno nam pominąć: to Anatol France. Ogród Epikura, Poglądy księdza Hieronima Coignarda, Gospoda pod Królową Gęsionóżką - to były, stwierdzają zgodnie pamiętnikarze, te dzieła, których zuchwałości podniecały rówieśników Tadeusza. Czytał France'a, jak całe jego pokolenie, "aż do opilstwa". I chociaż po dwudziestu kilku latach "nie zawsze odnajduję dawne entuzjazmy, mam wrażenie - broni swojej lektury - że mimo swego "nihilizmu" ksiądz Hieronim Coignard był dobrym mistrzem". A oto dlaczego: "Życie aż nadto uczy codziennie człowieka niezłomnie wierzyć w to, co mu wygodnie, ku czemu prą go jego interesy lub namiętności; filozofia tedy, która uczy go wątpić, jest zbawienną i ludzką nauką". To książki. A życie? Owo przyziemne, ordynarne życie? Nie udało się troskliwym rodzicom odgrodzić od niego Tadeuszka tak, jakby sobie życzyli. Zbliżył się do niego dość nieoczekiwanie, bo właśnie w szkole. Miał wtedy lat dwanaście, był w trzeciej klasie, surowo chowany, na ogół grzeczny. Ale pozwólmy mówić jemu - nikt tego nie opowie lepiej niż on sam: "[...] Uczyłem się dobrze. Ale miałem jedną właściwość, która mi została: byłem błazen. Muszę powiedzieć, że cieszyłem się u profesorów dużą bezkarnością, podobną do tej, jakiej zażywają błazny na dworach królów". Przebrał widać miarę, skoro "jednego razu gospodarz klasy, nie mogąc dać sobie ze mną rady, przeniósł mnie za karę do ostatniej ławki [...]. Ta 38 ostatnia ławka była zamieszkała przez recydywistów, chciałem powiedzieć repelentów, chłopów niemal pod wąsem, których bał się niejeden młodszy profesor". Otóż te dryblasy przyjęły go serdecznie, "stałem się ich ulubieńcem". Był to dla niego "jak świat z bajki; działy się tam rzeczy, o których bym nawet nie przypuszczał, że istnieją [...]. Co się tam działo! Na godzinie religii i polskiego, a często i na innych, draby rżnęły w karty, w scyzoryk, organizowali biuro loterii, aby wyłudzać pieniądze z naiwnych". Jeden był pomocnikiem klakiera, inny, "już pod wąsem", handlował biletami na galerię. On odrabiał im zadania, podpowiadał jak rutynowany sufler, a oni dzielili się z nim - doświadczeniem. No i językiem, pisarz o tym nie wspomina, bo to rozumie się samo przez się, że poznał tajniki polszczyzny, o której nie miał pojęcia, a które przydały się autorowi Słówek i tłumaczowi Rabelais'go. Kiedyś wzięli go ze sobą na wódkę, do handelku pana Bochnaka przy ulicy Szpitalnej. "Był to szynk podrzędnej klasy, dorożkarski, z blaszaną ladą, z wyziewami spirytusu". Wchodzili dorożkarze, nalewano im z reguły z dwóch flaszek: "Kwaśna z mocną", "Ojciec z matką". Albo: "Szpagatówka w kratkę". "Zakrztusiłem się solennie przy pierwszym "Ojcu z matką", drugi poszedł gładziej; jakich wrażeń doznawałem, nie podejmuję się zanalizować; sądzę, że przeważało uczucie męskiej dumy". Ale chłopiec nie stracił poczucia rzeczywistości. Wybiegł na ulicę. Kręciło mu się w głowie. "Latarnie naftowe miały tęczowe koła, ludzie przesuwali się jak cienie. Biegłem z bijącym sercem przez tę mgłę". To w tym felietonie Pierwsza wódka określił siebie, wspominając "szkraba pędzącego przez ulice" jako "pijane dziecko we mgle". Używane i nadużywane, stało się w końcu pojęciem obiegowym, oddzieliło się od autora. A to był on, ten chłopiec błądzący w fantastycznym zamglonym świecie, on, syn państwa Żeleńskich. Dotarł wreszcie do matury. Przełożył pisemnie (jak to skrupulatnie wylicza dr Stanisław Sterkowicz w swojej cennej pracy o Boyu-lekarzu) tekst łaciński na polski, tekst polski na łacinę i jeszcze coś z greki na polski; napisał pracę z historii literatury polskiej po polsku i z niemieckiej po niemiecku; rozwiązał zadania z algebry i trygonometrii. 17 czerwca 1892 roku Komisya wpisała do świadectwa "Żeleńskiego Tadeusza Kamila Marcjana, urodzonego... w Królestwie Polskim" "uchwałę" (tak to się 39 nazywało): "dojrzały". Mamy, dzięki skrzętności dr. Sterkowicza, odpis tego świadectwa przed sobą. Stopnie bardzo dobre i dobre, tylko z niemieckiego "dostateczny", co trochę dziwi, kiedy się pamięta o tym, jakie było spoufalenie maturzysty z dziełami Goethego, Schil-lera i Heinego. Wojciech Natanson ma chyba rację przypuszczając, że przekorny uczeń zadarł jakoś z nauczycielem. Był rok 1931, Boy-Żeleński kończył lat pięćdziesiąt siedem, kiedy, z okazji recenzji ze sztuki Kazimierza Łęczyckiego Sztuba, dawny abiturient gimnazjum Nowodworskiego (czyli św. Anny) przypuścił swój pierwszy atak na maturę. "Można by mniemać, że matu-r a to jest jakiś samoistny organizm, obdarzony zachłannym imperializmem. I wielki polityk. Pozwala się atakować głośno, a tymczasem dokonywa coraz to nowych aneksyj po cichu". Przemyślenia wieku dojrzałego nakładają się chyba na wspomnienia przeżyć własnych, kiedy pisze: "...wszyscy są w cichej zmowie: uczniowie, woźny, nauczyciel, dyrektor i wizytator. Kogóż się tedy oszukuje, skoro wszyscy są w spisku? Maturę". Matura dawała, według kodeksu pojedynkowiczów (Boziewicza) patent na honorowość, coś w rodzaju indygenatu, miało się prawo stanąć wobec przeciwnika z pistoletem w dłoni. "Tak więc... słuszne zatem jest, aby dla patentu na honorowość, dozwolone były czyny niehonorowe". I wszystko to, pisze, spotyka młodego człowieka w najtrudniejszym okresie. "Doprawdy, dziecko ma końskie zdrowie, że wytrzyma to wszystko". Nie musiało więc to być takie łatwe przeżycie, jak wynikałoby z suchego zapisu "Komisyi". W pół roku później pisarz ponowi swój atak, tym razem w artykule Burżuazyjne szlachectwo. "Jak orężem szlachectwa była niegdyś szabla, tak orężem mieszczaństwa stała się "inteligencja", wykształcenie". Gdyby tak formalnie do tego podchodzić, to "ani jeden z marszałków Napoleona nie mógłby zostać nawet porucznikiem. Sam Murat - berajter cyrkowy, a potem król Neapolu - byłby w austriackim wojsku co najwyżej feldfeblem "na zupę"". Edukacja jego czasów miała coś bardzo arystokratyczne-g o przez pewną bezużyteczność tych studiów. Zarazem "coś pluto-kratycznego i kastowego, przez kosztowność studiów". Toteż "żaden książę tak nie gardził "prostymi ludźmi", jak radczyni Dulska, to ucieleśnienie tryumfującej burżuazji". 40 Przykład z austriackiego wojska: "dystans między oficerem a żołnierzem [...] był co najmniej taki jak w dawnych feudalnych czasach". Tylko że tym razem nie był to szlachcic i poddany, ale często dwaj koledzy, "różniący się nieraz tylko tym, że jeden posiadł bez zarzutu arkana gramatyki greckiej, a drugi zrobił o jeden za dużo błąd w aorystach. [To coś z gramatyki starej greki - J.H.]. Za to jechał wagonem na "6 koni 40 ludzi"!". Nie jest, oczywiście, tak, by godził się na dominację ludzi pozbawionych wykształcenia. Wnioskuje: "Oddzielić to, co w wykształceniu i jego atrybutach posiada istotną celowość społeczną, a co w nim jest przeżytkiem, pokraczną imitacją dawnej szlachetczyzny...". I tak kończy: "Podnoszenie godności człowieka, godności wszelkiej pracy, a nie poniżanie jej sztucznymi różnicami. [...] Jeden będzie specem od bakteriologii, drugi od malarstwa pokojowego, inny od zakładania dzwonków elektrycznych, inny od filozofii... to kwestia ich talentów, ochoty i wyboru. Ale nie ma tu miejsca na żadne przepaści społeczne. Światła, szacunku, chleba i mydła dla wszystkich. A z reszty można się uśmiać". Ktoś może zauważyć, że ta pointa, aczkolwiek piękna, jest nazbyt optymistyczna. "Reszta" niesie ze sobą tyle konfliktów i dramatów, że nie można się z niej uśmiać. Bardzo by się zdziwił, nawiasem mówiąc, Boy-Żeleński, gdyby mu powiedziano, że kult papierka wróci ze wzmożoną siłą - gdzie? - w Polsce zwanej ludową. Bo będzie namacalnym znakiem awansu społecznego, zwłaszcza tych, co wyszli ze wsi. A cóż, dopiero tytuły magisterskie!... To była wielka fabryka "kwitów na mądrość", która często zastępowała, ba, upokarzała rzeczywiste zdolności i wiedzę, ale niesformalizowane. Co się tych magistrów, "dochtorów", docentów takich i siakich - ilu autorów prześmiesznych prac namnożyło! I ci, którzy zacinając zęby dochrapali się dyplomów magisterskich, bardzo zazdrośnie bronili swojego prawa do reprezentowania "inteligencji". I posad. Bronią też zdobytego języka, tych kilkunastu słów z żargonu socjologiczno-prawne-go, bardziej zaśmiecającego język polski niż czyni to słownictwo rynsztokowe. Znalazł się nawet profesor, który opracował projekt prawa prasowego, zastrzegającego pracę w dziennikarstwie dla osób z wyższym wykształceniem. O mało a zaczęto by to rozpatrywać poważnie w Iz- 41 bie! Ależ w ten sposób największe tuzy dziennikarstwa miałyby zamknięte usta. Twain, London, Górki, Kisch, Żeromski, Malraux - czy ja wiem, kto jeszcze? (O sobie przez skromność nie wspomnę). Ba, nawet tacy pisarze jak Lew Tołstoj czy Tomasz Mann, wielcy erudyci, nie ukończyli studiów, bo ich nudziły. A Czechów i Boy - czy mieliby prawo pracować w "Życiu Warszawy", skoro ukończyli medycynę, a nie uczęszczali na kolokwia dziennikarskie u tego profesora? Na szczęście, zdrowy wybuch śmiechu nie dopuścił do rozpatrywania tego projektu. Życie toczy się dalej. W tym świecie geniusze komputeryzacji, bez formalnych studiów, trzęsą sferą finansów. Zabrania się uprawiania medycyny bez stosownego dyplomu - i tak być powinno. Ale o tym, kto jest dziennikarzem, kto naczelnym redaktorem, nie decyduje ustawa, ale talent - i właściciel pisma, czyli ten, kto płaci. Taka jest rzeczywistość. A z reszty można się uśmiać - mimo że konkluzja ta nadal pozostaje nazbyt optymistyczna. IV ZMARNOWANY CHŁOPIEC "... nie bardzo wiem czemu, ukończywszy w Krakowie gimnazjum, znalazłem się na medycynie. Może to były sugestie nie tak dawnej jeszcze epoki pozytywizmu, że wszelkie studia nad człowiekiem trzeba zaczynać od początku, od krajania trupów". To wyznanie, zawarte w odczycie, z którym w latach dwudziestych objeżdżał Polskę (Jak zostałem literatem), jest efektownym uproszczeniem dla publiczności tłoczącej się w sali. Powodów, dla których Tadeuszek - jak nazywał go kuzyn, Kazimierz Tetmajer - wybrał, ku zaskoczeniu najbliższych, medycynę, było więcej. Co miał ze sobą robić? Ojciec, w jego wieku, był już naznaczony talentem muzycznym. Starszy brat, Stanisław, od roku studiował na politechnice - będzie architektem. Tadeusz miał wrażliwość poetycką, niewątpliwe zdolności: na użytek własny, jak się zwierzył, przetłumaczył sonet Baudelaire'a Brumes et Pluies; "Kocham was, nasycone wonią mgły błotnistej / Późna jesieni, wiosno; serce moje w mglisty / Spowiwszy całun kładę na wilgotne mary..." itd. - to jego! Ale co to znaczy - mieć "zdolności"? Jaka przyszłość go czeka? I o czym miałby pisać ten młody człowiek - bez doświadczeń, bez życiorysu? W Krakowie (opowie w szkicu Kariery) przed młodym człowiekiem po maturze otwierały się właściwie trzy drogi: prawo, filozofia lub medycyna. "Prawo" - w praktyce znaczyło zostać urzędnikiem; "filozofia" - nauczycielem gimnazjalnym. Pozostawała medycyna - "powszechny rezerwuar niespokojnych duchów". I wielka niewiadoma. Można było pomarzyć. O "wytwornych pacjentkach", albo, będąc chirurgiem, o "ocaleniu życia młodej milionerce, która połknęła bry- 43 lantowy guzik", i o zaślubieniu jej. Społecznik, jakiś doktor Judym, mógł sobie pomarzyć o reformach socjalnych. Ktoś o bardziej awanturniczym usposobieniu "może - wspomina po latach z lekka błaznując - być lekarzem marynarki i objechać cały świat albo zostać lekarzem kąpielowym i też ob... Przepraszam, wyrwało mi się". Studiowanie medycyny przydawało młodemu człowiekowi pewnej tajemniczości. Bo tamte wydziały - "to po prostu dalszy ciąg gimnazjum, książki i skrypta, tutaj kościotrup w pokoju, ku przerażeniu kuzynek, krajanie trupów, wdzieranie się skalpelem w sam rdzeń istnienia... Mały Faust. Pozytywizm podawał tu sobie ręce z romantyzmem". "Bo u nas - stwierdzi raz jeszcze - i pozytywizm był tylko formą romantyzmu". Ale jest jeszcze jedno wyznanie: o wpływie pewnej osobowości. Był to trzydziestoletni już wtedy student medycyny, korepetytor młodszego brata, Edziuli, Stach Szczytnicki, "ciężko przebijający się przez życie, ale pełen animuszu i humoru, zdolny i inteligentny". "To on głównie spowodował, że wstąpiłem na medycynę. Tak dosadnie wyrażał się o wszystkich "metafizykach" (termin najwyższej wzgardy, którym ten pozytywista obejmował wszystko, co nie było "przyrodą"), tak ciepło umiał opiewać piękno medycyny, że mnie, hamletyzującego wówczas młodego durnia, zdecydował". Musiała to być nie lada osobowość, skoro "hamletyzujący młody dureń", przekorny z natury, uległ jego elokwencji. Ale czy w samej "przekorności" Tadeusza nie leży dodatkowy klucz do tej zagadki? Medycyna, fizjologia, studia nad naturą - na przekór sztuce, kultywowanej w domu, na przekór tym wszystkim natchnionym artystom, którzy ojca otaczali!... Nie ma ani słowa o tym w zwierzeniach pisarza, ale jest aluzja - że wszystkich zaskoczył. Sprzeciwu jednak nie było. Pozytywizm pożeniony z romantyzmem - charakteryzował przecież matkę, wychowanicę "Narcyssy". Stach Szczytnicki kariery nie zrobił, chociaż został lekarzem okrętowym i ożenił się. Kiedy Tadeusz po latach odszukał go w Trieście, przeraził się ruiną tego człowieka, domyślił się od razu w czym rzecz: "morfinista w ciężkim stadium". Wkrótce potem dowiedział się, że "Szczyt" umarł na okręcie: "ciało jego - według marynarskiego rytuału - wrzucono do morza gdzieś na oceanie". 44 Dość szybko młody człowiek zorientował się w pomyłce (jak zwierza się w tym samym odczycie), ale nie zrezygnował. Pewnie zagrała ambicja. W ciągu pierwszych lat studiów zaliczał wszystko zgodnie z programem, nie z jakąś wysoką notą, ale zawsze za pierwszym podejściem. Zdążył też, jako osiemnastolatek, zaliczyć wojsko: przez pół roku był w 13 pułku piechoty (różowe wyłogi) Jednorocznym ochotnikiem" (z którą to nazwą oswoiły nas Przygody dobrego wojaka Szwejka Haska). Poznał musztrę, broń, regulaminy, służbę wartowniczą. Było to wojsko dosyć ulgowe, mógł mieszkać w domu, poza służbą chodzić w cywilu. Zwolniony z wojska w stopniu starszego strzelca - nie był więc ofermą. Z jego wynurzeń nie dowiadujemy się, czy strzelał i jak strzelał. Przypomina się Marcel Proust, starszy o trzy lata, który także odbywał, z grubsza w tym samym czasie, służbę jednoroczną i ukończył ją z lokatą przedostatnią. Zawsze mnie intrygowało, kto to był ten z lokatą ostatnią, żołnierz słabszy od Marcela i pewno nieszczęśliwy. Proust zresztą sobie swój pobyt w wojsku chwalił... Dla młodego wrażliwego chłopca studia medyczne mogły być wstrząsem. Jeszcze w roku 1936, a więc w czterdzieści lat później, będzie wspominał ten przeskok od "troskliwego domowego wychowania" do tych "spelunek naukowej nekromancji" - ze zgrozą (szkic Królik). "Dostaje się atlas anatomiczny, w którym przede wszystkim ściągają jego [chłopca] uwagę kolorowe (przesadnie) genitalia... Starzy medycy popisują się przy nim brutalnością niby marynarze przy przepływaniu równika..." W prosektorium - "nagie zwłoki kobiece w najokropniejszych pozach". Śmierć - nie jako nirwana, nie jako przejście do lepszego ze światów - ale jako martwota, trup do preparowania, "który rzadko był trupem młodej i pięknej kobiety, jak stale bywa w powieściach". Studia prześladują go po latach jako koszmar. "Z jednej strony popisywanie się tężyzną, afektacja nicnierobienia sobie z największych obrzydliwości (kosztowanie językiem moczu, jedzenie bułki z szynką przy preparowaniu trupa irp.), z drugiej - paroksyzm wojującego materializmu, cynizm, któremu spłoszona rodzina nawet nie próbowała się przeciwstawić". Kiedyś stary profesor, "wszedłszy znienacka do prosektorium, spostrzegł, że jakiś żartowniś [...] wetknął papierosa w przyrodę kobiecego trupa". Profesor wyszedł wzburzony i przed 45 wykładem drżącym ze zgrozy głosem napiętnował ten postępek. - "Panowie - rzekł - lekceważcie, panowie, wszystko, ale szanujcie, panowie, części rodne". Koszmarne jest wspomnienie o tym, jak oni, studenci, wieszali królika, którego chcieli spreparować, żeby studiować przewód pokarmowy, królik zaś w żaden sposób nie chciał umrzeć. Wreszcie go dobili i zaraz okazało się, że cała ta męka była niepotrzebna -zapomnieli na śmierć (na śmierć królika), że jest on zwierzęciem trawożernym i jego układ pokarmowy jest inny niż człowieka. Zawstydzeni, przestali się znać. Toteż nic dziwnego, że "na żadnym wydziale tyle młodzieży się nie wykoleiło, co na medycynie". Dziesiątki lat później, recenzując błahą, ale sympatyczną sztukę W cukierence Molnara (tak, tego od Chłopców z Placu Broni) wspomni, jak profesor fizjologii Napoleon Cybulski, europejska sława, poinformował ich, że "prężność kobiecej maciczki jest taka, że kiedy ją wyciąć i położyć na bruku, może po niej przejechać wóz naładowany kamieniami" - bez uszkodzenia. "To wiele tłumaczy" - dodaje recenzent ze śmiertelną powagą. Kiedy i jak odbyła się inicjacja erotyczna Tadeusza, nie wiemy. Ten "najbardziej otwarty z pisarzy polskich" (jak napisze o nim Wacław Borowy) na ten temat był wzorowo dyskretny. A mielibyśmy ochotę dobrać mu się do skóry, jak on dobierał się swoim klasykom. Czy informacja, że studenci medycyny "byli postrachem domów publicznych", dotyczy także jego? Niekoniecznie. A co sądzić o takim początku recenzji (ze sztuki E. Yajdy, Fata morgana, rok 1925): "Chcę wierzyć, że każdy czytelnik znalazł w dziewiętnastym roku życia swoją kobietę trzydziestoletnią (może być ciotka), która wprowadziła go z powodzeniem w misteria uszlachetnionej miłości". To mógłby już być jakiś trop, tym bardziej że wzmianki o dobroczynnej w tej mierze roli ciotek pojawiają się jeszcze co najmniej dwukrotnie. Ale mogło to też być spostrzeżenie pilnego (i pobłażliwego) obserwatora obyczajów. Jego ciotki, ze względu choćby na daty ich urodzenia, są poza wszelkim podejrzeniem. (Nie można wykluczyć cudzej ciotki). Tyle wiemy, że pierwszą miłość swego życia przeżył w Krynicy. Zwierzył nam się z tego recenzując Klub kawalerów Bałuckiego (1923). "Ten "kurhauz" wiernie odtworzony przez Drabika jest czarujący. [...] Kiedy podniosła się kurtyna, zdrętwiałem; miałem uczucie, że 46 słyszę szmer fontanny, skrzypienie żwiru na ścieżce i że lada chwila z tego jasno oświetlonego budynku wybiegnie ku mnie pod ciemne drzewa panienka w białej muślinowej sukience. I wybiegła... panna Lenerówna. Bardzo miła osóbka, ale to już nie to". Tak to recenzencka wizyta w teatrze, można rzec "służbowa", pozwala na chwilę odzyskać czas utracony. I przekazać go nam... Miał urok, ten student medycyny, był lubiany w rodzinie, której zresztą okazywał wiele serca. Konflikty dzieciaka z surowym ojcem chyba ustały: w każdym razie Tadeusz był lojalnym i zapobiegliwym synem. Kiedy Władysław Żeleński przygotowywał koncert ku czci Matejki, syn zajmował się propagandą, afiszami, przyśpieszał sprzedaż biletów. Zdaje się, że był ulubieńcem cioci Julii, którą obdarzał czułością i chętnie rozśmieszał. Po śmierci męża przeniosła się do Żeleńskich i karmiła syna-poetę plotkami o Tadeuszku. Mniej o nim pisze w listach do siostrzeńca matka Tadzia, pani Wanda Żeleńska, przynajmniej w tych nielicznych, które się zachowały. "Tadeusza zapędzam, by do Ciebie pisał, ale zleniał, najpewniej z powodu karnawału [luty 1896 roku - J.H.], a teraz z powodu nauki, do której się zabrał". Obiecuje przejrzeć z "Tadziem" jakieś weksle i załatwić je wedle woli Kazimierza. Poeta jest sławą rodzinną, dumą cioci Wandy i kuzyna Tadeusza, oboje przekazują mu "przecieki" od jurorów konkursu "Czasu" na nowelę: mówią, że "Twoja nagroda, Kaziu, jest pewna. Masz talent dany od Boga" - pisze pani Wanda, która chyba zawsze musi się kimś entuzjazmować. Z satysfakcją donosi Kazimierzowi do Zakopanego, że jej najstarszy, Staś, "zdał egzamin z encyklopedii inżynierii, co się liczy do cudów karnawału". Pojęcia nie ma, że ten leń Tadzio, jej średni syn, ma talent jak dynamit. Wystarczy iskry... Inaczej niż własna matka sądzi o swoim kuzynie Kazimierz Tetmajer. Wkrótce po swoich "poezyj serii drugiej", chodzący już w sławie poeta wyróżnia "Tadzia Żeleńskiego" i szczerze podziwia. Nazywa tego dziewiętnastolatka (w liście do Ferdynanda Hoesicka) swoim "jedynym druhem po duchu". Dedykuje mu sztukę Sfinks. Poeta przeniósł się na pewien czas do Warszawy. Tadeusz go odwiedza, poprzedzony, jak donosi Kazimierz swojej matce, jego "reklamą". "Żal mi bardzo, że Tadzio tak był tu krótko, i że tak mało z nim rozmawiałem". Lubi go, wyznaje, choć mu jakąś aktualną "Zosię bałamucił". Tadeusz pisuje wiersze, znajomi Kazimierza donoszą mu, że jeden 47 z nich "pyszny". "Istotnie - czytamy w liście do Hoesicka - jak na 19 lat zdumiewająca dojrzałość i bajeczny talent". W lutym 1895 roku ukazały się w tygodniku "Świat" cztery sonety Tadeusza Żeleńskiego. Ujrzawszy je w druku, autor tak się zawstydził (według zwierzenia w liście do K. Czachowskiego, napisanym czterdzieści lat później), że "na lata mnie to wyleczyło z pisania". Klął się, że traktował te "sonety" (cudzysłów autora listu) jako ćwiczenie rymotwórcze i że to Kazio zaniósł je redaktorowi Sarneckiemu do "Świata". Z innych źródeł można sądzić, że to Tadeusz sam, co prawda namówiony przez Kazia, wiersze zaniósł. Zaniósł czy nie, istotne jest co innego: to, że potrafił być aż tak samokrytyczny. Mógł łatwo uchodzić za poetę fastrygując, jak tylu innych, a może i z większą zręcznością, wiersze "na sosie, jaki był wówczas modny" - jak pisał w tymże liście. Może warto przyjrzeć się fragmentowi sonetu Marzenie, zbudowanego zresztą nieskazitelnie. Poeta marzy... o śmierci. Myśl o śmierci... ach. Ileż w swoich głębiach mieści Uroków i przerażeń wieczysta krynica Uczuć drażniących, co swym nektarem nasyca Duszę znużoną życiem bez celu i treści. Nie czuć - nie istnieć - nie żyć... Słyszy się tu echo hamletowego to die... to sleep..., ale Hamlet miotał się w rzeczywistej rozterce - miał pomścić śmierć ojca, mógł uciec przed tym zadaniem w niebyt, w sen wieczny - podczas gdy tu, jeśli przez chwilę przyjąć, że jest tutaj coś więcej niż dań złożona modzie, mamy znużenie młodzieńca, który nie bardzo wie, po co studiuje, "bez celu i treści". Czytając wiersz w druku dostrzegł pewnie Tadeusz, ku swojemu zawstydzeniu, obowiązujące wówczas "nektary" i "wieczyste krynice" i "duszę znużoną". Dalej jest "mistyczna muzyka", ale także - chwała debiutantowi! - zmysłowość doznań: "Czuję dotknięcie ręki jedwabistej, miękkiej". A kiedy wreszcie wymarzona śmierć wycisza "myśli, pragnienia i lęki", "dziwna rozkosz mnie przenika". Ta "dziwna rozkosz" (modne rozpłynięcie się w "nirwanie") mogła sprawić przykrość autorowi, który był studentem medycyny, kuł na pamięć osteologię i zaliczał kolejne egzaminy. 48 Ci, którzy pamiętają go z tamtych czasów, zawsze podkreślają, że był milczkiem. Umiał słuchać nasępiwszy zrośnięte czarne brwi. Rzadko się odzywał. Kiedy zgrał się w karty do nitki, wspomina Alfred Wysocki, przysiadał się do ich stolika u Turula - i milczał, jak zaklęty. Bo był graczem - i to przez wiele lat. "Za okoliczność łagodzącą niech mi posłuży rozdwojenie duchowe", spowiadał się w felietonie Czysta poezja (czysta poezja - to właśnie hazard). "Skazany na obkuwanie podręczników medycyny, od których myśl mi uciekała, a broniąc się przed oblegającymi mnie zainteresowaniami umysłowymi [...], nie umiałem znaleźć innego rozwiązania, jak tylko chowając głowę jak struś... do domów gry". Bo to fałsz - napisze w innym miejscu (Znaszli ten kraj) - ten "często spotykany komunał, że wszelka zdatność czy powołanie muszą sobie wcześniej czy później znaleźć drogę. To jest tak, jakby powiedzieć, że każde ziarno musi wzejść, bez względu na to, czy padnie na asfalt czy na glebę. Całkiem przeciwnie, jestem przekonany, że świat jest pełen ludzi, którzy nie odnaleźli siebie samych i którzy cierpią często nie wiedząc od czego". Tak jak jego młodszy brat, zwany Edziulą, niezrealizowany artysta, który skończył samobójstwem. Graczem był, jak twierdzi, nieszczęśliwym - na szczęście, "bo gdybym, na nieszczęście, był szczęśliwym, obawiam się, że byłbym został przy tym zajęciu". Kiedy czuł, że się odegra (a któryż gracz tego nie czuje?), a nie miał już pieniędzy, szedł do redakcji "Czasu" na św. Tomasza, w której miał zwyczaj przechowywać zaskórniaki, albo, gdy i tych zabrakło, drałował milę do Bronowic, czasem przez błoto, czasem i przez kopny śnieg, do swojego nadwornego żyranta, Włodzia Tetmajera, przyrodniego brata poety Kazimierza, po poświadczenie weksla. Bo w tych spelunkach, w których się zgrywał, żadnych "honorowych" zobowiązań nie przyjmowano. "Nóżki na stół!" - takie było hasło, czyli stawiaj gotówkę albo wycofaj się z gry. I tak było dobrze. Nie można było przegrać majątku, żony, mebli - tylko tyle, ile się miało przy sobie. "Dług honorowy" - to było nieszczęście, kończyło się katastrofą. Poznaje typy i typki; objawiają się charaktery. Daleko zaszedł od sztywnego salonu państwa Żeleńskich. Rodzina, być może, zamartwia się, ale on (niby Gracz Dostojewskiego, ach, niby sam Dostojewski, o którym, fanatyczny wielbiciel, na pewno musiał pamiętać) czerpie 4 - Błazen - wielki mąż 49 rozkosz, niemal zmysłową, ze swojego nałogu. "Czy jest taki nieszczęśnik, który nigdy w życiu nie grał w baka? - zapytuje recenzując w 1923 roku pewną błahą (znowu!) sztuczkę. - Żal mi go; zubożył swoją egzystencję o 50% wrażeń". Dalej następuje - wszystko na boku, można rzec, tej recenzji - emocjonalny opis dokupowania kart. "Chwila wahania, lekkie ciareczki przebiegają ci przez krzyże, wreszcie kupujesz. Teraz "filujesz". Jeśli jest jakaś przyjemność, którą szatan wymyślił osobiście, to owa aż do bólu mocna rozkosz "filowa-nia". Wysuwają się dwa rożki, potem nic, długo nic, biała płaszczyzna niemal aż do środka. Na tym milimetrze, który odsłoni się za chwilę, skupia się twoja myśl, nadzieja, duma; jeśli się okaże czwórka, jesteś bohaterem, bogiem, jeśli piątka - durniem. Czwórka! Oddychasz..." Tłumaczy nam, profanom, że chociaż te dwie karty leżały obok siebie w talii bez naszego udziału, "mimo to uczuciowo wygrana była aktem twojej zwycięskiej woli, i duma, która rozpiera pierś, niczym nie ustępuje dumie najbardziej zasłużonych ludzi czynu". Takie to były jego doznania, tam, na tym swoistym "dnie", na którym się znalazł. (Nie przerywając jednak studiów, zaliczeń, egzaminów, choć bez nadmiernej gorliwości). Jeśli czegoś żałuje teraz, kiedy to wspomina, to tego, że nie prowadził dzienniczka, nie notował epizodów, anegdot, "kapitalnych powiedzeń". Bo w tej "atmosferze nerwów napiętych jak struny, słowo musiało być zwięzłe [...]. Za to dobry dowcip, lapidarny aforyzm spotykały się z milczącym uznaniem. Dobra szkoła literacka; no, a szkoła życia!!". I tak do białego rana, "Świt... Ileż razy go oglądałem! Żaden pracowity rolnik, żaden cierpiący na bezsenność skowronek nie ogląda tylu wschodów słońca, co gracz". Gryzło go sumienie. Bo zdarzało się, że "wracając i przemykając się do swojego pokoju na pięterku, słyszałem ze ściśniętym od wstydu i roztkliwienia sercem, jak ojciec coś komponuje nucąc przy fortepianie". Raz, opowiada, obrócił się dziecinnie w tę stronę i szepnął z czułością: "Przepraszam". A potem, ileś lat później, powtórzy się ta scena, ale z jego synem, Stanisławem. Stanisław opowie, jak wracając z nocnej eskapady, słyszał swojego ojca pisarza wystukującego artykuł na maszynie. Prawo życia?... Żeleński-pisarz podsumowuje: "Ale gdybym miał dziś robić ścisły rachunek sumienia, nie żałuję chwil spędzonych w ten sposób. Zawdzięczam im dużo; nie wiem, czy bez tej szkoły edukacja moja 50 byłaby dość serio". Pointa może się wydać ryzykowna: "Trzeba się z tym pogodzić, że najczęściej tym człowiek wychodzi na ludzi, czym sprawiał zmartwienie rodzicom". Wrzesień 1898 roku: do Krakowa przybywa Stanisław Przyby-szewski. Był już najwyższy czas. Młodzi buntowali się przeciw tłam-szeniu literatury, spychaniu jej w zadania społecznikowskie. Społecznicy patrzyli na nią z wysoka. "Nie interesuje mnie literatura jako sztuka" - pisał w roku 1894 Stanisław Szczepanowski, autor bulwersującej Nadzy Galicji w cyfrach. Boy-Żeleński we wstępie do Antologii Młodej Polski (napisanym tuż przed drugą wojną światową) przytacza jego wzgardliwe traktowanie "całej prawie europejskiej literatury jako "guano". Sztuka? Piękno? "Nie szukali Grecy piękna, kiedy gromili Persów..." Gadaj tu z takim grekiem!". W robiącym bokami, ale przecież żywotnym tygodniku literackim "Życie", odpowiada Szczepanowskiemu w imieniu całego pokolenia, nazwanego po raz pierwszy Młodą Polską, Artur Górski. Odrzuca "działanie": "Literatura to Pani nasza, Orędowniczka nasza, Pocieszy-cielka nasza - takim to stylem rozmodlonym pisze - której my, grzeszni, wołamy z głębokości naszych pragnień i smutków". Uderza, zuchwalec, w kult Sienkiewicza: "Kochamy go wszyscy i wszyscy niesiemy mu nasze hołdy - ale dla literatury powszechnej więcej niż Sienkiewicz znaczy np. Przybyszewski". Do Przybyszewskiego wyciągają się ręce. Czas, żeby się zjawił. Namawiają go do przyjazdu młodzi: "Ada" Nowaczyński i Maciej Szukiewicz, rówieśnik Tadeusza. Dla Przybysza było to zaproszenie prawdziwym wybawieniem, ratunkiem nieomal: w Berlinie der geniale Pole zdążył się spalić. Zadłużony po uszy, w dwóch nędznych pokoikach, bez fortepianu, który przedtem przyciągał gromadkę cyga-nów-entuzjastów; towarzysko był to największy jego atut - świadczy Alfred Wysocki, blisko wtedy będący z Przybyszewskimi: on na fortepianie grał wściekle Chopina, a Dagny Juel, jego żona, Norweżka, subtelnie Griega, Schumanna, o co mąż, wciąż według świadectwa "Fredzinka", miał być po cichu zazdrosny. Wymykają się z Berlina do Hiszpanii, do Wincentego Lutosławskiego, z dwojgiem dzieci, trzyletnim Zenonkiem i kilkumiesięczną lwi. Ale "Stach" tam nie wytrzymuje, bo Lutosławski akurat propaguje trzeźwość (i "czystość"), w końcu on pędzi do Paryża, a ona z dziećmi do rodzicielskiego domu, do 51 T Norwegii. W Krakowie młodzi entuzjaści nie domyślają się jego kłopotów, dla nich jest to (według znanego schematu) znakomity rodak piszący w obcym języku, sławny w Niemczech, wielki obrazoburca, którego tak trzeba w wyrywającym się ku młodej Europie Krakowie. "On Żywotowi człowieka poczciwego przeciwstawił żywot człowieka szalonego; kazaniom Skargi - chichot sabatu czarownic", według późniejszej oceny Boya-Żeleńskiego. Am Anfang war das Geschlecht -"Na początku była chuć". Tak zaczynała się jego bluźniercza msza umarłych. "To szatan, mszcząc się za cały naród, kazał temu prostemu Kujawiakowi "odszczekać"". Hojny Paderewski podpisał czek, który umożliwił Przybyszewskiemu przyjazd do Krakowa. Co go tu czeka? Entuzjastyczne przyjęcie. "Byłbym szczęśliwy, gdybym był cielakiem, z którego skóry pańskie buty wyprawione" - wyrzucił z siebie jednym tchem człowiek przystojny, starannie ubrany, wspomina Przy-byszewski w Moich współczesnych. "Przez chwilę cośkolwiek zgłupiałem, ale nie przeczę, że byłem wzruszony tą przemową..." To był pan Zdzisław Gabryelski, "meloman, filozof i oryginał" - jak go określa Boy - właściciel składu fortepianów. Fortepian, prezent od Gabryel- skiego, był też pierwszym meblem w mieszkaniu Przybyszewskich. (Potem ten Gabryelski, który, obrażony przez swoje pijane bożyszcze, zerwał z nim w końcu, strzelił sobie w łeb - nie wiadomo z jakich powodów, ale bardzo w stylu epoki). "Stach", który zjechał do Krakowa bez grosza przy duszy, w skrajnej nędzy, oszołomiony jest przyjęciem. Znajdują mu "mieszkanko, miłe cztery pokoje w wybornym punkcie, na parterze, z werandą i ogródkiem". Pierwszy raz w życiu ma własne mieszkanie! Ktoś mu je mebluje, przyjaciele malarze pokryją ściany dziełami sztuki -relacjonuje Boy. Będzie miał dwie służące. Z jakich pieniędzy? Kto pokrył większość ogromnych wydatków? "Kraków - odpowiada Boy -ten najbiedniejszy na świecie, przysłowiowo goły Kraków". Przybysze-wskiego nie interesuje, czyje pieniądze wydaje i ile. Uszczęśliwiony, po jakiejś libacji, posyła w nocy depeszę do Dagny: Komm, liebste, komm, hier wirst du grenzenlos glucklich sein, komm komm komm... Będziesz szczęśliwa bez granic, przyjeżdżaj przyjeżdżaj przyjeżdżaj... Depesza, przypomina Boy, była dringend, pilna, o potrójnej taryfie... Pod koniec września przyjeżdża Dagny, z dwójką dzieci. Pod koniec października Sewer-Maciejowski przekazuje Przybyszewskie- 52 mu "Życie". Ukazuje się pierwszy numer pod nową redakcją: naczelny redaktor - Stanisław Przybyszewski, redaktor artystyczny - Stanisław Wyspiański, redaktor odpowiedzialny - Alfred Wysocki. Naczelny nie zawiódł. W styczniu 1899 roku ukazuje się na pierwszej stronie jego manifest pt. CONFITEOR (z którego odpytywano nas w gimnazjum). Jest tam owo słynne stwierdzenie, że "sztuka nie ma żadnego celu, jest celem sama w sobie, absolutem, bo jest odbiciem absolutu - duszy". I że nie ma potrzeby działać wśród ludu, bo ludowi "potrzeba chleba, nie sztuki, a jak będzie miał chleb, to sam sobie drogę znajdzie". I o tym, że "tak pojęta sztuka staje się najwyższą religią, a kapłanem jej jest artysta". I że ten artysta jest "zarówno święty i czysty, czy odtwarza największe zbrodnie, odkrywa najwstrętniejsze brudy, czy gdy oczy w niebo wbija i światłość Boga przenika...". Co o tym manifeście myślał wtedy Tadeusz, nie wiemy -wiemy, co myślał później. Może już wówczas uderzyła go "egzaltacja słów skojarzona z trywialnością sytuacji". Uchodził ze ponurego deka-denta - pewnie dlatego, że milczał. Czterdzieści blisko lat później, we wspomnianym już wstępie do Antologii, będącym porachunkiem z własną młodością, napisał: "Niestety, nic tak nie mija w sztuce jak to, co jest skrojone na "Wieczność", nic bardziej od Wieczności nie podlega modzie...". A także: "I sądzę, że nie bez związku z "kosmicz-ną" [język Chimery Miriama - J.H.] nadętością atmosfery poetyckiej [...]; nie bez związku z nadużyciem wersalików - CHUCI, DUSZY, JAŹNI, BYTU i wszystkich dostojności - był wybuch śmiechu, który niebawem miał się rozlegnąć w Krakowie, aby się rozejść echami po całej Polsce". Przybyszewscy składają obowiązujące i potrzebne wizyty. Są u Żeleńskich, oczywiście, u Sewerów, u Tetmajerów w Bronowicach, są i u doktorostwa Pareńskich. Trzynastoletnia wtedy Zosia, która za kilka lat wyjdzie za Tadeusza, mogła się przyjrzeć fascynującej Dagny i nawet skrzywić usteczka: "I co oni w niej widzą". To te wizyty stanowiły okazje, kiedy Tadeusz mógł się zbliżyć do Przybyszewskie-go. Der geniale Pole był dla niego tym księciem ciemności, na którego czekał, "tymi potępieńcami byliśmy po trosze my wszyscy, którzyśmy się do niego garnęli". Odmawiał na klęczkach, jak i inni, pijany i lejąc łzy, "litanię do Szatana". Niczym się nie wyróżniał, może tylko tym, że 53 nie szukał rozmowy. Długo dyskretnie mi się przyglądał, zanim zaczął się do mnie zbliżać - wspomina Przybyszewski, z całą świadomością, że pisze nie o młodzieńcu, "opieszałym studencie medycyny", ale o kimś, kto stał się, ku jego zaskoczeniu, słynnym pisarzem. Jest się czym chlubić... "Rzadko ze sobą rozmawialiśmy, ale czasem spoglądaliśmy sobie w oczy" - to relacja Tadeusza. "A kiedy przepił specjalnie do mnie, patrząc mi w oczy swoimi skośnymi diabelskimi oczyma, doprawdy wszystko topniało we mnie z uwielbienia i czułości [podkreślenie - J.H.], miałem uczucie, że mi się otwiera mózg, dusza, serce; że w jego rękach, które byłbym radośnie całował w tej chwili, staję się człowiekiem. Wiem, że to, co mówię, trąci mistyką, ale bardzo się mylą ci, którzy twierdzą, że jestem niezdolny do pojmowania mistyki. Przeciwnie, bardzo jestem zdolny, za bardzo..." Kuzyn Kazimierz Tetmajer miał prawo uważać, że Tadeuszek go zdradził... Dagny w Krakowie nie czuła się zbyt dobrze, obco przede wszystkim. Wyczuło to dziecko: kiedy Dagny, zastąpiwszy przy fortepianie Stacha, "grała jakieś smutne melodie swego kraju [...] trzyletni Zenonek Przybyszewski podszedł do matki i rzekł po norwesku: -Mamo, jakimi łzami płakałaś?". Stach i kompani wyżywali się w gadaniu, ona nie rozumiała po polsku, nie potrafiła się tego języka nauczyć. Konflikt między nią a otoczeniem, powiada po latach Tadeusz Żeleński, był niejako rasowy. "Ta Norweżka była z twardszego kruszcu niż słowiański. Nie rozumiała tych łatwych rozczuleń, tanich łez, obłudnych pocałunków, szafowanych dokoła niej..." (w czym lubował się jej mąż). "Na tle tych nastrojów głębokie uczucie Dagny zdawało się niemal chłodem". A przecież, ciągnie, w istocie miała dla męża "uwielbienie, tkliwość starszej siostry (była o rok starsza)". Znosiła z pokorą biedę. Donaszała suknie przysyłane z Norwegii przez starszą siostrę, "z królewską dystynkcją", zapewnia Boy, ale nie trzeba dużej wyobraźni, żeby się domyślić, co ta kobieta musiała odczuwać. Dla Stacha "wszelki pieniądz nie przepity wydawał się zmarnowany". Często przywoziła go z knajp nieprzytomnego do domu, co czyniła "ze wzgardliwym nieco wdziękiem". Wymykała się tym nużącym pijackim gadaninom łazików otaczających męża (nie było wśród nich i nie mogło być nikogo wybitnego, chyba że in spe, jak Perzyński, Grzyma-ła-Siedlecki, czy on sam, Tadeusz), kładła się na paltach zalegających sofę i najspokojniej zasypiała. Mimo to, zauważa Boy-Żeleński, 54 ^- kronikarz tych lat, to "udział Dagny, obecność jej, niemało przyczyniły się do owego fantastycznego sukcesu Przybyszewskiego po przybyciu do Polski". Milczący Tadeusz znalazł dla siebie przy niej rolę: w "Paonie" Turula wyprowadził znużoną Dagny do dużej sali, gdzie stał stół bilardowy, i nauczył ją, sam podobno nie lada mistrz, tej gry. Kobieta grająca w bilard - to w bogobojnym Krakowie wystarczyło, by zaczęto mówić o orgiach. Grał z nią w bilard, a także tłumaczył na poczekaniu na niemiecki, wraz z innymi, polskie utwory jej męża, brał chyba udział w tłumaczeniu Warszawianki Wyspiańskiego, za co na pewno Dagny była mu wdzięczna, lubiła go, a on - no cóż, Tadeusz się zakochał. "Fizycznie była urocza" - takie wyznanie wypsnęło mu się po latach. Zdjęcia tego nie potwierdzają, ale czasami nie ma nic bardziej kłamliwego niż zdjęcia, zwłaszcza ówczesne: szkalują swoje modelki. "Przeszłość Dagny spowita była tajemnicą" - pisze w tym samym szkicu. No, nie za bardzo. Strindberg, Munch, wymieniano jeszcze kilka nazwisk - plotkowano na zabój. Ale skoro on wolał, żeby wszystko było tajemnicą... "Dagny nigdy nie ujawniała swoich sekretów ani nie komentowała plotek na swój temat - pisze jej biografka, Ewa Kossak. - Może uznała, o co dotąd się ją podejrzewa, że to bardziej interesujące, jeśli jest się spowitym w mgłę tajemnicy i niedopowiedzeń". Uwielbiała hołdownicze listy Przybysza, twierdzi "Fredzi-nek" Wysocki. "Ducha, Ducha, kochaj mnie - och, kochaj mnie. ...Ty jesteś moim końcem i moim groźnym błyskiem chmur - cytuje Ewa Kossak - moim kosmicznym praogniem". (Wystarczy dodać "prą", myślę sobie, niepoprawny cynik, by z miejsca być głębokim, kosmicznym, wieczystym praduchem.) "Była kapryśna, samolubna, zapatrzona w siebie - pisze jej biografka, chociaż przejęta losem Norweżki -i niezachwianie przekonana o swoim posłannictwie". List do pewnej Idy Auerbach pełen modnego pozerstwa: jakiś kwiat przyniósł jej "cudne sny na jawie". Zakochana w sobie ("piękna zjawa kobieca"). To nieszczęście - wiązać się z takimi "artystycznymi duszami"... Cóż, kiedy on był nieprzytomnie zakochany - twierdzi Irena Krzywicka (według zapisu Agaty Tuszyńskiej) - i nie ma powodu, by jej nie wierzyć: któraż kobieta zmyślałaby, że przed nią była inna miłość, większa? Teraz w karty gra dla Dagny: żeby kupić jej "pęk róż albo parasolkę, której nagle zażądała, albo: "pożyczyć" na zapłacenie 55 zapóźnionego rachunku". Jak długo to trwało? Ile uzyskał wzajemności? Domysły niektórych biografów, że kościół św. Katarzyny, w którym zakochani mogli się schronić opłaciwszy zakrystiana, albo że krążący po krakowskich ulicach fiakier z opuszczoną budą, dotyczą tych dwoje, trzeba przyjmować ostrożnie. Był rozkochany, ale nie kochany - według słów Krzywickiej. Bo Dagny kochała wciąż tego łajdaka męża. "To zwykła szuja - powie o nim Sewer-Maciejowski, który niedawno przekazał mu z ochotą swój tygodnik - najczarniejszy szubrawiec, który wszystko za gotówkę sprzeda, nawet swoją ubóstwianą Dagny". Przybyszewski jeździ do Lwowa, gdzie ma w tym czasie równoległe dwa romanse: z malarką Anielą Pająk, matką Stanisławy Przybyszewskiej, późniejszej autorki Dantona, i z Jadwigą Kasprowi-czową, którą potem zabierze "kochanemu Jasiowi". Malarka wspomaga go pieniędzmi wiedząc o tym, że jest ta druga. Tadeusz jest pechowym graczem ("na szczęście", jak już wiemy) - skąd wziąć pieniądze? Można było je uzyskać sprzedając duszę diabłu, to znaczy oddać swą wolność armii austriackiej: za roczne stypendium w wysokości pięciuset guldenów świeżo upieczony medyk będzie musiał odsłużyć sześć lat jako lekarz wojskowy. Dagny przyjechała w końcu września, a już w grudniu Tadeusz wniósł podanie o stypendium. Wypadki toczyły się szybko - jeśli przyjąć wersję Krzywickiej, że to dla ukochanej kobiety podpisał ten cyrograf. Zain-kasował pięćset guldenów - i znalazł się w pułapce. W końcu czerwca 1925 roku recenzent Boy-Żeleński był w warszawskim teatrze im. Bogusławskiego na premierze sztuki Osipa Dymowa Śpiewak własnej niedoli. Rzecz dzieje się w środowisku żydowskim. Biedny Josel kocha piękną Szejnę, chce ją pojąć, mimo jej grzesznego związku z innym. Bo biedny Josel już nie jest biedny, wygrał na loterii, ma czterdzieści tysięcy rubli. Ale Szejna woli być z tamtym, zwraca Joselowi ruble. "Trochę nam lżej na sercu - opowiada recenzent - niechże biedny Josel ma choć swoje pieniądze, myślimy. Diabła tam! Szejna robi dwa kroki ku drzwiom, naraz wraca, pada przed Joselem na kolana: "Daruj mi te pieniądze! Josel! daruj mi je! Bez nich nie będę miała Szymsia. Ty mnie kochasz, Josel, tyś powinien zrozumieć, co to jest kochać kogoś, a nie móc go mieć". I recenzent zapytuje: "Co byś zrobił w takim położeniu, miły czytelniku? Ja bym 56 darował Szejnie te pieniądze; nie chcę się chwalić, ale bym darował...". Nie musiał się chwalić - on to zrobił. Sztuka go wzruszyła. Zakończył recenzję westchnieniem: "Biedny Josel!" Dagny próbuje ratować swoje małżeństwo. Kiedy późną wiosną 1899 roku wyjeżdża do Zakopanego, śle stamtąd listy do Stacha, zaklina go, żeby nie był smutny, że ona go kocha. Ale Stach, uwiedziony przez rodaczki, które karmią go mową ojczystą, jest teraz niby ta "Wanda, co nie chciała Niemca". Chce się najwyraźniej pozbyć żony. Między zakochanym Tadeuszem a Dagny coś musiało zajść - coś nieprzyjemnego - został odepchnięty, to pewna, bo kim dla niej mógł być ten student, mimo jego poświęceń, o siedem lat młodszy - padły jakieś słowa, które chyba go zabolały ("nigdy nie mówiłam, że to będzie na zawsze") - i to on, ten odepchnięty, czuje się winny; korzystając z jej urodzin (trzydziestych drugich) pisze list pełen pokory i błagania (tłumaczenie J. Sikorskiej podaję za B. Winklową): "Kochana, droga Pani Dagny [...] Jestem zrozpaczony, że jest Pani dla mnie taka obca, ale to jest naturalne. Pani Dagny, ja nie mogę zrozumieć, dlaczego kogoś, kto był Pani bliski, nie może spotkać samo szczęście, chciałbym teraz całować Pani ręce i tysiąc razy prosić o przebaczenie. Proszę napisać do mnie kilka słów, to mnie uszczęśliwi, to będzie znak, że wszystko zło minęło i zostało mi przebaczone. [...] Żegnaj, żegnaj, Pani Dagny, droga Pani Dagny. Tadeusz Żeleński". (Podkreślenia moje - J.H.) Jesienią 1899 roku, w niespełna rok po przyjeździe Dagny do Polski, małżeństwo jest już rozbite. Starszy z dwóch Korab-Brzozo-wskich (drugim był Stanisław, obaj byli poetami), dwujęzyczny Wincenty, który "został podobno przyłapany przez Przybyszewskiego na poufałościach z Dagny" (Ewa Kossak), zamieszcza w "Życiu" francuski sonet miłosny: A Madame Dagny Przybyszewska. (Ewa Kossak cytuje go w tłumaczeniu Romana Kołonieckiego: "Tchnąć lodowatym czarem..." Lodowatym! Aluzja do temperamentu, charakteru czy do jej północnej ojczyzny?). Tadeusz, odtrącony, zdradzony, nieszczęśliwy, bierze się jednak w garść - może przez wzgląd na ukochaną matkę -wraca do studiów, zalicza, w październiku drugie rygorozum i zapisuje się (jak podaje świetnie poinformowany dr St. Sterkowicz) "na I semestr roku akademickiego 1899/1900 jako student nadzwyczajny, aby odrobić zaległe ćwiczenia i wykłady z położnictwa, okulistyki i chirur- 57 gii". Ale pije i to ostro - z kim? - no jak to z kim? - z nim, jej mężem i krzywdzicielem. Co dla niego czuje? Czy wciąż go ubóstwia? Czy to możliwe? A może chce być - poprzez niego - bliżej niej? Dla miłośnika Idioty, czytelnika Białych nocy, taka "dostojewszczyzna" nie jest czymś nie do pomyślenia. Zresztą, wszystkie wątpliwości są zamazane mgłą alkoholu, tym uczuciem "wszechbraterstwa", które rośnie wraz z ilością wypitych wiśniówek (pili najczęściej wiśniówkę), o którym to doświadczeniu wspomni mimochodem w jednej z recenzji (Powódź, Henninga Bergera, rok. 1920). "Nie potrzebuję dodawać, że z momentem wytrzeźwienia życie wraca do swoich praw". Jak wyglądało ostateczne rozstanie Dagny ze Stachem, tego świadkiem nie był. Zjechał do Krakowa jakiś rodak z Kujaw, "przy czym nikt nigdy nie dowiedział się, jak on się nazywa, Kujawiak i tyle", pili na umór zimny poncz, Kujawiak się ulotnił, a oni dwaj, Stach i Tadeusz, wlekli się po zaśnieżonych Plantach, Tadeusz położył się na ławie, a Stach przykrywał go kołderką ze śniegu. Przeleżał tak w śniegu kilka godzin, dostał zapalenia płuc, co było wtedy chorobą niebezpieczną. Chorował długo. "Kiedy pierwszy raz z resztkami gorączki wstałem z łóżka i powlokłem się do domu Przybyszewskich, zastałem drzwi zamknięte, szybę wybitą, szedł jakiś nieuchwytny powiew dramatu i ruiny". Dagny opuściła Kraków - wyjechała do Berlina, nie sama oczywiście, z Wincentym Korab-Brzozowskim, jak informuje syna Julia Tetmajerowa na początku stycznia 1900 roku. "Tadzio nic o tym nie wiedział i prosto z łóżka poszedł do niej, i już jej nie zastał. Powrócił do domu w stanie okropnym - nic nie powiedział o tym fakcie i nie wiedzieliśmy, czemu ten stan przypisać. On nam wczoraj opowiedział o jej wyjeździe, ale inaczej niż było naprawdę [...]. Okropnie jest usposobiony, wszystko w nim zanikło co szlachetniejsze, aż przeraża jego smutek, zniechęcenie i cynizm. [...] Zmarnowany chłopiec, a tak go żal". Kto wie jednak, czy ta choroba, skutek pijaństwa, nie była błogosławionym wstrząsem. Przebudził się do zwykłego życia. Nie ma Dagny, jest z innym, nie ma szatańskiego Stacha - Tadeusz nie pije, nie gra, zdaje kolejne egzaminy. Ciocia Julia podejrzewa, że po to, aby pozbywszy się zobowiązań wyjechać do Wiednia, spotkać się tam z Dagny. Ale to chyba wyczulenie dobrej cioci. Norweżka miota się po 58 Europie, by schronić się wreszcie na pewien czas u rodziny w Kongs-vinger, wciąż z małym Zenonkiem. 14 lipca Tadeusz zdaje ostatni egzamin teoretyczny. Dwa dni później cała rodzina, łącznie z Włodzimierzem Tetmajerem z Bronowic, obecna jest na uroczystości, podczas której "Dominus Thaddaeus Camillus Martianus", szlachcic de Żelan-ka Żeleński zostaje promowany na doktora medycyny. Teraz tylko pozbyć się cyrografu: sześć lat beznadziejnej służby w wojsku - po co? dla kogo? Bezsens. Chciał zwrócić pobrane pieniądze - Austria nie chce ich przyjąć. Ale przecież przeleżał, dzięki "kochanemu Stachowi", kilka godzin w śniegu - to na pewno skutek depresji, psychastenii, zbierał odpowiednie świadectwa, przytaczał wszystkie przypadki załamań nerwowych we własnej rodzinie. Człowiek na granicy obłędu - nie może być lekarzem wojskowym. Gra była zuchwała, bo równocześnie starał się o stypendium uniwersyteckie do Paryża. Na razie otrzymał urlop, przeszedł do rezerwy. Paryż stawał się realny. Wiadomo, że w sierpniu 1900 roku praktykował jako wolontariusz w szpitalu św. Łazarza pod kierunkiem profesora Stanisława Pareńskiego, swojego przyszłego teścia. Wyjeżdża na dwa dni do Wiednia, ale chyba wie, że Dagny tam nie ma, jest w Norwegii. Więc to nie ten trop. Po doktoracie Tadeusza - kolejna uroczystość rodzinna: premiera opery Janek Żeleńskiego we Lwowie. To początek października. A pod koniec tego miesiąca - znowu zjazd rodzinny i znowu we Lwowie: ślub starszego brata Stanisława Gabriela - żeni się z uroczą, jak zapewniają ci, co ją znali, panną Izą Madeyską. Inne wesele - to, które utrwalone zostanie w literaturze - odbędzie się w końcu listopada w Bronowicach: poeta i dramaturg Lucjan Rydel żeni się z Jadwigą Mikołajczykówną, siostrą Hani Tetmajerowej. Dla Żeleńskich to znowu impreza w dużym stopniu rodzinna: wesele odbywa się w dworku szwagra panny młodej, Włodzimierza Tetmajera (Gospodarz), w obecności jego przyrodniego brata Kazimierza (Poeta) i Tadeusza (bez przydziału dramaturgicznego), w obecności rozdoka-zywanych panien Pareńskich, Maryny i Zosi, także występujących w sztuce. Dwóch było milczących obserwatorów zabawy. Jeden to Tadeusz, zamknięty w sobie, ale czujnie wpatrzony w tego drugiego, którym był Wyspiański. "Pamiętam go jak dziś - napisze - jak 59 szczelnie zapięty w swój czarny tużurek, stał całą noc oparty o futrynę drzwi, patrząc swoimi stalowymi, niesamowitymi oczyma. Obok wrzało weselisko, huczały tańce, a tu do tej izby raz po raz dolatywał jego uszu strzęp rozmowy. I tam ujrzał i usłyszał swoją sztukę". Pierwsze czytanie odbyło się w domu państwa Pareńskich. Bo Wyspiański, jak świadczy Boy-pamiętnikarz, był w tym domu prawie codziennym gościem. Tadeusz, też do tego salonu stale zaglądał, ale on się nie liczył, ot, przyjaciel domu, inteligentny i miły student, choć trochę ponury. Wszystkiemu winna Dagny, szeptały między sobą panny Pareńskie. Było ich trzy: Maryna, Zosia i Liza. Tadeusz, lubiany przez rodziców, przygląda się pannom, które (sądząc z zapisu w Weselu) łączyły niewinność z zalotnością, naiwność z wdziękiem i dojrzewającą ponętnością. Rozpieszczone przez brzuchatego kanonika Drohojo-wskiego, który uczył je religii, "przy sposobności nauczyły się od niego pić koniak, palić i grać w bezika". W salonie tego domu do winta zasiadali: Jacek Malczewski, Adam Asnyk, Leon Wyczółkowski, Jan Stanisławski, Feliks Jasieński ("Mangha", który zbierał japońszczy-znę). "Kibicuje Władysław Żeleński [czyli ojciec Tadeusza - J.H.], zatykając sobie uszy, bo właśnie Przybyszewski genialnie znęca się nad Bechsteinem". Pamiętnikarz wymienia jeszcze Sewera, Artura Górskiego, Władysława Reymonta, Karola Frycza, Teofila Trzcińskiego, "Sichułę" (przyszłych "zielonobalonikowców"). Bywa Wojtkiewicz (otoczy go czułą opieką Maryna), poeta "Edzio" Leszczyński (ożeni się z Lizą), rzeźbiarz Szczepkowski, malarz Czajkowski... Student zauważył, że "Rydel i Starzewski przekomarzają się z panienkami". A Wyspiański? "Przysłuchuje się, roztargniony na pozór, ale utrwalając każde słowo, a zwłaszcza każdy ton". Sewer i Artur Górski nie są nieczuli na uroki, jakie roztacza Zosia, piszą tej smarkuli hołdownicze dedykacje. Rydel naparł się, by uczyć dziewczęta historii. Pierwsza zbuntowała się Maryna: panu Rydlowi chodzi tylko o to, żeby się wygadać i "że ona nie ma żadnej ochoty być ofiarą". Ale jemu może chodziło o coś jeszcze: może ta ponętna Maryna pobudzała jego, hm, powiedzmy wrażliwość poetycką. Zatarg zakończył się bardzo uroczystym listem Rydla do "Marynki" i do pani Elizy Pareńskiej. "Byłem świadkiem, jak Maryna tarzała się ze śmiechu czytając ten list, i uprzytomniłem sobie, że doktor praw i filozofii, dramaturg i bywalec paryski może być wielkim dzieckiem wobec czternastoletniej dziewczyny". 60 I oto ten doktor praw i filozofii, popularny poeta, żeni się z Jagusią Mikołajczykówną ("wolę ją od was - wypomina krakowskim panienkom nie pohamowany pan młody - bo ona umie kochać"). Wyspiański czyta sztukę w salonie pani Lizy, swojej fanatycznej protektorki (skupowała jego obrazy i w ogóle wprowadziła modę na polskie malarstwo). Słuchają lektury: Rudolf Starzewski z "Czasu" i malarz Jan Stanisławski. A czy są obecne Maryna, Zosia i Liza? Całkiem możliwe. Dwie pierwsze występują w tej zuchwałej sztuce i to pod własnyni imionami. Słuchając, chichoczą i wybuchają śmiechem. A może zostały wyproszone z salonu... W tej pierwszej pośpiesznej wersji zamiast "Dziennikarza" jest jeszcze "Dolcio" (Starzewski), zamiast "Radczyni" - "pani Domańska" (ciotka Rydla, pisarka). Na premierze Tadeusza nie było - przebywał akurat w Paryżu. Przybyszewski opuścił już Kraków dla Warszawy. Burzliwy epizod został dla Tadeusza zamknięty. Tak się wydawało. W roku 1927 zmarł Stanisław Przybyszewski. Nie, nie umierał w nędzy, wbrew biadoleniom prasy. Mieszkał od kilku lat z żoną Jadwigą, dawniej Kasprowiczową, w Pałacu pod Blachą, pięć pokoików, "miłych, z staroświecka urządzonych, wysłanych pięknymi kilimami, przytulnych". Przyznano byłej wielkości państwową pensję: pięćset złotych miesięcznie, wcale nie tak mało. Uboga ojczyzna potrafiła być wielkoduszna. Zachodził czasem do Stanisława Lama w redakcji "Tygodnika Ilustrowanego" - na plotki, przeglądanie pism i książek. Lam nie mógł się otrząsnąć ze zdumienia: "Kiedy miał lat pięćdziesiąt - pisze w swoich pamiętnikach (Życie wśród wielu) - był już starcem. Dobrotliwie patrzył na wszystko wypłowiałymi oczyma, a jedyną troską jego była pełna manierka blaszana ordynarnej wódki, którą miał zawsze ze sobą...". Zdumiewało redaktora to, że ten piewca buntu, światoburczy kochanek, "siedzi pod pantoflem rozhisteryzowanej, małej, zasuszonej, brzydkiej kobiety i drży przed jej spazmami, jest na każde zawołanie i chodzi za nią pokornie". Kiedyś, opowiada Lam, odsłonił przed nim "rąbek tajemnicy": otóż rękopisy będzie przynosić Jadwiga, zapowiedziana przez telefon, "przy którym ona stale zazdrośnie stoi". Lam ma jej od razu wypłacić honorarium. "Ale obliczaj, robaczku, tak, aby nie więcej jak połowę dostała, a ja w godzinę najdalej po niej przyjdę sam odebrać resztę. I nie dziw się, robaczku, jeśli usłyszysz przez telefon o niej jako o moim aniele opiekuńczym, bo ona tego wymaga!". 61 Pomysł napisania wspomnień i sam tytuł - Moi współcześni -wyszedł podobno od Stanisława Lama podczas kolacji wydanej w mieszkaniu wspólnych przyjaciół. Pani Jadwiga wzięła na siebie dostarczenie rękopisu: "W czwartek będę u pana z pierwszym rozdziałem pracy". Po kolacji - opowiada pamiętnikarz - przeszli wszyscy do salonu. Przybyszewski zasiadł do fortepianu. Kiedy "złożył ręce na klawiaturze, jego żona szeptała: "Staś jest w natchnieniu". Za chwilę zaczął Przybyszewski grać mazurki. Wychodziły spod palców jego tony drewniane, uderzenie miał zbyt mocne, a stale przytrzymywany pedał zamazywał całość. Znać było w tej grze dyletantyzm, dużą afektację, ale Szopena było mało". Żeleński opowiada, że gra Przybyszewskiego robiła na jego otoczeniu ogromne wrażenie, nie wyklucza jednak wpływu upojenia alkoholowego. Jego ojciec, jak pamiętamy, zatykał sobie uszy. Po śmierci Przybyszewskiego Tadeusz Boy-Żeleński napisał nekrolog, w którym starał się oddać, ile mógł, sprawiedliwość dawnemu przyjacielowi. "To, co wyszło z jego wpływów literackich, było dość mizerne, przybyszewszczyzna rychło dała się we znaki, ale to, co by można nazwać dynamicznym wpływem Przybyszewskiego, było silne i płodne. Przybysz "rozbisił" naszą literaturę..." Dawno odeszli od siebie, jakby bojąc się spojrzeć sobie w oczy, nie było już śladu kultu literackiego, a może nigdy go nie było. Od razu u początku swojego pisarstwa recenzenckiego, w roku 1919, w artykule Kłopoty polskiego teatru, Boy- Żeleński przestrzegał: "A już od "szkoły" Przybyszewskiego w teatrze niech nas Pan Bóg broni!". Kiedy w roku 1922 został kierownikiem literackim Teatru Polskiego w Warszawie, żadnego utworu swojego byłego przyjaciela do grania nie zaproponował. A na pewno wszystkie dramaty ponownie przeczytał. I nic. "Teatry łamały sobie głowę, którą z jego sztuk można by wznowić, nie wywołując uśmiechu zamiast zgrozy". W rok po owym grzecznym i ostrożnym nekrologu poczuł, że jest zmuszony powiedzieć prawdę. Wbrew "kłamstwu Przybyszewskiego". Bo Stach, bojąc się histerii Jadwigi, szkaluje Dagny. Okrada ją z zasług: "...odbiera jej utwory, których każdą literę przeżywali razem, i niesie je innej kobiecie. Jest coś, co się buntuje przeciw temu, aby to zostawić nie sprostowane. [...] I zmarli mają prawo do życia. 62 Dziś tedy, gdy po śmierci wielkiego pisarza [!] ani jeden głos jej nie wspomniał - boleje dawny kochanek - wolno chyba powiedzieć parę słów o tej, która była najściślej związana z Przybyszewskim, owym prawdziwym, a nie tym, który był własnym cieniem i karykaturą". Ale jaki był ten "prawdziwy" Przybyszewski? Też literacko nieznośny. Dawny czciciel przypisuje to nędznym tłumaczeniom utworów niemieckich na język polski, odbywały się one przy butelce wódki, komilitoni kolejno odrabiali po kawałku. Popularna jest refleksja Boya na temat języka "Stacha": niemiecki język "brał Przybyszewski gwałtem, do polskiego się modlił; a język - jak czasem kobieta - woli tamto". Przytacza opinię Jana Parandowskiego, młodego jeszcze wówczas literata, który pisze o pewnej powieści Przybyszewskiego: "Przerażać może tylko styl i język. [...] Metafory są rozpaczliwe, dialogi jak z zeszytowych powieści". Ale jest coś jeszcze. Niemców Der geniale Pole mógł prozą poetycką czarować - to było dla nich coś nowego, słuchali tego oszołomieni... dopóki im się nie przejadło. "Poetycka proza, choćby najpiękniejsza, nie była w ojczyźnie Anhellego, Ksiąg pielgrzymstwa, Irydiona zdobyczą ani odkryciem. Tam był Przybyszewski śmiałym nowatorem, tu - nimo wszystko - epigonem". Zwyczajnego polskiego języka - zauważa to Boy kilkakrotnie, pierwszy raz jeszcze za jego życia - Przybyszewski nigdy właściwie się nie nauczył. Polski język kryje niebezpieczeństwa: "odwświętnemu słowu grozi bombastyczność, na potoczne czyha wciąż trywialność". Jakiż więc rezultat? Ocena zwięzła - jak zabójczy aforyzm: "Genezis z ducha pomieszane z knajpą". Wreszcie wylewa się z niego ta prawda, długo, lata całe tłumiona - może przez sentyment dla własnej młodości: "Nie da się czasem czytać Przybyszewskiego, tak drażni. Weźmy książkę Szlakiem polskiej duszy". Całe stronice superlatywów. "W końcu wszystko mu za słabe: mamy więc wyrażenia takie jak "rozmo-narszy się w przeolbrzymim majestacie", jak "tytaniczna Niagara potęgi*... oczywiście wszystko dusza polska". (Nie, ta krzykliwość musiała być obca Tadeuszowi także wtedy, w jego studenckich czasach. Bliski mu był, wiemy o tym, liryzm dyskretny, przytłumiony, wiersze, które mógł sobie szeptać - z cichą rozpaczą w sercu...). 63 I znowu zabójcza konkluzja: "Na wyżyny, na jakie Mickiewicz raz wzbił się w Improwizacji, Przybyszewski chciał chodzić codziennie spacerem. Nie wolno ględzić na górze Synaj". Cóż, "przeżył samego siebie o parę dziesiątków lat". Jest "wręcz zadziwiającym fenomenem jako zjawisko wstrzymania rozwoju". Wypisawszy to wszystko, Tadeusz Boy-Żeleński chce nas jeszcze przekonać do minionej wielkości męża Dagny, cytuje poemat adresowany do niej (napisany najpierw po niemiecku): "Pod Twe nogi rzucam gwiazdy moje, stopy Twe oplatam słów mych czarnym kirem, a w ręce Twoje wkładam moje serce - me serce..." (In deine Hande leg ich mein Herz! ...mein Herz!). I zacytowawszy to Tadeusz Żeleński pisze: "Tak mówił wielki poeta". Zadziwiające, że to pretensjonalne, nadęte ględzenie (niekoniecznie szczere) mogło mu się podobać... Nie chciał się poddać! Upierał się, że można i trzeba wydobyć "jego prawdziwą twarz spod nalotów [...], twarz wielkiego poety". Nie jest łatwo przekreślić własną młodość i powiedzieć: myliłem się. Podobno do końca swoich dni zachował trochę sentymentu dla "smutnego szatana", swojego mistrza i wroga. V PARYSKIE NARKOTYKI Hotelik znajdował się przy rue Bonaparte. To dobry punkt: kilkadziesiąt kroków do bulwaru Saint-Germain, na rogu kawiarnia Deux Magots, po przeciwnej stronie stary średniowieczny kościół, w którym pochowano Jana Kazimierza, w pobliżu placyk, gdzie na cokole, między nagimi gałęziami, siedzi sobie w fotelu Denis Diderot, spokojnie, zupełnie jakby rozmawiał w salonie. Krewniaka, który miał się nim zająć, w hoteliku nie zastał. Co robić? Zostawił kuferek i ruszył na miasto. Tropimy cały czas pisarza, taki jest cel naszych poszukiwań, ale pisarza jeszcze nie ma. Jest, jak określa siebie, "świeżo upieczony doktorek". To zresztą zadziwiające - ten zupełny brak pokus pisarskich. Jakiś piórowstręt. Mimo takiej dojrzałości formy, o której zapewniał sławny kuzyn Kazimierz. Przebywanie w środowisku artystów, jak gdzieś się zwierzył, nie było zachęcające. Panująca moda odstręczała go od pisania, za dużo w niej było pozy, maski, pięknych słów, jak na jego zmysł przekory i pociąg do demaskatorstwa. Miał już dwadzieścia sześć lat, a nie znał właściwie siebie. We wspomnieniach mówi o sobie jako o "chłopcu". Czasem wspomina, że był "dziecinny". Czy dlatego, że na garnuszku rodziców? Pod opieką matki i mieszkającej u nich cioci Julii? Nie ma jego listów paryskich. Czy były? Bez wątpienia, do matki, na przykład. Czy dzielił się wrażeniami? Nie wiemy, w jego wspomnieniach nie ma ani słowa o korespondencji, którą prowadził zapewne opieszale. Należy przyjąć, że matka do niego pisała. Archiwum państwa Żeleńskich spłonęło w Warszawie, podczas powstania. 5 - Błazen - wielki mąż 65 Kiedy się mówi o stratach, jakie ponieśliśmy w archiwach, zapomina się o tych wszystkich rękopisach, które znajdowały się w prywatnych rękach. Archiwum Żeleńskich, archiwum Krzywickich (które pani Irena sama spaliła). I wszystkich ludzi pióra i nauki, którzy mieszkali w wydanej na łup ognia Warszawie. Te archiwa trudniej było ratować od tych, które znajdowały się w oficjalnych bibliotekach. Nie, nie miał za grosz pociągu do pióra, bo gdyby miał, prowadziłby "dziennik paryski". Ani śladu. Nałkowska, Dąbrowska - nie przepuściłyby takiej okazji. Był po klęsce, wypalony wewnętrznie. Nie przelewał uczuć na papier, nie pisał elegii. Jakaś martwota. Stłamszenie uczuć. Uciekł od goniącej go klęski, uciekł tu, do Paryża. Chociaż dobrze wiedział, że od siebie się nie ucieknie. Ale przestrzeń, ale czas - nie ma innej rady: uciekać. Rodzina o tym wiedziała. Spodziewali się, że Dagny została jakoś przekreślona, trzeba mu się odnaleźć w czym innym: Paryż, studia medyczne. Dagny - tak, przekreślona; ale ból - niekoniecznie. Był głuchy i stale obecny, choć niejawny. Biografowie starają się odgadnąć trasę jego pierwszej wędrówki. Przeszedł na prawy brzeg Sekwany - którym mostem? Szkic Pierwszy wieczór finezyjnie przedstawia niewiedzę wędrującego, błądzenie prowincjusza. Intuicja pisarska podpowiada pamiętnikarzowi, że nie wolno mu po latach odtwarzać tej wędrówki z planem w ręku. Więc idzie, idzie przed siebie, wciągany przez Paryż o zmierzchu, przybysz z cichego Krakowa, ucieczka się zaczyna, łatwe to nie będzie, ale zaczyna się już to inne, zapewne zbawienne. "Było coś miłego w tym błądzeniu po omacku, w tym odkrywaniu Paryża. Sen na jawie". (Sądzę, że minął Sekwanę idąc przez stary Pont-Neuf, że przeciął ulicę Rivoli i potem szedł wzdłuż avenue de l'Opera, wciąż przed siebie). I oto nagłe rozszerzenie perspektywy: plac Opery. "Zgiełk, tłum, hałas oszołomiły mnie; orgia świateł dokonała reszty". Wielkie bulwary! Pójdzie na lewo: bulwar Madeleine, z kościołem w głębi, w którym odbywały się uroczystości żałobne nad trumną Słowackiego. Pójdzie na prawo: bulwar Capucines i dalej des Italiens. To tam się chyba skierował. Dał się nieść fali ludzkiej, "ogłupiały, potrącany, zaczepiany przez przekupniów fotografii i przez dyskretne dziewczęta". Różnojęzyczny tłum, kolorowy - a to Arab, to Murzyn, to Chińczyk -"nieskończony sznur dorożek, pojazdów, automobilów". (Rozwijały, klekocząc, szybkość do trzydziestu kilometrów na godzinę). Sklepy 66 z gramofonami, w których ludzie wysłuchiwali najnowszej piosenki, unosząc ją potem ze sobą na ulicę. Świeżo upieczony doktorek z prowincjonalnego (acz renesansowego) miasta, widzi siebie niemal jak postać z Sienkiewiczowskiego Za chlebem: "Maryś, dziwujesz się?". Mógłby napisać medyczną rozprawę: "Dziwowanie się jako zabieg terapeutyczny". Dobrze było w tym tłumie. Dobrze było poczuć się kimś anonimowym. Temu tłumowi jego przeżycia były nieznane i obojętne, każdy miał swoją własną sprawę, obojętni wydawali się zarazem życzliwi, życzliwość należała do ich metier, prawda, ale tak właśnie jest dobrze, mógł pomyśleć. Tego wieczoru, błądząc wytrwale po Paryżu, zgodził się na niego, na wszystko, co niesie, nawet kiedy krewniak, wyszedłszy z nim powtórnie na miasto ("oczywiście o pójściu spać nie było mowy, ja drżałem z ochoty zanurzenia się znów w Paryżu"), na zakończenie marszu, żeby go trochę ocucić z tej gorączki paryskiej, zaprowadził do morgi (czyli kostnicy), gdzie wystawiano nierozpoznane zwłoki, "za szkłem, zamrożone, aby się nie rozłożyły". Ale młody lekarz, do niedawna jeszcze bywalec prosektorium, na domiar czytelnik Zoli, jego Brzucha Paryża, takich tajemnic metropolii mógł się domyślać. To, co nim wstrząsnęło, to tabliczka nad trupem, "anons opiewający, że ta sama firma dostarcza najlepszych maszynek do robienia lodów". Nigdzie nie był - "w bibliotece ani w sali wykładowej, ani -o zgrozo - w Komedii Francuskiej". Nie widział Sary Bernhardt, która właśnie, choć już postarzała, odnosiła triumfy w Orlątku Edmunda Rostanda. Dwa czy trzy razy odwiedził jakąś klinikę. Bez sensu, pomyślał: płuca i wątroba są w Paryżu dokładnie takie same co w Krakowie. Wdychać Paryż, wałęsając się po ulicach (zdobywca szczytów tatrzańskich był wytrwałym piechurem, przyjaciel Adam Grzymała-Siedlecki z podziwem, i nie bez zazdrości, mówił o jego męskiej muskulaturze). Na Boul'michu pokazano mu kawiarnię, w której siadywał potępieniec Oscar Wilde (umarł przed miesiącem). Wsiąść na imperiałkę piętrowego omnibusu, który "w trzy siwe konie przepychał się długą ulicą Richelieu". I czytać. Zapisał się do wypożyczalni książek. Zima była mroźna, pokoik w hotelu nie ogrzewany. Brał książkę z wypożyczalni, pędził do siebie - i buch pod kołdrę. "Cudownie się w łóżku czyta, o ile można, cały dzień". Poznawał Paryż poprzez Balzaka. Przeczytał prawie całą Komedię ludzką. 67 Tak się złożyło, że pierwszą książką były Stracone złudzenia -z podtytułem: Wielki człowiek z prowincji w Paryżu. Ale to niezupełnie o nim: z prowincji tak, ale nigdy nie uważał się za "wielkiego człowieka". Lucjan de Rubempre, "obdarzony żywą wyobraźnią, uczuł jak gdyby straszliwe pomniejszenie samego siebie". Nie, to nie jego przypadek. Ani wtedy, kiedy ten balzakowski dwudziestolatek, pewny swojego geniuszu, odrzucony przez panią de Bargeton, kończy swój list do niej: "Żal mi cię, iż straciłaś wszelkie prawo do udziału w sławie, do której będę dążył wiedziony przez pracę". Czytając to przybysz z Krakowa zareagował zapewne uśmiechem. Ale kiedy Lucjan wędruje przez Paryż, kiedy "nie wie, skąd ani dokąd idzie, nie wie, gdzie jest Palais-Royal", albo kiedy pyta o drogę do Luwru, lub kiedy panie wsiadają do powozu, "który potoczył się przez ulicę Richelieu ku Dzielnicy Saint-Honore"; albo kiedy pani Bargeton, widząc z jakim zachwytem jej kochanek patrzy na inną kobietę, "uczuła się zazdrosna, nie tyle o przyszłość, co o przeszłość. "Nigdy na mnie tak nie patrzał", pomyślała"; albo kiedy pan Chatelet tłumaczy Lucjanowi, całkiem lojalnie, jego sytuację: powinien zrozumieć, że teraz, kiedy pani Bargeton go już nie chce, kiedy jej ciąży, to "im więcej... okazywała panu sympatii, tym więcej będzie czuła do pana niechęci. Tak toczą się uczucia kobiet" - orzeka ustami swojego bohatera bezwzględny Balzac... Tadeusz wie, że to jest jego autor. Czyta o Paryżu i czyta zarazem o wszystkim, co mu się wydarzyło. Zdeptał Paryż wzdłuż i wszerz. Najczęściej, opowiada, ciągnęło go na wybrzeże Sekwany, do kramików z książkami, "antykwarnie na świeżym powietrzu". Można wtedy było kartkować (dziś już nie), "czytać po trosze, niby wahając się z kupnem". Ale kupował, bukiniści nadsekwańscy znali zapewne tego milczącego pana (Un Polonais? Un Russe, peut-etre?), który w końcu płacił i z nabytą książką śpieszył do swojego hoteliku. "Pierwszą książką, którą uniosłem ze straganu, znęcony jej intrygującym tytułem [a więc nie słyszał o niej przedtem! - J.H.], to był Kubuś fatalista i jego pan Diderota". Jest już w łóżku, lampa zapalona, doktorek czyta: Comment s'etaient-ils rencontres? Par hasard, comme tout le monde. Comment s'appelaient-ils? Que vous importe! D' ou venaient-ils? Du lieu le plus prochain. Ou allaient-ils? Est-ce que l'on sait ou l'on va? Que disaient-ils?... 68 (Za niewiele lat zacznie to tłumaczyć: "Jak się spotkali? Przypadkiem, jak wszyscy. Jak się zwali? Po co wam ta wiadomość? Skąd przybywali? Z najbliższego miejsca. Dokąd dążyli? Alboż kto wie, dokąd dąży? Co mówili? Pan nic, Kubuś zaś, iż jego kapitan mawiał, że wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest na górze. Pan: - Oto mi wielkie słowo!"). "Przeczytałem jednym tchem, nie posiadałem się z rozkoszy". I co za ulga! Po tych wszystkich "nagich duszach", "chuciach", które miały być "na początku", po tych znęcaniach się i katuszach, którym poddawany był biedny czytelnik, po tym upoetyzowanym gadulstwie, pośród którego krnąbrny młodzian czuł się obco, tutaj - dowcip, mądrość, jasność myśli, igranie pojęciami, przygoda, przy niesłychanej zwięzłości. I co za swoboda opowieści, jakie przekomarzanie się z czytelnikiem. "Dokąd? (zapytuje czytelnik). - Dokąd? Czytelniku, ciekawość twoja zaczyna być bardzo niewygodna! Cóż ci, u diaska, na tym zależy? Kiedy powiem, że do Pacanowa, Mościsk lub do Ryczy-wołu [tak to przełożył później Boy - J.H.], czy dużo cię to posunie naprzód?" I wszystko to zanurzone w tradycji literackiej. Diderot sam wskazuje na analogię swojego Kubusia z Sancho Pansą i Don Kichotem, cytuje Montaigne'a, wspomina Swetoniusza, chwyta okazję, by skrytykować - i jakże trafnie - praktykę Liwiusza: "Historyk podsuwający swoim osobistościom mowy, których nie wygłosiły, może im także podsunąć czyny, których nie spełniły". Wszystko to było odkrycie! W pewnym sensie - odkrycie samego siebie. Bliskość i skłonność do francuskiego wieku XVIII (Przetłumaczy Kandyda i Prostaczka Voltaire'a). O Diderocie będzie rozmawiał z Wojciechem Natansonem we Lwowie, jesienią 1939 roku. "Mówił, że w nastrojach smutku i depresji chodzi do biblioteki, by tam czytać utwory wielkiego encyklopedysty. [...] - Wie pan, Diderot to dziwny autor: pisał świetne przedmowy do dość nieudanych sztuk". Nadsekwańskie wędrówki wzdłuż straganów z książkami -i jeszcze abonament w czytelni - to był jedyny (będzie się tym chełpił) kurs literatury francuskiej, jaki przeszedł: Wszystko razem - coś niby narkotyk. Inni wstrzykiwali sobie morfinę, on wstrzykiwał obrazy, myśli, słowa. Wkrótce natrafił na drugi narkotyk, równie mocny, a bardziej wymagający: paryską piosenkę. Najpierw była piosenka uliczna, której 69 można było wysłuchać z życzliwym uśmiechem i może z odrobiną zazdrości: że też ci paryżanie tak umieją się bawić!... Któregoś wieczora, snuje opowieść, wlókł się, "smutny i tęskny" przez bulwar w Dzielnicy Łacińskiej, kiedy zderzył się ze znajomym literatem z Krakowa ("wybitnym", pisze we wspomnieniu). Wiemy dziś, że był to Antoni Potocki, wówczas "prawie tubylec paryski". Adam Grzymała-Siedlecki mówi, że był to "niepospolity felietonista". Pozornie dyletant, naprawdę zaś smakosz i znawca sztuki, autor monografii o Grottgerze (który był przyjacielem ojca Tadeusza, warto przypomnieć), zbioru esejów o malarstwie angielskim XVIII wieku i dwutomowego dzieła Literatura polska XIX wieku. W Krakowie był czynnym współpracownikiem "Życia", kiedy je redagował Lulu (tak go nazywała w listach miłosnych Zapolska) Szczepański. Stąd znajomość z Tadeuszem. O siedemnaście lat od niego starszy, a przecież byli na ty - jeszcze jedno potwierdzenie pozycji, jaką zajmował w tym światku nieszczęsny ha-zardzista, student medycyny. Jedno jest niewątpliwe: ten Potocki znał "prawdziwy" Paryż jak mało kto. Rozpytuje: Co robisz?, co widziałeś? Kiedy dowiaduje się, że nic, "leżę w łóżku i czytam Balzaka", decyduje za Tadeusza: zabieram cię do "Grillona". Coś dla wtajemniczonych. To blisko niego, prawie obok, na rue Champollion, a przecież Tadeusz nie miał o tej niskiej salce pojęcia. Potocki udziela półgłosem wyjaśnień. W takich tanich knajpkach (wstęp franka, dostaje się piwo lub kawę), "autentyczni paryscy piosenkarze, muzycy lub poeci śpiewają co wieczór własne utwory". Tego wieczoru śpiewał "wątłym jak niteczka głosem suchotnika" Paul Del- met (który już długo nie pożyje). (Do jego melodii Boy za dziesięć lat napisze swój urzekający Kaprys). Był to najważniejszy wieczór pobytu paryskiego. Posłuchajmy wyznania o zasadniczym znaczeniu: "Siedziałem oczarowany; każde słowo, każdy ton wnikały mi do duszy. Miałem wrażenie, że jakaś łuska spada mi z oczu, że pierwszy raz wreszcie widzę i rozumiem. [...] To wszystko było dla mnie rewelacją nieznanych form wyrażania się". Czy to znaczy, że powiedział sobie: "mam to wreszcie - to coś dla mnie"? Czy wreszcie pisarz? Nic podobnego - to było odkrycie utajonych pokładów duszy, zrozumiał tylko, że świat może być przeżywany inaczej, niekoniecznie w rozdartej dostojewszczyźnie splątanej z chmurnością skandynawską. l Co nie znaczy, że stracił pamięć, że pamięć w ogóle można stracić. Kiedy Gabriel Montoya śpiewał ulubioną przez wszystkich Chanson d' antan ("do dziś dnia słyszę jego zamglony chrypką miły falset"), naraz uczuł, że "towarzysz ściska moje ramię". Car, perdant l'amour - zawodził głos z estrady - j'ai perdu plus que la vie / Hormis de t'avoir, rien ne m'est plus cher... (Bo tracąc twoją miłość, straciłem więcej niż życie / Nie ma dla mnie nic droższego niż mieć ciebie). "Palce mego towarzysza coraz bardziej kurczowo wpijały mi się w ramię; z gardła jego wydobywał się dławiony szloch". "Wróć, Coli-nette, i bądźmy szczęśliwi" - wabił głos z estrady. Potocki wstał i wyciągnął Tadeusza na ulicę. Jest jakieś niedopowiedzenie w tej scenie, tak silnie przeżytej i po wielu latach opowiedzianej. Kto naprawdę szlochał? Kto wstał i powiedział: chodźmy już? Kto szeptał: "wróć, Colinette"? W ponad ćwierć wieku później Antoni Potocki poprzedził wstępem tom wrażeń paryskich Boya-Żeleńskiego W Sorbonie i gdzie indziej. "Pamiętasz, Boyu?" - wspominał sentymentalne wędrówki z młodym człowiekiem, który jeszcze nie był Boyem. Nie mógł więc Tadeusz Żeleński przypisać jemu własnego szlochu. Ale trwała pamięć tej sceny dowodzi, że i on płakał. Bez łez. Odtąd prawie nie opuszczał wieczorów w "Le Grillon". Szczególnie jeśli chłopcy obnoszący tabliczki reklamowe między stolikami kawiarni, które obsiedli studenci, zawiadamiali, że wystąpi poeta Jehan Rictus. Był to już zmierzch krótkiej popularności tego "Chrystusa Montmartre'u", jak go jeszcze przed czterema laty nazywano, przeniósł się teraz na lewy brzeg - ale dla Tadeusza była to nowość, słuchał go zafascynowany. "Wysoki, długi, chudy jak szkielet, w nieodmiennym czarnym tużurku i staromodnym, równie zniszczonym cylindrze, blady, z czarną brodą i płonącymi oczami, Rictus stanowił niezapomniane zjawisko". Więc co się stało? "Zużył się i opatrzył" -odpowiada zwięźle Boy-Żeleński. Wybitni krytycy, taki na przykład Jules Lemaitre, owszem, uznawali jego talent, ale kończyli rozmowę: ,A teraz niech pan przyrzeknie, że pan będzie pisał wiersze takie jak wszyscy". To znaczy językiem literackim, nie paryską gwarą. Już nie był głodomorem, za występy dostawał jakieś skromne honoraria, a skoro tak, to "strój, w jakim pojawił się poeta pierwszego wieczoru -zauważa przenikliwie jego polski słuchacz - stał się kostiumem... przestał być koniecznością". Czy Rictus zajmie jakieś miejsce w dzie- 70 71 jach poezji francuskiej? "Nie wiem i nie mnie się w to mieszać. [...] Wiem tyle, że Rictus, recytujący swoje wiersze w małej salce przy ulicy Champollion, jest jednym z niezatartych wrażeń mego życia". Dlatego wypada tu o nim wspomnieć. I o wyprawach omnibusem w górę Paryża, do kabaretów literackich na Montmartrze. Kończyły się dokładnie za kwadrans dwunasta. Wracał piechotą. Szarzało. Ciągnęły wozy z warzywem i mlekiem. Kupował (mówiąc z krakowska) "bułkę chleba" (czyli pewnie bagietkę), świeży ser gervais. "Szło się wolno, smakując chleb, ser, poranek". Potem "łóżko, gorąca kawa i książka w łóżku..." "Życie próżniacze, a pełne, niezmącone żadną inwazją rzeczywistości". Trzeba było wracać do Krakowa. Kończył się marzec. "Wróciłem innym człowiekiem". Nie wolno tego zdania lekceważyć. VI DOKTOR ŻELEŃSKI PRZYJMUJE Upłynął tydzień od premiery Wesela. Kraków żył tylko tym. Stanisław Tarnowski oburzony: pan Wyspiański ośmielił się wytknąć hetmanowi Branickiemu - a żona jego była Branicka - służbę dla carycy, moskiewskie pieniądze, diabli się w sztuce hetmanem zajmują! Sienkiewicz po premierze zastanawiał się, kto z nich dwóch jest grafomanem: "on czy ja?" ,Potomność orzekła, że żaden z nich" - napisze dziejopis Boy-Żeleński. Wyspiański podenerwowany: Lucek Rydel chce mu "pyski obić" - nie za postać Pana Młodego, tylko za siostrę, Haneczkę, nadto frywolną. (Kasper, do Zosi: Panienka się nie zgniewają, że ją lepiej gabnę w pasie! l ano Kaśka w sobie syrso. Zosia, do Dolcia: pan redaktor dużego dziennika l przypatruje się i oczy przymyka f na mnie jako na obrazek. Maryna: Pan poeta, pan poeta. / Coś, jak liryzm, struna brzękła l ja o pana się przelękła; l że ta strzała niespodziana / może trafić, ale pana. A potem: Bałamuctwa w wielkim stylu, / które już przeżyło tylu... Zosia (do Haneczki): Ach, tak bym chciała kochać bardzo... I potem: chciałabym, żeby się kto zjawił, / kto by mi się nagle spodobał... Haneczka: ...przecie trza wprzódy wypróbować, l trza coś przecierpieć, coś przeboleć, l żeby móc miłość uszanować... Zosia: Już ja tam swoje będę woleć). Panie poszeptają, że "opisana panna za mąż nie wyjdzie". Pani Liza Pareńska, przeciwnie, jest szczęśliwa, że Maryna i Zosia weszły do literatury. (Tadeusz, uwodząc potem Zosię, mógł to poszepty-wanie wykorzystać: No widzisz, Fuś, opisana jesteś, nikt cię nie zechce -twoją jedyną szansą jestem ja). Na pytania profesora, jak tam było w Paryżu, co wyniósł z tamtejszych klinik, Tadeusz wykręcał się, według jego własnych słów, 73 "dyplomatycznie": że owszem, tak, skorzystał i tak dalej. Najniższym szczeblem w praktyce szpitalnej było stanowisko elewa, bezpłatne. Od tego zaczął, na oddziale chorób wewnętrznych szpitala św. Łazarza, którego prymariuszem był ojciec Zosi, profesor Pareński. Dostał w szpitalu pokój, światło, opał, "Tadzio bardzo zadowolony" - informuje ciocia Julia swego syna poetę. Matka oddycha z ulgą: a zanosiło się, że zmarnowany chłopiec. Wrócił innym człowiekiem - ale czy ktoś o tym wie? Czy komuś się zwierzył? Skupił się na pracy - ustatkował się, coś z niego będzie, zwłaszcza że państwo Pareńscy - pani Liza i jej mąż profesor - roztaczają nad nim opiekę. Może tylko bystra Zosia wie więcej niż inni... Nagle - 5 czerwca - grom z jasnego nieba: Dagny zamordowana. Zastrzelił ją w Tyflisie (dziś Tbilisi), w Gruzji, dwudziestodwuletni głuptas, Władysław Emeryk, najpierw zabił ją, a potem siebie. Zostawił pożegnalne listy, które dotarły do Boya-Żeleńskiego po z górą trzydziestu latach. "Kochany Stachu! - pisze zabójca-samobójca w liście do Przy-byszewskiego. - [...] Zrobiłem to, co Tyś powinien był zrobić". Dlaczego powinien?! Tajemnica oszalałego mózgu, "...zabijam ją w chwili, gdy się najmniej tego spodziewa". Zapewnia Stacha, że go "ubóstwia, kocha". A Dagny? "Zabijam ją dla niej samej". Jest jeszcze list do jej synka: "Kochany Zenonie! Zabieram Ci Matkę". Wysławia ją w tym liście, a także to, że syn był dla niej wszystkim. "Może życie będziesz miał przez to złamane". I znowu to samo: "Nie mogę inaczej, nie mogę przez wzgląd na Nią". Tadeusz nie znał wtedy tych listów, ale z pewnych wzmianek można wnioskować, że nie miał złudzeń co do stanu psychicznego młodego Emeryka. Nie było go na pogrzebie - Dagny Juel-Przybysze-wska pochowana została w dalekim Tyflisie. Jego życie toczyło się pozornie bez zmian: nadal był skupiony na pracy. Tylko ten krzyk. Było po północy, 8 listopada 1901 roku, on szedł chodnikiem od ulicy Siennej ku głównej poczcie i "krzyczał w okropny sposób" - jak stwierdza dokument policyjny (podpis nieczytelny). Krzyczał "nie wymawiając żadnych wyrazów". "Doprowadzony, zupełnie trzeźwy, przyznaje, że krzyczał, bo jest cierpiący na nerwy. Po stwierdzeniu tożsamości, puszczony wolno". (Doktorowi Sterkowiczowi ten protokół wydaje się "zabawny" - zdumiewające!). 74 Nie należy tego krzyku łączyć z zamierzoną symulacją obłędu. Pisarz, publikując dokument, nie podsuwa takiego powodu, a przecież byłoby to wytłumaczenie najprostsze. "Krzyczałem, to fakt. Ale czemu? Nie umiem wyjaśnić". Krzyczał z czymś nie pogodzony. Z czym? Najwyraźniej nie chce tego wyjawić. Otacza ten krzyk tajemnicą. Może to "jakiś kosmiczny ból ziemi krzyczał przez moje gardło w tę noc jesienną [...]! Teraz już nie krzyczę [pisze w roku 1931 - J.H.]. Czy to znaczy, że mi lepiej, czy zastygłem w niemej rozpaczy, czy po prostu znalazłem wyładowanie w powołaniu pisarskim, którego wtedy nie byłem świadomy? Nie wiem". W tym czasie przypomniało sobie o nim austriackie wojsko: na 30 listopada otrzymał wezwanie na obserwację do szpitala wojskowego na Wawelu. Nie może być lekarzem wojskowym, twierdzi, źle jest z jego głową, są objawy obłędu. Gra ryzykowna - bo jakże: w wojsku lekarzem nie może być, a przecież od kilku tygodni pracuje jako "elew" w Klinice Chorób Dzieci szpitala im. św. Ludwika, pod kierunkiem profesora Macieja Jakubowskiego - więc tam może? Młody doktor nie szaleje, nie awanturuje się, nie wciela się w Napoleona, powtarza tylko "jestem zdolny... jestem bardzo zdolny..." (czyli mówi najsamiuteńszą prawdę), obejmuje ze łzami w oczach lekarza, wpija mu się w usta, wreszcie mają go dość, wygrywa. Uznano go - choć, jak się zdaje, bez przekonania - za nie nadającego się do służby wojskowej. Był więc lekarzem chorych dzieci. Chyba to za dużo na jego wrażliwość. Nigdy o tym nie pisał (poza na wpół żartobliwym wyznaniem: "Od tego czasu nerwowo nie znoszę dzieci"), ale jest pewien ślad. We Lwowie, jesienią 1939 roku, szukając pracy, znalazł się znowu w klinice, wśród chorych dzieci, trwało to kilka tygodni. Wanda Ładniewska-Blankenheimowa (relacja w książce B. Winklowej Boy we Lwowie) zapytała go, jak się w tym czuł. "Odpowiedział: - To było okropnie zasmucające; jak wtedy, jak dawniej". Mimo to matka, pani Wanda Żeleńska, może już być o niego spokojniejsza: już się nie "zmarnuje", jest poważnie myślącym młodym lekarzem, chociaż kuzyn Kazimierz naśmiewa się z jego pomyłek diagnostycznych. W każdym razie matka nie ma pojęcia, jakiego właściwie ma syna - i nigdy się o tym nie dowie, bo wkrótce odejdzie z tego świata. Co innego ojciec: doczekał się "Boya", doczekał się 75 triumfu piosenek, sławy tłumackiej i nawet pierwszych felietonów recenzenckich. Na razie, w roku 1902, pani Wanda jest zadowolona, że Tadzio nie pije, nie gra w karty, jest człowiekiem poważnym i przemy-śliwa o praktyce. Ale do praktyki go nie ciągnie, ma kłopoty ("zdarzały się potknięcia" - informuje doktor Sterkowicz), jest w nim raczej temperament badacza, eksploratora. Zasłynęło w "boyologii" wyznanie: "Aby uciec od szpitala, który mnie przygnębiał, rzuciłem się do mikroskopu. Drukowałem w fachowych pismach rozprawy O aglutynacji streptoko-ków, O pojawieniu się myelocytów we krwi osesków i wiele innych pod podobnie futurystycznymi tytułami". Zebrało się tych rozpraw ponad 20, niektóre publikowała po niemiecku fachowa prasa wiedeńska. Ale nie było to wyłącznie ujście dla skrytej żyłki pisarskiej - młodego lekarza niepokoiła duża umieralność niemowląt, upierał się przy tym, że można ją zmniejszyć. W 1904 roku dzieli się swoimi obserwacjami w dwóch odczytach, które wygłasza w Krakowskim Towarzystwie Lekarskim. (Andrzej Stawar, autor książki o Boyu, dostrzeże potem w jego recenzjach "metodę badacza naukowego". Bardzo to kuszące spostrzeżenie, ale niekoniecznie trafne). Jego osiągnięcia w zmaganiu ze śmiertelnością niemowląt zostają dostrzeżone, szef też go ceni: to na wniosek prof. Jakubowskiego doktor Tadeusz Żeleński otrzymuje powtórnie stypendium na wyjazd naukowy do Francji. Pojedzie tym razem już nie sam, ale z młodziutką żoną. Ale nie wybiegajmy tak bardzo naprzód. Najpierw, wczesną wiosną 1903 roku, młody doktor, teraz także pracowity badacz, zostaje asystentem profesora Jakubowskiego. Nareszcie ma własne pieniądze: 1400 koron miesięcznie. Bardzo na czasie: bo kompozytorowi powodzi się teraz gorzej, nowe opery nie przynoszą spodziewanych wpływów, pani Wanda pewnie wciąż boryka się z zaległymi wekslami, Żeleńscy sprzedają swoją willę, w której zwykły gromadzić się znaczne osobistości, i przenoszą się do skromniejszego mieszkania przy placu Szcze- pańskim 11. Stanisław Gabriel, "lew salonowy", ma już dwoje dzieci - córkę Walerię (późniejszą panią Sroczyńską) i syna Władysława (który użyczył autorowi tej książki kilku cennych informacji) - prowadzi "Krakowski zakład witrażów". Kto wpadł na pomysł małżeństwa siedemnastoletniej wtedy Zosi z młodym lekarzem, który wprawdzie myśli o habilitacji, ale wciąż jeszcze niezbyt mocno stoi na nogach? 76 On, ona - czy rodzice (jej, bo, według cioci Julii, pani Wanda nie była entuzjastką tego związku)? Małżeństwo z rozsądku? Nic podobnego -informuje mnie z Paryża pan Władysław Żeleński - to była gorąca miłość! Wszystko odbywa się, jak przystało na patrycjat miejski: najpierw wizyta pani Żeleńskiej u profesorostwa Pareńskich, potem rewizyta pani Lizy na placu Szczepańskim. "Mają być niby zaręczyny", ciocia Julia daje do zrozumienia, że młodzi już dawno "zaręczyli się" sami. Obgaduje Zosię, że zaniedbana, nie uczesana ("nie, jakoś nie!" - gorszy się), a Tadzio podobno "ponury w tym swoim szczęściu". I w ogóle wychodzi nieoczekiwanie na to, że ci Pareńscy, z jakiegoś niezrozumiałego (dla nas) powodu, są gorsi od Żeleńskich. ("Nie, to nie jest rodzina pożądana"). Może chodziło o co innego. Może o to, że najmłodszy z braci, "Edziula", podkochiwał się w Zosieńce, napisał dla niej... operę. Zosia była niewątpliwie uroczym stworzeniem; "zaniedbana w tualecie" i "nie uczesana" podobała się może tym bardziej - była naturalna (co, sądząc z "Wesela, zauroczyło Wyspiańskiego), odbiegała swoją świeżością od dziewiętnastowiecznego, sztywnego stylu cioć. Wśród tego umiera nagle pani Wanda Żeleńska. 29 marca 1904 roku Kraków oddaje hołd żonie kompozytora, niestrudzonej działaczce społecznej, wieloletniej prezesowej Stowarzyszenia Nauczycielek. Co robić ze ślubem? Nie odkładać! Młodzi pobierają się 7 czerwca, a w sierpniu wyjeżdżają za granicę, najpierw do Niemiec i Szwajcarii, a potem do Francji, Tadeusz musi wywiązać się z tego, co zaleca mu stypendium Wydziału Lekarskiego. Przygotowaniem mieszkania dla nowożeńców zajmie się nieoceniona teściowa, pani Eliza Pareńska, wielka widać zwolenniczka tego małżeństwa. To ona "odkryła" Wyspiańskiego - a teraz, czy wyczuwa w Tadeuszu niezwykłego pisarza?... Czym ją wziął? I czemu tak wypycha z domu swoją uroczą córeńkę? Jedźcie, nie martwcie się, ja się tu wszystkim zajmę, meble zaprojektuje wam Wyspiański, sam się ofiarował, a ty, Tadziu, nie pozwól jej dźwigać i bądź dla niej dobry, jest taka krucha. Zosia jest w ciąży. Paryż. Cóż to za rozkosz - służyć ukochanej dziewczynie za przewodnika, wtajemniczać ją w urok ukrytych przed profanami zaułków. Na szczęście, Zosia nie kręciła nosem, przeciwnie, otwierała szeroko oczy, umiała, krakowska gąska, zachwycać się, tak jak on r V / 77 kiedyś, kolorowym tłumem na Boul'nichu. Ulice trochę inne niż cztery lata temu: więcej samochodów, jeżdżą szybciej, nie ma już omnibusów konnych. Przybyło świateł. Pod ziemią - nowe linie metra. Czy Zosia ciągnęła go do kina na pierwsze jednoaktowe filmy? Brak danych. Miejmy nadzieję, że nie zmuszała go do odwiedzania sal muzealnych, żeby pogapić się na Mona Lisę i Rubensy, on tego nie znosił. Piosenka - czy udało mu się zarazić ją swoją fascynacją? Dowiedzieli się, że Paul Delmet właśnie zmarł. "Miałem uczucie, jakbym stracił kogoś bliskiego". Posłuchali jego kochanki, Laurence Deschamps, interpretującej jego piosenki, "nieduży głosik o dźwięku rozbitego dzwonka". To już nie to, szkoda. Poszli na plac Pigalle, na Montmartrze, gdzie właśnie otwarto nowy przybytek, "La Lunę Rousse" (Rudy księżyc). "Program był olśniewający, byłem na nim jedenaście razy z rzędu". Nie wiemy, czy razem z nią, może nie, ona nie musiała być aż taką entuzjastką (oboje nie podejrzewali, że w nim to może być coś innego: nałóg profesjonalisty), a poza tym chyba nie zawsze dobrze się czuła, ciąża była już zaawansowana. Mimo entuzjazmu, miał wrażenie, że coś uciekło: "ton już był inny. "Azorek był ładny piesek, ale zdechł" - to był stosunek tego miłego kabaretu do przeszłości. Żadnej cyganerii, żadnych "buntów społecznych", żadnej melancholii. Cyganie wymyci, ogoleni, ostrzyżeni; ton świeży, lekki, wykwintny, wesoły. Było to oczywiście ścieśnienie sfery piosenki". Tym razem sumiennie zajmuje się sprawami, na które przeznaczone jest stypendium: zdrowotnością niemowląt - to go rzeczywiście pasjonuje. Rozmawia z lekarzami, jedzie do Lilie, aby spotkać się ze słynnym pediatrą Aussetem, zapoznaje się z działalnością różnych instytucji, przywozi z Francji ideę dokarmiania niemowląt: "Kroplę mleka". Trzeba wracać, bo Zosia wkrótce urodzi. W Krakowie doktor Żeleński wygłasza w Towarzystwie Lekarskim odczyt o ochronie niemowląt i o pożytku z instytucji "Kropla mleka". Zdaje się, że z tej inicjatywy był bardzo dumny, bo poświęcił jej sporo miejsca dwadzieścia lat później w odczycie Jak zostałem literatem. Zgłosił się do niego pewien znakomity profesor ginekolog - zwracając się per "panie kolego", co Tadeusza oszołomiło - z poufną wiadomością, że jest "pewna hrabina, zacna osoba, która chciała mieć ze swoim hrabią dziecko, a nie miała; jako osoba nabożna uczyniła w tym celu ślub, że założy coś dobroczynnego. Ta "Kropla mleka" nadała się jej jak ulał". 78 Hrabina była księżną (Lubomirską), a znakomity ginekolog, który bezskutecznie próbował ją leczyć z bezpłodności, nie miał nic przeciwko korzystaniu z boskiej pomocy. "Złapany niby w pułapkę -opowiada doktor Żeleński - rad nierad zorganizowałem tę pożyteczną instytucję [...] i prowadziłem ją przez trzy lata, daję słowo honoru, sumiennie". Księżna-hrabina powiła szczęśliwie syna "i przestała się nią interesować, ja zaś korzystając z tego oddałem ją skwapliwie w inne ręce". Podkreśla, że filantropem został "bardzo przypadkowo, jak wszystko w moim życiu". Będziemy mieli okazję nieraz przekonać się o prawdziwości tego stwierdzenia. Co zaś do "Kropli mleka", pamiętam ją z dzieciństwa w Warszawie, niania mi pokazywała drewniany budyneczek w Ogrodzie Saskim (dziś już nie istniejący), blisko placyku z fontanną. Wszystko teraz plącze się ze sobą -• życie zawodowe i rodzinne -wciąż jeszcze nie jest literatem - ale to już nadciąga, już wkrótce -wiemy o tym my, czytelnicy, ale on nie wie. "Nie śniło mi się, że nim (literatem) kiedy będę". I co za wyznanie - w odczycie, który miał zabawić wielbicieli: "Byłem w tej epoce bardzo nieszczęśliwy". 23 lutego 1905 roku rodzi się syn Staszek, bardzo kochany, jak dwie krople wody podobny do ojca - takie przynajmniej odnosiłem wrażenie, ilekroć z nim, już szpakowatym panem, rozmawiałem. Wyspiański maluje młodziutką matkę karmiącą, to "Macierzyństwo", jeden z najpiękniejszych polskich obrazów. Do mieszkania na Karmelickiej zwozi się od stolarza pana Sydora meble, które znakomity Pan Wyspiański zaprojektował. "Historia pewnych mebli" znana jest powszechnie (szczególnie muzealnikom), ale trudno ją tu pominąć. Przyglądali im się z przerażeniem. Jedna pani Pareńska, "sfanatyzowana na punkcie Wyspiańskiego", była zadowolona, a poza tym nie musiała z nimi mieszkać. Bo Wyspiański projektując "z jednym tylko nie liczył się zupełnie, mianowicie... z anatomią ciała ludzkiego i ludzkimi potrzebami". Oczywiście, te meble (dla nich "narzędzia tortur", które "mogły budzić podejrzenie wyrafinowanej złośliwości, czym oczywiście nie były" - zapewnia pisarz pośpiesznie), otóż ten twór Wyspiańskiego budził zainteresowanie tych, którzy nie musieli wśród nich mieszkać. "Obcy ludzie, przyjezdni, przychodzili bez ceremonii oglądać Wyspiańskiego: mieszkanie stało się małą filią Muzeum Narodowego: osobliwością Krakowa". A oni marzyli o tym, żeby móc wresz- 79 cię usiąść. Na szczęście, gospodarz, u którego odnajmowali mieszkanie, był tak nieznośny, że młodzi małżonkowie musieli się przeprowadzić. Świetna okazja do pozbycia się mebli. Pojechały do nabywcy do Zakopanego. "Zamieszkaliśmy w staroświeckich przytulnych bieder-meierach". Doktor Żeleński, wciąż asystent szpitala św. Ludwika, przygotowuje się do habilitacji. Zostanie profesorem, jak na Kraków przystało. Rozprawa habilitacyjna ma mieć tytuł O znaczeniu klinicznym neutro-filnego obrazu krwi ze szczególnym uwzględnieniem stosunków wieku niemowlęcego. Kontynuje badania nad krwią osesków, prowadzi "Kroplę mleka" (społecznie). Również społecznie ma wykłady dla Związku Kobiet Katolickich o pielęgnowaniu i żywieniu niemowląt. Jego własny syn jakoś na tym nie ucierpiał, chwała Bogu. Próbuje praktyki prywatnej: tabliczka na drzwiach obwieszcza, że "ordynuje od 3 do 5". Ale nie bardzo to popłaca: nie ma mody na doktora Żeleńskiego. Od biedaków pieniędzy nie bierze, a zamożni, zwykle znajomi, wymigują się od płacenia. Do habilitacji jednak nie doszło: profesor Jakubowski ustąpił ze swojego stanowiska w klinice, a nowy, który przyszedł na jego miejsce, był ponoć młodemu badaczowi niechętny. Tadeusz Żeleński wycofał swoje podanie o habilitację. Fuś nie będzie panią profesorową. Ale to jest rok 1907 -jej mąż był już kimś innym. VII NARESZCIE BOY i Kabaret stworzyli malarze, którzy mieli swój stolik w cukierni Michalika na Floriańskiej. Dlatego w tej cukierni, bo do Akademii Sztuk Pięknych było kilkadziesiąt kroków. Brać była malarska, ale pomysł "kabaretu artystów" rzucił literat Jan August Kisielewski, autor dwóch sztuk napisanych z talentem: W sieci i Karykatury. Dopiero co wrócił z Paryża - i idea była właśnie taka, paryska, coś francuskiego, coś jaśniejszego i lżejszego, wyzwanie wobec "Widnia" i germanofil-stwa. Kiedy decyzja zapadła i wyszli z cukierni, spotkali na ulicy chłopca - co przeszło do legendy - sprzedającego zielone baloniki. Znaleźli nazwę: "Zielony Balonik". Była jesień 1905 roku. Ktoś, przyjrzawszy się dacie, mógłby się zgorszyć. Ale Boy Żeleński-kronikarz sądzi, że zbieżność wydarzeń -w Warszawie rozruchy rewolucyjne, w Krakowie inauguracja kabaretu - nie była przypadkowa. "Każdy robi, co umie" - dodaje niewinnie. O mało się wszystko nie zawaliło. Bo Jan August Kisielewski -jako konferansjer we fraku i w lakierkach z białymi, jak każe rytuał, getrami, zwymyślał zebranych, także według rytuału, od filistrów i tak dalej - był śmiertelnie pijany. Ten pierwszy kabaret mógł się okazać ostatnim. Uratował jego istnienie Witold Noskowski, publicysta "Czasu", wszechstronny grubas: grał, pisał, śpiewał, monstrualna tusza przeszkodziła mu jednak w zrobieniu kariery scenicznej. Przygotował nowe teksty pod plansze Sichulskiego, a białe getry konferansjera założył Sierosła-wski, czyli "Stasinek". Kiedy zjawił się w Krakowie, pod koniec ubiegłego wieku, "dwudziestoletni chłopczyna z brodą tak białą, że robiła wrażenie siwej", wszedł w krąg Przybyszewskiego, był użyteczny w jego 81 domu, "niańczył mu dzieci, chodził po wódkę, tłumaczył rękopisy...". Przybysz polecił go Starzewskiemu i wierny "Stasinek" wylądował w "Czasie". I to jest taki krakowski paradoks, że sztab Zielonego Balonika, co to naśmiewał się z przeróżnych świętości i szanowności, co walił (jak się później okazało) w tak zwane zatęchłe mury, mieścił się w konserwatywnym "Czasie". Na maszynie redakcyjnej przepisywano szydercze i frywolne teksty. Ale to byli już inni konserwatyści, młodzi przede wszystkim, otwarci na świat, racjonalnie myślący. Najbardziej zdumiony powodzeniem przedsięwzięcia był cukiernik Jan Apolinary Michalik, mieszczuch do szpiku kości, który jednak zaryzykował i wpuścił do lokalu tę hałastrę. I oto lokal jego "gościł figury, o których nie zamarzył nawet we śnie: rektory, redaktory, hrabiowie, hofraty, ba, ekscelencje; i wszystko to zawdzięczał tym pijanicom, których uczynkami się brzydził". Tadeusz nie myślał o współpracy z kabaretem. Wciąż nie znał siebie. Był zaprzyjaźnionym widzem, nikim więcej. Inaczej jego brat, Edziula, czynny od początku, w pewnym sensie nawet - jeszcze przed przyjazdem Jana Augusta - jego pomysłodawca. Prywatnie urzędnik bankowy ("mimowolny" - jak mówi Tadeusz), odżywał tylko "podczas wieczorów Zielonego Balonika, którego był generalnym sekretarzem, archiwariuszem, aktorem delParte i niezmordowanym przy pianinie grajkiem". Czasem wbiegał na estradę i improwizował parodie kołtunów. Uczestniczący w wieczorach Zielonego Balonika Adam Grzymała-Siedle-cki (ten z kolei konserwatysta parodiował, ni mniej ni więcej, tylko jego ekscelencję rektora Tarnowskiego) zostawił świadectwo, że Edziula był przemiłym chłopcem, skłonnym do kawałów, to on miał przesłać Wilhelmowi Feldmanowi mniej znany wiersz Słowackiego Do Laury jako swoją własną próbkę z prośbą o ocenę i druk, a Feldman odmówił mu talentu i wydrukował wiersz w "odpowiedziach redakcji" jako przykład grafomanii. ("Uczysz, bracie, że Słowacki / Uczysz, bracie, że Słowacki / bez podpisu jest pod placki"). Wyczyn Edziuli bardzo był dla krytyka kompromitujący. Współpraca zaczęła się od drugiego sezonu. Tadeusz, przebywając we Wrocławiu na praktyce w klinice profesora Czernego, przeczytał w "Czasie" felieton Rydla, domagający się natychmiastowej kanonizacji królowej Jadwigi. Tak go to rozśmieszyło, że napisał wykpiwa-jącą ten pomysł balladę. Posłał do Zielonego Balonika - chwyciło - 82 estrady wyśpiewał ją malarz Karol Frycz. Musiała się zielonobaloni-kowcom naprawdę spodobać, bo kiedy Rydel wystawił sztukę Boden-hain, zaproponowali "Tadeuszkowi" (jak go czasem nazywali), żeby ją zreferował". Tadeusz sporządził parodię, wystawiono ją z laleczkami Frycza: zdobył, jak pisze, "ostrogi współpracownika" tym tekstem, który nas dzisiaj, nie ma co ukrywać, specjalnie nie bawi. Ich bawiło. Musiał zawierać aluzje, które nam umknęły. Rydel raz jeszcze stał Się ofiarą boyowskiej kpiny, a to w wierszu, będącym parafrazą Grobu Agamemnona - opisie Podróży Lucjana Rydla na Wschód, "...pysk rozpuścił w sposób tak okrutny / że rozbudzone na wpół trupy, z cicha / Szepcą do siebie: "Coż tam znów, u licha?"" I dalej: "Niech mówi do mnie duch helleńskich braci, / Co także jak ja nie nosili gaci...". Karol Estreicher (Nie od razu Kraków zbudowano) wspomina, że on i jego rodzeństwo lubili pana Rydla, był miłym i dobrodusznym człowiekiem, chętnie czytywał im swoje wiersze (potem pytał "Ładne, co?"), a kiedy go zagadywali o szyderstwa Boya (które dzieciarnia estreicherowska znała na pamięć), nie okazywał gniewu, tłumaczył: "Ot, przyjaciel". Że niby może sobie na więcej pozwolić. Rydel (jeśli wierzyć wspomnieniom Estreichera z dzieciństwa) wybaczał, a skoro tak, to znaczy, że w dobroduszności swojej nie podejrzewał, że jednak szło o coś więcej, że to dworowanie sobie z niego wcale nie jest takie niewinne, nie kpina dla kpiny. Bo na przykład wiersz O bardzo niegrzecznej literaturze polskiej i jej strapionej ciotce, którego zaszy-frowane intencje mogą nam się dzisiaj wydać odległe - i nawet wątpliwe literacko - otóż ten wiersz, wyznaczający w skrócie ówczesną sytuację i pole zmagań - świadczy, że Rydel, "Pan Młody", był pieszczoszkiem "tamtej strony": "Próżno ciotka mu [brzydkiemu chłopcu - literaturze "modernistycznej" - J.H.] wymienia / Albo Łucka, albo Henia, / Co ich przykład wszystkim świeci, / Jako grzecznych, dobrych dzieci..." Lucek był więc "grzeczny" i służył za przykład. Co do "Henia", to Boy pozwolił sobie na żart prawie świętokradczy: "Dziwna przygoda rodziny Połanieckich". Nie wiemy, jak na tę lubieżną przygodę swoich bohaterów zareagował Sienkiewicz, w końcu miał nie byle jakie poczucie humoru, a ten żart bynajmniej go nie pomniejszał. Mógł za to poczuć się dotknięty, kiedy stawiano go obok Rydla. Jest rzeczą zastanawiającą, że właśnie felieton, nawołujący do 83 kanonizacji królowej, tak poruszył doktora Żeleńskiego, iż przezwyciężył nieśmiałość, opory i chwycił za pióro. Był, ten felieton, bez przesady, niby iskra, co zapaliła lont. Czy dlatego, że traktował o historii? Pamiętamy zbuntowanego malca, który patrzy na historię własnymi oczyma, ocenia fakty po swojemu. Doktor Żeleński odnalazł teraz w sobie przekorę i niezgodę krnąbrnego Tadzia. Obudziła się też uśpiona na lat dziesięć sztuka rymotwórcza. A to już, niewątpliwie, za sprawą Zielonego Balonika - samo istnienie tego kabaretu, jego magia, stały się bodźcem do twórczości. Było gdzie i przed kim się wyładować. W jednym z licznych wspomnień wraca do tego, że przedtem nie odpowiadał mu "ton ówczesnej atmosfery [...]. Natomiast w atmosferze Zielonego Balonika odnalazłem się natychmiast". I jeszcze: "Dopiero ta igraszka, w której gwizdało się na wszystko co jest "literatu-rą", wyzwoliła we mnie instynkt pisarski". Prawdziwa erupcja! Pisał dużo, stał się dostawcą, wkrótce zaczął zapełniać połowę repertuaru. Ale nie chodzi o ilość. Jeśli Zielony Balonik przetrwał w legendzie, to dzięki mistrzostwu jego sztandarowego poety. Dla otoczenia Tadeusza mogło być w tym coś zdumiewającego. "Dziwili się domowi patrząc na Robaka, skąd mu się wzięła mina i wesołość taka". Najmniej zaskoczony mógł być Tetmajer, gdyby umysł jego, już łamiący się, raczył się nad tym zastanawiać: czyż to nie on mówił, że w młodym Tadziu jest zachwycające poczucie formy? Ciocia Julia na temat wyczynów zielonobalonikowych milczy (pewno jest zgorszona). Ojciec? Nie wiemy. Fuś? To ona mogła zakrzyknąć: "Wiedziałam! Zawsze wiedziałam!" Mogła nawet upierać się: "To ja! To dzięki mnie!". Kusząca hipoteza, ale - nie, zostawmy ją. A bracia? Ci aprobują, bawią się, z tym że Edziula ma prawo być trochę zazdrosny; podczas gdy on sam wyżywa się w kabarecie jako amator, w Tadziu objawia się profesjonalista najwyższej klasy. Ach, ten Tadzio: zdmuchnął mu sprzed nosa Zosię, teraz zdobył od jednego zamachu jego Zielony Balonik. Ale Edziula nie sarka, bo jako organizatorowi nikt mu nie zagrozi - to jego domena. (W roku 1910, kiedy Zielony Balonik zamilkł, a Edziula miał jakieś kłopoty z poślubieniem ukochanej, a może z innych powodów, których nam nie zgłębić -popełnił samobójstwo. Bogobojny "Czas" zawiadomił o ataku serca). Komentatorzy skłonni są po latach widzieć w tej twórczości walkę, bicie w mur, bunt i tak dalej. Naprawdę zaś piszący lekarz 84 z niczym nie walczył. Pisał o tym, co go śmieszyło. "Składałem piosenki i wiersze w wesołości ducha./bez myśli o druku". I taka była prawda. Ani mu w głowie,bykr^chłostać biczem satyry". Błaznował. Ale co go śmieszyło? Otóż to, co było karykaturą normalnego życia. Co nad tym życiem ciążyło i gniotło je. (O tym, że to wszystko miało pewien kierunek, przekonał się, ku swojemu zadziwieniu, po latach). Jeden z pierwszych wierszy, z roku 1906, to List otwarty kobiety polskiej. List do kogo? Do nich, do Zielonego Balonika, instytucji, tak się złożyło, wyłącznie męskiej. "Usłysz od niej prawdy słowo, / Moja kliczko pięknych duchów, / Żeś edycją luksusową / Typowych polskich eunuchów". Kobieta polska narzeka: "Sto lat w lirycznej niewoli / Jęczymy: u nóg koturny, / Czoło w świętej aureoli, / Na głowie popiołów urny". Wszystkie te Laury, Aldony, Zosieczki, Grażyny, Aniele Beniowskie chcą być normalnymi kobietami, szukają kapelusza, chcą tańczyć, przyklejają muszki, "Każda woła: "Nie chcę dziecka"". I oto nareszcie mają kabaret. Jakiż zawód! To zebranie • Poczciwych sarmackich gburów; f . ;>c-f Mordobicie, wódkochlanie, Kurdesz pijackich chórów, ' Łby dymiące, sprośne fraszki, Ryki bezmyślnych toastów - ... Serce (i ciało) kobiety pozostaje nadal zaniedbane. Mamy tu w zalążku przyszłe kampanie Boya-Żeleńskiego - o prawo kobiet do miłości i do godności. Jeszcze dobitniej zaznaczy się to w następnym wierszu: Replika kobiety polskiej - na odpowiedź młodzieńca polskiego (Adolfa Nowaczyńskiego). Kobieta zwraca się do młodzieńca: Więc ty, mimo twego sprytu, , . . Nie poznałeś mnie na tyle, Że dla ciebie dokumentem są Marynie i Maryle? Przejechawszy się po anielicach Mickiewicza, a potem Słowackiego ("O którego... mankamencie / Wie dzisiaj każda smarkula..."), poeta dobiera się z estrady do trzeciego wieszcza: 85 A ten... trzeci wasz poeta... • , No, ten... hrabia... z dużym nosem, Któremu każda kobieta Co ją ujrzał bez bielizny, *' Była symbolem ojczyzny, J A łóżko ofiarnym stosem! '•l (Tak w męczeństwa aureoli Z każdą popływał w gondoli, Potem - ona poszła z dzieckiem, , A on rozmawiał z Czarnieckim!). Nigdy chyba kobieta nie przemówiła tak dosadnie (dzięki męskiemu pióru!): ••'-• Że ktoś stworzył Tadeusza, '.i Winszuję mu sercem całem, Lecz czyż każdego geniusza Mam uwieńczać własnym ciałem? Punkt widzenia potępianej dotychczas Maryli: f V •,. ,.;. Ballad płodził całe łokcie, Z sercem czystszym niż paznokcie. Mierzył, zbrojny w pancerz wiary, ••-•-"• Siłę (męską!) na zamiar y! t ffielahcholijnie: -"" Takie kobieta ma szansę, Gdy się z wieszczem wda w romanse. Wiersz był komiczny, ale pogląd całkiem serio. Czternaście lat później znajdziemy echo tych zuchwałych - na owe czasy - wierszy w recenzji z Samsona i Dalili Langego: "Zwłaszcza te pretensje do kobiety. W ogóle zawsze się mi wydawało, że jest w tym pewne nadużycie. Poeta ma prawo do oklasków, honorariów, nekrologu, ewentualnie pomnika, ale na tym koniec. W miłości, jak w tramwaju, jest zwykłym pasażerem". Rozważania idą dalej, nie dotyczą już wieszczów: "Skoro się dowiadujemy, iż poeta pod wpływem nieszczęśliwej miłości złamał pióro, możemy pomyśleć: "Cóż za nieszczęście!" ale możemy też powiedzieć: "Chwała Bogu". To zależy od tego, co to za poeta". Minęło jeszcze kilka lat i w recenzji z amerykańskiej sztuki Kaufmana Król teatru nachodzi go pokrewna refleksja: "Zabawne, że przy całym tym materializmie, Amerykanie są w miłości daleko bardziej bezinteresowni, lojalniejsi, podczas gdy w Europie, w epoce najbardziej romantycznej, w epoce "harmonii dusz" - w życiu zawierało się małżeństwa w drodze finansowych kombinacji; miłość zaś pozalegalna była największym szwindlem. Uwieść dziewczynę gratis i zostawić ją z dzieckiem - to formuła miłości romantycznej". Autor wierszy i piosenek mógł je sobie tworzyć w wesołości ducha, nie mniej dawał wyraz temu, co mu leżało na wątrobie. Przypomnijmy Litanią ku czci P.T. Matrony Krakowskiej, po której wygłoszeniu (ściślej mówiąc: "odryczał ją z przejęciem z estrady Konrad Rakowski"), a zwłaszcza po opublikowaniu, "długo żadna ze starszych pań w Krakowie nie podawała mi ręki do pocałowania". I co się dziwić: v • :fi er Ty, co z głębin swej kanapy / , . >;,<, Wychylając kibić tłustą, : > Brzydkie swe nadstawiasz łapy Przerażonym naszym ustom... . ~ *•• Ty, strącona z Łysej Góry "•'-'., W salonu fałszywy ampir, * Gdzie nas bierzesz na tortury / r >; i I krew nudą ssiesz jak wampir.. ; Nie powściąga epitetów: jest i o "starobabokracji", jest "stara kwoka" i "stare pudło", i "ropucha smutna". Ale oczywiście nie o wymysły idzie - wymysły obrazują wściekły bunt i bezsilność. Powiedz mi: przez jakie czary Jęczymy w niewoli twojej? 86 87 Z jakim czartowskim blekotem Omamienie na nas padło, Że czynimy czci przedmiotem , Szpetność, głupotę i sadło? 1 Za co stwór podeszły wiekiem, Co kobietą być już przestał, • A nigdy nie był człowiekiem, ; Windujemy na piedestał???! Wiersz ten, który na pewno powodował to huczny, to zduszony śmiech u Michalika, wyrażał autorską ocenę dławiącego "matriarchatu" (jak to później nazwał). Ta "starobabokracja" to był najpewniejszy sojusznik tych, którzy niczego nie chcieli zmieniać, z Tarnowskim na czele - ani w sztuce, ani w życiu. Minęło dwadzieścia lat i recenzent Boy-Żeleński pisząc po raz kolejny o Moralności pani Dulskiej wraca do tego wiersza i do owych czasów: "...zdaje mi się, że Pani Dulska odpokutowała ponad swoje winy, a raczej, że ona zapłaciła rachunek za całą epokę". Dlaczego ona? "To odwet dziejów za to, że ta klępa o poziomie duchowym ani trochę nie wyższym od własnej kucharki została panią, panią radczynią (czyli żoną radcy), inteligencją, "wyżyną społeczną", damą, bóstwem. Ileż ja takich widziałem! I myślicie, że Felicjan [jej zahukany mąż - J.H.] jest niedołęga? On tylko w domu jest taki, w obliczu tego straszliwego smoka. Znałem takich Felicjanów, jeden był rektorem uniwersytetu i trząsł całym wydziałem, inny surowym i bystrym prezydentem sądu etc.". I tak oto "ze stanowiska pomiatanych, często i terroryzowanych mężów tworzyły się te babskie piedestały". Recenzenta podnieca filipi- ka, łapie się na tym: "Ale już kończę, bo czuję, że znów zacząłbym mówić wierszem...". Usłyszelibyśmy znowu: "O, ty polskiej ziemi chwało, / Ty, postaci wpółmonarsza...". To, co mogło zdumiewać przyjaciół, rodzinę, publiczność, to nie tylko nagłe objawienie talentu (byli tacy, co go w nim podejrzewali), ale wyrafinowanie, mistrzostwo słowa, a także wyczucie estrady, umiejętność nawiązywania kontaktu (słownego) z siedzącą przy stoli- kach publicznością: W Pieśni o mowie naszej kilkakrotnie z estrady zwraca się do obecnych. Na przykład: "Pytam obecne panie...". Albo: "Widzę tu zebraną tłumnie / Kapłanów sztuki elitę...". I zwraca się do tej elity: "Wasz to jest psi obowiązek / Kształcić język ten ojczysty!". Chwyt wytrawnego konferansjera. Genialnym pomysłem kabaretowym (zrzynanym później bez sumienia) było wynalezienie Dziadka, włóczęgi-żebraka, który swoim językiem (ale jak to podsłuchane! jakie wynalazcze!) opowiada różne pikantne a prawdziwe historie, najpierw o tym, co słyszał w kapucyńskim kościele o orgiach i szyderstwach z Boga, z religii, z ludzi zasłużonych, a potem, co ludziska o tym poszeptują, i opowiada nam to Dziadek tak, jak załamują się opowieści w jarmarcznym przekazie. ;'""'• Posłuchajcie ludkowie, Co wam dziadek opowie: Niech nastawi każdy ucha, Bo to mądra psiajucha, Z niejednej flaszki pijał. Wiecie wy, chamskie gnaty, Z kiem ja jestem żeniaty? W kościele moja babina Baczy, by każda hrabina Miała do mszy stołeczek. I idzie za tym straszna, a poufna opowieść o wszeteczeństwach, jakie się dzieją w Jakimiś balonik u". I "Stasina" w tej opowieści występuje, co "pić nie fce... ale przemocą w gardło leją". I jest tam taki Teofil (Trzciński), na którego "niejedna się zapatrzy" - Potem dziwią się ludziska, Choć nie krewny, zasie z pyska -Wykapany Teofil. I wreszcie: Taką mają zabawę Te odmieńce plugawe, Co się same - Panie święty 89 ; Przezywają "dekadenty", ;.,,_• ,j Po polsku: takie syny! •.-.,-..,•(. ,";,ji Tak gadali w niedziele v " W kapoceńskim kościele. Nie wstrzymałek ciekawości, ' -• "'•''•''"':t Przywlekłek tu stare kości, i "'i !' Niech się dziaduś napatrzy... To, co warte zastanowienia, to trwałość tych wierszyków - wciąż wzbudzają radość. Nie ma już tych ludzi, z których rymopis z estrady szydził, nie musimy znać ich nazwisk, które bawiły publiczność przy stolikach, ani spraw tych już nie ma, do których czyniono aluzje, ani tych konfliktów, tak bardzo lokalnych, krakowskich, a przecież wszystko to nadal śmieszy. Dzień pana Esika w Ostendzie, Niedziela widziana oczyma Jana Lemańskiego, Lament pana radcy, Krakowski jubileusz, O tem, co w Polszcze dzieiopis mieć winien (tu objawione wyrafinowanie stylizacyjne przyszłego tłumacza Yilloną), a przede wszystkim wiersze z "tetralogii pensjonarki", z nieśmiertelną Stefanią na czele, bawią któreś już pokolenie Polaków. A przecież ileż znakomitych - jako robota literacka - wierszy kabaretowych z okresu międzywojennego jest dziś już martwych. Potrzebny komentarz, żebyśmy wiedzieli, dlaczego to śmieszyło. Nie mówiąc już o tym, że humor oparty na kalamburach, przekręcaniu nazwisk - przeminął jako moda i najczęściej dziś drażni. Tajemnica Boya polega chyba na tym, że w jego wierszu, jakby mimochodem, następuje - uniwersalizacja tematu. "Esik w Ostendzie", to niekoniecznie Esik (Ferdynand Hoesick), to może być każdy z nas. Tak samo Niedziela widziana oczyma Jana Lemańskiego. I "dzieiopis", i radca z "basztą Kościuszki". Boy dostrzega więcej niż zawodowy rozśmieszacz, widzi problem, wnika w przeżycie ludzkie. Szyderczy wiersz przemienia się w skondensowaną (prześmieszną oczywiście) opowieść o człowieku. Wychodzi poza pierwowzór. Staje się penetracją psychologiczną. Weźmy wszystkim znaną Stefanią. Tutaj, domyślamy się, nie ma żadnego konkretnego pierwowzoru, a jeśli jest, to jakiś bardzo odległy. Otóż mamy w tym "epickim" wierszu dwie sylwetki podpatrzone właśnie od strony psychologicznej. Nie, nie malarz jest jedną z nich, 90 ten, który lubił pijać alasz i który takiej dostał dziwnej manii, że chciał tylko od Stefanii: zakochany malarz jest tutaj jedynie, jak mówią politycy, "czynnikiem sprawczym", on sam zachowuje się banalnie i schematycznie - i ta nieuchronna banalność jego reakcji jest właśnie komiczna. Bo widząc, że nie sposób, poszedł znów do tamtych osób, ale zaraz już za bramą stwierdził, że to nie to samo. Więc nie on. Rewelacyjna jest "pensjonarka", która to wszystko opowiada. Bo sama "Stefania" - to prawie konspekt modnej powieści psychologiczno-oby-czajowej. Mógł był ją napisać Przybyszewski - i ukatrupić. Cała ta historia nabiera rumieńców dzięki narratorce, dzięki temu, jak ona to opowiada, poprzez własne ciągoty, zduszane narzuconą pruderią, poprzez naiwność i zepsucie podnieconego dziewczątka, i rozbudzoną ciekawość "tych rzeczy", a tu jeszcze języczek świerzbi, żeby naplot-kować, czuje się, że cała ta historia ją podnieca i wydobywa z niej tłumiony chichot. A wszystko to pensjonarskim nieporadnym stylem wypracowania klasowego. Druga postać to ta pani, co miała b. ładne biodra, i choć męża miała filistra, w innych rzeczach była bystra, co jeździła do Abacji po temat do konwersacji, schludna taka, aż mówił każdy przechodzień: ta się musi kąpać co dzień. Nie chciała jednak dać malarzowi natchnienia!... A kiedy zagroził jej, że sobie odbierze życie, pomyślała chytrze: to by było nie najbrzydsze. Jak wiadomo, przyszła na nią taka chwilka, że pomyślała, czy to warto było być taką upartą, ale jemu już wychłódło - wiemy dlaczego. I oto dwie nieśmiertelne pointy. Pierwsza - westchnienie pensjonarki, która przybiera mądrą minkę i zastanawia się nad "życiem": Tak to ludzie trwonią lata, Że nie są jak brat dla brata. Druga pointa, ostateczna, którą cała Polska zna, wybiega poza pamiętnik pensjonarki, jest westchnieniem samego autora: Z tym największy jest ambaras, Żeby dwoje chciało naraz. Triumfy w kabarecie, kolejne szopki krakowskie - pisane do spółki z "Taperem" (Witold Noskowski), w latach 1907 i 1908 - nie 91 przynosiły pieniędzy, pisało się je "dobrym towarzyszom k woli". Stefanią, którą w Baloniku recytował sam autor, wziął do swojego "Momusa" Arnold Szyfman, nareszcie jakieś honorarium - i profesjonalne wykonanie, Mery Mrozińskiej. Pod koniec roku 1907 zmarł Stanisław Wyspiański. Dokładnie: 28 listopada, w dziewięć lat, niemal co do dnia, od premiery Warszawianki. Dziewięć lat, tylko tyle trwała burzliwa twórczość Wyspiańskiego, ale to wystarczyło, by Kraków poczuł się wstrząśnięty wiadomością o śmierci i o poprzedzającym ją cierpieniu. Juliusz Leo, kreator i prezydent Wielkiego Krakowa (którego Wyspiański był radnym), zdecydował, że pogrzeb ma się odbyć na koszt miasta, pochowanie na Skałce - i że ceremonia powinna zostać sfilmowana, co wtedy było szokującą nowością. Wybuchła awantura - prawie jak o "basztę Kościuszki", uwieczniona w wierszyku Boya. (Opisał ten pośmiertny bój w interesującym szkicu Andrzej Urbańczyk: Kinematograf na pogrzebie Wyspiańskiego, Kraków 1987). Tak się złożyło, że wizją "kinematografu" na pogrzebie poety najbardziej poczuli się wzburzeni ci, których on uwiecznił w Weselu: redaktor "Czasu" Dolcio Starzewski (dla niektórych przyjaciół "Rudi"), onże Dziennikarz; Włodzimierz Tetmajer, czyli Gospodarz; wreszcie pani Antonina Domańska, pisarka, która nigdy nie mogła wybaczyć Wyspiańskiemu, że ją ośmieszył jako Radczynię. "...com się przez niego nacierpiała - zapisuje w dzienniku pod datą 30 listopada 1907 roku pełna temperamentu autorka Historii żółtej ciżemki (Urbańczyk dotarł do tego tekstu dzięki uprzejmości pani Krystyny Jabłońskiej) - nikt nie zgadnie. Nawet Bałucki, nawet taka Zapolska - nie zahaczyli nigdy mnie słówkiem, a ten żółtodziób: r a d c z y n i!!! Niech mu ziemia lekką będzie". Uraza urazą (bo zmarły "żółtodziób" "teraz daje z trumny ostatni popis swych mącicielskich talentów"), ale fotografowanie - nie! ohyda. "A jak on ten Wysp. będzie się czuł (fotografowany), pokiereszowany w dodatku tą swoją chorobą wstrętną?" I woła (w intymnym dzienniku): "Uczcijmy majestat śmierci! Czy p. pręż. wie, co to jest majestat śmierci?! Nie!!! Fotogr. żywych z pogrzebu Wysp. mu się zachciewa. Po co to komu? Na co? Pamiątka! Dokument! To niby on taki postępowy. Rudi z Wło- dziem poślą mu sekundantów". Zanosiło się więc nawet na pojedynki. I wtedy wkroczył doktor Tadeusz Żeleński. Miał zwyczaj wpadać do "Czasu" i wpisywać uwagi 92 do zeszytu redaktora Starzewskiego, najczęściej humorystyczne (na przykład donosząc o rzekomym telefonie od cesarza Franciszka Józefa), podpisywał się "Tadeuszek". l grudnia zostawia do Starzewskiego liścik, w którym w sprawie filmowania pogrzebu proponuje redaktorowi "Czasu" pójście na kompromis, chociaż czyni to w słowach bynajmniej nie dyplomatycznych: "Leo nie taki ciemny, jak Warn się wydaje. Wy przy nim tabaka w rogu, daruj! Leo ma rację, trzeba pogrzeb utrwalić, dokument obyczaju, zwyczaju etc. zostanie. Nie głupiejcie, później wykupicie, zaklauzulujecie na sto lat i spokój będzie, a wnukom majątek. "Czas" to potęga, pieniądz to potęga". Miło nam pomyśleć, że ten liścik mógł zdecydować o tym, że "Czas" zgodził się na filmowanie pogrzebu. Dolcio-Rudi nie wyrzucił liścika lekarza-wierszopisa do kosza, zachował wśród swoich pamiątek. Operator nie "zaklauzulował" filmu na sto lat. Już w kilka miesięcy po pogrzebie wyświetlono go w programie kina "Cyrk Edison", gdzie widzowie grupowali się najczęściej z proletariatu. Kinematograf wciąż był rozrywką dla "niższych sfer". Żeleński, późniejszy kronikarz miasta Krakowa, nigdzie o swojej interwencji na rzecz filmowania pogrzebu Wyspiańskiego nie wspomina. Wspomina za to, że wkrótce po śmierci autora Wesela (i cichego wielbiciela swojej żony) został posadzony, wraz z dwoma innymi bliskimi mu ludźmi, do przepisywania korespondencji poety. I że listy te stanowią niezwykle ciekawą lekturę. Bywalcy Zielonego Balonika (wstęp ściśle za zaproszeniami! nigdy żadnych przypadkowych osób!) domagają się odpisów wierszy i piosenek, autor nie może im nastarczyć, powodzenie coraz większe - więc może je wydać? Ale kto się tego podejmie? Może nakładem autora? Nie obyło się chyba bez narady z Fusiem. Tytuł bardzo prosty, wręcz informacyjny: Piosenki i fraszki Zielonego Balonika. Doktor Żeleński nie może podpisywać swoim nazwiskiem wszetecznej twórczości zielonobaloniko-wej, tym samym, którym podpisuje recepty. Potrzebny jest pseudonim -najlepiej krótki i dźwięczny. I tak narodził się "Boy", reminiscencja z pobieranych w dzieciństwie lekcji angielskiego. W tym wytężonym życiu, którym się zajmujemy, nie brak paradoksów - jednym z najciekawszych jest to, że wielki tłumacz klasyki francuskiej będzie popularyzował ją pod pseudonimem angielskim. 93 Okładkę do Piosenek i fraszek projektował sam Sichulski. Widać spod niej wymazane litery: Listy człowieka szalonego (A. Niemoje-wskiego). Coś w tym było symbolicznego - sugeruje po latach autor. I z taką okładką w roku 1908 wiersze Boya powędrowały poza Kraków. Rozchwytano je. Był w tym pierwszym tomiku przesławny List kobiety polskiej, wraz z jeszcze mocniejszą jej Repliką, była opowieść dziadkowa o orgiach w Zielonym Baloniku, i Dzień pana Esika w Ostendzie, i wędrowanie Krzywosza po Krakowie w poszukiwaniu kobiety ("Katolickich dziewcząt tknąć się ani waż!" Więc: "Gdzież ja o tej porze znajdę protestantkę?"), i Kuplet posła Battaglii z szopki i inne cudowności. Nie było w tym tomiku programowego niejako wiersza O bardzo niegrzecznej literaturze polskiej, jak też Litanii ku czci... Te weszły do wydanego kilka miesięcy później następnego tomiku (również nakładem autora) zatytułowanego: Igraszki kabaretowe. "Znikczemniały drab" - powitano w prasie jego wiersze. "Zwyrodniały głuptas", co rzecz prosta "szarga świętości" i "obryzguje błotem". "Mamy właśnie w ręku jeden z klasycznych dowodów krakowskiego zdziczenia". Galicyjska "Młoda Międzynarodówka", a więc pismo ąuasi-postępowe, zaliczyła jego wiersze do "utworów kloacz-nych": Tacy pisarze jak on "namnożyli się z lekkiej ręki p. Żeromskie-go". Pewne wyrazy używane przez autora, posługującego się pseudonimem "Boy", wprowadził "w Polsce pierwszy Wyspiański". Dla młodego autora towarzystwo bardzo zaszczytne, ten atak pasował go właściwie na pisarza. ("W dziesięć lat później autor tej recenzji -informuje panią Izę Moszczeńską Boy w słynnym Liście otwartym adresowanym do niej - pisał do mnie list pod nagłówkiem "Czcigodny Panie""). Do wrogów twórczości zielonobalonikowej należał przede wszystkim Wilhelm Feldman, dla którego "kapłan najwyżej podkasany, na wszystkie tinglówki sławny (to) dzisiaj B o y". Feldman, komentuje po latach zaatakowany autor, "uznawał tylko jeden śmiech: k r w a -w y, jedną tylko jego funkcję; protest społeczny". Oni nie mieli takich ambicji, przeciwstawiali temu skromnie "zabawę artystów między sobą". Przebijała się dzięki takiej postawie zbawienna normalność. Rzeczywistość napuszona nadawała się do karykatury, przybierała kształt komiczny. 94 W petersburskim "Kraju" z prawdziwą sympatią (co stanowiło niespodziankę) zrecenzował pierwszy tomik Boya Antoni Chołonie-wski. "Takie rzeczy młody autor pamięta" - przyznaje po latach Boy. Barbara Winklowa przytacza musującą zachwytem recenzję Adolfa Nowaczyńskiego: "Zazdrość bierze, kiedy się pomyśli, że każdy śmiertelnik może te piosenki ostatecznie kupić. Ot, po prostu, co tu ukrywać, kawior dla ulicy i tyle". Jest rzeczą zadziwiającą, że ten właśnie smakowity epitet trafia wciąż do przekonania. Później drogi autora i jego entuzjastycznego recenzenta rozeszły się: Boy pozostał tam, gdzie był, a krnąbrny "Azio" wszedł między "najponursze endeki", według określenia Tadeusza Żeleńskiego. Trzeba było z czegoś żyć, utrzymać rodzinę, dom. Nie pozwalały na to ani piosenki, ani praktyka lekarska, która, jak wiemy, zawiodła. Doktor Tadeusz Żeleński, dzięki "kochanemu Poldkowi S.", entuzjaście jego wierszyków, usytuowanemu w Ministerstwie Kolei w Wiedniu, dostaje rządową posadę lekarza kolejowego. "Była to posada straszna", stwierdza krótko Boy. Rano trzeba było przyjmować w przychodni, a potem być "w każdej chwili na zawołanie". Jeździł najczęściej na bremzie (hamulcu) lub obok palacza na lokomotywie. Czasem te wezwania - kilkakrotnie w to samo miejsce, często bez potrzeby (okazywało się, że chore dziecko poszło gęsi paść) - doprowadzały do rozpaczy. Ratowały, jak wspomina, oblegające go wierszyki. Ledwie usadowił się na lokomotywie, zaczynały napierać, pod takt kół pędzącego pociągu, rymy, rytmy, melodie. Boy opowie później, jak inspirującą rolę odgrywa czasem sam rym. Uderzyło go kiedyś, że "bordo" rymuje się z "mordą" - i tak odczytał w sobie, ni mniej ni więcej, ale tę straszliwą Litanię ku czci P.T. Matrony Krakowskiej. A Mistrzowi Styce? Skąd dowcip, że Mistrz chce zrobić "to samo [co psina] ode środka?" Natchnął go chyba rym: rondel - kondel. Kondel "podniósł zadnią łapkę i spaskudził Rondel". "Prawie wszystkie moje wierszyki powstały w ciągu tych lat na bremzie albo na lokomotywie". W 1910 roku wyszedł we Lwowie trzeci tomik Boya: Nowe piosenki. Była wśród nich Stefania i O tem, co w Polszcze dzieiopis mieć winien, wierszyk o Styce (ten wierszyk przekonał prezydenta Lea, że Barbaka-nu-Rondla ruszać nie należy) i Lament pana radcy. Więc może bez tej doprowadzającej do rozpaczy służby na kolei byłoby tych wierszyków mniej? Bo wieczory Zielonego Balonika stawały się coraz rzadsze. 95 Boy usiłuje to tłumaczyć różnie. Raz - pewną stagnacją życia w Krakowie: "Mieliśmy zęby, a nie mieliśmy co gryźć". Gdzie indziej wysuwa paradoksalne twierdzenie: "Wykształciliśmy smak publiczności, co obróciło się przeciw nam, stała się wybredna, wymagania jej były wysokie. Woleliśmy tedy rzadziej a dobrze". Wydaje się, że nie przychodzi mu na myśl, że wszelka formuła się zużywa, nie da się pewnego typu kabaretu ciągnąć w nieskończoność - i z tymi samymi ludźmi - chyba, że staje się on profesjonalnym teatrzykiem, sposobem zarabiania na życie. Ci zaś ludzie, twórcy zielonobalonikowi, byli wspaniałymi artystami, ale z ducha amatorami. Jedyna szopka, którą zrobili dla pieniędzy, z inspiracji, o dziwo, pana Michalika, który chciał wykorzystać powiększenie swojego lokalu, to była ta z 1911 roku. Szopka dla ludzi, za biletami (!), i właśnie dzięki temu odświeżona, poszerzona o nowe, pozaśrodowiskowe spojrzenie - i ogromny sukces. Powtarzali ją trzynaście razy! Pikantną satysfakcję dawało to, że całe rzędy wykupywała miejscowa arystokracja. "Najczcigodniejsze mamuty ówczesnego Krakowa, hofraty, ekscelencje, wszystko to przedefilowało przez "Jamę Michalika", ku olśnieniu jej gospodarza..." A te hrabiny, które nie bywały jeszcze w kawiarniach - i naraz tutaj, w tej "jaskini". Wreszcie "gruchnęła wieść, że sam - sam Tarnowski wybiera się do Michalika, żeby zobaczyć samego siebie". Cukiernik dla rektora i jego świty (był z nim jego siostrzeniec Jerzy Mycielski, ojciec Zygmunta Mycielskiego) ściągnął z mieszkania trzy ogromne fotele. A Dolcio-Rudi Starzewski "patrząc na tę arystokrację krakowską, tłoczącą się i dławiącą się ze śmiechu [...] mówił do mnie żartem: - To istne Wesele Figara; ci ludzie śmieją się z tego, co ich zabije. Ale nie zabiło". Zawieźli szopkę do Lwowa - zaowocowało to przyjaźnią z Kornelem Makuszyńskim, który robił im reklamę ile sił - i tutaj też sukces. Mimo demonstracji przeciw szkalowaniu wartości patriotycznych - a może dzięki niej. Ale to już był koniec. Możemy współczuć Żeleńskiemu-lekarzowi, że miał taką męczącą pracę, ale nie żałujmy pisarza. Bo dzięki tej pracy "Boy-mędrzec" poszerzał swoją wiedzę o ludziach, o zgrzebnym życiu. W przyszłości, broniąc swojego stanowiska wobec drażliwych spraw, powoła się na doświadczenie: patrzyłem na to, byłem lekarzem biedoty! Przeniknie życie nie jak przysłowiowy (naonczas) "klerk", który poznaje świat za 96 biurkiem, ślęcząc nad książkami. Dzięki medycynie, dzięki swojej uciążliwej posadzie, klnąc i męcząc się, wędrując po "sztrece" na trzęsącej się lokomotywie obok palacza, niby tramp London "na szlaku", niby Hamsun i Górki, włóczędzy i bosiacy, poznawał nieznane swojemu środowisku troski i konflikty. Co widział i przeżył, zachowa we wrażliwej pamięci. Teraz już znał swoje powołanie. Wszystko zawdzięczał Zielonemu Balonikowi. Ale to już nie wystarczało, kabaret wygasał. Znowu się męczył. "Byłem jak mamka, która ma za dużo pokarmu". Wołało wspomnienie Paryża: noce z Balzakiem! Przełożył Fizjologię małżeństwa - tytuł bliski medykowi - i wydał własnym sumptem (1908). "Obserwator obyczajów tkwił we mnie zawsze" -powie w wywiadzie udzielonym w roku 1933 rzekomo Adamowi Galisowi, a który naprawdę sam napisał. Ale dla rozbudzonej weny pisarskiej, dla poety, "z kultem formy, jakiego wymaga piosenka", trzeba czegoś większego, czegoś bardziej wymagającego. "Rzuciłem się z furią w przekład Moliera". Tłumaczy całego Moliera. Narodził się Boy-tłumacz. 7 - Błazen - wielki mąż VIII KAPRYS "...bo kobiece funkcje fizjologiczne są mniej wyczerpujące, mimo wysiłku rodzenia dzieci. Toteż kobieta z takim właśnie lekko ironicznym uśmieszkiem stwarza sobie z mężczyzny żywą zabawkę i powoli, a z głębokim zastanowieniem wykręca jej ręce, nogi, ogołaca główkę z peruki, rozpruwa pierś w poszukiwaniu serca... [Demonicz-ność kobiety] polega chyba na tym, że choć potrafi długo i cierpliwie milczeć, to jednak nie zapomina niczego, a głównie tej przewagi, którą zaślepiony w sobie mężczyzna-dziecko daje jej nieopatrznie odczuć". Napisała to Jadwiga Toeplitz-Mrozowska, która w pamiętniku swoim (Słoneczne życie, Kraków 1963) lubi się popisywać refleksjami, swadą pióra i artystowskim, upojnym przeżywaniem świata - czasem na granicy drażniącej grafomanii. Miała lat dwadzieścia, kiedy w roku 1900 debiutowała na scenie we Lwowie, grała między innymi Haneczkę w Weselu, tę postać, za którą Lucjan Rydel chciał autorowi "pyski obić". Jej wielkie triumfy na scenie krakowskiej, to Panna Młoda we wznowieniu Wesela, Lilia Weneda i Psyche w sztuce Eros i Psyche Jerzego Żuławskiego. Grzymała-Siedlecki nie rysuje jej sylwetki w Świecie aktorskim moich czasów, ale wylicza ją wśród ówczesnych "bogiń" teatru (obok Modrzejewskiej, Wisnowskiej, Popielki i jeszcze kilku wybranek, które wszystkie ją poprzedzały). W warszawskich "Rozmaitościach" pisze: "czarowała Jadwiga Mrozowska, zwłaszcza w tych postaciach, gdzie ewig weiblicher znaczy niewieścia drapieżność". I akurat na tę drapieżną, pewną siebie i niezwykle utalentowaną osóbkę natrafił spragniony miłości wierszopis. Kiedy to było, nie wiemy dokładnie. Ale było. Jak długo trwało, też nie wiemy. Ale trochę trwało. 98 Tyle wiemy na pewno, że go oczarowała. I że powstała w tym zauroczeniu piosenka pt. Kaprys (pod melodię ukochanego Delmeta), która tak urzekła Wacława Borowego, krytyka wybitnego, człowieka bardzo serio, nie żadnego pędziwiatra, że włączył ją do swojej bardzo wyselekcjonowanej antologii liryki polskiej. Oto ona: Ach niech się święci ta godzina, "J - ;t • T; W której twój kaprys począł wić Sympatii naszej złotą nić, Po stokroć moja ty jedyna... O chwilo, słodka chwilo, stój, O chwilo, słodka chwilo, stój - Błogosławiony kaprys twój... Jeżeli potrwa dwa tygodnie, •'.--,.jv ;•'.-,: Cóż pozostanie po nim, cóż? ; ,; . .,,,t. ,,. Prócz zamyślenia dwojga duś/, . , , " / Co sen miniony śnią łagodnie... O, wspomnień, słodkich wspomnień rój, O, wspomnień, słodkich wspomnień rój - Błogosławiony kaprys twój... Jeżeli potrwa trzy miesiące, Ach, to już jest drażliwsza rzecz: Rozłąki ból gnającej precz I łzy okrutne, łzy piekące... ;, Nim z ócz mych tryśnie gorzki zdrój, Nim z ócz mych tryśnie gorzki zdrój - Błogosławiony kaprys twój... Jeżeli potrwa, och, pół roku, Nawet mi myśleć o tym strach: W twe oczy z drżeniem patrzę, ach, Mego szukając w nich wyroku... O, snuj się, nitko złota, snuj, v O chwilo, słodka chwilo, stój - < Błogosławiony kaprys twój... 99 Na pewno trwało to dłużej niż owe pół roku z wiersza. Toteż rozstanie było bolesne, a pamięć długo, bardzo długo ten ból - i sentyment - przechowywała. Jednak na początku pławili się w szczęściu - radość była obopólna, jak świadczy frywolny wierszyk napisany tylko dla niej, wierszyk intymny, który pani Toeplitz-Mrozowska, już stara kobieta, uznała za słuszne (brawo!) przekazać Muzeum Historycznemu miasta Krakowa: Upraszam pani Jagi, Żeby nim kształt swój nagi - Zdąży przyoblec w szatki, Spojrzała na te kwiatki I pomyślała sobie O nieśmiałej osobie Co jej kawał serduszka Posyła już do łóżka Do kawusi porannej I do cieplutkiej wanny I do innych czynności Razem z massą czułości I pieszczotliwym gestem Bo w pani Jadze jestem Troszeczkę zwariowanem Na wieki wieków amen. Mimo że jest "troszeczkę zwariowanem", a nawet więcej niż troszeczkę, nie jest ten kochanek zaślepiony. Widzi jej kameleono-wość, pozy, grę, podczas której przemienia się z wyrafinowanej kobiety w dziecko, to znowu z prostej wiejskiej dziewoi w zmysłową tygry-sicę. Dzięki wierszowi zamieszczonemu w 1913 roku w hołdowniczym Albumie Jadwigi Mrozowskiej wiemy, że ma "warkocze długie, ciemnopłowe" i że kiedy "spojrzy spod nich łagodnie jak trusia, / Rzekłbyś: ot swojska, poczciwa Jagusia. / Lecz nie dowierzaj zbytnio tej prostocie!..." Bo oto: W tej samej chwili ta prosta i szczera ?= Dziewczyna polska, z polskim niebem w oku, Pręży się niby królewska pantera , Węsząc krew świeżą, gotowa do skoku. , 100 I chciałby poeta wiedzieć, "co w niej prawdą jest, a co talentem?". "Śluby panieńskie czy też Kamasutra...T No cóż, nie odgadnie nigdy, skoro przyznaje, że jest "odurzony przez tej pani śliczność". Ale ponieważ wiersz ma być oficjalnym hołdem dla aktorki, podziwia na zakończenie "ten urok rzadki, / Jakim w jej ustach skrzy się każda zgłoska...". Bo też Mrozowska słynęła z nieskazitelnej dykcji i odnosiła triumfy w indywidualnych koncertach recytatorskich. Pantera! Jest jakaś reminiscencja tego obrazu we fragmencie napisanej siedem lat później - wszystkiego siedem lat! - recenzji ze sztuki Zapolskiej Kobieta bez skazy: "... wówczas Rena gestem pokazując mu drzwi krzyczy owym twardym prawdziwym głosem kobiety, którego, kto raz słyszał w życiu, nie zapomni nigdy". "Gościnny, miły i rozmowny w swoim domu..." - wspomina stara kobieta w Słonecznym życiu - był milczący w obcym towarzystwie. Czasem tylko rzucał się w środek rozmowy, podnosząc od razu jej poziom. "Cechował go dziwny smutek, głęboko zakorzeniony... zatruwający mu radość życia tchnieniem ponurej melancholii". Może z jej powodu? Może dlatego, że wiedział, iż jest skazany na porażkę? Zamieszkała w Mediolanie, gdzie kształciła swój głos, czasem występowała. Zagięła parol na jednego z najbogatszych ludzi w Europie, włoskiego finansistę Józefa Toeplitza, pochodzenia polskiego, prezesa potężnego Banca Commerciale d'Italia, który chętnie odgrywał rolę jej mecenasa, ale, jeśli jej wierzyć - zakochany, nieśmiały i zarazem dumny - nic więcej poza przyjaźnią nie żądał. Podczas gdy w niej, zagrożonej gruźlicą osóbce, o "drobniuchnej rączce" i "małych usteczkach" (wiemy to z poświęconych jej wierszy), kipiała energia zdobywczyni lądów. Triumfy sceniczne już jej nie podniecały, stawały się czymś powszednim. Nęciły ją kraje, do których żaden z jej rodaków (poza niektórymi zesłańcami) nie dotarł. Chciała poznawać egzotyczne ludy, zadziwiające obyczaje. Cóż mógł jej dać Boy, wspaniały umysł, ale przywiązany do rodziny, której za nic by nie opuścił? Zapracowany lekarz kolejowy, który tej pracy wyrywał rzadkie chwile, podczas których mógł poświęcić się tłumaczeniom klasyków francuskich, coraz bardziej nimi pochłonięty, już teraz pewny, że to jest jego powołanie, ba, jedyna rola, którą ma do spełnienia? Mógł być kochankiem i adoratorem ten świetny Boy, kiedy ona przyjeżdżała do Krakowa na występy - więc kochankiem owszem, partnerem, ale niczym więcej. Miał jej 101 powiedzieć: "Mężczyzna bez pieniędzy wyłączony jest z rodzaju męskiego i tworzy osobny zoologiczny gatunek, odznaczający się tłumioną wściekłością, okrywaną pozorami nieśmiałości". Czy to na pewno jego słowa - czy może jednak jej, wybitnej aktorki, która dla bogatego małżeństwa rzuciła scenę?... Pewnego dnia Toeplitz pokazał jej list z Polski, w którym go ostrzegano przed nią: utalentowana, z wciąż dziewczęcym urokiem, ale "nieobliczalna, obdarzona inteligencją i zatrważającą wprost szczerością na scenie i w życiu". Ach, więc on zbiera o niej informacje! "Co pan chce wiedzieć? -spytała. - Czy miałam męża? Miałam! Czy miałam kochanka? Miałam! Czy miałam pieniądze? Miałam! Czy miałam talent? Mam! Czy mam poszanowanie dla tych, którzy dla mnie coś dobrego zrobili? Nie mam! - Dlaczego? - Bo im za wszystko zapłaciłam". ,M. Toeplitz, po chwili: , v "- Więc czego pani chce od życia? ".<-! - Ciebie". Z pamiętnikami pani Toeplitz-Mrozowskiej, jak zresztą z większością pamiętników, trzeba ostrożnie: zdobywczyni Pamiru (gdzie podobno jest przełęcz nazwana jej imieniem) lubi podkoloryzować. Gdyby Boy jej posłuchał - twierdzi - i tworzył po francusku, a nie w tym mało znanym i nikomu w Europie niepotrzebnym słowiańskim języku, byłby światowej sławy pisarzem. Wskazywała mu, według jej własnych słów, przykład Conrada, który wybrał angielski: gdyby wybrał polski, byłby znany nie więcej niż Prus czy Orzeszkowa. Takie mądre rady miała dawać Jaga w roku 1913, chcąc kochanka wykreować na kogoś, z kim można by się pokazać w wielkim świecie. Otóż taka rozmowa nie mogła się wtedy odbyć. Boy w roku 1913 był autorem lokalnych Słówek i tłumaczeń, do których nawet jeszcze nie pisywał wstępów - to był cały jego dorobek. Więc albo starsza pani zmyśliła tę rozmowę - w najlepszej wierze, bo żałując, że jej przyjaciel jest znany tylko w dorzeczu Wisły - albo taka rozmowa rzeczywiście miała miejsce, ale wiele, wiele lat później, tuż przed wojną, latem 1939 roku, kiedy Jadwiga Mrozowska przyjechała, by recytować w radiu Słowackiego, co Boy zareklamował notką w "Kurierze Porannym". Wtedy tak! Miał za sobą nie tylko studia literackie, szkice obyczajowe, wspomnieniowe, ale i biograficzne - o Mickiewiczu, Balzaku i pani Hańskiej, o Marysieńce Sobieskiej, o Prouście - byłoby o czyrn mówić. Za to byłbym skłonny wierzyć jej, a nie jemu, w relacji, jak doszło do tego, że Boy napisał dla niej obrazek sceniczny pt. Markiza. Szło o suknię i o rolę, a to są sprawy, które kobieta, aktorka zwłaszcza, lepiej pamięta - po upływie tylu lat pisze o tym wciąż ze wzburzeniem. Wymarzyła sobie, mieszkając w Mediolanie, że zagra w Krakowie Celimenę w Mizantropie. Zamówiła kosztowną, stylizowaną na XVII wiek suknię, ale kiedy zjechała do Krakowa, dyrektor teatru wycofał się z obietnicy i w ogóle potraktował ją szorstko: o repertuarze teatru decyduje on, a nie aktorzy. Jaga została z kosztowną suknią, której nie było do czego użyć. Dziwiło ją tylko, że Boy, z którym chciała porozmawiać, unikał spotkania, uciekał przed nią. (Może źle się między nimi działo, a że nie po raz pierwszy, więc miała prawo zapomnieć). I oto któregoś ranka w hotelowym pokoju dostrzegła, że pod drzwi wpełzają zapisane kartki. Sięgnęła po nie: to była Markiza, napisana specjalnie dla niej, żeby mogła wystąpić w swojej wspaniałej sukni. Ucieszona, otworzyła drzwi; w progu stał Boy: "głowa o czarnej czuprynie i oczy pobitego psa". "Aniśmy się ściskali, ani całowali, tylko się kochali" - wspomina siedemdziesięcioletnia pani, korzystając z dwuznaczności pojęcia "kochali", zwłaszcza po włosku. Czyż to nie ona pisze, że na to ich "skandaliczne afiszowanie się po krakowskich zaułkach zwróciła swoje argusowe oko opinia". "Opinia" się nie myliła. On w tej swojej Markizie głosi (jej ustami! ale i przeciw niej), że "Życia jedyną sprawą jest miłość, ach, tylko miłość!". Wycofując się między ramy portretu, Markiza, zanim w nim zastygnie, powie: Idę już, tak, czas mi w drogę - , -....-.- Żyjcie szczęśliwie, żegnajcie; Ja jedno radzić wam mogę: Kochajcie, tylko kochajcie... Powiedziała to, co było w roli - i pomknęła do Mediolanu, do swojego finansisty. Boleśnie Tadeusz to przeżył, nie mógł się pogodzić z utratą, z taką zimną bezwzględnością, on, wrażliwiec, czu-iy piewca jej "kaprysu". Na trzy tygodnie ugrzązł we Lwowie pijąc na umór (a wydawało się, że już nigdy do tego nie wróci), pił "szam-panskoje z koniakiem i z kornelem, szklankami, kuflami, cukiernica- 102 103 mi, bo nigdzie tak się nie pije - wspominał, nie podając przyczyny upadku, choć wyznał, że działo się to w "ciężkim momencie mojego życia" - nigdzie jak na naszych kresach" i tylko to nas ratuje, że nie mamy takich pieśni jak Rosjanie; "przy tej szatańskiej muzyce niejeden poszedłby na dno, który dziś pływa jakoś po wierzchu". Nie zapomniała Jaga o dawnym kochanku, bądź co bądź słynnym Boyu. Państwo Toeplitzowie zaprosili go do siebie, do Mediolanu. (Plotkarze mówią, że szepnęła mężowi na ucho, żeby się nie niepokoił, bo znakomity gość jest impotentem; to samo miała powiedzieć zazdrosnemu Boyowi o mężu. Wybieg bardzo włoski, może jeszcze z czasów weneckiej commedia deh"arte, zastosował go, już w naszych czasach, neorealista Piętro Germi w filmie Panie i panowie). Towarzyszył "pewnej wykwintnej pani" do La Scali (wspomina w cytowanej już recenzji z Kobiety bez skazy), nosząc przez nieświadomość do fraka (frak obowiązujący!) pstrokate palto: "powiedziała mi wprost, że ją kompromituję". (Sprawił sobie potem "śliczny czarny paltocik na jedwabnej podszewce" - często używa kokieteryjnego słowa "śliczny"). Musiała go Jaga nieraz zadręczać tym, że ją "kompromituje", ją, boginkę teatru (co ty sobie wyobrażasz! kompromitujesz mnie!), bo ilekroć jako recenzent usłyszy ze sceny, jak bohaterka mówi "pan mnie kompromituje!", od razu budzi się w nim czujność. Nie opuszcza go nawet, kiedy pisze o Stendhalu, o jego miłości - nieszczęsnej, nie odwzajemnionej - do Metyldy Dembowskiej (też z Mediolanu!), która oburza się, że Stendhal "ją śledzi, kompromituje (groźne słowo w ustach kobiety!)". Zresztą, nie zawsze się Jaga tej "kompromitacji" strzegła: czasami afiszowała się tą bliskością, zachwycona tym, że wzbudzali "orgię plotek". Czyli raz tak, raz tak, zależnie od temperatury uczuć, bardzo po kobiecemu. A po latach ta sama obawiająca się "kompromitacji" kobieta chełpi się swoim kochankiem, jego uległością ("oczy pobitego psa") i frywolnym wierszykiem pisanym dla niej, tylko dla niej! Wspomnienie tej pełnej udręk, ale i zachwycenia, miłości, nigdy go nie opuściło. Fala wracała. Czasem jako gorzka refleksja, czasem spokojniejsza, wyważona. "Sądzę - pisze jesienią 1919 roku - że jeżeli jest jaki zawód, który istotnie wysusza i stwardnia serce kobiety, to zawód aktorki. Scena daje jej poznać wszystkie gwary, wszystkie konwencje i fałsze języka i uczuć, kulisy wszystkich brutalności życia, 104 co razem wytwarza ów głęboki, instynktowny sceptycyzm, ową automatycznie działającą bezwzględną analizę i staje się niby pancerz urażający, często pod ślicznymi fałdami miękkiej draperii, twardością i chłodem". Także zdając w 1931 roku sprawę z Ojca Strindberga, już po raz trzeci (tym razem rehabilitując sztukę, którą przedtem skazywał na zapomnienie), dostrzegł w bohaterce cień Jagi. Widzi w Żonie problem "niezużytej energii". "Całe życie jest problemem energii, która zależnie od tego, jak ją zużyć, może być dobrem lub złem, czynnikiem twórczym lub destrukcyjnym. Wielka aktorka może zostać nieustraszoną podróżniczką [podkreślenie - J.H.], ale biada cichemu domowi, w którym zamknięto by ją bez pokarmu dla duszy. Epoka Strindberga, Ibsena - była najgorszą epoką dla kobiety silnej". Osiem lat po tym beznadziejnym zapijaniu się we lwowskim "Żorżu", Boy-Żeleński, już teraz recenzent, wybrał się do Teatru im. Słowackiego na kolejną premierę sztuki Jerzego Żuławskiego Eros i Psyche. Irena Solska przejęła rolę Psyche, w której nie tak dawno temu triumfowała Jaga. W Krakowie, Lwowie, Warszawie - tłumy waliły, by oklaskiwać wielką kreację Mrozowskiej. Bardzo była dumna z tej roli. Czy było z czego? - zastanawia się teraz odrzucony kochanek. Nie uprawiał wtedy krytyki teatralnej, nigdy też chyba nie podzielił się z nią refleksjami. Teraz pisze, z obowiązku oczywiście, o tej sztuce, ale dobrze wie, że jego słowa dotrą do niej. ,fros i Psyche zawsze mnie interesował jako ciekawy materiał do ogólnej psychologii sukcesu, który od kilkunastu lat święci na scenie ta sztuka..." Ten sukces "sądząc po wczorajszym przyjęciu - trwać będzie długo, jako ulubione jasełka filozoficzne dla dużych dzieci". Nareszcie może sobie ulżyć. "Na czym polega ten szeroki sukces? Zgryźliwi twierdzą, że tajemnica jego to banalność, przeciętność, to umiejętność wzniesienia się na cal ponad głowy mas, ale broń Boże nie wyżej. Ale nie; to nie jest takie proste; to dopiero coś, ale nie wszystko; nie ma recepty na sukces, jak nie ma jej na podobanie się dla kobiety". Cios za ciosem. "Zdaje mi się, że sekret tkwi tutaj w tym: przemawiać do niższych potrzeb widza, głaszcząc równocześnie jego wyższe ambicje; pozwolić mu się przez cztery godziny gapić, dając mu złudzenie, że myśli i to filozoficznie! Sztuka panowania nad ludźmi, to zawsze sztuka stwarzania pewnych złudzeń". Recenzent 105 ciągnie swoją refleksję: "Utwór Żuławskiego doskonale zachował tę miarę. Jest w nim trochę poezji, ale szybującej utartymi szlakami, przysiadającej się do wszystkich nadobłocznych tramwajów; jest głębia... dostępna dla wszystkich; jest Myśl... wytarta jak szeląg i nie niepokojąca żadną niespodzianką". I to była ta literatura, której służyłaś i w której odnosiłaś triumfy. A teraz, w tej samej sztuce - biegły jego słowa do Mediolanu -triumfuje twoja podstarzała rywalka, Irena Solska. Zdaje się, że to uczucie, przy całym osadzie goryczy, nigdy do końca nie wygasło. Jak to bywa u natur głębszych, pozostała pamięć doznanych zachwyceń, pozostał "słodkich wspomnień rój", wdzięczność - i przywiązanie. Kiedy Jadwiga wydaje w 1930 roku książkę Wizje wschodu, Tadeusz zamieszcza w "Kurierze Porannym" recenzję. Pisze, że wciąż ją tu pamiętają, wciąż "recenzują", bo kiedy "teatr wystawi Nie-boską komedię, nie zdarza się, aby ktoś nie powołał się na cudownego Orcia Jadwigi Mrozowskiej". Wyliczając rozliczne jej zajęcia jako żony "potężnego Józefa Toeplitza", otwieranie salonów w Mediolanie, budowę obserwatorium, patronowanie sztuce, klnie: "Medyceuszka, psiakość!" Ale ma nadzieję, że "to wszystko nie może oszukać wciąż tłukącej się w Mrozowskiej energii [znowu o tym! -J.H.], że tak powiem, molekularnej". I kończy reklamę dawnej uwodzi-cielki zapewnieniem, że w rejestrach teatralnych odnotowują jej nieobecność jako: "Na urlopie". Pani Jaga ma 50 lat. W roku 1937 Polska Akademia Literatury, której członkiem był Tadeusz Boy- Żeleński, przyznaje pani Jadwidze Mrozowskiej-Toepli-tzowej Srebrny Wawrzyn "za szerzenie zamiłowania do literatury polskiej". IX BENEDYKTYNA PRZYGODY WOJENNE "Jak wszyscy wielcy komicy, Molier z natury jest skłonny do melancholii. Śmiech zebrany jest z doświadczeń życia" - napisze o ukochanym komediopisarzu Boy- Żeleński. "Ten głęboko dobry człowiek bywa [...] okrutnym; zadaje straszliwie bolesne rany. Z temperamentem bujnym, niecierpliwym łączy umysł swobodny, jasny, wolny od pęt i formułek. Nienawiść do obłudy sięga szczerości aż brutalnej. Kipiąca życiem wesołość mieni się z powagą i zadumą myśliciela". I jeszcze refleksja, niejako na boku: "Prawda komiczna może być czymś o wiele trudniejszym niż koturn tragiczny. O ile bowiem tragizm może być fałszywy, o tyle komizm musi być szczery". Wygląda na to, że w tych kilku zdaniach - o Molierze - zarysował świadomie portret własny. Tekst ten powstał w latach późniejszych, na użytek książeczki o francuskim komediopisarzu. "Półtrzecia roku" zatopienia się w Molierze - to mistyczny, jak czasem sugeruje, kontakt z Francją, zaspokajanie nostalgii, a zarazem ujawnienie się właściwości, której przyjaciele w nim nie podejrzewali: pracowitości i uporu. Rezultat: cały Molier, sześć tomów. Nie przychodzi mu do głowy, że wstęp mógłby napisać on sam, od tego są romaniści - cóż on, tłumacz, tekściarz - i stanie się, że wprowadzenie do wydania z 1912 roku przyrządza prawdziwy profesor, Władysław Giłnther. Adam Grzymała-Siedlecki, przyjaciel "przybyszewszczyk", sporadyczny uczestnik Zielonego Balonika, wita przekład jako "dowód cywilizacyjny", bo dają te tomy mowie polskiej "twórczość jednego z najrozumniejszych ludzi, jakich Europa wydała". Podkreśla "spolszczenie niemal nieomylne". "Talent poety sprzęgi się w tej pracy 107 z cierpliwością benedyktyna..." O Boyu-benedyktynie wspomni też w swojej recenzji w "Nowej Reformie" staruszek Zygmunt Sarnecki -ten sam, który w redagowanym przez siebie "Świecie" wydrukował cztery sonety dwudziestoletniego Tadeusza. Benedyktyn. I tak już zostanie - dopóki tego hołdowniczego określenia nią zastąpią inne, mniej pochlebne. W tym samym roku wychodzi przekład Niebezpiecznych związków Choderlosa de Laclos, dla kontrastu - jak Boy przedstawia to Francuzom zgromadzonym w dużej auli Sorbony na odczycie zatytułowanym Mes confessions. Skusił go "język dystyngowany" - zwierza się z lekka kpiąc - oszczędny, "parzący jak lód" -jak mówi poeta. Żywoty pań swawolnych Brantóme'a, w bogobojnym, mimo wszystkich przemian, Krakowie - to wyzwanie. Gorszenie matrony krakowskiej zawsze należało, jak wyznawał w jakimś liście, do jego ulubionych zajęć. "Pielęgnowałem mit "zepsutego człowieka" -zakomunikuje w odczycie Francuzom - niby szacowny fetysz". A w istocie - cóż za zabawa językowa! Książkę rozpowszechniał poprzez subskrypcję. We Lwowie podjął się tego nieoceniony i wierny Kornel Makuszyński, kompan, jak widać, nie tylko od kielicha. Tłumaczowi zarzucono szerzenie pornografii, wydanie książki, bez której mowa polska mogłaby się obejść (ten zarzut będzie wracał), za to Makuszyński wybuchnął entuzjazmem: "...to ci zapisze literatura, żeś jej ofiarował arcydzieło przekładu. Gdzieś się tego cudownego nauczył języka?". A potem - Rabelais: Gargantua i Pantagruel. Bo benedyktyński trud - choć bez klauzury - to panaceum na klęski, ucieczka od melancholii. W moim życiu zawsze tylko poszukiwałem przyjemności - to było zwierzenie pod publiczność, z oczywistą przesadą. Bo na przykład tłumaczenie Wyznań Rousseau czasem go nudziło. Balzak też nieraz wymagał cierpliwości, nie zawsze dawał satysfakcję. Ale Rabelais! "Och! Był to nowy paroksyzm szczęścia! - czarował Francuzów w odczycie, o którym obecni mówili, że nic bardziej "paryskiego" w życiu nie słyszeli. - Zapewniam was, że kto nie tłumaczył Rabelais'go, nie wie, co to rozkosz życia. Zaśmiewałem się jak szalony, wynajdując słownictwo polskie, które oddałoby owe nieprawdopodobne koncepty geniusza w całym ich smaku". Cała zielonobalonikowa 108 wirtuozeria, wynalazczość i trafność w doborze słów, celność i jedy-ność, odżyły w tej literackiej zabawie. Wacław Borowy, zachwycony Boyowskim Gargantua, którego dokonał drobiazgowej analizy, stwierdzał, że poprzez ten przekład "ujawnia swoją nową przebujną siłę i świeżość język polski". Wraca do tego w innym miejscu swojego studium: "W tej kaskadzie wyrazów, niepodobnej do niczego z naszej literatury, otwiera się przed nami niespodzianie obraz kolosalnych zasobów i możliwości polszczyzny". Po latach Czesław Miłosz, nawet on, który do Boya ma stosunek raczej zimny, jak w ogóle do całej grupy "Wiadomości Literackich", uzna, że przekład Rabelais'go jest arcydziełem języka polskiego. Tłumaczenie już na ukończeniu, zapracowany lekarz kolejowy rozgląda się za kimś, kto napisałby przedmowę. Jeszcze nie przychodzi mu na myśl, że to on, tłumacz, mógłby być pośrednikiem między dziełem a czytelnikiem. Rozmawia z jakimś profesorem (którego nazwiska przez delikatność nie chce nam ujawnić) i w ciągu pół godziny "usłyszałem tyle płaskich i niezdarnych rzeczy, że wychodząc powiedziałem sobie: Tyle to potrafię i sam". Więc będzie pisał o Rabelais'm. Przytoczy w przedmowie pikantne rondo, które Panurg układa dla swojej piękności, kończąc elegancką ofertę z rozbrajającą rzeczowością: I nic nie pragnę, jeno byście zdrowo ; ; Chcieli swym kuprem uczcić co najraniej Me wdzięczne chuci Jeszcze bardziej kusząco brzmią wynurzenia brata Jana, który powiada, że nie rozumie się "na tym obs.ywaniu się z babami, dudli dudli, sralis mazgalis, atencja, rewerencja, cmok, cmok, tiu, tiu, całuję raczki waszego Dzieńdobry, waszego majestatu, tiurlulu, tiurlulu, g. .no Jego Świątobliwości strzyżone w koronkę". Ale co zrobić z paniami, które będą czerwienić się, oburzać, chichocząc ukradkiem, i ujrzą w Rabelais'm pornografa i obrazo-burcę? Boy to przechwytuje: "Można się gorszyć, rumienić; tłumaczowi nieraz to wydarzyło się w ciągu tej pracy - wyznaje niewinnie (a przecież wiemy, że się zaśmiewał); - ale nie można tu nic naruszyć, nie pozbawiając samego dzieła rozmachu". 109 Na wszelki wypadek, apelując do snobizmu, dodaje, że tej lektury "w całej pełni smakować mogą tylko mężczyźni i to, o ile mogłem się przekonać, jedynie najkulturalniejs i". Mimo że pisanie przedmowy musiało mu dać sporo satysfakcji, wciąż jeszcze nie widzi siebie w tej roli. 10 lipca 1914 roku zawiadamia swojego przyjaciela Adama (Grzymałę-Siedleckiego), że tak mu już "w nałóg weszło to umysłowe próżniactwo" (!), że podczas korekty Wyznań Rousseau zabrał się "z nudów do Montaigne'a", i dość się w nirn posunął. "Ty miałeś kiedyś odczyt o Montaigne'u, z czego wnoszę, że go dobrze znasz i lubisz - otóż może niewielkim trudem byłoby ci przerobić ten odczyt na przedmowę i tak byśmy to wydali. Jak się na to patrzysz?" Nie wiemy, jak się Grzymała na to patrzył - najprawdopodobniej odmówił. Całe szczęście, bo gdyby się zgodził i przedmowę napisał, a tłumacz byłby nią usatysfakcjonowany, nie mielibyśmy może Boya--eseisty. Nie byłoby trzech tomów szkiców z literatury francuskiej (Mózg i płeć), a być może - bo jedno się wiąże z drugim - także recenzji teatralnych. Nie mielibyśmy Boya-prozaika!... Bo dla życiorysu literackiego Boya jest charakterystyczne, że na nowe obszary wchodzi jakby mimo woli, przez przypadek, konieczność, albo wciągnięty przez innych, którzy dostrzegali w nim więcej niż on sam. Będziemy mogli się o tym nieraz przekonać. Rabelais'go tłumacz nie musi wydawać nakładem własnym: znalazł się księgarz, S.A. Krzyżanowski, którego Boy przekonał, że na dziele zarobi, bo to coś w guście Brantóme'a. Cztery tomy już wydrukowane, piąty się składa, kiedy wybucha wojna. Wydawca ma pretensję do tłumacza, jak gdyby on tę wojnę wymyślił. Tom dodrukowano i cały nakład powędrował do piwnicy. Na razie. Doktor Tadeusz Żeleński, gazet pilny czytelnik i polityki - mimo wszystkich zastrzeżeń - świadom, liczył się na pewno z tym, że wojna, po owym zamachu sarajewskim, może wybuchnąć, zarazem miał prawo myśleć, jak i my dzisiaj, z dystansu, iż nie ma żadnego racjonalnego powodu, żeby wielonarodowa monarchia austriacka wywoływała europejski konflikt. To byłoby szaleństwo. I czemuż by te trzy zaborcze mocarstwa, które od czasu Świętego Przymierza przez prawie sto lat rządziły twardą ręką ludami Środkowej Europy, miały nagle zrezygnować z tego komfortu i rzucić się na siebie? Doprawdy, trudno 110 to było zrozumieć. Chyba je pchało do tego jakieś fatum, wyrok historii, który miał doprowadzić do czegoś niewyobrażalnego: klęski wszystkich trzech zaborców. Realizowały się modły Mickiewicza o "wielką wojnę ludów". Do wojny paliły się sztaby, przede wszystkim sztab niemiecki. Wprawdzie kanclerz Bettman-Hollweg myślał o niej z ciężkim sercem, ale sztab zapewniał, że ma genialny plan Schlieffena, który pozwoli rozgromić Francję w ciągu 6 tygodni, dzięki zastosowaniu zmasowanego ataku przez Belgię. W roku 1839 pięć mocarstw europejskich, w tym Anglia (co miało się okazać istotne dla jej uczestnictwa w wojnie), podpisało traktat gwarantujący neutralność Belgii po wsze czasy. Teraz, zgodnie z planem Schlieffena (który zmarł rok wcześniej, nie doczekawszy się realizacji swojego marzenia), neutralność Belgii miała zostać rozdeptana. Moralność? Tylko sukces jest moralny - upierali się sztabowcy niemieccy. W czym okazali - i nie tylko w tym - krótkowzroczność, mimo swoich eleganckich monokli. Wszyscy znawcy militariów utrzymywali, że "od początku istnienia ludzkości - jak relacjonuje ówczesne poglądy prof. E. Tarle - nigdy jeszcze nikt nie miał tak potężnej, tak doskonale zorganizowanej, idealnie wyposażonej, wyćwiczonej i zdolnej do działania armii, jak niemiecka wiosną 1914 roku". I jak tu nie użyć takiej wspaniałej zabawki? Dla przeciętnego zjadacza chleba, który raczej nie jest członkiem dynastii królewskiej, najdziksze w tym jest to, że ci wszyscy królowie i cesarze, którzy mieli utopić Europę we krwi, byli ze sobą spokrewnieni i to tak blisko, że chwilami wszystko to zakrawa na kłótnie w rodzinie. Dziewięciu spokrewnionych ze sobą monarchów podążało konno w 1910 roku w Londynie za trumną Edwarda VII - jak to malowniczo opisuje Barbara Tuchman w Sierpniowych salwach. Nazywano zmarłego "wujaszkiem królów" i nie był to żart, ale ścisła prawda. Był wujaszkiem nieznośnego "Wilusia" cesarza Wilhelma I, który go nienawidził i oskarżał o "politykę okrążania" (dyplomatycznego, jak na razie). "Najdroższy Nicky" - pisał Wilhelm do swojego kuzyna Mikołaja II (po angielsku), klarując mu, że powinien odwrócić się od Francuzów, co zostało bez odpowiedzi. Nicky, uderzająco podobny do Jerzego V, żonaty z Alice, obecnie już prawosławną Aleksandrą, gardził zresztą Anglikami, co, jak istinno russkij antysemita, wyrażał krótko: Angliczanin eto Żyd. Pierwsza poznała się na 111 charakterze Wilusia jego matka, Angielka, siostra księcia Walii, późniejszego Edwarda VII: zawsze cechowało go samochwalstwo. próżność i kłamliwe gadulstwo. Dziś powiedzielibyśmy może, iż by] pełen kompleksów. Der gekronnte Narr, koronowany głupiec - to była dość powszechna opinia wśród socjaldemokratów (których on z kolei nazywał "ludźmi bez ojczyzny" - trzeba mu oddać pierwszeństwo w sformułowaniu tego złowieszczego epitetu). Stary kanclerz Bis- marck, przyjrzawszy się młodemu cesarzowi, wyraził żal, że Niemcy nie mają konstytucji amerykańskiej, która pozwoliłaby pozbyć się władcy przy następnych wyborach; zajadły monarchista zatęsknił za republiką! Wilhelm usunął go z urzędu - Bismarck był za dużą indywidualnością - on chciał rządzić sam. "Cesarz Wilhelm na każdym weselu chce być panną młodą, na każdych chrzcinach - noworodkiem, a na każdym pogrzebie nieboszczykiem" - mawiano o nim (co podaje Tarle). "Nie dawać pardonu! - przemawiał do oddziałów niemieckich wysyłanych w roku 1900 do Chin dla stłumienia powstania bokserów [które już tymczasem dogasało]. - Nie brać jeńców! Bijcie się tak, żeby za tysiąc lat ani jeden Chińczyk nie ośmielił się nawet krzywo spojrzeć na Niemca!" (Tu też trzeba mu przyznać prekursorstwo, i to podwójne). Żądał od żołnierzy, by zachowywali się wobec pokonanych tak jak Hunowie Attyli. To przejęcie na siebie dziedzictwa Hunów zapamiętał Niemcom Winston Churchill i posługiwał się nim w przemówieniach wojennych jako premier. Anglię kajzer Wilhelm lekceważył: nie przystąpi do koalicji, bo jest uwiązana swoimi problemami w Irlandii. Według Tarlego, te "angielskie fantasmagorie (Wilhelma) odegrały najbardziej decydującą rolę w przyśpieszeniu rozlewu krwi". Trzeba się śpieszyć. Rosja nie jest gotowa do wojny - ale za kilka lat będzie. W Rosji nacjonaliści z kręgów dworskich też mieli swoje wojenne cele: rozbicie Austrii, wyzwolenie "ujarzmionej Galicji" i innych Słowian, a nawet "zawieszenie prawosławnego krzyża na świątyni świętej Zofii w Konstantynopolu". Były minister Durnowo, teraz członek Rady Państwa, roztropnie ostrzegał, że przyłączenie Galicji może drogo imperium kosztować: rozbudzi "separatyzm ukraiński". Czas ogromnej i łatwej do zrozumienia aktywności szpiegów. Wykradano sobie plany, poufne opinie. Takie panie, jak Mata-Hari czy 112 Fraulein Doctor, miały pole do popisu. Szpiegiem okazał się jeden z najbardziej zaufanych sztabowców, pułkownik Redl; zdemaskowany, został zmuszony do samobójstwa. Wyprawiono mu pogrzeb z honorami. Egon Erwin Kisch, dziennikarz praski, opisuje w "Jarmarku sensacji", jak się o szpiegostwie Redlą dowiedział i podał do publicznej wiadomości. Francuzi zrozumieli w końcu, że na opór socjaldemokracji niemieckiej, mimo jej zasadniczej postawy antywojennej, nie ma co liczyć: już August Bebel (zmarł, jak Schlieffen, w 1913 r.) miał powiedzieć, że w razie wojny z Rosją on sam pójdzie z karabinem do walki. Wśród socjaldemokracji idea wojny z despotyzmem rosyjskim, z caratem - przypomina Tarle - zawsze była popularna. W lipcu 1913 roku parlament we Francji uchwalił, dużą większością głosów, ustawę o obowiązku powszechnej trzyletniej służby wojskowej. Kiedy Renę Viviani obejmował rządy w Paryżu, "Leipziger Tagesblatt" napisał butnie: "Francuzom niepotrzebny jest minister, ale syndyk masy upadłościowej". W początkach czerwca na zamku w Konopiszcie, w Czechach, bawił z potajemną wizytą u austriackiego następcy tronu, arcy-księcia Franciszka Ferdynanda, kajzer Wilhelm II. Zdecydowano wtedy o wojnie. W trzy tygodnie później jeden z uczestników tego spotkania już nie żył: austriacki następca tronu, zastrzelony w Sarajewie przez serbskiego studenta Gawriło Principa. Ar-cyksiążę własnymi zwłokami dał pretekst do wojny, której tak pragnął. Austria szła ku zgubie, ciągnąc za sobą, chętną zresztą, całą Europę. 7 lipca Rada Ministrów w Wiedniu, przy jednym głosie sprzeciwu, uchwaliła wysłać Serbii takie ultimatum, którego nie mogłaby przyjąć. Wilhelm II na marginesie raportu donoszącego o tym napisał: "Brawo! [...] tak samo wygląda sprawa z wszystkimi państwami słowiańskimi! Tylko mocniej nadepnąć na nogi tej hołocie!". Kajzer wyżywał się w wypisywaniu na marginesach swoich uwag, dając upust kipiącym w nim skłonnościom grafomańskim i kabotyńskim. Były tak kuriozalne, nieraz komiczne, "zawsze ordynarne, często z licznymi wyzwiskami", że kiedy po jego detronizacji w 1918 roku Kautski opublikował je wśród oficjalnych dokumentów, monarchiści niemieccy zagrozili mu śmiercią. Nic tak nie kompromitowało monarchii jak sam monarcha. 8 - Błazen - wielki mąż 113 Ale oto przykra niespodzianka: Serbia, za namową rosyjskiego ministra, przyjęła wszystkie punkty ultimatum - z wyjątkiem jednego. Austria odniosła zwycięstwo dyplomatyczne. Mogło nie być wojny! W Niemczech nie pozwolono gazetom wydrukować odpowiedzi Serbii w całości. Austria, z powodu tego jednego punktu, uważa się za nieusatysfakcjonowaną i zaczyna wojnę, W Rosji, tylko w niektórych okręgach, ogłoszono mobilizację. Wilhelm daje Rosji dwunastogodzin-ne ultimatum i ogłasza swoją mobilizację. Nazajutrz, l sierpnia, o siódmej wieczór, ambasador Niemiec, sędziwy hrabia Poutales trzykrotnie zapytuje Sazonowa, czy Rosja cofme mobilizację. Trzykrotnie słyszy: Nie. Ambasador "dygocącymi rękoma" (Barbara Tuchman) wręcza notę z wypowiedzeniem wojny. Jest możliwość, że Francja do niej nie przystąpi (jeśli Niemcy nie napadną na Rosję). Kajzer waha się - nagle przestraszył się krwawej konfrontacji. Szefowi sztabu, Moltkemu, wali się wypieszczony plan Schlieffena. Żąda od Francji, "jako gwarancji neutralności", oddania okresowo dwóch twierdz: Yerdun i Toul. Nic ma zgody! Sztabowcy Moltkego oddychają z ulgą: Francja w wojnie. Można stratować Belgię! W Niemczech radość tłumów: za sześć tygodni będzie po wszystkim i "klasę robotniczą czeka promienna przyszłość". Róża Luksemburg myśli o popełnieniu samobójstwa. W Wiedniu, na wieść o wojnie, rozentuzjazmowane tłumy wylęgają na ulice; "to jest czas wariatów" - powiedział do Trackiego wysoki dygnitarz policji, ekspediujący zagrożonego cudzoziemca pośpiesznie za granicę. Tego samego dnia, 4 sierpnia, kiedy socjaldemokracja na uroczystym posiedzeniu Reich- stagu głosowała za wojną, rząd brytyjski postawił wieczorem Niemcom ultimatum, którego się nie spodziewali. "Niech nas Bóg ma teraz w opiece" - wyszeptał dwadzieścia pięć lat później Goring, kiedy 3 września, w trzy dni po napaści Hitlera na Polskę, Brytyjczycy przysłali ultimatum, którego Niemcy znowu się z jakichś powodów nie spodziewali. Mamy więc wojnę. Co robić? Jak się zachować? Czyją stronę przyjąć? Zaborcy byli po obu stronach. Polacy służyli we wrogich sobie armiach. Może najlepiej oddaje sytuację prościutki wiersz Edwarda Słońskiego, którego uczyliśmy się na pamięć w gimnazjum: "Rozdzielił nas, mój bracie, / Zły los i trzyma straż, / W dwóch wrogich sobie szańcach / Stoimy twarzą w twarz...". I tak dalej. 114 Piłsudski był przekonany o jednym: trzeba z tą garstką strzelców tworzyć wojsko kadrowe, zalążek przyszłej armii. Z jego Legionami związali się ludzie pióra, nieraz już starsi panowie, jak Sirko (Siero-szewski), Strug, młodszy od nich Daniłowski, w mundurze paradował w cwikierze na nosie Nowaczyński, blisko Komendanta był Kaden-Bandrowski, był przy wojsku Morstin, wiersze dla legunów pisał kochany Kornel, oficerem był autor Erosa i Psyche Jerzy Żuławski (zmarł wkrótce na tyfus), bił się dzielnie Władysław Broniewski, przyszły poeta rewolucji robotniczej. Tadeuszowi Żeleńskiemu nie dano możliwości wyboru: już w lipcu 1914 roku przydzielono go, jeszcze jako cywila, do służby w ramach pospolitego ruszenia w Szpitalu Fortecznym w Krakowie. Miał tak serdecznie dosyć tej swojej "sztreki", że przyjął nową sytuację z ulgą. Formalnie powołany został do wojska w czerwcu 1915 r. "Najpierw dano mi kaszkiet, potem szablę, potem resztę umundurowania" - opowiadał w odczytach. Dostał jedną gwiazdkę, potem dwie, a w końcu -jako sumienny lekarz -nawet Złoty Krzyż Zasługi. Znajomi pamiętają Oberarzta Tadeusza Żeleńskiego, jak chodził przy szabli linią A-B na Rynku Głównym, salutując przez roztargnienie umundurowanym listonoszom. Starszy brat, Stanisław Żeleński, został zmobilizowany od razu z początkiem wojny. Był adiutantem generała Rozwadowskiego, którego imieniem nazwano później we Lwowie ulicę. Pod koniec sierpnia ślad po Stanisławie zaginął, rodzina nie wiedziała nic o jego losie, dopiero półtora roku później dowiedziano się, że zmarł po bitwie pod Krościenkiem w pociągu sanitarnym. Urocza pani Iza została z trójką dzieci. Trzeba było roztoczyć nad nimi opiekę. Starszy syn, Władysław, będzie później korzystał w Warszawie z gościnności stryjostwa i stanie się powiernikiem Boya. Zosia, jak wiele pań, oddała się pielęgnowaniu legionistów. Jadwiga Mrozowska, którą rozpierała potrzeba działania, zjechała do Krakowa, ażeby też pielęgnować rannych. Czy dawni kochankowie spotkali się ze sobą? Zapewne tak, więzy nigdy nie zostały całkowicie zerwane. Możliwe, że wizytowała dom państwa Żeleńskich, w którym bywała i przedtem. Jednak w niewiele lat później, kiedy popioły wojny jeszcze nie ostygły, recenzując sztukę Bataille'a Amazonki, Boy pozwala sobie na cierpkie refleksje. Przytoczymy je - pamiętając, oczywiście, że to była inna wojna, mniej angażująca ludność 115 cywilną, nie tak totalna - odnoszą się one do tego, co odczuwał wtedy. Najpierw to, co dotyczy jego, mężczyzny, człowieka pióra i lekarza: "Wojna, przymus walczenia jest dla dojrzałego i inteligentnego mężczyzny straszliwym, tragicznym kataklizmem. Wyrywa go z dnia na dzień, z godziny na godzinę niemal z warsztatu jego pracy, ze sfery jego życia, myśli, ukochań, aby zniweczyć w nim mózg, wolę, sąd, aby go zmienić w przyrząd do zabijania i bronienia się, aby żądać odeń wszystkich przymiotów dzikiego, które "normalne" życie, cywilizacja od całych generacji w nim "tępiły". Poza nielicznymi wyjątkami żołnierzy "z bożej łaski" i poza ludźmi zupełnie młodymi święty ten obowiązek jest równocześnie najcięższą katastrofą". Inaczej kobieta. "Przede wszystkim sama treść jej wewnętrzna jest czymś nieskończenie bardziej ruchomym. Toć już w zwykłych warunkach gotowa jest ją zmienić w każdej chwili, zależnie od tego, czy wybraniec jej serca będzie malarzem, astronomem, dyrektorem banku czy rotmistrzem. Warsztat jej życia jest czymś nad wyraz zwrotnym, przenośnym..." Nie wiem, czy Boy znał opowiadanie Cze- chowa Duszeczka, które traktuje właśnie o tym. Wróci do tego tematu kilka lat później - wciąż mając w pamięci ucieczkę Mrozowskiej -w felietonie Dezerterki, w którym zastanowi się, czemu tyle znakomitych artystek sceny tak łatwo ją opuszcza, kiedy zaświta im imponujące małżeństwo. Czemu tego nigdy nie robią Osterwa, Jaracz, Węgrzyn, Solski, Junosza-Stępowski czy Adwentowicz? Wojna - pisze dalej Boy, z narastającym sarkazmem - bywa dla kobiety "tysiąckrotnym spotęgowaniem jej życia, jej wartości, skali i wzruszeń, swobody, możliwości życiowych, zalotności, jej a n i e l -s t w a wreszcie. Pielęgniarka! Znamy te heroiny, mogliśmy zanalizować ten typ o wiele istotniej, gdyż w warunkach wojny pozbawionej elementu patriotycznego [podkreślenie - J.H.]. Wie to dobrze Warszawa i wie Kraków, ile stanęło ich na apel i bez apelu w 1914, kiedy chodziło o dorlotowanie Kozaków, Czerkiesów, Węgrów, a ile, kiedy -już w mniej emocjonujących warunkach i bez uroku nowalii - wojna zapotrzebowała ich dla swoich". To jest mocne oskarżenie, po którym jednak recenzent nie utracił miłości swoich co mądrzejszych czytelniczek. (Nie musiały tego odnieść do siebie). Dalej spostrzeżenie czujnego obserwatora obyczajo- 116 wego, zarazem psychologa, który ćwiczył paradoksy w Zielonym Baloniku: "Przy tym, choćby kobieta była czysta jak łza i niezależnie od jej uczuć patriotycznych, stosunek jej do militaryzmu tkwi głęboko w fibrach jej płci. I dlatego, kiedy ona chce narzucić mężczyźnie swój kipiący entuzjazm dla kompanii maszerujących dziarskich chłopaków, popełnia bezwiedny fałsz: analogia byłaby wtedy zupełna, gdyby mężczyzna mógł dać wyraz swoim uczuciom patriotycznym podziwiając np. trykoty baletu". Dwa lata spędził w szpitalu, drugie dwa lata w barakach stacji zbornej, robił przy tym to, co do niego należało: tłumaczył swoich klasyków. Austria walczyła u boku Niemiec - także przeciw Francji, chociaż nie miała z nią frontu - a on rzucał raz po raz nowe francuskie arcydzieło. Wygląda na to, że uzgodnili to z Fusiem -"rób swoje, nie oglądaj się na nic" - musiała mu powiedzieć, i on to robił, usąue ad finem, aż do końca, wbrew wszelkim przeciwno-ściom - "bałem się moich przełożonych, którzy mi dość często wymyślali po niemiecku, ukrywałem przed nimi moją teczkę z Mon-taignem czy Descartem [...] i od czasu do czasu, złapany na gorącym uczynku, słyszałem groźny potok słów: Herr Doktor, diese ewige Literaturschreiberei werd ich nicht dulden". Asystował przy operacjach - amputują, siostrzyczka w białym kwefie narkotyzuje -posłuchajmy jego opowieści: "lekarz kraje, ja trzymam, zamyślam się, naraz chwieję się, tracę równowagę, ucięta noga została mi w ręce...". Pomniejsza swoje znaczenie, kiedy w recenzji z adaptacji powieści Haska pisze, że odgrywał po trosze rolę dobrego wojaka Szwejka. Groteskowe przykłady, które podaje, mówią o wojsku austriackim - nie o nim. "Stałem na baczność przed oficerem rachunkowym, zanim on, dostawszy się na "Montelupich" za defraudację, stał z kolei na baczność przede mną - odbywającym tam marodwizytę; przy czym, ilekroć przechodziłem przez dziedziniec, z okna zakratowanej celi stale ktoś - nigdy nie dowiedziałem się kto - intonował, widocznie na moją intencję, hymn Zielonego Balonika Taniec brzuchem..." "Tak, to była Austria - konkluduje. - Rzeź na froncie, farsa na tyłach - farsa z licznym zresztą udziałem trupów. Opera za trzy grosze z prawdziwą szubienicą". Krzywe zwierciadło wielkiej wojny - 117 określi Austrię w innej recenzji. "Owa wielojęzyczna zgraja narodów i plemion, która między sobą bardziej się niecierpiala niż nienawidziła rzekomego wroga, dla której wojna nie miała przeważnie celu ani sensu..." Wszystko to widział na własne oczy: bagaż na resztę życia. Myśli o tym, zdając sprawę z Kresu wędrówki Sherriffa (sztuki zresztą sympatycznej): "To porównanie miliona ludzi czyhających na życie drugiego miliona do drużyny reprezentacyjnej, która broni honoru Anglii, jest - mimowolną może - satyrą, jedną z najkrwaw-szych. Bo czy zarazem nie przychodzi nam na myśl, że raczej niedorzecznym byłoby wiązać honor Anglii z kopaniem piłki? I że tyleż sensu ma wiązać go z rzucaniem ręcznych granatów? I aby wytępić wojny, czy nie najważniejszą rzeczą byłaby demobilizacja słów?". Paradoksem jest, że wojna była najlepszym okresem dla jego klasyków. Nikt nie wydawał, księgarze bali się klęski finansowej. Wydawał tylko Oberarzt Tadeusz Żeleński, za własne pieniądze - jeśli nie w całości, to przynajmniej partycypując w kosztach druku, rezygnując okresowo z honorarium. I ludzie kupowali! Był sam na rynku! Wacław Borowy na własne oczy widział żołnierzy Legionów czytających w okopach czy w pociągu pancernym Adolfa Beniamina Con- stanta i dyskutujących o Balzaku. Zapomniał tylko dodać - może dlatego, że było to dla niego oczywiste - że legioniści to byli najczęściej inteligenci, którym brak książki doskwierał i tę właśnie potrzebę zaspokajał Boy. Do poprzednich przekładów dorzuca Wyznania Rousseau, Kubusia fatalistę, Adolfa, komedie Beaumarchais, Marivaux (którego udało mu się sprzedać księgarzowi za 500 koron), Laclosa, Balzaka. Czekało go wydanie Montaigne'a, kosztowne, więc mocno się zapożyczył. Inteligencja polska dostawała blok dzieł, od których była raczej daleko; tylko nieliczni znali je - jeśli chcieli je poznać - w oryginale. Teraz stawały się dostępne dla każdego. W samym środku wojny Boy przedkładał nową propozycję kulturalną. Mamy wspaniałych romantyków - skomentuje to już wkrótce, w niepodległej Polsce - ale nie mamy swoich klasyków; adoptujmy jako swoich klasyków francuskich. Literatura polska -aż do Mickiewicza - przedstawiała mu się jako ława szkolna, na której piszący odrabiają swoje pensa za Europą: podczas renesansu 118 na celująco, potem było z tym gorzej, za czasów stanisławowskich znowu z wynikiem bardzo dobrym. Dopiero romantycy przemówili własnym głosem. Ale szło i o coś więcej: o świadome rugowanie wpływów germańskich. O przeszczepienie na grunt polski jasnej, racjonalistycznej myśli francuskiej. Był w tym sprzeciw wobec naporu "obcej nam", jak pisał (obcej naszemu temperamentowi, umysłowości) pesymistycznej, przygnębiającej skandynawskiej filozofii życia. Przeorientować Polskę (polską inteligencję) kulturalnie! - ni mniej, ni więcej tylko takie zadanie - na własną rękę! - zamierzył frywolny wierszopis z Zielonego Balonika. Już nie chodziło o Austrię -chodziło o przyszłą Polskę, w granicach nie znanych jeszcze, o suwerenności będącej zagadką - nieważne, ważne, jaką kulturą będzie się ta przyszła Polska żywić. Oczywiście, mowy być nie mogło o jakiejś publicystyce na ten temat. Boy nie pisał artykułów -wydawał książki z kuszącymi do czytania przedmowami. (Zbierały się Studia z literatury francuskiej). Za to zaraz po odzyskaniu niepodległości zamieścił w "Czasie" artykuł pod tytułem Bezwiedne orientacje - właśnie o tym. Czy nie usystematyzować jakoś tego cyklu arcydzieł? Może wykorzystać w tym celu ten popularny pseudonim, dla wielu tak szczęśliwie gorszący? Nastąpiły, jak wszystko świadczy, długie rozmowy z Fusiem. Żona była za. Przystępujemy do systematycznego wydawania Biblioteki Boya. Pierwszy będzie Montaigne. To wspaniałe - jako symbol i jako treść: najwyższy wzlot humanizmu francuskiego i myśli ludzkiej. Doktor Tadeusz Żeleński składa wizytę sekretarzowi generalnemu Polskiej Akademii Umiejętności, prosząc go o kredyt w drukarni tej instytucji. Profesor odmówił, bo ta praca, tłumaczył, "jest nieaktualna, na długie lata nieaktualna. W zamian udzielił mi rady: mianowicie, abym pisał opowiastki wojenne (mogą być i pieprzne, dodał klepiąc mnie po brzuchu), a wtedy, powiadał, łatwo znajdę wydawcę...". Cóż, trzeba było się zadłużyć. Zdarzyło się coś, co dla nas, ludzi innej epoki, brzmi wręcz niewiarygodnie. "Krakauer Zeitung", organ komendy twierdzy w Krakowie, zamieścił felieton pt. Boy. Sławił w nim zasługi tłumacza dla - propagandy kultury francuskiej. Kultury wrogiego mocarstwa. 119 Tadeusz Żeleński, opowiadając o tym w wywiadzie, wzdycha z rozczuleniem: "Poczciwa Austria". (Mimo wszystko). Bo w tym czasie, przypomina, w Berlinie wykreślano z karty restauracyjnej "wszystko, co trąciło Francją". W październiku 1916 roku Bibliotekę Boya zainaugurowały Próby Montaigne'a, pięć tomów numerowanych od l do 5. Ukazały się ze wstępem tłumacza i z następującą dedykacją: "Dobrej, rozumnej i miłej towarzyszce pracy, Zofii Żeleńskiej, zaczątek ten przedsięwzięcia, zrodzonego z wspólnych myśli i umiłowań, ofiarowuje Boy". X WSZYSTKO UMIAŁA PRZEINACZYĆ. Teraz wszystko się nam plącze, wszystko toczy się naraz. Wojna, wyczerpujące dyżury na Stacji Opatrunkowej, druk książek, frenetycz-na praca nad tłumaczeniami - i miłość. Znowu miłość, znowu oczarowanie, znowu aktorka, ale tym razem nie boginka sceny, aktorka początkująca, z poczuciem humoru, z miłym wdziękiem, z szacunkiem dla swojego wielbiciela. I on trochę inny - po tamtym przeżyciu -starszy, odrobinę zgorzkniały, rzeczowy, chętnie odgrywający rolę starszego brata, powiernika, tak jej potrzebnego, czy nawet dobrotliwego wujaszka. Biograf jest w kłopocie: jak ten węzeł rozplatać, co dać naprzód, co usunąć w cień, ile pokazać, w jakiej kolejności? I czy w ogóle należy? Czy nie wystarczy dzieło? Ale to on sam, Boy-Że-leński, dał na te pytania odpowiedź dwadzieścia lat później, w słynnym artykule: Czy myć żaby, czy ręce? ("... to jest tak, co gdyby się zastanawiać, czy należy myć zęby czy ręce, podczas gdy można bez szkody dla organizmu myć jedno i drugie"). Oto te słowa, które odnoszą się bezpośrednio do naszych wątpliwości: "Każdy z nas, pisarzy [...], może się łatwo postawić w położeniu człowieka przeznaczonego na to, aby się nim zajmowano po zgonie, i z pewnością każdy byłby skłonny rzec: "Co chciałem powiedzieć, powiedziałem, co miałem napisać, napisałem; czytajcie, badajcie, sądźcie to sobie, ile chcecie, ale nie mieszajcie się do reszty, moje życie i moją osobę zostawcie w spokoju". To stanowisko ma za sobą wszystkie pozory słuszności. Ale tylko pozory..." I właśnie do Boya odnosi się to - na co on wskazywał przy innych okazjach - że życie staje się komentarzem do twórczości, 121 a twórczość, jeśli ktoś tego chce - do życia. Powiedzieć "nosił wilk -ponieśli i wilka" - byłoby prostactwem: Sformułujmy to inaczej: Mistrz nas przekonał. A zatem - do dzieła. Nazywała się Izydora Schiller de Schildenfeld, tak jak jej matka, i była siostrą Leona (Lulka), który produkował się w Zielonym Baloniku jeszcze w mundurku gimnazjalnym. Miała dwadzieścia jeden lat, kiedy w czerwcu 1905 roku poślubiła Jerzego Leszczyńskiego, szaławiłę i komedianta z natury, uwodziciela na scenie i w życiu, znakomitość w dziejach teatru polskiego (a syna jeszcze większej znakomitości, bo Bolesława Leszczyńskiego). Urodziła się z tego związku córeczka Inka i wkrótce potem doszło do pierwszego kontaktu młodej pani Leszczyńskiej z Tadeuszem Żeleńskim, początkującym pediatrą. Mała Inka zachorowała. Doktor Żeleński opukał, wysłuchał i - według opowieści rodzinnej - zapytał z wahaniem: "Może zjadła nieświeżą rybę?" "Panie Tadeuszu - rybę? Niemowlę?", Pan Żeleński pomyślał i poradził: "Trzeba wezwać doktora". Matka małej Inki, jeśli idzie o jej aktorstwo, zadowalała się na razie, trochę z musu, przedstawieniami amatorskimi w domu rodzicielskim. Nie byle jakie to było "amatorstwo", skoro dyrygował nim jej brat Leon i przyjaciel, Juliusz Osterwa. Słownik biograficzny aktorów odnotowuje, że na scenie zadebiutowała dopiero w lutym 1915 roku w roli Anny w Warszawiance Wyspiańskiego, w przedstawieniu zorganizowanym dla Legionów w Białej na Śląsku Cieszyńskim i że wśród publiczności byli Piłsudski i Daszyński. Potem Kraków, od razu Teatr im. Słowackiego, znowu Wyspiański: Iza Leszczyńska gra Zosię w Weselu. To był maj, a w grudniu "Zosia", wraz z mężem Tadeuszem Żeleńskim, "mają zaszczyt prosić JWP Jerzostwa Leszczyńskich na wieczór o godzinie ósmej i pół". Pani Leszczyńska, która stara się o zaangażowanie do teatru warszawskiego, staje się teraz Anną (od pierwszej swojej roli) Beliną (bo to herb Leszczyńskich), dla najbliższych "Niusią". Ma już wtedy lat trzydzieści jeden, trochę późno się zdecydowała, ale widać trzeba było czekać, aż Inka wyrośnie, Jerzy też pewno nie zachęcał, teraz ona może nareszcie pomyśleć o sobie, o "karierze", córeczką zaopiekuje się mama Schiller, Izydora, jak już wiemy. Konfrontacja początkującej aktorki z pierwowzorem postaci, w którą akurat się wcielała, czyli panią Żeleńską, mogła być bardzo podniecająca, wieczór był pełen humoru, Niusią oczarowała c. i k. starszego lekarza pospolitego ruszenia i zdaje się, że sama uległa jego urokowi. W każdym razie on wkrótce do niej napisze - zwięźle, a rzec/owo: "Pani Niusiu. Kiedy pani jest widzialna, mam do pani masę interesów, przy tym całkiem naiwnie przykrzy mi się za panią". Podpis: T. Ż. Tekst na tyle krótki, że możemy go tu wpisać w całości, tym bardziej że historycznie pierwszy. Drugi liścik, bezpośrednio po tamtym ("Przemiła pani Niusiu"), wyjaśnia tę "masę interesów": pan Tadeusz Żeleński przypomina, że "w przystępie wspaniałomyślności" obiecała mu "pośpiewać trochę prostych piosenek". Nie może się tego doczekać! Kusi ją, jak potrafi: bo on chciałby pisać wiersze i potrzebowałby, "żeby mnie coś pokołysało do tego". Bardzo prosi "nie odmawiać tej koleżeńskiej przysługi". Bardzo to u nich szybko szło, bo już w grudniu, kiedy dowiaduje się, że jest niezdrowa, chce koniecznie ją odwiedzić. Chyba u niej był, nastąpiło spoufalenie, teraz na kartce są słowa: "Grzecznej pani Niusi - od Aniołka", czyli awansował ("mój Aniołku"). Podpisane: B. Potem jest liścik podpisany T. zaczynający się od: "Mój drogi Bertrandzie" (bo wspólnie obejrzeli wodewil Robert i Bertrand, czyli dwaj złodzieje). "Przyjmij tę troszkę słodyczy na drogę oraz puszkę na czarną godzinę w Warszawie, ale nie tak, żeby Morsztyn [Ludwik Hieronim, wtedy w Legionach - J.H.] wszystko zeżarł. [...] Jak się pani ma po wczorajszym pijaństwie, jak usposobiona? Bardzo proszę zachować trochę pamięci o swoim dozgonnym Robercie! T.". "Dozgonny"! Wsiąkł na dobre, od razu. Ona wyjeżdża do Warszawy. On żegna ją wierszykiem, trochę perwersyjnym, bo wciela się w nią, tak jakby ona żegnała jego (jak powinna była żegnać): "Niech ci ten pokój pieszczotą oddycha / Zapachu smugą niech cię drażni mile..." I na koniec: "Zostawiam tutaj, co najlepsze we mnie / Ciepłe od wzruszeń me serce kobiece...". Wyjechała. Zostawiła go rozpamiętującego spędzone z nią chwile, liczącego "dni wolno mijające". Ona zabiegana, załatwia engagement do Teatru Letniego. Jego to cieszy i zarazem martwi, bo, jak słusznie się domyśla, "to panią mocno tam zwiąże". Gryzmoli tych parę słów, "żeby się poskarżyć pani Niusi, że dotąd ani słóweczka od niej nie miałem!" A jest koniec lutego, upłynął grubo ponad miesiąc. 122 123 Jest wojna, Warszawę okupują Niemcy kajzera, listy (cenzurowane) można słać tylko po niemiecku lub przez okazję, o okazję stara się mama Schiller, najwyraźniej sprzyja Tadeuszowi i córce, ani trochę nie żałuje Jerzego, ma na co zasłużył (jak łatwo się domyślić), inaczej by oczywiście między zakochanymi (ale czy oboje? - jeszcze nie wiemy) nie pośredniczyła. Pisać należy raczej per "pani Niusiu", zwraca się do niej - unikowo - na ogół w trzeciej osobie. On w tym ostatnim liściku chce jej jeszcze przekazać, jak mu było z nią dobrze, jaka była cudowna: "wszystkimi myślami moimi piszę pani "recenzję" z całego okresu [jakże krótkiego! - J.H.], ach, taką, pani Niusiu, jakiej nie będzie miała, choćby doszła do laurów Modrzejewskiej". Na początku marca (1916): "Beste Frau Niusia!" Karta pocztowa po niemiecku, zawiadamiająca, że od wczoraj wolno wysyłać takie listy do Warszawy, więc może i z Warszawy wolno? Adresatka: Hoch-wohlgeborene Frau Jerzowa v. Leszczyńska, mieszka na Długagasse w Warszawie, nadawcą jest K.u.K. Oberarzt Dr Żeleński. Wreszcie jest upragniony list, wędrował 9 dni - informuje zakochany mężczyzna po niemiecku. Był podobno jeszcze jeden, ale nie dotarł do niego. Od mamy wie o jej wspaniałym sukcesie. (Grała w farsie Arnolda i Bacha ze swoją znakomitą teściową, Honoratą Leszczyńską. Recenzent A.D.: "Młoda artystka wnosi ze sobą urodę, ujmującą postać, młodość. Teatr nasz będzie z tej latorośli miał niewątpliwą pociechę"). Tego samego dnia (15 marca 1916 roku) jest okazja, by przesłać list po polsku. Nie ukrywa swojego smutku, niepokoju - bo jednak on inaczej przeżywa to rozłączenie, inaczej ona - te tygodnie bez niej spędził "jak automat między szpitalem a moją robotą". Tym bardziej cieszy się, że pani Niusia, mimo wszystko, "dobrą pamięć zachowuje o Krakowie i że dobrze wspomina te popołudnia na Wiślnej ulicy (u Schillerów - więc tam się spotykali, u niej - ja żyję nieprzerwanie ciągle ich urokiem!". Wykrzyknik - to tyle, na ile w tych listach może sobie pozwolić, zmuszony do powściągliwości i dyskrecji. Nazajutrz pisze znowu. Bo Inka przybiegła z drugiem listem od niej (cała rodzina Schillerów bierze udział w tej konspiracji). Nareszcie ulga: bo dowiaduje się, że ona też jest stęskniona "za tym miłym gawędzeniem". Można by pomyśleć, że straszliwy gaduła z tego lekarza-benedyktyna i że w Krakowie, w którym jest tylu inteligen- 124 tnych przyjaciół, nie ma do kogo gęby otworzyć. "Strasznie się cieszę na opowiadania pani [domyślamy się już zaszyfrowanego znaczenia tego słowa - J.H.], na to gaworzenie przemiłe mądrego dziecka!" (Znowu wykrzyknik). W odpowiedzi na wymówki (które jego na pewno cieszą), że mało pisze, tłumaczy, że "ciągle i regularnie masę myśli wysyłam do pani, droga pani Niusiu". Niespokojny, nazajutrz znowu zasiada do pisania. Bo we wczorajszym liście nie dał wyrazu temu, że radują go jej sukcesy, "mimo całej domieszki melancholii, że tak zaraz to koło panią tam porwało i pewno już nie puści". Był dziś u mamy, "to jest największa przyjemność", zwierzał jej się z "nerwowego oczekiwania". Ta mama jest jego powiernicą i jej substytutem. A jutro mają u nich być Lulkowie, czyli jej brat z żoną. Miał wolny dzień, pierwszy od czterech tygodni, przepróżnował go i - typowe dla zakochanego - "czytałem sobie list pani Niusi i wszelka inna literatura wydała mi się tak wyblakła, że nie mogłem tknąć kajetów". W kilka dni później, wieczorem, siedzi "przy biurku po trudach dnia i gryzmolę do pani. [...] Bardzo jest smutno i apatycznie, porządnie zmęczony jestem tymi kilkoma tygodniami, to bardzo nuży ciągle myśli tak daleko wysyłać i tak bez kontaktu!". Nie prowadzi z nią żadnej gry, nic nie udaje, nie ukrywa, nie przychodzi mu na myśl, żeby obudzić w niej trochę niepokoju, zazdrość może, jest - mimo całego swojego doświadczenia - nieuleczalnie szczery, skarży się otwarcie, że "emocje wyrastają do kolosalnych rozmiarów!". O swojej "przyjaźni" mówi, że jest "niezniszczalna". W innym liście opowiada, że spotkał się z Lulkiem u Michalika, i przypomniał mu się jakiś "niezatarty, uroczy wieczór tam spędzony, bez słów prawie!". Więc teraz siedział w kąciku i mocno "myślał wstecz". Minęły dwa tygodnie, dostał od niej jakiś "przemiły list", strasznie się ucieszył, "tak mam wrażenie z niego, że ta odległość nic nie osłabiła węzełka przyjaźni między nami, ale zaciąga go jeszcze mocniej, czy dobrze myślę, pani Niusiu?" To jest obiecujące: "Mam takie uczucie, że jeszcze sto razy lepiej i bliżej będziemy umieli rozmawiać ze sobą". Spodziewa się jej przyjazdu, zapytuje: "czy jeszcze pisać, czy już czekać rozmowy?" I kończy: "Strasznie dziś rozstrojony jestem...". Zauważmy, że listy są bardzo zwyczajne, pisane językiem rzeczowym, nawet chropawym, bez poetyzowania, bez stylizacji, bez 125 ozdobników - może Anna Belina wolałaby inne, bardziej romantyczne, z pięknostkami - ale nie, to nie Boy, przekazuje jej po prostu to, co czuje, i tyle, ile mu w tych okolicznościach wolno. Pisze list za listem, przesyła przez różne okazje, i wydaje się, że nie każdy do niej dociera. "Jak na złość - pisze - taki coraz bliższy pani się czuję, tak coraz więcej czuję potrzebę rozmawiania z panią, czasem wprost urwać się można z tęsknoty!" Jest 4 kwietnia, siedem tygodni od jej wyjazdu, "czy to możebne, że tak minęły te śliczne dni...". I znowu strach, że "to koło wściekłe" ją porwie. Bo ona nie ma pojęcia, ile słodyczy jest w jego myślach o niej, "o tej dobrej ślicznej przyjaźni, jaka nas łączy i którą tak strasznie chciałbym ocalić z wszystkich odmiennych kolein tego świata! Nie puszczę pani, pani Niusiu, nie dam pani tak łatwo odejść". Nie zapomina dodać, że ciągle "słyszy się pochwały o pani Niusi, że coraz lepiej gra, ślicznie wygląda i ma ogromną sympatię u wszystkich". Wierzy, że ona zrobi, co można, żeby przyjechać. Kończy: "Pani oddany na własność - T.". W następnym liście skarży się, że od dziesięciu dni nic od niej nie ma, ale i tak jest jej wdzięczny, "że się trafiła tak przemiła i pyszna osoba na świecie". Wszystko dokoła jest okropne - wojna, ranni, trupy - ale ona, jej osoba (tak przynajmniej wydaje się czytelnikowi tych listów) rehabilituje w jego oczach ten świat. Ma nadzieję, że ona zjedzie do Krakowa (sam nie może się wyrwać - jest w wojsku!), "do najmilszego widzenia i nagawędzenia się do upadłego". Mija kilka dni i wciąż od niej nic nie ma, Tadeusz wydaje się zniechęcony, informuje ją, że "coraz bardziej galopuję z robotą, z zaciśniętymi zębami, żeby nie dopuścić do głowy innych denerwujących myśli". W końcu kwietnia wreszcie jest list, po prawie czterech tygodniach przerwy. Jej ten rok, w którym "poznali się bliżej i zaprzyjaźnili", przyniósł powodzenie - dobrze, on się cieszy. Ale czuje, jak ją to wszystko w nieunikniony sposób mu zabiera. Martwi się, że ona chce Inkę wziąć na jakiś czas do Warszawy, "tak miło mi było mieć tu takiego "zakładnika" i nadzieję, że jak się stęskni pani Niusia, to wpadnie jednak na chwilę". Niusia wzywa go do Warszawy. Niestety, "są niezwalczone wprost trudności służbowe (pierwszy raz odczułem na karku łapę militarną!)". Może z początkiem czerwca? -łudzi się. Bo może lepiej - i tu odzywa się psycholog i zarazem 126 optymista - "trochę później, kiedy pani Niusia będzie trochę "wygrana* i zblazowana", bo "teraz jest pełnia miodowego miesiąca ze sceną, w której na trzecią osobę [to znaczy na niego - J.H.] niewiele jest miejsca". Wstyd mu, że alarmował ją o pisanie, "nie chciałbym za nic, żeby w to wchodził jakikolwiek cień przymusu". Napisała mu, że pragnie jego przyjaźni, otóż jego przyjaźń jest bardzo z doboru, "zawsze uważam nasze spotkanie za losowe i zawsze chcę wierzyć w motto z Ewang. św., pod którego wezwaniem się zadzierzgnęło!". Jak na mężczyznę uchodzącego za wolterianina, jest to świadectwo mocnego zauroczenia. Czy ona to doceniła? Przeznaczenie! Boże mój, ile zakochanych par zachwyca się przeznaczeniem, które je związało, i ile po takim stwierdzeniu rozleciało się bez pamięci o tym, co było! On stara się ją przekonać, że są wyjątkową parą "prawdziwych ludzi", a tacy "powinni się trzymać za ręce mocno, kiedy się spotkają". Zapomniał w swojej pustelni, że do miłości nikogo nie można przekonać. Ale na razie ona też pamięta i też tęskni, więc możemy być spokojni, że się w końcu zobaczą. Czekając pisze wiersze o tym swoim nieukojeniu, wyda je w ze-szyciku pt. Z mojego dzienniczka. Bardzo trafny tytuł, bo wiersze są tak osobiste, tak intymne, że czytelnik chwilami czuje się zażenowany. Stara się w nich być, mimo wszystko, sobą, to znaczy, trochę ironicznym krakowskim Heinem, a trochę bezceremonialnym błaznem z Zielonego Balonika. W napisanym pod koniec roku wierszu wylicza -z dosadnością Yillona - to, co rozpaczliwie smutne: "Genitalia jubilata / Ostatni kwadrans odczytu"; najsmutniejsze jest jednak "Zranione serce poety". Ratuje się wykrzyknikiem w stylu frywolnego Boya: "po polsku - a bodaj cię franca", ale wszystko to niezupełnie się udaje, przede wszystkim jest stęsknionym samotnym kochankiem, co znowu legł "zwinięty w kłębuszek / Niby chore, dygocące zwierzę". Związek ich odczuwa boleśnie jako "Niteczkę [...] pajęczą / Rzuconą między nami". No cóż: "Umiera błazen młody, / Rodzi się dureń stary". W pewnym momencie zrobiło mu się wstyd tego obnażania się, zaprzestał rymowania swoich smutków, z odzyskaną niepodległością -zwierzy się później - otworzyły się nowe możliwości wypowiedzi. "Słówka się skończyły". Więc jak to - nie będzie już Boya-poety i satyryka? (Niusia też o to pyta). Będzie jeszcze taki wiersz, pożegnalny: 127 ; :, Pytają mnie się ludzie, , Czemu, lenistwem uwiedzion, •....,., .,:,,;,, Ustałem w miłym trudzie Łechtania polskich śledzion... . aii* . •' ••>&•• Odpowiedź godna autora Litanii do P.T. matrony: W iskier krzesaniu żywem Materiał to rzecz główna; Trudno najtęższym krzesiwem Iskry wydobyć z substancji miękkiej i podatnej... Skądinąd wiemy, że nigdy nie ustal w trudzie łechtania polskich śledzion. Tyle, że nie czynił już tego wierszem. Spotkali się wreszcie w Warszawie, chyba byli sobie bardzo radzi, wkrótce po tym spotkaniu mógł cieszyć się "miłymi słowami pani listu i pani pamięcią - tak ostrożnie biorę ją w palce jak przedmiot nieskończenie delikatny i kruchy". Posyła jej trochę słodyczy, informuje, że jedenastoletni Staszek jest w Rabce, Fuś wyjechała do Zakopanego na dłuższą kurację, "zostałem sam na gospodarstwie, obrócę ten czas na skupienie duchowe". W następnym liście (początek sierpnia) cieszy się, że ona czuje jeszcze "łączność" z nim. Wie o "fenomenalnej prasie" jej powodzenia. "Ach, kwitnij, kwiecie śliczny, ile ty masz soku w sobie!" Widocznie ona czuje się, mimo całego tego powodzenia, samotna i trochę tęskniąca, bo chciałaby go mieć niedaleko, "śmiałem się z wielką czułością z tych "rad i opieki", których by u mnie pani Niusia szukała...". Najwidoczniej chciała przy tym dojrzałym panu poczuć się "jak dziecko". On dzieli się marzeniem, by przetłumaczyć i wydać całego Balzaka, 50 tomów. "Jak skończę, przyjadę do Warszawy sprzedawać! Mam zabezpieczonych kilka lat pracowitego marzenia". Dzięki za buciki, które kupiła dla Fusia i załącza 8rs na nowe. Na końcu listu wypisuje na kartce dużymi literami NIUŚKA Jak zakochany wyrostek piszący kredą na murze. Dostaje od niej naraz dwa listy i możemy się cieszyć, że po ostatnim spotkaniu tak go pełno w jej myślach, "strasznie jestem wzruszony pani pamięcią i przyjaźnią", odpisuje natychmiast (w miarę ostrożnie). Fotografie dostał, ładne, dziękuje. Już stłumił w sobie "mimowolny brzydki egoizm", że powodzenie mu ją zabiera. Ona 128 chciałaby, żeby on przywiózł jej do Warszawy córeczkę - ależ "to jest niepodobieństwo!". Całymi dniami nie ma sposobności przemówić. "Co za skarby gadulstwa gromadzą się na te drogie rozmowy z panią" - kusi. Musiała napisać mu coś o swojej miłości, bo od tych słów czuje taką wielką egzaltację wewnętrzną, takie silne promieniowanie, że zupełnie żyję w pani towarzystwie, Niusiu - i od razu żartobliwie -może lepiej niż gdybym w tej chwili był w Warszawie, a nawet z pewnością lepiej!". - Ciągnie dalej w tym tonie: ,Jeszcze trochę niewidzenia i już pomimo całego tarcia charakterów zupełnie zżyjemy się ze sobą!" I od razu poważnie: "I tak dobrze będzie wtedy się spotkać! Ja tak ciągle gotów jestem na nowo wierzyć w trwałość tego, co nas wiąże!" (podkreślenie - J.H.). Reflektuje się: "Ja wiem, że kobieca trzeźwość prze do tego, żeby czym prędzej wyrzucić za nawias życia to, co nie jest pod ręką, ale niech pani zachowa w sobie ten kącik niedorzeczności, pani Niusiu, to się pani przyda jako artystce!" -uzupełnia chytrze. ("Apeluję do twojego nierozsądku!" - mówi do wahającej się ukochanej bohater współczesnej nam powieści). Boy, trochę niespokojny, dopytuje się w postscriptum, czy ona "czuje całą prawdę" pod tymi żartami. Kiedy dostał następny list (przyszedł z wielkim opóźnieniem, pod koniec sierpnia), takiego nabrał wigoru, że mu się "zaraz wieczór ulągł ordynarny, wesoły wierszyk ["Pytają mnie się ludzie" - J.H.], bezpośrednio wynikły z tego ucieszenia, chociaż zupełnie odległy tematem!". Zwierza jej się, że nie ma dnia, nie ma godziny, żeby o niej nie myślał... Zapytuje: może we wrześniu uda jej się wpaść do Krakowa? Dziękuje jej za przysłany felieton (bardzo pochlebny!) o drugim wydaniu Słówek. Cieszy się, że projekt z Balzakiem tak jej się podoba. Robi go w szalonym tempie, "tylko oczami nie wiem, czy nadążę". I teraz pyszna opowieść o małym Staszku oświetlająca mimochodem atmosferę w domu Żeleńskich. "Syn mój zakochał się straszliwie w Rabce w jakiejś dziewczynce małej z nogą w gipsie, i kiedyś dostałem od niego list: "Błagam Tadzia, żeby mi Tadzio przysłał 4 korony, nie mogę napisać na co, ale może być Tadzio pewny, że na nic złego". Otóż dowiedziałem się, że to miało być na mszę za wyzdrowienie tej dziewczynki! Wstyd mi za niego, że się pani Niusi sprzeniewierzył, ale cóż! noga w gipsie to potęga! Och, to współczucie!". Na 9 - Błazen - wielki mąż 129 zakończenie wraca do nich dwojga: ciągle wyobraża sobie w marzeniach "tę chwilę, jak będziemy sobie siedzieli przy wykwintnej kolacji, to znaczy sznyclu z piwem, i rozmawiali pysznie. Moja droga pani Niuśku, jeszcze raz dziękuję za wszystkie przyjemne i pochlebne rzeczy, jakie mi pani napisała, widzę, że zyskuję, oglądany z daleka, jak freski na starej katedrze!". Nawiązuje do tej myśli w jednym z następnych listów: "Ach, Niu-sieńko, prześliczna jest ta nasza k o m e d i a o człowieku, który zyskuje na odległość [spacja Boya! - J.H.], o głębokim podkładzie filozoficznym i z takim talentem przez panią pisana...". Teraz delikatna sprawa świadcząca o jej prawach do niego. Idzie o dedykację dla żony na tłumaczeniu Prób Montaigne'a. Usprawiedliwia się z niej! Ofiarował ją Fusiowi "w przeszłym roku (kiedyśmy się jeszcze nie znali) [...], bo to się Fusiowi bardzo należało ode mnie". Prosi panią Niusię, żeby nie dopatrywała się w tym "jakichkolwiek innych intencji [...] wobec nie bardzo dobrych porozumień pani Niusi ze mną w ostatnim czasie". Nie może być między nimi miejsca na małostki, prawda? Ona go pyta, czy o niej myśli i jak myśli. On wybucha: "Nie tylko myślę, ale po prostu ciągle jestem z tobą [...] takie dziwne mam uczucie strasznie ludzkiego koleżeństwa z tobą, jakiego nigdy z nikim nie miałem" (podkreślenie - J.H.). Wtedy, pod koniec ubiegłego roku, przeżywał każdego dnia "to cudowne wzruszenie, tę wytężoną uwagę", budził się z rana z tym uczuciem, że stało się coś ważnego w jego życiu. Zawsze wierzył w głęboki sens i trwałość (wciąż o tej trwałości!) tego wszystkiego! "Ach, Niuśko, jak ty słodko umiesz mówić! Dlatego może pani iść tak swobodnie za brutalnością swojej natury [??! - J.H.], bo czujesz, że jednym słowem, jednym spojrzeniem potrafisz wszystko gdzieś zepchnąć w niepamięć". Trudno się oprzeć refleksji, że ta "słodkość", ta umiejętność zepchnięcia w niepamięć była w nim, wrażliwym zakochanym mężczyźnie -nie w niej. Jest roztkliwiony tęsknotą, czułością, do łez, kończy ten list tak: "mam tak nieprzyzwoicie mokre oczy w tej chwili, że liter nie widzę. T". Ale jeszcze go "dławi w grdyce", więc dopisuje: "Pod wpływem tego pisania tyle myślałem o pani, tak mi się przypominały, jak żywe, różne sposoby pani mówienia! Kiedy je znów usłyszę?". Wymieniają listy przez okazje, kartki zaś po niemiecku (idą długo), ona zapytuje, czy ma jeszcze kącik w jego sercu, czasem 130 zarzuca mu chłód, on tłumaczy, że tak musi być, kiedy pisze po niemiecku. Dowiadujemy się, że "Balzak od miesiąca w zaniedbaniu" • także o tym (co powtórzy w przedmowie do Ludwika Lamberta bodajże), iż "swoją drogą on jest wspaniały, jak się trochę z daleka patrzy na ten olbrzymi blok dzieła, ale w robocie mało daje artystycznej przyjemności". Tłumaczy powiastki Voltaire'a, zwierza jej się aluzyjnie z fizycznej tęsknoty ("bo może nie wiecie, że ciało to wściekły marzyciel" - napisze dziesięć lat później w pewnej recenzji). Tylko pracą można "oszukać głupią tęsknotę". W pewnej kartce, pisanej po niemiecku, nawiązując do jakiegoś ich szyfru miłosnego, ekscytuje się: "Ach, tak bardzo bym chciał otrzymać Nagrodę Nobla z kochanych rąk Pani! Ale tak, jak to czasem żartowaliśmy!" Dziękuje jej za piękną fotografię, es hat mir viel Freude gemacht! (Cholerny przymus wyrażania radości po niemiecku!) Czyta Tristana i Izoldę, których tłumaczenia ona się domaga. Ciągle jest w podłym nastroju z powodu zmęczenia wzroku. Izoldą jest zachwycony. Nazywa Niusię Szeherezadą (potem wykorzysta to w wierszu), "wielką artystką w poezji i w życiu!". To wszystko na razie po niemiecku. Nareszcie jest okazja przesłania listu po polsku. Stara się być powściągliwy, przestał wierzyć, że się spotkają: "Nie ma już błogosławieństwa bożego..." Czy kiedyś porozmawiają trochę? Informuje, że Kazio Tetmajer "chory na umysł", że Inka "wygląda jak aniołeczek Asty Nielsen". Skończył ,JAanon Lescaut, która jest interesująca właśnie tak, w zestawieniu z Trista-nem". Balzak trochę odłożony. Pod koniec listu nie wytrzymuje, wybucha: "Mój Boże, jak ja chciałbym głos pani usłyszeć, czasem odtwarzam sobie w myśli całe zdania, wyrażenia, i tak się zabawiam -ale to się smutno kończy! Do widzenia - ach, gdzie - kiedy? T.". Naraz trzy niebieskie listy, "myślałem, że mi się w oczach troi", ucieszony przepisuje jako motto swojego listu do niej fragment Pieśni nad pieśniami: "O, jakaś ty piękna, przyjaciółko moja, o, jakaś ty piękna!". Ona już chyba rozumie, ile jest w nim "głębokiej, mocnej, ślicznej przyjaźni dla pani, takiej, o jakiej marzę przez całe życie!". (Miłość jego życia! - aktorce Annie Belinie mogło to pochlebiać, ale mogło też ją przerażać, aż tak wiązać się chyba nie chciała). Niestety, on, mimo jej nalegań, nie może teraz marzyć o przyjeździe do Warszawy. Gdyby ją wstrzymywały w podróży do Krakowa powody "techni- 131 czne" (pieniądze), "to przecież to jest pierwsze i elementarne prawo przyjaźni, żeby się ratować w takich kłopotach, całkiem po prostu, po koleżeńsku, prawda?". Kusi ją, że odkarmi się i odgrzeje u mamy. Co do niego - tu zadziwiające wyznanie: "Sam nie wiem, czy bardziej bym pragnął, czy bał się pani przyjazdu jako niezawodnego potargania tych złudzeń, które się na nowo tak ślicznie zadziergały i które są mi tak drogie!". Cztery krótkie kartki po niemiecku, gdzie napomyka, że "pożerany tęsknotą", że żyje jak pustelnik, "siedzę smutny na dworcu", to znaczy w swoim baraku. Tłumaczy - z jej "polecenia" - Tristana i holdę, co chyba - i tekst, i świadomość adresatki - wzmaga jeszcze temperaturę tęsknoty. Dowiadujemy się z listopadowego listu, już po polsku, że czytając Tristana od razu go tłumaczy. Wkrótce przyśle jej książeczkę z wierszykami. "Jak pani Niusia widzi, żyję wyłącznie w świecie fikcji, z których Niuśka jest najśliczniejszą i najbardziej zmyśloną". Ona wzywa go do Warszawy, ale jak tu jakąś Dienstreise wymyślić? Z tego listu dowiadujemy się, że ona tęskni do "rozmowy" (cudzysłów w korespondencji!), ale on boi się, że ona codziennie będzie przebywała u przyjaciółki. Więc "jak tu można się kłócić, kiedy nie ma czasu się godzić!". Ponieważ jej nie wolno cukierków (które on stale przysyła), tym razem prosi, by przyjęła "życzliwego kapłona jako niewinny znak mojej pamięci". Chyba udało jej się zjechać do Krakowa na Boże Narodzenie, zobaczyć dziecko i mamę. Jest liścik z 28 grudnia 1916 roku. "Strasznie jestem pod wrażeniem dzisiejszej naszej rozmowy, mam wrażenie, żeśmy może pierwszy raz ludzkim głosem do siebie mówili! Naele-ktryzowany jestem od pani poezją, aż mi zęby dzwonią..." Podaje zarys wiersza - dla niej: "A kiedy przyjdzie godzina rozstania...". Bo poeta już wie, że "Nigdy dla nas jutro się nie ziści". "Najmilsza moja! Leć, kędy cię niesie / Twych piórek zwiewność i krwi młodej tętno". Naturalnie, on przyjedzie do Warszawy, jeśli będzie można, skoro ona go wzywa. Ale już wyczuwa jej oddalanie się: "...chciałbym ze wszystkich sił umacniać tę niteczkę, jaka nas spaja jeszcze, ale coraz mniej umiem, coraz mniej mam energii wobec tego naporu życia...". W Warszawie karnawał. Podczas gdy ona pisze, że "wymyśla okrucieństwa" dla niego, czego on nie rozumie, jej mama donosi, "że się Niuśka dobrze bawi, tańczy, saniami wycieczkuje, bardzo się cie- 132 sze.." - zapewnia, ale my wiemy (ona chyba też), że zżera go niepokój. Siebie porównuje do pustelnika (zapracowanego), "św. Antoniego bez pokus...". Ona prosi o wiersze. "Z nimi to jest tak jak z dzieckiem, we dwoje się je robi właściwie, konieczny jest moment współwibracji choćby króciutki..." Chyba ją dotknęło to, co dalej napisał: "...ale u Niuśki to jest bardzo rzadko, zwykle jest bardzo trzeźwa obcość". Przykre przebudzenie. "Na końcu nabrałem rozsądku, mniej więcej przynajmniej". Już wie, że aż tak bardzo tego nigdy nie przeżywała - jeśli go kochała, to "po swojemu". Dostaje karteczkę od niej, prawie po miesiącu, wiadomo, co to znaczy, tym bardziej że karteczka "taka sucha jakaś i sztywna". Zawiadamia ją jednak, że zaczął znowu kroki o wyjazd do Warszawy. Poza tym u niego "nic nowego, mój barak zjada mi powoli nerwy, w dzień w nim gryzmolę, w nocy walczę z pluskwami, czemu przyglądają się spokojnie myszy...". Co "gryzmoli"? Otóż wiemy, że pracuje intensywnie nad przekładem Wielkiego Testamentu Yillona. W baraku Stacji Opatrunkowej na dworcu kolejowym, pomiędzy nadchodzącymi z frontu transportami żołnierzy, "zawszonych, brudnych, okrwawio-nych, z oczyma błyszczącymi od gorączki i zmęczenia" - powstawało arcydzieło. "Tłum pluskiew - wspomni we wstępie do drugiego wydania Wielkiego Testamentu - do których się z czasem przyzwyczaiłem ["polubić" - odpowiadał, kiedy pytano go, jaki jest środek na pluskwy - J.H.], żar od żelaznego piecyka, ziąb od okna i szpar w ścianach, myszy, szczury, jęki i stękanie chorych, zaduch... Może ta rama zbudziła we mnie tęsknotę za przełożeniem Yillona". A może i ona - bo była jakoś obecna w tym zmaganiu się z Yillonem, bardziej obecna niż w jego własnych wierszach, a na pewno była tej pracy adresatką: "W owej izdebce, gdzie deszcz bił w cienki dach i wicher wył za oknem, w atmosferze śmierci i rozpaczy dziwnie mocno czuło się te strofy. Żyłem w upojeniu". Wypad do Warszawy był nieudany, ona akurat miała premierę jakiejś krotochwili, źle wypadło to spotkanie, Tadeusz zachował się niewłaściwie, nie wiemy, na czym to polegało, pewnie na tym, że ona zdążyła oddalić się od niego, on czuje się winny, jest słabszy w tym związku, cóż dziwnego, ten co kocha jest zawsze słabszy, zawsze winny, na kartce papieru z pieczątką hotelu "Bristol" usprawiedliwia S1?: "I to też proszę sobie fałszywie nie tłumaczyć, że tak sucho się 133 żegnałem, tylko szalenie byłem roztrzęsiony i musiałem tak ściskać się w środku". Nie podarła tej kartki, zachowała ją, przeniosła przez dwie wielkie wojny - aż do naszych czasów. Trochę wdzięczności jej się za to od nas należy. Co teraz? Jak się czuje Mężczyzna Porzucony? Tłumaczy swoje "szaleństwo nerwów": za wiele namęczył się przez ten rok, "za wiele nażyłem imaginacją, tak że teraz dwóch kroków nie umiem zrobić w Rzeczywistości, żeby dziesięciu głupstw nie strzelić, ach, narobiłem ich też, narobiłem i strasznie cierpię za to, ale przepadło". Nie wyobraża sobie, by mógł swoje "przywiązanie" wyrwać z siebie, "chyba ze wszystkim, co jest we mnie żywego [...] cały sens wszystkiego, co robię, skupia się dla mnie koło pani". Proponuje, żeby oboje zapomnieli "o całym tym pobycie moim", niech Niusieńka pisze do niego, kiedy ma ochotę, on pisze do niej "po prostu jak do najbliższej mi istoty..." Ale na koficu jednak prosi "zachować trochę serca dla bardzo zbidzonego, bardzo niedorzecznego, ale z całej duszy oddanego zawsze - Boya". Chyba po raz pierwszy nazwał się w liście "Boyem" - czy nie wstęp do oficjalności? Minął z górą miesiąc i przyszedł od niej liścik, w którym ona, trochę niespokojna o niego, pyta o usposobienie i prosi o pamięć. Odpowiedź jest szczera, prostolinijna: "usposobienie - nieszczególne, Niusieńko, ale trzymam się, a pamięć - o wiele zanadto!". Napomyka też, gdy mowa o pracy, że "w ogóle nie bardzo mogę w sobie obudzić zainteresowanie dla płodów ludzkiego ducha". Ona odpowiada natychmiast i to miłym listem, co go "niepoprawnie wzrusza". Ale czemu ona siebie oskarża o "złość"? "Jesteś miłe, dobre i kochane stworzenie - tylko po prostu życie jest skomplikowane i człowiek także!" Już sposobi się do pozycji mędrca, którą później, chce czy nie chce, osiągnie. "To, iż kiedy dwoje ludzi się kocha - napisze w jednej z pierwszych recenzji - jedno z dwojga wcześniej przestaje kochać, drugie zaś cierpi z tego powodu, to wiemy, rozumiemy i godzimy się z tym, ale co jest stokroć tragiczniejsze, to gdy dwoje ludzi w pełni namiętności, rwąc się ku sobie wszystkimi fibrami ciała i duszy, dwoje ludzi wolnych, swobodnych, rozchodzi się mimo to na zawsze, bo - Życie tak chce". Napisze to za lat kilka, teraz uspokaja ją, że przemyślawszy przeszłość "samo tylko dobre mogłem w Tobie dojrzeć". ("P.S. Może dlatego, że cię tak bardzo 134 lubię???")- My możemy na jej dobro zapisać, że go nie zwodziła, nie do końca okłamywała, miała też coś w rodzaju wyrzutów sumienia, czy tylko żalu, że to już koniec. On, nie bez ukrytej złośliwości, wpisuje do listu parę ośmiowierszy z Yillona, nad którym pracę właśnie kończy. Te od słów: Wszystko umiała przeinaczyć; Mamiła mnie niby przez czary: '• •'' Zanim człek zdołał się obaczyć, f.•::n< • Z mąki zrobiła popiół szary; ;^v .,;;.., Na żużel rzekła, że to ziarno... I tak dalej. Przepisał też dla niej Żale pięknej płatnerki dobrze już sięgniętej przez starość ("Otoć piękności kres człowieczej / Wyschnięte ręce i ramiona, / Łopatki wcale nic do rzeczy, / Szpetnie zmarszczony brzuch, wymiona, / Biodra nielepsze też od brzucha; / Raik, tfy! Udo, niechaj zginę: / Nie udo, ale gałąź sucha, / Pstro nakrapiana w cętki sine") - jakby przypomnienie tego klasycznego: "Tak to ludzie trwonią lata, / Że nie są jak brat dla brata" - i Balladę jej przesyła o paniach minionego czasu z owym sławnym refrenem: "Ach, gdzie są niegdysiejsze śniegi!". Yillon pracował na jego korzyść, a może były i inne pobudki, ale wygląda na to, że ona chciałaby coś naprawić, dość często się odzywa ("miłe i poczciwe listy"), wyrzuca mu, że szczupło pisze, on tłumaczy, że "to nie brak pamięci lub serdeczności był powodem, ale jakaś zupełna apatia, w jakiej byłem i jestem przeważnie". Najwyraźniej on nie ma już złudzeń co do swojego usytuowania przy niej i nie chce mieć złudzeń. Rzeczywistość na pewno nie jest tak smutna, jak się w listach do niego odbija: "Tylko że pewno piszesz do mnie, Niuśko, właśnie w chwilach jakiegoś zniechęcenia lub króciutkiej reldche...". Zawiadamia ją, że dostał Złoty Krzyż Zasługi "fur die ausgezeichnete Dienstlastung vor dem Feinde" (o czym doniósł czytelnikom zaprzyjaźniony "Czas"). I jeszcze coś: "Przerwał mi się list [...] i napisała mi się jednym tchem długa przedmowa do Yillona, którą myślałem, że tydzień będę robił. - Dziękuję za szczęśliwą inspirację". To jej listy wywołują jego odpowiedzi, nie odwrotnie. Teraz minie sześć tygodni, zanim będzie następny, w którym on zazdrości jej łódki i wody (jest koniec czerwca), "czytałem gdzieś w pismach, że 135 podobno w Warszawie jest moda najnowsza opalać ciało w przystani nad Wisłą?". W Krakowie gorąco przeraźliwe, żona i Staszek wyjechali, "sam zostałem na całe lato na gospodarstwie" - zawiadamia ją, ale z tego zawiadomienia nic nie wynika. Ona napisała mu o swojej sympatii, co on nazywa "perwersją imaginacji", oczywiście na odległość. "Pozostaje mi tylko marzyć, żeby nigdy ta prześliczna fikcja nie była wystawiona na próbę rzeczywistości!" Ona posłuchała. Korespondencja się urywa - prawie na rok! Tadeusz się nie rozpija, nie szuka ratunku u Kornela - tłumaczy Elegie Verlaine'a, to z nim czuje chwilową bliskość. Tłumaczy też Listy panny de Lespinasse i tak pisze w przedmowie: "Tam, gdzie kobieta wyczuwa w mężczyźnie ten stopień miłości, tam instynkt kobiecy umie jej podyktować linię postępowania najspokojniejszą, aby utrzymać tę miłość w niesłabnącej egzaltacji, tam żal jej jest uszczuplać napięcie tej miłości przez jej zaspokojenie...". Tłumaczy też z uporem Balzaka. I tu, w przedmowach, możemy znaleźć akcenty osobiste, niemal przesłania do niej. W przedmowie do Córki Ewy wspomina o stosunku miłosnym Balzaka z panią Hańską, "ciągnącym się przez lat 17 na przestrzeni kilkuset mil, z przerwami czasem po 7 lat" niewidzenia. Więc może odległość była za mała? Może spotkania zbyt częste, jak na "dekoracyjną" miłość? Po roku dociera do niego wiadomość o jej chorobie i operacji. Jest marzec 1918 roku. Mijają dwa miesiące - i on dostaje od niej "miłą wiadomość". Kończy liścik: "U mnie nic szczególnego. Szczerze oddany - Boy". Jeszcze miesiąc i życzliwa mama Schiller przywozi nowy list i trochę wiadomości. Niusia pyta, nad czym on pracuje, co wydaje. (Zestaw tytułów w odpowiedzi - imponujący). On ten list, trochę dłuższy, kończy refleksją osobistą, w tonacji jednak bardzo powściągliwej: "...wzruszony jestem pani miłymi słowami i tym, że pani pamięta o mnie jeszcze - właściwie tak krótko i przelotnie znała mnie pani - może pamięta o tym dłużej [dodaje sceptyk - J.H.], że ta znajomość wiąże się z momentem ważnych przemian w pani życiu - jakkolwiek jest, bardzo mi to jest miło - i listy pani zawsze mi są miłe niezmiernie - taki jakiś dziwny powiew nierzeczywistości idzie do mnie od tych literek". Trudno chyba wyniosłej. Ale ona natychmiast odpowiada. Twierdzi, że wiele razy w ciągu tego roku pisała. On nie wierzy: "jestem prawie pewny, że pani bierze 136 intencje za uczynek". (Kilka aluzji wskazuje, że uważał ją za osobę łatwo zmyślającą - chociaż niekoniecznie w sprawach uczuć). Napisała że lubi zakończenie Panny de Maupin, to jej wyznanie podoba mu się "bo w tym zakończeniu, o ile pamiętam, "rżną się" [przypomina jej ulubione słówko! - J.H.] jak tartak parowy o sile 116 koni!!". Ona się obawia, że go "znudzi dłuższym listem'" - on tych obaw nie bierze serio "i pani też nie, może śmiało być list i dłuższy o wiele!". Odtąd kontakt jest wyłącznie "intelektualny": to znaczy on jej (przez mamę) posyła wydane przez siebie książki, ona je w Warszawie "propaguje". Jest wrzesień 1918 roku, Boy kończy pisać wstęp do przetłumaczonej przez siebie Rozprawy o metodzie Descartes'a. Jego Descartes ma w sobie coś z młodego Boya: początkowo prowadzi "życie dość rozproszone, zwłaszcza hołduje grze, której [...] rychło ogarnie wszystkie tajniki i kombinacje. Naraz, na nowo opanowany żądzą nauki, ginie z oczu towarzyszom zabaw...". Przesyła Niusi wydrukowany tom (to już nr 45 w Bibliotece Boya!) pod opaską z napisem "Tylko dla dorosłych" ("boby inaczej nikt tego nie ruszył"), tylko prosi, żeby Niusia na razie nikomu nie pokazywała, bo książka będzie w Warszawie dopiero za kilka tygodni. Chwyt się udał, widywano Kartezjusza w witrynach obok Kultu ciała (M. Srokowskiego), kupowały ją różne paniusie, ciekawe wiedzieć, co to za "metoda", którą propaguje ten świntuch Boy. Jest to, prawdę rzekłszy, jeden z najpopularniejszych wyczynów Boya. W przypisie do przedmowy zamieszczonej w Mózgu i pici tłumacz opowiada o jeszcze jednym kawale reklamowym: "Pewna duchowna osoba, podrażniona, niby czerwoną płachtą, tą opaską ujrzaną w oknie księgarni, pobiegła do prokuratorii z żądaniem wkroczenia; dowiedziawszy się o tym, poparłem sam tę skargę anonimowym doniesieniem i gdyby Austria właśnie wówczas nie była się rozpadła, byłaby to może jej ostatnia konfiskata". Wybucha niepodległa Polska, wszystko się zmienia, ale od Niusi nie mamy żadnych świadectw, nie odzywa się. Naraz, po czterech z górą miesiącach, w lutym 1919 roku -jest list, na który on odpowiada przyjazną karteczką: "szczerze oddany - B.". I znowu mija pięć tygodni - on pisze pierwszy, "korzystając z bliskich imienin" (Izydory). W dowód pamięci przesyła jej fragment 137 przedmowy do Wielkości i upadku Cezara Birotteau, w której zacytował j ą, tę roześmianą szczęśliwą łobuzicę: "Tak się czuję stworzony do zupełnie innego rodzaju życia! takim się czuję ptaszeczkiem bożym, zrobionym na to, aby ćwierkać sobie nieuczonym głosem na chwałę Stwórcy! Tyle jest we mnie soku, tyle melodii! Coś mnie paraliżuje, coś zaciska gardziołko. Szkoda. "Szkoda kwiatów, które więdną w ustroni". Szkoda męstwa, gdy nie przyjdzie do tarcia... - jak trawestowała Asnyka jedna śliczna pani, której wiele zawdzięczam". Listy są rzadkie, co oczywiste, ale to ona czasem napomyka o przeszłości, bada jego stosunek do niej. Na pewną wiadomość o jej przykrościach, może o chorobie, mówi, że serdecznie mu jej żal, ale dodaje dość bezwzględnie: "nie wiem czemu, ale pierwszy raz mam wrażenie prawdy". Ona marzy o podróżach, on studzi: "Te egzotyczne kraje to złudzenie, pani Niusiu!" Można wyczytać z tego listu, że ona prosiła go o "szlachetny gest przebaczenia", którego on oczywiście udziela. (Dziwna kobieta - z wyrzutami sumienia). Kiedy dostaje od niej następny list, z "dziewiczych lasów" (pod Koluszkami), on trzeźwo zauważa, że niepokoi go jej sympatia, "mam wrażenie, że to zawsze jakieś niedobre przejście w pani życiu oznacza, taki symptom jak barometr na deszcz". On dziękuje za miłe zaproszenie do Warszawy (zatrzymałby się u niej) i za "śliczne obrazy, jakie mi pani Niusia roztacza. Cieszę się, że się pani oprawa słówka podobała". (Wcisnął to jej ulubione "rżną się" do przedmowy). "Bardzo przyjazny -Boy". Podpisuje pseudonimem! W następnym liście przybiera postawę wuja: "Do widzenia, dziewczynko, bardzo serdecznie gładzę cię po głowie. T.". Zaparł się: jest albo usztywniony, albo z wysoka serdeczny. Na list z końca listopada 1919 roku odpowiada - chyba najformalniej jak można - że dostaje je "zawsze z dużą przyjemnością". Ona jednak upiera się, że wciąż ma jakieś prawo do niego, do jego myśli, przeżyć, także tych najbardziej intymnych, bo zapytuje, czy go "interesuje" kobieta. "Cóż za niedyskretne pytanie! - wykrzykuje on. - Zwłaszcza dla człowieka "w sile wieku". - Pewnie nie tyle [odpowiada jednak - J.H.], co panią Niusię "mężczyzna", ale troszkę, troszeczkę. Zresztą to, zdaje się, jedyne wytchnienie dla człowieka zajętego umysłowo". Dostał od niej naraz dwa listy, zdziwił się, "myślałem już, że pani zamknęła moje konto w swojej buchalterii, bardzo się cieszę, 138 że nie". Dlaczego pisała? Pewnie zależało jej na listach od niego, od Boya - mimo całej ich chropowatości - więc musiała je prowokować. Ponawia zaproszenie do Warszawy. Owszem, zjawi się, żeby zobaczyć Szopkę staropolską Schillera, jej brata, o której "fantastyczne rzeczy mi opowiadają". Jeszcze tylko parę zdań z dwóch listów, w odstępie prawie rocznym, jak dwie pointy sprawy, którą tak przeżył. W liście z 14 listopada 1920 roku (już po zwycięskiej bitwie pod Warszawą): "Szkoda, że z tych obustronnych dobrych uczuć tak niewiele wynikło! "Operator" świata (bo ona teraz gra dla kina - i to jest aluzja do jej nowej kariery) za prędko ten film wykręcił". Podpis: Boy. Drugi jego list, latem następnego roku, z Zakopanego, jest odpowiedzią na jej domaganie się od niego "miłych słów". "Ale co ja mogę powiedzieć pani takiego, co by pani poczuła - wolę nie próbować, bo już widzę pani charakterystyczny grymasik decepcji!" (Rozczarowania). Może więc tylko podziękować "za pamięć, która jest pani niewytłumaczonym, ale bardzo miłym i cennym kaprysem". To już pięć lat minęło od ich wzajemnego oczarowania sobą w wojennym Krakowie. I on ma prawo westchnąć: "Nigdy chyba tak długa pamięć nie przetrwała równie wiotkiej rzeczywistości". Podpis tym razem bliski i chyba ciepły: Tadeusz. W rok później Anna Belina rozwiodła się z Jerzym Leszczyńskim i wyszła za mąż za dyplomatę Tadeusza Jackowskiego. Rzuciła teatr, film i wyjechała z mężem na placówkę, najpierw do Berlina, a potem do Brukseli. Okupację spędziła w Warszawie w mieszkaniu brata, Leona Schillera. Po wojnie przeniosła się do Krakowa, w którym ofiarowano jej etat w zespole Teatru im. Słowackiego. Z listami Boya nigdy się nie rozstała. XI NAGLE - NIBY ZA ROZSUNIĘCIEM KURTYNY... Kończył czterdziesty czwarty rok życia, kiedy wybuchła (tak to ujmowano) niepodległość. Teatr krakowski wystawi wkrótce Wyzwolenie Wyspiańskiego. "Między ostatnim a wczorajszym przedstawieniem Wyzwolenia - napisze już jako recenzent, a w słowach jego zapulsuje wzruszenie - stał się cud, jakiego chyba nigdy nie oglądały ludzkie oczy, nigdy chyba nie było danym temu samemu pokoleniu patrzeć na narodziny proroctwa i na jego ziszczenie, nigdy cud natchnienia i cud życia nie zlały się w podobny sposób w jeden akord. A stała się ta żywa, wolna Polska tak nagle - niby za rozsunięciem kurtyny..." Co będzie teraz z nim? Nie zna swojej przyszłości, nie wie -wciąż jeszcze nie wie - do czego zmierza, nie ma żadnych szczególnych planów prócz pracy nad przekładami. Jest ogromnie popularny jako autor Słówek, wciąż nowe wydania, i podziwiany za przekłady -i wygląda na to, że tak to już zostanie: dorzuca nieustannie nowe tytuły. (Nie ma w sobie nic z "benedyktyna", będzie prostować uparcie, "pracuję raczej niecierpliwą furią niż cierpliwą skrzętnością", stąd błędy, które usuwa w drugich wydaniach, na przykład Adolf Constanta będzie zmieniony zdanie po zdaniu, ale prosi, żeby pamiętano, iż on, samotnie, odrabia zaniedbania kilku pokoleń). W tej pracy widzi swoje zadanie, szczególnie teraz, w nowych warunkach: "przeorientować" kulturalnie polską elitę. Zwolniony z wojska, podejmuje dawną pracę lekarza kolejowego. Ale, starszy o lat cztery i reumatyzm, nie musi już chyba na każde zawołanie ruszać na trasę, bo nic o tym nie wspomina. 140 Robi starania o emeryturę, otrzymuje ją w czerwcu 1919 roku - ze względu na zły stan zdrowia, ale chyba pomogło także to, że jest Boyem. Życie osobiste w pustce - uczucie, z którym tyle nadziei wiązał, zostało zdruzgotane. Wciąż miał tę młodą kobietę przed oczyma, ale nie, za "powiernika" nie chciał służyć, ani za barometr jej nastrojów. "Był nieszczęśliwy" - twierdzi Irena Krzywicka, która dowie się o tym od niego. I wtedy zadzwonił z redakcji "Czasu" Dołek Starzewski. Był marzec 1919 roku, cztery miesiące niepodległej Polski, telefon -śmiało rzec można - historyczny. Teatr im. Słowackiego wystawia Tartuffe'a (Świętoszka), w twoim przekładzie - Antoni Beaupre, nasz recenzent, wyjechał na konferencję pokojową do Paryża - czy ty byś nam tego nie zrecenzował? Tadeusz wykręca się: nie zna się na teatrze, nigdy nie pisał recenzji. Znasz się, znasz - mógł pomyśleć Starzewski, który wiedział o swoim przyjacielu więcej niż on sam, ale powiedział podobno: to Molier, będziesz na znajomym gruncie. I tak oto znalazł się Tadeusz Żeleński w fotelu recenzenta, a Fuś obok niego. To ona, która wtedy była związana ze Starzewskim, mogła podsunąć redaktorowi pomysł, żeby zmusił Tadeusza, podziwianego już przecież autora szkiców z literatury francuskiej, by spróbował sił w recenzji. "Dolcio" był stałym bywalcem w domu Pareńskich, podko-chiwał się w Zosi, kiedy była jeszcze rozdokazywaną smarkulą -i temu uczuciu pozostał wierny. Tadeusz miał u Zosi więcej szczęścia, zdmuchnął mu ją sprzed nosa (tak jak innemu jej wielbicielowi, swojemu młodszemu bratu Edziuli), ale to nie zaważyło na przyjaźni. Redakcja konserwatywnego "Czasu" przez całe lata była dla Tadeusza drugim domem. Starzewski dawniej sam pisywał recenzje teatralne -to on, w trzech kolejnych artykułach, "ustawił" odbiór Wesela (którego był jednym z bohaterów) w zdezorientowanym tą sztuką Krakowie -ale odkąd został naczelnym redaktorem, zajęty pilnowaniem linii politycznej pisma, nie bardzo się do tego kwapił. Pisanie męczyło go. "Pisał dobrze, ale z trudem - ocenia przyjaciela w Znaszli ten kraj Boy, naświetlając mimochodem własne pisarstwo. - Za wiele wkładał w to świadomej refleksji, podczas gdy myśl, zdanie musi się wytwarzać podświadomie, wyskakiwać na gotowe, zwłaszcza w wymagającym pośpiechu dziennikarstwie". Tadeusz niewątpliwie przesadzał mówiąc wtedy - a i później też - że nie zna się na teatrze. Teatromanem, 141 jak wiemy, był od dzieciństwa: Widywał największych tuzów sceny -z Modrzejewską, Żelazowskim, Bolesławem Leszczyńskim i starym Rapackim na czele. Przyjaźnił się z ludźmi teatru: Wyspiańskim, Solskim (choć ci dwaj ze sobą walczyli), Trzcińskim, Osterwą, Schille-rem, Grzymałą. A kobiety! Ile sekretów zza kulis usłyszał od "Jagi" Mrozowskiej!... To mogła być lepsza szkoła wiedzy teatralnej niż ta oficjalna: tajemnice wyszeptane na ucho. I jeszcze Belina - jej kłopoty i ambicyjki. Ale co innego "znać się", a co innego pisać, i to w "Czasie", na którym się wychował - co za emocja! I trochę strach. Pierwsza recenzja nie zapowiada przyszłego wirtuoza: wyczuwa się onieśmielenie. Boy pisze w niej o tym, że jeśli się wystawia sztukę wierszem, to tekst trzeba mieć opanowany pamięciowo. Nikt chyba nie zaprzeczy. Ocenia aktorów (chwali). "Całość nosiła cechy inteligentnej i bacznej reżyserii..." (Teofila Trzcińskiego, jego przyjaciela i głównego wykonawcy w Zielonym Baloniku). Na tym by się skończyło, ale Beaupre nie wraca z Paryża: konferencja pokojowa zapowiada się na długie miesiące - Boy nie uwolni się tak prędko od obowiązków recenzenta. Więc znowu z Fu-siem na premierze: tym razem jest to historyczna sztuka Krzywosze-wskiego Pani Chorążyna. W Warszawie grupa młodych poetów skupionych w Pikadorze (Słonimski, Lechoń, Tuwim, Wierzyński) robi awanturę na premierze, protestując przeciw wystawianiu szmiry. Boy pisze, że trudno mu zrozumieć dlaczego, nie ma w tej Chorążynie "żadnego szalbierstwa artystycznego". Wystarczy mu, że sztuka "nie podaje się za nic innego niż jest w istocie". Mijają dwa miesiące - może to wystarczyło, żeby pozbyć się lęków, nabrać zaufania do siebie - i oto recenzja ze sztuki Macieja Szukiewicza Odys w gościnie, po której wnikliwy czytelnik "Czasu" mógł sobie pomyśleć: tak, to coś innego, to proza i to taka, w której czuje się autora Stówek. Bo też i zderzenie z Szukiewiczem było podobne do tych zderzeń rodem ze Słówek. I trzeba było jeszcze na jedną rzecz się zdecydować: jak potraktować sztukę, której autorem był przyjaciel? Czy możliwy jest tu obiektywizm? A jeśli sztuka jest podła (w gatunku) i niedorzeczna (myślowo)? Przecież Szukiewicz, rówieśnik Tadeusza, to ten młody człowiek, który "Stacha" ściągnął wraz z Dagny do Krakowa. Przyjaciel? A któż w tym małym światku krakowskim nie był przyjacielem? Dyrektorzy teatrów, reżyserzy, akto- 142 rży, scenografowie, autorzy wreszcie (Rostworowski, Grzymała-Sied-lecki, Morstin, Julek German) - sami przyjaciele! "Jestem jeszcze bardzo świeżym recenzentem - zaczyna swoje sprawozdanie Boy - dlatego wyznaję, że przed każdą premierą bywam szalenie zdenerwowany. Co to znów będzie za kwiatek? Tak przyjemnie się zachwycać, a tak głupio, tak nieprzyjemnie "krytyko-wać". Albo i ten Szukiewicz (myślałem sobie) - znam go od tak dawna, za nic nie chciałbym mu zrobić, broń Panie Boże, przykrości; co jemu strzeliło z tym Odysem! Czemu Odys? Czemu nie Arka Noego albo Sodoma i Gomora? [...] Znów ten "wielki repertuar* (tak zrzędziłem w duchu) - znamy to: aktorzy bez gatek a na koturnach, ze sceny padają odświętne słowa, jak "przecz", "atoli", "ninie", trup ściele się gęsto, słowem - toute la lyre". Brutalny Odys, cham i rabuś, pojawia się na szczęśliwej wyspie subtelnych Lotofagów (zjadaczy lotosu). Otóż "rozdział pomiędzy idealistyczną a materialistyczną koncepcją świata", wykreślony przez Szukiewicza, w czym wyczuwa się aluzje do "idealizmu" Polaków i "materializmu" okupantów, ten rozdział wydaje się Boyowi zbyt prostolinijny. "Nie żyjemy, niestety, na wyspie szczęśliwości, ale na opornie rodzącej ziemi, która wydaje lotosy ideału tylko o tyle, o ile je obficie nawieźć krwią i gnojem". I dodaje coś osobistego: "A kto miał sposobność w życiu codziennym obserwować osobniki z plemienia "Lotafagów" i widywał, ile nieraz gnuśności, egoizmu, pasożytnictwa i kabotyństwa kryje się pod fałdami idealistycznego płaszcza, jak naiwne zwalanie trudu życia na barki pogardzanych "zjadaczy chleba", ten z pewnym chłodem przyjmie wszelkie credo zbyt górnie i śpiewnie noszącego się idealizmu". Do tego felietonu odnosi się wspomnienie Boya o sporze ze Starzewskim o jakieś słowo, które mogło urazić czytelników "Czasu". "Czasem, przewidując trudności, dawałem coś na wyrost, zaceniałem, aby móc spuścić". Boy w swojej recenzji powołał się ironicznie na świętą Kingę i Bolesława Wstydliwego: to na pewno też byli "idealiści". Również ci aktorzy bez gatek naczelnego frasowali. "Targ w targ, Starzewski mówi: "Święta to święta; w tych rzeczach "Czas" nie może znać kompromisu; ale ustąp mi świętą Kingę, a ja ci ustąpię gatki"". W wydaniu książkowym znalazły się i gatki, i święta. "Lubiłem tę przyjacielską cenzurę, w której Starzewski wciąż bronił niewinności 143 czytelników "Czasu", którzy znów... byli uszczęśliwieni, że nareszcie ktoś tę niewinność gwałci". Czasem jednak, siedząc w tej uroczystej loży, wciela się w dostojnego moralistę: dziwi nas i trochę bawi, kiedy gorszy się, całkiem serio, że znakomita aktorka występuje... w kostiumie kąpielowym (zwłaszcza, gdy zważy się skromność ówczesnych kostiumów), obawia się bowiem, że takiej artystce "trudniej nas wstrząsnąć tragizmem w roli Lady Makbet". Zwierza się z "uczucia zawstydzenia podczas oglądania pieprznych tematów". W kilka lat później tłumaczy swoje zażenowanie tym, że czuje, "iż naokoło publiczność bierze ją inaczej. A to znów dlatego, iż dany utwór literacki zjawia się u nas jakby wyrwany z całości, brak nam ogniw ewolucji...". Zakończenie recenzji z Brata marnotrawnego Oskara Wilde'a: "Na liczne zapytania, spowodowane wątpliwą reputacją autora, oświadczam, iż sztuka jest najzupełniej dla panien". W liście do Wacława Borowego, swojego entuzjasty a zarazem głęboko wierzącego katolika, tłumaczy, dlaczego pisze o teatrze w "Czasie", mimo że pismo to "ma trochę zacieśnioną klientelę". Drukować gdzieś daleko "jest jakoś nieprzyjemnie - każde miasto i pismo ma swój kamerton, którego na odległość się nie wyczuwa - przy tym w "Czasie" bardzo mnie bawi różne rzeczy pisać, też mam uczucie, że "gwałcę polską matronę", co jest zawsze jeszcze moim ulubionym zajęciem". To był list z 16 lipca, nazajutrz zaś, w liście do Anny Beliny, obiecuje, że przyśle jej recenzje, jeśli zgromadzi je w książce. Wszedł w to zupełnie przypadkowo, "a potem się wciągnąłem i chętnie to robię, bo mnie to odświeża i stanowi antydot od tych kurzów bibliotecznych, w jakich żyję. Odbieram ciągłe komplementy i mam w tym "poważne stanowisko", co mnie bardzo śmieszy, bo mnie to wszystko razem nic nie obchodzi". Nie była to prawda, a raczej była to jedna strona prawdy -przeznaczona dla Niusi. Dwa miesiące wcześniej Boy zamieścił w "Czasie" kilka artykułów na tematy teatralne i sprawiło mu przyjemność, że Borowemu się podobały. Nie porusza w nich spraw formy, stylu teatralnego, aktorstwa, "szkoły" - Craiga czy Stanisławskiego -idzie mu o treść, teraz, kiedy Polska jest wolna. "Jeżeli prawdziwym jest pogląd, że teatr jest najwierniejszym odbiciem danego społeczeństwa, to trzeba powiedzieć, że produkcja teatralna polska ostatniego 144 ćwierćwiecza stanowi osobliwy wyjątek od tego prawidła". Dramaturdzy siłą inercji, wciąż kropią sztuki o księdzu Skardze czy unii lubelskiej, chociaż prywatnie lubią co innego. "Ale zresztą to zrozumiałe; żyliśmy od tylu lat w tak anormalnej atmosferze, tak bez tlenu, bez powietrza, pod ciśnieniem tylu nakazów, literatura musiała pełnić tyle funkcji zastępczych, że wszystko można i trzeba zrozumieć. Ale teraz uff! - odetchnijmy: Mamy Polskę, sejm, wojsko, dyplomację, będziemy mieli szkołę polską i oświatę ludową, niechże to wszystko działa jak najsprawniej, a literatura niech wróci do tego, co jest jedyną jej prawą funkcją". Jakaż to funkcja? Znajdziemy odpowiedź we wcześniejszym akapicie: Czasem mogłoby się zdawać, że odwykliśmy po prostu od świadomości, że pierwszym, jedynym zadaniem pisarza jest wyrazić, możliwie pełno i szczerze, ludzką treść własną. Stefan Żeromski, przeczytawszy to (choć z mieszanymi uczuciami) ucieszył się, że Boy, którego podziwiał, nie rzuca hasła "sztuki dla sztuki". Przeciwnie, dodaje nawet, jakby z myślą o nim, Żeromskim: "Nie znaczy to, iżby kiedykolwiek literatura nasza miała się wyrzec swoich wielkich narodowych i społecznych zadań; mamy, na szczęście, i będziemy mieli dosyć pisarzy, dla których te właśnie wartości będą pełnym i szczerym wyrazem ich istoty". Idzie o prawdziwość wypowiedzi: nie każdemu jest dane nosić sztandar "wielkiej sztuki". "Kto zacznie śpiewać nie swoim głosem, ten skończy "kogut- kiem" i zedrze się przedwcześnie". Uwagi te, o których sam autor sprawiedliwie mówi, że są "nieco bezładne", dotykają równocześnie kilku problemów. Przede wszystkim, jest tu tak droga mu sprawa orientacji kulturalnej. "Kwestia wpływów niemieckich na psychikę polską nie zdaje mi się bynajmniej kwestią akademicką". Jeśli krzyżowanie polsko- francuskie "wydaje... zdrowe i dorodne potomstwo... o tyle krzyżowanie germańsko-polskie jest bezpłodne albo też rodzi dziwotwory. Toż samo wpływy północne". "Wszystkie te protestancko-pastorskie problemy sumienia" wydają mu się obce "dla naszej romańsko-katolickiej umysłowości". Zwalczając ten nurt - konkurencyjny, w jego pojęciu, dla orientacji profran-cuskiej - wini zań częściowo "czynnik semicki" - jak się wyraża. "Stara to rasa, inteligentna, zblazowana i wciąż potrzebująca nowych podniet cerebralnych, chłonie przejawy sztuki nie tyle jako bezpośred- 10 - Błazen - wielki mąż 145 nie wrażenie lub uczuciowe przeżycie, ile jako mózgową podnietę, nową szaradę do rozwiązania". To, że inteligencja "semicka, stanowiąca ważny odłam publiczności teatralnej", musi być zawsze, politycznie i w sprawach sztuki, w awangardzie "postępu" (cudzysłów Boya) -można odczytać jako mimowolny dla niej komplement, jako polemikę wprawdzie nieprzyjemną, ale nie bez szacunku dla grupy społecznej, którą osobiście mało znał. Nasuwa mu się taki wniosek: "Harmonijna, zwarta, po tradycyjnej linii rozwijająca się kultura francuska jest duchowi semickiemu na ogół obca...". Będzie miał okazję zrewidować ten nieskomplikowany pogląd za lat kilka, kiedy w Warszawie, poprzez środowisko "Wiadomości Literackich", pozna inteligencję pochodzenia żydowskiego zafascynowaną kulturą właśnie francuską, przekładami Boya, teatrem Giraudoux, twórczością Gide'a i Malraux -no i Proustem, w oryginale, bo jeszcze nie istniejącym w polszczyźnie. I to nacjonaliści będą wtedy zapatrzeni w Berlin, ale nie będzie to już Berlin Reinhardta i Piscatora (co Boy bezbłędnie spostrzeże), ale całkiem inny Berlin. (Warto w tym miejscu przypomnieć, że kiedy w roku 1909 krakowska Akademia Umiejętności odmówiła nagrody profesorowi Szymonowi Aszkenazemu - otwarcie przyznając, że przeszkodą jest jego pochodzenie - Boyowi wydało się to tak absurdalne, że zareagował w Zielonym Baloniku prześmiesznym wierszykiem, trawestacją fraszki Kochanowskiego: O tem, co w Polszcze dzieiopis mieć winien). Żeby zakończyć z obfitością spraw poruszanych w artykułach Boya, przytoczmy jeszcze dwa istotne spostrzeżenia. Jedno, że wielka poezja romantyczna zapłodniła "nowszą twórczość polską zjawiskiem jednym ze smutniejszych, tj. wielką poezją drugiej klasy". Druga uwaga dotyczy relacji emigracji z powszednim życiem teatru. "Otóż na emigracji - zauważa Boy - może powstać wielka poezja, ale nie może powstać bieżący repertuar teatralny, wyrażający współczesne życie". I nie idzie tylko o emigrację polityczną, także o twórców, którzy, z tych czy innych powodów, wybrali dla siebie Paryż, Wiedeń czy Berlin. "Przybyszewski (żył jeszcze wtedy) jest najczystszym typem tej emigracji, zawieszonej pomiędzy niebem a ziemią [...]. Nie zna nawet języka, jakim w Polsce ludzie potocznie mówią". 146 Beaupre już nigdy nie wróci do recenzowania. Czytelnicy poznali n0wego Boya - autora felietonów teatralnych, "impresyj", jak sam je kiedyś nazwał. Ich sława wyszła poza Kraków. Wojciech Natanson wspomina, że - tak jak kiedyś bracia Żeleńscy bili się o gazetę z kolejnymi odcinkami Trylogii - tak on z bratem wyrywali sobie Czas" z recenzją Boya. On sam, Boy, podkreślał, że ma teraz nową możliwość wypowiedzi, już nie tak wstydliwą, nie tak upokarzającą jak wiersze. Upajał się wolnością i, chociaż zdruzgotany w życiu osobistym, przekonywał do optymizmu. Bronił tej nowej, kruchej jeszcze Polski przed łatwymi szyderstwami, wskazywał na jej młodość. W recenzji z Polityki Perzyńskiego, który zdumiewająco szybko zareagował na aktualia: "Państwowość nasza znajduje się w zaraniu kilkumiesięcznego zaledwie niemowlęctwa. Robienie nieporządku stanowi najbardziej bezsporny przywilej wieku młodzieńczego i spotyka się z wyrozumiałym uśmiechem otoczenia..." W recenzji z Miłosierdzia K.H. Rostworowskie-go: "Niepodobna mi się pogodzić z jego beznadziejną rozpaczą, niepodobna mi uwierzyć, że tworzymy jeden zawsze karuzel płaskiej chciwości i równie płaskiego egoizmu. Czuję się, jak większość czytelników "Czasu", [wmawia im swoje uczucia! - J.H.] duchowym dzieckiem rewolucji francuskiej, wierzę niezłomnie, dopóki mi jakiś sąsiad-bolsze-wik z Czarnej Wsi łba nie rozwali, że przeżywamy mimo wszystko chwile radosne i wiodące w jasną przyszłość, [...] Jestem niepoprawnym błaznem i marzycielem, wyznaję, że trudno mi oddychać w tak trzeźwej i ponurej atmosferze, jaką zieje utwór Rostworowskiego". Pisząc o sobie jako o dziecku rewolucji francuskiej, zapomniał najwyraźniej, że dla ludzi kręgu Rostworowskiego cała ta rewolucja, wraz z prawami człowieka i wszystkim, co za nimi idzie, była wymysłem szatana Oni sławili antyrewolucyjną Wandeę. Gniewem wybuchnął z powodu "patriotycznej" sztuki pani Wój-cickiej (Jeszcze wczoraj). Nie oszczędzał autorki. "Nie chcę jej posądzać o grube żerowanie na bólach narodowych [...]. Jest to po prostu czysto kobiece mizdrzenie się przed lustrem w najróżniejszych pozach, uśmiechach, spojrzeniach". Wspominając niedawny jeszcze czas, który opisuje jako "bezsilne patrzenie potrójnych niewolników na orgie święcone po obu stronach przez wrogów i "swoich"", stwierdza: "Nie ma żadnych wskazań dydaktycznych, które by kazały rozdrapywać te 147 rany - raczej przeciwnie". Przyznaje się, że tupał i gwizdał zupełnie otwarcie, aż jakiś pan, siedzący przed nim, zauważył ze zgorszeniem: "Oto skutki zdziczenia wojennego!". Nie znosi, kiedy truje się widzów perypetiami sercowymi monarchów. I w ogóle - ostrożnie z historią. "Było nie było, ale się skończyło [to w sprawozdaniu z Zygmunta Augusta Rydla - J.H.]; przychodzą momenty, że przeszłość staje się legendą, a legenda roztapia się w cień. Upełnoletniono nas; a był już czas po temu. Odwróciliśmy nową kartkę w księdze zdarzeń. Hura!" Ten okrzyk "hura!" powtórzy w kilku jeszcze recenzjach, w których radość obecną przeciwstawi minionej rozpaczy. W bogobojnym Krakowie wspiera farsę francuską (którą później, w Warszawie, będzie tępił), szczególnie zaś inteligentne komedie Flersa i Caillaveta. Tak by było zdrowo, "aby trochę wesołości nawiedziło naszą scenę!". Inteligentny śmiech to, jego zdaniem, odtrutka "przeciw wszelkiemu zacietrzewieniu, bladze i tej fali zdziczenia, jaka grozi nam zalewem". Odpierając zgorszenie jednego z krakowskich krytyków z powodu komedii Maurice'a Donnaya (którą Boy na prośbę Trzcińskiego przetłumaczył), traktującej dość frywolnie święto zwycięstwa, wzdycha: "Kiedyż wreszcie zrozumiemy, że można być człowiekiem serio śpiewając Madelon i można być, niestety, błaznem śpiewając Rotę?". Do tej samej kampanii można zaliczyć pełną pasji recenzję z Zazdrości rozsławionego swoim Saninem Arcybaszewa: "...wszystko, co się na scenie dzieje, co się mówi, można określić jednym słowem: chamstwo. [...] Do zmistyfikowania publiczności pomagało im [sztukom przybyłym ze wschodu] jedno: są brutalne i ponure. To rzecz szczególna w istocie, jak często te dwa przymioty utożsamia się z siłą i głębią. Włożyć masę inteligencji, talentu, filozofii w to, aby z szarzyzny i smutku życia wydobyć cudowny, orzeźwiający uśmiech, to nazywa się u nas płytkością; natomiast powtarzać najbardziej wyświechtane komunały, dodając od czasu do czasu na kształt refrenu: "umrzesz, zgnijesz, robaki cię zjedzą" - o, co to za głębia!". Kraj jest zagrożony. W Krakowie, napomyka w jednej z recenzji, nie czuło się tego zagrożenia tak, jak w Warszawie, wydawało się ono tak dalekie... Ale oto zwycięstwo - tam, w Warszawie - i ulga w sercu. Tej uldze zawdzięcza Bałucki - i teatr krakowski, który wystawił jego Kilińskiego - recenzję pobłażliwą dla naiwności sztuki, najwyżej 148 z lekka pokpiwąjącą. "Sam Igelstróm nie taki straszny jak go malują: nakrzyczy, jucha, bo nakrzyczy, ale rozumu Bóg mu nie dał, dziecko wywiodłoby go w pole! I patrzymy na to wszystko, i cieszymy się serdecznie, bo pierś uciśniona dławiącą zmorą ostatnich tygodni czuje potrzebę odetchnąć szeroko, radośnie, w poczuciu swobody, braterstwa, nadziei. [...] A kiedy znów wmaszerują hufem dzielni rzeźnicy, potrząsając toporami wyostrzonymi na Moskala, wszystko by im człowiek darował - i "paseczek" kiełbasiany [...] i nawet guzik od spodni znaleziony w kiszce pasztetowej dziś rano... A już o tym, ile by dziś majster Kiliński policzył mareczek za nadbicie obcasów i "zole", o tym nawet i grzeszna myśl w głowie nie postanie". To spojrzenie na Kilińskiego z punktu widzenia sceptyka, konfrontującego prawdy (czy raczej mity), podawane do wierzenia przez historię, z własnymi doświadczeniami, nie jest u Boya czymś nowym -to praktyka obecna już w Słówkach. Był rok 1919, kiedy Boy, który wciąż jeszcze nie umiał się wyzbyć nawyku informowania o sobie "pani Niusi", uprzedził swoją korespondentkę, że wkrótce ukaże się Ojciec Goriot "z awanturniczym wstępem". Wstęp "demaskował" balzakowskiego bohatera. "Ależ ten starowina, którego Balzak uważa za zwierciadło uczciwości, to był niegdyś najgorszego gatunku spekulant żywnościowy, "krwią ludu" utuczony paskarz nad paskarze. -I Boy dodaje: - Kiedy indziej uszłoby to może naszej uwagi, ale dzisiaj jesteśmy tak przeczuleni na tego rodzaju przestępstwa!" Gdyby chodziło jedynie o "demaskację" starego Goriota, to czytelnicy nie widzieliby w tym nic awanturniczego,, jechał go sęk" - jak klął czasem Boy. Rzecz w tym, że w przypisie tłumacz dobiera się do samego "Stacha" Połanieckiego, uchodzącego za wcielenie zaradności narodowej. Cytuje z powieści fragment, kiedy Połaniecki odbiera we Florencji "wiadomości tak pomyślne, że przechodzące wszelkie wyobrażenie. Prawo wzbraniające wywozu zboża z powodu głodu zostało ogłoszone". I Boy może pokiwać głową: "O święta naiwności wielkiego pisarza! Zatem typowa lichwa żywnościowa, połączona z wywozem do Niemiec [...] to jest owa obywatelska działalność "wzoru nowoczesnego Polaka". Głód dopisał! [...] I cała Polska czytała to z nabożeństwem przez dwadzieścia pięć lat, i ta książka leżała na stole każdego ziemiańskiego domu!". Antoniego Czechowa, w doświadczonej przez kolejne głody Rosji, Rodzina Połanieckich wzburzy- 149 ła. Obruszył się na jej płaski i fałszywy "idealizm". Inaczej Lew Tołstoj: podobał mu się wątek miłosny, poprowadzony, jego zdaniem, delikatnie, o wiele subtelniej "niż u Francuzów". Do wątku paskarzy, już z historycznego dystansu, bez emocji, powróci Boy- recenzent w dwanaście lat później, z okazji wznowienia Dziejów salonu Wroczyńskiego. Epoka wydaje mu się tak odległa, że z wysiłkiem odtwarza się ją w pamięci. "Słowo "paskarz", "paskar-stwo" było wówczas jednym z najczęściej powtarzających się w rozmowie. Wierzyło się, że wszystko złe płynie z paskarstwa. Dziś [jest rok 1931 - J.H.] pojęcie to wydaje nam się bardzo naiwne, coś tak, jak gdyby ktoś termometrowi przypisywał gorączkę, a barometrowi zmiany pogody". I oto na jaką śmiałość recenzent się zdobywa: "Sądzę, że bez paskarstwa, bez handlu mieszkaniami, bez szmuglu życie byłoby w ogóle wówczas niemożliwe, ugrzęzłoby w biurokratycznych szykanach, też nie zawsze bezinteresownych, a o wiele dokuczliwszych". Recenzent doprowadza rozważania do końca, nie cofa się przed rewolucyjną rewizją: "W sumie, rola paskarzy, którzy rozwijali wielką czynność, narażając się na szykany i więzienie po to, aby być jedynym wówczas możliwym organem handlu, bywa raczej dobroczynna; a nienawiść do nich wynikała z nastrojów uczuciowych wobec szybko gromadzonych fortun, kontrastu między świeżym bogactwem a brakiem kultury". Na tym w gazecie ten akapit się kończył. Przewidując krzyk, jaki się podniesie (i podniósł) - Boy broni paskarzy! - recenzent w wydaniu książkowym dopisał zdanie: "No, i oczywiście stąd, że to były skończone draby...". Nie uchroniło go to jednak przed atakiem Irzyko-•wskiego, który przyczepił się do tych wnikliwych i jakże podówczas samodzielnych refleksji, żeby zgorszyć się, jaki ten Boy jest niemoralny! My dzisiaj myślimy o takich sprawach z mniejszymi emocjami. Oficjalnie psioczy się na "szarą strefę", ale ekonomiści, a także socjologowie, po cichu przyznają, że odegrała ona w procesie transformacji ustrojowej pewną pozytywną rolę, wyzwoliła inicjatywę, uruchomiła energię i pieniądze, dała, chociaż niejawne, zatrudnienie tysiącom ludzi, których biurokratyczna machina pozbawiła pracy. A że skarb państwa na tym tracił? To jest kwestia liczb w budżecie, bo, z drugiej strony, poprzez wzrost zakupów i sprzedaży pieniądz krążył, trafiając w końcu do banków. Niebezpieczeństwo zaczyna się wtedy, kiedy 150 szara strefa nabiera charakteru mafijnego i zaczyna wpływać na sfery nolityczne. Tak czy owak, oburzenie dziś na nią jest niewielkie i potępienie delikatnie werbalne. Może my dzisiaj jesteśmy mniej wyczuleni moralnie? A może po prostu bardziej trzeźwi?... Radosna świadomość, że żyje w wolnej Polsce, wraca do tego Polaka, który czterdzieści cztery lata przeżył pod panowaniem obcego "najjaśniejszego pana", ilekroć zdaje sprawę ze sztuki napisanej wtedy, kiedy Polski nie było. Oto Lelewel Wyspiańskiego, rzecz o przegranym powstaniu listopadowym. "Byłem na premierze Lelewela w r. 1899, wyszedłem przygnębiony, wstrząśnięty. Smuciłem się... Ale dziś nie chcę. Dziś mamy wszystko za sobą. Dziś chcę się cieszyć. Hura!" A oto Tamten Zapolskiej. "Trzebaż dopiero wspomnieć ten czas, aby zrozumieć szczęście, w jakim żyjemy, w jakim pławimy się od rana do nocy; szczęście tak wielkie, że czasem, uświadomiwszy je sobie po przebudzeniu, ma się ochotę tańczyć w nocnej koszuli po pokoju!" (Piękny to byłby widok - dla domowników - zobaczyć, jak pan domu, doktor Tadeusz Żeleński, tańczy -w długiej nocnej koszuli! Człowiek jednak nie jest nigdy aż tak wolny, nawet we własnym domu, żeby móc sobie pozwolić na takie ekstrawagancje). I jeszcze raz Wyspiański, tym razem Legion. Dla tych, którzy pamiętają - jak on, Boy - premierę Legionu, jest to widowisko krzepiące. "Wychodzi się z teatru z ulgą, w płuca napełnione trupim powietrzem wciąga się głęboki wdech świeżego kwietniowego tlenu, całe jestestwo przepełnia radość, że to wszystko jest dziś dla nas obojętne jak zeszłoroczny śnieg. Nie zbawiliśmy Rzymu, Rzym nie zbawił nas, rozwodów dziś mamy więcej niż kiedykolwiek, ale miejmy nadzieję, że ojciec święty nie skaże nas za nie na ponowny rozbiór i niewolę..." Ten poemat stał się tak odległy jak poezja średniowieczna. "I to jest w tym najcudowniejsze". Podobne uczucia ogarniają go z powodu Konfederatów barskich Mickiewicza: "Opuszcza się tę propagandową sztuką z uczuciem ulgi. [...] I myśląc o trudzie naszego największego poety - czujemy się trochę zawstydzeni swoim szczęściem...". Prawie wszystko to pisał już mocno atakowany, między 1928 a 1930 rokiem. Nie szkodzi, na bezbronnego nie trafiło - mógł powiedzieć. Jesteśmy u siebie, można się brać za bary, jest o co. 151 Co zauważa przyglądając się Uczcie szyderców Benellego? Że "rozkosznie jest czuć się dzieckiem swojej epoki! Proszę pomyśleć: można być poetą, nie całując w jedwabne trykoty żadnego diuka ani księcia; można być historykiem, nie potrzebując łgać dla zysku lub strachu. [Optymizm trochę niewczesny - J.H.]... Ależ renesans to my! - chociażby negatywny... Tylko nie czujemy tego, takeśmy się oswoili z dobrodziejstwami, których zażywamy od dziecka". Minie niewiele lat i cały ten "europejski renesans" rozwali się w gruzy. Ale to dobrze, panie recenzencie, że zdążyłeś mieć swoje lata radości i ufności - nie wszystkim to było dane... XII NAJBARDZIEJ OSOBISTA KSIĄŻKA Siedzi w recenzenckim fotelu, obok żona, na scenie wyznają sobie miłość, zdradzają, kłamią, intrygują, poświęcają się, cierpią -o czym myśli Fuś? o kim? - on znajduje tu własne sprawy, znajome słowa, kobiety, które kochał i które odeszły. "...Każde zerwanie -napisze nazajutrz po premierze - bez względu na to, czy się w nim jest stroną czynną czy bierną - to ciężkie przejście duszy, to rana, która nie goi się bez blizny". I od razu, spłoszony nazbyt osobistym tonem, przybiera pozór błazeński: "Wyobraźmy sobie na przykład człowieka, który by dwadzieścia pięć razy w życiu przechodził operację wyrostka robaczkowego". Nie zawsze ton jest lekki. Szekspir, Makbet. On i ona -mężczyzna i kobieta. Recenzent snuje refleksje: ta korona "nie jest dla niej - jak dla niego - arką tajemnych przeznaczeń narodów, olbrzymim poszerzeniem platformy czynu, ale jest par excellence biżuterią". Słowa cierpkie, niemal akt oskarżenia: "... ta sama myśl, która w duszy mężczyzny łamie się o tyle zapór, tutaj nie napotyka w drodze - nic. Zbrodnia? Czy to pojęcie istnieje dla kobiety? Zbrodnia jest naruszeniem milczącej umowy społecznej - czyż ona kiedy podpisywała tę umowę? [...] na widok bliskiego łupu, dusza jej pręży się całą siłą swojego instynktu - jak pantera do skoku". Skądś znamy tę "panterę". I dalej - On i Ona. Bo "n i e głos sumienia - pisze recenzent - ściga lady Makbet w jej nocnych wędrówkach. [...] Wychowanie społeczne, które głęboko przetworzyło, uszlachetniło duszę mężczyzny, w kobiecie tylko wydelikaciło 153 system nerwowy". Recenzent zastrzega się: "Proszę się nie oburzać - to nie ja mówię, to Szekspir". Ale czasem mówi niewątpliwie on. Jego ukochane nie były ukoronowanymi zbrodniarkami, ale on właśnie tę lady Makbet wyobraża sobie "jako wiotką drobną kobiecinkę", którą Makbet często nosi na rękach. Siła tego kobieciątka "płynie z bezwzględnej jednolitości i skupienia woli oraz ze zdolności smagania ową piekielnie dotkliwą kobiecą wzgardą, która dla prawdziwego mężczyzny jest wprost nie do zniesienia: albo chwyta za kij [to na pewno nie on! - J.H.], albo - staje się bezbronny". Wraca do tych myśli - już bez możności zasłaniania się potężną osobowością Szekspira - w cztery lata później, w recenzji ze sztuki Urwancewa Wiera Mircewa. Wiera popełniła zbrodnię, ale nie jest Raskolnikowem - ona męczy się, bo się boi wykrycia zbrodni. "I tak jest bardzo dobrze - stwierdza recenzent. - Autor instynktem (nie inteligencją) odczuł, że skoro zbrodniarzem jest kobieta, psychologia tego zbrodniarza musi biec po innej linii. Zbrodnia Raskolnikowa urodziła się z obłędu rozumu, a znalazła drogę do ekspiacji w sumieniu; zbrodnia Wiery Mircewej urodziła się z miłości i znalazła rozgrzeszenie w miłości. Raskolnikow wyznaje czyn, bo nie może udźwignąć zbrodni; Wiera Mircewa, bo się boi spać w nocy. To, co u niego jest wżerającą się w mózg myślą, u niej jest chwilowym wybuchem, reakcją napiętych nerwów. On idzie na Sybir, ona do łóżka. I tak jest dobrze". To w tym czasie mniej więcej zajął się Stendhalem. I kiedy pisze o Pustelni Parmeńskiej, oblegają go podobne myśli. Spostrzega, że księżna Sanseverina "jest żywym wyrazem owej spokojnej, niezachwianej ani na chwilę amoralności kobiety, o ile pozostała ona cała instynktem, nietkniętym niemal przez wychowanie społeczne. Nawet wyrzut sumienia to coś, co dla niej nie istnieje". Tymi to gorzkimi myślami dzieli się autor, któremu przyczepiono łatkę "pisarza buduarowego" i "bawidamka". A przecież wystarczyłoby poczytać! Boy przytacza gdzieś błyskotliwe powiedzenie Ninon de Lenclos, przesławnej kurtyzany z XVII wieku: "Trudno, trzeba wybierać: albo się kobiety zna - albo je kocha". Myliła się wielce doświadczona pani: w istocie nie ma takiego wyboru. Można kobiety "znać" - i je kochać. Miłość to "dopust Boży", "łagodny obłęd" (jak chce Proust) - i żadne 154 znawstwo", na szczęście, przed nią nie uchroni. Rozumienie i szacunek dla tego uczucia rodzi się nie z łatwych zwycięstw, lecz z klęsk. Cóż wie o miłości ten, komu wzajemność przychodzi bez trudu? Boy pisząc o małym, grubym, nieapetycznym Balzaku przytacza jego opinię: "Jedynie zapoznane i obolałe dusze umieją obserwować, bo wszystko je rani, a obserwacja rodzi się z cierpienia". Tak jak o tym, co to jest sen - to już Proust - wie naprawdę tylko ten, kto cierpi na bezsenność. Wybiera się z żoną na premierę Panny Maliczewskiej Zapolskiej. Czy to nie dziwne, Fuśku, że nigdy tego nie oglądaliśmy? Niedawno temu po raz pierwszy oglądał Moralność pani Dulskiej i Ich czworo'. O czym to świadczy? Że dla środowiska "artystowskiego", w którym się obracał na początku wieku, Zapolska się nie liczyła. Teraz Boy przyznaje, że wyszedł z teatru "oszołomiony, że istnieje tak znakomicie napisana polska sztuka". A co do ówczesnych sław, to przecież J.A. Kisielewski "jest sobie pisklęciem w porównaniu z Zapolska". Nic dziwnego, że pani Gabriela wściekała się na kółko Przybyszewskiego i jego "nagą du..." - nawet w liście nie dopowiedziała słowa do końca, takie to były czasy - szkoda, że minęły... Ale jeśli Boy podziwia sztukę, to nie oznacza wcale, że zgadza się z "filozofią życiową, którą autorka sączy do ucha" bohaterce. Mając ciepły stosunek do Stefci Maliczewskiej (to nie żadna królowa, księżna czy inna groźna wydra), chciałby ją wziąć na kolana i powiedzieć: "Nie słuchaj, maleńka; nie wierz autorce, że jesteś problemem społecznym...". Stefa sama pragnie być kochana, ale co gotowa jest ofiarować temu kochającemu? "Jeśli będzie biedny, będziesz nim gardzić, bo ci nie ma za co kupić szmatek; jeśli będzie bogaty, będziesz go nienawidzić za jego wyższość, za jego obcość duchową. [...] Możesz mieć i to, i to, ale nie wierz autorce, że ci się coś należy. [...] Walcz, życie jest walką, a nie odpoczynkiem". I tu aforystyczna konkluzja jak strzał w środek tarczy: "Być kobietą to nie synekura". Na drugim końcu Europy, w Madrycie, Jose Ortega y Gasset gromadzi w tym czasie swoje Szkice o miłości. Porzucony właśnie przez kobietę - jak się można domyślić z pewnych napomknięć -i to na rzecz nieskomplikowanego rajdowca, dzieli się spotrzeże-niem, że kobieta w towarzystwie mężczyzny prymitywnego czuje 155 się lepiej, "jak ryba w wodzie". Po prostu może być sobą, nie musi napinać się do swojego "intelektualisty". W Krakowie, w recenzji ze sztuki Urzędniczka pocztowa A. Capusa, kubek w kubek to samo (ale zabawniej, autoironicznie) formułuje polski pisarz: "Jeżeli kobiety cenią inteligencję, to wyłącznie niemal jako siłę, jako broń, którą stała się ona w nowoczesnym ustroju; ale uczucie na tym tle jest zawsze wpółchłodne, jakby wyrozumowane: wszystkie bogactwa żywiołu, skarby owego uroczego macierzyństwa serca chowają dla tych godnych zazdrości bezmózgich pieszczochów, z którymi czują się tak bardzo sobą... (Niemal dosłownie jak ów sławny Hiszpan!). Będąc sam, niestety, inteligentnym człowiekiem, poczyniłem w tej mierze wiele smutnych doświadczeń; ale nie rozdrapujmy ran...". Ale jak tu ich nie rozdrapywać, skoro tego bezmózgiego chłopta-sia "rozkosznie grał p. Leszczyński". Jej mąż (wciąż jeszcze). Wcielenie radości życia i szczęścia u kobiet. Trudno nie podziwiać wielkoduszności recenzenta, jego nałogu gry fair. Ale taki był. Mógłby przywołać w charakterze świadectwa wiersz Marii (z Kossaków) Pawlikowskiej: Do głupiego ("Mój głupi milczy o wszystkim, jak milczą kwiaty pachnące / i jest wysmukły jak jeleń, a w oczach ma uśmiech życia. / Mój głupi, nieoczytany - gdy westchnie - to wiosna wzdycha, / gdy taśma zębów zabłyśnie - skaczą światełka po ścianie. / Intelekt nie zmiażdżył jeszcze złocistych tkanek..." etc.) - ale jeszcze ten wiersz nie był powstał. Jest za to sztuka tej subtelnej pani pt. Szofer Archibald. Gdyby głos piszącej kobiety -uważa recenzent - był zupełnie szczery (o co trudno), "okazałoby się, iż tak jak dominującą nutą literatury męskiej jest ubóstwienie kobiety, tak znowu dominującą cechą literatury kobiecej byłoby niezadowolenie z mężczyzn". Dlaczego właśnie tak? Odpowiedź przedziera się brutalnie przez delikatną jak muślin zasłonę, za którą chowają się najbardziej skrywane pragnienia. Kobieta daje mężczyźnie "skarby tego, czego nie ma, a czerpie je w nieprzebranej kasie - naszej wyobraźni. [...] To, czego szuka w nich (mężczyznach) kobieta, znacznie trudniej jest nadrobić wyobraźnią. Szczęście mężczyzny to lotny miraż, szczęście kobiety to raczej arytmetyka, geometria, fizyka. Kobieta nieodzownie jest wielką realistką w miłości". 156 Zadaje sobie jeszcze jedno pytanie, jakby nie zauważywszy, że odpowiedział już na nie przedtem: , Jedno mnie intryguje: to, iż w tej sztuce, która cała kręci się dookoła spraw miłości, nie ma dosłownie ani krzty miłości". I wreszcie słowa, które mogą zaszokować subtelne wielbicielki Pawlikowskiej: "...jest pewna polska rubaszność w patrzeniu (scenicznym) na te sprawy. Atawizm? Może... Nie można być bezkarnie córką i wnuczką najlepszych malarzy koni w Polsce". A kobiety, czytelniczki, wciąż lubiły autora tych cierpkich prawd, mało: uwielbiały go. Akceptowały tę wiedzę o sobie, nie upierały się, że jest inaczej. Wyczuwały, że pod spodem tych wyrzutów kryje się przyzwolenie na to, żeby były sobą. W oskarżycielu wyczuwały obrońcę. (Inna rzecz, że może zdumiewać, jak pokornie, idąc za nakazami religijnymi - muzułmanki, katoliczki, żydówki - przyjmują narzucane przez mężczyzn ograniczenia praw czy nawet upośledzenie. I pilnują, żeby ich siostrzyce nie przyznawały sobie tych praw za dużo). Poza tym, powiedzmy sobie, na ogół kobiety - prócz jakichś zmaskuli-nizowanych fajterek - nie są zbyt dobrego zdania o kobietach: to kobieta zagraża, kobiecie, czyha na jej łup, nie mężczyzna. Od czasu do czasu - zawieszenie broni, babski sabat, wzajemne zwierzenia (z utajeniem tego, co najcenniejsze), kupa śmiechu, drwiny z mężczyzn, z ich słabości, wzgardliwe odżywki, szokujące ordynarnością. Flirt z Melpomeną, poprzedzony nieśmiałym wstępem ("raczej ocieram się" o zagadnienia teatralne "niż wnikam do wnętrza" - stąd tytuł) - miał powodzenie, które go zaskoczyło. Sam przyznaje, że "nie było prawie pisma, które by [jego książeczce - J.H.]... nie poświęciło obszernej, przeważnie zawstydzająco pochlebnej oceny". Chwalił Adam Grzymała-Siedlecki i chwalił Stanisław Miłaszewski, dwaj autorzy, których sztuki recenzent za lat parę zjedzie bez litości. Mniej zadowoleni byli ludzie teatru: dostrzegali, że Boy zajmuje się raczej stroną literacką tego, co dzieje się na scenie, konfrontuje to z życiem, nie wytycza nowych dróg, poza zabawnym postulatem, żeby teatr, zwłaszcza farsa, zaczynał się później, po kolacji a nie przed. Boy, we wstępie do Flirtu z Melpomeną Wieczoru drugiego przyznaje, że nie jest "człowiekiem teatralnym". "Pisanie o teatrze jest dla mnie jedynie miłym wytchnieniem po innej pracy, której oddałem się cały. Na wiedzy teatralnej, w ścisłym tego słowa znaczeniu, się nie znam, a już najmniej na reformie teatralnej, gdyż nigdy mimo 157 najszczerszych chęci nie mogłem dobrze zrozumieć, co to słowo oznacza". Chętnie kokietuje tym, że brak mu aparatu profesjonalnego, na przykład, kiedy zachwyca się grą Mieczysława Frenkla: "Na czym polega i gdzie mieści się "technika" Frenkla, niechaj to wytłumaczy ktoś bardziej fachowy, ja nie potrafię". W teatrze czuje się "bardziej widzem niż krytykiem". Wychodzi z niego "zawsze zamyślony nad życiem, rzadziej nad teatrem". I chwała Bogu. Bo cóżbyśmy mieli, gdyby posłuchał ludzi teatru? Tomy recenzji (jeśliby przy nich trwał), które stanowiłyby może uzupełnienie do historii teatru polskiego, ale - dla teatrologów. A tak mamy prozę, którą należy zaliczyć (jak spostrzegł Andrzej Stawar) do beletrystyki, literatury pięknej, mamy jedyną w swoim rodzaju panoramę dwudziestolecia, zapis życia i myśli. Jeśli żywił jakieś tęsknoty do fabuły, to teraz je zaspokaja: streszczenia sztuk - bo ta metoda przeważa - zamieniają się w noweletki, z iskrzącymi się życiem postaciami. Czasem zapędza się w streszczeniu; opowiada na przykład pasjonującą sztukę Węgra Fodora, myślimy sobie: ależ to znakomite! I nagle czytamy: "Taką sztukę mógł napisać pan Fodor. Ale jej nie napisał; a właściwie napisał nie to". Wielki narrator onego czasu! Czytelnik przebiega wraz z nim kraje i epoki, przeskakuje z renesansu do antyku, z Rosji carskiej do Francji Ludwika XIV, raz są polscy romantycy, raz Anglicy z Bernardem Shaw i Galsworthym, są Amerykanie i Węgrzy, zdarzy się Czech (których plebejskość recenzent lubi), a to Hiszpan i Włoch ("znaszli ten kraj, gdzie cytryna... nawet cytryna!") -za każdym razem przed czytelnikiem rozsuwa się kurtyna, zostaje wzbogacony, czegoś nowego się dowiaduje, zaczyna domyślać się, że na coś można spojrzeć inaczej, od nieoczekiwanej strony. Życie jest bogatsze niż nam się wydawało, uczucia ludzkie bardziej skomplikowane. Jak dla Montaigne'a odskocznią do rozważań jest starożytny cytat, tak dla niego to, co dzieje się na scenie, niechby w błahej sztuczce. Ten autor, Boy-Żeleński, uwodzi nas jako fabularzysta także wówczas, kiedy kreśli sylwetki swoich klasyków Francuzów. Yillon, Yoltaire (w Sans-Souci), Beaumarchais, Retif de la Bretonne, Rousseau, Stendhal, Yalles, Andre Gide wreszcie - ile w nich życia! I te pary, które autor nam ukazuje, dramatyczne, namiętne romanse, w których, w zagęszczeniu uczuć, owo "było - czy nie było" przestaje być ważne: pani de la Fayette i książę de La Rochefoucauld, 158 Julia de Lespinasse i jej hiszpański kochanek, stara ociemniała, pani du Deffand i jej paląca korespondencja z Horace Walpole'em, Baude-laire i pani Sabatier, Yerlaine i jego wulgarna "Kasztelanka". No a przede wszystkim Balzak i pani Hańska, romans w listach, uwieńczony małżeństwem. Kilkoma zdaniami, słowem malowniczym i, wydawałoby się, jedynym możliwym, ożywia i przybliża. Taka jest zewnętrzna, techniczna niejako, strona tego pisarstwa. Naprawdę jednak idzie o treść. I nie o nieokreśloną treść (co Stawar zarzucał Irzykowskiemu, autorowi książki zatytułowanej Walka o treść), ale o taką, która związana jest z życiem, sprzyja życiu, przeciwstawia się fałszom i załganiu. Nie, żeby recenzent miał jakiś program, który z felietonu na felieton realizuje. Nic by z tego nie wyszło - jego uwagi biorą się z reakcji spontanicznej na to, co się dzieje na scenie, wynikają z jego osobowości. Opowiedzenie sztuki pozwala mu uświadomić sobie, co go w niej uderza: co przejmuje lub razi. Mijają lata, to już nie flirciki - rośnie dzieło. Autor wreszcie zdaje sobie sprawę, czym się zajmuje, co tworzy. Tych kilkaset sztuk, które omówił - pisze we wstępie do Wieczoru już ósmego - to "tyleż spowiedzi na najrozmaitsze tematy". Nie waha się stwierdzić wprost: "Jest to moja najbardziej osobista książka, wiodąca się w prostej linii nie od uczonych wydawnictw teatrologicznych, ale od - Słówek". "Kiedy idę do teatru - zwierza się z okazji wystawienia Ballady-ny - zostawiam w domu to, czego nauczyłem się w szkole, wieszam pietyzm na kołku i staram się być jak czysta tabliczka, na której autor pisze sobie przez jeden wieczór, co mu się podoba. Słowacki, czy Yerneuil, wszystko mi jedno; patrzę, słucham - i koniec". To jest prawie program, gdybyśmy się chcieli koniecznie czegoś takiego doszukiwać, chociaż, wbrew temu, co mówi, wcale niełatwy do zrealizowania - człowiek nigdy nie jest niezapisaną tabliczką, toteż on zaznacza, że się o to star a. Patrzy i słucha, co ma mu do powiedzenia ze sceny Stefan Żeromski w bardzo aktualnej sztuce Ponad śnieg... Wił się tym razem, by nie sprawić przykrości pisarzowi, którego czcił szczególnie. Ale cóż robić: wyznaje szczerze, że akt drugi "jest dla mnie czymś trudnym do przełknięcia". Po patosie aktu pierwszego - nagle w pełnej "dulszczyźnie". Doznaje "uczucia kakofonii". "Zapewne tak w życiu być mogło- poucza nie byle kogo, bo czczonego przez 159 siebie pisarza - możliwe jest takie "nazajutrz" heroizmów i poświęceń wyrzuconych na mieliznę codzienności, ale jest to prawda życiowa zupełnie innej kategorii artystycznej". Broni tu czegoś w rodzaju jedności dramatycznej. "Mógł Hamlet w życiu mieć katar, ale nie mogę sobie wyobrazić jego "Być albo nie być..." przerywanego potężnym kichanie m". Polemizuje z Brunonem Winawerem, który zarzuca mu, że recenzując Promienie FF, nie wyczuł, że sztuka wyprzedza dzisiejsze formy teatralne i że on, Winawer, mógłby pisać o trójkącie małżeńskim świetne sztuki, ale tym gardzi. "Szkoda! - replikuje Boy. - I na tym polu da się niejedno zrobić. [...] W ogóle - pisze dalej - nie znam nic banalniejszego niż utyskiwanie na banalność motywów artystycznych. [...] Bo nowość leży w czym innym niż w treści; nową, wiecznie tajemniczo nową jest żywa krew, którą twórca wlewa w swoje dzieło. Można wprowadzić na scenę kumoszki z sąsiedztwa i być nowym; można ściągnąć na nią karawaniarzy ogoniastych z Marsa i dwugłowe kokoty z Syriusza i mówić oklepanki". Kończy się ta polemika wyrażeniem nadziei, że nie zamąci ona miłych osobistych stosunków między autorem a "sędziwym humorystą" (tak go nazwał Winawer!). Nie zamąciła. Przy okazji innej sztuki Brunona Winawera Księga Hioba (tłumaczył ją na angielski sam Conrad, ale nie udało się jej wystawić w Anglii, nawet jemu!), pada bardzo znamienna deklaracja: "Doprawdy nie mam zbyt wielu przesądów i uważam, iż bardzo zdrowo jest czasem stanąć na głowie; ale wątpię, aby wciąż chodząc na głowie można zajść bardzo daleko". Jest w wyrażaniu podobnych poglądów bardzo konsekwentny. Kiedy teatr wystawia debiutancką sztukę Bogdana Czyżowskiego Dziwna ulica, niestety mętną, i ozdabia ją "igraszkami scenograficznymi" pana Galia, sceptyk zauważa: "I w romboidalnym pokoju można gadać kwadratowe a nawet piramidalne komunały, a trójkątne krzesło będzie zawsze kompromisem, póki nie wychowamy "nowego aktora" o trójkątnym zadku". Jeśli chodzi o samego debiutanta, to stara się osłabić ciosy. Może on, recenzent, to wszystko źle streszcza? Może źle utwór zrozumiał? "Ale cóż? Czytałem sumiennie sztukę przed przedstawieniem, słucha- 160 łem jej uważnie w teatrze, cóż mogę więcej zrobić?..." (Przed premierą Rosmerholm przeczytał Jednym tchem" jedenaście sztuk Ibsena! Przed Odysem w gościnie - zestaw książek z mitologii greckiej. Stale się tak przygotowywał do spektaklu...). Na końcu ma dla autora coś pocieszającego: "Mimo to ta Dziwna ulica nie jest niesympatyczna; przeciwnie, jest w niej coś młodego, szczerego. Młodą jest ta grandilo-kwencja i bodajże banalność kategoryj myślenia". "Niech pisze dalej" - taką zachętą zakończył recenzję ze sztuki Brończyka o Żółkiewskim, która przypomniała mu, jak preparowano historię w szkole. To legenda, że występował jakoby przeciw twórczości awangardowej. (Wykpiwał tylko jej naiwne uroszczenia, że to jest nareszcie "dla mas". Ależ skąd, przeciwnie - nic bardziej środowiskowego i elitarnego - wskazywał trzeźwo). Bodajże on jeden wspierał Stanisława Ignacego Witkiewicza i to on namówił Teofila Trzcińskiego do wystawienia Tumora Mózgowicza w teatrze miejskim. Nie znaczy to jednak, że wszystko w tej sztuce aprobował. Przyjaźń przyjaźnią (Witkacy wprowadził się wówczas do mieszkania Boyów na Krupni-czej), ale co trzeba było powiedzieć, to powiedział. W Witkacym widzi raczej indywidualność (ogiera literatury - powie później) niż "szkołę". Artykuły, które autor w związku ze swoją sztuką napisał, zaciemniają tylko jego twórczość, "wysuwając na czoło raczej więcej niż ryzykowną i niesympatyczną teorię bezsensu w literaturze". Na to nie ma zgody! "Forma z treścią złączona jest jak dusza z ciałem, które, jak wiadomo, można rozdzielić, ale... waląc pałką w łeb". I oto paradoks: arcyintelektualny utwór "wypłynął na wody teatru pod flagą bezsens u". Wymienia jeszcze parę rzeczy, które go szczególnie zasmuciły. Zapewne nic z tego nie powiedział swojemu drażliwemu sublokatorowi przy stole - napisał w felietonie: to ta "trywialna, a nazbyt domowo-studencka gwara". "Styl p. Witkiewicza jest niemyty i niecze- sany..." Mimo to, gorąco popiera. To nieprawda też, że jest przeciw "eksperymentatorstwu"; uważa tylko, że pewnego typu eksperymentom najłatwiej się poddają sztuki pośledniejszego gatunku. Czytał teorię Tairowa, że "najpierw rodzi się reżyserskie widowisko, potem szuka się sztuki, która posłużyłaby za jej wcielenie. [...] Ujemną stroną tego pojęcia teatru jest fakt, iż temu reżyserskiemu egotyzmowi podporządkować się dadzą przeważnie dzieła podrzędne". Jest jeszcze drugie niebezpieczeństwo - monotonia. 1 - Błazen - wielki mąż 161 "Twórczą i wiecznie nową jest jedynie myśl, duch, sposoby i sposobiki są dość ograniczone". I na koniec: "Tęgie dzieło samo podyktuje swój styl; gdy tekst służy jedynie za substrat, zawsze grozi teatrowi to, że wszystko skąpie w jednostajnym sosie". Wielka dramaturgia nie daje się gwałcić, a jeśli się to robi, ulatuje z niej sens i wielkość. Stąd ostrość, z jaką ocenia eksperymentatorstwo Zelwerowicza ("w imię stylu gra Szekspira w komedii Beaumarchais'go, Goldoniego - we Fredrze!"). Podjąłby się, niewiele retuszując tekst, wystawić Ojca Strindberga jako farsę, z komikiem Fertnerem w roli głównej. Jest przeciw ideologizacji teatru, którą uprawiają, każdy na swój sposób, czerwony Schiller i mistycznie katolicki Osterwa, jego przyjaciele. "Zapewne - pisze, atakując skłonności Schillera - "pogłębić społecz-nie" można wszystko: można by, na przykład, wystawiając Śluby panieńskie, pokazać za oknem wynędzniałe twarze pańszczyźnianych chłopów, przyglądających się z nienawiścią tym pańskim igraszkom; ba, mógłby lokaj Jan wygrażać pięścią za plecami Gucia, a nawet opluć mu z tyłu modny rajtroczek; ale czy to byłoby dobrze?" Osterwa znowu, żeby zademonstrować, jak bogobojne było życie w polskim dworku, poprzedził Zemstą nie istniejącą u Fredry mszą, no i zrobiło się pontyfikalnie i smutno, i humor przepadł. Recenzent przekazuje swoje odczucia, swoją prawdę - przyjaźń nie ma tu nic do roboty. Oto dwie wielkie i zaprzyjaźnione z nim aktorki, Irena Solska i Stanisława Wysocka, wspólnie postanowiły uniezależnić się od przyziemnych dyrektorów i stworzyć, już w Warszawie, teatr awangardowy, własny, według swoich pragnień. "I wybrały! i zagrały! i wyreżyserowały!" Co? Jakieś berlińskie sztuczydło, którego akcja toczy się w domu publicznym. "I bierze ochota powiedzieć im: "Moje panie, jesteście obie wielkie aktorki, ale jesteście -jak zdarza się wielkim artystom - wielkie dzieci! Rozgrymaszone, zarozumiałe, wyciągające ręce do lada błyskotek, nie umiejące rozróżnić złota od szychu"". Później podobnie surowo obszedł się z Ćwikliń-ską i nieraz z Malicką - zawsze, kiedy znakomita aktorka, kształtując samodzielnie repertuar, kompromitowała swój gust i ujawniała myślowe ubóstwo. Najgorzej dostało się Hannie Ordonównie, a więc osobie z zaprzyjaźnionego kręgu. Żadnych względów! "Gdyby panna Stefcia z Trędowatej doczekała naszej epoki, zachowała młodość i urodę, odkryła w sobie talenty artystyczne, poszła z duchem czasu i otwarła 162 teatrzyk rewiowy, mogłoby to wyglądać mniej więcej tak jak Widowisko pani Hanki Ordonówny. Marzenie o sobie samej: szlachetność i pokusa, ludzkość i piersi, dusza i nogi. Istny taniec przed zwierciadłem zadowolonej z siebie i nigdy nie sytej nowych póz kobietki..." To nie znaczy, że jest pewny, że to on musi mieć rację. Człowiek nie tylko jest omylny, ale i zależny od nastrojów. Recenzent jak najbardziej. Ciężko otruty po jakimś bankiecie, doszedł do wniosku, że stracił "ostatnie złudzenia, co do istnienia obiektywnej krytyki". Nie zapomina o ironii: "Za pomoc w rozjaśnieniu tego subtelnego zagadnienia literackiego składam gospodarzom [...] bankietu serdeczne dzięki". Inny gatunek rozterki krytyka - potraktowanej z humorystyczną lekkością - nie mniej przez to prawdziwej, sygnalizuje w recenzji z Pocałunku wojny Stefana Kiedrzyńskiego. (W ogóle do Kiedrzyń-skiego ma słabość. Krytykuje go czule. Jakąś recenzję zacznie tak: "Kiedyś stwierdziłem, że Kiedrzyński pisze co drugą sztukę dobrą. Cieszę się na następną"). Wracajmy do Pocałunku wojny. Jest koniec września 1920 roku, tuż po zwycięstwie w bitwie warszawskiej, ciężar spadł z piersi, można sobie pozwolić na lekki ton. Zaczyna recenzję tak: "Przyznam się, że nie bardzo lubię owych sztuk o tematach zaczerpniętych z tragedii wojennych ostatniej doby. Może to wygodny egoizm krytyka, któremu w istocie przysparzają one niemało kłopotu. Jak tu się rozeznać w chaosie wrażeń artystycznych z tak różnorodnych, z tak sprzecznych wprost dziedzin? Jak urobić sobie zdanie? Ot, na przykład mówią przez kwadrans na scenie rzeczy dość ckliwe - już, już krytyk formułuje sąd: "Thi, słabe!". Wtem naraz: "Brzdęk!" -szyby z okien wylatują; za chwilę "Rrrrym!" - całe okno leci na podłogę; człowiek wstrząsa się na fotelu i myśli: "E, silne!" I znów kilka minut dialogu wątpliwej świeżości; znów zaczyna nieśmiało błąkać się po mózgu: "Jednak to słabe..." Aż tu: "Bum, bum, pif, paf, bum, bum" - nie ma co: "Silne". I zapada kurtyna, i biedny krytyk, oszołomiony, znajduje się na ulicy i wciąż nie umie sobie odpowiedzieć na pytanie: "Słabe czy silne?"". Recenzent rzeczywiście bywa czasem pobłażliwy dla sztuki nie najwyższego lotu, ale w której słyszy sympatyczny mu ton, na przykład nie ma w niej "owego łatwego okrucieństwa, owego tryumfalnego 163 podkreślenia niemoralności, nikczemności świata". ("Jak czytelnicy widzą - napisze, i to w kilkanaście lat później, w okresie kiedy był tak bezwzględnie atakowany - wszystko mi się podoba w tym wiedeńskim far sidle [...]. Równie dobrze mogłoby mi się w nim wszystko nie podobać - kto wie, czy nie z większą słusznością... Ale taką już mam naturę, że staram się w teatrze brać wszystko z dobrej strony. Dopóki się da, bo czasem się nie da..."). Toteż teraz (jest rok 1919) życzliwie potraktował Powodzenie Testoniego. Wkrótce skończy czterdzieści pięć lat - ma szmat życia za sobą, dużo ciężkich chwil, porażek tylko jemu znanych, trochę sukcesów oczywiście też, ceniony i podziwiany dorobek twórczy - i oto do czego doszedł: "Dosyć człowiek jest biedny, po co się jeszcze nad nim znęcać! Cóż za sztuka skakać na to pochyłe drzewo? Im dłużej żyję na świecie, tym bardziej inteligencja, dowcip bez dobroci wydają mi się niesympatyczne i niezajmujące". Szukacie programu? Oto jest. XIII TEN PIESZCZOCH BOY Jest u szczytu sławy. Czytają go, zachwycają się, szanują. Naczelnik państwa, omawiając traktat z bolszewikami, kończy go słynnym dwuwierszem ze Stefanii: "Bo z tym cały jest ambaras, / Żeby dwoje chciało naraz". (Odtąd nic już nie może przewrócić mi w głowie, mówi na to Boy). Jest pieszczochem krytyki literackiej, nie szczędzą mu mocnych komplementów - czasem ci sami ludzie, którzy dziesięć lat później obrzucą go błotem. Nie może się skarżyć, że nie docenia się tego, co robi dla kultury polskiej. Pracownik nieznużony -pisze Wacław Borowy, krytyk jeszcze młody, ale już wybitny, w przeznaczonym dla prawicowej "Rzeczypospolitej" szkicu Nowe tomy Boya - "i jakoś po gargantuowsku radosny. - Zdumiewa się: - Skąd się wziął taki w literaturze naszej?". Bo pozycja Boya może budzić zdumienie: nie pisał powieści, dramatów, poematów - ma w dorobku, ot, Słówka, czyli wierszyki, czasem śmieszne, czasem melancholijne, tłumaczenia arcydzieł i studia z literatury francuskiej - i jeszcze coś, zupełne novum, garść recenzji z teatrów, jak sam mówi, prowincjonalnych. Jak to się dzieje, że z tym dorobkiem wychodzi na czoło współczesnego piśmiennictwa, że stawia się go obok Żeromskiego, a sam Żeromski, według Grzymały, mówi, że "nikt nie pisze tak niezwykle jak Boy", chociaż zarzuca mu, w szkicu Snobizm i postęp, frankofi- lizm. (Po latach Andrzej Stawar skomentował to zjawisko stwierdzeniem, że "wybitni pisarze stwarzają nie tylko odrębny styl, ale i odrębne podgatunki"). Nawet ataki, choć zdarzają się, nie są teraz tak gwałtowne. Katolicki "Głos Narodu" wysławia jego trud piórem K.H. Rostworowskiego. 165 Popularność tak duża, że chwilami uciążliwa. Wciąż dochodzą wieści o jakichś samozwańczych "wieczorach boyowskich"; recytuje się, bez jego zezwolenia, i bez honorarium oczywiście, wiersze ze Słówek, albo też pod tym wezwaniem szalbierze produkują potworki własne, kompromitując rzekomego autora. Boy odwołuje się do słabego jeszcze stowarzyszenia obrony praw autorskich. Sam Schil-ler urządza w Warszawie "wieczór Boyowski" (a honorarium, kochany Lulku?), Irena Solska zaś przyrządza go w Krakowie na mistyczne, tak że obecny na spektaklu autor poczuł się jak na własnym pogrzebie. Najmniej przejmuje się wielkością Boya - sam Boy. Nie zadziera nosa, w głowie mu się nie mąci, ani przez chwilę nie przypuszcza, że jest jakimś "autorytetem", robi swoje. Skóra na nim ścierpła, pisze, kiedy dowiedział się, że Borowy, już zwolniony z wojska, przygotowuje studium o nim jako o tłumaczu. Bo on sam, ileż by mógł sobie zarzucić! "Gdybym więc ja sam o sobie w tej chwili miał pisać jako o "tłumaczu", toby strasznie wypadło!" - pisze do swojego krytyka. W trzy tygodnie później: "Mam zwyczaj pierwszą redakcję robić byle jak, tak szybko jak pióro nadąży, boby mnie inaczej nudziło, i dopiero w drugiej redakcji gruntownie stylowo wyporządzać...". Sądzi, że "ostatnie rzeczy będę znacznie poprawniejsze". Po przeczytaniu artykułu Nowe tomy Boya pisze do Borowego, że "niektóre ustępy przyprawiły mnie o rumieniec zawstydzenia, a niektóre przyprawiły mnie o rzewne roztkliwienie nad swymi "zasługami" - ale największą przyjemność sprawiło mi to, że raz ktoś mówi o literaturze z tekstem w ręku, analizując technikę słowa, bo to się w naszej krytyce dość rzadko spotyka". Miał jako twórca to szczęście, że napotkał krytyka-fachowca, krytyka, który umie się zachwycać - i to właśnie dlatego, że jest fachowcem. Ich korespondencja zaczęła się w lutym 1919 roku od propozycji Borowego, żeby Boy przetłumaczył dla księgarni św. Wojciecha w Poznaniu Myśli Pascala, przy czym zapytywał, czy tłumaczowi nie przeszkadza jego katolicyzm. Taką więc autor Słówek miał renomę!... Boy odpowiada, że przekład Myśli ma od dawna zrobiony, ale jeszcze nie opracowany. "Katolicyzm" Borowego nic mu nie przeszkadza, "cechą tej sympatycznej religii jest to, że wszystko się w niej zmieści". Stawia jednak warunek, że musi mieć co najmniej 166 jedną korektę i jedną rewizję. Przy przekładach nie sposób oddać skryptu "bez możliwości ostatniego retuszu w korekcie". Przekład został skrytykowany w pobożnym "Głosie Narodu", gdzie pisano z ironią o tłumaczu jako o "zachwalanym krakowskim Gallo-Polaku". Borowy był, oczywiście, innego zdania. Teraz jednak, mimo całego swojego podziwu, ma do Boya żal o felieton Wiatrologia. Uwagi dyletanta na marginesie wiedzy ścisłej, w którym autor wytknął profesorom - E. Kucharskiemu i Ignacemu Chrzanowskiemu (Borowy u niego studiował) - rzucanie słów na wiatr", spowodowane zwykłą ignorancją. Kończy ten szkic jadowitą ironią: "Jeśli tak postępuje Wiedza Ścisła, cóż zostanie nam, dyletantom? Jeżeli tak czynią ludzie serio, cóż zostanie nam, błaznom?". W tym ostatnim słowie jest ponoć przymówka do tego, że profesor Chrzanowski, siostrzeniec Sienkiewicza, być może urażony tym, co Boy pisał o świątobliwej Rodzinie Połanieckich, miał go nazwać kiedyś "błaznem". Borowy zarzuca mu "okrucieństwo". Boy odpowiada, że nie ma tego w jego charakterze. "Ale cóż, z chwilą kiedy się coś pisze, człowiek staje się jak malarz: tu trzeba trochę cynobru, tu trochę ochry, no i daje się, nie bardzo myśląc o osobistym działaniu tego na żywego człowieka, które mnie samemu teraz jest przykre". Jednak nie uważa, żeby popełnił niesprawiedliwość: "trzeba było nakłuć ten pęcherzyk". Chrzanowski, jego zdaniem, "należy... do tych historyków literatury, którzy w gruncie mają antypatię do literatury: jest ona dla nich niby dość plugawy, ale konieczny nawóz, na którym dopiero wyrasta piękny kwiat, tj. katedra profesora literatury". Mamy tu więc w zalążku przyszłe boje z "polonistyką od pana Zagłoby", "trochę komiczną nauką" itd. Nie ukrywa przed Borowym wątku osobistego: Chrzanowski "kładzie się jak Rejtan" i nie dopuszcza go (idzie chyba o profesurę) w imię "wiedzy ścisłej". Odżegnuje się jednak Boy stanowczo od wszelkich motywów politycznych, których najwidoczniej się dopatrywano. To, że się "dostało "endeckiemu" uczonemu, w tym doprawdy nie ma najmniejszej myśli politycznej, tylko może jest po trosze nemezis "endeckiego" temperamentu Chrzanowskiego i jego endeckiej agresywności, która wywołuje odpowiednią też reakcję". W liście do "kochanego Adama" (Grzymały-Siedleckiego) Tadeusz, gratulując przyjacielowi polemiki z profesorem Kucharskim, pisze 167 już bez ogródek: "Zanadto się rozwydrzyły te belfry - wszystko, co literat powie o literaturze, to jest "nieścisłe", tylko oni są "ściśli". [...] Od dawna mnie to niecierpliwi i stąd powstała ta Wiatrologia, w której chciałem pokazać, jak wygląda ta sławna "ścisłość", z której sobie czynią monopol". Warto na pewno dodać, że po latach profesor Chrzanowski wybaczył autorowi Wiatrologii jego artykuł: wymienili nawet kilka uprzejmych, może nawet i serdecznych listów. W roku 1922 wychodzi wreszcie studium Wacława Borowego Boy jako tłumacz, najpierw opublikowane w czasopiśmie, później w książce. Rzecz bez precedensu: zdarzały się wprawdzie skrupulatne analizy tłumaczeń, na przykład szkic Kraszewskiego o współczesnym tłumaczeniu Hamleta, ale po raz pierwszy ktoś - i to nie byle kto -zobaczył w tłumaczu t w ó r c ę, z ogromnym wpływem na współczesność. "Jako wyborny krytyk jest Boy uznany bezopozycyjnie" -czytamy. (I mimo woli podliczamy: recenzje pisuje zaledwie od trzech lat; trochę dłużej, ale niedużo, studia z literatury francuskiej). Zobacz-myż więc, jak to jest z tłumaczeniami. "Nie ma chyba inteligentnego Polaka, który by uważał, że Boya oszacowano nad zasługę". Dowiódł, co ważne, że "czytelnictwo w Polsce można podnieść". Po tych ogólnych komplementach autor studium przechodzi do drobiazgowej analizy. Zaczyna od rozdziału "Wierność przekładu": w tym Boy zaprzeczył sięgającemu czasów starożytnych twierdzeniu, że "przekłady są jak kobiety: albo wierne i brzydkie, albo piękne i niewierne". Dalej: bogactwo terminologii z przeróżnych dziedzin (autor studium je wylicza), "olśniewająco przedstawia się słownik Boya". Wszystko wsparte przykładami. Dalej rozdział: "Trzydzieści stylów". Norwid, Kasprowicz, Miriam - tłumacząc "każdego ubierają w strój taki, jaki noszą" - Boy jest "niezwykłym transformistą stylistycznym". Tutaj przykłady. "Trzeba być obszarnikiem języka polskiego, trzeba być w nim panem nie lada, aby móc mówić za trzydziestu autorów trzydziestu różnymi stylami". (Jak w zakończeniu wiersza Spowiedź poety. "A jeślim gwary ojczystej / Choć jeden przysporzył klawisz, / Ty mnie od hańby wieczystej / O, mowo polska, wybawisz!"). Inne tytuły rozdziałów: "Arcysarmatyzm", "Za pan brat z mową pospolitą", ale także "Po polsku, po krakowsku i po swojemu". Wytyka Borowy - jako czytelnik z Warszawy - pewne "galicyzmy", choć przypisuje je temu, że tłumacz jest "niesłychanie chłonny językowo". Można zauważyć kło- 168 poty z liczebnikami złożonymi (miał je i Wyspiański), np.: "dwadzieścia trzy kobiet", "dwadzieścia dwa lat". (Jest faktem, że język recenzji późniejszych, tych warszawskich, wyzbędzie się pewnych cech, które robią dziś wrażenie staroświecczyzny. Krzywicka opowiada, że wymawiał nieznane już w Warszawie pochyłe e: syr, kobicy...). W tej bogatej tkaninie nie brak nitek pochodzenia prowincjonalnego i lokalnego" - stwierdza skrupulatny autor studium. (Później jednak, po polemicznym artykule profesora Nitscha, z jedenastu zarzutów się wycofał). Nikt nie jest doskonały i Boyowi też zdarzały się wpadki. Rozdziałek "Omyłki i poprawki" podaje przykłady; gdyby takich szczegółów zebrać więcej - nie może się oprzeć złośliwości młody uczony - można by "ułożyć z nich bombę felietonową pod tytułem Wiatrologia" - ale dopowiada, że trzeba "w imię słuszności zaznaczyć, że tego rodzaju niedociągnięć jest w ogromnym dziele Boya znikoma ilość". Borowy zwierza się, że starał się pisać prędko ze względu na tempo produkcji tłumacza. Ale i tak nie dotrzymał kroku Boyowskie-mu tempu: "w czasie, gdy byłem zajęty pisaniem, wyszły cztery świeże jego książki [...]. Tak więc już w chwili ukazania się jest niniejsza praca częściowo "przestarzała"". Dodajmy, że w ciągu następnych siedemnastu lat liczba przekładów została podwojona, wzbogacona o tak wielkie nazwiska jak Stendhal i Proust. Uniwersytet poznański proponuje byłemu lekarzowi katedrę literatury francuskiej. Boy był gotów ją przyjąć, ale najwidoczniej w ministerstwie były jakieś opory, łatwo się domyślić z jakiego powodu, bo zatwierdzenie nominacji trwało... półtora roku. Kiedy nadeszło, Tadeusz Żeleński podjął już był inne decyzje życiowe (na szczęście). Jak dotychczas to los, przypadek przesądza o tym, jaki będzie jego wizerunek twórczy, więc i co będzie dla nas znaczyć. Gdyby zaszył się na katedrze w Poznaniu, nie byłoby zapewne dalszych tomów recenzji, nie byłoby kampanii obyczajowej -byłby skrupulatny (ale może nie najlepszy) pracownik uniwersytecki. Jednak ta nominacja, choć spóźniona i nie wykorzystana, "przyda się - jak zauważa B. Winklowa - w okupowanym przez Sowietów Lwowie". Jest trzechsetlecie urodzin Moliera, Teatr Polski w Warszawie wystawia Chorego z urojenia, Boy poprzedza spektakl odczytem. Po- 169 mińmy niefortunny udział w uroczystościach molierowskich w Paryżu gdzie - z winy tajemniczego urzędnika MSZ - Boy reprezentował Polskę jako nieznany nikomu "Stanisław Jelinski". Francuzi wynagrodzili mu tę oczywistą przykrość przyznaniem tytułu "Oficera oświaty publicznej" i Krzyżem Kawalerskim Legii Honorowej. Wkrótce stanie się reprezentacyjnym bohaterem towarzystwa "Les Amis de la Pologne" i idolem "Różyczki" Bailly, działaczki zakochanej w polskiej kulturze. Z odczytem o Molierze ruszył w Polskę. Odwiedził kilka miast, w maju 1922 roku był w Kaliszu gościem państwa Staniewskich. Tych dwoje działało na polu kultury w swoim mieście, interesowali się żywo literaturą, dość powiedzieć, że abonowali tak elitarne pismo jak "Przegląd Warszawski" Borowego. On, Maurycy, profesor gimnazjum, uprawiał czasem publicystykę; ona, Helena - właśnie, kim była ona? Kobietą inteligentną, oczytaną, raczej przystojną (choć z kompleksami), z pewnymi ambicjami literackimi (chciała tłumaczyć Conrada, ale nic z tego nie wyszło). Zawdzięczamy tej znajomości, szczególnie pani Helenie, blok listów Boya Żeleńskiego ocalony z wojennego pogromu, może nie najważniejszych, niemniej bardzo cennych, ona zaś zawdzięcza Tadeuszowi Żeleńskiemu to, że jej portret namalował (po latach, w roku 1938) Witkacy, którego zresztą nie znosiła. Rodzi się w sposób naturalny pytanie: czy to był romans? czy choćby flirt? Nic na to nie wskazuje. Była może chwila, kiedy coś wisiało w powietrzu ("Najchętniej pani ofiaruję w Warszawie czasu, ile pani zapragnie, ale pani jest zawsze taka dzika, a że ja jestem nieśmiały, więc!... Musimy się z tego poprawić"). Jeśli się coś kroiło, to "rozeszło się po kościach", jak mówią o wygasłych uczuciach piękne panie. Wydaje się, że oboje państwo Staniewscy, ona szczególnie, potrzebni byli Boyowi jako wrażliwi odbiorcy, ludzie, którzy żywo reagowali na wszystko, co napisał i robił. To ona była skrupulatną recenzentką, czasem oceniającą surowo swojego znakomitego i ukochanego autora. Była pruderyjna, zgorszył ją Brantóme i zgorszyły Niebezpieczne związki Laclosa. On ma nadzieję, że "mimo pierwszego oburzenia "zostanie po nich... ta siła fatalna i będzie gniotła niewi-dzialna", aż - na odwrót niż u Słowackiego - przemieni anioła w zjadaczkę chleba". Przyszła "zjadaczka chleba" (chyba pojęła, co on 170 w niej krytykuje) wypomina francuskiej literaturze "erotyzm": "u nas tego nie ma". "Pewno, że "u nas tego nie ma" - odpowiada czytelniczce pisarz - ale może w związku z tym leży, że tylu innych rzeczy u nas nie ma, i nasza pewna miałkość i miętkość. Bo tak już się zdaje, że prawie wszelka energia i twórczość jest transpozycją tej pratwórczej energii". Lubił się z nią podroczyć. Domyślał się, że "zepsucie" nie szkodzi mu w jej oczach, że ta przyzwoita mężatka, dobrze ułożona, uosobienie szlachetności, nie przyzna się nigdy, iż natykając się na drastyczności odczuwa podskórny dreszcz. Kiedy ona narzeka, czy też tylko zapytuje, co on sądzi o dzisiejszym "zepsuciu kobiet", Boy odpowiada, że na ten temat nic nie umie powiedzieć, "raz dlatego, że żyję jak pustelnik, a po wtóre dlatego, że mnie się wszystko wydaje niewinne". Ona czyta Rabelais'go, on udaje zażenowanie: "Nie będę śmiał pani w oczy spojrzeć. To jest książka, przy której rumieniłem się tłumacząc, a zarazem bawiłem się po królewsku - dodaje - bo domyśla się pani, że te wszystkie ornamenty trzeba było przeważnie samemu wymyślać". Jest ponownie w Kaliszu, kiedy objeżdża Polskę z odczytem Jak zostałem literatem. Wygłosił go w pięćdziesięciu miastach, odnosząc niebywały sukces: "milszy jeszcze niż Smosarska!" ,Jaka urozmaicona jest Polska!" - entuzjazmuje się w reportażu Mój objazd pasterski. Styl odczytu nieco kokieteryjny, prelegent uwodzi (słowem) swoje czytelniczki (bo też na nie, podobnie jak dzisiaj, najbardziej można liczyć). Oczywiście, że są "w to wszystko pozawijane pewne poglądy literackie, które staram się szerzyć od wielu lat". I dlatego: "Czuję w sobie coś z misjonarza i coś z dziwki". (Aha, dziwki! - odnotowują przeciwnicy). Przed występem porównuje się do "upadłej dziewczyny", która musi wyjść do gości. "Odnoszę sukces i jako prelegent, i jako mężczyzna". Ponure dęciaki nie zauważą autoironii, żartobliwego dystansu do własnych sukcesów. Można jednak zauważyć wrażliwość na kobiety, jakąś stałą czujność na inteligentne buzie. Aktorka, z którą od kilku lat jest związany, nie najwyższej klasy, epizodzistka raczej, ale z poczuciem humoru, młodsza od niego o dwa dziesięciolecia, nie zaspokaja go uczuciowo. Być może w ogóle mu ciąży. Ale nie potrafi zerwać, ("...istnieją męskie i bardzo męskie natury - pisze pod koniec 1920 171 roku - które nerwowo nie zdobędą się nigdy na ten akt [powiedzenia kobiecie: nie kocham cię - J.H.] jakże zbawiennej, nieraz dla obojga, brutalności"). I tak to się ciągnęło latami, podczas których on czuł się osamotniony i tęsknił do miłości. Odczyt jest znakomity, jest niezwykle cenny dla każdego biografa, ale pani Staniewskiej nie bardzo się podoba. Nie wiemy dlaczego. Może dlatego, że ten pisarz, jej idol, zbyt lekko traktuje siebie. Pointą odczytu jest wątpliwość: "czy ja w ogóle jestem literatem?". W grubszych zarysach jest to ten sam odczyt pt. Mes confessions, którym oczarował publiczność zgromadzoną w Wielkim Audytorium Sorbony w lutym 1927 roku. Najbardziej "paryski" odczyt, jaki kiedykolwiek słyszałem - zachwycali się bonzowie i dziennikarze. Objechał z nim wiele miast Francji, wszędzie odnosząc sukces. Były bankiety, oficjalne wizyty i ordery. W "Kurierze Porannym" publikuje z tej podróży swoje wrażenia, które ukazały się później w tomie W Sorbonie i gdzie indziej. Pani Staniewska ma prawo się gorszyć. Najwyraźniej niespokojna o jego obyczaje, zapytuje, jak zareagował na uwagę pewnej pani (o czym wspomniał w reportażu z Francji), że na sali nie ma kobiety, która by mu się nie oddała. Jak tego słuchał? "Tak mniej więcej - odpowiada on - jak się słucha takich, które proszą, aby im się wpisać do albumiku, bo to mniej więcej ta sama kategoria". Państwo Staniewscy wciąż go zapraszają do Kalisza, rzadko udaje się to pochłoniętemu pracą pisarzowi zrealizować. To ona, pani Helena, czasem bywa w Warszawie, gości u Żeleńskich w domu - jego list z końca 1927 roku kończy się słowami: "Żona każe panią specjalnie pozdrowić, mówi, że pani ma masę wdzięku". Dobrze ułożonej pani zrobiło się chyba gorąco z wrażenia, bo przepytuje go o ten wdzięk: czy on też tak uważa? "Ależ ma pani, ma pani masę [wdzięku], potwierdzam to tym razem osobiście". To w tym liście przyznaje się, że "najbardziej lubię, jak pani się czymś gorszy". Najmocniejsze zgorszenia jeszcze przed nią. Podpisuje listy "Boy". Nie tylko do niej. Do Borowego, do "kochanego Kornela", do wszystkich - już tylko "Boy". Jest teraz bardziej Boyem niż Tadeuszem także na co dzień. O Zosi mówią "Boyowa", o nich dwojgu "Boyowie". Niezwykła kariera angielskiego pseudonimu. 172 Wybiegliśmy sporo do przodu, wszystko przez panią Helenę. Cofnijmy się do roku 1920, jeszcze trwa korespondencja z Anną Beliną, w listopadzie "Boy" (tak jest list podpisany) zawiadamia "Miłą panią Niusię" (tak jest list zatytułowany) o tym, jak bardzo jest zgnębiony śmiercią Dołka St. "To był od dwudziestu lat jedyny prawie mężczyzna, z którym umiałem rozmawiać". "Czas" zawiadomił, że redaktor Starzewski zmarł nagle na serce, ludzie szepczą, że to było samobójstwo i to dlatego, że Zosia, urocza Zosia go opuściła dla pięknego Witkacego. Winklowa w książce Nad Wisłą i nad Sekwaną zwraca uwagę, że po samobójstwie młodszego brata Tadeusza, "Edziuli", dyskretny "Czas" też poinformował o ataku serca. Starzewskiego nie ma, ale recenzje muszą być. I tłumaczenia. Boy nieodmiennie przykuty jest do biurka. W kilka tygodni później umiera stary kompozytor Władysław Żeleński. Kraków pustoszeje... Warszawa przyciąga Schillera, Osterwę, Leszczyńskich... Zresztą nie tylko Warszawa: "galicyjokom", duszącym się dotychczas w swojej enklawie, Wolna Polska otwiera się i daje nowe możliwości. Ktoś z ich kręgu przycupnął w Wilnie, kogoś innego ciągnie teatr w Łodzi, Noskowski (z którym Tadeusz pisywał szopki) przenosi się do Poznania, Adam Grzymała-Siedlecki jest w Warszawie, ale myśli o Bydgoszczy. Fuś wybiera się do stolicy na premierę Goplany Żeleńskiego w Teatrze Wielkim, uczci się pamięć zgasłego kompozytora. Pani Żeleńska będzie w Warszawie pierwszy raz w życiu (!) i niespokojny mąż prosi Kornela Makuszyńskiego, by się nią zajął. "Proszę dla niego [Fusia] o gościnę przy stoliku w Astorii!". Degustacja Warszawy w takim miejscu i w takim towarzystwie wypadła widać dla stolicy nieźle, bo żona, urodzona Pareńska, zgadza się opuścić Kraków, w którym czują się coraz bardziej osamotnieni. Może jej tylko żal bliskości Zakopanego - zwykła w nim spędzać lato, Staszek też, chodził tam nawet do gimnazjum (mieszkał wtedy u pani Marii Witkiewieżowej, matki Stanisława Ignacego) - ale to tylko domysły, dowodów nie mamy. Szyfman proponuje Tadeuszowi kierownictwo literackie Teatru Polskiego. On się zgadza. Pisze list do kochanego Kornela (2 czerwca 1922 roku). "Zatem - alea iacta est -zdecydowani jesteśmy przenieść się do Warszawy". Prosi Kornela, żeby mu załatwił kupno mieszkania "choćby drogie". Może być za 173 gotówkę, może być "kombinacja z obrazami (ale to niechętnie)". Dowiadujemy się z listu, że ma akcje cukrowni w Chybi. Mieszkanie zostało załatwione szybko i raczej sprawnie, bo 31 lipca były recenzent "Czasu", teraz już kierownik literacki teatru, zawiadamia Panią Helenę Staniewską, że znajduje się "prawie na wsiadanym: dziś ostatni dzień mego pobytu w Krakowie -jutro będę warszawianinem!". Podaje adres warszawski: Smolna 11. W domu tym mieści się dziś wydawnictwo Iskry, dla którego piszę tę książkę. XIV RECENZENT W WARSZAWIE O mały włos i nie byłoby już recenzenta Boya-Żeleńskiego. Nic nie wskazuje na to, że zamierzał do tego zajęcia wracać - czyżby już się "wypowiedział"? Została mu z krakowskiego okresu garść recenzji, których nie zdążył opublikować w książce, dołączy je chyba do ostatniego, trzeciego Flirtu, gdyby było wznowienie. Był pracownikiem rzetelnym, poświadcza to we wspomnieniu jego pracodawca, dyrektor Arnold Szyfman. Codziennie, między dwunastą a pierwszą, odwiedzał teatr, urzędował w bibliotece. "Nieraz zdarzało mi się - zwierza się on sam (artykuł Żywotność komunału) - że w kwadrans po oddaniu sztuki brałem ją do czytania. A jeżeli już chodzi o jakieś głośne w literaturze nazwisko, z jakąż emocją, z jakąż nadzieją brało się utwór do ręki!" Przeczytał w ciągu niespełna roku około trzystu sztuk, o wielu z nich wypowiadał się w zwięzłych, dosadnych i dowcipnych notatkach, które wpisywał do specjalnej księgi - zaginęła, niestety. W piętnaście lat po śmierci Wyspiańskiego Teatr Polski wystawia jego Wesele. Kierownik literacki pisze z tej okazji Plotkę o Weselu (która w dziesięć lat później była już lekturą szkolną) - odczytał ją przed premierą. Być może, przedstawienie było rzeczywiście nieudane, nie jest też wykluczone, że w nowych warunkach, w kilka lat po odzyskaniu niepodległości, arcydzieło to rozminęło się z odczuciem widowni. To się zdarza. "Kochany Kornel" zaatakował w "Rzeczypospolitej" (wyróżniającej się, nawiasem, w atakach na prezydenta Narutowicza): "Było to Wesele puste, szkielet arcydzieła, bez nastroju, bez głębi...". Młody, czupurny (i niezbyt zorientowany) Antoni Słonimski w patetycznym Liście otwartym w sprawie "Wesela" skierował swój 175 T atak przeciw kierownikowi literackiemu: że "z piękna legendy robi... płaską, kasową plotkę"; że owo Wesele zostało "w nieprzyzwoity sposób określone i zbrutalizowane"; i że jego list, Słonimskiego, to jest "przede wszystkim głos poety broniącego poezji, zdławionej dziś przez Plotkę". Pierwsze zetknięcie na gruncie warszawskim poety Słonimskiego z autorem Słówek wypadło niezbyt fortunnie - dla Słonimskiego. Boy odpowiedział spokojnie (12 grudnia 1922 roku), także w formie listu otwartego, adresowanego do Makuszyńskiego, wyjaśniając, jak to z tymi skreśleniami sprawa się przedstawia: "... Skrótów i skreśleń dokonywa w potrzebie teatr na największych nawet arcydziełach i nie są one w zasadzie niczym nagannym, ale często koniecznością teatralną. W tym wypadku jednakże nie było potrzeby podejmowania tej pracy, gdyż istnieją tu skreślenia tradycyjne, datujące się z pierwszych krakowskich przedstawień (zatem dokonane niewątpliwie w porozumieniu z Wyspiańskim lub może nawet przez niego samego). [...] Nieświadomość p. Słonimskiego w tej mierze nie byłaby niczym zbyt dziwnym; dziwnie tylko wygląda ona w zestawieniu z rolą "obrońcy" Wyspiańskiego, jaką w tym sobie p. Słonimski przyznaje. [...] Racz przyjąć, kochany Kornelu, etc. - Boy". W cztery dni później Eligiusz Niewiadomski zastrzelił w Zachęcie prezydenta Narutowicza. Życie toczyło się dalej, teatralne również. Ale coś po tym morderstwie zostało. Złowrogi cień. Nie ma śladu, jak Boy zareagował na tę obłąkaną zbrodnię, bo w tym okresie nie pisał recenzji, nie zachowały się też żadne listy ze wzmiankami o niej. Ale można domyślać się, że nim to wstrząsnęło. Wspomina o tym w liście do mnie p. Władysław Żeleński, bratanek Boya, wówczas dwudziestolatek, który mieszkał u swojego stryja. Z "Rzeczpospolitą", pismem, w którym ostrą politykę uprawiał Stanisław Stroński, jeden z przywódców endecji, Boy miał kontakt za pośrednictwem Makuszyńskiego, zamieścił w niej kilka szkiców. Po zamordowaniu Narutowicza już nic w niej nie opublikował. A kiedy, rozczarowany swoim "kierownictwem literackim" ("Jest to prawdziwy nowicjat, mieści w sobie bowiem poczwórne śluby: ubóstwa, pokory, posłuszeństwa i czystości" - to ze wstępu do czwartego Flirtu; sam Szyfman przyznawał, że teatr, z powodów czysto kasowych, musiał iść na kompromisy repertuarowe, które pisarza zniechęciły), kiedy więc wrócił do recenzowania, zdecydował się na "Kurier Poranny", prywatne pismo, ale związane z piłsudczykami. "Współpracownictwo znakomitego pisarza - informowała na łamach pisma redakcja - powitane będzie przez Czytelników "Kuriera Porannego* niewątpliwie z taką samą radością, z jaką jest powitane przez grono redakcyjne naszego dziennika, wzbogacone siłą tak niepospolitego i pierwszorzędnego talentu". "Kurier Poranny" zaoferował swojemu nowemu recenzentowi satysfakcjonujące honorarium - redaktorzy dobrze wiedzieli, że obecność Boya w ich dzienniku podnosi nie tylko prestiż, ale i nakład. W Krakowie, pisząc w konserwatywnym "Czasie", Boy uważał, że to go nie określa, pod kreską oddzielającą symbolicznie felieton od reszty pisma wyraża tylko siebie, jest Boyem nie z Krakowa, ale z całej Polski. I w pewnym sensie tak było, wydawać się mogło, że jego pisarstwo jest poza "polityką", przynajmniej tą doraźną. Łudził się, że tak będzie i w Warszawie. Ale rychło miał się przekonać, że znalazł się w "polskim piekle" upolitycznienia i to zanim jeszcze wziął pióro do ręki, przez sam fakt, że został kierownikiem literackim u Szyfmana. Wystawienie Zmartwychwstania K.H. Rostworowskiego, a więc autora związanego z endecją, "sztuki etycznej, chrześcijańskiej, narodowej, "aryjskiej"", jak ktoś skrupulatnie wyliczył, zostało z furią zaatakowane - przez endeka. Tylko dlatego, że wystawił ten dramat teatr Szyfmana ("Polski z nazwy", jak ów pan napisał). To właśnie w "Rzeczypospolitej" rzucił się na kierownika literackiego p. Stanisław Pieńkowski. Osiem bitych szpalt! "To maniak, chory człowiek" - tłumaczył jakiś znajomy Boyowi. Boy, w swojej odpowiedzi ,jako niedawny przybysz do mego rodzinnego miasta, nieobeznany jeszcze z pewnymi objawami", zwraca się do swoich kolegów po piórze, zapytuje ich: "Czy uważają za właściwe, aby pisarz polski, który pragnął obronić od pogrzebania w obojętności dzieło drugiego pisarza polskiego, był za to w plugawy sposób napastowany przez człowieka, który ostatecznie jest niczym, zerem, przyczepkiem literatury? Czy nie uważają, że karczemny i obelżywy ton, jakim ten ktoś, który tylko "ujada", rzuca się na ludzi, którzy pracują i tworzą, jest czymś, co ubliża całej literaturze?". Nikt się nie odezwał. Boy-Żeleński przyznał później, że zwrócenie się do "kolegów po piórze", by stanęli solidarnie w jego obronie, było naiwnością. 176 12 - Błazen - wielki mąż 177 Współpraca z "lewicowym" "Kurierem Porannym" wywołała oczywiście reakcję prawicy. Boy na próżno sumitował się, że nikogo nie "zdradził", że kreska felietonu i tak dalej - gadaj zdrów, obyczaje polityczne były przeciw niemu, obowiązywał podział na "naszych" i "tamtych". Adolf Nowaczyński (na krótko aresztowany za perfidną obronę zabójcy Narutowicza) napadł na Boya w "Myśli Narodowej" za to, że związał się z "Kurierem Porannym" - dla pieniędzy. "Ale pozwalać piękne nazwisko swoje na bilecie wizytowym przybijać pod czerwoną latarnią, przy bramie jedynego wśród prasy polskiej "domu publicznego*, jakim jest Etablissement Fryze [tj. "Kurier Poranny*] to hańba i wstyd!" Pani Staniewskiej, zaniepokojonej tym atakiem, Boy tłumaczy spokojnie: "Co do Nowaczyńskiego, to znam go od bardzo dawna [to do niego była adresowana Replika kobiety polskiej - J.H.], co wiele w stosunkach łagodzi, ale jego działalność bardzo mnie od niego oddaliła. Przez cały pobyt w Warszawie byłem u niego raz w interesie i właśnie wtedy go aresztowali". Nie miał złudzeń: "Teraz oczywiście będę "na indeksie", już Nowaczyński napadł na mnie w jakimś artykule i zapowiedział dalsze represje!". Pani Helena cieszy się, że będą recenzje i dzięki tej radości zachowało się wyznanie jej korespondenta: "I ja się cieszę, że wróciłem do pisania, bo miewałem momenty, że mi jak mamce "pokarm na mózg uderzał"". 14 lipca 1923 roku Tadeusz Boy-Żeleński, zamiast świętować rocznicę zburzenia Bastylii, wybiera się z Fusiem do teatru Rozmaitości na premierę Ojca Strindberga. Już po raz drugi recenzuje tę sztukę - pierwszy raz przed dwoma laty w Krakowie. Odrzucił ją wówczas jako relikt skandynawszczyzny, która tak zaciążyła nad jego krakowską młodością. (Lepiej potraktował w tym samym mniej więcej czasie Strindbergowski Taniec śmierci - jako "dzieło prawdziwego poety", które "teatralnie biorąc, jest utworem wysoce oryginalnym, przykrym, rozpaczliwym, ale nie nużącym ani przez chwilę, raz po raz zgęszczającym się do niesamowitej potęgi symbolu". Zadał sobie pytanie, dlaczego tych dwoje ludzi żyje ze sobą. "Czemu się nie rozstali? Czy to można wiedzieć? - Traktował to, co pokazuje scena, jak rzeczywistość, czasem brał w obronę postaci przed autorem, który ich nie rozumie. Zamyśla się więc nad tajemnicą trwania pewnych układów. - Czy człowiek może się sam za włosy wyciągnąć z trzęsa- 178 wiska? Musi mieć za co się chwycić, musi mieć punkt oparcia, a jak eo znajdzie, skoro jest w więzieniu? - I tu refleksja: - A zresztą czyż nienawiść nie staje się nałogiem jak wódka? Czy nie wiąże dziwnym* tajemniczym węzłem do swego przedmiotu?" Mógł przypomnieć tę myśl, kiedy obserwował najbardziej obsesyjne ataki na siebie). Tym razem, choć niezupełnie Ojcem przejęty, gotów jest zrozumieć Strindbergowski punkt widzenia. "Dla Strindberga to nie nieszczęśliwy wyjątek - to norma. W obrzmiałej jego wyobraźni kobieta mieni się w jakąś potworną pajęczycę, która po akcie zapłodnienia zabija i zjada swego zbytecznego już samca. I doprawdy, nie można mieć dosyć wdzięczności dla p. Adwentowicza, że nas co parę lat ostrzega przed tym niebezpieczeństwem..." Minie osiem lat - i Adwentowicz znowu rozpakuje kostiumy i dekoracje Strindbergowskiego Ojca i będzie "ostrzegał". Recenzent podzieli się wrażeniami już po raz trzeci! Ale tym razem dostrzeże coś innego. Akurat znalazł się w samym gąszczu swoich kampanii społecznikowskich, Do tego świat ogarnął ciężki kryzys gospodarczy, który Polskę dotknął bardzo boleśnie. Boy dostrzega teraz w Ojcu realia materialne i zacofanie obyczajowe, niewolące kobietę. To one skazują tych dwoje - tytułowego Ojca i jego "Pajęczycę" - na życie razem, w nienawiści. "Gdyby ta Laura miała fach w ręku, zabrałaby po prostu dziecko i żyła własnym dworem... [...] Tak więc, patrząc na dramat Strindberga, w którym za jego czasów widziano tylko śmiertelną walkę płci, widzimy cały splot kwestyj raczej socjalnej natury". Podobnie dostrzega nową problematykę, której chyba nawet nie podejrzewał autor, w Głupim Jakubie Rłttnera. W pierwszej recenzji rozpatruje, tak jak chciał Rittner, problem prawdy i kłamstwa, ten tytułowy Jakub domaga się prawdy, chce ją ujawnić (już wie, że Szambelan nie jest jego ojcem, że przebiegła matka mu to ojcostwo przypisała), nie liczy się z tym, że jego prawda nikomu nie jest potrzebna, że zniszczy życie kilku osób. W kilka lat później recenzent przestaje się dziwić "głupiemu" Jakubowi, który nie chce opieki swojego niby-ojca Szambelana. "A bierz licho ten nudny dwór i jego majątki! Znając prawdę znosić miłość "ojcowską" tego Szambelana -to byłoby jeszcze ciężej niż znosić jego złe humory. [...] Po co mu to wszystko?" Urodzony pięćdziesiąt pięć lat wcześniej recenzent optuje, jak zwykle, za nowymi czasami. "W owej epoce - pisze ten nie- 179 poprawny teraz optymista - prostytucja małżeńska była czymś bardzo normalnym, dziś jest niewątpliwie rzadsza. [...] Głupi Jakub czy głupia Hania?" Kiedy ogląda po raz trzeci Głupiego Jakuba, w roku 1936, widzi już w nim, podobnie jak w Ojcu Strindberga, przede wszystkim problem socjalny. Recenzent ewoluuje - czy świat wokół niego? Jakie znaczenie mają w nim prawda i kłamstwo jako pojęcia wyabstrahowane? Jakub, ten programowo prosty człowiek, to ma być fanatyk prawdy. "Nie sądzę - pisze Boy-mędrzec - aby prawda była tak blisko spowinowacona z prostotą, aby prości ludzie tak bardzo pragnęli prawdy; wręcz przeciwnie, zwykle nie bardzo są zdolni odróżnić ją od tego, co podsuwa afekt lub interes. Głód prawdy -ciągnie mędrzec - raczej bywa produktem kultury - może perwersji intelektualnej - zwłaszcza w epokach, gdy ludzkość nie ma innych trosk na głowie". W rzeczywistości lat trzydziestych, w której oddycha się już powietrzem zatruwanym propagandą, Boy stwierdza: "Idee, hasła, które dziś władają światem, nie mają nic wspólnego z prawdą - i nie chcą mieć. [...] Nawet problem ojcostwa przesunął się na płaszczyznę partyjną, rasistowską, socjalną". Przyjrzy się teraz uważniej Hani, która koniecznie chce być panią Szambelanową. Odczuwa sztukę "niby pamflet na własność prywatną, na ustrój kapitalistyczny. [...] Hania [...] poświęca kochanego człowieka (Jakuba), aby strawić najpiękniejsze lata przy nienawistnym starym bogaczu. Wszyscy oni są w niewoli pieniądza, który zmienił się w złośliwą fikcję, wysysającą życie, deprawującą charaktery". Ten Jakub przypomina mu dziś "jakiegoś komsomolca z sowieckiej powieści". Ale nie łudźcie się, że po tamtej stronie znajdzie swoją "prawdę": "Głupi Jakub byłby głupszy niż kiedykolwiek. A jego Hania wyszłaby może za jakiego sowieckiego dygnitarza". Znowu w teatrze Rozmaitości, tym razem na premierze Ciepłej wdówki Bałuckiego. Powstaje z tego jeden z najzabawniejszych felietonów w dorobku recenzenckim Boya. Bo doprawdy nie ma o czym pisać. Recenzent usiłuje streścić sztukę, ale czuje, że się ośmiesza, myśl ucieka mu wciąż na boki. Ciepła wdówka, czyli bogata, "ma dobrą wieś, pokaźną gotówkę i brylanty wszelkiego kalibru. A jak do nich doszła? Uczciwą pracą: wyszła za mąż za starego grzyba". 180 Recenzent męczy się, "cóż ja teraz pocznę, jestem dopiero w połowie felietonu! Aha, wiem już, wsiądę na Rozmaitości..." Wreszcie się poddaje: "Pal diabli, będzie pięć kolumn zamiast sześciu, kończmy". Oddaje należne aktorom. I wreszcie: "A teraz, na miłość boską, mówmy o czym innym". Najchętniej o Pirandellu, którego sztuki czytał ostatnio po włosku. Teraz docierają, dzięki Szyfmanowi, na scenę polską. Żywa maska (Henryk IV), Sześć postaci scenicznych w poszukiwaniu autora, Tak jest, jak wam się wydaje (nie ma jednej prawdy, każdy ma własną), Gra. Jest entuzjastą tej nowej dramaturgii, pełnej paradoksów, śmiałej w pomysłach, zarazem nie tracącej kontaktu z widownią. "I oto w jaki sposób - a nie w żaden inny - tworzy się nowy teatr: zjawia się jakiś Wyspiański, jakiś Pirandello czy Witkiewicz i pisze go; wszystkie inne sposoby to są "hocki-klocki"". I pośród tego wszystkiego upiera się czasami, że teatr, recenzenc-two jest dla niego tylko "miłym wytchnieniem". Nie przestaje bowiem tłumaczyć i pisać przedmów. Wydaje małą książeczkę: Maksymy La Rochefoucauld. Poprzedza ją charakterystyczą przedmową: obserwujemy, jak nad zachwalaczem, rajfurem literatury francuskiej, bierze górę krytyk literacki, myśliciel i obserwator - "krytykuje" to, co sam wydaje. Jakby chciał nam powiedzieć: nie szkodzi, nie musimy się z księciem La Rochefoucauld zgadzać, czytajmy, ale myślmy samodzielnie, bo to najważniejsze. (Nieraz zdarzało mu się "krytykować" Balzaka). Pisze w związku z Maksymami o swojej generacji: "Wyrośliśmy w atmosferze pojęć wytworzonych darwinowską teorią "walki o byt", pesymizmem Schopenhauera, filozofią Taine'a, dla którego "cnota jest produktem takim jak cukier" itp.". I dlatego "każdy inteligentniejszy chłopak spośród nas dochodził do sporej porcyjki tych maksym sam, na własną rękę, zanim wiedział o istnieniu tej książeczki. I ostatecznie, cała ta filozofia egoizmu i próżności nie zadowala nas już dzisiaj; nie trafia, nie mówię już do serca, ale nawet do rozumu. [•••] znamy lub przeczuwamy inne prawdy w innym, wyższym wymiarze myślenia. [...] Nie, dusza artysty, prawdziwego uczonego, świętego, tych wielkich samotników, nie zmieści się w formułki La Rochefoucauld, wyszlifowane w stadowym życiu salonu". W roku 1923, pełen nadziei na przyszłość, pozwala sobie na taki optymizm: "Powiedzmy sobie jeden komplement: może my jesteśmy lepsi niż ludzie z epoki 181 La Rochefoucauld? Życie ówczesne, oparte jedynie na posiadaniu wytwarzało drapieżną chciwość; układ stosunków społecznych wytwarzał chorobę próżności, zależnych ludzi od siebie - dworactwo. Zapewne zasadnicze wady ludzkie zostały te same, ale życie stało się swobodniejsze, prostsze". W pewnej recenzji skomplementuje dodatkowo swoich współczesnych stwierdzeniem, że życie ich zostało skomplikowane przez nowe, nieznane poprzednim wiekom uczucie: litość. W dziesięć lat później zauważy ze zgrozą, że ten postęp -postęp moralny - był złudzeniem. W Warszawie zmienia się stosunek recenzenta do farsy francuskiej, którą w Krakowie wspierał. Ewolucja bardzo istotna, coraz bardziej zasadnicza, postępująca aż do samej wojny. Zaczyna się (w 1924 roku) od zabawnego westchnienia: "Ach, jak nam się już sprzykrzyli ci rentierzy, milionerzy, automobile, garsoniery, modne restauracje, kokotki, utrzymanki, ta atmosfera banalnego zbytku, w jakiej zanurza nas przeciętna farsa. Jakże miło jest ujrzeć rogi na głowie człowieka pracy! Czas, czas już wielki, aby świt demokracji błysnął już na deskach farsy, dotąd tak uparcie arystokratycznych". (Ten ideał, farsy z udziałem ludzi pracy, realizowała amerykańska komedia filmowa, szczególnie w reżyserii Franka Capry). Recenzując Kurnik Tristana Bernarda zastanawia się, czy wątpliwości, niesmak nie może budzić ton, a także otoczenie. "To, co tam [we Francji] jest potoczne, tu bywa nienaturalne; co tam jest lekkie, tu bywa przyciężkie, co tam tylko wesołe, tu bywa trywialne". Jest wielkim zwolennikiem niewinności fars, napisze w rok później. "Plugastwo ich nie ma usprawiedliwienia. Kiedy teatr żeglował pod hasłem "prawdy życiowej", czuł się w prawie pokazywać nam największe, z przeproszeniem, świństwa, a komuś, kto się skrzywił, mógł odpalić: "Cóż chcecie! to jest życie!" [...] Ale rodzaj, który samo założenie czerpie z nieprawdopodobieństwa, czemuż nie ma być niewinny?" I dodaje przebiegle, że zyskałaby na tym pikanteria. Więc dlaczego, mógłby ktoś zapytać, zwalcza teraz to, co popierał w bogobojnym Krakowie? Odpowiada w sposób bardzo, jak na niego, zasadniczy w artykule Lekki repertuar. "Krytyka to nie jest jakiś sztywny urząd miar i wag; przeciwnie, krytyk jest czymś w rodzaju ogrodnika, który, wedle sił swoich, zależnie od potrzeb gruntu i chwili, podpiera, chroni, podlewa, to znów przycina wybujałości, plewi i wyrywa zielska". Odkąd objął dział teatralny w "Kurierze Porannym", uważa się za dziennikarza, pisuje "niedyskrecje teatralne", przeprowadza wywiady z dyrektorami teatrów, telefonując przedstawia się: "Tu sprawozdawca teatralny". Pisarz, którego plasują obok Żeromskiego, nie umie się szanować, nie chce zresztą tego szanowania się programowo, jako felietonista niedzielny bawi czytelników serią artykułów o teorii i praktyce obsesyjnego seksuologa Kurkiewicza (tzw. kurkiewy, które zamieścił później w tomie Brewerie) - biograf wolałby, aby tego nie był robił, aby zawsze poruszał tematy znaczące, ale cóż, lubił bawić i lubił drażnić, uważał, że to zdrowe i ożywcze dla mentalności polskiej, ratuje ją od zastygnięcia w marazmie. Kiedyś napisał, że czasem w towarzystwie kusi go, żeby zgasić światło i wyrżnąć pierwszego z brzegu w mordę - żeby zobaczyć, co z tego wyniknie. (To "zwierzenie", w najoczywistszy sposób metaforyczne - trudno sobie wyobrazić Tadeusza Żeleńskiego walącego pięścią - wykorzystali później podczas procesu obrońcy redaktora Beaupre, którego oskarżył o naruszanie praw autorskich). Z recenzjami w Warszawie było trochę inaczej niż w nie śpieszącym się Krakowie, trzeba je było pisać natychmiast po przedstawieniu, w nocy, żeby czytelnik przy porannej kawie już wiedział, co ma sądzić o spektaklu. Recenzent prosi więc czytelnika, aby zechciał to uwzględnić, "zanim z ubolewaniem stwierdzi może upadek moich władz umysłowych". Czytelnik upadku nie stwierdził - z wyjątkiem jednego: był nim Adam Grzymała-Siedlecki, który w ostatniej polemice biadał nad "dziwnym uwiądem talentu". Miejmy nadzieję, że przejściowym -odpowiedział Boy. Kiedyś znalazł się po raz pierwszy w teatrze na zwykłym przedstawieniu. "Cóż za straszne uczucie! [...] Dotąd miałem uczucie, że Warszawa jest niewielkim, dobrze znajomym miasteczkiem, wczoraj uczułem się w niej niby dziecko zgubione w lesie. Tyle obcych twarzy! [...] Zrobiło mi się smutno, strasznie, samotnie, pomyślałem, że gdybym w tej chwili skonał, może nie miałby mi kto podać szklanki wody... [...] Och! cóżbym dał w tej chwili za widok życzliwej brody Lorentowicza, promiennej łysiny Makuszyńskiego, inteligentnych binokli Breitera... [...] Nikogo! nikogo! Jakaż to straszna rzecz samo- 182 183 tność, samotność w tłumie!" Podnosi się kurtyna: aktorzy, "znajome twarze! O, kochani, drodzy - błaznuje, bawi, ale nie tak całkiem, coś z tego uczucia w nim było - jakże was powitałem! Siłą musiałem się wstrzymywać, aby nie wyskoczyć na scenę, nie przytulić się do Kościeszanki, nie skropić łzami kamizelki Władzia Grabowskie-go. I istotnie łzy szczęścia, wzruszenia, braterstwa, popłynęły mi z oczu..." Po czym zjeżdża sztukę, nazywają "librettem do nie napisanej muzyki". Jeśli chodzi o starych przyjaciół, to nie on, Tadeusz, się wobec nich zmienił, to oni - Adam (Grzymała-Siedlecki), Karol (Rostworo-wski), Azio (Nowaczyński) - ujawnili wojowniczość partyjną. Tadeusz, z ducha tolerancyjny, uznałby zapewne, że to ich prywatna sprawa, gdyby nie krępujący fakt, że wszyscy trzej, a także ten czwarty zaplątany w politykę, Włodzio (Perzyński, ten bez zacietrzewienia) - pisali sztuki. I potem on, ich przyjaciel, musiał je recenzować. Do Grzymały mógł czuć żal, że ten, w roku 1920, jako korespondent wojenny, brzydko atakował Naczelnika Państwa. Według informacji, przekazanej mi przez pana Władysława Żeleńskiego, bratanka Boya, jego stryjowi bardzo się to nie podobało. Ale milczał. Stosunków osobistych to nie zepsuło. Adam napisał entuzjastyczną recenzję z Flirtu z Melpomeną, Boy pochwalił go za szkice o Fredrze. Teraz jednak Adam wystawia w Teatrze Narodowym - aż tam - komedię w trzech aktach pt. Spadkobierca. Jest 12 maja 1925 roku. Zobaczymy, Fuśku, co nasz przyjaciel zmajstrował. Komedia jest o panu Obierzyńskim, który "jako młody chłopiec drapnął (przed stryjem) do Ameryki", dorobił się tam, i teraz, po trzydziestu latach, wraca do wolnej Polski, żeby przejąć odziedziczony po stryju majątek. Ale tutaj, mimo komediowej aury, jaką wytwarza zderzenie zasklepiałej tradycji z tym Amerykaninem, prawie "bolszewikiem", pan Obierzyński natrafia na ciągnący się od lat czterdziestu spór dworu z chłopami o serwituty. Chłopi się burzą. Dziedzic, który akurat poniósł klęskę miłosną, "oburzony najściem - opowiada recenzent - wyrywa któremuś z chłopów widły i uderza nimi starego Cwier-ciaka. Po czym wychodzi przed rampę i mówi z twardym przekonaniem: - Swego broniłem!". Kurtyna. Brawa. Recenzent kręci głową. Przecież to nie jest obrona ziemi przed Moskalem czy innym zaborcą! Boy ściąga problem z piedestału, na 184 którym ustawił go autor. "Kwestia przywiązania do ziemi jest rzeczą bardzo szanowną, ale prywatną, a obrona jej przed polskim chłopem... widłami niełatwo zdoła nam wmówić tego Obierzyńskiego jako bohatera narodowego. Owo: "Swego broniłem!", można rozumieć albo w prostym znaczeniu tępego sobkostwa, albo jako utożsamienie własnego stanu posiadania ze stanem posiadania ojczyzny [...]. W głowę zachodzę, skąd u tego miejskiego literata (Siedleckiego), z którym wypiliśmy w życiu parę beczek kawy czarnej, wziął się ten fanatyzm szlachetczyzny". Kończy recenzję ze sztuki przyjaciela łagodnie: Ma nadzieję, że autor "jeszcze niejedną tęgą rzecz napisze, zwłaszcza gdy ciśnie w kąt okulary stronnictwa i spojrzy na świat niezmąconym okiem artysty, którym go Pan Bóg stworzył". Bo "są znaki na niebie i ziemi - łudzi się Boy - że bakcyl polityczny u literatów wygasa...". Zaatakował Boya w "Rzeczypospolitej" literat E.L. (czyli Edward Ligocki), który dziesięć dni wcześniej "policzył między bolszewiki Stefana Żeromskiego" (za Przedwiośnie}. Boy w swojej polemice (Na widły) zapytuje złośliwie, "czy pan E.L. nie działa na szkodę kraju -mnożąc tak szeregi bolszewików?". Pan E.L. rozdziera szaty nad "zaprzaństwem" ziemianina Boya. "Istotnie - odpowiada pisarz. - Cała rodzina mego ojca pracowała na roli". Dziadka zabili w roku 1846 chłopi. Ze słowem "serwituty" on sam stykał się od dzieciństwa. "Więc cóż stąd?" - zapytuje. Temu Obierzyń-skiemu, "który jeszcze języka polskiego się nie nauczył, który jeszcze nie zna kraju, dokąd przyjechał po spadek, który nie zna jego ustaw, jego bolączek, jego życia", autor daje prawo chwycić za widły, walić nimi starego chłopa i powiedzieć "programowo niejako: - Swego broniłem...". "Nie! - protestuje recenzent - gdyby kto chciał napisać najjadowitszy paszkwil na dwór polski, nie mógłby się wziąć do tego inaczej niż Siedlecki. Inne dwory polskie znałem, nie godzę się tedy, aby ten obcy naszemu życiu obieżyświat miał ten dwór reprezentować..." "Czym on jest dla nas? - zapytuje Boy. - Niczym. Dla fanaberii kraj opuścił, dla spadku do niego wrócił, społecznie jest zerem. Czym jest dla autora? Wszystkim. Obierzyńskim!!! Niemal całą Polską. Kocham Grzymałę, ale powiem mu w żywe oczy: "Adasiu, załgałeś się"". Spór jest więc nie tylko zasadniczy, ale stanowi też punkt zwrotny - w ujawnieniu się postaw. I bardzo nośny: ten stosunek do 185 emigranta, który nie znając kraju, nie uczestnicząc w jego rzeczywistości, ma pretensję, by decydować o jego życiu, o tym, co dobre i złe, co moralne i niemoralne, co szlachetne i co nie za bardzo, co heroiczne a co tchórzliwe - jakie to dla nas zrozumiałe! Boy zastrzega się: "Ani myślę kwestionować tutaj własności prywatnej i uprawiać chłopomanii, sądzę tylko, że zadaniem pisarza jest zdobyć się na szerszy rzut oka, a nie stawać się odbiciem horyzontów pierwszej lepszej ziemiańskiej pały". Co do niego, to byłoby mu miło, gdyby rodowy majątek przetrwał przy nazwisku, "ale to jest kwestia uczuciowa, rodzinna, rodowa, kastowa - tylko dzisiaj już nie narodowa. Czy będzie ktoś we Francji rozdzierał szaty, że "Francja się kurczy", dlatego, że jeden Francuz sprzeda swój majątek drugiemu?". Przyznaje, że zniecierpliwił go fałsz społeczny tezy! - "zabolało J mnie, że człowiek powołany do tego, aby nieść nam światło, dobrowolnie, dla wątpliwego poklasku idzie w służbę ciemnoty". Oho, dużo w tym krótkim zdaniu zostało powiedziane! Kończy jednak żartobliwie: "Jako wnuk, prawnuk i praprawnuk ziemian, uczułem się dotknięty w mych uczuciach, zagrała we mnie krew Obierzyńskich, chwyciłem za widły!". Polemika trwa, bo pan Edward Ligocki, już nie pod inicjałami, zarzuca Boyowi ("wśród mnóstwa zawstydzających komplementów"), że broni pisarzom "interesowania się życiem i jego przejawami", w tym polityką. Nic podobnego, odpowiada Boy (Jeszcze ostatnie widełki). "Uważam jedynie, że stosunek artysty do tych spraw powinien być z natury rzeczy inny niż kąt widzenia polityka, publicysty czy agitatora, jak inną jest jego służba. Mam niechęć jedynie do partyjni c t w a, które zachwaściło u nas literaturę, zabiło krytykę literacką i zatruło czystość artystycznej atmosfery". Ligocki, zachowując rewe-rencję, tytułuje go "Boy z "Kuriera"", mówi o "prasie lewicowej" etc. Boy zapytuje: "Czyżby p. Ligocki wyobrażał sobie, że ja piszę recenzje teatralne jako organ redakcji lub stronnictwa?". I jeszcze raz z całą mocą: "Pochlebiam sobie, że jestem Boyem z całej Polski, a nie z "Kuriera"". Ciekawe, że kiedy drukował w krakowskim klerykal-nym "Czasie", "nikomu nie przyszło na myśl cytować moich recenzji jako opinii konserwatywnego ziemiaństwa ani episkopatu". Dopiero teraz, kiedy współpracuje z "Kurierem", może "namacalnie objąć roz- 186 miary spustoszenia, dokonane przez to, co nazywam "bakcylem politycznym^ osobliwą psychiką pewnych mózgów [...], dla których nie liczy się to, co kto p i s z e, ale gdzie pisze. A pod względem zacietrzewienia partyjnego politykujący literaci stają się stokroć gorsi od prawdziwych polityków: [...] brak im korektury pewnego zbawiennego sceptycyzmu polityków praktycznych". (Po tej polemice pan Ligocki złożył broń. Poznałem go w latach sześćdziesiątych, kiedy wrócił z Anglii. Wysoki, szczupły, bardzo uprzejmy siwowłosy gentleman. Zdaje się, że w Anglii, gdzie wykładał na uniwersytecie w St Andrews, ten dawny hallerczyk, zaciekły nacjonalista, przeszedł ewolucję, wyzbył się manii antysemickiej, demokracja angielska miewała czasem ozdrowieńczy wpływ na przybyszów z Polski. Zawdzięczam panu Ligockiemu pewną anegdotę, którą czasem wykorzystuję podczas wieczorów autorskich: opowiedział mi mianowicie, jak to w Paryżu, podczas wielkiej wojny, Władysław Mickiewicz mu opowiadał, jak jemu książę Adam Czartoryski opowiadał, jak siedział z Katarzyną II w loży. Dzięki tej anegdocie okazało się, że przeszłość jest blisko, do osiemnastego wieku tylko rękę podać - wystarczy trzech wiekowych panów. Tak się złożyło, że powierzono mi reprezentowanie kolegów literatów na jego pogrzebie. Kiedy zakończono egzekwia, nad mogiłą ostatniego z rodu Ligockich złamano symbolicznie szablę). Siedlecki nie dał za wygraną: polemizował z recenzentem w dwóch artykułach drukowanych w "Warszawiance". Boy odpowiada w formie listu, który zaczyna się od słów "Kochany Adamie!" Odpowiada tak łagodnie, jak może. "Ale co tu gadać z rozżalonym autorem! Woli przypuścić, że wszyscy są szalbierze i idioci, niż że on mógł jakiś błąd popełnić!" Radzi mu odczytać jeszcze raz recenzję i wszystko, co powypisywał w swoich dwóch felietonach, i zastanowić się przez chwilę. "A przed następną Twoją premierą - darujesz, że w nagłych sprawach osobistych wyjadę do Skierniewic lub do Egiptu". Nie uciekał jednak przed premierami ani do Skierniewic, ani do Egiptu. Ich drogi rozchodziły się coraz bardziej, przyjaźń została zerwana - recenzent nie musiał liczyć się z tym, że ocenia sztukę przyjaciela. Oto Maman do wzięcia, krotochwila wystawiona w Teatrze Letnim (marzec 1930 roku). Każde słowo recenzenta - to nóż w serce Adama. Bo ta sztuka "mogłaby stanowić ciekawe studium dla 187 freudysty". Inaczej niepodobna pojąć, "czemu ten urzędowy apologeta ziemiaństwa opluwa to, co [...] wielbi i do wielbienia podaje. I co za stosunek autora do swojego tematu - brzydki, cyniczny, nieodpowiedzialny!" "Porzućcie złudzenia, powiada autor, te ziemianki to stado idiotek i gęsi, a prezesowa ich [...], to - przepraszam za wyrażenie -suka, goniąca się przez trzy akty i to nadaremno". I kiedy jedno z mających się ku sobie głupków wykrzykuje do drugiego: "Pomyśl, Korodziejewo będzie nasze!", wkracza recenzent: "Nie cieszcie się, gołąbki - to jeszcze nie wiadomo! Niech pan Grzymała jeszcze kilka takich sztuk o was napisze, a wywłaszczą was bez odszkodowania. Taka sztuka to denuncjacja!". Mniej więcej w tym samym czasie podobnie "denuncjuje" polskie ziemiaństwo Stanisław Miłaszewski w sztuce Bal w obłokach. "To jest nie do uwierzenia - pisze Boy - z iloma durniami trzeba robić znajomość, ilekroć który z naszych zbożnych autorów dramatycznych chce nam pokazać czar polskiego dworu". I dalej: "Sztuka jest pisana wierszem. Nie mogło być inaczej. Nie wyobrażam sobie jej przełożonej na prozę, pustka dwóch pierwszych aktów, a niedorzeczność trzeciego stałyby się czymś nie do wytrzymania. [...] Najgorzej jest z tak zwaną poezją, która polega na tym, że - niby arię w operze - ktoś, przeważnie panna Ludka, rżnie do publiczności apostrofę o ziemi, poranku, słońcu, kwiatkach, ptaszkach i tym podobnych rzeczach, które dość wiele jeszcze osób utożsamia z poezją". (Za fałszywe poetyzowanie - w sztuce Kochankowie z Werony - dostanie się w kilka tygodni później Iwaszkiewiczowi. Przytoczywszy przykłady, Boy stwierdza: "Odpowiada to wprawdzie staroświeckiemu kursowi pojęć o pięknym języku, o poezji, ale czyż słowo może być tylko materiałem na strzyżenie i fryzowanie papierowych kwiatów?". Obawiam się, że Iwaszkiewicz nie potrafił mu tej krytyki zapomnieć. Chociaż Boy "zrehabilitował" się poniekąd, chwaląc Lato w Nohanf). Wróćmy do Miłaszewskiego. Recenzent upomina siebie: "Ale co ja się martwię, niech się polska wieś martwi". I kończy tak: "... a teraz: przeszło, minęło, skończyło się, zapomnieć, wykąpać się, odpocząć, marzyć, śnić, a przede wszystkim zapomnieć, zapomnieć, zapomnieć". Czy można się dziwić, że zastęp wrogów rósł? On jednak, w kilka lat później, omawiając Marią Stuart Schillera, zaznaczył, że sukces to w niemałym stopniu "zasługa nowego przekładu pana Mila-188 szewskiego... w swoim rodzaju znakomitego, pełen polotu i kraso-mówstwa". Wydaje się, że możność pochwalenia antagonisty sprawiła mu satysfakcję. Ten Grzymała uwierał jakoś jego dawnego przyjaciela, wciąż się nad nim zastanawiał. Recenzując komedię Pani Ministrowa ubolewał: "Nie znam człowieka, który by bardziej rabunkowo gospodarował swoim talentem niż Siedlecki. Miał wszystko, co trzeba na tęgiego pisarza: inteligencję, dowcip, styl, nie miał tylko charakteru, nie miał odwagi być sobą". Co znaczą te słowa? Czy były przyjaciel uważał, że jest jakiś inny Siedlecki, różny od tego, który ujawniał się w druku? Z Grzymała boje będą trwały nadal. Między innymi o Fredrę -w Obrachunkach fredrowskich. Bo Grzymała, w przedmowie do Trzy po trzy, wyśpiewał hymn na cześć fredrowskiego ułana, który zawsze ,jest umiłowaniem autora [Fredry], bo - do kroćset! - taki być musi, skoro na sobie nosi lub nosił mundur polskiego żołnierza". Ponieważ Boy dowodził, że polskość tego munduru jest wątpliwa, parodia napraszała się sama: "Do kroćset! Do paralusza! Na cynadry świętego Lewentala [właściciela "Kuriera Warszawskiego"]! Ej, do kata! Niechże go kule biją, naszego Grzymałę, mosterdzieju! Ale przymierzmy teraz ten dytyramb do autentycznego Fredry. [...] Ujrzymy ze zdumieniem, dokąd może sięgać sarmackie samoołganie się...". I jeszcze raz drwiny z Grzymały - tym razem jakby z pewną czułością, przyjazne pokpiwanie przy kuflu piwa. Jest już rok 1937, październik, sztuka nazywa się Ormianin z Bejrutu. Recenzent snuje refleksje: "Siedlecki jest w naszej literaturze jednym z przedstawicieli stronnictwa, które z Żydów żyje i na Żydach jedzie; otóż zauważyłem, że taka jazda wytwarza coś w rodzaju naturalnej - a tutaj nieco perwersyjnej - czułości jeźdźca do swojego konia. [Wileńscy endecy -zdaniem Czesława Miłosza - odczuwali, że "bez Żydów jest nudno". Dlatego teraz, kiedy Żydów nie ma, trzeba ich wymyślić, napisałem w artykule, w którym Miłosza cytowałem - J.H.]. Sporo można by przytoczyć - pisze dalej Boy - przykładów takiego podskórnego żydolubstwa u naszych oficjalnych żydożerców". Stąd ta sztuka. "Wejść w skórę Żyda, wyżyć się w tej skórze, wyżydzić się, wyżydła- 189 czyć do syta!" Ale o Żydach pisać nie uchodzi - Grzymała "machnął sztukę o Ormianach. Ale tacy to i Ormianie!" Ta sztuka, pokpiwa recenzent, to ciekawy materiał dla psychoanalityka: "Koszmarny sen endeka, któremu się śni, że sam siebie obrzezał, wyssał i sam siebie ubił rytualnie - na macę". Poznałem Adama Grzymałę-Siedleckiego w Oborach w roku 1961. Zbliżał się do dziewięćdziesiątki. To on do mnie podszedł, ciekawił go mój Kwiecień i skarżył się, że nie może go dostać. Obiecałem dać mu egzemplarz. Zdobyłem się na odwagę i spytałem, jak dzisiaj, po tylu latach, patrzy na swoje dawne potyczki polemiczne. Spytał niskim, chrapliwym głosem: "Chodzi panu o Boya? - I powiedział bardzo mocno: - Myśmy nigdy nie zerwali przyjaźni". Nie była to prawda. Boy, recenzując powtórnie Spadkobiercę, stwierdził, że Grzymała poczynił w sztuce zmiany zgodnie z jego sugestiami, "ale nie wita się ze mną nadal". Mnie wystarczyło jednak to, co usłyszałem: w tym "kłamstwie" Grzymały zawierało się przyznanie, że, mimo ostrej krytyki, przyjaźń Boya była dla niego czymś cennym. Podobno po śmierci Grzymały-Siedleckiego spadkobiercy opublikowali z papierów po nim jakieś plugastwa tyczące Boya. Wolę ich nie znać. Mógł, upokarzany i rozeźlony, odnotowywać dla siebie jakieś jady krytyczne. Ale to nie znaczy, że chował te zapiski dla publikacji. Za to opublikował w tomie Nie pożegnani obszerny esej o swoim dawnym przyjacielu. Grzymała dużo o Tadeuszu wie, więcej niż inni (chociaż plącząc daty, osoby i myśli, na przykład czyni go wyznawcą Freuda, którym nie był), więc dużo wie, ale zarazem nie potrafi go zrozumieć. Jak można patrzyć na Polskę inaczej niż on, Grzymała-Siedlecki! Bo Boy, pisze, to "jednostka z natury dobra, niemalże balladowy supirant [wzdychacz], wielkoduszny przyjaciel, czuły syn, gorące serce - jak taki człowiek mógł tak gryźć, tak znęcać się nad tymi, którzy mu się narazili! [Tu wyczuwa się żal osobisty - J.H.]. Dalej: skąd w nim było tyle nienawiści do niektórych ludzi, a zwłaszcza do pewnych spraw? Skąd tyle jadu do religii, Kościoła, patriotyzmu, do bohaterstwa orężnego, do tradycji? Skąd tyle zatrutych uczuć, skąd taka rozkosz obalania?". Odpowiedź: Nerwy! "... od dziecinnych bodaj lat był krańcowym nerwowcem". (A my podziwiamy niezwykły spokój, nawet humor, z jakim znosił, do czasu, ataki na siebie). Walka z reliktami szlachetczyzny? Odpowiedź Grzyamły też prosta: ukocha- 190 na matkę źle przyjęli herbowi krewni w Grodkowicach. I kto tu jest "freudystą"? Zdobył się jednak Grzymała na podziw dla mistrzostwa pisarskiego swojego, co tu gadać, przeciwnika. Niezwykłe jest wyrażenie uznania dla szkiców pisanych pod Sowietami: "Nie zawaham się powiedzieć, że gdy się czyta jego z "[Nowych] Widnokręgów* studia, zaczyna się przyznawać rację Anatolowi France, że krytyka literacka jest największym rodzajem piśmiennictwa". Trudno się nie uśmiechnąć, kiedy pod koniec wspomnienia o Boyu przyznaje, że zdarzały się przyjacielowi "całe okresy, kiedy prześladujące go furie zapadały w bezwład. Wówczas spod pióra Boya wynurzały się karty, które czyta się ze wzruszeniem". Taką pozycją jest, zdaniem Grzymały, "Znasz// ten kraj - jedna z najbardziej uroczych książek, jakie mamy w naszej literaturze". Książka o ich wspólnej młodości - miał prawo się wzruszyć. Innego typu była polemika z Karolem Hubertem Rostworowskim. Już nie chodziło o ciążącą nad obyczajami i kulturą szlachetczyznę, ale o Polskę, o państwo. Grzymała pisał komedie, krotochwile, a tło społeczne traktował jako niepoważną "przeszkodę komediową". Rostworowski pisał sztuki polityczne, czy wręcz propagandowe. Zaatakował "bolszewika" Żeromskiego za Przedwiośnie. Wkrótce potem, w listopadzie 1925 roku, Żeromski zmarł i Tadeusz Żeleński napisał w nekrologu: "Żaden pisarz tak nie biczował swego narodu, żaden tak nie udręczył samego siebie jak Żeromski. Ale trzeba być ślepym, aby nie widzieć, ile miłości kryje się na dnie tej goryczy, ile jest najczulszej troski pod tym okrucieństwem. [...] Bezmyślnie zagoryczyli ostatek jego życia ci, co sądzą, iż rzeczywistość da się zakłamać lub zawrzeszczeć...". Antychrysta Rostworowskiego wystawił jeden z mniejszych teatrów wkrótce po anatemie rzuconej przez autora na Żeromskiego. Treścią sztuki, relacjonuje Boy, "jest problem polsko-żydowski. W nim widzi Rostworowski istotę naszego państwowego dramatu. Komunizm to narzędzie - ręka to Izrael, któremu trzeba naszej zagłady, żeby się wypełniło jego panowanie. [...] Odpowiedź na pytanie, kto ma ustąpić, jest oczywiście jasna [...]. Zatem pogrom? Oj, Karolu, Karolu, znam cię, muchy byś sam nie zabił, a takie rzeczy nam doradzasz!". Recenzent daje wyraz swojemu szczęściu -jakże złudnemu! - że nie jego rzeczą "jest rozstrzygać te drażliwe problemy; mój urząd 191 nakazuje mi raczej zważyć rezultat artystyczny, jaki wydały te krwawe myśli". Podoba mu się pierwszy akt ("małe arcydzieło"), następne są "wątłą i rozwlekłą nadbudową". Lokaj, który miał podłożyć bombę w domu swoich państwa, rzuca ją ostatecznie na komunistów, "bo jaśnie panienka była taka dobra... Och, ta jaśnie panienka - wzdycha recenzent - ta dumna Polka z dworku, czy jest sztuka, gdzie by jej nie było! To, zdaje się, jedyny nasz atut; poza tym ze strony polskiej daje Rostworowski jedynie fumy, mazgajstwo i bierność, gdy Żydów wyposaża w rozum, siłę i charakter. Osobliwa propaganda! W ogóle w tych sztukach propagandowych - zauważa recenzent - zawsze jest niebezpieczeństwo: rewolucyjne akcenty buntu, upokorzeń i nienawiści brzmią zawsze o wiele silniej niż racjonalizm tyrad "zachowaw-czych"...". Komuś ta sztuka pisarza-nacjonalisty wydała się "agitacją komunistyczną". Ale to nie ten fragment recenzji najbardziej dotknął Rostworowskiego. To ten go wzburzył: "Bo, mimo pozorów, że ten pisarz wszedł w życie, między walczących, w istocie nie wie on o nowym świecie nic; zna służącego, który mu we dworze buty czyścił, i cały problem Polski przedstawia mu się jako konflikt między jaśnie paniczem a jego kamerdynerem. Winy panicza są wielkie (upił się i zrobił nieporządek w pokoju), ale je okupi cnota jaśnie panienki... Gdyby tylko nie ten Żyd jucha...". Rostworowski zareplikował w katolickim "Głosie Narodu" felietonem pod tytułem W obronie mojej czci, który Boy określił jako zagadkowy i opatrzył trzema znakami zapytania. Zarzuca recenzentowi niekonsekwencję, bo pisze o autorze jako o wielkim artyście, a zarazem wytyka braki w dwóch aktach. "Zastanów się, kochany, znakomity Boyu - pisze Karol - jak można napisać "małe arcydzieło* i być wielkim artystą przy tych brakach". Zarzuca. Boyowi, że gardzi "dumnymi Polkami z dworku". , Ja nimi nie gardzę - odpala Boy - ale Ty je ośmieszasz. [...] Twoje ujęcie problemu socjalnego jako konfliktu lokaja z panem było może dobre, ale za czasów Wesela Figura. [...] Bóg cię stworzył poetą, nie daj się ściągać w dół swojemu otoczeniu - oto, Kochany Karolu, wszystko, co mogę Ci odpowiedzieć - już nie jako krytyk, ale jako stary przyjaciel". Ta przyjaźń nigdy nie została zerwana. Tadeusz recenzował wszystkie sztuki Karola - nie było potrzeby ucieczki z teatru. Jedne chwalił (Judasz z Kariothu, Niespodzianka), co do innych wyrażał wątpliwości. (O Przeprowadzce: "Stawianie na jednym planie samobójstwa i wszystkich hańb świata z ucięciem romansiku z trzydziestopięcioletnią majstrową możliwe jest jedynie w ascetycznej duszy Karola Huberta Rostworowskiego, który w każdej sprawie płci widzi dzieło szatana"). Konstatacje społeczne Rostworowskiego wydawały mu się nietrafne i oderwane od rzeczywistości. Zauważył też, że Rostworowski życzliwym okiem spogląda tylko na tych z ludu, co zadowalają się swoim prostym stanem", wszelkie "parcie nizin ku górze jest mu nienawistne". Jego prości bohaterowie, awansując "zamiast tworzyć nowe życie, przedrzeźniają dawne" (U mety, 1933). Zachował Boy karteczkę, jaką po recenzji ze Strasznych dzieci (wcześniejszych, co prawda) przesłał mu autor: "Kochany Tadku, chciałem pogadać z Tobą o moich Strasznych dzieciach, a raczej o Twojej krytyce. Ach, masz wiele, bardzo wiele racji - jak zawsze [...]. Tysiąc serdeczności. Twój Karol". Tadeusz odwiedzał go czasem, kiedy wpadał do Krakowa, i wtedy wspominali podobno przy koniaku, czasem do świtu, szaleństwa wspólnej młodości - Karol od nich wcale nie stronił. Tak przynajmniej twierdzą o tych wizytach Rostworowscy juniorzy. Ze wspomnienia pośmiertnego, bardzo czułego, jakie napisał w 1938 roku Boy- Żeleński, wynika, że stosunki jednak się bardzo rozluźniły, do Warszawy dochodziły od czasu do czasu echa "anatem", jakie Karol rzucał na Tadeusza. (Ale to już nie z powodu recenzji). Spotkali się raz jeden na sesji Akademii Literatury, do której obaj weszli, a którą później Karol Hubert wyklął. Wyklął, no cóż... Najważniejsze, że "to był bardzo uroczy człowiek i szczery artysta". 192 13 - Błazen - wielki mąż XV KOCHANKA KRÓLA Biograf nie może nadążyć za swoim bohaterem. Tylu spraw się ima, tyle zagadnień porusza i tyle się dzieje z nim, wokół niego - co odnotować, co pominąć (licząc po cichu, że zainteresowany czytelnik do pewnych szczegółów sam dotrze)? Ile pisać o związku pani Zofii z Witkacym, o tym, że on zamieszkał u nich i się szarogęsi, a Tadeusz to wszystko toleruje i pozuje mu do niezliczonych portretów? Mieszka też u nich przybyły z Krakowa bratanek, niemalże rówieśnik Staszka, studiuje prawo. Sam Staszek, którego jezuici w Chyrowie nie chcieli przyjąć do swojego gimnazjum (podobno za przełożenie Kubmia-Fa-talisty przez ojca), teraz, po zdaniu matury w Warszawie u Zamoyskie-go (kilkadziesiąt kroków od domu, na tejże Smolnej), dostaje się do Państwowej Szkoły Dramatycznej. Zawsze chciał być aktorem, na co ojciec patrzył z troską. Teraz jest uczniem Zelwerowicza, ale kiedy trzeba, ojciec-recenzent przejeżdża się po jego profesorze jak po łysej kobyle, co, jak się zdaje, nie psuje ich stosunków. Bratanek Władysław jest bardzo przydatny w sprawach wydawniczych, stryj publikuje bowiem kilkanaście tomów Balzaka w ramach wznowionej Biblioteki Boya, ale po dwóch latach zawiesza wydawnictwo. Wróci do tego przedsięwzięcia jeszcze raz w przyszłości, w samym środku kryzysu. Staszek zostaje przyjęty do zespołu Teatru Polskiego (krótko był w Ateneum), grywa epizody, możemy na ślad jego występów natrafić w recenzjach ojca, który czasami rozczulająco odnotowuje: "Pan Żeleński rozwija się, chwała Bogu"; albo: "P. Żeleński nadużywa nieco głosu (mówiłem mu to już w domu)"; albo, wyliczywszy pana Żeleńskiego wśród pomniejszych ról: "niechże mu się na coś przydadzą 194 stosunki w prasie"; albo: wyróżnił się też "p. Żeleński jako fantazyjny konfident policji". Nie ma tych wzmianek zbyt wiele, zaledwie kilkanaście na przestrzeni dziesięciu lat. Poza tym, pisze we wspomnieniu o ojcu Stanisław Żeleński, "nie łatwo było być synem Boya", koledzy \v teatrze oczekiwali ciepłych wzmianek... On sam, jak słyszałem, był bardzo cenionym aktorem radiowym. Kiedy, podczas kanikuły, drukuje dla zabawienia czytelników lekkomyślne felietony o "kurkiewach", wymyka mu się takie zdanie: "A co do tego, czy godzi się żartem mówić o rzeczach serio, odpowiem, że było to od wieków przywilejem błazna, jakim jestem i pragnę pozostać". Boyu, coś ty narobił!... Bezimienna korespondentka pisze do niego z dalekiego Łucka nad Styrem, i to nie we własnym tylko imieniu: "Jedyną osłodą naszej garstki jesteś Ty i twoje felietony. Z jaką radością widzę Twój podpis, jak wiecznie drżę na myśl rozłąki na czas Twego urlopu...". I oto dowiadują się, że "ten Boy... jest błaznem! A przynajmniej za takiego pragnie uchodzić! Zastanów się... etc. etc.". Wzburzeniu tej korespondentki zawdzięczamy bardzo istotną deklarację pisarza. "Otóż pośpieszam wyjaśnić: W użytym przeze mnie słówku nie ma ani zbytniej dumy, ani zbytniej pokory, o jaką mnie pomawiają moi łaskawi korespondenci, ale jest prosty fakt. Nie jestem ani "satyrykiem", ani "humorystą", te etykietki są mi bardzo niemiłe, jestem, powtarzam, czystej krwi błaznem i nie widzę innego odcienia na wyrażenie swego temperamentu literackiego". "Błazen" reprezentuje polski Pen Club na zjeździe w Paryżu, w zastępstwie chorego Żeromskiego. Melancholijnie i nostalgicznie wspomina swój pierwszy pobyt, dokładnie przed dwudziestu pięciu laty, kiedy nie znał nikogo, a dni spędzał w nie ogrzewanym pokoju hotelowym nałogowo czytając, głównie Balzaka. Teraz salony, bankiety, konferencja z wielkimi nazwiskami. Galsworthy, Duhamel, Unamuno, Heinrich Mann - europejskie sławy. Balzakiści przyjmują go do swojego grona. Kiedy przybędzie tu dwa lata później, na swój własny odczyt w Sorbonie ("... i gdzie indziej"), odniesie znany nam już triumf, a w domku Balzaka konfraternia będzie do niego przemawiać, usadziwszy go w fotelu tłumaczonego klasyka. Podczas bankietu, któremu przewodniczy Fortunat Strowski, profesor 2 Bordeaux, specjalista od Montaigne'a, Boy mówi: "Chodzę wciąż 195 po krainie snów. [...] Mogę umrzeć spokojnie. Ale nie tutaj, uspokójcie się, panowie". W maju 1926 roku (czyli przed odczytem pisarza na Sorbonie) Józef Pilsudski dokonuje zbrojnego zamachu, są trupy i są ranni, prezydent Wojciechowski ustępuje, prawicowy rząd (endecy z ludowcami) zmuszony zostaje do dymisji. W czerwcu Tadeusz Żeleński pisze do pani Heleny Staniewskiej: "Żal mi pani, że pani nie było tu w tych dniach majowych, byłaby pani pełnymi piersiami wdychała atmosferę - miło jest przy tym widzieć z bliska, jak się robi "historia". Ja byłem dosyć blisko tego wszystkiego od ulicy Trzeciego Maja". (Na którą wychodziły okna jego gabinetu). I dalej, w tym samym liście: "Nie ma pani pojęcia, jak od czasu tych przewrotów majowych, mimo wszystkiego, co w nich było bolesnego i tragicznego, powietrze zrobiło się lżejsze do oddychania; to musi być oznaką, że coś na dobre się odmienia". Niemal bezpośrednio po przewrocie, bo 28 maja, Boy-piłsudczyk nawiązuje do tego, co się wydarzyło, w recenzji z Wroga ludu Ibsena: "...ten wielki samotnik [Ibsen] miał odwagę dać upust swej wzgardzie dla nowoczesnej demagogii, wzgardzie, która dopiero dziś, w pół wieku po nim, objawia się wszędzie z żywiołową siłą. Tryumf wielkiej twórczej jednostki nad mechaniczną większością wszędzie witany jest z uczuciem ulgi, entuzjazmu. Tu wzrok Ibsena przeniknął przyszłość, każde jego słowo brzmi siłą prawdy i proroczego jasnowidzenia". Wiadomo, że Komendat kochał Słowackiego. Zapowiadają się niezwykłe uroczystości, prochy poety, decyzją Marszałka, sprowadzi się z Montmorency do Polski, na Wawel - "bo królom był równy", jak miał orzec jego znakomity wielbiciel. Począwszy od jesieni 1926 roku teatry grają Słowackiego, najtrudniejsze, najrzadziej wystawiane sztuki ukazują się na scenie, głównie Teatru Narodowego, jak z samej jego nazwy wynika. Recenzent jest na miejscu - jego młodość też upłynęła pod znakiem Słowackiego - i to wbrew niechęci (czy może zazdrości?) Przybyszewskiego, który wyszedł raz z krakowskiego teatru w środku przedstawienia Nowej Dejaniry (czyli Fantazego) warcząc: "Okropnie tego Julka nie lubię". Najpierw Sen srebrny Salomei w reżyserii Teofila Trzcińskiego, przyjaciela z Zielonego Balonika. W obszernym omówieniu, poruszo- 196 nv najwidoczniej tym, co ta sztuka Słowackiego, już mistyka, przedstawia, zauważa, że idea Boga, którą autor prezentuje, "zrodziła się z polski i do polskiej sprawy jest wprzęgnięta: Bóg jest zdecydowanym polskim nacjonalistą, że zaś ówczesny nacjonalizm siłą rzeczy sprzęgnięty bywa ze szlachetczyzną, Bóg poety jest tu niejako nadwornym kapelanem Pana Regimentarza. [...] Niebezpiecznie jest mieszać Boga do rzeczy, od których Bóg, jeśli je dostrzega, odwraca ze smutkiem głowę i w których włada jedynie okrutne prawo miecza i racja zwycięzcy". Nawet Gruszczyński, chociaż wywyższony męczeństwem - to Jeden z owych kresowych szkodników, którzy, mając sobie oddaną tę ziemię i ten bujny lud, nie uczynili nic, aby go przywiązać do Polski, wszystko, aby w nim wzbudzić nienawiść, i jedynie umieli tłumić go szabelką i batogiem, kiedy się ruszał". Ale są i inne refleksje. Bo jak się nie zamyślić nad tym, że - "Od tych stepów, od tych kurhanów, powiała do Polski poezja, ten zakaptu-rzony "Ukrainiec" stał się czarodziejem polskiego słowa [...] największy polski pisarz teatralny, któremu nie danym było ani marzyć o tym, by oglądać który swój utwór na scenie". Potem, po wydrukowaniu tej recenzji, dostawał listy, po których w Niedyskrecjach teatralnych narzeka, "jak bardzo u nas weszło wszystkim w krew myślenie polityczne", nie zauważywszy, że jego recenzja jest zajęciem stanowiska politycznego. Wystawiony przez Osterwę Książa Niezłomny budzi w nim inny niepokój - i nawet sprzeciw. "Pierwsze wejście niezłomnego Femanda ma dla nas, pacyfistów, tolerantów, nauczonych szanować obcą ziemię, obcą wiarę, coś odpychającego..." Niepokój, który zrodziła sztuka, wzbudza złowieszcze przeczucia: "I nagle odczuwamy, jak wątła jest granica, która nasze dzisiejsze, pokojowe życie dzieli od tych okropności; jak wystarczy podmuchu szaleństwa, aby wtrącić nas w tę całą portu-galskość i wystawić naszą niezłomność na okrutną próbę". Z kolei Złota czaszka wyrywa zeń okrzyk: "Więc to jest nasza przeszłość! Ta najpiękniejsza! Nie, stanowczo, gdy chce się myśleć o Polsce, zdrowiej jest patrzyć w przyszłość, lub od biedy w teraźniejszość niż przeszłość". No i nareszcie może pochwalić bez zastrzeżeń "Lulka" Schillera! Za Samuela Zborowskiego. W inscenizacjach wielkiego dramatu ro- 197 mantycznego Schiller jest jedyny, stworzył pewien kanon: pokazał, jak można wystawić na scenie dramat niesceniczny. Ale teraz mówimy o Samuelu Zborowskim, o tym procesie, który rozgrywa się między kanclerzem (Zamoyskim) a buntownikiem - w zaświatach. "Dzieje się wobec nas sprawa dwóch prawd: litery i ducha. I słuchamy z przejęciem: bardziej niż kiedykolwiek jesteśmy dziś zdolni odczuć aktualną i głęboką treść tych konfliktów, w których gwałcenie porządku staje się nowym życiem, a obrona jego litery zgnilizną". Bez niedomówień. To, że nawraca do dramatu niedawnych wydarzeń, wciąż się nad nim zastanawia, chociaż go aprobuje i uważa za ratunek dla państwa -świadczy, że ten wybór wcale nie jest łatwy. Co z demokracją? Dokąd prowadzi? Dlaczego zawodzi? - zada sobie to pytanie nie jeden raz -ale zawsze, jak to on, reagując na to, co dzieje się na scenie. Kiedy jednak Piłsudski kazał wtrącić do twierdzy wybitnych opozycyjnych posłów, kiedy dotarły wieści o znęcaniu się nad nimi, pisarz opublikował protest w "Wiadomościach Literackich": "Wobec braku wspólnej akcji pisarzy w sprawie okropności Brześcia, pragnę - poza wszelką polityką, stojąc na stanowisku czysto ludzkim - przyłączyć się do głosu tych, którzy protestują przeciw znęcaniu się nad więźniami i poniewieraniu godności człowieka". Pisarz procesuje się. Mógłby ktoś pomyśleć, że pieniacz, ale nie, to wcale nie tak, idzie o obronę prawa autora do tekstu, o sprawę, którą uznał za zasadniczą dla sytuacji literata. Kiedy w "Kurierze Porannym" zaczęły się ukazywać jego wrażenia z Francji, krakowski "Czas", wciąż zaprzyjaźniony, poprosił autora o prawo przedruku. Boy zgodził się. W tekście było użyte słowo "dziwka", Boy wyczuł, co się święci, zadepeszował: Nie skastrujcie mi felietonu! Za późno, operacja dokonana - oddepeszował "Czas". Boy podał naczelnego redaktora, Antoniego Beaupre, do sądu oskarżając go o naruszenie praw autorskich. Koledzy literaci, o których godność i interes przecież szło, nie bardzo się przejęli. W pierwszej instancji, w październiku 1927 roku, Boy wygrał, Beaupre miał zapłacić grzywnę; w drugiej - przegrał, Beaupre został uniewinniony. Ostatnie słowo należy jednak zawsze do pisarza: Boy opisał swój proces w artykule, który można i dziś przeczytać. Beaupre, który dobrze wiedział, że to nie jest proces przeciwko niemu, zachował dla swojego oponenta przyjazne uczucia. Po ukazaniu 198 się Obrachunków fredrowskich zgodził się zamieścić w "Czasie" entuzjastyczną recenzję W. Natansona. Pisarz w skórze dziennikarza wytoczył batalię o uwzględnienie przy wymiarze podatkowym trudnych do określenia "kosztów własnych" produkcji literackiej. Jeśli stolarz może sobie odliczyć od przychodu koszty materiału, to ma prawo do tego i literat. A co jest tworzywem pisarskim? Samo życie - odpowiada Boy w artykule Paradoksy fiskalne - przecież ono kosztuje. Uderzony trafnością wywodu, minister skarbu Ignacy Matuszewski - człowiek niezupełnie spoza branży, bo syn wybitnego krytyka z czasów Młodej Polski i mąż Haliny Konopackiej, pierwszej polskiej złotej medalistki olimpijskiej (za rzut dyskiem), która wydała tomik własnych wierszy - otóż ten finansista uznał prawo pisarza do zryczałtowanej ulgi, z którego korzystamy do dzisiaj. Batalia wygrana. (Jest rzeczą ciekawą, że niemal w tym samym czasie i używając podobnych co Boy argumentów, Włodzimierz Majakowski opublikował wierszowany felieton pt. Rozmowa z inspektorem finansowym. Kończy się ten wiersz po Majako-wsku: a jeśli wam się nie podoba, towarzyszu inspektorze, to proszę -oto moje pióro i piszcie sami!). Przede wszystkim jest jednak Boy-Żeleński uważnym i wrażliwym obserwatorem przemian obyczajowych. Przygląda im się nieodmiennie życzliwym okiem. "Jesteśmy najbardziej załganym krajem na świecie" - twierdzi, ale mimo to, czy właśnie dlatego, uważa, że przemiany idą w dobrym kierunku. Dagny - Jaga - Niusia... Jak było z nim? Czy był sobą? W jakim stopniu ciążył na jego własnych związkach konwenans - moda -interes wreszcie, a jak to jest teraz, po krwawej rzeźni wojennej? We wstępie do Spowiedzi dziecięcia wieku Musseta (1920) przypomina nam: "Pojęcia nasze o miłości, jak w ogóle o życiu, są konwencjonalne, ponieważ nim zaczniemy myśleć i patrzyć, już otrzymujemy je w gotowej postaci z literatury z pierwszej czy z drugiej ręki". A przecież sama literatura zawsze związana jest ze swoim czasem, z panującą konwencją, zwłaszcza w traktowaniu tych spraw - uczuć. Przemiany. Zaproszony do współpracy przez elegancki miesięcznik "Pani" rozważa w nim problem Don Juana. Pisze na swoim normalnym poziomie, podobnie jak nie przykucał pisząc dla podręcznika Mówią wieki (Wśród stańczyków, Cygan nieznany - dwa szkice, 199 będące cennym uzupełnieniem krakowskich wspomnień). Kiedy jednak zwraca się bezpośrednio do pań, ma w pamięci, że nie inaczej czynili Yoltaire i Diderot, to na damy mogli przede wszystkim liczyć, to ich ciekawości, ambicji - i szczęśliwemu snobizmowi - zawdzięczali rozpowszechnienie swoich pism. (Czy dziś nie jest podobnie? Czytają przede wszystkim kobiety. Dlaczego? - nie powiem. Niech się nad tym pomęczą socjolodzy i psycholodzy). Traktuje swoje czytelniczki jak partnerki. Najlepszy sposób nauczania: ujawniać wiedzę rzekomo wspólną. One to wszystko wiedzą - nie śmią tylko wyrazić. (Nie śmią i pomyśleć). Pozwala sobie czasem na odrobinę kokieterii, na przykład: "Don Juan! Wyznaj, śliczna pani, iż kiedy słyszysz to imię, jakiś luby a niepokojący dreszcz przebiega ci po ciele...". Tymczasem w teatrze, na sztuce Zorilli - co pokazano? Brudną szynkownię i chamstwo. Ten Zorillowski Don Juan "robi kobiety jak karambole i tyle troszczy się o bicie ich serc, co bilardzista o leciutkie drżenie duszyczek z kości słoniowej [odezwał się bilardzista!], mieszkających zapewne w każdej takiej białej kulce". Można obserwować ewolucję postaci Don Juana; kiedyś, w pobożnej Hiszpanii, był to zuchwały bluźnierca i świętokradca, teraz stał się symbolem erotycznym. Byłoby to - pisze pozyskany przez panie autor - "piękne studium do napisania" - i od razu dodaje: "oczywiście nie dla profesora". I w skrócie sam zarysowuje dzieje tej ewolucji. Przemiana symbolu jest, jego zdaniem, "owocem rosnącego pacyfizmu społeczeństw". We Francji Ludwika XIV utemperowano junaków dawnego typu. I wtedy kobieta z akcesorium "staje się celem". Była strzeżona jak rzecz, "stawała się tego, kto był dość śmiały, aby po nią sięgnąć". Taki typ - zabijaki - wydaje mu się "dość odległy od tego "artysty na kobiecie", jaki dziś chcemy widzieć w Don Juanie". Temu ujęciu donżuana, jako swoistego "artysty", dał wyraz już przed laty, na początku kariery recenzenckiej, z okazji sztuki Rittnera, i teraz to przypomni "ślicznym paniom" niemal dosłownie: "...istnieją wyjątkowe organizacje, w których odczuwanie kobiety wybujało tak, jak np. sensacje kolorów u malarza lub tonów u muzyka. Ale jest pewna zasadnicza różnica. Muzyk, malarz noszą swój świat wrażeń we własnej duszy i panują w nim do woli. Artysta na kobiecości natomiast zależny jest od instrumentu, którym jest kobieta: musi (o tyle, o ile przynajmniej) uzyskać zgodę swojego stradivariusa, nim go dobędzie z puzdra i ujmie natchnioną dłonią". Ale jest tu jeszcze jedna komplikacja: że taka "dusza płomienna [...] może być zamknięta w niewydarzonym ciele; może się kojarzyć z chorobliwą nieśmiałością". Przykłady podaje nie z otoczenia, ale - z tłumaczonych autorów: Rousseau, Stendhal. Przy okazji informuje czytelniczki, że pierwszy jest autorem Nowej Heloizy, a drugi traktatu O miłości. Kończy użalaniem się nad smętnym losem Don Juana: bo sztuki jego "przekazać się nie da, tragiczną zaś igraszką losu, im bardziej rośnie jego kapitał wiedzy, doświadczenia, artyzmu, subtelności, tym bardziej wątleje siła ich realizacji; i przychodzi moment, w którym ten wielki człowiek może sobie powiedzieć już za życia: Qualis artifex pereo!". Wkrótce potem - nowa lekcja orzeźwiającego sceptycyzmu dla czytelniczek "Pani": felieton pt. Zmierzch kochanka. Jest to zarazem obrona małżeństwa jako instytucji - ale bez moralizowania - po prostu przyjrzenie się życiu - i, jak zawsze, w skojarzeniu z tym, co pokazuje teatr: bo w Paryżance Becque'a, w scenie otwierającej sztukę, "kłócąca się, nie lubiąca się para małżeńska to byli - kochankowie". Po pewnym czasie, wskazuje czujny obserwator, "romans staje się drugim małżeństwem, z tą różnicą, że bez dzieci, bez wspólnych węzłów [...] w zamian za to z przymusem regularnych schadzek w trywialnie unormowanych odstępach! [...] Jeżeli małżeństwo jest płaskie, to mieszczański romans jest płaski do kwadratu, jest męczący, niewygodny, załgany!". Pisarz, żyjący we wzorowej harmonii i współpracy z Fu-siem, ma prawo do takiej refleksji: "Małżeństwo po wygaśnięciu miłości ma jakiś sens, jakąś użyteczność, ale czym jest romans po wygaśnięciu miłości?". Niemało zawiniła tu literatura. "Kochankowie obełgiwali literaturę, a literatura kochanków". Póki mąż był tyranem, kochanek, jako postać literacka, był idealizowany - to ten, który ją "rozumiał"; "z chwilą gdy nie ma tyrana, nie ma i kochanka". Kochanek, powiada, ma ostatnio "złą prasę" - "i ten objaw, tak pocieszający dla moralności publicznej", godziło się odnotować. Ale zaraz dodaje, że dotyczy to literatury, teatru. Mogą sobie o nim pisać tak czy inaczej, ale w życiu "łatwiej ośmieszać i obrzydzać, niż wymyślić na jego miejsce coś nowego". Zbankrutowała niewątpliwie - twierdzi - "poezja dawnego klasycznego romansu": "Ludzie łatwiej biorą się, rzucają, przy czym zużywa się mniej wielkich słów". Chyba to stwierdzenie było zbyt 200 201 pochopne. Rozstanie, przy dużej temperaturze uczuć - nigdy nie będzie łatwe. Recenzent jest niby sejsmograf obyczajowy, działa w nim subtelny czujnik reagujący na każdy nowy rys. O Nauczycielce popularnego w Polsce Niccodemiego: "W jednym jest ta sztuka nowoczesną: w sztukach dawnego typu, skoro zostało stwierdzone, że uwodziciel młodej dziewczyny jest łajdakiem - i autor, i publiczność nie mieli spokoju, dopóki dziewczyna nie oddała temu łajdakowi swej ręki i losu na cale życie...". W tej sztuce jest nareszcie inaczej. Recenzent, oczywiście, ma rację, tak było - ale może nie docenia, że w tym pragnieniu widowni było swoiste odczuwanie sprawiedliwości, zemsty nawet: uwodziciel zostaje wpędzony w niechciane małżeństwo, nakłada się na niego kajdany, będzie się w tym miotać - a już rzeczą kobiety (ona to potrafi!) będzie zrobić mu z tego pożycia piekło. Francuska sztuka J. Natansona Śmieszni kochankowie skłania recenzenta do dodatkowych refleksji w felietonie Jaskółka platonizmu. Wspomina "tamte czasy", kiedy potrzeba było wytrwałości w zabieganiu o wzajemność. "... z jaką lubością kobieta umiała (bo już nie umie!) przedłużać ten okres, jak długo walczyła z sobą, mając mniej lub więcej jasne przeczucie, że początek szczęścia w miłości bywa początkiem jej umierania, jest często jej detronizacją". Bo teraz, "gdy dwoje ludzi się sobie bardzo podoba", to co ich, powiedzcie, powstrzymuje, "aby nie padli sobie od razu w ramiona?". Otóż mężczyzna, "otrzymując dość łatwo to, po co rękę wyciągnie, nie znajduje pokarmu dla swej utajonej, a tak przyrodzonej i potężnej potrzeby c i e r p i e n i a". Ale to w Paryżu - dodaje pośpiesznie, żeby nie komplikować życia tubylcom - to "przesyt rodzi widocznie takie nikłe tęsknotki idealistyczne". Inaczej Polak: "kiszony żywcem w barchanowej cnocie dawnej Polki, wdzięczny jest dzisiejszej za jej prostotę, koleżeństwo miłosne, za jej szybkość decyzji i wdzięk w zgodzie lub odmowie. Na razie nie chce cierpieć...". Wraca znów do Don Juana, bo wznowiono (w 1930 roku) sztukę Rittnera. Teraz obchodzi go mniej ów uwodziciel, więcej ona, cudza żona, która tak szybko się na "uwiedzenie" zgodziła. Misterium się spłaszczyło. "Hrabia-uwodziciel - to było nieodparte. Dziś tytuły zniesiono, zarówno tytuł hrabiego, jak tytuł uwiedzionej - cóż więc zostało? Kanapa". Między epoką Rittnera (z czasów Franciszka Józefa, 202 ,najghipszego z dworów") a naszą "urodziła się nowa kobieta, która nie idzie do łóżka w czarnej amazonce, ale wprzód dowiaduje się, gdzie jest łazienka i prosi "uwodziciela" o pidżamę". Ściska mu się serce, kiedy ogląda Lekkomyślną siostrę Perzyńskiego. "Faktem jest -pisze - że ilekroć oglądam jaką sztukę z niedawnej bodaj przeszłości, zawsze wychodzę przejęty entuzjazmem dla ewolucji, jaką przebywamy". I znowu nam się wydaje, że ten optymizm jest nadmierny. Gdyby dożył naszych czasów, byłby mógł przekonać się, jak szerokie i głębokie, jak niewyczerpalne jest morze ciemnoty, głupstwa i nienawistnej zaciekłości. Może to dobrze, że to się wszystko ujawniło? Przynajmniej nie łudzimy się, że wszystko idzie ku najlepszemu. Z Ireną Krzywicką zaczęło się od tego, że ta młoda czarnowłosa pani, wówczas początkująca literatka, miała z nim przeprowadzić wywiad. Był dla niej wtedy mitem, kimś na szczycie. Sądziła, że "musi być bardzo stary" - zobaczyła "krzepko zbudowanego mężczyznę, nieco pochylonego w barach do przodu". Szare, migocące złotawymi błyskami oczy. Źle znosił komplementy - opowiadała pani Irena utalentowanej słuchaczce, Agacie Tuszyńskiej (Wyznania gorszyciel-ki) - po słowach "taki wielki pisarz jak pan", spojrzał na nią niechętnie i kwaśno. Upłynął prawie rok od tamtego wywiadu - ona tymczasem urodziła Piotrusia - kiedy zadzwonił Boy, by podziękować za artykuł o nim w "Pologne Litteraire". Głos miał niepiękny, wysoki, może następstwo przebytej choroby (syn sądził, że być może dlatego bywał w towarzystwie milkliwy - nie lubił swojego głosu, zwłaszcza wtedy, kiedy mówił emocjonalnie). To był rok 1928, "najszczęśliwszy rok mojego życia" - zapewnia pani Irena: miała zachwycające dziecko, mąż, Jerzy Krzywicki, syn wielkiego socjologa, zaczął wreszcie porządnie zarabiać (był adwokatem), ,ja pisałam i stawałam się znana i zakochałam się śmiertelnie". Odnowiła garderobę, ścięła włosy zgodnie z modą. "Dopadła mnie miłość i to taka ostateczna, dożywotnia". On miał wtedy 53 lata - ona o 25 lat młodsza. Miotała się przez pewien czas w rozterce - zupełnie jakby czuła to, co Boy napisał o "potrzebie cierpienia". Chodzili na półpiętro do "Ziemiańskiej", tam gdzie przesiadywali młodzi i już sławni skamandryci: Tuwim, Słonimski, Lechoń, Wie-rzyński. Boy zabłaznował, że oni go nie dopuszczają, że liczy na to, że "przy jej pomocy się wśliźnie"; ona to wzięła na serio, dość często, jak 203 wynika z jej własnych opowieści, niektóre boyowskie błazenady przyjmowała serio, nie odczytywała żartu. Ale wystarczyło tego, co do niej docierało, by żyła w zachwyceniu. Czwarte spotkanie - pamięta to dokładnie - to kolacja w eleganckiej restauracji na Nowym Świecie (więc chyba znana nam już "Astoria")- Boy, podniecony towarzystwem młodej ładnej kobiety, brylował. "Miałam uczucie, że wielkimi łykami chłonę całe stulecie kultury polskiej". Przyznaje, że była "oszołomiona, olśniona, zachwycona. A jednocześnie śmieliśmy się bez ustanku, bo ten jego dowcip...". Miał zawsze ogromne powodzemie u kobiet, twierdzi pani Irena, ale ona trafiła na okres, kiedy "uważał, że jest stary, zobojętniały, wypalony. I nagle nowe uczucie wybuchło w nim -trzeba jej wierzyć - z nieoczekiwaną siłą i odmieniło go niemal z dnia na dzień". Przypisywała tej miłości jego wzmożoną w tym okresie aktywność pisarską - udzielmy jej tego prawa. Przytoczmy coś jeszcze z wyznań gorszycielki: "Jego wdzięk był nieodparty i działał zarówno na kobiety, jak na mężczyzn. [...] Było w tym człowieku również coś dziecinnego, coś bezpośredniego, coś bardzo uduchowionego ł zmysłowego jednocześnie". Jeśli jej wierzyć, długo tej miłości nie chciała się poddać. Nie spala, schudła, zmarniała. Jakaś jej przyjaciółka, której zwierzyła się ze swojej rozterki (ale dotyczyło to późniejszego okresu), perswadowała: "To jest tak jak być kochanką króla". Ona właśnie tak to odczuwała: kochała - z wzajemnością - największego pisarza polskiego. Wyjechała do Krynicy, on za nią, i tam - stało się, co musiało się stać. Czy dowiedziała się, że pierwszą miłość swojego życia, z "panienką w białej muślinowej sukience", przeżył w tej samej miejscowości? Od Krynicy - do Krynicy. Kim była dla niego? Dlaczego właśnie ona? Czemu okazało się to takie trwałe? Związek z tą młodą kobietą miał solidniejsze podstawy niż nagły romans, wzajemne zauroczenie. Inteligentna, oczytana, przenikliwa (jej sądy o pisarstwie współczesnych autorów uderzają trafnością) - mogła być partnerką. Lojalna. Na wiele spraw patrzyli podobnie. Wymarzona przystań dla mężczyzny po pięćdziesiątce, zmęczonego przeżytymi rozczarowaniami, zapracowanego po uszy, a zarazem pełnego wigoru twórczego, co ona przyjmowała nie tylko ze zrozumieniem, ale i z dumą. Wciąż od nowa "zdobywał mnie swoim pisaniem". Uzyskał spokój wewnętrzny. Mógł rzucić się w awantury, zaostrzać 204 publicystykę - pewny, że znajdzie jej wsparcie (podobnie jak w domu). Gotowy artykuł nieraz wspólnie omawiali - twierdzi pani Irena -słuchał jej uwag i czasem coś zmieniał, retuszował. Trzeba jej wierzyć: jego bratanek, Władysław Żeleński, opowiada, że również żonie pokazywał artykuły przed drukiem, a potem bez niechęci wysłuchiwał uwag. W recenzji z Cyrana de Bergerac Rostanda cytuje okrzyk poety, że nie, pozwoli zmienić "ani jednego przecinka!" I komentuje: "Ta pycha trąci na milę grafomanem. Wielcy poeci nie bywają tak hardzi". I przypomina Mickiewicza i ingerencje jego przyjaciół, najpierw filomatów, potem tych w Paryżu, no i kompromisy Moliera. "I myślimy sobie, że tak bezkompromisowym (jak Cyrano) może być jedynie człowiek, który nie ma nic do powiedzenia". Co do jej kobiecej lojalności, to wiemy dzisiaj - z jej własnych "wyznań gorszycielki", a także z opublikowanego pikantnego listu do Iwaszkiewicza (o którym może wolała była zapomnieć) - że miała gotowość (nie przestając jego "kochać nad życie"), z ciekawości, dla nowych doświadczeń, dla nieznanego dreszczu - spróbować łóżka z kim innym. Przez cały czas trwało harmonijne małżeństwo z hipertolerancyjnym Jerzym, wraz z regularnym współżyciem fizycznym. "Co tu dużo mówić - wyznaje z łobuzerskim przymrużeniem oka - byłam usatysfakcjonowana". Boy opowiadał jej o swojej miłości do Dagny, o Jadze, nic przed nią nie ukrywał, z wyjątkiem może swoich złudzeń co do Niusi. Skąd te zwierzenia? Nie jest wykluczone, że widział w tej młodej literatce swojego przyszłego biografa. Będzie znać wszystkie jego tajemnice i opisze je ze zrozumieniem i życzliwością. Jeśli tak myślał, to się zawiódł. Ireny Krzy wickiej nie stać było na pracę monograficzną - nie ten temperament. Anegdoty, luźne wspomnienia, eseje nawet - to tak. Niemniej, dała świadectwo cenne, wiarygodne - i za to dzięki. Prawie codziennie, gdzieś koło pierwszej, odwiedzają oboje pół-pięterko w "Ziemiańskiej" i ona nie ukrywa dumy, że przesiaduje ze słynnymi na całą Polskę poetami, z satysfakcją wychwytuje zazdrosne spojrzenia. Dla niego jednak ta codzienna kawa o pierwszej niesie pewne komplikacje. W szkicu Trucizny krytyka (o Sainte-Beuve) wskazuje na trudności z oceną dzieł współczesnych: "O ile przeszłość bywa za daleka, o tyle współczesność jest za bliska. Istnieje nie tylko jako dzieła, ale i jako ludzie. Krytyk obraca się w tym samym środowisku, co jego pacjenci; najczęściej zna ich osobiście, lubi ich 205 lub nie, zna ich życie prywatne, ich wady lub śmiesznostki, zbyt często znajomość ta zawadza mu w ocenie dzieła!". Stąd poufne "trucizny" Sainte- Beuve'a. On sam był uprzejmy, ale - bezkompromisowy. I oni musieli się z tym pogodzić. Nawet podziwianemu Tuwimowi wytknął, że tłumacząc Gogola posłużył się "wiechem". O Wieży Babel Słonim-skiego pisał, że autor "dał dzieło poważne, trochę mętne [Słonimski! właśnie on, który toczył boje z tymi, których nazywał "mętnymi łbami"! - J.H.], nieco naiwne, o wysokich zamierzeniach. [...] alegoria jego chwilami staje się nazbyt oschła, i z drugiej strony niezbyt jasna; przedłużona i rozciągnięta nuży, czasem i szeleści papierem". Kilka zdawkowych komplementów - i znowu narzekanie, na a b s t r a -kcyjność tematu: "nikt w nim nie żyje, jedynie zaś, podobno, żywy człowiek ma moc przemówienia do nas ze sceny". Jak to wyglądało na drugi dzień w "Ziemiańskiej"? Tym bardziej że Witkacy - może przez przekorę - pisał o tej sztuce entuzjastycznie. Następne sztuki Słonimskiego, Murzyn warszawski i Lekarz bezdomny, recenzent przyjął życzliwie, ale nie bez uwag krytycznych. Dopiero Rodzinę pochwalił bez zastrzeżeń. Mariana Hemara Szczęśliwy pech potraktował (w 1935 roku) ostro: "Bo każda farsa - tłumaczył - bodaj najbłahsza, musi być jakoś napisana, musi trzymać się na nogach. Tymczasem tutaj parę lada jak skleconych piosenek łatwo służy za paszport dla trzygodzinnej nieodpowiedzialnej bredni". Recenzent deklaruje: "Piszę to wszystko bez cienia dokuczliwości, ale jako krytyk literacki muszę bronić w teatrze stanu posiadania literatury, a ten stan posiadania jest poważnie zagrożony". I obcuj tu z takim przy stoliku... Ale oni "obcowali" - i czuli się zaszczyceni. Może się wydawać, że teraz, odkąd jest z Ireną, "Iruszką", zmienił się t o n, w jakim pisze o postaciach kobiecych. Nie ma już w recenzjach tej cierpkości, ukrytej goryczy, której dawniej można się było doszukać, teraz wyczuwa się, obok zrozumienia (ono było zawsze), także pewną pobłażliwość - dla przywar, grzeszków, logiki, specyficznych potrzeb - są jakie są i to stanowi o ich uroku. A przede wszystkim jest obrona uczuć - jako sprawy w życiu ludzkim najważniejszej. W Teatrze Polskim - premiera Romea i Julii. Ile atramentu zużyto już na Szekspira - a przecież są w Boyowskiej recenzji rzeczy nowe i własne. Na przykład, że ta poezja "wydobyta jest z głębokiej prawdy, prawdą jest tu sama przesada uczuć. [...] Miłość! - 206 słowo, pojęcie tak spospolitowane, tak nadużyte, że zapomina się niemal o ich głębokiej tajemnicy. A przecież ten tęczowy łuk, rzucony między elementem zwierzęcym a elementem boskim w człowieku, to jest jedna z rzeczy najbardziej osobliwych". Romeo i Julia przemawiają do siebie nieznośnym językiem baroku. "Otóż nasuwa się pytanie, co w tym języku mamy widzieć: zły smak epoki czy też celowo użyty efekt, płynący z głębokiego zrozumienia, ile nieraz literatury wchodzi w formowanie się uczucia..." Tych dwoje w otoczeniu rubasznych hałaburdów, przypuszcza recenzent w olśniewającym - i wciąż nośnym - jasnowidzeniu, "poznało się po... metaforach, niby mieszkańcy innej planety, zbłąkani na padół pomazańcy wątpliwej poezji. Biedne dzieci: nie wiedzą, że same staną się poezją - żywą!". Recenzent zwraca uwagę, że Julia, "wciąż niby nieprzytomna", pamięta o sprawach praktycznych: załatwia... "Ona, młoda dziewczyna, nie może tracić czasu ani głowy: tu idzie o jej życie... [...] jeden pocałunek nauczył to dziecko iluż rzeczy, uczynił z niej kobietę. I jaką kobietę. Cóż za pantera czai się w tej kiciusi!" I jeszcze jedno spostrzeżenie (może i odkrycie) Boya: Idzie mu o to, że zachowanie się starego Kapuleta, ojca Julii, wobec Romea "doprawdy nie zwiastuje tak nieprzejednanej nienawiści! Raczej widzimy, że to ciury wadzą się między sobą. [...] Czy chciał [Szekspir] pokazać, że przeszkoda ta wyrosła raczej w romantycznej wyobraźni kochanków, których miłość potrzebowała zapory, i szukać wszelkiej innej drogi oprócz prostej?" Z "potrzeby cierpienia", o której Mędrzec pisał przy innej okazji? Tak zaczaj teraz podpisywać niektóre felietony: Boy- Mędrzec. "Mędrzec" - nawet przy wiedzy, ile jest w tym żartu -ma sygnalizować przewagę pewnej postawy wobec zjawisk: refleksyjnej, możliwie beznamiętnej. Takiej, w której dominuje tolerancja, wyrozumiały sceptycyzm i wyzbycie się małostkowości. Mędrzec - więc i samowiedza, mimo całej skromności. Od Romea i Julii - do panny Stefy Maliczewskiej (raz jeszcze!). W jakże inny świat nas przeniosło - w trywialny krąg zakreślony ostrym rylcem przez Zapolską. Pomyślmy: mężczyzna, kupujący "miłość" Stefci, stawiający jej warunki, "układający swoje punkty ze Stefą, jest wstrętny..."; ale gdyby ten sam mężczyzna okłamał biedną dziewczynę, "aby ją potem bez skrupułów porzucić, byłby takim sobie "sympatycznym" lekkoduchem, jakich pełno jest w literaturze. [...] 207 Może w samej istocie miłości jest to, aby żyła złudzeniem i kłamstwem, tak jak kwiaty obełgują się po trosze zapachem i barwą?" Usiłuje przejrzeć przyszłość tej pary, gdyby Stefie udało się to, co dla niej najważniejsze: zostać jego ślubną żoną. "Stefa zrzuci maskę. I pan mecenas ujrzy się właścicielem głupiej i pospolitej baby, której się będzie musiał wstydzić, która będzie kładła kabałę i spiskowała przeciw niemu z kucharką, która będzie go nienawidziła za jego wieloletni opór, a pogardzała nim za jego słabość". Bo ta zasługująca na współczucie panna Stefa to "straszne połączenie!": "materiał na kokotkę o burżuazyjnych ideałach i monogamicznych instynktach, czyli stworzona po to, aby być utrapieniem dla siebie i drugich". Przejdźmy do sztuki Baronowa Lenbach Miroslava Krleży. Przełożyła ją Zofia Nałkowska, która przez pewien czas była związana z autorem. Znowu recenzent przygląda się temu, co się dzieje na scenie, jak zdarzeniu z bliskiego mu życia. Irytują go zarzuty pani baronowej wobec kochanka. "Nie kocha jej czy nie dość ją kocha, czy przestał kochać, nie jest taki, jak myślała, że jest, lub chciałaby, aby był, jest po sześciu latach inny niż w początkach miłości - dla niej miłość ta była wszystkim, gdy dla niego była przygodą... Mój Boże, jestem pewny, że w chwili gdy piszę te słowa, pół miliona mężczyzn w Polsce słyszy te same wymówki od pół miliona kobiet. [...] Każdy jest jaki jest, a kocha jak może; takie rewindykacje, takie pieniactwo miłosne ma zawsze coś niecierpliwiącego". Przerzućmy trochę kartek w kalendarzu, by znaleźć się u końca sezonu 1939 roku, recenzent przyjdzie do teatru Malickiej na premierę sztuki Julia kupuje sobie dziecko. Wojna wisi w powietrzu, choć wciąż nie chce się w nią wierzyć - recenzentowi serce się kraje na widok niedoli milionerki. Spod pióra wydobędzie mu się westchnienie: "Niedole bogaczy są dotkliwsze przez to, że mniej mogą liczyć na współczucie". Tragedia - w tej komedii - jest specyficznie kobieca. Mężczyzna godzi się jakoś z tym, że zyskuje wzajemność dzięki majątkowi. "Łysy i brzuchaty dyrektor banku ma na tyle taktu, aby nie zamęczać na dancingu młodej narzeczonej pytaniami, czyby go kochała tak, samo, gdyby był nędzarzem, pastuszkiem, woźnym w banku itp. Ale szczęście kobiety to rzecz o wiele delikatniejsza niż brutalność żądz męskich. [...] Toteż biedna multimilionerka snuje się jak cień z balu na| bal, z rautu na raut, brylanty kapią z niej jak łzy, rubiny jak krew. [...] 208 Nie ma ryzykanta w wielkim stylu, który by jej powiedział: chcę tylko ciebie, bodaj na jedną noc, pluję na twoje miliony, gwiżdżę na twoje brylanty, na twoje konto w banku, na twoją rękę". W takiej formie był recenzent na trzy miesiące przed wojną! I takie skarby współczucia chował w swoim sercu - nawet dla udręczonych milionerek. "Kochać, kochać bez miary - nie ma innego szczęścia..." Skądś to znamy: czy nie powiedziała tego "Markiza", w roku 1912, "usteczkami" Jadwigi Mrozowskiej? Nie, to markiza, owszem, ale całkiem inna, Boy cytuje zwierzenie markizy du Deffand, kiedyś władającej salonem, gdzie ceniło się błyskotki myśli, ale nigdy słowa prawdy się nie słyszało. Teraz, na starość, zgłodniała miłości, zakochana jest, beznadziejnie oczywiście, w angielskim arystokracie, Horacym Walpo-le'u. Wystarczy Boyowi jednego zdania, aby, w szkicu Nieco mitologii, zarysować plastyczny obraz Anglika: "oschły i sceptyczny stary kawaler, obojętny na wdzięki kobiet, egoista, wróg wszelkich wynurzeń i wylewów, poza tym inteligentny, bystry i zyskujący na bliższym poznaniu". Ale nie o niego tu chodzi - o nią, już ociemniałą starą kobietę: "zakochała się w tym Angliku - którego twarzy nie widziała nigdy - jak szalona...". Wywiązała się korespondencja, czasami dla niego bardzo kłopotliwa. "Chcę być twoją maleńką - pisze markiza - jakbym miała trzynaście lat". I to ta kobieta, która - to już Boy - "nigdy nie była ani córką, ani matką, która nie umiała być żoną ani kochanką, ani przyjaciółką". Nie wierzyła nigdy w żadną formę uczucia. I oto komentarz polskiego Mędrca, który ileż mówi o nim samym: "W istocie, jest coś mitologicznego w całej tej przygodzie. Baśń o królewnie skaranej przez wróżkę. Dusza młodej kobiety, w odwet za zbrodnie przeciw miłości, zaklęta w ciało ociemniałej staruszki. Rozkosz, dowcip, nuda - zmarnowane życie, na które spływa nagle objawienie prawdziwych wartości". Napisał to bez osłonek, jako przesłanie dla czytelników obojga płci. To samo, co w wierszu Markiza. Iruszka będzie zadowolona. 14 - Błazen - wielki mąż XVI PIJANE DZIECKO WE MGLE Już wie, kim jest, do czego jest przeznaczony. Większość zmagań zaczęła się - jak zwykle, dość przypadkowo - w owym roku 1928, w którym zdobył miłość Ireny, więc nie ma się co dziwić, że ona, po kobiecemu, przypisała sobie pewną część inspiracji. Jeszcze trzy lata wcześniej, omawiając Żeglarza Jerzego Szaniawskiego, który zrobił na nim wrażenie, pisał: "Jesteśmy krajem najbardziej załganym na świecie. Cała nasza przeszłość, cała teraźniejszość, można rzec cała Polska są po trosze jednym wielkim "kapitanem Nutem"... [Mityczny, fałszywy przy tym bohater w sztuce - J.H.]. [...] Swojego czasu prześladowała mnie myśl, aby rozwinąć agitację dla założenia wielkiej Ligi Odełgania Polski. Ale obejrzałem się nago w lustrze, zmierzyłem wzrokiem me wątłe ramiona i opuściłem je smutno z westchnieniem. - Nie dasz rady...". (Dzisiaj Żeglarz nie robi już tego wrażenia. Nie dlatego, że sztuka ujawniła jakieś słabizny - nadal jest to tekst świetnie napisany - tylko że zanadto się p r z y b l i ż y ł a, nie zaskakuje, jej prawdy stały się banalne. Za dużo mieliśmy do czynienia z bohaterami-niebohaterami, których trzeba było czcić, mimo powszechnych wątpliwości). Jak widzi swoją własną rolę, Boy-Żeleński napisał w Liście otwartym do pani Izy Moszczeńskiej z "Kuriera Warszawskiego". Ten list -odpowiedź na ostry artykuł Przedwojenne matki, atakujący go ("obraza, obrzydzenie, żakowskie kpiny") za "poniżanie Matki Polki" w recenzji ze sztuki Tamten Zapolskiej - to najbardziej wyrafinowana, można rzec podstępna, polemika, jaką można sobie wyobrazić. Boy uwodzi swoją nieprzyjaciółkę, szepcze jej coś na ucho, namawia, aby się z nim pogodziła i - powiedziawszy swoje ("bo pogodziliśmy się, prawda?") - 210 kończy czule: "Dobranoc Pani, Pani Iziu". (Nie wiedział wtedy -dowiedział się kilka lat później, kiedy życzliwy czytelnik przysłał mu pismo "Odrodzenie" z 1906 roku - że w swoim czasie była autorką bezkompromisowych artykułów... antyklerykalnych i to o takiej ostrości, że on sam zawahałby się może podpisać je swoim nazwiskiem. Taki, widać, pani "Izia" miała charakter!...). Powiedział swoje: "Droga Pani Izo, nie przejmuję się zbytnio obelgami. Przeciwnie, kiedy dłuższy czas upłynie, a nic na mnie nie spadnie, zaczynam się niepokoić, że się już zużyłem, że staję się narodowi niepotrzebny. A, przeciwnie, kiedy mi wymyślają - mówi, drażniąc świadomie wciąż rosnące kręgi wrogów - nabieram otuchy". I teraz, już poważnie, o tym, co ma do spełnienia: "Bo to jest właśnie moja rola. Być antydotem na wasze uroczyste blagi. Być bodaj dawnym błaznem, dzięki któremu lud łatwiej znosił kosztowną nicość królewskiej purchawki". Pokpiwa z bigoterii jej pisma: "Oprócz wierszowego każdy współpracownik ma tam chyba jeszcze osobną renumerację za szaty, które przynajmniej raz na tydzień rozdziera. Szkoda sukienek, Pani Iziu!". Co do niego, to musi jej wyznać (na ucho, oczywiście), że pisze dla ludzi inteligentnych. I znajduje w Polsce takich czytelników. Dlatego zirytował go pan S.H. z żydowskiego "Naszego Przeglądu": "Żydzi powinni być inteligentni, to ich racja bytu". Wraca do swojej roli - to tekst, którego biograf nie ma prawa opuścić, bo widać już tu - nareszcie! - siłę pisarza, jego determinację i świadomość własnego znaczenia. "Igrać z najbardziej uświęconymi pojęciami, z najbardziej czcigodnymi uczuciami, próbować ich siły i szczerości, rozkładać je odczynnikiem śmiechu, prowokować obłudne oburzenia, demaskujące dyskusje, wpuszczać powietrze, ośmielać do myślenia, iżby pośród walących się bałwanów zostało to, co naprawdę szanowne - oto zadanie, które chciałbym spełniać wedle sił moich". Inteligentnych czytelników znalazł także pomiędzy lekceważonymi polonistami. Profesor Manfred Kridl zwrócił się do niego, by napisał przedmowę do przygotowywanego wydania Dzieł Mickiewicza. Profesor wyznał później, że miał nadzieję, że wyniknie dzięki nazwisku Boya awantura i zrobi się koło Mickiewicza trochę szumu. Profesor nie zawiódł się. Powstał szkic Mickiewicz a my, który rozpalił namiętności. "Zaproszono mnie, abym napisał słowo wstępne 211 do wydania Dzid Mickiewicza. Zdziwiłem się. Czytelnik zdziwi się zapewne również. Ja o Mickiewiczu, dlaczego, skąd? Boy-dyletant, Boy-cynik, ani specjalista, ani polonista, ani profesor, ani mistyk, w ogóle nic". Tak to się zaczyna. W układzie słów, w igraniu pytaniami, jest coś, co odbieramy słuchem - niby etiudę muzyczną. Wspaniała palcówka w tonacji dur. Na pytanie trzeba odpowiedzieć - pisarz poszerza klawiaturę. "Jest w tym może symptom: znaczyłoby to może, że stosunek nasz do naszych największych pisarzy znajduje się w okresie przesilenia; a wiadomo, że w momentach niebezpieczeństw czyni się koncesje, powołuje się do głosu lud. Tak to sobie tłumaczę; i nie w innym charakterze, ale jako najskromniejszy z ludu czytelników, zarazem namiętny czciciel poety, ośmielam się tych kilka uwag skreślić". Co miał do powiedzenia ów "najskromniejszy z ludu czytelników"? Bardzo wiele - zwłaszcza, jeśli weźmie się pod uwagę, w co ubierano wówczas Mickiewicza. Ta przedmowa to nie jest jakieś wyważone studium, ale właśnie garść uwag, namiętnych - jak było do przewidzenia - zuchwałych, nie w Mickiewicza godzących. Więc przede wszystkim szkoła: raz jeszcze o tym, jak natrętna dydaktyka odpycha od poezji. Niestety, "u nas szkoła nie kończy się w szkole. Klątwa dydaktyzmu ciąży nad wszystkim, okrawa życie". Dalej - życiorys. Ponieważ Mickiewicz wszedł w grono świętych polskich - jak Kościuszko, jak książę Józef - pisze się o nim w "mętno-żywoto-świątecznym stylu". Ukrywa się fakty z jego życia, nie cytuje się niektórych listów, które mogłyby pokalać świętość. Jest to podejście fałszywe, bo "tajemnica geniuszu tkwi w czym innym niż w konwencjonalnej doskonałości". Raczej należy podziwiać "tę pasję ducha łamiącego się, przedzierającego się przez ciemności ponad jego własną miarę. [...] Żywot pisarza to księga, która zawsze działa budująco, ale niekoniecznie przez same swoje cnoty". Drażni Boy tradycjonalistów, kreśląc - w nowy sposób - drogę życiową Mickiewicza. Najpierw, na Litwie, pochłaniał poetę romantyczny "problem własnego ja". "Marzy o wyjeździe za granicę, o poznaniu obcych ziem. Sprawa filomatów - i więzienie, niesrogie zresztą, w którym "odzyskał wesołość"". Dalej: Rosja, wygnanie - "raczej wyzwolenie: nowy szerszy świat. [...] Salony, miłostki". Przyjaźni się z Rosjanami, "o co strofują go filomaci, wywołując dość cierpką 212 odprawę poety". Wyjeżdża za granicę. Berlin, Drezno, Szwajcaria ("nigdy, więc nigdy z tobą rozstać się nie mogę..."), Rzym i nowy romans, trochę letni. I naraz - powstanie listopadowe: "spadło mu jak dachówka na głowę". W powstaniu nie był. "Przechodzi piekło wewnętrzne, jest bliski samobójstwa". Drezno - i Dziadów część III. To "Warszawa powstała, Polska się skrwawiła, ale despotyzm poezji przeniósł serce narodu do Wilna, gdzie - słowa Boya - młode litewskie dryblasy piły mleko, harcowały po łące i odmawiały litanie do Tomasza Zana". Paryż, Pan Tadeusz, a później małżeństwo, dzieci, i wreszcie zasmucający okres towianizmu, który wtedy, w 1928 roku, kiedy Boy przedmowę pisał, wciąż jeszcze wśród uczonych egzegetów miał swoich wyznawców, o czym trzeba pamiętać. Boy nie ma dla Towiań-skiego względów, a żywi wiele podejrzeń. W najlepszym wypadku - "Towiański był naszym znachorem". Cytuje listy Mickiewicza do "Mistrza", zżymając się, że są "straszliwe". "Lepiej wyszedł na towia-nizmie Słowacki - zauważa. - Bo on przeczarowywał wszystko na poezję". Mickiewicz - "ślepa siła wybuchająca niespodzianie, na wpół świadoma siebie" - przestał być poetą. Nie jest naszym zadaniem, by opowiadać skrupulatnie, chociaż za Boyem, żywot mickiewiczowski. (Nie ma w tej przedmowie jeszcze Ksawery Dejbel i rozmaitych rodzinnych powikłań, wypłyną one w późniejszej polemice). Tym bardziej że autor przedmowy nie ma zamiaru trzymać się chronologii i rzeczywiście rozrzuca swoje uwagi. Na przykład tę, wówczas bardzo świeżą, że uczyniono z Mickiewicza "rodzaj "trzeciego maja" przeciw pierwszemu majowi, sztandar przeciw socjalistom. Mickiewicz - to była tradycja, kontusz, wiara, ład i porządek. To była "reakcja". Ale pomału zaczęli się pod niego podbierać socjaliści i mówić: "On jest nasz" i też pielgrzymować pod jego pomnik". To chyba w przewidywaniu burzy, która go czeka, stwierdza: "Biada literaturze, gdy przestaje budzić namiętności. Ci, co "bluźnią", to są lepsi czytelnicy niż ci, co pielgrzymują do krypty". Ale też "żadna siła nie sprawi, aby dzisiejszy widz odczuł tak samo "Widzenie księdza Piotra", jak je odczuwał, dajmy na to, ów "Królewiak", który z bijącym sercem w Krakowie oglądał przed wojną Dziady". No 213 i jeszcze ta Maryla, kobieta w życiu poety. "Kto się w Polsce kochał kiedy? Chyba biskup Krasicki - drażnił Boy - ale gdzieś pokąt-nie, w każdym razie tym się nie chwalił". Przerzućmy kilka stron -i znowu autor wraca do tego przełomu, który sprawiła pani Puttkame-rowa - nie, nie tylko w życiu Mickiewicza, ale w całej polskiej literaturze. "Do dziś dnia Mickiewicz jest naszym pierwszym amantem, jest bohaterskim tenorem opery miłości". Panna wyszła za mąż - młodzieniec cierpiał; "i w tej męce serdecznej z wyrostka stał się mężczyzną". I nie przestaje się w niej kochać. A ona? Pisze do niego listy - po francusku. Jakże świadoma: "Gdyby trzeba było tylko mojej miłości dla twego szczęścia, byłbyś aż nadto szczęśliwy". Dobrze wie, że jemu, poecie, trzeba czegoś więcej. Boy: "Oto pierwszy cud życia Mickiewicza: wszedł w ramiona kobiety dudkiem, filomatą, a wyszedł z nich człowiekiem, poetą". I wszystko wydaje się autorowi tych zuchwałości paradoksem. "Paradoksem jest powstanie tego tyrana, tego opętańca z naszej miękkiej gleby; paradoksem kombinacja rasowa tego wcielenia polskości [...]; paradoksem przerażający chłód i zimno, wiejące od tego, który był dla narodu ciepłem i słońcem..." W gimnazjum - poza wykuwaniem na pamięć rozmaitych koncertów z Pana Tadeusza - Wojskiego na rogu, Jankiela na cymbałach - należało zapamiętać, że w ostatniej księdze Tadeusz zamienił chłopom pańszczyznę na czynsz, uczynił ich ludźmi wolnymi, no i że wszystko to kończy się hasłem "Kochajmy się!". W tym optymistycznym ferworze trzeba było zapomnieć, że to malownicze polskie wojsko zamarzało później w śniegach pod Smoleńskiem, tonęło w Berezy-nie. Baśń o lepszej Polsce - takiej, jaka powinna była powstać. Autor przedmowy odsuwa tę dydaktykę na bok: "Dajcie wy się wypchać, moi drodzy, obywatelstwem Tadeusza i niewinnością Zosi, ale są w tym Panu Tadeuszu cuda języka, symfonie dźwięków takie, że, gdziekolwiek je posłyszeć, bodaj na głupim popisie szkoły dramatycznej, coś ściska w gardle. Trzeba być fizycznie wrażliwym na poezję, aby to odczuć, a to jest może jedyny prawdziwy do niej stosunek". Na końcu, skoro go wezwano, przedstawia swoje "skromne propozycje". Przede wszystkim - zwrócić, "bodaj na jakiś czas, Mickiewicza literaturze". Następnie: "Zburzyć wszystkie pomniki Mickiewicza, odlać z nich wielką armatę i nabić w nią pewną ilość jego 214 komentatorów". I oczywiście: "Odełgać życie Mickiewicza... pod kątem istotnej prawdy". A wreszcie: "Napisać na nowo ten wzruszający i patetyczny żywot, w którym poeta przez namiętności, upadki i mękę, błądząc i kajając się, szedł do świętości. Amen". Nie napisał tego żywota. Nie siebie miał na myśli. Zrodziła się książka Brązownicy, ale jakby mimochodem, trochę z poszukiwania prawdy, bardziej jako polemika z atakami. Jego przedmowa rozwścieczyła tradycjonalistów (żeby się o nich wyrazić najdelikatniej). "Jedno pismo fałszuje cytaty - relacjonuje atakowany Boy - drugie powtarza już sfałszowane i wyciąga z nich wnioski, trzecie Izy, czwarte przy-chwala obelgom, piąte streszcza, pierwsze znów cytuje piąte, i tak w kółko". Ktoś, kto zresztą przechwala się, że nie czytał przedmowy, na podstawie fałszywego cytatu wykrzykuje w "Głosie Narodu": "należałoby Boya wyrżnąć w pysk i skierować do niego wszystkie te epitety, jakie Kmicic skierował do pułkownika Kuklinowskiego [...]: -Ty rzezimieszku! ty podłoto! ty panie Szelmowski z Szelmowa! ty kutergębo! ty niewolniku!". A Miłaszewski zachwyca się tym i dopowiada: "Lekceważę nie spełnione groźby...". Boy zauważył chłodno, że Miłaszewski byłby dla niego łaskawszy, "gdyby bardziej mi się podobały jego sztuki". Wkrótce potem ubawił, jak powiada, Warszawę, "cytując stary felieton tzw. ojca Miłaszewskiego, w którym wysławia Boya za to, że "iskrzącym się dowcipem wypala bigoterię, zarówno patriotyczną, jak pseudoreligijną..."". Na razie musi ochłonąć "po zamęcie, jaki ma w głowie" po przeczytaniu rozmaitych sądów: gdy na przykład Karol Irzykowski uważa, że przedmowa jest "za mądra, za rewolucyjna", to ktoś inny orzeka, że jest "wywalaniem otwartych drzwi". "Czy jest za mądra, nie moją rzeczą sądzić; ale z krzyku, jaki się koło tych "drzwi" uczynił, nie zdaje mi się, aby były bardzo otwarte..." Burza, oczekiwana przez profesora Kridla, spowodowana została właściwie tym, że - według słów Boya - "istnieją u nas dwie wiedze: jedna urzędowa, druga prywatna, przekazywana sobie między fachowcami". I że autor przedmowy tę dwoistość ujawnił. Gdyby szeptał, jak inni, na ucho, awantury by nie było. Naród potrzebuje pomników, a Boy je burzy. Nie rozumie Mickiewicza, jego "pątniczej ścieżki ku świętości", pisze uczony mickiewiczolog. Tak jakby o to chodziło, o kreowanie świętości, a nie o poezję - o to, że wątpliwa świętość 215 zdusiła poetę. Boy też napomyka o świętości, ale ma na myśli nie prymitywne podporządkowanie się szarlatanowi, tylko pełne rozterek życie. O Towiańskim wyraża się bez ogródek: "Biorąc po prostu, ten apostoł, tak chętnie uciekający się do pomocy rosyjskiej policji, pastwiący się, dzięki swoim wpływom, nad biednym introligatorem czy woźnicą, wydaje mi się z tych relacyj szczególnym bydlakiem; i oto każą go nam wielbić za to, podziwiać jego "służbę bliźniemu"! Nie wiadomo, czy śmiać się, czy ryczeć z wściekłości nad tym ogłupianiem biednej polskiej ziemi...". Dzisiaj Boyowscy Brązownicy nie są lekturą szczególnie atrakcyjną. A to dlatego, że ich prawdy upowszechniły się. Ta namiętna obrona Mickiewicza prawdziwego nie ma takich walorów beletrystycznych, jak, powiedzmy, Znaszli ten kraj, czy - także polemiczne, ale prowadzone jakby w lżejszym tonie - Obrachunki fredrowskie. Niemniej, książka to doniosła, w jakimś sensie przełomowa. Coś zmieniła - nie tylko w mickiewiczologii. Łgarze zostali przyłapani. Hagiografowie zmuszeni do liczenia się z rzeczywistością - i z faktami. Nikomu nie przyjdzie dziś do głowy ukrywać istnienia Ksawery Dejbel w życiu poety, powikłań rodzinnych, ignorować wątpliwości (co najmniej) tyczących Towiańskiego i towianizmu. Pisze się o tych sprawach sporo i trzeźwo. A Mickiewicz na tym nic nie stracił. W późniejszych latach Boy-Żeleński zajął się, na łamach "Wiadomości Literackich", tajemnicą śmierci Mickiewicza. Czy Mickiewicz został otruty? Jeśli tak - to przez kogo? Dlaczego? Rozesłał coś w rodzaju, jak to nazwał, "listu gończego". W rezultacie - nic się nie wyjaśniło, odezwali się, jak zwykle, maniacy, nasłuchał się trochę inwektyw. Poniósł go temperament dziennikarski (do którego się chętnie przyznawał), może specyficzne poczucie obowiązku. Kampania ta, która na szczęście trwała krótko - urwała się "z braku materiału dowodowego" - z Brązownikami się właściwie nie łączy. W tym samym roku 1928, w którym napisał przedmowę do Dzieł Mickiewicza, zajął się - spełniając niepisany testament matki - spuścizną i osobowością Narcyzy Żmichowskiej. Z okazji dziesięciolecia niepodległości otrzymał - wraz z Irzykowskim i Borowym - nagrodę Polskiego Towarzystwa Wydawniczego. Prawie równocześnie - potępienie, w specjalnym oświadczeniu, Towarzystwa im. Piotra Skargi. Młodzi koledzy z Polskiego Towarzystwa Literackiego uczcili go "ju- 216 bileuszową" kolacją (pretekstem stało się dwudziestolecie Słówek), dowcipnie i poetycko przemawiali Lechoń i Tuwim, Boy zaś, autor wiersza wyśmiewającego "krakowski jubileusz", teraz, "skruszony", ubolewał nad swoją ówczesną niedojrzałością i kończył, jak wszyscy jubilaci, staroświeckim "Bóg zapłać". Ogromną satysfakcję sprawił mu, jak się wydaje, nadesłany z Gorzenia Górnego (i opublikowany) wiersz Emila Zegadłowicza - przede wszystkim dlatego, że autor, niedawno temu "niszczony" przez Boya za przekład Fausta Goethego, nie odpłacił niechęcią, nie przyłączył się do wrogów, lecz, przeciwnie, kończy swój poemacik dwuwierszem: "Pragnę, byś miłowanej rzekł kiedyś niewieście, / że w cieniu gór jest serce, które ciebie kocha". I jeszcze felieton Więcej ciepła, który sam Boy uważa za bardzo ważny - jako eksperyment, badanie "opinii publicznej". Boy pochwalił niedawno działalność biblioteczną Monopolu Spirytusowego i zwierzył się, że dostał za to w prezencie dwadzieścia butelek "potrójnie oczyszczonej". Wie, że niejeden zgorszył się. "Nie wiem tylko czym: czy tym, że dostałem, czy żem napisał. Otóż przyznaję się, że ogłosiłem to umyślnie". Chciał przełamać lody między artystami a społeczeństwem, wskazać, że "pisarzom można dawać drobne podarki, jak miłej kobiecie daje się bombonierkę albo sznur pereł". Więcej: w dzisiejszych czasach, kiedy "dziesięcina stała się przeżytkiem, można by ją przenieść na kapłanów sztuki. [•••] Bijecie wieprza, poślijcie ulubionemu autorowi kiełbasę; przędziecie wełnę, poślijcie sztuczkę szewiotu na garnitur". Żart miesza się tu z roztrząsa-niami serio. Jeśli ktoś płaci pięć złotych za książkę - to za co płaci? "Za druk, za papier, za fatygę księgarza, płaci wreszcie za tych parę godzin zabitego czasu, które książka mu daje". I Boy stawia pytanie: "A jeśli mu da coś więcej? Jeśli mu da chwilę prawdziwej rozkoszy? Jeśli zaważy na jego życiu? Czy i to zapłacił owymi pięciu złotymi?" Czytelnik staje się wtedy dłużnikiem autora. "Więc kiedy bije wieprza niech etc.". I jeszcze jedna myśl: "Kiedy pisarz odkłada pióro, bo jest zmęczony... czy przestał być sobą?" Co robi? "Promieniuje". Pisarzowi zostaje kawiarnia - "znowu w swoim kółku". A przecież mógłby się udzielać. I przychodzi mu pomysł ogłoszenia: "Poeta XY rozmawia po 50 zł godzina. Komplety taniej". Kończy ten eksperymentalny felieton wyzwaniem: "Skrupuły? Pisarz jest człowiekiem - omal nie powie- 217 działbym mężczyzną - publicznym; skrupuły byłyby u niego równie nie na miejscu, jak u kobiety zaszczyconej tym godłem". Zastrzega się: "Co do mnie, rzucam tę myśl bezinteresownie. Sam nie wziąłbym niżej stu złotych, bo jestem bardzo zajęty. A stu nikt nie da, prawda?". Teraz czekał. Niedługo, jak nam to opowiada w następnym felietonie Moje świętopietrze: "Pierwszego dnia służąca pytała się, czy to moje imieniny, następnych dni myślała, że świat zwariował. Kwiaty, paczki, listy..." Felieton podaje dokładny spis prezentów i od kogo (dziesięć punktów). Adam, były przyjaciel, złośliwie wypomina, że Tadeusz w sprytny sposób załatwił sobie święta na koszt czytelników. To nieprawda. Felieton ukrywa pewne rozczarowanie. Odzew był, w gruncie rzeczy, nie tak wielki, jak na niezwykłą popularność pisarza. Wśród prezentów było kilka od bliskich znajomych. O rozmowę za "sto złotych godzina" nikt się nie dobijał. Powody, oczywiście, były rozmaite - wśród nich nieśmiałość czy niemrawość wielbicieli, a przede wszystkim ubóstwo prawdziwych czytelników. Bo jeszcze nie kryzys. O tym, że za deklaracjami czytelniczymi niekoniecznie idą czyny, miał się pisarz przekonać wkrótce, kiedy przystąpił raz jeszcze do reaktywowania Biblioteki Boya. Wciąż jesteśmy w szczęśliwym roku 1928. Jesienią napisał recenzję z Kwadratury koła Katajewa, o dwóch młodych małżeństwach rosyjskich, które po pewnym czasie przekonały się, że właściwie kochają się "na krzyż", łatwo się rozwiodły i ponownie, już bez pomyłki życiowej (miejmy nadzieję), się pobrały. Sztuka poruszyła lawinę myśli i poprzez kolejne polemiki (Biedne prababki, Rozerwalna nierozerwalność etc.) doprowadziła do Dziewic konsystorskich. Książeczka ta miała kilka wydarł, "było trochę cichego uznania, a dużo głośnych oburzeń", "dostąpiła - wiem to poufnie - tego zaszczytu, że zainteresował się nią Watykan. Byłem tym wszystkim trochę zdziwiony - wyznaje naiwnie autor. - Bo przecież książeczka nie zawierała absolutnie nic, o czym by nie wiedzieli wszyscy...". Od łyczka do rzemyczka - jak zwykł mawiać Boy. Od spraw rozwodowych (wiedział, co się dzieje w komisji kodyfikacyjnej dzięki pewnemu staremu przyjacielowi, a także bratankowi, który stawiał pierwsze kroki w prokuraturze) - do spraw świadomego macierzyństwa. I karalności za przerywanie ciąży ("Największa zbrodnia prawa karnego"). Tak powstało przesławne Piekło kobiet, które osiągnęło w krótkim czasie trzy wydania. Był widać najwyższy czas. (Warto chyba zaznaczyć, że większość tych reformatorskich felietonów publikował w prorządowym "Kurierze Porannym", popierali go piłsudczy-cy - dziś nieopatrznie wysławiani przez potwarców Boya). Jako dawny lekarz i człowiek o temperamencie społecznikowskim (choć odżegnywał się od tego), wydał broszurę Jak skończyć z piekłem kobiet (w której mówi się wyłącznie o świadomym macierzyństwie, o zapobieganiu niechcianej ciąży, Boy sygnalizował też odkrycie "kalendarzyka" przez japońskiego lekarza dr. Ogino - wbrew potwarcom, nigdy nie propagował przerywania ciąży, które uznawał za własną, dramatyczną właściwie, decyzję kobiety!), brał udział w zakładaniu poradni, powstała z inicjatywy jego zwolenników Liga Reformy Obyczajów, z której prezesury honorowej później, najwyraźniej ochłódłszy do osobistego działania, się wycofał. Oddźwięk - przynajmniej ten oficjalny - był nikły. "Może to ja nie rozumiem naszego społeczeństwa? -zadał sobie pytanie recenzując Radziwiłła Panie Kochanku Kraszewskiego. - W kraju, gdzie nawet otwarcie wystawy Picassa i Kislinga nie może się obyć bez urzędowej asysty kardynała i paru biskupów, tam i Radziwiłł Panie Kochanku jest po trosze u siebie w domu..." Pisze o tej sztuce - wystawionej w tym samym czasie, w którym ukazały się Dziewice konsystorskie - ze wzburzeniem. Ciągła świadomość, że "ten wieprz, ten bufon, ten rozkapryszony bałwan" miał wpływ na losy kraju, "prowadził swoją - Boże, zmiłuj się! - politykę", a także "nadawał ton masie szlacheckiej" - "od tej świadomości robi nam się w ustach dziwnie cierpko, najfantazyjniejsze łgarstwa książęce nie mogą z nas wymusić uśmiechu". Zdumiewa się nad zmiennością percepcji: "I pomyśleć, że ja tę sztukę dzieckiem jeszcze oglądałem w krakowskim teatrze w czasie gościny Rapackiego jako repertuar "patriotyczny", wówczas niemal utożsamiony z "kontuszowym"!". Ci, co nie lubią rewidować swoich przywiązań, mogli się czuć tą recenzją dotknięci. Kolejne polemiki i utarczki doprowadziły do tomu pod zadzior-nym tytułem Nasi okupanci. Autor zaopatrzył go słowem wstępnym: "Każdemu prawie w Polsce dziś wiadomo, że zjawił się antychryst, noszący miano Tadeusz Żeleński, a pseudonim Boy. Wyklinają go z ambon, wypisują o nim niestworzone rzeczy w różnych mniej lub 218 219 więcej świątobliwych pismach i pisemkach. [...] Równocześnie Sodali-cja Pań w Krakowie odprawia zbiorowe modły "o nawrócenie się Boya"". To słowo odautorskie warte jest dalszego cytowania, ponieważ bardzo celnie wyręcza biografa. "Skąd się to wszystko wzięło? Z paru moich wystąpień w prasie. Antyreligijnych, bezbożnych? Ani trochę. W tych sprawach w ogóle nie zabieram głosu. [...] Poszło o sprawy świeckie. Bardzo nad tym boleję, ale cóż począć, że gdziekolwiek wyłoni się paląca kwestia, w której ludzie głowią się i radzą, co czynić, aby na świecie było trochę lżej i trochę jaśniej, natychmiast wysuwa się złowroga czarna ręka i rozlega się grzmiący głos: - Nie pozwalamy! Nie wolno wam nic zmienić, nic poprawić..." Zważmy ton - bo w tym konflikcie ton jest bardzo ważny. Boya wzburzał - pisał o tym dosadnie - władczy ton hierarchii; hierarchię wzburzał bezkompromisowy, często drwiący ton Boya. Kiedy czytał list prymasa Hlonda, atakujący komisję kodyfikacyjną, radzącą nad nową ustawą małżeńską, miał "wrażenie, że to mówi przedstawiciel obcego mocarstwa... przemawiający tonem władcy" (stąd tytuł tomu). Językiem tym, można z ulgą stwierdzić, najwyżsi hierarchowie dziś już się nie posługują - coś się jednak zmieniło. Boy cytuje: "Już z okazji ostatniego święta papieskiego - pisze ks. prymas - napiętnowałem niesłychany projekt ustawy o małżeństwie jako zamach... jako zuchwałą próbę... wydania rodziny na bezeceństwa bolszewizmu... Komisja kodyfikacyjna ośmieliła się jednak zlekceważyć... Nie można dość stanowczo odeprzeć tych haniebnych zakusów...". Drwiący ton Boya: "Mimo całego autorytetu tych specjalistów od interpretowania życzeń Stwórcy wszechrzeczy, nie mogę uwierzyć, aby wola boża miała być zawsze i wszędzie układna wobec bogaczy, a bezlitosna dla biedaków; aby osłaniała swym płaszczem kłamstwo, okrucieństwo i chciwość". "Należy przyznać - stwierdza Andrzej Stawar w swoim eseistycznym dziele o Boyu - że żaden pisarz owego czasu nie przemawiał do kleru językiem tak ostrym". I tłumaczy to tak: "Przemawia tu przez Boya zbudzony gniew człowieka o nowoczesnym poczuciu państwowym". Przy czym chodzi tu o człowieka, pozwolę sobie dodać, który czuje się pełnoprawnym współgospodarzem odzyskanego kraju. On, Żeleński z Żelanki, z rodu o czterechsetletniej tradycji ziemiańskiej, a od strony matki z patrycjatu miejskiego, jest Polakiem bez obciążeń, bez kompleksów, czuje się w nim ogromną pewność siebie, której - 220 doprowadźmy tę myśl do końca - nie mogli w tym stopniu mieć jego zakompleksieni młodzi przyjaciele z "Wiadomości Literackich". Jakby na boku tej batalii, w którą on, literat przywiązany do zawodu, raczej dał się wciągnąć niż uznawał ją za cel swojego pisarstwa, opublikował w "Kurierze Porannym" dwa felietony na tematy zbliżone. Jeden, Rozmyślania przed popielcem, dotyczył religii w szkole, oparty na własnych doświadczeniach, z konkluzją: "To pewna, że religii nie dała szkoła nikomu, odebrała ją niejednemu". Drugi, Rozmyślania wielkopostne, zaczyna się od stwierdzenia, które równa się wydaniu bitwy: "Ofensywa klerykalizmu (niewiele mającego wspólnego z religią) na wszystkie dziedziny życia staje się tak gwałtowna, że danie jej odporu stanowi w obecnej chwili jedną z najważniejszych pozycji w kształtowaniu naszej przyszłości". (Czy trzeba dodać, że, na zewnątrz przynajmniej, był w swojej aktywności całkowicie osamotniony?) Kiedy jednak rozważa przyczyny "błędów i wypaczeń" kleru wobec zwykłego życia, widzi je - w celibacie. Przecież większość księży - to "mężczyźni jak inni". I taki mężczyzna "skazany jest przez całe życie na sytuacje nieprawidłowe". I ktoś taki "chce gwałtem być dyktatorem w sferze, która absolutnie przekracza jego kompetencję!" Ktoś może się zdziwić, po co on w ogóle tę sprawę porusza. "Cóż ten Boy ma pretensję reformować Kościół! Czemu nie? - pada typowo Boyowska odpowiedź. - Czasem Bóg mizernego człowieka czyni narzędziem wielkich rzeczy". Ile się w tej jego kampanii ujawnia optymizmu! Jaka wiara w siłę słowa, w logikę argumentów!... Mimo całego sarkazmu, chwilami gniewu, czuje się ufność (od której jakże jesteśmy dzisiaj daleko), że wystarczy coś opisać, nazwać, przemówić do przekonania - by rzecz załatwić. "Ostatecznie, pisze, jesteśmy dziś - pod każdym względem - w zaraniu nowego życia. Rewidujemy wszystko, wszystko musimy tworzyć na nowo. Nie widzę powodu, czemu by się społeczeństwo nie miało wypowiedzieć w tej sprawie". I tak oto zwraca się, w sanacyjnym "Kurierze Porannym", do hierarchii: "Godność kapłańską czcimy, modlić się za was możemy, ale - rządzić wam Polską nie damy. To sobie wyperswadujcie". Pijane dziecko we mgle... Raz po raz wymykają mu się spod pióra słowa bardzo serio, jakby zapomniał o przywdziewanym tak chętnie kostiumie błazna, słowa na miarę pisarskiego credo. Na przykład te z felietonu Nieco 221 pedagogii z roku 1930 (nie włączył go do Naszych okupantów, ukazał się w tomie Zmysły... zmysły...): "Nie ma większego wroga szczęścia ludzkiego na ziemi niż owa jakaś zdumiewająca bezmyślność, przywiązująca się fanatycznie do rzeczy dawnych, choćby najmniej odpowiadających obecnej rzeczywistości. Dlatego też nie ma ważniejszego zadania dla pisarzy, niż rozbijać te skostniałe kompleksy pojęć, rewidować je nieustannie i wciąż podważać tak zwaną moralność. Mówię "tak zwaną", bo z istotną moralnością nie ma ona nic wspólnego. Moralność to jest gojenie krzywd, ucisku i nieszczęść, to jest ład społeczny, a nie bezład, jaki powstaje między formułkami a życiem. Nie ma nic niemoralniejszego niż wtłaczanie życia w formy, w których ono pomieścić się nie może i poza które wszystkimi szczelinami pryska". Irena, atakowana niewybrednie za swoją kobiecą publicystykę, zrezygnowała z abonamentu agencji wycinków i namawiała Boya, by zrobił to samo. Ale on nie chciał. Zupełnie tak, jakby te wymyślania podniecały go, któremu to uczuciu dał zresztą wyraz w przewrotnym wspomnieniu o młodzieńczej miłości, kiedy to poirytowana pani wymyślała mu, że ją kompromituje, a on, idąc obok niej, łykał to z rozkoszą, chciał, żeby to trwało, i błagał w duchu: "jeszcze... jeszcze..." W Rozmyślaniach wielkopostnych cytuje bezimienny list z wyzwiskami: "...czyni Pan (a jednak duże P!) na wszystkich wrażenie nierogatego zwierzęcia czworonożnego, które lubi tarzać się w błocie... [...] wszyscy uważają Pana za wariata". I jeszcze: "Nie jest Pan Polakiem!!! Jest Pan najemnikiem Rosji, płatnym za swoją zgubną i niszczącą działalność na terenie Polski. Bądź dalej chamem, ateistą, ale nie ucz tego innych: jesteś głupi (jak osioł!), ale nie przelewaj swojej głupoty w umysły innych ludzi...". Bywały i listy z wyrazami poparcia - od nauczycieli, lekarzy, zdarzało się, że, poufnie, i od księży. Bo byli wśród nich i tacy - nigdy nie dowiemy się ilu - którzy Boyowi przyznawali rację, ale - milczeli. W czerwcu 1991 roku, w lokalu Pen Clubu na Krakowskim Przedmieściu, poznałem księdza profesora Janusza Pasierba, poetę. W pewnej chwili, trochę żeby się z nim podroczyć, a trochę ciekaw po prostu jego reakcji, powiedziałem: "A wie pan, co ja teraz piszę? Artykuł o Boyu-Żeleńskim". (Zbliżała się pięćdziesiąta rocznica śmierci). I wtedy ksiądz Pasierb wykrzyknął: "To był wspaniały człowiek!". 222 Zrobiło mi się ciepło od tego spontanicznego wybuchu i po chwili powiedziałem: "A tak go bezwzględnie atakowali...". Na co ksiądz Pasierb, z podobną co przedtem energią: "A cóż by pan chciał, w tym kołtuńskim kraju?!". Wspomniałem ataki Karola Huberta Rostwo-rowskiego. Ksiądz Pasierb wtedy, z ubolewaniem: "A papież go tak wychwalał... A przecież Rostworowski pisał antychrześcijańskie sztuki. Na przykład Niespodzianka - to jest właśnie taka sztuka". "Ale to najlepsza sztuka Rostworowskiego". Ksiądz Pasierb uśmiechnął się: "A cóż to, nie wie pan, że diabeł jest lepszym dramaturgiem niż anioł?". Zapytałem go jeszcze, kim się czuje przede wszystkim -księdzem czy poetą. "Księdzem, księdzem, oczywiście księdzem" -odpowiedział ten niezwykły poeta. W domu natychmiast zapisałem tę rozmowę z księdzem-profeso-rem. Dla pamięci. Ale i bez tego bym jej nie zapomniał. Teraz, kiedy ksiądz Pasierb nie żyje, notatka ta stała się dokumentem, bardzo dla mnie ważnym. xvn ŻYCIE WYTĘŻONE Ileż ten człowiek musiał znieść! - zdumiewamy się. Ileż spotykało go zniewag, wyzwisk, podłych insynuacji, pogróżek - tylko dlatego, że myślał śmielej niż inni, że odważył się być mędrcem. Czy mógł w takich warunkach pracować? Czy nie groziło, że się załamie? Otóż nie: pracował jak zawsze, jak przedtem - recenzował, tłumaczył, pisał wstępy, szkice literackie i wspomnieniowe, felietony, nawet drobne notatki. Ze zdziwieniem przekonujemy się, że, w natłoku innych spraw, ta kampania publicystyczna, za którą stawiano go "pod pręgierz", opluwano w gazetach, wyklinano z ambon - to był tylko margines jego aktywności pisarskiej. Dochodziła do tego działalność wydawnicza: wznowił Bibliotekę Boya, chciał mieć wszystkie tomy w jednolitej błękitnej oprawie. Płótno, cienkie, w dobrym gatunku, sprowadzał z Czech, jego resztki podczas okupacji odkupił od Staszka, syna Boya, Jan Marcin Szancer, na koszule. Najpierw Błękitną Bibliotekę miała wydawać spółka "Alfa", zgłosiło się ponad tysiąc subskrybentów, później, kiedy zbankrutowana "Alfa" się wycofała, Boy, nie chcąc się poddać, założył własne wydawnictwo. "Wyrobiłem sobie "kartę przemysłową* (kat. III - informuje skrupulatnie w felietonie Prospekty z 1930 roku), przybiłem tabliczkę z firmą Biblioteka Boya na drzwiach mieszkania, jadalny pokój obróciłem na biuro. Pracuje cały dom. Od rana pakuje się, zawija, wysyła, prowadzi się korespondencję". Zosia pakuje książki, on wypisuje adresy, "cała "tragarzówka" spadała oczywiście na mnie" - wspomina syn. Opowiada, że matka była zachłanną czytelniczką gazet, pierwsza je chwytała, bo budziła się najwcześniej. 224 "Gapa - nasza ulubiona spanielka - warowała przy łóżku ojca, czekając aż się obudzi; gdy tylko otworzył oko, biegła do mamy odbierając jej wszystkie gazety i zanosząc ojcu. Potem było śniadanie, które Boy zaczynał zawsze od kawy". Ulubioną lekturą staje się Księga adresowa Polski. "Wszystko tam znajdziesz. Chcesz wiedzieć, kto jest starostą w Dubnie? Pan Kański, mój prenumerator. Kto aptekarzem w Przedeczu? Pan Tadeusz Gruszczyński, też mój sympatyczny prenumerator. Kto bednarzem w Mokrem, kto cieślą w Mokobodach?..." Poznaje Polskę poprzez tę księgę, "można czytać bez końca i nie nudzić się, trzeba tylko mieć wyobraźnię". On ją ma - poprzez ten skromny felieton obcujemy z rasowym pisarzem. Adresuje koperty z prospektami, "najczęściej sam niosę je do skrzynki" (jest zdjęcie). Jakby dokonywał siewu, ekscytuje się. Ilekroć odchodzi od skrzynki pocztowej, czuje się "zawsze cokolwiek uroczysty i cokolwiek wzruszony". W tym czasie pisze szkice wspomnieniowe - i tak powstaje książka Znaszli ten kraj, którą Grzymała po latach wspomina ze wzruszeniem. "Jak pan temu wszystkiemu może podołać?" - zapytał go kiedyś Zygmunt Mycielski, wówczas młody kolega-sprawozdawca (muzyczny) w "Kurierze Porannym". Boy słysząc to - opowiadał mi Mycielski - zafrasował się. Po chwili położył mu rękę na ramieniu, znalazł odpowiedź: "Bo widzi pan, ja tę robotę lubię". Jakież to proste: lubić! Jakuba Wojciecho-wskiego, którego zaniepokoiły obelgi rzucane na pana doktora Boya, uspokajał, że nie ma powodu się martwić, "ja się z tego śmieję". Nie napisał oczywiście całej prawdy, nie zawsze mógł się śmiać - były i okresy przygnębienia - ale i tak nie ustał w "łechtaniu polskich śledzion". Miał obowiązek dawać "Kurierowi Porannemu" felieton do numeru niedzielnego. Tłumaczono mu, że taki felieton powinien ubawić czytelników, przynieść im odprężenie, najlepiej, żeby był - o niczym. No i zdarzało mu się wypełniać takie zamówienie, napisać coś beztroskiego, czytelnikom ku zabawie: na przykład szukał w różnych encyklopediach hasła "pocałunek". Ale i przy tej okazji odnajduje curiosa godne książki Co czytać? redemptorysty o. Mariana Pirożyńskiego, dla którego kryminały, opisy morderstw, oszustw, nie mają "nic niestosownego", są "moralnie obojętne", tępi zaś ów ksiądz-zakonnik każdą książkę, w której jest napięcie uczuć, wyznanie miłosne, nie mówiąc 15 - Błazen - wielki mąż 225 już o pocałunkach; niemoralny stawał się więc Stendhal i cała plejada klasyków, nawet Dickens!, godny zaś zalecenia jest jakiś Nos notariusza. Otóż w Encyklopedii Sikorskiego hasło "całowanie" rozważane jest wyłącznie jako symbol religijny - i trzeba się cofnąć do roku 1860, do starego Orgelbranda, żeby przeczytać coś sensownego. (Honoraria z tych "rozrywkowych" felietonów miały wspierać borykającą się z trudnościami Błękitną Bibliotekę). Dla "Wiadomości Literackich" - rozprawa Śmiech. "O ile mało troszczę się o systemy, obejmujące całość wszechświata, o tyle bardzo mnie interesują wypady filozoficzne w sferę zjawisk, zwłaszcza tych, których dziwność przesłoniło nam codzienne z nimi oswojenie". Taką "dziwnością", nad którą mało się zastanawiamy, jest zjawisko śmiechu. Otóż on, praktyk, zetknął się ostatnio z filozofią śmiechu. "Boże - wykrzykuje - ileż bredni napletli ci wielcy ludzie!" (Przypomina w tym Montaigne'a, który z lubością wylicza "osielstwa" filozofów antycznych, ilekroć starali się odpowiedzieć na pytanie, gdzie mieści się dusza). Kogóż tam nie ma: Platon (widział w śmiechu "refleks zła i szpetoty"), Arystoteles (istotę śmiechu szukał w poniżeniu); "wedle Cicerona, dziedziną śmieszności jest brzydota"; dalej Hobbes, Kartezjusz, Kant, nawet Schopenhauer. "Obszernej definicji Hegla nie silę się przytaczać: koń by się z niej uśmiał, ale pies, gdyby ją połknął, zdechłby na pewno". Ludzie, którzy rozprawiali o śmiechu jak ślepi o kolorach. "Co najmniej całe dziedziny śmiechu były im niedostępne". I są jeszcze tacy, dla których śmiech jest grzechem: Lamennais, Bossuet ("Biada wam, którzy się śmiejecie!"), najgroźniejszy Pascal, bo według niego Bóg będzie śmiał się szyderczo widząc mękę potępionych. Stanowczo nie udaje się Boyowi pisanie "o niczym". Nareszcie filozof współczesny: Bergson. Napisał nawet książkę: Śmiech, z podtytułem: Studium komizmu. Już w tytule jest nieporozumienie. "Zaraz znać, że znakomity filozof jest niefachowiec w tej materii [...], śmiech jest pojęciem o wiele szerszym od komizmu". Nie chodzi o fizyczny mechanizm śmiechu (który jest czynnością fizjologiczną, jak, na przykład, ziewanie, też na swój sposób tajemnicze). Boy - jako ten, który miał dar rozśmieszania - próbuje znaleźć własną formułę śmiechu, nie komizmu. Czy nie jest to swoisty powrót do dziecięctwa? "Śmiech jest animalną rozkoszą młodego życia, jest jakimś ekstatycznym stanem percepcji świata [...]. "Bawiliśmy się jak dzieci" - zawsze będzie najwyższym określeniem zabawy". "Zdrowe dziecko - przypomina dawny pediatra - śmieje się bez powodu, śmieje się prawie ciągle". Ja, stary autor tej książki, obserwuję czasem, z jaką łatwością śmieje się młodość. Właściwie też bez powodu. Śmieszy ich nauczyciel, śmieszy piątka i śmieszy dwójka, "stary, ale ubaw!", śmieszy sprytne zwycięstwo i śmieszy porażka. Patrzę i zazdroszczę: mało co mnie już śmieszy. I tak być musi. Z latami łatwość śmiechu maleje. "Radosna percepcja świata zużyła się" - powiada Boy. Skomentowałbym to tak: i u dziecka, i u młodego psa - jest "optymistyczna" wizja istnienia. Beztroska - nie zmącona walką o życie, czy późniejszą perspektywą (świadomością) kresu. Stary pies nie ma już skłonności do zabawy - wie więcej: o bólu, posłuszeństwie, chorobie, niedołężno-ści. Na szczęście, niektóre osobniki nigdy nie dorośleją. Lekkoduchy; szczęśliwy sposób na życie. Rozważania o śmiechu ciągną Mędrca w rozważania o życiu: "z rosnącą świadomością wciska się element smutku, rozdarcie duszy, tęsknota [i tu spostrzeżenie będące niczym innym, jak przeczuciem Ucieczki od wolności Ericha Fromma! - J.H.] za roztopieniem się w całości za pomocą zbiorowych uczuć". A morał? Dotyczy mózgu, "...jest naszym tyranem, patologiczną naroślą na organizmie naszego animalnego życia, nieustannie czynnym gruczołem, który sączy nam przeważnie smutek. Dopóki u dziecka panuje idealne równouprawnienie między głową a jej anatomicznym przeciwieństwem, dopóty udziałem dziecka jest doskonałe szczęście. Niestety, mija to zbyt prędko i zaczyna się smutne samodzierżawie mózgu. Stan ten byłby nie do wytrzymania i skończyłby się zapewne masowym samobójstwem świata. Otóż mózg, ponieważ jest bardzo inteligentny, uznał, że trzeba dać nam trochę wytchnienia i sam wymyślił sposób, za pomocą którego można zakpić sobie z niego i zapomnieć na chwilę o jego istnieniu. Tym sposobem jest humor, najwyższy produkt mózgu, będący zarazem jego abdykacją". Tak oto rozmyśla nad dolą człowieczą ten, któremu nazbyt pewni siebie publicyści zarzucają "płytkość", od razu pochlebiając tym samym sobie, jacy są głębocy. "Niestety, w literaturze po dziś dzień nie mamy przyrządu do ścisłego oznaczenia głębi danego autora czy dzieła - pisze Andrzej Stawar w swoim przemyślanym studium; pisze, 226 227 rzec można, samokrytycznie, bo, jako jeszcze czupumy lewicowy krytyk, i on też, pod pseudonimem "Trestka", z wyższością właściwą młodemu wiekowi, wytykał Boyowi "płytkość". W swoim studium, jako mąż dojrzały, sądzi już inaczej, jego uwaga jest godna przytoczenia. "[...] Miejsce w rzece, gdzie woda jest mętna a dno muliste, wyda nam się głębsze niż tam, gdzie woda przezroczysta, na dnie czysty piasek. W literaturze bywa to kwestią języka..." (Albert Camus, zastanawiając się nad sobą, odnotował coś w podobnym duchu: "Ci, co piszą niejasno, mają szansę - będą mieli komentatorów. Inni tylko czytelników, co, jak się zdaje, jest godne pogardy"). Rzecz ciekawa, w Boyowskiej rozprawie o śmiechu brak odniesienia do niemej amerykańskiej komedii filmowej, do doświadczeń Chaplina, Keatona, Fatty- Grubaska, Harolda Lloyda, Flipa i Flapa. Można dorzucić pominiętą również burleskę europejską: Maxa Lindera oraz Pata i Patachona. Ta luka nie wynika, jak się zdaje, z nieznajomości - nie przesadzajmy, aż takim ignorantem Boy nie był - ale chyba z tego, że komedia slapstickowa, nagromadzenie gagów, tak samo jak clownada cyrkowa, była dla niego w sposób oczywisty owym "nawrotem do dziecięctwa", który stanowił oś jego rozważań. Co innego może zdziwić: że zapomniał o własnej, bardzo szczęśliwej formule wesołości, którą nakreślił przed laty (takie zapomnienie mędrcom się zdarza), zmagając się w recenzji któryś już raz z Ojcem Strindberga. On zapomniał - my nie. "Ale kiedy kto zechce we mnie wmówić, że smutek jest to rzecz "głęboka", a wesołość "płytka", będę wołał do śmierci: "Nie-prawda, nieprawda, nieprawda!". Sam jestem melancholik, mimo iż się temu bronię; smutek jest to dopust boży, ale jest to rzecz zasadniczo głupia, nie widzi dalej niż koniec swego nosa. [I teraz ta zapomniana definicja! - J.H.] Wesołość jest to błyskawicznie funkcjonujący system filozoficzny, oświetlający na jedno mgnienie oka niespodziane i różnorakie perspektywy". Z definicji wynika, że idzie o dowcip jako czynnik rozświetlający, nie zaś o pusty śmiech. Pisać o niczym, radzi redaktor. Ale co robić, kiedy "mnie się ciągle chce pisać o czymś"? Prawie każdy felieton dotyczy sprawy uważanej za drażliwą. Wsadzał kij w mrowisko, poruszał wodę w bajorze zarosłym rzęsą - każda tego typu metafora jest tu na miejscu. 228 Słonimski porównuje go do potężnego elektroluksu, który czyści pokryte kurzem sprawy. Ci, którzy go nie rozumieli, brali na serio zwierzenie, że ponieważ cierpi na bradykardię (nagłe opadnięcie tętna), musi wywołać jakąś awanturę, która przywróciłaby go do życia. Czy dlatego poruszył sprawę "kodeksu honorowego" (Boziewicza)? Pewne "miarodajne usta" ogłosiły go "oficjalnie uznanym". Możemy sobie pomyśleć: cóż za anachronizm! Ale w latach dwudziestych ten ana- , chronizm był jeszcze wcale żywotny. Terror tego, co "wypada", był tak silny, że pojedynkował się Szyfman z Wołoszynowskim (o jakąś opinię o Teatrze Polskim), pojedynkował się nawet Słonimski, czego później bardzo się wstydził. Boy napisał, że oficjalne uznanie kodeksu Boziewicza "równa się ogłoszeniu stanu wyjątkowego, niemal sądów doraźnych. [...] Z Boziewiczem w ręku można wystrzelać pół świata, można przeciąć mieczem wszelkie zawiłości polityczne". To jest bardzo szlacheckie spojrzenie na to, czym jest społeczeństwo, bo szlach-cic- analfabeta jest "honorowy", ale zarazem "zarzut "nieuctwa" mieści [Boziewicz] między obrazy ciężkie". Boy zastrzega się, że nie jest "fanatykiem antypojedynkowym", rozumie "potrzebę kodyfikacji tych rzeczy oraz jej trudności", ale oficjalnie uznawać "i to przez niebyle-jakie usta, ten zbiorek chaotycznych i wątpliwych paragrafów [...] za najwyższy regulator naszego życia publicznego - jest dziwnym i niebezpiecznym nieporozumieniem". Robi, co może, żeby poruszaniem kolejnych tabu drażnić pewne kręgi, mnożyć przeciwników. Pani Staniewska nie na żarty się gorszy, podejrzewa go (jak pisze Boy do jej męża), że lubi, gdy mu się wymyśla. Pisze o homoseksualistach, stawiając paradoksalne tezy. (Przywary ludzkie należy wykorzystywać do celów społecznych, same cnoty nie wystarczą - ależ to zupełnie w duchu Montaigne'a!...). Z sympatią o mariawitach w Płocku. O reformie seksualnej, buncie młodzieży i związkach na próbę. Ostro występuje przeciw sądom przysięgłych, obowiązującym w Galicji (świeżo dwunastu gniewnych ludzi - ani jednego mężczyzny! - skazało na śmierć kobietę, Gorgono-wą, w procesie poszlakowym; po apelacji zamieniono wyrok śmierci na "ostrożniejszy": ośmiu lat więzienia). On woli, w razie czego, oddać swoją sprawę profesjonalnym zimnym sędziom niż dwunastu ćwokom, którzy mogą kierować się emocjami. Pisma socjalistyczne -polemizując z Boyem - broniły sądów przysięgłych jako ostoi spra- 229 wiedliwości w rękach "ludu". Inne tabu: nie sądzi, by to było coś niedopuszczalnego, żeby kobieta utrzymywała mężczyznę. "Znów będą krzyczeć na mnie (felieton Technika życia w "Kurierze Porannym"), że jestem niemoralny, że namawiam do brania pieniędzy od kobiet... Ja do niczego nie namawiam, mnie jest tylko żal patrzeć na ludzi, gdy się kręcą w kołowrocie, który ich miażdży, gdy męczą się i giną, nieraz przez bałwochwalstwo jakiejś zbłąkanej fikcji. Przypominać o względności pojęć, o płynności wierzeń i obyczajów było zawsze prawem filozofów i nie ma może zbawienniejszego lekarstwa dla ludzi". W felietonie Trykot i infuła przytacza wyjątki listu pasterskiego biskupa łomżyńskiego, który piętnuje fakt, że "w szkołach żeńskich odbywają się ćwiczenia gimnastyczne w takich ubiorach, iż obrażają one uczucia wstydliwości młodzieży zmuszonej do ich używania". Wzywa biskup księży, rodziców i młodzież do sprzeciwiania się przepisom szkolnym "w myśl nakazu św. Piotra, że więcej trzeba słuchać Boga i jego przepisów moralnych niż ludzi". Boy przewiduje, że zwycięży jednak sport. I znowu nie bez drwiny (gorzkiej): "Łatwiej znęcać się nad milionami zabiedzonych kobiet [...] niż powstrzymać sport w jego aż nazbyt zwycięskim pochodzie". "Stwórzcie polskie gejsze!"*- domaga się w felietonie pisanym dla "Wiadomości Literackich", który był wyzwaniem wobec zakrzepłych poglądów na prostytucję. Mędrzec spogląda na to zjawisko trzeźwym okiem, zarazem nieco przymglonym przez wrażliwość serca. Opowiada, że kiedy wraca w nocy z redakcji do domu, bywa zagadywany przez uliczne dziewczęta, "w ostateczności proszą o złotówkę "na szczęście", którą dawałem im czasem, niemal zażenowany moją nieproduktywnością społeczną w tej mierze. I zawsze czułem jakiś ucisk w sercu". Więc to znane nam już współczucie, zwykła dobroć (niedostępna wielu jego oponentom) była impulsem do domagania się szacunku dla tych dziewcząt. "Dawniej - dowodzi - między kobietą tzw. złego a dobrego prowadzenia linia demarkacyjna była bardzo ostra. Lata wojny zmieniły to poniekąd, stwarzając różne okoliczności łagodzące, stany przejściowe". "Odegrało też swoją rolę odcięcie od przedmiotów zbytku - zbytku wedle oschłej litery prawa, ale pierwszej potrzeby wedle kobiecego serca". I czyż kobiety mogły go nie kochać za to tak intymne, poufne niemal, rozumienie ich serc? Na pewno jednak nie każdej spodoba się to, co przeczyta dalej - 230 zasłona zostaje nazbyt bezceremonialnie zdjęta: "Ileż pracujących kobiet "dorabia" sobie po trosze miłością i czyż ktoś potępi za to te girlasy, manicurzystki, stenotypistki, urzędniczki itd. Praca daje im obiad, ale miłość daje im pończoszki; i słusznie, bo te pończoszki to dla Niej, dla Miłości...". A teraz - do sprawy: "Otóż, na tle tej ogólnej tolerancji, tym większy kontrast stanowi stosunek do urzędowej prostytucji, której los został po dawnemu haniebny i okrutny". Kiedyś, wspomina ten mężczyzna siedzący okrakiem na dwóch epokach, "były przesądy, które to usprawiedliwiały. Społeczeństwo brało serio swoją cnotę czy moralność płciową. Ale dziś?... Jakie są jego uprawnienia?". Artykuł jest długi i rozważa te sprawy pod różnymi kątami. Konkluzja: "Zmieńcie stosunek do dziewcząt, niech nie będzie taki ohydny, niech się uczują pod rycerską opieką społeczeństwa, a nie będą potrzebowały alfonsów". Cały czas mowa o prostytucji tradycyjnej, tak jak ją pojmowała literatura społecznie zaangażowana: z biedy - na ulicę. Nikt nie przewidział, Boy też nie, eksplozji "agencji towarzyskich", eleganckich i zamożnych call-girls, prostytucji turystycznej, wypadów zarobkowych za granicę, na ogół bez wiedzy rodziców, męża czy "chłopaka". Zmieniło się - i apel Boya o stworzenie otoczonych szacunkiem "gejsz" jest dziś bezprzedmiotowy. Ale wtedy nie był. A czyż nie mógł doprowadzić obrońców moralności do zgrzytania zębami pogodny, ale i penetrujący nowe przejawy artykuł Solweg szuka człowieka! Wspomina w nim - któryż to już raz -owe tragiczne pary, snujące się na balach: matka ze starzejącą się córką. "Nie, nie umiem się dąsać na dzisiejsze czasy. Żyjcie, dziewczęta, radźcie o sobie jak możecie, a choćbyście nawet trochę pobroiły, daję wam moje błogosławieństwo". Zaciekawiony, odwiedził pannę z ogłoszenia "Solweg szuka człowieka", z krótko ostrzyżoną Ireną jako przyzwoitkiem, bo w stroju męskim. Panna, kompletna idiotka (wspomina Krzywicka), spogląda na "młodego człowieka", to znaczy na nią, niezdecydowana, ale kiedy Boy, gdy wychodzili, poderwał się, by podać Irenie płaszcz, już wiedziała: para homoseksualistów! A w ogóle - rozczarowanie. Będzie miał nauczkę: nie konfrontować tego, co żyje w wyobraźni, żyje dzięki sile słowa drukowanego, z płaską rzeczywistością. 231 Dostał list od siedemnastolatka z klasy przedmaturalnej, o którym dzisiaj powiedzielibyśmy, że to "prowokacja": chłopak chce zostać masonem, żeby uzyskać materialne wsparcie, i w tym celu "zwracam się do Pana, który w ruchu wolnomularskim odgrywa niewątpliwie dominującą rolę...". Dziwny, zaiste, list, jeśli się zważy, że pisemka, atakujące Boya, imputowały mu właśnie przynależność do masonerii! Chłopiec prosi ni mniej, ni więcej tylko o comiesięczną pensję. Boy się nie gorszy. Widzi w tym wrednym liście "obrotność, sprężystość, inicjatywę [...]. I niech każdy w życiu znajdzie to, czego pragnie!". Skąd ta pobłażliwość? Bo ta młodzież "się zbuntowała i za nas, starszych, za nasze straszliwe lata, za naszą zdławioną młodość...". Życie wytężone. Potok premier, które trzeba recenzować. Ostatecznie, musi się coś robić za te pięć tysięcy złotych, które co miesiąc wypłacał "Kurier". (Wkrótce Boy przeniesie się z recenzjami do krakowskiego "IKC", poszło rzekomo o wysokość honorarium, ale chyba nie bez wpływu na to była publicystyka Boya, nie zawsze dla "Kuriera" wygodna. Po trzech latach Boy opuści "Ikaca" i wróci do warszawskiego dziennika). Zwykle czytał przed premierą sztukę i potem konfrontował wrażenia z lektury z tym, co działo się na scenie. Często słuchał z opuszczonymi powiekami i stąd wzięła się złośliwa plotka, że Boy śpi na premierach. Nic podobnego: słuchał i myślał. Na premiery chodził z Fusiem. W antraktach spotykano się w kuluarach -Krzywicka (recenzowała przez pewien czas dła "Robotnika"), Słonim-ski ("Wiadomości Literackie"), Wierzyński, Lorentowicz, Makuszyń-ski. Trwała wymiana wrażeń - Boy milczał. Potem odprowadzał żonę do domu, wpadał do redakcji, żeby zostawić kilkuzdaniową notkę wstępną i szedł do restauracji - najczęściej do Simona i Steckiego, gdzie już czekała Irena i zaprzyjaźnieni skamandryci. Krótka notka o Operze za trzy grosze Brechta, w reżyserii Schil-lera, była złośliwa. "Znów na scenie złodzieje, alfonsy, szpicle, prostytutki - teatr oddycha pełnymi płucami. A publiczność? Nie bardzo". Było nudno. Pod koniec notki dowiadujemy się, że jemu idzie głównie o styl spektaklu, który był, "mam wrażenie, pewnym nieporozumieniem, o czym jutro". Recenzent wyspał się, przeczytał gazety, które mu w pysku przyniosła Gapa - i po śniadaniu i kilku kawach zasiadł do maszyny. Nie, to nie był atak na sztukę, ani na Brechta. "Ci z publiczności - 232 informuje - którzy widzieli to widowisko w Niemczech [mamy rok 1929 - J.H.], mówią, że w istocie jest ono lekkie i wesołe. Chcę temu wierzyć... U nas było smutne i ciężkie. Sądzę, że omyłką było powierzenie go p. Schillerowi, bardzo utalentowanemu, ale najbardziej ponuremu i hieratycznemu z reżyserów". Zamiast wydobyć element żartu -wszystko tu powinno być "na niby" - "teatr postanowił wmówić w ten utwór "nutę społeczną"". Co wyrywa z piersi recenzenta wyznanie: "I w ogóle nie lubię, kiedy teatr burżuazyjny, chcąc po prostu nabić kabzę, mizdrzy się do rewolucji. A nawet nie do rewolucji, tylko do majchra. Apasze mają dziś swoich pochlebców jak niegdyś królowie i swoich snobów jak niegdyś arystokracja". Pokrewna temu jest jego ocena przypisania się do komunizmu (och, bardzo przejściowego) przez Andre Gide'a. W szkicu pt. Gide'owskie problemy (niewinny żart w tytule) z roku 1935 pisał: "Nie widzę [w jego komunizmie] ani bohaterstwa, ani wyrzeczenia. Siedzieć w burżuazyjnej Francji, korzystać z wszystkich swobód i przywilejów kapitalizmu i wyznawać prawowierny komunizm - to jest raczej linia najmniejszego oporu, ideał, za wczesnej w tym wypadku, emerytury...". W kilka tygodni po Operze za trzy grosze muszą z Fusiem wysiedzieć na ponurej sztuce Ernsta Tollera Hinkemann, napisanej zresztą tuż po wojennej rzezi. (Toller, komunista, później uciekinier z hitlerowskich Niemiec, popełnił samobójstwo w Ameryce, w roku 1940). Bohater, były żołnierz, jest inwalidą wojennym, kastratem. W sztuce tej - zauważa w przeczuciu przyszłych zbrodni recenzent - "panuje takie okrucieństwo ludzi dla siebie wzajem, taki jakiś brak ludzkości, że trudno się oprzeć świadomości, że te ofiary zbrodni są zarazem - jej sprawcami. Ta niemiecka sztuka dobitniej mówi o tym niż setki politycznych broszur". Nie może oprzeć się sarkazmowi: "U nas, w Polsce, wystarczy być eunuchem, aby mieć dobrą prasę. Przeciw temu trzeba jak najener-giczniej zaprotestować". Po chwili: "Zapewne, jemu [temu kastratowi] Marks nie pomoże, ale tak samo Marks nie odejmie garbusowi garbu, brzydkiej kobiecie nie da ładnego nosa etc. Nieszczęście - oczywiście. Ale nie każde nieszczęście jest problemem socjalnym". I pointa: "Oto w jaki sposób pewni pisarze wydobywają wrażenie "głębi". Bierze się kilka niedomyślanych myśli, plącze się je razem, podlewa się ciemnym i ponurym sosem i podaje na gorąco". Pech chciał, że tę sztukę "podano... na zimno". 233 Recenzent życzliwie ocenia sztukę J.A. Hertza Młody las, o strajku szkolnym 1905 roku (na jej podstawie J. Lejtes wyreżyseruje całkiem udany film). Jest rok 1930 - popatrzmy, co się dzieje na scenie. Bo po tym, jak rozbrykani uczniowie rysują na tablicy staruszka nauczyciela, Francuza, jako świnię ("jego dobroduszność daje rękojmię bezkarności") - jest lekcja, podczas której rodowity Moskal "przypomina dokuczliwie zdobycie Warszawy przez Suwo-rowa". Czujny etycznie recenzent zauważa, że "autor nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo pierwsza z tych scen osłabi siłę drugiej". Ci chłopcy też umieją dokuczać, ale swoje wyczyny uważają za "doskonały żarcik". I recenzent myśli melancholijnie: obie te sceny razem "nastręczają nam tę smutną refleksję, że człowiek z natury jest czymś bardzo... dziwnym, że potrzeba znęcania się nad drugim, upokarzania drugiego jest mu wrodzona, najszczęśliwszy zaś jest, kiedy może swe złe instynkty zadowolić pod płaszczykiem jakichś wzniosłych haseł". W późniejszej o sześć lat recenzji ze sztuki Złoty wieniec w Teatrze Letnim, poświęconym przecież lekkiemu repertuarowi, Boy rozszerzy tę myśl: "I w ogóle uważałbym w literaturze za bardzo pożyteczne odsłanianie maskarady "dobrych" uczuć. Ujawnianie, ile się w nich może kryć podejrzanego elementu. Złe uczucia występują jawnie, jesteśmy przeciwko nim uzbrojeni; natomiast uczucia fałszywie dobre działają skrytobójczo, tym samym są niebezpieczniejsze. Przeciw złej matce dzieci opancerzają się duchowo, natomiast podświadomy egoizm miłości, sadyzm "dla waszego dobra", szantaż poświęcenia, mogą zrujnować życie młodych bez możności zorganizowania obrony". I kiedy w Młodym lesie wzburzeni uczniowie przysięgają nie wrócić do szkoły, sceptyk zauważa: "Nigdy nie nastręczył im się wdzięczniejszy sposób zamanifestowania miłości ojczyzny". Niepoprawny obrazoburca? Ależ nie, on dla tej walki żywi wiele sympatii - ale ma jeszcze tę słabość, że patrzy i myśli. Spektakl nasuwa mu jeszcze jedną refleksję: "...pisał tę sztukę Jan Adolf Hertz, występujący w niej uczniowie -Żydzi biorą szczery i gorący udział w walce o polską szkołę, która dziś, gdy istnieje, jakże twardą i dokuczliwą jest dla Żydów i jak bardzo swoim głupim ostracyzmem przyczynia się do tego, aby ich od nas odepchnąć. Czyż nie ma racji dumać nad tym, ile starych pni wyrosło z młodego lasu?". 234 (Boy nie był filosemitą. Przyjaciele jego młodości, mówiło się już o tym, rekrutowali się z endecji lub przystali do niej. On sam do Żydów miał stosunek taki, jak wszyscy ziemiańscy synkowie: Żyd to był "żydek" i u Boya ślady tego są w krakowskich recenzjach, a także prywatnie, w listach do Niusi. Niektóre sformułowania, te z początku lat dwudziestych, mogły być dla jego żydowskich czytelników przykre. Nie odchodzili od niego - wyczuwali, że naprawdę nie miał uprzedzeń, nie mógł ich mieć taki człowiek, humanista z głębi swojej istoty. Żydów właściwie nie znał - wspomina antykwariusza ze Szpitalnej i handlarza odzieżą, u którego, jak się zdaje, zastawiał czasem garnitur, kiedy potrzebował pieniędzy na baka. Sam przyznaje, że są mu obcy. W recenzji z Dybuka: "Kiedy po trzecim akcie kurtyna zapada, mamy uczucie, żeśmy wrócili z podróży w dalekie dziwne kraje. I to uczucie dziwności wzmaga się jeszcze przez świadomość, że ten daleki świat istnieje tuż koło nas, zaledwie o kilka ulic". Poznawał Żydów... poprzez teatr. Rosło zainteresowanie, a wraz z narastaniem antysemityzmu - szczególnie za zachodnią miedzą - narastało też wyczulenie na ich losy. Wysuwał (kilkakrotnie) zarzut pod adresem dramaturgów żydowskich, że raczej utwierdzają zacofanie, traktując obyczaje z nadmiernym sentymentem, zamiast zmagać się z nimi. Nie docierało do niego, że ten sentyment - ludzi skądinąd światłych i nowoczesnych -brał się ze świadomości zagrożenia, którego Boy jeszcze nie wyczuwał. "Jeśli uznamy - pisał w recenzji ze sztuki Bóg, szatan i człowiek Gordina - że rolą literatury jest wyprzedzać przemianę obyczajów, rozsadzać więzienne "wczoraj", w którym dusi się "dziś", kto wie, czy nie tej konserwatywnej tendencji literatury żydowskiej należałoby przypisać trwałość tego chińskiego muru, którym Żydzi odcięli się od świata..." Tak on to widzi w roku 1929. I nachodzi go refleksja: "I kiedy się pomyśli, ile możliwości ludzkich, ile artyzmu, miłości, talentów, ile niewyżytej energii zginęło i ginie co dzień w beznadziejności tej rytualnej wegetacji - bardziej nas to przejmuje grozą niż wszystkie owe zakusy szatańskie. Dzieło Szatana ma swoje niebezpieczeństwa, zapewne, ale ma jakieś możliwości; dzieło boże - tak jak je nam Gordin pokazał - to grób bez nadziei". Ci, którzy atakowali Boya, doszukali się w pochodzeniu jego matki przodków "frankisto-wskich". Rodzina to potwierdza. Nie wydaje się, by on sam miał tego świadomość, lub żeby to miało dla niego znaczenie. Szereg recenzji 235 ze sztuk na tematy żydowskie świadczy, że problematykę tę oswajał powoli, zaciekawiony, czul się jednak wobec niej na niepewnym gruncie, bohaterowi Słonimskiego (Murzyn warszawski) zarzucał na przykład, że ma "kompleks", zupełnie nieuzasadniony, zanim po kilku latach stwierdził, że to nie musi być "kompleks", a uzasadnienie niestety jest). Nie spodobała mu się następna sztuka J. A. Hertza, Pod falami -i zyskał sobie w autorze wroga. "Pan Hertz stawia problem [artysty w rodzinie] jak Przybyszewski, a rozwiązuje go jak Bałucki". Pan Hertz mierzył wyżej, naturalnie. Recenzent klaruje: "Mogą dzieci przebaczyć sławnemu ojcu, że porzucił matkę, ale nikt - nawet własna żona - zmarnowanemu i miernemu artyście nie poczyta za usprawiedliwienie i zasługę tego, że pozostał wiernym mężem". Pogłębiający się kryzys ekonomiczny nie pozostaje, co zrozumiałe, bez odbicia w recenzjach. Jest w recenzencie nie tylko wrażliwość człowieka myślącego, ale i pamięć o widzu, który przecież boryka się z coraz trudniejszą rzeczywistością. I sztuki, które dawniej bawiły, o "lekkoduchach" i naciągaczach, z "niewinnym" happy endem (jak na przykład Jastrząb Croisseta), dziś irytują i nie bawią. "Dziś to jest niemal prowokacja!" Wybiera się na sztukę swojego przyjaciela, Ludwika Hieronima Morstina, Dzika pszczoła. Ma wobec autora cichy dług: to Morstin, jako oficer legionowy, przewoził podczas wojny listy do Niusi i czasem słodycze, raz nawet kapłona. Ale sztuka przyjaciela wywołuje w nim sprzeciw - nic na to nie poradzi. Jej bohater, pan Eustachy, uczony przyrodnik, patrzy na wszystko - miłość, kwestie socjalne - "z wysokości ula", jak pisze recenzent. "Aż chwilami, zniecierpliwieni, mamy ochotę mu rzec: - Drogi panie Eustachy, jest pan przyrodnikiem; wiadomo panu doskonale, że pańskie obserwacje pszczół nie miałyby żadnego zastosowania do słonia albo do wiewiórki. Czemuż je pan wciąż stosuje do ludzi? Kiedy młody smarkacz komunista nakręca swoją pozytywkę, a pan Eustachy odpowiada mu swoimi pszczołami, słyszymy po prostu dwie pozytywki. [...] Czyż stosunki robotnicze w ulu są naprawdę argumentem, na zasadzie którego można ironizować ośmiogodzinny dzień pracy?" Morstin się nie obraził, przyjaźń została zachowana. Czy "obraził się" George Bernard Shaw, którego Boy był zresztą admiratorem? Bo 236 sztuka Lekarz na rozdrożu ("chyba najświetniejsza z tych, które napisał") wzbudziła w recenzencie (byłym lekarzu) pewne wątpliwości. Oto one. Lekarz, daleki od spraw sztuki, wymyślił cudowną kurację suchot ("akceptujemy to - pisze Boy - bo co mamy robić") i powinien ratować genialnego artystę, którego nienawidzi, bo podoba mu się jego żona. Ale skąd my wiemy, że artysta jest genialny? - dopytuje się polski recenzent. Od tych pogardzanych filistrów! Każdy z nich bierze do ręki szkic chorego artysty i mruczy "genialne". "Czy to nie powinno raczej budzić naszej nieufności - uczy angielskiego dramaturga... sceptycyzmu ten polski krytyk, który młodość spędził właśnie w kręgu ludzi sztuki. [...] a jeżeli ten Dubedat jest tylko mniej lub więcej zdolnym bazgraczem-kabotynem? Co za nowe rozszerzenie komedii!" (Rzeczywiście, szkoda, że Shaw na to nie wpadł). "On [Shaw], tak krytyczny wobec medycyny, zdaje się przyjmować talent czy genial-ność jako walor stały, pewny. A przecież jeśli tam brniemy w gąszczu - pisze były lekarz i po trosze obrońca medycyny - o ileż bardziej mylny jest gąszcz tutaj!" Recenzent nie da się zaszantażować sławą autora, sukcesem sztuki, wobec Eugene'a O'Neilla jest niezmiennie krytyczny: widzi w jego sztukach prymitywizm myślowy, tendencyjność, prostacki freu-dyzm. Sukces odniosła właśnie w świecie sztuka Czarne getto. Temat, w tamtej rzeczywistości, bardzo drastyczny: biała kobieta szuka opieki w małżeństwie z Murzynem. W Polsce zainteresował się sztuką Leon Schiller. Małżeństwo przeradza się w dramat. Polski reżyser - zapewne tak jak i autor, i jego amerykańska publiczność - chce w tym widzieć rasizm. Recenzent patrzy szerzej: widzi mężczyznę i kobietę. "Inna rzecz przelotna miłostka, a inna rzecz małżeństwo. [...] I wcale niekoniecznie musi być pogarda; wystarczy obcość. [...] Ale nawet różnica ras nie jest konieczna: Małka Szwarcenkopf Zapolskiej kończy samobójstwem, mimo że jej nie oddziela od męża rasa, jedynie odrębność kulturalna". Ta biała kobieta, Elli, osamotniona, "wdzięczność wzięła za miłość [...]. Już to samo, gdyby nawet Jim nie był czarny - mogłoby zwichnąć to małżeństwo; tak samo jak siostra czy matka męża nie potrzebuje być Murzynką, aby utrudnić domowe pożycie" - przypomina recenzent trzeźwo. Schiller lubi pouczać i agitować, więc komentarz teatralny mówi, że "ma się do czynienia z wszechwładztwem wyzysku". Co ta formu- .'-. " 237 ła - pyta Boy - "ma tutaj do roboty? Gdzie tu tło gospodarcze, gdzie wyzysk, gdzie walka klas? Zapewne, istnieje to wszystko w kwestii murzyńskiej, ale nie w tej sztuce". Czy jednak recenzent nie jest tu zanadto rygorystyczny? Widz nie jest niezapisaną tabliczką, jakby chciał być on sam, recenzent. Autor wie, że widz - amerykański - w i e i na tę wiedzę liczy; może to przeoczenie, ale spowodowane tym, że realia wydają się autorowi oczywiste... Boy wraca do stale ponawianego wobec Lulka zarzutu: "teatr społeczny to nie znaczy, aby burżuj-reżyser, zalotnie ucharakte-ryzowany na proletariusza, pchał się wciąż niejako między autora i widzów i zakrzykiwał widzów swoim komentarzem". Wierna pani Helena Staniewska ma dobry pomysł, kiedy przysyła swemu korespondentowi zabawne wyjątki z książki Życiorys własny robotnika Jakuba Wojciechowskiego. Utrafiła w jego zainteresowania: Boy w jakiejś recenzji powoływał się na przejmujące Pamiętniki bezrobotnych. Rękopis Wojciechowskiego uzyskał nagrodę w konkursie Polskiego Instytutu Socjologicznego w roku 1923. W siedem lat później ukazał się w książce, w opracowaniu Józefa Chałasińskiego, z poprawioną ortografią i interpunkcją, ale w sposób oględny - żeby książka nie straciła na osobliwości fonetycznej, a zarazem, żeby była czytelna. Boy postarał się o Życiorys. Erudyta, wyrafinowany krytyk literacki zagłębia się w lekturze. Wspomnienia robotnika wciągają coraz mocniej. Czyta je ze ściśniętym sercem. I z poczuciem niewytłumaczalnej winy: jakby on sam, który nie zaznał nigdy głodu ani ubóstwa, miał jakiś dług wobec doli tego chłopa-robotnika. "Długo nie mogłem przestać myśleć o tym Życiorysie i jego autorze. [...] Książka o ogromnej wartości literackiej, a wolna od literatury - cóż za odpoczynek, cóż za smakołyk dla nas, literatów, przekarmionych papierem!" W innym miejscu - podobne wyznanie: "Od pierwszego poznania tej książki zainteresował mnie - człowiek. Nie pamiętam, aby mnie coś tak wzruszyło - wyznaje w trzecim artykule o Wojcie-chowskim, w którym opowiada o swojej wizycie u niego. - Więc może istnieć tak olbrzymi talent, zagrzebany, zupełnie nieznany samemu sobie, który ujawnił się przypadkowym zbiegiem okoliczności, ale równie dobrze mógłby nie ujawnić się nigdy!... W tej myśli jest coś przejmującego". 238 Zna tę sytuację - mówi wprost. "Dożyłem w innym rzemiośle lat męskich, zanim - bardzo przypadkowo - zorientowałem się w swoim właściwym powołaniu. Stąd jakieś poczucie koleżeństwa". Ale jest jeszcze coś "bardziej nieokreślonego - jak pisze - uczucie jakiejś jakby wspólnej winy nas wszystkich wobec niego... Jakby współodpowiedzialności za wiekowe marnowanie skarbów zdolności i charakteru naszego ludu". Wyobrażał sobie, że teraz, po tej "spowiedzi", ten robotnik "nie jest już, nie może być tym, czym był wprzódy, że może czuć się bardzo nieszczęśliwy". Tadeusz Boy-Żeleński - który teraz, zdaniem Stanisława Mackie-wicza, po Sienkiewiczu, po Żeromskim, jest pierwszym polskim pisarzem - otóż ten sławny Boy posyła nieśmiały list do pana Jakuba Wojciechowskiego, robotnika w Barcinie (1600 mieszkańców), w województwie poznańskim. Komplementuje go za książkę, informuje, że miał już sposobność o niej pisać i jeszcze pisać będzie. "Czy pan bywa w Warszawie, w takim razie bardzo pragnąłbym pana spotkać lub może ja bym się kiedy wybrał w pana strony". Pisze na zakończenie: "Co się mnie tyczy, pan pewno nie słyszał o mnie: jestem znanym pisarzem, pisuję też do dzienników". Po namyśle, uznał to zdanie za niezręczność - wykreślił je. Wojciechowski, odpowiadając, zwierza mu się, chyba delikatnie, z kłopotów finansowych (budował sobie dom w Barcinie), bo pisarz zastanawia się, jak mu pomóc. List podpisuje teraz: dr Tadeusz Żeleński (Boy); wie, że ten "dr" zrobi w Barcinie wrażenie i doda adresatowi splendoru. Załącza znaczki na koszty korespondencji. Dostaje od Wojciechowskiego dwa opowiadania (do napisania których go namawiał), postara się je gdzieś umieścić, na razie przesyła mu pięćdziesiąt złotych pocztą, "na rachunek". "Ale główna rzecz, niech pan pisze i ducha nie traci". W następnym znanym liście (z 19 listopada 1930 roku) pisarz obiecuje rozmowę z samym dyrektorem banku, "może uda mi się uzyskać pomyślne załatwienie Pana sprawy". Książki dla niego w drodze - niech je zachowa, to prezent. "Bardzo serdecznie Pana zachęcam, aby Pan pisał dalej [...] i to, co pan napisze, niech mi pan przysyła, a ja zobaczę, co z tym da się zrobić, tak aby dla pana było z największą korzyścią". (Boy nie bierze pod uwagę możliwości, że Wojciechowski - jeśli jest nawet "wybuchem zupełnie niepospolitego talentu pisarskiego" - może być autorem jednej książki. 239 Zdarza się to i z wybitnymi profesjonalistami! Malcolm Lowry też miał do napisania tylko jedną książkę: Pod wulkanem. Wszystkie inne próby były bezsilnym, choć oczywiście interesującym, zmaganiem się z zamysłem). Protektor stara się dla swego protegowanego o stypendium z kancelarii prezydenckiej, dyktuje Wojciechowskiemu, jak ma napisać podanie ("na mnie niech się pan w tym piśmie nie powołuje"). Ostatecznie, pan Wojciechowski może to pismo przesłać do niego, a on już prześle na Zamek. Pożyczył jego Życiorys Adamowi Skwarczyń- skiemu, z kancelarii prezydenta, i donosi: "czyta go, nadzwyczajnie mu się podoba, chce to dać Prezydentowi do czytania". Udało się! Przyznano Wojciechowskiemu pięćset złotych. Od siebie dr T. Żeleński przesłał następne pięćdziesiąt złotych i list. Wojciechowski chce pisać o swoich doświadczeniach z kobietami, "Dr Boy" radzi: "niech pan pisze zupełnie śmiało, bez żadnych obaw o naruszenie moralności, a potem w druku będziemy widzieli, jak zrobić, żeby pan stąd nie miał żadnych przykrości". Wojciechowski dostaje książki z Biblioteki Boya (ale także od Krzy-wickiej, Helsztyńskiego i kilku innych literatów) i dzieli się uwagami z lektury Moliera i Montaigne'a. Boy nie waha się powiedzieć, że "nasz Jakub ma z tamtym Michałem niejedną wspólną cechę: szczerość, odwagę myśli i ciekawość człowieka". Z pobraniem pieniędzy przysłanych przez prezydenta jest kłopot, na poczcie w Barci-nie wietrzą jakieś oszustwo, wstrzymują wypłatę, musiała interweniować kancelaria i autor-robotnik swoje pięćset złotych dostał. Jeszcze raz pięćdziesiąt złotych od pana Boya. A potem artykuł z "Die Zeit" napisany przez dr Forst-Battaglię. Zainteresował się też książką pana Jakuba francuski tłumacz Chłopów Reymonta, pan Franek Schoell. Wojciechowski jest atakowany, napisał odpowiedź do gazety, Boy ją przesłał pod właściwy adres, "ale - pisze - wątpię, aby panu wydrukowali; nasze pisma lubią atakować, ale nie lubią zamieszczać odpowiedzi". Przesyła mu sto złotych. Wyjaśnia: "jeżeli nam się uda co pańskiego wydać, to się porachujemy, tymczasem niech Panu służą w pańskich kłopotach ze spłatą domu". W tym czasie Tadeusz Żeleński, w odpowiedzi na list "Niuśki" -obecnie Anny Jackowskiej - posyła jej Znaszli ten kraj... Na pięćsetną rocznicę urodzin Yillona przygotował odczyt o Poecie obwiesiu. 240 W Warszawie wiersze poety recytował Jaracz, w objazd Boy wziął ze sobą syna Staszka, po to, jak informuje panią Staniewską, ażeby "synowi - młodemu aktorowi - dać sposobność wyżycia się artystycznego". Objazd z przygodami. W Przemyślu i Gdańsku odmówiono mu sali. W Gdyni - ostra nagonka prasowa: "Wróg Kościoła w Gdyni". W Toruniu zagrożono zdemolowaniem teatru - dyrektor ustąpił, odwołał odczyt. We Lwowie - tłok, ale spodziewano się awantur; policja zażądała usunięcia dostawionych krzeseł, bo tymi najłatwiej rzucać, w końcu postanowiono zaryzykować i w rezultacie - owacja. Powstał z tego reportaż: Przygody Yillona w kraju okupowanym. Jest dzień św. Jakuba - i do Barcina przyjeżdża, bez zapowiedzi, samochód: dwóch młodych panów przywozi Boya i Krzywicką. "Zdenerwowałem się cośkolwiek" - opisuje Wojciechowski (wspomnienie w opracowaniu Wiesława Rogowskiego w książce Zapomniana przyjaźń Boya). Dr Boy interesuje się biblioteką, pani I.K. robi zdjęcia. On przebiera się w świąteczne ubranie, idą do restauracji, na jajecznicę. "Przy stole pan Dr Boy zapytuje mi się, ile na dzień napiszę, gdy mam lałne [Laune - niem. nastrój]. - Panie Dr, najwyżej 7 stron, a zdarzają się dni, że nic mi się nie klei i muszę przy najlepszej chęci przestać pisać. Na to mi pan Dr Boy odpowiedział: - I mnie inaczej nie idzie. -I dawał mi wskazówki, i zachęcał do dalszego pisania. Pani Krzywicką zaprasza mnie do Warszawy". Potem mamy wiadomość, że pan Boy-Żeleński posyła panu Jakubowi pośpiesznie trzydzieści złotych, żeby się "wykupił tymczasem" z niesłusznie nadesłanego (powtórnie) nakazu płatniczego. Pan Jakub, niespokojny o pana doktora, przysyła Boyowi wycinki z gazet, w których brzydko o doktorze piszą. To wtedy doktor odzywa się lekceważąco: "naturalnie dużo takich wymyślań dostaję, ale śmieję się z tego. Zwyczajna rzecz, że jak chce się ludziom zrobić coś dobrego, to najpierw muszą człowiekowi wymyślać, dopiero później go chwalą". W następnym liście T. Żeleński-Boy (już bez "doktora") zapytuje: "Czy byłoby możliwe, aby pan się zwolnił z pracy na kilka dni i przyjechał tutaj? Wszelkie koszta byłyby pokryte...". Zawiadamia pana Jakuba o artykule Krzywickiej w dodatku kulturalnym "Expressu Wieczornego". Jakub Wojciechowski gromadzi wszystkie zasoby (sto pięćdziesiąt złotych), wkłada najlepsze ubranie i jedzie do Warszawy. (Jego 16 - Błazen - wielki mąż 241 wspomnienie z tego pobytu opracował Wiesław Rogowski). Przyjechał około 10 rano, ale z pism wiedział, że "literaci lubią długo spać". Nie chciał pana doktora Boya z łóżka zrywać. "Pogapiłem się po mieście, zjadłem przekąskę i wypiłem ciepłą herbatę. Około drugiej po południu odszukałem ulicę Smolną i numer 11, na której mieszkał P. Dr Boy Ż.". To Boy sam wprowadził go do pokoju i przedstawił żonie, "która była zajęta pisaniem adresów na zamówione książki. [...] Przyglądałem się, jak zwinnie żona P. Dr zawija książki, nalepia adresa, które P. Dr Boy wypisuje". (Tu przypomina mu się sąsiadka, która w więzieniu musiała 600 torebek na dobę zlepić), "...z uśmiechem zapytuję: a gdzie pani doktorowa nabyła tej zwinności do opakowania tych książek, nie zdążyłem się na tę zwinność napatrzeć?" Pani doktorowa uśmiechnęła się w odpowiedzi, a "Pan Dr Boy mówi: to weźmiemy płaszcze i zobaczymy miasto. Na ulicy: a jak się panu Warszawa podoba?" W "Wiadomościach Literackich" w podpisie pod zdjęciem jest notatka, że gość "mile zdziwiony był urodą warszawianek, ponieważ, jak opowiada, w czasie pobytu w Niemczech Niemcy informowali go, że w Polsce nie szczepią ospy, wskutek czego wszystkie Polki są dziobate!". Jedną noc przespał w hotelu "Wiedeńskim", ale uznał, że jest za drogi, potem gościł u pana Helsztyńskiego, zaprosił go do siebie senator socjalistyczny Tomasz Nocznicki, odwiedził Teatr Polski i Ate-neum. "Udaję się tramwajem do kawiarni ziemian. Cośkolwiek się spóźniłem. Naprzeciw wychodzi P. Dr Boy Ż. Przy stole, tak zwanym literackim, siedzą redaktorzy, nasz poeta Tuwim, Irena Krzywicka. P. Dr Boy Ż. przedstawia mnie gościom. Pan Tuwim tłumaczy mi z książki drukowanej w języku francuskim, co o mnie piszą we Francji. Pytam się, jak piszą, źle czy dobrze? - Bardzo dobrze. Wchodzi adwokat - obrońca więźniów w Brześciu, podszepła mi pani Irena Krzywicka. Tak redaktorzy, jak i literaci radzą, o czem pisać; wsłuchuję się w ich mowę, w którą nie byłem wtajemniczony. Zbliża się do naszego stołu P. Artystka Mira [Zimińska], która miała dla mnie to przygotowane, co miała zamiar powiedzieć". Pani Artystka czytała jego książkę, przytoczyła jakiś epizod. Potem pan dr Boy-Żeleński, pani Irena i pan poeta Tuwim prowadzą go do drukarni na Marszałkowskiej. Za to wieczorem! "...udaliśmy się do tak zwanej bandy, lokalu nocnego, państwo Krzywiccy i P. Dr Boy Ż. Siadamy przy stole, 242 krzesła wyściełane pluszem. Przychodzi kelner, pani Krzywicka mówi: wypijemy pół czarnej". Na parkiecie tańczą. "Od czasu do czasu zmieniają światła, występują urodne panny w ubraniu Ewy". Ktoś tam obok wypija dwa koniaki: czternaście złotych. Wojciechowski, zgorszony, do Boya: "naprawdę źle jest urządzone na tym świecie. Na jednej stronie bieda, że matka nie jest w stanie dać dziecku kawałek suchego chleba, a na drugiej stronie życie wesołe". Nazajutrz był w Pałacu Pod Blachą podziękować w kancelarii prezydenckiej za nagrodę. Pani Irena zaprowadziła go do teścia, Ludwika Krzywickiego, z którego inicjatywy zrobiono przecież ów konkurs na pamiętniki robotników. Okazało się, że pan Jakub był przed 30 laty na odczycie profesora w Hamburgu. W mieszkaniu Boya pani doktorowa przedstawia mu syna, "który jest artystą, a codziennie mają ćwiczenia". Nazajutrz znów na "posiedzeniu Literatów polskich w kawiarni ziemian". Boy przedstawia go panu Grzybowskiemu (Grydze-wskiemu), panu pisarzowi A. Słonimskiemu, panu poecie Iwaszkiewi-czowi, pani M. Knasterowej, żonie profesora uniwersytetu. Był też na odczycie pana doktora Boya. Najpierw wstęp, a potem czytanie. I jeszcze czytał "drugi człowiek, którego godność niestety zapomniałem. [Musiał to być Stefan Jaracz - J.H.]. Odczyt udał się nadzwyczajnie". Na dworzec odwieźli go "Pan Dr Boy w towarzystwie swej żony. Żegnam mi tak miłych i wiernych przyjaciół". Znowu Barcin. "Po powrocie do pracy, w drodze, koledzy wstawiają mi pytania: jak wygląda w naszej stolicy, czy i tam są bezrobotni? Odpowiadam: nic nie jest lepiej jak u nas. Zgłosiłem się swemu majstrowi K., że wróciłem z powrotem. Na rozmowę nie było czasu. Mówi: idź do twojej roboty". Następną książkę Jakuba Wojciechowskiego - Raz kiedyś a obecnie - zredagował sam Boy z opowieści i fragmentów nadesłanych przez autora (zdaje się, że sporo ingerował) - i wydał nakładem Biblioteki Boya. Książka kiepsko się sprzedawała, ale wydawca przesyłał autorowi honoraria, które z rozliczenia się nie należały. Może obniżymy cenę, zapowiadał. Gdyby pan Jakub znowu przyjechał do Warszawy, to tym razem zamieszkałby u niego. Posyła mu recenzje, pochlebne i niepochlebne. "Niech się pan nimi nie przejmuje: jak panu wiadomo, ja mam bardzo wielu przeciwników, co się też i na pana książce odbija". 243 Znowu list od Niusi - Anny Jackowskiej - tym razem jest zaniepokojona pogłoskami o skaleczeniu Staszka. Zdaje się, że w tym liście zapytała, dlaczego Tadeusz tak krytycznie pisze o jej bracie, Leonie Schillerze: żeby choć jedno dobre słowo!... "Co do Lulka -odpowiada - mam nadzieję, że będzie okazja nie jedno, ale bardzo dużo dobrych słów o nim pisać, co mi sprawi szczerą przyjemność. Serdeczne wyrazy, pani Niusiu, szczerze oddany - Tadeusz". XVIII PSYCHOZA Zajęcie się Wojciechowskim nie było taką niewinną zabawą literacką, jak się panu Żeleńskiemu wydawało, ekscytującą wyprawą w nowe regiony - to było, chciał czy nie chciał, wyzwanie. Zwłaszcza wobec pewnego typu krytyków, dla których literatura to konstrukcje i "problemata". Zderzenie było jaskrawe: z tamtej strony penetrowanie świata zza biurka, poprzez lekturę filozofów i rozpraw krytycznych, podziw dla szarad i karkołomnych konstrukcji; z tej -surowa opowieść człowieka, który dużo przeżył, zna materię życia z własnych doświadczeń i wyraża tak drogą Boyowi "ludzką treść własną"; z tamtej strony pogarda dla "talentyzmu", z tej - "wybuch niepospolitego talentu literackiego". Czym jest właściwie literatura? Kto ma w niej coś naprawdę do powiedzenia? Boy pokazuje zgorszonym "klerkom" Życiorys własny robotnika i woła: - To najlepsza książka ostatniego trzechlecia! Prawie równolegle, w szkicu Śmiech, zdążył, jak pamiętamy, ukazać różne idiotyzmy najsłynniejszych filozofów. Bakałarze (by użyć pojęcia z jego przekładów) mieli prawo być oburzeni: toż pół życia im zeszło na studiowaniu tych mędrców, żyli z tego, z tego znawstwa. Jeszcze Gombrowicz, w bliższych nam czasach, więc po tragedii wojennej, utrzymywał, że nie może powstać wybitna współczesna powieść polska bez znajomości... Husserla. Doprawdy? A może sprawdzić u znakomitych Amerykanów? Caldwell czy Faulkner na pewno nie zadali sobie trudu zajrzenia do jego traktatów; jeśli Stein-beck i Hemingway tym zgrzeszyli (w co wątpię), to starannie to ukrywali. (Gombrowicz, jak wynika z jego Wspomnień polskich, sza- 245 nował Boya; Boy zaś zdążył przeczytać Ferdydurke, i to z aprobatą, w recenzji z Małej Dorrit powołuje się na profesora Pimkę i "robienie gęby", a kończy cytatem: "Chłopię jestem!"). Możemy sobie wyobrazić oburzenie Witkacego, który do sztuk i powieści wprowadzał tasiemcowe dyskusje filozoficzne. Do tego Boy, chociaż protegował jego sztuki i przepychał je, ile mógł, u opornych dyrektorów, nie dość go jednak chwalił, czasem ośmielał się skrytykować jego język (ten "Boyuś" - jak pogardliwie wyraził się Witkacy wobec Krzywickiej - wiedząc, co ich łączy!). Co więcej, Boy miał odwagę się z nim nie zgadzać (bardzo, bardzo delikatnie) w sprawach sztuki. Pisząc o dzienniku Goncourtów, Boy zaczyna od polemiki ze Stanisławem Ignacym Witkiewiczem (kiedy to "kaprys artysty obleka się w togę kodyfikatora sztuki"), z jego orzeczeniem, że powieść do sztuki nie należy. "Zanimby się uznało ten podział, trzeba by wprzód postanowić, co w takim razie począć z Balzakiem, Dickensem, Dostojewskim, Prusem, Proustem, Conradem..." I dalej: "Poezja, dramat, powieść... Alboż te trzy kategorie wyczerpują literaturę?" I pisze Boy o listach panny de Lespinasse, pani de Sevigne, o Prowincjałkach Pascala, Maksymach Le Rochefou-cauld (moglibyśmy tu dodać Myśli nieuczesane Lecą), nawet o kazaniach Bossueta. Może broni i siebie: eseju, recenzji, felietonu - które stają się pod jego piórem literaturą piękną. Witkacy mu tego nie zapomniał. Atak na Boya jest teraz zmasowany. Atakują go z prawa i z lewa. Ataki z lewa bardziej go bolą, są zaskakujące. Przecież on odwala za nich robotę!... Przechwytują i powtarzają bezmyślnie zarzut "życia ułatwionego". Ten zgrabny epitet wymyślił J.E. Skiwski, przyjmowany w mieszkaniu Boyów - wydawałoby się: zaprzyjaźniony. Ależ zdrajca!... Powtarzano tę perfidnie ukutą formułę w polemikach z Boyem tak uporczywie, że niektórzy, nawet ludzie życzliwi, byli przekonani, że została wynaleziona przez niego. (Ale czyż rozwój cywilizacji, techniki nie idzie w tym kierunku, chociaż złudnym, żeby życie uczynić łatwiejszym?) Boy, wbrew namowom Ireny, nie podejmował z tym zarzutem polemiki - sądził, że się znudzi i wycichnie. Tylko raz, w recenzji ze sztuki Gerhardta Hauptmanna Dorota Andermann, napomknął: "Nie bójcie się, głuptasy, życie zawsze zostanie dosyć trudne; nie ma obawy, aby ktoś je zbytnio ułatwił...". Więc atak z lewej 246 strony: Polewka, J.N. Miller, Kruczkowski, później Ignacy Fik w rozdającej ciosy książeczce 20 lat literatury polskiej - wszyscy zarzucają Boyowi odwracanie uwagi od "walki klas", przy okazji ułatwiając sobie życie zarzutem "życia ułatwionego". Wat w swoim pamiętniku mówionym nie może się nadziwić, jak on i jego towarzysze znęcali się w "Miesięczniku Literackim" nad Remarkiem, że "kanalizuje uczucia przeciw wojnie w pacyfizmie", jak uderzali w Wittlina, Słonimskiego, Trestka zaś (czyli Stawar) demaskował mieszczańskość Boya. "Jakieś szaleństwo" - przyznaje, szkoda że po latach, Wat. W "Robotniku" sam naczelny redaktor, Mieczysław Niedział-kowski, chwycił za pióro, by napisać artykuł pt. Problem Boya. Boy zdziwiony i wzburzony. Nie spodziewał się ataku ze strony laickiego PPS. Ale wtedy PPS związał się sojuszem politycznym z nacjonalistyczną prawicą - przeciw piłsudczykom. W artykule Robotnik przez duże R i robotnik przez małe r Tadeusz Żeleński daje wyraz rozgoryczeniu i gniewowi. Dzięki czyjejś niedyskrecji wie, iż w odpowiedzi na ankietę "Robotnika" wśród czytelników, "dziewięćdziesiąt procent... wyraziło zdziwienie i zgorszenie, że "Robotnik" zużywa tyle sił na to, aby zwalczać Boya i jego działalność, zamiast tę działalność w pełni popierać". Niedziałkowski przyznaje Boyowi, że jego walka jest "bardzo pożyteczna... ale te rzeczy, o które walczy, nie są obecnie dla nas najważniejsze". Dobrze, zgódźmy się z tym - powiada Boy - w takim razie "Robotnik" "powinien być zadowolony, że w mniej ważnych sprawach ktoś go wyręcza". Dlaczego o tym pisze? Bo, jako lekarz, "ma na te sprawy jasny i osobisty pogląd". Pisze o tym dlatego, "że... nie piszą o niej [o "czarnej okupacji" - J.H.] ci, którzy pisać powinni". I tu znamienny nawias: "(Niech mi p. Niedziałkowski wierzy, że to nie jest dla pisarza wdzięczne zadanie odrabiać za was tę robotę!)". Przytoczmy dalszy ciąg polemiki, bo zawiera istotne wyznanie: "Piszę dziś o tym, jutro może będę pisał o czym innym. leszczem nie skończył. Piszę... słowem, piszę, o czym mi się podoba". Pan Niedziałkowski, który zdążył przyznać Boyowi "dużą odwagę cywilną", natychmiast mu ją odbiera. "Ktoś złośliwy - przytacza jego słowa Boy - strawestował znaną piosenkę: "Zachciało się Boyowi wojny - pytał się, gdzie jest front spokojny"". "Front spokojny"! Boy miał prawo się oburzyć, "...ja nie potrzebuję nikogo pytać o front, bo na tym froncie walczę - mimo iż 247 rozmaitą bronią - od lat dwudziestu pięciu. Jaki to front? Nie moją rzeczą go określać, ale wiem i czuję, że zawsze ten sam". Nareszcie zauważa w sobie pewną jedność: od Zielonego Balonika - poprzez tłumaczenia - recenzje - aż do obecnej publicystyki. Artykuł zatrąca o politykę - Boy na ogół się tego wystrzega, ale tym razem nie da się jej uniknąć. "Polityka wpędziła PPS w niebezpieczne związki", w sojusze, w których wszystko jest kłamstwem, i w zasadzie, i w szczegółach. To się mści: koszta tego sojuszu opłaca PPS. Zręczniejszy kontrahent nie uczynił żadnego ustępstwa, partia socjalistyczna wszystkie". Biedny "Robotnik", "Wszędzie węszy intrygę, mającą jakoby poróżnić go z sojusznikiem i z "wielkodusznymi biskupami", wedle terminu innego socjalistycznego organu". Gdyby sądzić z ilości miejsca, ile to pismo poświęca Boyowi, "musiałbym dojść do wniosku, że jednym z najważniejszych [zadań] jest zohydzić mnie i moją pracę. [...] Zrobiono ze mnie erotomana, poszukiwacza sensacji, dlatego że użyczyłem swego pióra, aby pomóc niedoli setek tysięcy kobiet". Nawet tłumaczenie czterdziestu tomów Balzaka felietonista dziennika usiłuje spotwarzyć: "Balzak spreparowany tak, aby go nie było widać spoza krynoliny pani Hańskiej...". (Cóż za jawna niesprawiedliwość!... Jeśli coś można zarzucić Boyowi w jego pisaniu o Balzaku, to raczej niepohamowany entuzjazm, zbyt częste używanie słowa "genialny"... Ale autor artykułu, Edward Boye, trawiony był zawiścią, sam tłumacz z hiszpańskiego i włoskiego, należał do grona głodnych sukcesu nieudaczników opisanych przez Uniłowskiego we Wspólnym pokoju). Nie ma "problemu Boya" - mówi Boy - jest "problem "Robotnika"". Który czuje, że to, co on, Boy, robi "tylko na marginesie pracy ściśle literackiej", powinien robić "Robotnik". "Jestem tym ziarnkiem piasku, które go uwiera - jak wyrzut sumienia -w wątrobie czy w nerce..." I stąd tyle ataków. Boy dostrzega "niepokojący symptom: obłudę". "Robotnik" "coraz więcej nabiera rysów świętoszka". Za konkluzję można uznać zdanie: "I dopóki "Robotnik" będzie żył w kłamstwie, dopóty nie da sobie rady z "problemem Boya"". W roku 1929 pan Jerzy Braun, młody literat, powitał w "Kurierze Porannym" Boyowskich Ludzi żywych entuzjastyczną recenzją. Peanem na cześć człowieka. "Boy jest zjawiskiem - o tym nie wolno zapominać. Takimi fenomenami posługuje się mądra przyroda - pisze 248 pięknie pan Braun - w swej przewidującej, zdumiewająco celowej działalności". Jakie jest dzieło tego jednego życia? "Krytyka literacka: bystrość i świeżość umysłu, docieranie do sedna zjawisk w tej dziedzinie, ożywianie mumii, rozdzieranie szeleszczących martwo szablonów. Krytyka teatralna: obnażony wrażliwy nerw sceniczny, wyczucie pulsu wszystkich rodzajów tej twórczości... etc.". A że Boy jest atakowany? Pan Braun udziela mocnej odpowiedzi: "Znane zjawisko: opór masy, niezadowolenie przeciętności". Zapamiętajmy te słowa. I jeszcze te: "Gdyby co pewien czas - zrządzeniem Opatrzności - nie pojawiali się wśród nas tacy malkontenci ł szydercy, godzący w napiętrzoną, zmurszałą rekwizytornię czcigodnych "tabu", życie w Polsce stałoby się nieznośnie uciążliwe". To, że jest znośne, zawdzięczamy Boyowi. A co do zarzutu dyletantyzmu, to literat Braun (który lubi, jak zauważyliśmy, powoływać się na Opatrzność) kończy modlitwą: "O więcej takich dyletantów jak Boy prosimy Cię, Panie!...". Nieszczęście chciało, że w dwa lata później Teatr Ateneum wystawił sztukę pana Jerzego Brauna pod nader ambitnym tytułem: Europa. Miała to być, w zamyśle autora, rozprawa z kulturą Zachodu, dokonana przez młodego idealistę-Hindusa, którego naciągają europejscy szalbierze. Poszkodowany wygarnia więc prawdę... Europie: "Wasza nauka to pustka, wasza sztuka - jarmark, wasze kobiety - zgnilizna" etc. Recenzent spokojnie zwraca uwagę, że co do kobiet - to "przy każdym paryskim tinglu jest pokoik, gdzie za dopłatą kilku franków pokazują taniec brzucha autentyczne... kobiety Wschodu. No i że o zalety hinduskiej kultury trzeba by pytać nie tylko łamów podlewających kwiatki, ale i pariasów". Boy-Żeleński, jako recenzent, był zawsze podejrzliwy wobec tak zwanych mądrości Wschodu. Ale oczywiście nie z tego powodu nie zostawia na sztuce pana Brauna suchej nitki. Dysputa między Hindusem a Człowiekiem (jedynym godnym tego miana Europejczykiem) wydaje mu się studencka, takie przekomarzanie się: "A wy to... A my to...". Rehabilituje haniebną Europę w oczach autora sztuki co? -wojna! Nie, sztuka pana Brauna "nie wytrzymuje żadnej krytyki". Teatr w wystawności zasugerował się filmem. Fałszywa droga. "Indie, okręt, Paryż, Palais de danse, wojna, okopy, ogień huraganowy, niebo" - wszystko po to, aby "powiedzieć garść niedorzeczności lub komunałów". 249 To bardzo pięknie - pisze z nieoczekiwaną pobłażliwością recenzent - że teatr Ateneum "udzielił gościny autorowi wystawiając jego pierwszą sceniczną próbę", ale "po cóż angażować się tak solidarnie i w komentarzu przy programie wmawiać te wszystkie dzieciństwa jako jakieś głębie?". Wyobraźmy sobie minę literata, który czyta, że jego sztuka -w zamierzeniu rewelacyjna - nie wytrzymuje żadnej krytyki, że to garść niedorzeczności, komunałów i infantylizmów. Pan Braun oszalał z nienawiści do recenzenta. Jako literat sprzymierzony z Opatrznością, założył pismo "Zet" poświęcone mistycznej filozofii Hoene-Wrońskiego i ogłosił "likwidację Boya". W szeregu artykułów, podchwytywa-nych przez inne pisma ("naszą najciemniejszą prasę"), atakuje Boya tym samym językiem, jakim przedtem się nim entuzjazmował: "Że ktoś po tak gruntownie przeprowadzonej krytyce nie zamilknie i będzie pisał dalej, to jest w naszym rodzimym bałaganie umysłowym zupełnie możliwe i nie obchodzi nas to wcale...". W pewnym pomorskim piśmie w dziale "Wiadomości ze stolicy" doniesiono, że "w Warszawie przystąpiono do likwidacji Boya". Pochwały i ataki pana Brauna zestawia Boy w artykule Sekrety niektórych walk ideowych zamieszczonym w "Wiadomościach Literackich". Zaczyna, od wyznania, nad którym biograf zmuszony jest się zatrzymać: "Od dłuższego czasu jestem przedmiotem skoncentrowanego ataku, którego rosnące natężenie nienawiści niepokoi mnie czasem... jako lekarza. To już trąci psychozą! [...] Nie przygważ- dżam kłamstw, nie demaskuję nikczemności. Może źle robię, ale doprawdy nie mam sił na to. Zełgać można w dwóch słowach, od ręki, ale na wykazanie jednego łgarstwa trzeba by nieraz stu wierszy druku. Nuda". Traktuje swoich paszkwilantów z wyraźną pogardą, co na pewno ich rozwściecza. Niektórzy chcieliby "dyskusji" - a tu pogardliwe wzruszenie ramion. Życzliwi dziwią się Boyowi, że nie odpowiada na utwór pana Irzykowskiego. Zapewne, należałoby to zrobić, "dla celów wychowawczych". Pan Irzykowski wie doskonale, że jego książka (Beniaminek), "lepka od śliny i żółci, oślepiona zawiścią... do gruntu nierzetelna i niechlujna... zostanie brzydką plamą na jego imieniu jako krytyka. Może przyjdzie moment, że sobie zadam tę fatygę; na razie niech pan Irzykowski czeka. Do ogonka". 250 Najpierw zajmie się panem Braunem. Czy warto? Tak, bo pan Braun staje się symptomem. "I mikrob jest mały, a jednak nauka się nim zajmuje, a poznanie jego zwyczajów i obyczajów może być kwestią zdrowia publicznego". Zestawiwszy entuzjazm pana Brauna dla jego osoby z późniejszym wybuchem nienawiści, Boy zapytuje: "Co się stało? Co zaszło? Co się zmieniło?" Bo pan Braun nie czuł się w obowiązku "rzucenia jakiegokolwiek "pomostu ideowego" między swoim pierwszym a drugim stanowiskiem. Liczył (jak się okazało, słusznie) na głęboką niepamięć ogółu". I tu ciekawa uwaga, która nigdy nie straci aktualności: uderza go nierówność szans. "Każde słowo pisarza pewnej klasy jest niejako skatalogowane - wrogowie zwłaszcza, wiem to z własnych doświadczeń - mają je do dyspozycji, kręcą nimi jak szewc skórą. Natomiast słowa pp. Braunów liczą się tylko doraźnie, i to o ile dogadzają czyimś kombinacjom i czyimś nienawiściom..." Co się stało? Wiemy dobrze: pan Braun spłodził sztukę, która padła. Kiedy pan Braun, już jako redaktor pisma "Zet", zaczął go atakować, "zrozumiał zapewne, że trafił na szczęśliwą żyłę": "każda napaść na mnie zyskiwała żywy odgłos w formie przedruków, pochwał i zachęty". Na koniec Boy stwierdza: ,Jestem mniej ambitny od p. Brauna: nie mam pretensji do tego, aby go swoim artykułem "zlikwidować"". Nie pisze dla zawodowych kalumniatorów - "piszę dla ludzi dobrej wiary". Niech zobaczą, kto się plącze pod nogami pisarzy i "czuje się w prawie zatruwać atmosferę literacką". I także Jaką siłę jadu, jaką furię nienawiści może produkować urażona ambicja grafomanów i na co jest narażony krytyk pojmujący swoje obowiązki poważnie, nie zaś pod kątem "wymiany usług"". Zewsząd zdrada. Do kampanii przeciw Boyowi włącza się - ł to na łamach "Zetu" - Stanisław Ignacy Witkiewicz. Musiało to Boya zaboleć, ale z Witkacym nie polemizował. Kiedy z jego artykułu dowiedział się, że jest "chorobliwym szperaczem za ciekawostką seksualną w zakątkach życia wielkich ludzi", mógł westchnąć: Boże, i kto to mówi! Może nawet pobłażliwie się uśmiechnął. Witkacemu, który żeglował, jak kiedyś zauważył Boy, pod żaglami bezsensu, któremu nieznośny był tradycjonalizm asów "Wiadomości Literackich" (chociaż wysławiał... Wieżę Babel Słonimskiego!) - bliższy mógł się 251 wydać mistycyzm "absolutu" Hoene-Wrońskiego: zawszeć to jakaś kombinacja filozoficzna. Witkacy pasjonował się "grą intelektualną" -Boy pasjonował się życiem i już przed laty z naciskiem zadeklarował, że inteligencja ł dowcip bez dobroci wydają mu się "niesympatyczne i niezajmujące". Tych ludzi wszystko dzieliło. Atak Witkacego - dla którego dobroć, lojalność to puste słowa - nie był więc przypadkowy. Ale był nieoczekiwany, bo Witkacy Żeleńskim dużo zawdzięczał, stał się ich domownikiem, Tadeusz starał się, ze zmiennym szczęściem, aby jego sztuki grano, cenił go wysoko, może nawet przesadnie, zdaniem Ireny. Wydaje się, że po tym ataku Witkacego stosunki osobiste nie zostały zerwane, chociaż na pewno uległy ochłodzeniu. Witkacy w dalszym ciągu portretował Boya, a w 1938 roku dostąpiła tego zaszczytu pani Helena Staniewska, zapewne nie bez pośrednictwa państwa Żeleńskich. Ale co sobie o tym zaatakowaniu męża pomyślała pani Zosia, jaka była jej reakcja - nie wiemy. Tyle wiemy, że zawsze stała u boku Tadeusza, zawsze go wspierała. Ataki trwają. Pan Czesław Lechicki wydaje antologię tekstów anty-Boyowskich: Prawda o Boyu Żeleńskim, poprzedzoną własnym obszernym wstępem. Kto to jest Boy? - pyta pan Lechicki. Wiadomo: pijak, gracz, erotoman. A kogo tłumaczeniami swoimi przyswajał? Kryminalistów, upadłych mnichów, erotomanów, bezbożników, sceptyków! "Autor antologii - ocenia Barbara Winklowa w książce Nad Wisłą i nad Sekwaną - ujawnił wsteczne poglądy ciemnogrodu: antysemityzm, nacjonalizm i szowinizm, dodając do tego własną nielo-jalność wobec cytowanych tekstów Boya. Potrafił jedno zdanie skomponować z kilku (nawet pięciu) małych fragmentów różnych zdań Boya, zawsze wyrwanych z kontekstu..." Ale w tym właśnie czasie Boy-Żeleński dostaje bardzo cenioną nagrodę literacką miasta Warszawy. Można sobie wyobrazić szturm protestów. "Policzek dla kulturalnej Warszawy"; "Uwieńczenie wybrańca Nalewek..." W uroczyste tony zagrzmiało w swoim proteście pismo "Zet". Troje jurorów, jak wiemy, nie chciało złożyć podpisu pod dyplomem: Boy nie spodziewał się niczego innego po pani Izie Moszczeńskiej i Stanisławie Miłasze-wskim, którego sztukę wydrwił, zdziwiła go tylko małoduszność J.A. Hertza, reprezentującego w tym gremium Związek Autorów Dramatycznych. "Sama krytyka teatralna - zauważa w wywiadzie opublikowanym w "Tygodniku Ilustrowanym", o którym wiemy, że to on go 252 napisał - ...ileż ambicji musiała nieraz drasnąć, ileż zrodzić zapiekłych namiętności odwetu!" I, mając na myśli głównie Irzykowskiego, chociaż nie tylko, tłumaczy spokojnie: "Są różnice kultur i temperamentów, istnieją ludzie, którym brak jest organicznie poczucia humoru; jakże ja ich nie mam drażnić swoim istnieniem? Jest wreszcie stare przeciwieństwo między germańską a romańską szkołą myślenia". Stara się zachować spokój, ale w nielicznych listach, które się zachowały, czuje się zniechęcenie. Do pani Staniewskiej: Cóż, pozostaje "pisać dla siebie i przed siebie". Do Jakuba Wojciechowskiego: "Bardzo dużo jest głupich ludzi, nawet między uczonymi". Ślad tego zniechęcenia jest i w tym wywiadzie. Boy przypomina los Fredry, którego udało się w swoim czasie skutecznie "zlikwidować": zamknął się na wsi i przestał publikować. "Mnie to nie grozi; choćby dlatego, że nie mam wsi. Chyba, że mi ją naród zechce w tym celu ofiarować". Jak gdyby nic drażniącego się nie działo, częstuje czytelników, dość nieoczekiwanie, felietonem optymistycznym: Likwidacja grzechów głównych. Jesteśmy lepsi niż nasi poprzednicy, perswaduje, jest mniej gniewu, mniej pychy, mniej zawiści i tak dalej. Mniej pychy? A pycha dyktatorów? A pycha narodów? Mniej gniewu? Właśnie narasta kult zorganizowanego gniewu i bojówek. Ale polski pisarz, u progu trzydziestolecia, chce wierzyć, że świat się poprawia. "Bo w istocie grzechy się przesunęły. Ze sfery indywidualnej przesunęły się w sferę społeczną. Weszły w nie współczynniki dawniej nieznane: poczucie czyjejś niesprawiedliwości, czyjejś krzywdy". I w tej nowej wrażliwości - zdobyczy cywilizacyjnej, według niego - pisarz upatruje lepszą przyszłość. Wojciechowski pyta go w liście, o co chodzi z tym panem Wincentym Lutosławskim, dlaczego wypisuje o doktorze Boyu takie nieładne rzeczy. "Pan Lutosławski - odpowiada mu Boy, językiem najprostszym, jak zwykle - w stosunku do mnie okazał się niegodziwym kłamcą i złym człowiekiem..." Poszło o to, że Lutosławski pod jakimś pretekstem odwiedził Żeleńskiego, okazało się jednak, że ma przy sobie swój pamiętnik, który właśnie wyszedł - Jeden łatwy żywot - i byłby szczęśliwy, gdyby Boy się nim zajął. Według Stanisława Wasylewskiego, to on zamówił u Lutosławskiego pamiętnik i zaoferował mu nawet zaliczkę. "Dobrze! - odpalił bez namysłu Lutosławski. - Ale z którego życia? Bo ja wierzę w wędrówkę dusz, mój 253 żywot obecny jest szóstym z kolei. - Z ostatniego żywota, panie profesorze... z ostatnich kilkudziesięciu lat w Polsce..." (Czterdzieści lat powodzenia). Boy uznał, że warto się tym pamiętnikiem zająć - ze względu na osobę autora. Zobaczył w nim symptom, pewien wzorzec samoobełgi-wania się, co go zawsze interesowało. Zobaczył w nim kogoś w rodzaju Towiańskiego, ale jeśli Towiański był ponury, groźny dla emigracji, to Lutosławski był już tylko komiczny. Towiański, napisał kiedyś Boy, był dla chorób emigracji znachorem, Lutosławski to już był tylko "uroczy znachor" i taki tytuł nosi szkic o nim. "Ta pszczółka filozoficzna wyciągnęła z najbardziej gorzkich kwiatów same miody. Bez męki twórczej prześwietlił sobie skronie aureolą wielkiej poezji. Ze znaku 44 przejął samą pychę bez cierpienia; widzenie księdza Piotra przetłumaczył sobie na wyrób dziecka. Tułaczkę emigracyjną złagodził na podróżomanię za paszportem. W katolicyzmie dojrzał boczne schodki do konsystorza. Pustelnię zmienił na rajski ogródek, posty na kurację owocową, biczowanie na gimnastykę rytmiczną, westchnienia na głębokie oddychanie, ogołocenie na nudyzm. [...] Nieświadomy życia jak dziecko, przeszedł, w pogodnej autohipnozie, obok wszystkich rzeczywistości społecznych i narodowych. Krzywdy ludzkie wytłumaczył sobie szczęśliwie grzechami minionych istnień. [...] Jeden łatwy żywot - w istocie dość łatwy; ale czy równie pożyteczny?" Zanalizowany drobiazgowo profesor odpowiedział - dość dziecinnie, przyznajmy - że on wcale nie chciał swojej książki Boyowi dać, że "Boy się napraszał". Ale czy to ma znaczenie dla wartości pamiętnika i, co istotniejsze, jego "żywota"... Nic, żadne burze, żadne konflikty nie przerywają normalnej pracy recenzenckiej. Po staremu to, co dzieje się na scenie, prowadzi do refleksji, czasem przewrotnych, jak na przykład ta, do której impulsem była sztuka policyjna Szmaragd i kobieta (Tenkinsa): "Uderza nas nagle nieprzyzwoitość faktu, że ktoś ośmiela się fatygować organa państwowe tym, że zginął mu świecący kamyczek. [...] Ileż krzywd, ileż nieszczęść się dzieje, o które państwo się nie troszczy, a tego kamyczka i jego przywłaszczyciela będą szukali z uporem, bodaj rok czy więcej". Prowadzi go to do paradoksalnego postulatu: "Stawiam wniosek, aby wyłączyć tzw. drogie kamienie spod ochrony policji państwowej". Recenzent podważa tu kanon państwa właścicieli: 254 ochronę świętego prawa własności. I my, czytelnicy, bierzemy mimo woli jego stronę (dopóki nie wydobędziemy się spod czaru, oczywiście, lub nie otrzymamy w spadku drogich diamentów). Bo jakieś resztki potrzeby równości i przywiązania do sprawiedliwości społecznej wciąż się w człowieku telepią. Tłumaczy Stendhala. Jakby na marginesie tej pracy, powstaje szkic Mędrca: Psychoza prawodawstwa. "Jest to arcyciekawy dokument psychologiczny. Oto człowiek rozumny, miły, życzliwy, przed chwilą filozofował, gawędził, mówił bardzo ciekawe rzeczy. Naraz zmienia się w "prawodawcę": i oto ten sam człowiek jak gdyby tumanieje, bredzi, snuje mrzonki równie okrutne jak nierealne". Mędrzec przechodzi do spostrzeżeń o naturze ludzkiej, niezbyt, przyznajmy, pochlebnych: "Ta namiętność reglamentowania życia... [wydobywa ukryty w ludziach] instynkt bezwiednego okrucieństwa, wyżywającego się w ten sposób, instynkt przemocy, dokuczliwości, jakichś utajonych odwetów, niezaspokojeń, sadyzmów, okrucieństwo umie się stroić w tak czcigodne pozory". Prawda, on tu o Stendhalu, a tam, w ogonku, czeka Irzykowski -i jego Beniaminek. Długo musiał czekać, wciąż żadnej reakcji, wciąż najspokojniej o sztukach i o Stendhalu - a przecież on, Irzykowski, po to pisał, żeby Boya "unicestwić" i dobić sztuką "erystyki". "Kapitalny paszkwil" - napisała już w bliższych nam czasach pani profesor. Czy paszkwil może być "kapitalny"? Paszkwil to paszkwil, tak czy owak to ohyda, gatunek potwarczy. Boy długo nie chciał Beniaminka czytać. Irzykowski się niecierpliwił - dygotał do "dyskusji". Potem Boyowi zarzucano - po dzień dzisiejszy doktoranci czynią mu z tego zarzut -że unikał dyskusji na tematy merytoryczne. Dla pewnych umysłowo-ści, których patronem jest właśnie Karol Irzykowski, celem życia literackiego jest "ścieranie się" - nieważne o co i po co. Boya scholastyka literacka nie interesowała - miał konkretne sprawy do załatwienia. W tym światku papierofagów - on, człowiek związany z życiem, czuł się obco. Ktoś mu tę książkę wreszcie wręczył: weź, przeczytaj, odpowiedz mu. Kto? Nie "Iruśka", na pewno by o tym wspomniała - zresztą, jak wiemy z jej wyznań, radziła przyjacielowi nie czytać paszkwili. Więc kto? Zapewne redaktor Grydzewski: panie Tadeuszu, nie może pan tego przemilczeć. 255 Artykuł Brzydka książka jest głosem pisarza, który poczuł się skrzywdzony, obrażony - i po części bezradny... "...czytałem tę książkę... z ołówkiem w ręku. Ale w miarę jak czytałem, ogarniało mnie zniechęcenie. Łże się w dwóch słowach - wraca do dawnej konstatacji - na sprostowanie trzeba stu wierszy - któryż czytelnik by to wytrzymał!". Czym jest ten Beniaminekl Dziełem "chorobliwej nienawiści, która zaczęła się normalną literacką - jednostronną zresztą - niechęcią; stopniowo drażniona może moją obojętnością na zaczepki, rosła, doszła do obsesji...". Irzykowski woli sam uprzedzić, że książka "powstała z niskich pobudek: zazdrości i zawiści", uważając zresztą te uczucia za "godziwe i uzasadnione". W ten sposób, "sprytnie", jak sam pisze, wytrąca krytykom oręż z ręki. Uzasadnione, bo przecież on, Irzykowski, też pisuje recenzje teatralne! - (jak o tym wspomina w liście do czołobitnego J.E. Płomieńskiego) - więc jak to się stało, że ten Boy, którego dorobek lekceważy, jest najpopularniejszym pisarzem polskim i wspiął się na tron ("wdarł się podstępem") pierwszego pisarza? Trzeba z tym skończyć! "Cel, a raczej pobożny zamiar?" -pyta Boy. "Krótko i węzłowato: unicestwić mnie jako pisarza, zohydzić jako człowieka". Irzykowski, ze złą wolą i absolutnym brakiem słuchu na dowcip, przyjął serio żartobliwą mówkę z okazji "jubileuszu" Stówek, która jeszcze dziś wywołuje uśmiech, i zarzuca autorowi dwulicowość: innych jubilatów wyśmiewał, a teraz sam sobie wyprawia jubileusz! Boy wzdycha: "Wstyd cytować takie brednie..." Omawiając jego twórczość, Irzykowski "obciąża każdy żart, każdą myśl pudem własnego głupstwa". Nienawiść w tym przypadku "poraża najoczywiściej władze myślenia. Może się zdarzyć człowiek, który ze mnie nie rozumie nic, absolutnie nic. Człowiekiem tym jest p. Irzykowski i właśnie los zrządził, że on napisał o mnie książkę. To tak, jakby się podjął recenzji z autora piszącego po chińsku, bo okazuje się, że ja piszę dla niego po chińsku". (Więc o czym tu "dyskutować"? Można zająć się najwyżej prostowaniem pewnych szczegółów). Beniaminek to książka "pisana przez osobnika dotkniętego brakiem "muzykalności literackiej*, i to nie tylko w sferze żartu i humoru! Ten człowiek nigdy nie wyczuwa tonu. W muzyce nie jest możliwe, aby ktoś bez słuchu mógł się zajmować muzyką; w krytyce literackiej zdarza się to, niestety". 256 Irzykowski podpiera swe wywody gorliwie cytując innych, "co mu niewątpliwie przydaje powagi - i mentoruje mnie w tej mierze. Kichnąć nie można bez zacytowania kogoś, kto kichnął dwadzieścia pięć lat temu: inaczej - znaczy, że się go przemilcza". Boy nie zacytował... Hegla!! - "dobre obyczaje naukowe (!) są mi obce". Irzykowski (zresztą nieprawdziwie): "Boy o Freudzie nie wspomina i nie lubi wspominać: konkurencja zanadto się narzuca". (Irzykowski przeoczył, że w zarzucie tym kryje się komplement). Boy: "Konkurencja!! O Koperniku też dość rzadko wspominam, też konkurencja!". Irzykowski insynuuje, że cała społeczna działalność Boya jest tylko środkiem "reklamy"... "Ładna reklama! - odpowiada Boy. -Byłem w istocie niegdyś "beniaminkiem" Polski, byłem jednym z naj-powszechniej lubianych pisarzy, ale odkąd wdałem się w walkę o pewne sprawy, które uważam za potrzebne i ważne, jestem jednym z najbardziej zohydzanych. I p. Irzykowski uważa, że robię to "dla reklamy*... Widać biedaczyna nie zaznał jej nigdy [...] Wreszcie ma reklamę, ale za jaką cenę!" Wciąż pada z tamtej strony zarzut: dlaczego Boy nie robił tego, nie robił tamtego, między innymi w czasach, kiedy "nie śniło mi się, że będę literatem". Wreszcie: "Czemu Boy nie wystąpił przeciw Żeromskiemu, Wyspiańskiemu, Brzozowskiemu albo z dzisiejszych przeciw Nałkowskiej, Kadenowi, Goetlowi? Zapewne nie ma o nich nic do powiedzenia lub też - brakuje mu jakichś podstaw detektywistycznych do interwencji. Zresztą - byłoby niepraktyczne". (Największy przeciwnik Irzykowskiego nie wymyśliłby celniejszego ciosu niż on sam sobie zadał przez tę autodemaskację psychiczną). Boy odpowiada: "Nie bardzo rozumiem, czemu ja mam występować przeciw Nałkowskiej albo Goetlowi? Czy nie mam już nic pilniejszego do roboty? I czemu "nie występować przeciw komuś" znaczy, że się nie ma o nim nic do powiedzenia? Ten naiwny wypad jest niezmiernie charakterystyczny dla psychiki p. Irzykowskiego, dla całej jego pasożytniczej egzystencji wiecznego nienawistnika. Dla niego, uprawiać literaturę - to znaczy przyczepiać się do kogoś, występować przeciw komuś, być czyimś zawistnym cieniem". Przerwijmy. Jest tyle innych rzeczy do zrobienia. Pisarz lubi poszperać sobie w antykwariatach na Świętokrzyskiej, wraca stamtąd obładowany książkami. Cieszy się, bo kupił właśnie Diderotowską 17 - Błazen - wielki mąż 257 Wielką Encyklopedię, "na wyprzedaży po jednym z naszych bibliofilów". Zapłacił sto złotych za trzydzieści kilka tomów, w skórze i płótnie, "niedrogo" - stwierdza. "Przyznaję się, że pierwszy raz mam ją w ręku". Podglądamy go, jak zaciekawiony i z lekka podniecony, wertuje te tomy, szuka plansz. Powstanie szkic Encyklopedia w stylu Pompadour. Nałogowy czytelnik (zawsze najchętniej w łóżku, po śniadaniu), we własnym domu też może odkryć zapomniane skarby. "Sięgnąłem po osiem tomików pani de Sevigne, które z dawna gnuśniały u mnie w swojej cielęcej skórze na najwyższej półce pod sufitem. Odczytuję je od paru tygodni, znajdując w tym wiele rozkoszy. To przyjemne stare wydanie z 1775 roku..." I ta lektura, a potem rozmyślania o Pro- uście, prowadzą go do takiej uwagi: "Aby móc się podzielić tym, co nazywamy swoimi myślami, człowiek musi je uprościć, zbanalizo-wać". Inaczej "rozmowa byłaby za męcząca, za pracowita". W wolnych chwilach preparuje książkę - można tym razem tak tę czynność nazwać - Obiad literacki: będzie to montaż wybranych tekstów z dziennika Goncourtów, ukaże się za rok. Kompilacja, nic więcej - ot, taka robótka na marginesie tego, co i tak czyta, bo przecież czytać musi. Wypisuje sobie "fiszkę" z czyjąś wypowiedzią: "Hugo twierdzi, że prawdziwe nienawiści to tylko nienawiści literackie. Nienawiści polityczne, powiada, to jest nic. Ludzie nie wnoszą w nie tej samej pełni, co w antypatie literackie, które rodzą się i z credo artysty i z temperamentu". W tym miejscu mógłby przytoczyć, co o nienawiściach literackich myślał Anatol France, w którego pismach będąc studentem tak się zaczytywał, "aż do opilstwa". "Talent - pisał France (we wstępie do Poglądów księdza Hieronima Coignarda, tłum. Franciszka Mirandoli) - jest to rzecz najtrudniejsza do wybaczenia. [...] Nawet powodzenie nie przysparza nieprzyjaciół, o ile tylko jest niezasłużone". I jeszcze: "Chwała człowieka małego nikogo nie razi. [...] Talent natomiast tai w sobie zuchwalstwo i pokutuje za nie, budząc głuchą nienawiść i skryte oszczerstwo". (Do tego może dochodzić zazdrość czysto męska. Nie wolno nam tego przeoczyć. Irzykowski, być może, nie mógł wybaczyć Boyowi powodzenia u kobiet - najpiękniejsze, najbardziej utalentowane darzyły go swoimi względami. On nie mógł na to liczyć - był, no cóż, powiedzmy: mało pociągający.) Ale wróćmy do tematu, pan Irzykowski czeka. 258 - ', "Czy Boy wywołał w Polsce szał zachwytu i zainteresowania dla Moliera i Balzaka?" - pyta zaczepnie. I odpowiada: "Gdzież tam -przede wszystkim dla siebie". Dotknięty do żywego w tym właśnie przedmiocie, najbliższej sobie sprawie, Boy relacjonuje, ile udało mu się dla tych dwóch klasyków zrobić. "A dla siebie? Codziennie kubły pomyj w prasie i - książka p. Irzykowskiego". Nie brak wstawek o niezwykłej ostrości: "Patrzy człowiek osłupiały na tę pocieszną figurkę, miotającą się jak w konwulsjach i myśli: "Czego ten się czepia?" I równocześnie zaczyna coś mdlić... Ten zaduch, jaki wydziela się z zakamarków duszy p. Irzykowskiego, ten fetor małego podwórka [...] jest czymś nie do zniesienia". I teraz stwierdzenie, które uzyskało nośność aforyzmu: "Jeżeli chodzi o ocenę mojej działalności na różnych polach, p. Irzykowski przypomina mi stale człowieka, który bierze kapelusz, myśli, że to ma być but, przymierza go na nogę i powiada, że jest niedobry". No i krzywi się: "Nigdzie ani krzty rewizjonizmu", podczas gdy Boyowi wydaje się, że trudno o większy rewizjonizm niż przekonać publiczność do Yillona, Rabelais'go, Mon-taigne'a, Racine'a. Ale rzecz w tym, że "p. Irzykowski szczerze nienawidzi literatury francuskiej i spolszczonych przeze mnie pisarzy: tych moich "francuskich brązów ociekających spermą", jak się wytwornie wyraża". Być może, w myśli francuskiej "widzi groźne niebezpieczeństwo dla swego zaściankowego królowania z przyciężkim cytatem zamiast berła?". Nienawidzi on szczególnie Moliera, "czuje w Molierze jakby osobistego wroga. I słusznie. Bo p. Irzykowski, taki jak go widzicie, to jest przecież figura na wskroś molierowska". Zwłaszcza jedną sztukę znienawidził: Świętoszka. "Czyżby też z ansy osobistej?" "Pan Irzykowski swojej polemice z Tartufem dał tytuł: Dlaczego Świętoszek jest przestarzały? Przestarzały! U nas! W jakiej rzeczywistości p. Irzykowski żyje? Przecież jego paszkwil na mnie co najmniej trzy czwarte sukcesu zawdzięcza temu, że go Świętoszek wziął pod swój patronat". Insynuacja, Jedenasta Muza" Irzykowskiego (aluzja do jego książki o kinie X-ta Muza) "w czasie pisania Beniaminka przynajmniej co kwadrans składała pocałunek na jego spoconym czole". Dotyczy to aluzji natury finansowej. "To zazdrości mi "pensji" (jakich pensji?), to mówi gdzieś o moich "lukratywnych przedsiębiorstwach i kwalifiku- 259 je mnie jako "księgarza i wydawcę" na łamach pism socjalistycznych, gdzie wie, że to może usposobić dla mnie jak najgorzej. Aż w końcu bierze mnie ochota zapytać, czy p. Irzykowski jest krytykiem, czy też wywiadowcą urzędu podatkowego?" Trzeba opowiedzieć tedy, jak jest naprawdę. I Boy mówi o tym, że odrzucał bez wahania najzyskowniejsze oferty, a równocześnie pisał gratis wstępy do Stendhala, do którego miał dopłacić, albo "do książki Wojciechowskiego, którego chciałem wydobyć z cienia, bo jest tego wart". Teraz, wśród ciężkiego kryzysu, wskrzesił deficytową Bibliotekę Boya "przez upór dokonania dzieła". Biblioteka Boya, w której, "wraz z żoną moją, niezrównaną towarzyszką pracy, utopiliśmy wszystkie nasze finansowe rezerwy i wspólny nasz trud [...] ma obecnie wszystkiego dwustu niepewnych odbiorców, siedzi po uszy w długach [...] - ale wychodzi. To są rzeczy, które przechodzą horyzont p. Irzykowskiego, tego małego, zawistnego człowieczka; zrozumieć ich widać nie może - woli oślinić". Irzykowski ma za złe naszemu pisarzowi jego potyczki w sprawach społecznych - walki o kodeks karny, o regulację urodzeń, o poradnie świadomego macierzyństwa. Cóż w tych zmaganiach dziwnego? "Przez długi czas byłem lekarzem biedaków - w szpitalach, w kolejowej kasie chorych, w "Kropli mleka" - patrzałem na nędzę i nieszczęście, widzę głupotę niektórych przesądów, mam pióro w garści, walczyłem tedy o to, aby coś zmienić, coś poprawić. To się p. Irzykowskiemu wydaje potworne: żeby literat chciał przetopić literaturę na fakt, na działanie, to jest dla niego... zdradą literatury. [...] Dla p. Irzykowskiego jedyną postawą godną literatury to patrzeć spokojnie, jak ludzi miażdży paragraf, wysysa nieszczęście, i gmerać sobie dialektycznie w "problemach"". I rzucać kamienie pod nogi tym, którzy coś robią. "Ten socjalistyczny pisarz [Irzykowski drukował wtedy w "Robotniku"; w końcu nawiąże współpracę z nacjonalistyczne-katolickim "Prosto z Mostu" - J.H.] wygłupia się w dialektycznych koziołkach; częstuje robotnice porównaniem niebezpieczeństw ciąży ze "wspinaczką", która zaostrza przyjemność turystyki; każe matkom ośmiorga dzieci lub bezrobotnym dziewczynom zastanawiać się, czy zapobieganie ciąży to jest fair play wobec natury". Jako wolnomyśliciel, Irzykowski, zwalczając Boya, nie odwołuje się do prawa kanonicznego (które dla 260 wierzących ma przecież swój sens), zmuszony jest więc do "dialektycznych koziołków". Cytuje Boy jeszcze komiczną opinię swego pogromcy, że "wskutek nowych haseł, kolportowanych przez Boya, nastąpiła ogromna deprecjacja dziewictwa". Boy, pracując nad artykułem, sięgnął do książki Irzykowskiego Walka o treść ("jak państwo widzą, i ja się robię erudytą") i przytacza z niej taki smaczny kawałek: "W tym okresie odmówiono mi również talentu poetyckiego - dlatego także z pojęciem talentu jestem na stopie wojennej". To prawda, przyznaje Boy, "odtąd walczy p. Irzykowski z pojęciem talentu zażarcie; walczy z każdą indywidualnością, z każdym sukcesem. Najgorsze książki i najgorsze sztuki są jego faworytami..." W książce Czyn i słowo: "Wyspiański jako organizacja poetycka jest kombinacją oryginalną, ale kto wie, czy potrzebną". Tak więc Wyspiański jest mu zbyteczny i połowa francuskich pisarzy przetłumaczonych przez Boya; "natomiast potrzebne mu są wszystkie "ideali-zmy" grafomanów, którzy nawzajem wielbią w nim swojego patrona". Ta książka ("duchowego kaleki, pożałowania godnego człowieka") miała - zdumiewa się Boy - "podejrzanie dobrą prasę we wszystkich obozach". Stała się, co z satysfakcją przewidywał Irzykowski, "wygodnym sposobem załatwiania porachunków ze mną". Mówiono o "zdrowym odruchu idealizmu", o "pogłębieniu nurtu życia umysłowego!!" Przyglądał się temu wszystkiemu w osłupieniu.,Jakim cudem mogło się stać, że nikt nie zauważył steku bzdurstw, fałszów i insynuacji, od których tam się roi...?" Irzykowski, "wierny swej roli mojego pasożyta", dał książce perfidną opaskę: "Niezbędne dla czytelników Boya". Kiedy on dawał opaskę "Tylko dla dorosłych" dziełku Kartezjusza, miał ten koncept "służyć dla rozszerzenia światłej myśli filozofa, tutaj sączył ślinę potwarzy i nienawiści". Kończy Boy artykuł słowem pełnym pogardy: "Plugastwo". Profesorowie polonistyki, z którymi Boy się zmagał i z którymi wkrótce będzie znowu polemizował - o Fredrę - nie podchwycili ataku Irzykowskiego: milczeli zażenowani. Beniaminek posłużył pismakom, nienawistnikom. Niemniej, Irzykowskiemu coś się udało: stworzył pewien schematyczny wizerunek "płytkiego" pisarza, praktycznego, reklamisty, erotomana, zlekceważył jego twórczość ("kilkanaście wierszyków"), podważył sens tłumaczeń (połowa "zbyteczna"). Irzykowski 261 otoczony był akolitami - Boy ich nie miał. Poziom tych podopiecznych Irzykowskiego był różny, ale nie brakło i ludzi utalentowanych, którzy mieli po wojnie odegrać rolę w literaturze lub przynajmniej w życiu literackim. Długo i łatwo powtarzali za Irzykowskim lekceważące opinie o Boyu, bez zadania sobie fatygi lektury. Czytelnik zdumiałby się, gdyby usłyszał, jacy to łatwi wesołkowie-publicyści zarzucali Boyowi "płytkość". Warto jednak przytoczyć słowa Zbigniewa Bieńkowskiego, czołowego krytyka formalisty i poety, który zaskoczył mnie wyznaniem: "A wiesz, ja zmieniłem swój stosunek do Boya: okazuje się, że on popierał Witkacego". ("I całkiem niepotrzebnie" -zareagował na to wielki polski aktor. Ale to już inna dyskusja...). Przeczytał to, co tak długo na wiarę lekceważył - "i okazało się..."! Boy Irzykowskiemu nigdy jego paszkwilu nie wybaczył. Nawet J.E. Płomieński, literat z kręgu Irzykowskiego, uznał, że jego mistrz przesadził. We fragmencie wspomnień drukowanych w katolickim pa-ksowskim wówczas "Tygodniku Powszechnym" w roku 1955, żałuje, że w swoim czasie, w pisanym przez siebie studium "rozjemczym" nie zaznaczył pamfletowego charakteru książki, Jej bijącej w oczy jednostronności". Irzykowski, gromadząc same cienie, pomijając światła, "przejaskrawia prawdę o nim w sensie ujemnym. Sfałszował ją niewątpliwie. Gdybym miał dzisiaj znowu pisać o tej książce, oceniłbym ją surowo". Płomieński usiłował - na swój sposób, czyli broniąc swojego mistrza - dokonać, jak pisze, "rozjemstwa". Bez skutku. Bo o jakim "rozjemstwie" mogła być mowa? Patrząc z dystansu, Płomieński przyznaje z ciężkim sercem, że Boy miał prawo czuć się głęboko skrzywdzony. Książka Irzykowskiego ukazała się w styczniu 1933 roku. Pod koniec miesiąca w Niemczech doszedł do władzy Hitler. Ponuro zaczęło się robić w Europie. Boy sytuację w Niemczech obserwował bacznie już przedtem. W recenzji z Don Carlosa Schillera (w 1932 roku!) pada uwaga: "Filip II, nawet porzuciwszy kurs nienawiści, zostałby królem; ale czym byłby bez niej Hitler?". Boy dostrzega kryzys parlamentaryzmu i wiszące nad Europą zagrożenie: "okazało się, że l u d y z własnej ochoty nienawidzą się gorzej niż kiedykolwiek to uczyniły pod uciskiem despotów". Jest teraz jak Kasandra i dostrzega rzeczy, które klerkom umykają: "Powszechny mord świata, uchwalany większością głosów. Zdobycz wolności myśli - prasa - stała się najsprawniejszym narzędziem zbrojenia ludów przeciw sobie wzajem". I dalej: "Ci, którzy dziś mienią się ofiarami tyranii, nie tają się z tym, że skorzystają z pierwszej sposobności, by przejść do roli tyranów". A w jakiś czas później, już po wprowadzeniu rządów nazistów, pisze o Hitlerze jako o "łobuziaku, który zachłysnął się teorią nadczło-wieczeństwa". To jedno zdanie miało określić jego szansę, kiedy zaczęła się w 1939 roku okupacja. Na razie jednak nikt tak naprawdę nie wie, ku czemu Europa idzie. Jest państwo polskie, jest rząd, jest bogata literatura. W październiku 1933 roku dekret prezydenta powołuje piętnastoosobową Polską Akademię Literatury. Przewodniczą dwaj wierni piłsudczycy: Wacław Sieroszewski (prezes) i Juliusz Kaden-Bandrowski (sekretarz generalny). Obaj antagoniści znaleźli się w akademii. Boy konsekwentnie nie zauważał Irzykowskiego. Jeśli w trakcie debaty musiał z nim polemizować, używał - jak opowiada Michał Rusinek, który prowadził sekretariat Akademii - formy bezosobowej: "Powiedziano tu przedtem"; albo, jeszcze bardziej lekceważąco: "Ktoś tu mówił...". Tadeusz Żeleński był człowiekiem uprzejmym, o nienagannych manierach, skłonnym do pojednania. Irzykowskiego nigdy nie atakował. W roku 1923, w recenzji z Sześciu postaci scenicznych Pirandel-la, użył pojęcia "pałubiczne perspektywy". Wyjaśnił w nawiasie: "Termin ten stał się niemal potocznym od czasu głośnej powieści Karola Irzykowskiego". Nie mogło być więc mowy o żadnych porachunkach. Styl, którego użył, odpowiadając na paszkwil Irzykowskiego, świadczy o tym, jak głęboka była rana. •" j; 262 XIX OBRACHUNKI Brał głowę w dłonie i wzdychał: O, Boże... (Irena zapewnia, że to nic nie znaczyło. A może jednak coś znaczyło? Może nie do wszystkich niepokojów, nie do wszystkich przeczuć ją dopuszczał?). Twierdził, że jest "skończony", wszystko w nim wyschło, nic już nie napisze. Zniechęcony po atakach? Ależ nie, przeciwnie, raczej mogło się wydawać, że brak mu kolejnej awantury. Faktem jest, że impet osłabł. Publicystykę związaną z nową obyczajowością i "piekłem kobiet" miał już za sobą, z kierowania poradniami świadomego macierzyństwa i Ligą Reformy Obyczajów wycofał się. Nie leniuchował, oczywiście, pracował nad tłumaczeniami, recenzował, pisywał studia - za rewelacyjny uznano szkic Czytałem Wertera - wolał teraz studia od doraźnej felietonistyki, od pisania "o niczym". Czytał, wciąż czytał - wspomina Krzywicka. Ona sama była u szczytu sukcesu życiowego: pisała, stała się popularna, oboje z mężem dobrze zarabiali, kupiła w Leśnej Podkowie dom z ogrodem, o którym zawsze marzyła - no i miała dwóch mężczyzn, dwóch oddanych i wspaniałych panów. Ściągała Boya do swojego ogrodu, ale jego to niedzielne ogrodnictwo nie pasjonowało. (Jest zdjęcie, jak gracuje ścieżkę). "Za dużo żarcia" - skrytykował drzewa obsypane owocami. Do kina nie chodził, bo - jak tłumaczył - w kinie pracuje się oczyma i siedzeniem, które i tak, przy jego trybie życia, są nadmiernie eksploatowane. Ona, młoda kobieta, może nawet kinomanka, z trudem się z tym godziła, dwa czy trzy razy zaciągnęła go do kina, ostatni raz - jak pamięta - na Maroko z Gary Cooperem i Marleną Dietrich. Marlena Boyowi się nie spodobała, a film wydał się kiczowaty (miał 264 rację). I ona, i Słonimski utrzymują, iż Boy nie rozumiał języka kina, gubił się w montażu filmowym, dziwił się, skąd nagle pojawiło się morze, czyją to nogę widać pod stołem. Zdaje się, że Tadeusz pozwalał sobie błaznować, a "Iruśka", czego dowody daje czasem we wspomnieniach, nie zawsze wychwytywała żart. W recenzjach są świadectwa, że zdarzyło mu się oglądać filmy, których ona nie wymienia. Może zapomniała? Może wymykał się do kina bez niej? Na przykład z Fusiem? Przyjaźnił się ze Smosarską - grzeczność wymagała, żeby obejrzał jej Trędowatą czy Iwonką. W recenzji z Króla włóczęgów (1937 rok) wspomina dwa filmy: Upiór na sprzedaż Renę Claira i Dzisiejsze czasy Chaplina, w którym widzi współczesnego Yillona. Ten wieczny "miłośnik z hańbą przepędzony"... Ale właśnie w Dzisiejszych czasach włóczęga po raz pierwszy nie jest "z hańbą przepędzony", tym razem oddala się ścieżką po widnokrąg, mając u swojego boku uroczą dziewczynę, bezdomną tak, jak on. Może to zakończenie, nareszcie optymistyczne, zawdzięcza włóczęga szczęściu, jakie jego twórca właśnie przeżywał: zakochał się na planie w Paulette Goddard i się z nią ożenił. Porównanie z Yillonem jest ciekawe i zarazem znamienne. Bo Charlie też nie jest tumanem, niedołęgą - przeciwnie: jest inteligentny, pracowity, dobry, ofiarny, odważny, dużo umie, dokonuje cudów zręczności (jeżdżąc na wrotkach z zawiązanymi oczyma nad przepaścią albo balansując z tacą porwany przez roztańczony tłum), a kiedy wykonuje "Titinę", okazuje się wirtuozem musie-hallu na miarę Chaplina - to świat jest dla niego niedobry, to taśma fabryczna jest obłąkana, zły dyrektor, bezrobocie, prześladuje go nieludzkie prawo - i policja, wciąż obecna karetka policyjna. Tadeusz nie lubi wyjeżdżać z Warszawy, nie lubi wakacji -najlepiej czuje się przy swoich maszynach do pisania (ma dwie), na których stuka gorączkowo, myląc nieraz klawisze. Po trzech dniach urlopu ma dosyć morza, gór, natury (której wcale się nie przypatruje, chodzi z pochyloną głową). Zrezygnował z odczytów. Panią Stanie-wską zawiadomił, że najchętniej komunikuje się bezpośrednio z czytelnikami - przez radio. Dobiega sześćdziesiątki, ale chyba nie o to chodzi, Irena potwierdza, że jest wciąż w dobrej formie fizycznej. To już prawie piętnaście lat, jak jest recenzentem teatralnym. Zdumiewająca wytrwałość. Bo też to jest teraz jego zasadniczy sposób wypowiedzi. Przeniósł się z krakowskiego "IKC" z powrotem do war- 265 szawskiego "Kuriera Porannego" - sprawozdanie, przekonał się raz jeszcze, najlepiej drukować w tym mieście, w którym chodzi się do teatru! - i oto nieoczekiwane wyznanie: "Doprawdy czynność krytyka teatralnego jest dziś szczególnie pasjonująca; jest się niejako w samym węźle przemian życia: przemian nie - jak w rzeczywistości - fragmentarycznych, powolnych, ograniczonych do jakiegoś odcinka, ale zgęszczonych do syntezy, nasyconych jakimś filozoficznym fluidem". I chyba tylko po to, by mrugnąć okiem do czytelnika, dodaje: "Daję słowo, nie zamieniłbym mego fotela w teatrze nawet na posadę sprawozdawcy prasowego przy Lidze Narodów". Ale coś w tym jest, w tej wzmiance o Lidze Narodów. Bo oto, może na skutek gęstniejącej sytuacji politycznej w Europie, wzrostu napięcia - także w kraju - i pewnej stabilizacji obyczajowej po przemianach, spektrum się rozszerza, właśnie o refleksje polityczne, o problemy władzy i udziału w niej demokracji. Znowu polemizuje z Ber-nardem Shawem - od pewnego czasu patrzy mu na ręce - z integralnym pacyfizmem sztuki Zbyt prawdziwe, aby było dobre. Jej pacyfistyczny finał "zostawił mnie jakoś chłodnym. Może dlatego, że każda nacja ma swoje kłopoty i wie, do jakiego stopnia reszta świata na nie gwiżdże. [...] W obrzydliwości zwanej polityką, jak dotąd, niestety, co dla jednego złe, to dla drugiego dobre; dlatego Jeremiaszów musi każdy kraj produkować na własny użytek. Nie ma obawy, aby nam ich zabrakło. Piękny jest okrzyk padający ze sceny: "Nie wolno ludziom mordować się dlatego, że jeden jest Anglikiem albo Francuzem, a drugi Niemcem!", ale wiemy z doświadczenia, że wyrażone konkretnie, znaczy to zwykle: "Polacy, oddajcie dla naszego spokoju "kory-tarz", a potem resztę; a gdybyście nie chcieli, to... umywamy ręce*". Napisał to w czerwcu 1932 roku!... Trudno odmówić autorowi tych słów wyczucia politycznego i wrażliwości na sprawy kraju. W rok później recenzuje po raz drugi sztukę Antoniego Słonim-skiego Lekarz bezdomny, która teraz, po dojściu Hitlera do władzy, nabrała politycznej ostrości. Recenzent zauważa, że w dzisiejszych Niemczech ów "lekarz bezdomny", "symbol liberalnej inteligencji", nie zdołałby się już "przemknąć chyłkiem". "Wraz z nim starto wiele pojęć, z których dotychczas Europa czyniła sobie chlubę: przywilej myśli, niezawisłość nauki, sprawiedliwość, prawo i poszanowanie człowieka". To nie on, Boy-Żeleński, ale "większość publiczności była 266 przekonana, że Słonimski sztukę swoją zaktualizował". Bo wtedy, kilka lat temu, hitleryzm i rasizm były tematem do żartów, podczas gdy teraz "stały się w obecnych Niemczech groźną rzeczywistością". I jeszcze uwaga, która przenosi nas, dzisiejszych czytelników, do ówczesnej atmosfery: "Charakterystyczne jest, że nasi młodzi krajowi hitlerowcy szczerze oklaskiwali najkarykaturalniejsze wypowiedzi "ra-sisty", padające ze sceny". W tej atmosferze Szekspirowski Kupiec wenecki, z wielką rolą Junoszy- Stępowskiego, też odbierany jest inaczej, wywołuje zadrażnienia na widowni, a recenzenta skłania do gorzkich refleksji: "...ani ironia Szajloka, ani jego końcowe pognębienie nie zmąciły z pewnością żadnemu z szekspirowskich widzów szczęśliwego rozwiązania komedii. Dla nas jest trochę inaczej. Atmosfera tak dziś jest przesycona zarazkami nienawiści, historia najwspółcześniej-sza - wskrzesza tyle okrucieństw i tyle bezprawia, że bardziej niż kiedykolwiek przeczuleni jesteśmy na tym punkcie. Sztuka [...], w której sąd, przy zachowaniu całego aparatu legalności, igra sobie z podsądnym jak kot z myszą - z trudem sili się dla nas na wesołość. Bo wszystko to zdawało się już mityczne, nieodwołalnie pogrzebane, ale dziś mimo woli mamy poczucie, że nie ma tak okropnej rzeczy, która by nie mogła wrócić... I to daje komedii Szekspira cierpki posmak". Posyła Wojciechowskiemu książeczkę o swoim ojcu, "zasłużonym muzyku polskim, żeby pan miał do pokazania tym mądralom". (Którzy zapewne mówili panu Jakubowi: - Ten twój doktor Boy to Żyd!). "Widzę- pisze - że pan tam dzielnie wojuje o dobrą przyszłość dla Polski i nie daje się zastraszyć. Może wszyscy doczekamy, że będzie lepiej i jaśniej w Polsce!" Niewątpliwie, dobrze mu teraz zrobi zajęcie się Fredrą. "Kampania" pogodna, dowcipna, tu i ówdzie złośliwa, ale nigdy jadowita. Nikt nie może mu odmówić znawstwa absolutnego - Fredrę znał na pamięć, powiada, zanim nauczył się myśleć - żaden mędrek, żaden ponurak nie będzie tu kręcił nosem, bo wiadomo, że się zbłaźni. Najwyższy czas zeskrobać głupstwa, które narosły wokół Fredry, nie gubiąc czaru jego dowcipu, przeciwnie, przywracając go skarbnicy humoru. Zrobi to sam, w ramach jednoosobowej Ligi Odełgania Polski, i tym razem - 267 przy pojedynczych głosach sprzeciwu, zostanie to przyjęte z aprobatą. Kto wie, czy nie jest to - mimowolna, rzecz prosta - zasługa Irzyko-wskiego. Dla ludzi o pewnej klasie ten bezceremonialny atak, o cechach paszkwilanckich, był już nazbyt niesmaczny. Najbardziej zaskakujący (i chyba najmilszy) musiał być list profesora Ignacego Chrzanowskiego, niedawnego oponenta (teraz też mu się czasem dostanie) ze słowami wsparcia. Boy, najwidoczniej poruszony, odpowiada (12 lutego 1934 roku): "Najserdeczniej dziękuję za tak pochlebne i zachęcające słowa w mojej pracy. Fenomen emocjonalnego działania Zemsty obserwuję sam na sobie. Zawsze mnie ta sztuka bierze i wzrusza; i dlatego z tym większą pasją silę się odróżnić jej czar artystyczny od wartości moralnej tej staropolszczyzny, która nas wszystkich tak długo bluffowała". Czy profesor, konserwatysta przecież, teraz się z nim solidaryzował? Niekoniecznie - uznał najwidoczniej, że szkice Boya wprowadzą do tej dziedziny ożywienie, przysłał mu spis pozycji bibliograficznych, które mogą się przydać (większość z nich pisarz znał), a także pewną książeczkę po włosku. Obrachunki fredrowskie drukował w "Wiadomościach Literackich" stopniowo, w miarę jak je pisał. Książka będzie się składać z dwóch części: "Przy biurku" (to te szkice) i "W teatrze" (to recenzje; kilka, mniej istotnych, pominął). Przeglądając swoje wcześniejsze recenzje, krakowskie jeszcze, doszedł do wniosku, że "utrzymane są w tonie dość konwencjonalnym". Na pierwszy "rewizjonizm" pozwolił sobie w roku 1924 po warszawskim, znakomitym zresztą, przedstawieniu Zemsty, które odbyło się przy ogromnym aplauzie publiczności. Recenzja głośna, po dziś dzień cytowana w programach, słynne spojrzenie na to, jak dwóch szlachciców darło ze sobą koty - z punktu widzenia poturbowanego murarza. Panowie się pogodzili, pożenili dzieci... "A murarz? - pyta recenzent. - Historia nic już o murarzu nie wspomina". Sprawa nie jest błaha. Murarz miał dzieci, te dzieci znów synów, "których posłano do szkoły, i dzisiaj te wnuki skromnego murarza to jest po trosze dzisiejsza rodząca się Polska, to jest - publiczność teatralna. I jak tu żądać, aby te wnuki poturbowanego murarza patrzyły na jaśnie wielmożne figle pana cześnika z tym samym rzewnym sentymentem, z jakim np. patrzał na nie karmazyn Stanisław Tarnowski!". 268 Ta recenzja, wtedy prawdziwie rewelacyjna, dziś skłania do innych refleksji. Minęło kilkadziesiąt lat - i moglibyśmy Boya uspokoić: wnuki jak wnuki, ale prawnukom murarza nic nie przeszkodzi śmiać się na Zemście; nie z pradziadkiem się utożsamiają, lecz - jeśli w ogóle z kimś - to raczej z Cześnikiem i Rejentem. Nie z tymi, których bito, ale z tymi, którzy bili. Szukają swoich korzeni nie w warstwie robotniczej, ale w szlacheckiej, herbowej. Tego Boy nie przewidział, a przecież mógł: bo takie jest działanie czasu - i magia szlachectwa - no i siła sztuki. Identyfikację narzuca swoimi czarodziejskimi sztuczkami autor. Toż już za czasów Tadeusza Żeleńskiego ludowi czytelnicy Sienkiewicza identyfikowali się ze szlacheckim rycerstwem, z gwałtownikiem Kmicicem, który kazał batożyć łyków miejskich, a nie z tymi, których krzywdził, nawet nie z ubogą szlachtą laudańską. W naszych czasach mogliśmy zauważyć, że strajkujący stoczniowcy wybrzeża, załoga Ursusa czy górnicy bynajmniej nie okazywali solidarności z robotnikami strajkującymi przed wojną, pało-wanymi przez policję - raczej, jeśli w ogóle przez chwilę o tym pomyśleli, byli po stronie policji, broniącej wyidealizowanego, bo rodem z II Rzeczypospolitej, porządku kapitalistycznego. Do obrachunków fredrowskich przystąpił autor tej recenzji w dziesięć lat później. Ale były one, w pewien sposób, jej kontynuacją: Fredro - a my, jego świat - a nasz. Zaczyna Boy od końca - od owego "milczenia Fredry", od sprawy, o której napomknął w napisanym przez siebie wywiadzie, a która jego samego, Boya- Żeleńskiego, żywotnie obchodzi: bo przecież Fredro zamilkł po atakach ówczesnych "lewaków". "Wierszowane obrazki ckliwego życia wielkiego świata, bez krytyki na jego słabe strony" - tak pisał, na rok przed śmiercią od austriackiej kuli, młody kasztelanie Edward Dembowski, ten sam, w którym kochała się na zabój Narcyza. Gorzej, że pewny siebie młodzieniec zarzuca Fredrze, że nie ma u niego "ani wyższej idei, ani głębszego pojęcia charakterów, ani [uwaga!] dowcipu nie ma...". Kim byłby butny kasztelanie, gdyby nie zginął? Czy "słońcem" naszej krytyki, z którego głosem by się liczono, czy raczej napastliwym śledziennikiem, co ciągle ma za złe? Boy zadał sobie trud, by przeczytać "nieszczęsny artykuł Goszczyńskiego", po którym, jak się uważa, Fredro zamilkł. Ma wątpliwości, czy artykuł mógł "sprawić aż tak złowrogie skutki". Zarzut "niepolskości"? Dla Goszczyńskiego niepol- 269 ski jest i Mickiewicz (idzie "ubitą drogą cudzoziemczyzny"). A Słowacki? To też nie jest "oryginalny i narodowy pisarz". Więc któż jest tym narodowym pisarzem? Tymko Padurra! "Z czego wynika - pisze autor Obrachunków - iż dla Goszczyńskiego polska literatura byłaby dopiero wówczas polską, gdyby została... ukraińską". Zamilkł? Właściwie dlaczego? Boya nie przestaje to intrygować (on nie wyobraża sobie, żeby mógł "zamilknąć"). Może było w tym sporo "urażonej ambicji karmazyna, który nie chce narażać się na to, aby lada chłystek w dzienniku mógł go szargać". Jako praktyk i obserwator życia literackiego, Boy stwierdza, że "przy najgłębszym wyrachowaniu nie mógłby Fredro wymyślić korzystniejszej okoliczności dla swojej chwały [...]. Niepisanie jest w Polsce wielkim atutem. Dziwnie u nas lubią pisarzy, którzy nie piszą. [Mógłby wskazać Miriama- Przesmyckiego, który właśnie zasiadł obok niego w Akademii - J.H.]. Trwałe lub bodaj długie milczenie nieraz więcej posuwa pisarzy w uznaniu ogółu niż przedtem cała bogata działalność". Co stwierdziwszy, on, który sam nie zamilkł (naród nie ufundował mu wsi!), ciągnie swoje obrachunki. Dawnym sobą jest najbardziej bodaj w rozdziale "Staropolski obyczaj", w którym broni Fredrę przed tymi, którzy chcą go kanonizować jako wzór obywatelskości. Padło na profesora Chrzanowskiego, z którym właśnie wymienił miłe listy: profesor rozczula się Zemstą, że to jedyna komedia Fredry, "która się kończy Bogiem i odzwierciedla obyczaj staropolski i duszę staropolską". Profesor najwidoczniej zapomniał, w jakich okolicznościach Bóg został przywołany. "Trudno nie zauważyć - przypomina Boy - że gdyby nie "dwa posagi" Klary, sztuka nie kończyłaby się Bogiem, ale nowym procesem wytoczonym przez nieubłaganego Rejenta". "Uczciwy obyczaj"? - te pieniactwa, gwałty, fałszywe świadectwa, bałwochwalczy kult pieniądza; "obraz cnoty domowej" - te szacherki z Pod-stoliną, która wędruje niemal z rąk do rąk i w którą ojciec przez zemstę, chciwość i pychę chce ubrać własnego syna? Profesor Kucharski ("ku mojej rozpaczy, znowu on!" - biada autor Obrachunków) chce widzieć w Zemście "królewskie blaski przeszłości". "Co tu jest królewskiego? - replikuje Boy. - Królewska jest tu tylko poezja Fredry; reszta to małe świństwa drobnych ludzi". I na to patriotyczne podbijanie bębenka przez profesora, na pasowanie Cześnika i Rejenta na bohaterów narodowych, odpowiada nie bez gniewu: "Sądzę, że z wię- 270 kszym podobieństwem do prawdy można by powiedzieć, że Polska upadła przez takich ciemnych warchołów jak Cześnik [...] i przez takich sobków, krętaczy i pieniaczy jak Rejent, którego "bajeczna głowa" objawia się głównie rutyną w dostarczaniu fałszywych świadków ("nie brak świadków na tym świecie")...". I słowa, które brzmią jak przesłanie przez dziesięciolecia: "Ale wmawiać w dzisiejszego widza, w młodzież zwłaszcza, że ciemnota i łajdactwo w kontuszu - byle podlane bigoterią - są poczciwością i cnotą, że są "królewskim blaskiem przeszłości", to znaczy wyzywać jej krytycyzm, którego w stworzonym niebacznie nieporozumieniu łatwo pada ofiarą dzieło poety. A znów jeśli się to uda wmówić, to tym gorzej..." Pisze o Fredrze z nowym temperamentem. Dosiadł swojego konia (niby fredrowski ułan) - i odmłodniał. Żadnemu głupstwu nie daruje. Tytuły niektórych rozdziałów stały się popularne: "Trochę komiczna nauka", "Rasy, klasy, czasy...", "Aleja klęski" i przesławna "Polonistyka od pana Zagłoby". Tak się złożyło, że musi znowu dobrać się do skóry Grzymale-Siedleckiemu, ma do niego "trochę żalu", bo Grzymała "mówi nieraz tyle ładnych i bystrych rzeczy", ale "tak je szpeci i zniekształca swoim niewczesnym sarmatyzmem". Można by pomyśleć, czytając go, że "tylko w Polsce jest wieś, tylko w Polsce są stryjowie, panny, lipy, ciotki itd.". Te naciski na "polskość" i "narodowość" Fredry "mają jedną swoją uprzykrzoną stronę. One są przyczyną, że tego uroczego pisarza wzięły w pacht co najsmutniejsze i najponursze "endeki"". I Boy cytuje recenzję pewnego nawiedzonego Sarmaty ze Ślubów panieńskich: "...przy tym kobiety dzisiejsze dalej odbiegły od typów Fredry niż mężczyźni. Dość spojrzeć na siedzące w krzesłach postrzyżone jak po tyfusie i nie rumieniące się. Nie jest łatwo tej generacji zapiąć się pod szyję, zasłonić do kostek i wziąć do ręki robótkę...". Ponieważ niektórzy historycy literatury przypisują Fredrze wpływy Musseta, Boy dowodzi, że Musseta Fredro czytać nie mógł, a podobieństwo wynika stąd, że "to są ludzie jednej sfery". "Swoisty ton Fredry jest w znacznej mierze nie tyle rasowy, ile k l a s o w y". Trzeba tutaj - precyzuje - "zamiast szowinizmu, raczej trochę... marksizmu. Życie wolne od trosk codziennych, pozwala- 271 jące na zbytek i fantazję uczucia, życie pewnej sfery - rodzi pewne objawy. Te same warunki społeczne tworzą tę samą nadbudowę moralną, te same wady i cnoty...". Przekartkujmy kilkadziesiąt stron. Dlaczego Fredro-ojciec nie pozwoli synowi, który przecież bił się na Węgrzech w 1848 roku, iść do powstania w 1863? "Powiedzmy po prostu, że wszelka rewolucja polska, zawsze pachnąca jakimś przewrotem stanowym czy klasowym, była mu instynktownie raczej niesympatyczna". Zatroskany przyszłym losem Anieli w małżeństwie z szaławiłą Guciem (który to hultaj, według słów Grzymały, "nie przepuści żadnej podwice", ale zarazem "będzie najlepszym mężem"), wraca do studium swojego dawnego przyjaciela. "Grzymała - pisze - jest bardzo utalentowany fredrolog, ale ma jedną wadę: jest większy ułan od samego księcia Józefa, i większy Sarmata-ziemianin od samego Piasta. Co on się tam nafantazjował! [...] Doprawdy, można by studium napisać pt. Barok w krytyce polskief. Iście papkinowska swada, która przywodzi Boya do rozpaczy. Ale oto wpada mu do rąk relacja Grzymały z niedawnej wycieczki dziennikarskiej do Niemiec, już rządzonych przez Hitlera. "I czytając miałem wrażenie, że wciąż nurzam się w tej samej atmosferze przepojonej ciepłym liryzmem. "Mimo miejskiego pochodzenia - pisze nasz Grzymała o Hitlerze - jest w nim coś jakby z kmiecia. Gdy w ten upalny dzień pierwszego maja kroczył tak ku nam wolno, spokojnie, z rozwagą, nieco znużony - w promieniach zachodzącego słońca - miał coś z wyglądu gospodarza wiejskiego wracającego do dom [zważmy stylizację! - J.H.] ze żniwa. Ze szczęśliwych zbio-rów"". Aż Boy czytając zakrzyknął w duchu: "Ależ to byłby mąż dla Anieli! - Grzymała swatem". (I tu lakoniczny nawias: "W tydzień po napisaniu tego rozdziału kmieć Hitler wystrzelał innych kmieciów [grupę S.A. Rohma - J.H.], zastawszy ich z dorodnymi parobczakami w łóżkach. Może trochę lekkomyślnie swataliśmy go pannie Anieli?..."). Jeśli chodzi o fredrowskich ułanów, którymi Grzymała tak się entuzjazmuje, to Boy udowodnił, że nie wiadomo, w jakim wojsku służą, w każdym razie nie w polskim, bo go nie było, a ci z Ostatniej woli to już na pewno służą w wojsku pruskim. Zawszeć jednak "lepsze koszary niż kontuar". Najważniejsze, że w kawalerii. Przeciwnicy Fre- 272 l dry "czuli swoim demokratycznym węchem, że ów mundur oznacza raczej przynależność klasową, zawodową, szlachecką niż narodową". Rozliczywszy się ze wszystkimi fałszami, mitami, bezmyślnymi, czy tylko lekkomyślnymi, uproszczeniami, autor kończy swoje Obrachunki: "Czy mamy biadać, że zapatrzonym w końskie zady oczom poety umknął się po trosze cały świat Polski pieszej, na którą zawsze patrzył bez sympatii i bez zrozumienia? Ani trochę! Wciąż powtarzam: kochajmy Fredrę takim, jakim jest, bo to jest ostatecznie najlepszy sposób brania pisarza". Tym razem nie było ataków. Było wiele głosów entuzjastycznych. Średnie pokolenie polonistów (Manfred Kridl, Julian Krzyża-nowski) stawiało Obrachunki wysoko. Na pewno Boyowi sprawiła satysfakcję pochlebna recenzja Jana Lorentowicza, cieszącego się szacunkiem krytyka teatralnego i kolegi z Akademii Literatury. Właśnie książka wyszła, kiedy Teatr Narodowy wystawił sztukę Rozbitki Józefa Blizińskiego. Recenzję można potraktować jako postscriptum do Obrachunków fredrowskich. Te obrazy ohydy obyczajowej, które tu są nagromadzone ("nieraz bezwiednie"), "uczą nas cenić współczesność, pozwalają mierzyć dystans, jaki nas dzieli od nie tak dawnych czasów, olbrzymi krok, jaki świat uczynił ku poprawie życia. Owszem, Teatr Narodowy powinien pokazywać nam zwłaszcza kulturę szlachecką aż późno w głąb XIX wieku, demonstrować, jak dawni obrońcy ojczyzny schodzili nieznacznie na jej sutenerów. Porachunek ze szlachetczyzną - wciąż aktualny - to kwestia naszego zdrowia moralnego". Czy zająć się Marysieńką Sobieską? Jest propozycja wydawnictwa "Książnica- Atlas", musi przyznać, że kusząca. Ale "znów być wymyślanym, i głupio wymyślanym! Tak bardzo nieprzyjazne jest u nas nastawienie ogółu do kogoś, kto szuka ludzkiej prawdy pod oficjalnym banałem! Tak mi się już przejadło czytać bzdury o pomniejszaniu wielkości i o "życiu ułatwionym"!" Cóż, zobaczy. Na razie sobie poczyta. A teraz do teatru, Fusiu, Adwentowicz wystawia Ibse-nowską Norę. Miejmy nadzieję, że to nie o nas... 18 - Błazen - wielki mąż XX POWOLI ZAPADA KURTYNA.^ Nie, Nora Ibsena (Dom lalki) to nie sztuka o nich, o nim i Zosi. Zosia wytrwale stoi u jego boku, a on nigdy jej nie opuści, Ibsenowscy Helmerowie żyli ze sobą osiem lat, mają troje dzieci - i prawie ze sobą nie rozmawiają. "Alboż nie byłaś szczęśliwa? - pyta jej strapiony Hel-mer. - Nie, nigdy - z d a w a ł o mi się tylko, że nią jestem". , Jedno tylko na chwilę nie postało jej w głowie - zauważa warszawski recenzent - mianowicie to, że mogłaby po prostu iść do męża, wyznać mu wszystko, prosić o radę i pomoc. [...] Nie ulega wątpliwości, że małżeństwo, w którym taka myśl nie postanie w głowie, jest złym małżeństwem, choćby się przez osiem lat "zdawało", że jest szczęśliwe..." Nora wydaje mu się reprezentantką maszerującego "legionu kobiet" - znaczenie jej odejścia z domu musi być ogólniejsze. "Bo jak na poszczególny konflikt zbyt wiele polega tu na nieporozumieniu". (Może to tylko skutek milkliwości, tak charakterystycznej dla Skandy-nawów. Nieumiejętność otwarcia się. Przypomnijmy niektóre opowiadania Hamsuna, pełne milczenia filmy Bergmana). "Że nie dość rozmawiał z nią poważnie... Mój Boże! czy ludzie z tamtej epoki nie przeceniali trochę wartości poważnych rozmów? Dziś [...] niejedna kobieta, choćby była doktorem dwóch fakultetów i wiceministrem, będzie łasa na to, żeby jej mówić "głuptasku" i "wiewióreczko" i podziwiać, jak w nocnej koszuli tańczy tarantelę..." Recenzent przez chwilę wierzy, że to małżeństwo da się skleić. Mówi, swoim zwyczajem, nie jak o postaciach scenicznych dyrygowanych despotycznie przez autora (choćby tym autorem był sam Ibsen), ale jak o ludziach znajomych, takich z sąsiedztwa. Nora, zaznawszy bez męża szykan, 274 których "ofiarą bywała wówczas samotna kobieta, zatęskni może za swoim "domem lalek". Ostatecznie osiem lat, przez które "zdawało się komuś", że jest szczęśliwy, to jest coś". Ciekawy problem przedstawia sztuka Johna Galsworthy'ego Ucieczka (autor wkrótce dostanie Nobla za Sagę rodu Forsyte'ów). "Chodzi tu o zbiegłego przestępcę. Co byście zrobili - pyta niejako autor - gdyby się otarł o was taki zbieg, osaczony, szczuty niby dzikie zwierzę; co byście zrobili, gdyby poszukał w waszym domu przelotnego bodaj schronienia?" Otóż taki problem - udzielenia kryjówki zbiegowi - przedstawiony został w dwóch wybitnych filmach, są to: amerykański Siódmy krzyż i angielski Niepotrzebni mogą odejść. Ale w filmach schronienia szukają bojownicy - nie kryminaliści. I widz jest po ich stronie: ma za złe tym, którzy nie udzielają pomocy - ze strachu, czy przez wrogość polityczną. Nic dziwnego, że recenzent czuje się zakłopotany: "Osobiście wolelibyśmy, aby państwo nie żądało od obywateli współdziałania tam, gdzie współdziałanie narusza nielogiczne może, ale przyrodzone poczucie ludzkości". Podrzędny teatr, mało znany, ale ambitny reżyser, który zgrupował wokół siebie młodych aktorów - i oto znowu Uciekła mi przepióreczka Żeromskiego. Bez Osterwy, bez Jaracza - czy sztuka się obroni? Wtedy, dziesięć lat temu, wszyscy byli pod jej szczerym urokiem, zerwała się burza oklasków, autor wyszedł na scenę i kłaniał się. "Ostatni raz widzieliśmy wówczas Żeromskiego". Dziś recenzenta ogarniają wątpliwości. Większość widzów - notuje - "absolutnie nie wiedziała, o co chodzi. Śmiechy rozlegały się co chwila w momentach bolesnego napięcia". Dla nich, ludzi z miejskich peryferii, ten Przełę-cki "okazał się zwykłym kanciarzem". Ale i on sam, od siebie zapytuje: "Cóż to jest w Polsce za wielka sprawa, która by była zależna od hojności i dobrej woli jakiejś księżniczki?". I cała ta przemyślna gra Przelęckiego, jego wirtuozeria, czy to nie jest nadmierna dowolność -ze strony autora? "Nigdy chyba twórca religii czy zakonu nie scemen- tował swoich wyznawców tym, że ich publicznie zdradził i zaparł się swojej wiary". Inna rzecz, że na tle tamtych czasów, Polski podziemnej, "której powietrzem nawykły oddychać chore płuca Żeromskiego", postać Przełęckiego staje się bardziej zrozumiała. "Bywały - a i dziś 275 jeszcze bywają w pewnej sferze działań - okoliczności wyjątkowe, heroiczne, straszliwe, gdzie trzeba pozornie zaprzeć się siebie, gdzie trzeba wziąć na siebie brzemię hańby, zohydzić się nawet w oczach najbliższych, najdroższych, aby służyć sprawie tym skuteczniej". Kogo miał na myśli? Brzozowskiego - i jego proces? Piłsudskiego (bo i "dziś, w pewnej sferze działań") - i jego zamach majowy? Czy myślał o jakichś zasłyszanych od matki wydarzeniach, o których szeptano na Miodogórzu? Daje pożywkę podobnym myślom oglądanie nowych rosyjskich sztuk, interesują się nimi teatry o zacięciu społecznym: Jaraczowe Ateneum, Kameralny Adwentowicza. I oto przekonujemy się, że on, Boy-Żeleński, nie musi wybierać się w podróż do Rosji (jak Słonim-ski), by przeniknąć, co się tam dzieje, wystarczy mu ta globtroterka w fotelu recenzenckim. Wat, w rozmowie z Miłoszem, wspomina z zachwytem recenzję ze Strachu Afinogienowa, "jedna z najświetniej-szych recenzji Boya": wszystko dostrzegł, dość mu było nie zamąconego stronniczością spojrzenia. Boy był bardzo ciekaw "sowieckiego eksperymentu", jak nazywali ten okres życzliwiej usposobieni, i przyglądał się sztukom stamtąd ze szczególną uwagą. Oglądając utwór Fajki Człowiek z teką zastanawia się, dlaczego w Rosji wycofano w końcu tę sztukę. I dochodzi do wniosku, że "może niepolitycznie było pokazywać drapieżne apetyty, tajemne sprężyny działań świętoszków komunizmu, ludzi pchających się w górę przez krew i zbrodnię?" Sztuka odsłania coś, co, na nim zwłaszcza, robi "wrażenie przygnębiające: to ta straszliwa atmosfera wszędzie czyhającego szpiegostwa, denuncjacji, prowokacji! Kochanek nie wie, czy kobieta, z którą przeżywa chwile miłości, nie jest przydzielona do inwigilowania go. Mąż, ojciec na widok żony i syna cofa się od nich jak od zapowietrzonych: wracają z zagranicy, może są podejrzani... Pisząc o starszej trochę sztuce, Mieszkanie Zojki Michaiła Bułha-kowa, stwierdza - jak najbardziej w zgodzie z przemykającymi przez rzeczywistość rosyjską "etapami" - że zmienia się ona (rzeczywistość) tak szybko, że kiedy ogląda się sztukę po ośmiu czy dwunastu latach, "patrzymy zdumieni i pytamy, gdzie to się dzieje i kiedy". Ale jeden temat w tych sztukach jest niezmienny, "a jest nim likwidacja carskiej przeszłości dawnych ludzi, od stróża do profesora uniwersytetu. Nawet 276 ci, którzy chcieliby się szczerze pojednać z nowymi panami i współpracować z nimi, nie wytrzymują prób, jakie ich czekają". Mniej więcej wtedy, kiedy jego przeciwnicy zaczytywali się Beniaminkiem, on z zajęciem oglądał w Kameralnym przeróbkę teatralną powieści Trzy pary jedwabnych pończoch Pantelejmona Romanowa: "... nie przez swoją wartość artystyczną, której trudno by się dopatrzyć - zastrzega się - ale dzięki temu, że pokazuje nam kawałek współczesnej rzeczywistości rosyjskiej". Sztuka pozwala dostrzec w codziennym życiu lokatorów kamienicy upiorne kawałki, na przykład mrożący krew w żyłach terror dziecięcego "oddziału Budionnego". Sztuka ma zwykłe wady przeróbek, "trzeba ją dopiero uzupełnić przeczytaniem powieści samej". On tak zrobił, przeczytał - "że zaś powieść jest wyborna, nie skarżę się". Znamienne jest zakończenie recenzji: "W sumie - wcale interesujący wieczór spędzony na lichej sztuce". A cóż dopiero ów Strach Afinogienowa, z którego recenzja tak zapadła Watowi w pamięć (mimo, a może dlatego, że jako komunistę musiała go oburzyć). Zdając sprawę ze swoich wrażeń, Boy przyznaje, że tło tych sztuk, które przychodzą stamtąd - a które, wbrew autorom, wydają się gwałtownym pamfletem - to tło uderza tak mocno, że "długi czas nie możemy na nim nic rozróżnić". Co nas tu razi i co niepokoi? To samo, co w Człowieku z teką: "atmosfera nieustannej intrygi, niepewności, szpiegostwa, denuncjacji, w której wyraża się ciągła mniej lub więcej szczera walka o "czystość ideową". Wytężone karierowiczostwo, typ Świętoszka we wszystkich odmianach. Nowo kreowany ucisk nierówności klasowej, przywileju urodzenia - tyle tylko, że w sensie odwrotnym". Naprowadza nas jednak Mędrzec na taką refleksję: "Czyi my sami nie żyjemy wśród mnóstwa rzeczy, które są równie przerażające, tylko że oswoiliśmy się z nimi i nie czujemy ich tak żywo? - Zapewne, i mógłbym łatwo dość takich rzeczy wymienić; ale, bądź co bądź, w kapitalistycznych stosunkach różnice ideowe nie pozbawiają zaraz karty żywności i nie prowadzą pod słupek. Stąd mimowolny ucisk serca, z jakim słuchamy tych rosyjskich sztuk". Podpatruje ze swojego fotela jeszcze coś, co, być może, autorowi nie przyszło do głowy (chociaż... kto go wie?). Jest tam dziesięcioletnia Natasza, która mówi, że ojciec jej kolegi "widział jeszcze policjanta. Żywego policjanta!" I pisarz polski, który nigdy nie 277 przekroczył granicy polsko-radzieckiej, zauważa: "Czyż to dziecko wyrosłe w najbardziej policyjnym państwie świata - i nie wiedzące o tym - nie jest równie dalekie od rzeczywistości, jak jakaś księżniczka krwi w XVIII wieku przebierająca się za pasterkę? Bo ten nowy ustrój - pisze przenikliwy Polak - zdążył już stworzyć swoją arystokrację!". Pisarze, chcąc nie chcąc, należą do tej "arystokracji oligarchów"... "Wszyscy są mniej lub więcej dworakami panującego ustroju". To samo t ł o uderza go w następnej sztuce Afinogienowa Dziwak, po którą sięga Ateneum: "Rosja sowiecka - powtarza recenzent -jest krajem straszliwej nierówności, krajem przywileju, nowej arystokracji. [...] A nieodłącznym od tego feudalnego systemu zjawiskiem staje się dworactwo, pochlebstwo, zausznictwo, intryga, denuncjacja, atmosfera lęku, powszechnej wzajemnej nieufności". Uderza go trady-cyjność strony obyczajowej: "w tej nowej Rosji przemoc męża, plotki i przesądy kumoszek, prześladowania najciemniejszej dulszczyzny są rzeczą zwykłą...". W zawiązanej intrydze przerażające dla idealisty z Polski powinno być, że "zwłaszcza fakt, iż Syma jest Żydówką, staje się wystarczającą przyczyną, aby niewinną istotę zaszczuto dosłownie na śmierć". To, co teraz napisze, staje się polemiką z tymi z lewej strony, którzy atakują jego społeczną działalność: "I oto autor sowiecki daje wymowną odpowiedź tym naszym mądralom, którzy na wszelkie próby uzdrowienia stosunków międzyludzkich odpowiadają piosenką, że wszystko to załatwi nowy ustrój, a wszystko jest daremne ("plasterek angielski na rany społeczne" według uświęconego wyrażenia) bez nowego ustroju". Sztukę Afinogienowa chwali: nie narzuca ona jakiejś prostolinijnej tendencji... "głębsza jest, niż się wydaje, mimo swojej bardzo popularnej formy...". W zakończeniu, kiedy bohater "dziwak" zastaje puste mieszkanie, opuszczone przez ukochaną kobietę, która odjeżdża z innym, przypomina się Boyowi "nastrój końcowej sceny Diadi Wani [tak pisze! - J.H.] Czechowa". Bezbłędnie wychwycił recenzent rysy psychologiczne, tak nam skądinąd spowszedniałe, postaci przywołanych przez autora. Ten partyjny dyrektor, były piekarz, "samouk zazdrosny o swój autorytet, czuły na krytykę". Albo ta eks- robotnica, którą "na nowym stanowisku ogarnął szał biurokratyzmu ideowego: chodzi ze spęczniała teką, ta 278 teka uderzyła jej jak pokarm na mózg, wierzy tylko w formularze, w regulaminy komitetu; wszelki prywatny zapał, wszelką samodzielną myśl gotowa uważać za "sabotaż" kolektywu". Wszystko widział, wszystko rozumiał polski recenzent przyglądając się ("z uciskiem w sercu") miotającym się na scenie postaciom. Sztuka Porchego Car Lenin nie przyszła (w roku 1932) stamtąd, bo i skąd - to jest sztuka francuska, antysowiecka. Autor stara się zanalizować Lenina, "który śnił o demokracji, o wyzwoleniu mas, natychmiast po zetknięciu się z rzeczywistością stał się najsroższym z despotów; ale nie mógł inaczej. [...] Czy olbrzymi wysiłek wychowawczy, którego jesteśmy świadkami, zdoła to - bodaj przy największym udziale terroru osiągnąć; [racjonalistyczną republikę socjalistyczną w kraju podatnym na zabobon i mistycyzm - J.H.]; czy któryś z następców Lenina będzie mógł przestać być czerwonym carem, aby się stać istotnym prezydentem republiki sowieckiej - co do tego autor zdaje się żywić wątpliwości". Bo racjonalizmu nigdy tam nie było: był mistyczny niemal kult cara, później wodza i religijność idei. Z sympatią przyjął późniejszą komedyjkę Kirszona Przedziwny stop, wystawioną w specjalizującym się w lekkim repertuarze Teatrze Letnim. Jest już po wesołym filmie Świat się śmieje, po autorytatywnym ogłoszeniu przez Stalina, że "życie stało się lepsze, życie stało się radośniej sze", a przed - procesami moskiewskimi. "Jeżeli wierzyć tej idylli - zauważa recenzent, czuły jak sejsmograf - życie w Rosji -przynajmniej życie młodzieży - ulepsza się, idzie potężnym krokiem naprzód. Nie można powiedzieć tego samego o literaturze dramatycznej". Naturalnie, wie, że ta sztuka, jak i wszelka literatura, jest tam propagandą. Stwierdza, nie bez politowania, że, odcięci celowo od świata "oni tam uwierzyli święcie, że wszystko jest wynalazkiem Rosji Sowieckiej: i samoloty, i chemia, i piłka nożna... [...] Ani postanie im w myśli, że wszystkie te rzeczy są rodem ze znienawidzonego Zachodu". Dulszczyzna! To go zaskoczyło, kiedy recenzował sztukę Afinogienowa. I nic dziwnego, że recenzując Moralność pani Dulskiej (który to już raz?) dał upust pokrewnym refleksjom. Burżuazję skazano na zagładę, wiemy - ale w imię czego? "Ucisku kapitału? - Ależ w dzisiejszej Rosji (odpowie ktoś) bez kapitału ucisk jest stokroć większy. - Obłuda? - Pod dyktaturą proletariatu musi kwitnąć obłuda 279 jeszcze nieznośniejsza. - Nierówność? - Trudno o większą nierówność niż los rządzących a rządzonych w nowym ustroju. W imię czego tedy ta burżuazja ma zginąć?" "Zaduma nad imperatywem - tym najkategoryczniejszym z imperatywów - ludzkiego szaleństwa" - ogarnia go, kiedy ogląda Króla Lira. Bo "ten stary miał wszystko, co człowiek mieć może [...] i nie miał spokoju; poty majstrował, póki tego wszystkiego nie zniszczył, nie stracił". Świat zaczyna się i jemu, Boyowi, przedstawiać "jako wielki dom obłąkanych". Władza najwyraźniej przeszła do paranoi-ków - podszytych cynizmem. To, że są złaknieni mordu, dało się już przewidzieć, chociaż skala tego była, mimo wszystko, niewyobrażalna. ,J(róla Lira nie da się sprawdzać racjonalną miarą; musi to arcyszaleń-stwo genialnej wyobraźni mieć jakiś sens innego wymiaru. Korzę się przed nim, ale pyskować mi wolno". Za kilka lat stanie z rzeczywistością, którą znał tylko z desek teatru, oko w oko. Nie zna swojej przyszłości, tak jak nikt z nas -mogę w to już włączyć siebie, wówczas kilkunastoletniego chłopca -nie podejrzewał, co go czeka. Kończy się cudowna przygoda niepodległości. Powoli zapada kurtyna nad tym mieniącym się tylu uczuciami spektaklem. Jeszcze jest trochę czasu, spektakl trwa, nikt nie zna zakończenia. Tadeusz Żeleński recenzuje, uczestniczy w posiedzeniach Polskiej Akademii Literatury, z kolegą Kadenem-Bandrowskim wyjeżdża do Paryża na uroczystości 300-lecia Akademii Francuskiej (pisze sprawozdanie bez entuzjazmu, na wieczorze zaś literackim ku czci Wiktora Hugo w Sorbonie czuł się, jak na prowincjonalnej akademii, a przewrotną pociechę znalazł w olbrzymim fresku Puvis de Chavan-nesa, "najpotworniejszej rzeczy, jaką w tym zakresie stworzono"). Zaczytuje się listami Sobieskiego do Marysieńki (po polsku) i listami jej do "Jasiczka" (z francuskiego rękopisu w Bibliotece Krasińskich). Zagłębia się w Paska, czyta Niemcewicza, Szujskiego, Kubalę, Szajno-chę, Korzona, szkice "rewizjonistyczne" Olgierda Górki. Już wkrótce zabierze się do Marysieńki Sobieskiej. Będzie publikował kolejne rozdziały w "Wiadomościach Literackich", a kiedy książka wyjdzie, czytelnicy tygodnika przyznają mu za nią nagrodę roku. "Najsłabsza książka Boya" - tak kategorycznie wyrazi się o Ma-rysieńce Irena Krzywicka. I w pewnym sensie będzie miała słuszność. Oczywiście, nie jest to książka słaba, skoro napisał ją Boy, zawiera 280 mnóstwo ciekawych szczegółów, świetnie się ją czyta. Ale zarazem jest to książka, przy której autor chciał już odpocząć, znaleźć w niej schronienie - z niczym nie walczył, nic nie odbrązowiał, przynajmniej tak sądził. Toteż ataki po ukazaniu się Marysieńki najwyraźniej go zaskoczyły; dał plastyczny, żywy obraz króla, naszkicowany z sympatią, ze zrozumieniem, nawet z sentymentem, nie ukrywał pewnych bardzo ludzkich słabostek - to był człowiek, arcyczłowiek, dziecko swojej epoki - więc o cóż chodzi? O kilka rysów prawdy, bez której nie byłoby żywego człowieka i zamyślenia nad losem Polski. Może nie spodobał się ten wczesny list Marysieńki, naówczas jeszcze pani Zamoyskiej, do przyszłego hetmana i króla, w którym, pisze jej biograf, jest "wpół-ironiczna kondolencja, że Jaworów [...] spłonął, a w nim jakoby łaźnia wraz z Czerkieskami (yotre lasznia avec plusie-urs Czerkieski), które się tam schroniły z Ukrainy, wiedząc, że Sobie-ski lubi być protektorem płci słabej, "a to nie byle jaka reputacja"!". Pod wpływem swojego opętania Marysieńką, Sobieski, "dawny szlachecki dziwkarz, trzymający sobie harem z Czerkieskami, stanie się - według słów Boya - Artamenem czy Celadonem". Bo tych dwoje, on i Marysieńką, dużo czyta - nie, nie Montaigne'a, ani śladu! no cóż, to nie jest lektura dla wojownika z krwi i kości - czytają tasiemcowe seriale powieściowe (zapotrzebowanie na seriale istniało od zawsze, na wieki przed stworzeniem telewizji! i różne "dalsze ciągi" dla złaknionych czytelników pisywano i wówczas). Karmili się ubiegłowiecznymi starociami, podróbką (dwanaście tomów!) klasycznego już Amadisa, którym gardził Montaigne, a zaczytywała się zakochana w nim panna de Gournay, sama zresztą próbująca, z niejakim powodzeniem, swoich sił w tego typu robótce. Na pewno ani dzielny Jaś, ani Marysieńką, nie zainteresowali się wyszydzającym powieści rycerskie Don Kichotem Cervantesa. Wśród tych staroci, na które polowali, królowała Astrea, którą napisał Honore d'Urfe, przelotnie kochanek królowej Margot, podobno wierny Celadon z tej powieści to miał być on sam. Za to całkiem współczesna i najbardziej upragniona była pisanina pani Madeleine de Scudery: Artamen, czyli wielki Cyrus (10 tomów!) i Klelia (też 10). To pani de Scudćry dla potrzeb swoich czytelników nakreśliła skomplikowaną geografię Krainy Czułości. Dla tych potrzeb wykazał dużo zrozumienia tłumacz Boy-Żeleński, polemizując niejako z szyderstwami Moliera. "Ów styl - pisał sporo lat przed 281 Marysieńką - to oaza marzenia w morzu chamstwa, jakim mimo wszystko była ta magnacka sosjeta. Nie uśmiechajmy się zbytnio z panieńskich majaków panny de Scudery! Pod tą pocieszną formą wypowiadało się może po raz pierwszy nowoczesne pojęcie małżeństwa, jako dobrowolnego związku dwojga serc, dwojga równouprawnionych pociągów". Więc to coś dla nich, Marysieńki i Jasia, w których obudziło się tyle "nowoczesności", tyle zrozumienia dla tej czułej Krainy. Jest jeszcze słynna, tak poszukiwana Kleopatra, dzieło La Calprenede'a w 23 tomach! Ten La Calprenede (autor także Kassandry i modny dramaturg) po napisaniu kilkunastu "odcinków" znudził się swoją Kleopatrą, nie chciał jej ciągnąć dalej. Wielbicielki szalały. Jedna z nich, bogata wdówka de Brać (opowiada w swoich Historiet-tes Tallemant des Reaux), ofiarowała mu nawet swą rękę "pod warunkiem, że skończy Kleopatrą, co wpisano do kontraktu małżeńskiego". Boy chyba nie znał Historyjek Tallemanta albo nie zwrócił na ten szczególik uwagi, bo na pewno nie omieszkałby przytoczyć go w książce. Zaczytują się więc oboje w przygodach wyfantazjowanych amantów, kreują się na ich podobieństwo, on gorliwiej niż ona (trochę chłodna, "z egoizmem licho kochającej kobiety" - orzeka Boy), on jest bardziej uczuciowy i temperament ma gorętszy, w listach zaszyfrowa-ny jest jako Celadon, ona jako Astrea. Co jeszcze mogło się nie podobać? Na pewno uwaga Boya, że wielcy ludzie owego czasu brali bez skrupułów pensje od Francuzów - "nawet surowy Czarniecki!" - a "późniejszy hetman Jabłonowski, [...] będąc na stałej pensji francuskiej, brał najspokojniej przez całe lata pensję austriacką. Ale to się wydało dopiero po dwustu latach". Jest mowa o tym (co Sienkiewicz w Potopie wolał pominąć), a o czym wiedzieli od zawsze historycy, że Sobieski przez pewien czas był stronnikiem króla szwedzkiego i nawet, o mały włos, a widziałoby się go oblegającego Częstochowę!... Na szczęście - dla historii - do tego nie doszło. I jest drażniąca wzmianka o tym, że gdyby Marysieńką nie była akurat we Francji, nie byłoby zwycięskich Podhajec, bo Sobieski by się w nich nie zamknął, a pomknąłby do niej. A cóż dopiero przytoczony, gwoli prawdy, cytat z jego listu (w XIX-wiecznym wydaniu książkowym dla swej drastyczności pomi- 282 nięty, ale "pal diabli pruderię, przytoczę choć jeden"). Powiada się w tym liście o pewnym Kałmuku, który uczył "Celadona" różnych pikantnych sposobów miłości. "Pokazował kilka i widzę, że są cale pratiąuables". I tak kończy ten list przyszły pogromca Turków: "Otóż tobie, moja Panno, na dobranoc, abyś miała o czym myśleć, czego się uczyć, na co się gotować i ze swojej też wymyślić coś nowego strony, kiedy mnie Pan Bóg zdrowo do serca twego przywiedzie...". A w innym miejscu skarży się kochanek na brak karesów, bo jej "na myśl nie przychodzi całować ciało moje". Jakże musiało drażnić tradycyjnych wyznawców króla-idola, kiedy Boy stwierdza: "Niedosytom miłości i karesów zawdzięczamy może - Chocim. Błogosławmy oziębłość Marysieńki zamiast jej - jak czynią niektórzy historycy -złorzeczyć". Później zaś, po zwycięstwach Sobieskiego, kiedy jest już królem Janem in, muszą znosić oboje najohydniejsze plotki, rodzime piekło: a to, że "król porozumiewa się z Turkami i Kozakami, aby zostać samowładnym panem; to [...] że chcą wywieźć z Polski złoto i uciec; to znów, że król chce zrabować skarb i abdykować...". Brakowało tylko legend o koncie w szwajcarskim banku - nie było jeszcze na to mody... Czuły Celadon potrafił być okrutny - całkiem w guście epoki. "Wyznaję - pisze Boy, wspominając popularną opowieść z pamiętników Paska - że mnie zawsze dreszczem przejmuje ta historia wedle której żołnierza, co przez nieświadomość zabił jego ulubioną wydrę, król skazał na śmierć, a ubłagany przez biskupów i spowiednika, "złagodził" mu karę na piętnastokrotne przegonienie przez pułk wojska z kijami, a to wynosiło przeszło 20 000 kijów. Padł też biedny żołnierz zatłuczony kijami, wydra zaś przeszła w słodkim sosie do wypisów szkolnych". Nie mogło się też podobać tradycjonalistom twierdzenie (ostrzej zresztą wyrażone w XIX wieku przez "stańczyka" Szujskiego), że to za panowania zwycięzcy spod Wiednia zaczął się upadek kraju, zarówno polityczny, jak kulturalny. Bał się król wszczynania reform, ba chciał wypromować na tron syna (on chciał Jakuba, ona wolała młodszego Aleksandra). Wiedział, ile to kosztuje - w pieniądzach. Więc ustrojowo, prawnie - całkowita stagnacja. Podczas gdy Europa w miejscu nie stoi. A co do owego "renesansu wilanowskiego", tych legendarnych dysput filozoficznych podczas "biesiad platońskich" - to 283 o czym one naprawdę były? Lekarz królewski O'Connor opowiada, że król "wyciąga ich na dysputę, w której części ciała dusza ma swoje siedlisko". Czujemy się tu, powiada Boy, "niezbyt już daleko od przyszłych Nowych Aten księdza Benedykta Chmielowskiego...". So-bieski, "ten rzekomy czytelnik Kartezjusza i Gassendiego [...] bez wahania powtarza wiadomości o tym, jak się gdzieś święty obraz pocił i krwawił, wierzy w czary i we wszelkie gusła w niczym nie odbiegając w tym od psychiki przeciętnego brata-szlachcica". Wypada, pisze, zgodzić się z "trzeźwą formułą starego Korzona": "umysł żywy i bystry, ale niegłęboki, filozoficznie i naukowo nie wyćwiczony". Awantura wybuchła jednak z powodu innego ustępu. Boy pisze o tym, jak Sobieski ciągnie z wyprawą na Wiedeń: "Pogodnie i ufnie. Trochę jak prowincjonalny aktor mający poczucie swego geniuszu, gdy mu nareszcie dane będzie zagrać na wielkiej scenie". Akurat zdarzyło się, że profesorowi Stanisławowi Cywińskiemu wytoczono proces o obrazę narodu, bo napisał o Marszałku jako "kabotynie". I nieszczęście chciało, że oskarżycielem profesora, zajadłego endeka, był bratanek Boya, Władysław Żeleński. Jak to - napisał do marszałka Rydza-Smigłego sam osiemdziesięciosiedmioletni profesor Marian Zdziecho-wski (który, być może, Marysieńki nie czytał, znał ją tylko z usłużnych relacji) - więc Cywińskiego skazano "za jeden wyraz", a "Boyowi-Że-leńskiemu wolno pisać całe książki znieważające bohaterów narodowych i wyśmiewać bohatera króla Sobieskiego pod Wiedniem, przedstawiając go jako lichego kabotyna... etc.". W artykule Nieboszontko, coraz bardziej zdziwiony atakami, Boy przytacza szereg pozytywnych, czy nawet entuzjastycznych opinii: Tadeusz Sinko, L.H. Morstin ("major w stanie spoczynku i b. attache wojskowy w Rzymie"), ten pisze: "Ostatnia książka... wzbudziła zachwyt. W istocie jest to fascynująca powieść historyczna". Stanisław Wasylewski: "Marysieńce okazał Boy dużo przyjaznego wyrozumienia, w Sobieskim zaś jest po prostu rozkochany". Cytuje też entuzjastyczną opinię Teofila Sygi (związanego z obozem narodowym), że partie książki "są najrozkoszniejszą lekturą". Cóż z tego, kiedy rezerwiści z pułku noszącego imię Jana Sobieskiego uznali, że ich patrona i bohatera znieważono. Grozi Boyowi fizyczne niebezpieczeństwo. Dzielna Zofia Żeleńska, opowie później ich syn aktor, sypiała, w tajemnicy przed mężem, na posłaniu w kory- 284 tarzu z pistoletem pod poduszką. Zdecydowano, że pisarz musi na pewien czas wyjechać za granicę, zniknąć swoim wrogom z oczu. Nie miał paszportu, bratanek wykorzystał swoje kontakty, żeby paszport wydano w trybie przyśpieszonym. Lato 1938 roku spędził Tadeusz Boy-Żeleński na francuskiej Riwierze. Znalazła się tam i Irena Krzy-wicka. Charakter ich stosunków okresowo się zmienił. Był to wciąż bliski związek, wciąż długie rozmowy telefoniczne, ale współżycie fizyczne zostało zawieszone. Irena chciała mieć drugie dziecko, córkę, koniecznie córkę, a w ogóle wykryła w sobie nieprzebrane tęsknoty macierzyńskie - gdyby warunki się inaczej ułożyły, jest pewna, że miałaby wokół siebie całą gromadkę. Dziecko powinna mieć z mężem, tylko z nim. Boy był tego samego zdania, powiedział: "Jesteś młoda, Iruszko, masz prawo robić to, co ci się podoba". Nie udało się mieć córki, na świat przyszedł znowu syn, Andrzejek, już nie taki piękny jak Piotruś, ale równie zdolny. (Przejdzie za lat kilkanaście ciężką chorobę Heinego-Mediny, która nie przeszkodzi mu jednak - dzięki poświęceniu Ireny, wspaniałej matki - zostać wybitnym fizykiem). A Boy? Odsunięty, nie rozpaczał. I nie dlatego, że nie był już zdolny do szaleńczej miłości - wiek nie ma tu nic do rzeczy. Z Ireną to zawsze była inna miłość: nie opętanie, ale czułe przywiązanie. Spokojne partnerstwo i harmonia w pożądaniu. (Ze strony Ireny, według jej zwierzeń, szaleńcza miłość, która jednak, po pewnym czasie, nie przeszkodziła jej w próbowaniu "eksperymentalnych" kontaktów z innymi). Wiele wskazuje na to, że w tym czasie, coraz trudniejszym, narasta przywiązanie Tadeusza do żony, zawsze zresztą silne, ale teraz odczuwa co dzień jej obecność u swego boku, wsparcie. Jeśli można mówić o kobiecie jego życia, to jest nią ona, Fuś, pani domu, która, w nowym mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu, przyjmuje w soboty gości, częstuje herbatą, kawą (nigdy żadnego alkoholu!) i ciasteczkami własnego wypieku, których tajemnicy, odziedziczonej po matce i babce Pareńskich, pilnie strzeże. To nikt inny, ale właśnie Irena będzie w swoich wyznaniach "gorszycielki" podziwiać Zosię za poczucie humoru i umiejętność prowadzenia rozmowy. Ona zaś temat Ireny (jak zaświadcza Barbara Winklowa, która miała sposobność z panią Żeleńską rozmawiać) - obchodziła milczeniem. Bywał podczas tych sobotnich wieczorków tak często poniewierany w recenzjach (ale 285 zawsze z powodów "zasadniczych") Leon Schiller, produkował się czasem dyrektor i reżyser Teofil Trzciński, pokazywał się całkiem trzeźwy Stefan Jaracz, Irena zapamiętała, że recytował Sokratesa tańczącego Tuwima. Pojawiała się nawet, kiedy zdarzyło jej się wpaść do Warszawy, Jadwiga Mrozowska. Nie trzymały się jej już figle -wspomina Irena - "była to starsza, poważna pani, o siwiejących włosach, teozofka, która właśnie przedsiębrała długą i kosztowną wyprawę do Tybetu, w poszukiwaniu Wiecznej Tajemnicy". O snuj się, złota nitko, snuj - mógł z melancholią powtarzać słowa swojej piosenki gospodarz domu. Chętnie widzianym gościem był nowy przyjaciel, pan Jean Fabre, młodszy o trzydzieści lat od pana Żeleńskiego radca kulturalny ambasady francuskiej. (Plonem jego pobytu i studiów w Polsce była, znakomicie udokumentowana i potoczyście napisana, książka Stanisław August i ludzie oświecenia, przyznająca ostatniemu królowi wysoką rangę). Sam pan Żeleński przesadnie się nie udzielał, na ogół milczał, zdarzało się, że obszedłszy gości, wymykał się chyłkiem do swojego gabinetu, do dwóch maszyn do pisania z wkręconymi arkuszami papieru. Młodemu Jerzemu Giedroyciowi, który przyjaźnił się ze Staszkiem Żeleńskim, ojciec kolegi wydał się nudny. Bo też niełatwo się otwierał - zamyślony, nieśmiały - trzeba było czyjejś pobudzającej go obecności. Ale kiedy się otworzył...! Tłumaczył Prousta. Długo się opierał nagabywaniu: nie chciał -chyba że wyjątkowo, dla Andre Gide'a - wkraczać w dziedzinę literatury współczesnej. To on pierwszy zasygnalizował, już w roku 1924, niezwykłość tego zjawiska w artykule Nowe słońce literatury. Jeszcze w 1931 roku, w prywatnym liście, odżegnuje się od planów tłumaczenia Prousta. W kilka lat później usłyszał od wydawcy: - Albo tłumaczenia Prousta dokona Boy, albo polskiego Prousta nie będzie. Poczuł w końcu coś na kształt wyrzutów sumienia: był odpowiedzialny za brak Prousta po polsku! Trzeba się było zabrać do pracy. Myślę, że pojawiła się w samą porę. Po tych wszystkich swoich kampaniach, po nieustannym przebywaniu, raczej mimo woli, na pierwszej linii, miał prawo, zakurzony, posiniaczony, z nie zabliźnionymi ranami, znaleźć się w bezpiecznym, spokojnym miejscu na tyłach, oddać się umiłowanemu trudowi. Powrót do "benedyktyństwa". W celi swojego obszernego gabinetu (gdzie stał i tapczan, na którym można było przyleć) znalazł nad zawiłym a tak pociągającym tekstem 286 Prousta swoje schronienie. Trzeba było rozwiązać wiele problemów -niektóre o znaczeniu zasadniczym. Kiedy miał jakieś wahania, naradzał się z Fabre'em. Fabre napisze po latach wspomnienie o Tadeuszu Żeleńskim, które Paul Cazin spożytkuje do francuskiego wydania Marysieńki (1972). Cazin, tłumacz Paska i Pana Tadeusza (prozą), zaczął pracę nad Marysieńką w maju roku 1938. Po roku Boy pisał do niego: "Pawełku drogi... zlituj się, czyby nie można przyśpieszyć tempa? W tym tempie nie ma mowy, żebym dożył końca tej roboty!". W czarną godzinę padły te słowa. Paul Cazin zakończył tłumaczenie dopiero po wojnie. Na wydanie książka czekała jeszcze ponad dwadzieścia lat. Poznałem Paula Cazina, siwiutkiego jak gołąbek, w Oborach (bo gdzież by indziej), w których piszę te słowa. Rozmawialiśmy oczywiście o Boyu - mówił o nim jak zakochany młodzieniaszek. Jest moda wyrzekać na Boyowskie tłumaczenie Prousta - lubią się swoim niezadowoleniem popisywać ci, którzy czytają francuskie dzieła w oryginale. Ale przecież nie o nich chodzi, ale o polskiego czytelnika. Boy w przedmowie do W stronę Swanna (ileż rozterki, przyznaje w liście, przysporzył mu sam tytuł) wyjaśnia czytelnikowi podjęte przez siebie decyzje. Zdanie Prousta to "dziwne monstrum", długie i kręte. "Takiego, jak jest w oryginale, nie zniósłby często język polski. To, co się przyjmuje od Prousta, tego czytelnik nie darowałby tłumaczowi". Więc ciął te zdania, łamał je i składał na nowo; "często - aby osiągnąć przejrzystość - trzeba było dzielić je na części". Zwiększył liczbę akapitów i wyodrębnił dialogi, książka stawała się bardziej czytelna. "Nie sądzę, abym był przez to w niezgodzie z intencjami Prousta, który wielokrotnie w korespondencji swojej wyraża gorączkowe pragnienie, aby być czytanym - i to nie przez szczuplejszy krąg wyrafinowanych intelektualistów, ale przez szeroką publiczność. I wciąż w ciągu tej pracy słyszałem wewnątrzną muzykę myśli Prousta, i tę starałem się zachować i oddać". Mniejsza o sarkających: mamy W poszukiwaniu straconego czasu po polsku! Wydawał je w zgrabnych, niezbyt sążnistych tomach "Rój", do wojny ukazało się pięć ksiąg, w piętnastu tomach: W stronę Swanna, W cieniu zakwitających dziewcząt, Strona Guermantes, Sodoma i Gomora, Uwięziona. Reszta w druku. Zrobiła się moda na Prousta. Książka analizująca różne odcienie snobizmu - sama stała się przedmiotem snobizmu. Ktoś założył "narodową" kawiarnię "Swann" 287 z informacją, że "Żydom wstęp wzbroniony". Biedaczyska, słabo się w tym Prouście orientowali, nie wiedzieli, że Swann był Żydem. No i sam Proust - jeśli przyjąć ich punkt widzenia, rasistowski. Zatopiony w Prouście, publikował w "Wiadomościach Literackich" kolejne o nim studia. Kto czytał dwa grube tomy George'a Paintera, który dziesięć lat poświęcił na tropienie śladów Prousta, ten tym bardziej może podziwiać wiedzę i przenikliwość naszego pisarza, który ani takich możliwości nie miał, ani czasu, ani potrzeb. Niemniej, znał wszystko, co wówczas istotnego napisano o Prouście, wymienia prace trzech autorów jako najwybitniejsze (Feuillerata, Salliere'a, Mas-sisa), znał epokę, pamiętał ją zresztą ze swojej młodości, a przede wszystkim przeniknął, jak nikt inny, postacie, obcując z nimi i analizując ich język - jako tłumacz! Te szkice miały się złożyć na książkę Proust i jego świat - nie zdążyła wyjść przed wojną, ukazała się dopiero w roku 1958 jako 13 tom Pism w nakładzie 30 tysięcy egzemplarzy, pożeniona jednak niefortunnie z drugorzędnym Obiadem literackim. Nie wolno nam zapominać, że przez cały czas był recenzentem teatralnym, skrupulatnym i obowiązkowym, jak to on - i już do samej wojny w "Kurierze Porannym". Coraz gorzej się w nim czuł, zwłaszcza od 1938 roku, kiedy naczelnym redaktorem został kolega Ferdynand Goetel, wtedy już rzecznik faszyzmu. A i dawni piłsudczycy, od czasu utworzenia Obozu Zjednoczenia Narodowego, przechylili się -walcząc o przechwycenie dusz radykalnej młodzieży - mocno na prawo. Felieton Boya, odcięty od reszty dziennika symboliczną kreską, którą tak sobie cenił, świadczy tylko o nim, nie o piśmie. Syn gra znowu w Teatrze Polskim. Recenzent wymienia czasem nazwisko Żeleński, na ogół wtedy, kiedy wylicza udane epizody. Często zwraca uwagę na grę aktora charakterystycznego, który nazywa się Jacek Woszczerowicz: zawsze ten młody człowiek czymś się wyróżni. Oboje z Fusiem wybierają się do Polskiego na Gałązkę rozmarynu Zygmunta Nowakowskiego. Reżyseruje ulubieniec Boya: Aleksander Węgierko. Premiera - wystarczy spojrzeć na datę: 9 listopada 1937 roku - ma uczcić rocznicę odzyskania niepodległości. "Sztuka potrzebna" - napisze Boy. Ustawi ją, bez ironii^ oddając po prostu sprawiedliwość gatunkowi, "obok Kościuszki pod Racławicami, napisanego przed przeszło pół wiekiem", na który prowadzono wielokrotnie dzieci - wspominał o tym w innym miejscu - jako na wzru- 288 szacz patriotyczny. Nie inaczej ta Gałązka rozmarynu: Nowakowski, popularny felietonista "IKC", autor Przylądka dobrej nadziei i Rubiko-nu sam były aktor, który wcielał się we wszystkich teatralnych Konradów i Kordianów w Krakowie i o którym Boy często pisał, otóż ten zdolny pan zna się na teatralnej robocie. Tej zręczności mu nie zbywa - pisze recenzent - "raczej ma jej chwilami za dużo". "Niczego mi nie oszczędzono" - cytuje kilkakrotnie usłyszane wśród widzów powiedzenie Franciszka Józefa. Były momenty tak ckliwe, że "gotowi byliśmy błagać autora o pardon". Złośliwiec Woszczerowicz, kiedy Nowakowski zjawił się za kulisami, dziękując aktorom za wzruszający do łez spektakl, miał mu (według tego, co od niego usłyszałem) powiedzieć: "Mistrzu, sukces byłby jeszcze pełniejszy, gdyby rozdał pan widzom po cebuli". Felietonom recenzyjnym daje teraz własne, nieraz intrygujące tytuły. Uderza zwiększenie ich objętości. Mniej błyskotliwe niż w latach poprzednich - chociaż zawsze świetnie napisane - bardziej są za to szczegółowe w analizie, ktoś mógłby powiedzieć: "solidniejsze". Czy to znak czasu - że coraz trudniejszy? Czy w grę wchodzi wiek? Powracają na scenę wielokrotnie już recenzowane sztuki, powtarzają się nazwiska, znowu Miłaszewski i znowu Jan Adolf Hertz: byłaby okazja wielkodusznie pochwalić - niestety, nie ma za co. Za to można pochwalić Obroną Ksantypy Morstina. I nareszcie zaprzyjaźniony Bru-no Winawer dał coś, co jest nie tylko dowcipne (to mu się nieraz zdarzało), ale dobrze i logicznie skonstruowane: Żywy ładunek. Po raz pierwszy pisze z zastrzeżeniami o Pirandellu. Znowu trzeba pisać o Żabusi Zapolskiej, zastrzega się więc, że nie ma nic nowego do powiedzenia - i daje najświetniejszą analizę tej sztuki ze wszystkich, jakie zdarzyło mu się na jej temat napisać. Traktując bardzo poważnie swoją służbę czysto dziennikarską, pisze ogromną ilość notatek, podsumowań, przeprowadza nawet - on, wielki Boy! - wywiady. Przyjrzyjmy się jego zmaganiom o sztukę Marceliny Grabowskiej Dzieci nie chcą żyć. Tę sztukę, z rekomendacji założonego przez Boya towarzystwa "Młody Teatr" (uczestniczyli w nim także Nałkowska, Lorentowicz, Szyfman, sekretarzował Tadeusz Breza), podjął się wystawić warsztat teatralny szkoły aktorskiej. Cenzor zatrzymał spektakl z powodu jego drastyczności. Boy (tylko on - nikt inny!) odwołuje się w "Kurierze Porannym" do opinii czytel- 19 - Błazen - wielki mąż 289 ników notatką pt. Czy nie za gorliwie? Cenzor, przekonany argumentami Boya - chodzi przecież o pokaz zamknięty - uchyla zakaz. Boy natychmiast zawiadamia o tym czytelników w następnej notatce: Uchylenie zakazu przez cenzurą. Po czym następuje artykuł: tym razem już recenzja ze sztuki Grabowskiej. Recenzja ani zła, ani dobra -rzeczowa. Utwór zainteresował go głównie jako symptom tych czasów niespokojnych, w których dzieci (w sztuce pani Marceliny) odmawiają dalszego życia. Aż trzy razy zasiadł do maszyny dla sztuki początkującej autorki... Prawda, że po debiucie, który kiedyś w recenzji z przedstawienia w Teatrze Kameralnym uznał za interesujący. I w ten sposób zaciążył nad życiem tej kobiety. Nigdy nie mogła zapomnieć, że Boy ją pochwalił, była rozgoryczona, że nie wystawia się jej sztuk, jej, która przecież (jak mi to powiedziała w rozmowie telefonicznej) jest... klasykiem. Biedna pani Marcelina, nie udało się dla niej nic zrobić, teatry nie chciały jej grać... W ostatnich recenzjach coraz częściej spotykamy nazwiska ludzi, których istotna działalność przypadła na czasy powojenne i które zapisały się w naszej pamięci. Obserwujemy początki Erwina Axera, Saszy Bardiniego, Kazimierza Rudzkiego. Jan Rybkowski, późniejszy reżyser filmowy, występuje jeszcze jako dekorator. Wszystko to stanowi dodatkowy pieprzyk tych felietonów (zgromadzonych pośmiertnie przez wydawcę Pism w tomie 1001 noc teatru - tytuł przewidziany przez Boya). Czytelnik wie tym razem więcej od autora i jego bohaterów. Może pozwolić sobie na wzruszenie - wie, jaki będzie los tych ludzi; wie, którzy zginą, którzy zostaną przy zawodzie, którzy rozpłyną się we mgle. Zwraca uwagę na nazwiska, wtedy świetne, które już niedługo zapiszą się ponuro w naszej świadomości. Przynęta dla pań -pisze recenzent - to Igo Sym, "piękny, smagły i nieodgadnion y". Minęło zaledwie kilka miesięcy od napisania tych słów i nie było już kłopotu z odgadnięciem Igo Syma: paradował po Warszawie w hitlerowskim mundurze. Zastrzelono go z wyroku podziemia, co pociągnęło za sobą represje w świecie aktorskim. Ale na razie gra w polskiej operetce Panna wodna, bardzo patriotycznej, a jakże, apelującej o datki na Fundusz Obrony Morskiej. Nad wszystkim unosi się teraz cień nadciągającej wojny. W antraktach Brata marnotrawnego Wilde'a (marzec 1939 roku) "ludzie z zatroskanymi minami wymieniali półgłosem najpoważniejsze "ko- 290 munikaty" alarmujących plotek". (Już wiadomo, że Hitler zażądał od ministra Becka kapitulacji w sprawie Gdańska i eksterytorialnej autostrady przez "korytarz"). Przeczucie końca, a przynajmniej świadomość powagi wydarzeń. Drażni go w szopkach politycznych "niemiły ton papkinady, antycypowanych zwycięstw nad lekceważonym bez miary przeciwnikiem... I może to jest wina stanu Europy, że wychodzi się z tej szopki pod wrażeniem koszmaru. W tym sensie stanowi ona wierne odbicie chwili". (Pamiętam aktorkę, wykrzykującą zwycięsko podczas "podwieczorku przy mikrofonie": "Damy mu korytarz - lecz do malowania!". Oklaski). Przedostatnią recenzją jest sprawozdanie z Genewy Shawa, z postaciami dyktatorów ucharakteryzowanych na Hitlera i Mussoliniego, ostatnia wyraża ostro niechęć do Wesela Fonsia Ruszkowskiego. Na krótko przed końcem świata Boy-Żeleński podsumowuje swoje długoletnie potyczki z farsą w Teatrze Letnim. Nawet z okazji siedemdzie-sięciolecia teatru (Jubileusz budy) nie zdobył się dla niego na jubileuszową obłudę, przeciwnie, przypomniał "ów rechot tępego, nieinteligentnego śmiechu, tego specjalnego śmiechu, jaki słyszy się tylko w tym teatrze, w żadnym innym". W sierpniu 1939 roku spędził dwa tygodnie wakacji w Zakopanem z Ireną, która zwierza się nam, że "wzajemna przyhamowana miłość wybuchła z nową siłą [...], nigdy nie odczułam tak bardzo naszej kompletnej bliskości i szczęścia, jakie dawała wspólna obecność". Groza wojny już wisiała nad nimi, wracali razem do Warszawy "w ciężkim od rozpaczy ludzkiej pociągu". Nigdy go już więcej nie zobaczyła. XXI USQUE AD FINEM Tłumaczył Prousta. Czas odnaleziony, ostatnie strony ostatniego tomu cyklu - to brzmi jak "ostatni zajazd na Litwie" - coś najwyraźniej się kończy, jeszcze nie wiadomo, co się zaczyna. Trzeba robić swoje - zdążyć z tym tłumaczeniem. Na Warszawę padają bomby -uwaga, przeszedł, ogłaszam alarm dla miasta Warszawy - wszyscy w domu śpieszą do piwnicy, on się opiera, nie przerywa pracy. Bomba wybucha niedaleko, od wstrząsu rozpryskują się szyby, odłamki szkła zasypują biurko. Nie, nic mu się nie stało. Zgadza się odsunąć biurko o dwa metry od okna. Wraca do pracy. Taki bohaterski? Ależ skąd, bynajmniej, nigdy nie pozował na bohatera. Po prostu: stanie się to, co się ma stać - przed przeznaczeniem nie uciekniesz. Nie na darmo tłumaczył Diderota; "Wszystko, co nas spotyka na świecie, dobrego i złego, zapisane jest w górze" -przekonywał Kubusia Fatalistę kapitan. "Oto mi wielkie słowo!" -przyznał jego Pan. Być może, iż teraz on, tłumacz, przypomniał sobie ten tekst i pomyślał, ze znaną jego przyjaciołom tolerancją: coś w tym jest. Jakiś sposób na czas katastrofy. Niejednokrotnie będziemy mogli odtąd obserwować u niego postawę Fatalisty - tyle że nie człowieka młodego, jak jego Kubuś, nie rozbrykanego i pełnego humoru urwipoł-cia - ten jego fatalizm będzie podbudowany znużeniem, smutkiem, pozwoli mu jednak zachować pełen rezygnacji spokój w najbardziej dramatycznych sytuacjach. Bomby zaczęły padać w piątek, a w sobotę wieczorem, 2 września, pilny recenzent idzie do teatru, na pewno z żoną - samego by go nie puściła! - do Letniego w Ogrodzie Saskim, tak, do tej samej "budy", 292 w której coraz gorzej się czuł. Ale tym razem jest szansa, że będzie inaczej: ta ostatnia premiera w niepodległej Warszawie (o czym jeszcze nie wie), to Serce w rozterce, czyli Ślusarz widmo Nestroya w przeróbce Tuwima. (Od Nestroya, oglądanego jeszcze w dzieciństwie w Krakowie - do Nestroya, mógłby powiedzieć; jak od Romulusa do Romulusa). "Miasto, pod ciągłym alarmem lotniczym, było ciemne -opowiadał po upływie z górą roku w "Nowych widnokręgach" - szło się przez ulicę ze ślepą latarką, nad głową warczały samoloty". A teraz sala: wydała mu się niesamowicie widna. "Ujrzałem same dobrze znajome twarze. I nie dziw, bo z publiczności nie było dosłownie nikogo, była tylko garstka owych "ludzi teatru", obecnych na każdej premierze. Przedstawienie odbyło się normalnie - po raz ostatni". Nie wiemy, co o tej pracy Tuwima myślał: recenzja nie została napisana. W poniedziałek, 4 września, późnym wieczorem, jego bratanek, prokurator Władysław Żeleński, dowiaduje się, że zarządzono ewakuację ministerstw - jeszcze nie ma decyzji, czy stolica będzie broniona (zapadnie ona później). Bratanek nalega, żeby stryj się ewakuował: musisz, na pewno jesteś na niemieckiej liście proskrypcyjnej. Ton był "kategoryczny" - przyznaje we wspomnieniu. Hitlerowcy nie wybaczą tego "łobuziaka", drwin i potępienia rasizmu. "Decyzję (za Boya) powziąłem odruchowo" - ocenił pan Żeleński, opisując po latach te dramatyczne godziny. Minister sprawiedliwości, Witold Grabowski, przyznał Boyowi miejsce w pociągu dla swoich urzędników. Stryj, składa świadectwo pan Żeleński, w rozmowie telefonicznej "przystał prawie automatycznie". Ale był "zdruzgotany". Pan Żeleński, świadom wszystkich dramatycznych - tragicznych w ostatecznym rezultacie - następstw tej decyzji, bierze całkowitą odpowiedzialność na siebie. Posłuchajmy: "Ulegając mi, Boyowie zjawili się w gmachu ministerstwa przy ul. Długiej, z małą walizeczką podręczną. [Były w tej walizeczce, jak sądzi syn, szkice o Prouście - J.H.]. Usiedli na ławce w sieni, gdy tymczasem palono w kotłowni archiwum. [...] Świtało, gdy Zofia Żeleńska odjechała w prywatnym samochodzie mojego kolegi, Olgierda Missuny. [...] Boyowi przypadło miejsce w odjeżdżającej na dworzec karetce więziennej. Tak mi pozostał w oczach, za kratkami". Wszystko odbyło się tak nagle, że Irena nie została powiadomiona. Zresztą, któż mógł przypuszczać, że to na zawsze? Przecież jest ł 293 front na zachodzie, Francja i Anglia, które wkrótce powinny zacząć ofensywę. Na zawsze czy na trochę, ale jakieś wierzchnie okrycie trzeba mieć, Boy - według opowieści syna, podanej przez B. Winklo-wą - wrócił z Dworca Wschodniego do domu po płaszcz i wtedy Staszek, zmobilizowany właśnie do wojska, widział ojca po raz ostatni. Według relacji pana Krzysztofa Bieńkowskiego, prokuratora Sądu Najwyższego, który jechał pociągiem w tym samym przedziale co pisarz, mąż i żona widzieli się jeszcze na jakiejś stacyjce wołyńskiej, rozmawiali przez okno, umawiali się - pamięta pan Krzysztof B. - że spotkają się w Dubnie, a stamtąd skierują się do Lwowa, do Maryny, obecnie pani Grekowej. Nie chciał, uważa pan Bieńkowski, żeby żona dosiadła się do pociągu narażonego na niemieckie bombardowania. (On sam, Boy - ciągle wg pana Bieńkowskiego - zachował podczas bombardowań spokój trochę kamienny, nie wychodził z przedziału; znowu chyba to samo: stanie się to, co się ma stać). Pociąg ruszył uwożąc męża - żona została na peronie - i to było ich ostatnie widzenie. Pan Missuna zmienił później plany - nie pojechał do Dubna, postanowił odwieźć będącą w ciąży żonę do majątku jej ojca. Boyowa powlokła się z powrotem do Warszawy, do domu i syna. Jak takie wędrowanie wtedy wyglądało, można się dowiedzieć z dzienników wojennych Zofii Nałkowskiej, która też zdecydowała się na powrót do Warszawy, odciętej wtedy przez niemieckie oblężenie. 8 czy 9 września Boy znalazł się we Lwowie. Lwów, wciąż jeszcze polski, semper fidelis, szykował się do obrony przed Niemcami. Spójrzmy na kalendarz: wkroczenia Armii Czerwonej nikt jeszcze się nie spodziewał. Donoszono, że pod Gródkiem Jagiellońskim armia generała Sosnkowskiego stawia z powodzeniem opór przeważającym siłom hitlerowskim. Boy nie powędrował więc "w stronę Sowietów" (by użyć pojęcia z jego tłumaczenia Prousta) - to oni przywędrowali "w stronę Boya". Zatrzymał się w domu profesorskim na Romanowi-cza 7, w obszernym mieszkaniu Maryny i Jana Greków, którzy udostępnili mu w tym celu swoją bibliotekę. Znalazł się między książkami. Wyszedł na miasto, które tak dobrze znał, z dawnych szaleństw z Kornelem i z sukcesów szopki Zielonego Balonika, i skierował się do kawiarni "George'a", zatłoczonej uchodźcami. Witold Zechenter, krakowianin, który pamiętał doktora Żeleńskiego jeszcze jako lekarza, ze swojego dzieciństwa, a później stykał się z nim, kiedy Boy przej- 294 ściowo pisywał recenzje do "IKC" (w każdym niedzielnym numerze tego pisma na pierwszej stronie dodatku literackiego drukowano okolicznościową rymowankę Zechentera), ujrzał Boya "przesuwającego się wśród stolików. Zewsząd wyciągały się do niego dłonie, ściskano go, cieszono się, że jest zdrów i cały, witano niemal owacyjnie. Ujrzał mnie - i tak przez dłuższy czas, wśród popychań przechodzących, wśród przerw na nowe przywitania, rozmawialiśmy na stojąco. [...] Boy zapytywał o Kraków [...] czy bomby niemieckie nie uszkodziły miasta". Zechenter stwierdził u niego, w tym kawiarnianym gwarze, "pewne niedomaganie słuchu". Potem Boy odwiedził inne kawiarnie, spotkał się z Aleksandrem Maliszewskim, Zygmuntem Nowakowskim, którego Gałązkę rozmarynu potraktował tak życzliwie. "Afisze oznajmiały, że teatr gra" - opowiadał zwięźle sam Boy. Wszedł od strony kulis, chciał pokazać się aktorom. Musiało ich to podniecić: Boy na widowni! Niestety, nie jako recenzent, za późno się pojawił. "Grano to, co wojna zastała na afiszu, komedyjkę Stare wino (Hicksa i Dukesa). Na widowni było kilkanaście osób. Co chwilę groziło, że i aktorzy, i publiczność znajdą się razem w schronie. Dograno do końca, ale to "stare wino" nie miało dawnego smaku. Wyszedłem z uczuciem, że coś się kończy, coś zapada w przeszłość". W repertuarze była jeszcze Obrona Ksanty-py Morstina, "miła komedyjka", jak ją teraz nazwał. (W połowie listopada, kiedy przybyłem do Lwowa, wówczas już we władaniu Armii Czerwonej, afisze reklamujące Obroną Ksantypy jeszcze wisiały - zamarzyło mi się wtedy, że się na to wybiorę, niestety nie miałem pieniędzy, starczyło, z trudem, na ciemny chleb z bryndzą. Zobaczyłem tę sztukę kilkadziesiąt lat później w telewizji - zwietrzała z kretesem). "Tak się złożyło - opowiada Zygmunt Nowakowski w felietonie Wieczny tłumacz napisanym w Paryżu w roku 1940 - że pozostawałem [z Boyem] w kontakcie dość bliskim i odwiedzaliśmy się wzajemnie pomiędzy jednym nalotem a drugim. Czytał niezmiernie wiele... i tłumaczył. Bez tego nie mógł żyć..." Robić swoje - jego stare hasło, jeszcze z tamtej wojny - robić swoje w każdych warunkach. Co tłumaczył? Tego się od felietonisty nie dowiadujemy. Może Diderota? - zwierzał się przecież W. Natansonowi, właśnie we Lwowie, że zaczytuje się w Diderocie. 295 A potem weszła Armia Czerwona - 22 września - "pojawiły się plakaty - opowiada Nowakowski - wzywające do rejestrowania się wszystkich zawodów z osobna. [...] Zapanował szał rejestracji, któremu ulegliśmy obaj z Boyem". Obaj zarejestrowali się w związku dziennikarzy, ktoś poradził Nowakowskiemu, żeby zarejestrował się dodatkowo u literatów, którym po staremu prezesował Ostap Ortwin, sekretarzem był Teodor Parnicki. Tam zastał markotnego Boya. Wyszli razem na ulicę, szli w milczeniu, nagle Boy przystanął i zaczai się żegnać. - "Dokąd pan idzie? - spytałem. - Wie pan, spróbuję się zarejestrować u lekarzy... To także fach... - W takim razie ja pójdę się zarejestrować w związku aktorów, to także fach... - A pan od dawna już nie występuje? - spytał Boy. - Nie tak dawno, jak pan nie leczy... Zaczęliśmy się śmiać śmiechem wcale nie wesołym". Trochę później, już w październiku, Nowakowski radził mu -jak powiada - albo wracać do Warszawy, albo z nim - na Zachód! przez zieloną granicę! do Paryża!... "Hm, Paryż... - szepnął". I to wszystko, nie raczył skomentować. "Siedział w milczeniu, zgarbiony i jeszcze starszy niż przed chwilą"... Warszawa, cóż, to nie była ta Warszawa, z "Wiadomościami Literackimi", które stanowiły jego warsztat pracy... i te teatry, z których pisywał recenzje. "Miał coś jakby łzy w oczach". Felietonista "IKC" zapomniał, że w Warszawie powinna była być rodzina, o której nic wtedy jeszcze nie wiedział - co się dzieje z Fusiem? a Staszek, jak poszło mu wojowanie? - i stąd zapewne łzy w oczach. Pamięta o tym pan Władysław Żeleński w artykule Decyzja Boya we Lwowie. Przypomina, że Boy był skryty, "może przez wrodzoną mu w rozmowie wstydliwość i powściągliwość w tematach prywatnych" - i dlatego nie wyjawił swoich rodzinnych niepokojów. "Nie dodał także, że brak mu może sił i energii, by podjąć ryzyko drogi na zachód - z młodszym od siebie o 17 lat Nowakowskim". Mężczyzną wysportowanym, nie tylko byłym aktorem od pierwszoplanowych ról, ale i zapalonym futbolistą (w swoim londyńskim testamencie prosił, żeby go pochowano pod bramką Cracovii; życzenia tego nie spełniono). Władysław Żeleński przytacza świadectwa, że po nawiązaniu korespondencji (głównie przez przyjaciółkę służącej Krzywickiej, z okolic Małkini nad Bugiem), Boy zamierzał wrócić do Warszawy -bas Prokopieni miał ten powrót zorganizować. Nie doszło do tego. Kto 296 wie, może przezorna Zosia ostrzegała: zaczekaj, nie ruszaj się, tu jest niebezpiecznie, trzeba przetrwać, na wiosnę może się dużo zmienić. Wiadomo, że pracował przez pewien czas w klinice dziecięcej profesora Franciszka Groera, na oddziale profesora Stanisława Progul-skiego, i że "było to smutne, jak wtedy, jak dawniej". Ale wkrótce dostrzegli go literaci i organizujący się nowy Związek Pisarzy -i wyciągnęli po niego ręce. Zarząd "komitetu organizacyjnego", do którego włączono Boya (prócz niego Broniewski, Wat, Wasilewska, jacyś literaci ukraińscy i żydowscy), miał się zajmować sprawami bytowymi. Stary związek literatów polecono rozwiązać, nowy dostał siedzibę w pałacyku hrabiego Bielskiego przy ulicy Kopernika. Hrabia był z takiego obrotu rzeczy zadowolony (póki go nie wywieźli), obawiał się, że wprowadzą mu konie do pałacu - zwierzał się Adolfo-wi Rudnickiemu - dostał pisarzy. Podczas literackiego sylwestra odgrywał rolę gospodarza, witał gości w smokingu i białych rękawiczkach, znosił rzeczywistość z fasonem. Pamiętnikarze opowiadają o przyjmowaniu Boya-Żeleńskiego do "prof-spiłki". Chociaż to będzie za wiele miesięcy, zajmijmy się tym już teraz. Przewodniczył pisarz ukraiński Aleksander Hawryluk. Boy, kiedy przyszła na niego kolej, wstał, jak każdy kandydat. Hawryluk, trzymając w ręku życiorys Boya, "podniósł się także i powiedział: -W obecności pisarza, który stworzył więcej dzieł niż nie jeden przeczytał, nie on sam, ale ja powinienem powstać". Burza oklasków. "Pod adresem Boya? - zapytuje w swojej relacji Michał Borwicz. - Zapewne. Ale również dla Hawryluka: za to [...], że umiał bodaj na chwilę przywrócić hierarchię rzeczy". To bardzo istotne słowa: bo "hierarchia rzeczy" była wywracana i gwałcona. I wcale niekoniecznie z powodu wojny - częściej przyczyną było doktrynalne zaćmienie mózgu. Boy jednak uznał, że musi coś powiedzieć, ci oklaskujący go ludzie czegoś od niego oczekują. Przełamał nieśmiałość, wspomniał o swoim liberalnym światopoglądzie - aluzyjnie, jak opowiadał obecny na tym zebraniu Piotr Rawicz (później, w powojennym Paryżu, autor głośnego wśród elity francuskiej Notesu kontr-rewolucjonisty) - i zakończył: "Należę do starszego pokolenia, które wzrosło i wychowało się pod zaborami i które tęskniło do niepodległej Polski. Toteż do tej niepodległości, której się doczekałem, byłem przywiązany". Były to niezwykłe słowa, tam, wśród tego morza ukraińskiego, po oświadczeniu Moło- 297 towa, że Polski, "tego bękarta traktatu wersalskiego", nigdy już nie będzie, liturgia zebrań przewidywała inne słowa, chowanie uczuć dla siebie. Znowu na chwilę została przywrócona "hierarchia rzeczy"! Boy, powiedziawszy to, wydusił jeszcze z siebie: "Teraz, gdy wojna...". Urwał. Hawryluk próbował podsumować: "wojna ukazuje liberalizm w nowym świetle". Ktoś zaprotestował, że pisarz "tym niedopowiedzeniem chciał wyrazić dużo więcej. Boy dalej milczał...". Działa politechnika lwowska, z wykładami profesora Kazimierza Bartla, wielokrotnego premiera, którego podręcznik geometrii wykreśl-nej zamierzają wydać Rosjanie, otworzył podwoje Uniwersytet Jana Kazimierza, wykłada w nim mnóstwo wybitnych profesorów, jest Chwistek, Parnas, Ganszyniec, Kleiner, Taszycki, Łempicki, kierownikiem katedry romanistyki jest Zygmunt Czerny. Wiadomo im, że we Lwowie przebywa, przycupnąwszy jako lekarz w klinice dziecięcej, Boy-Żeleński - a gdyby tak zaproponować mu cykl wykładów na romanistyce? Na przykład o Prouście? Co na to Fuś? Jest październik, przez granicę wciąż jeszcze można się przedostać (ja przekroczyłem ją 8 listopada), przewożą listy, pisane na wszelki wypadek ostrożnie, zaszyfrowane. Boy pisze jako "Stefcia", czyli ich warszawska służąca, która przedostała się do Lwowa, żeby czuwać nad panem Tadeuszem i pomagać profesorostwu. Irena dostaje od "Stefci" list, którego nie rozumie: niby wzywa ją do przyjazdu tu na sowiecką stronę, ale obudowuje to takimi zastrzeżeniami, jakby doradzał: nie, nie przyjeżdżaj. Tak to w końcu zrozumiała. W tę stronę, do niego, przychodzą listy od żony z jeszcze twardszym: nie, nie przyjeżdżaj. W Krakowie aresztowano i wywieziono do obozu 160 profesorów - wezwani zostali przez szefa gestapo na uniwersytet, ucieszyli się, że będzie można zacząć wykłady. Point de reveries, Tadeuszu, żadnych złudzeń, uniwersytety nie będą tu nigdy otwarte. Nawet gimnazja są zamknięte - zostały tylko zawodówki. Polacy mają umieć obsługiwać warsztaty i uprawiać kartofle. Oni nie chcą wcale współpracy ludzi kultury - chcą nam tę kulturę odebrać, utrzymać nas na poziomie "narodu niewolników". Pytasz o teatry? Tylko teatrzyki z ogłupiającymi składankami. Aktorki założyły kawiarnię. Zelwerowicz schronił się na wsi. Schiller i Jaracz są w obozie. (Potem dowie się, że Witold Noskowski- "Taper", z którym pisywał szopki do Zielonego Balonika, został rozstrzelany. I roz- 298 strzelany został Mieczysław Niedziałkowski, jego oponent z "Robotnika". I Ludwik Puszet, bliski przyjaciel, rzeźbiarz, który im do szopki robił lalki). Więc jak byłoby z tobą? Strzępy kultury schronią się w podziemiu - ale jakim kosztem! Podobno u was *- mimo wszystko! -jest z tym inaczej. Chcą, żebyś mówił o Prouście? To bardzo dobrze, mów o Prouście - co za ewenement, w takich czasach Proust! - cóż za niezwykły azyl dla ludzi, którzy chcą chociaż na chwilę odetchnąć kulturą. Będzie okazja mówić o Mickiewiczu? Ależ tak, mów -rób swoje. Kiedyś poczytają ci za zasługę, że ty - w tym Lwowie, rządzonym przez Ukraińców - przypominałeś o wielkiej polskiej kulturze!... Mickiewicz, mój Boże - przecież oni tu zwalają pomniki Mickiewicza, bies ich opętał, bies nienawiści do wszystkiego, co polskie. Taki list mogła napisać - i chyba napisała - dzielna i bystra Zosia. W jej mieszkaniu na Krakowskim, mówił mi o tym profesor Gieysztor, akowski BiP miał swoją komórkę kontaktową. Proszę także czytelnika tej książki, żeby czytając ostatni rozdział przez cały czas pamiętał, że rząd polski nie wydał wojny Związkowi Radzieckiemu. O wywózkach w Paryżu (a potem w Londynie) wiedziano, o losie oficerów polskich nie wiedziano. Churchill przysłał do Moskwy nowego ambasadora, socjalistę Stafforda Crippsa, żeby pracował nad zbliżeniem angielsko-radzieckim. Tak czy inaczej, widziano w Stalinie przyszłego sojusznika. Kiedy, w jaki sposób to się stanie - nie wiadomo. Ale stanie się. Podobnie podchodził do tego rząd Sikorskiego. Wiele trzeba było znieść, wiele przemilczeć -ale stanu wojny nie było. I nie inaczej myśleliśmy o tym my, którzy znaleźliśmy się wówczas w przyłączonej do ZSRR zachodniej Ukrainie, Boy niewątpliwie też. Przeczekać. Zachować twarz (co wcale nie było łatwe). I wspierać wszystko, co polskie. W październiku Boy przyjmuje propozycję prowadzenia wykładów, 22 listopada 1939 roku dostaje nominację na profesora Uniwersytetu Jana Kazimierza, jeszcze polskiego (l stycznia 1940 roku uniwersytet przyjmie nazwę im. Iwana Franki - autora powieści Borysław smijefsia, raczej przeciętnej - z obowiązkiem wykładania przez profesorów po ukraińsku, co było fikcją). Pensja: 1000 karbowańców (rubli). Dużo to, czy mało? Przyzwoicie. Ja, wałęsając się pracowicie przy budowie drogi Lwów-Kijów, zarabiałem 175 rubli, co jednak, z trudem bo z trudem, ale na życie starczyło; mój szwagier, inżynier 299 przy tej samej automagistrali, dostawał 350 rubli miesięcznie i to musiało starczyć na życie, z żoną i starym ojcem. Jakim wykładowcą był Boy-Żeleński? Relacje są sprzeczne, zależą, aż nazbyt często, od uczuć żywionych przez tych, którzy wspominają, nie brak miedzy nimi mitomanów. "Kiedyś chciałam pójść na jego wykład -opowiadała mi pani Maryla Rublowa, należąca, wraz Chwistkami, do kręgu ludzi zaprzyjaźnionych. - To ja nie pójdę! - zawołał przerażony. Bał się, że będzie mówił bez sensu. Był bardzo nieśmiały" - dodała. Na pewno wiarygodne jest świadectwo Henryka Yoglera, oddaje ono ówczesną atmosferę: "Dwa razy w tygodniu czekaliśmy z niecierpliwością, aż o wyznaczonej godzinie otworzą się drzwi i na sali zjawi się profesor. Była to trudna, twarda zima. [...] Pamiętam go dokładnie, kiedy siadał za katedrą przygarbiony, o mocno już siwiejących włosach i otulony szczelnie w płaszcz. (Gmach był nie opalany). [...] I mógłby doprawdy wydawać się symbolem najwyższej miary - wspomina ówczesny student, a później znany krakowski literat - ten najwyższej miary intelektualista europejski, mistrz wytwornych i wyrafinowanych form literackich, który teraz, wśród odgłosów zawieruchy wojennej, w zimnie i niewygodzie, wykładał studentom [...] o Prouście". Urocza i inteligentna pani Anna Rawicz-Dastree, którą miałem okazję poznać w Paryżu (i ona, i Piotr, oboje już nieżyjący, są bohaterami przejmującego opowiadania Danilo Kiśa), otóż ta pani Anna przysięga, że Boy wykładał po polsku, co wydawało jej się "naturalnym przywilejem, zarezerwowanym wyłącznie dla niego". Czasem rzucił dowcip, "czasem zacytował coś po francusku, akcentem okropnym. Po wykładzie szybko składał papierki i usiłował wyjść chyłkiem niemal [...]. Był rzeczywiście starannie ubrany, co kontrastowało z nonszalancją i niedbałością studentów i profesorów. I ta jego staranność stanowiła dodatkową barierę". Relacje o frekwencji na wykładach (wstęp wolny) też są sprzeczne. Wanda Ładniewska-Blankenheimowa wspomina, że "na wykładach o Prouście było pełno" i przeważali niekoniecznie studenci, ale ludzie "którzy mieli cokolwiek wspólnego z literaturą, sztuką czy nauką". Ta akurat sprzeczność tłumaczy się całkiem naturalnie: frekwencja zależała od temperatury powietrza, mróz bywał straszliwy, dochodził do minus czterdziestu stopni. Ja sam, na przełomie grudnia i stycznia, docierałem ze swojego Buska do Lwowa na dzień-dwa zmarznięty, 300 głodny, z zadaniem wystania w kolejce cukierków i marmolady -i dlatego chyba nie pomyślałem o tym, żeby zabrnąć na wykład. Marzyłem, już wówczas "boyolog", o rozmowie z nim, ale takiej w cztery oczy. Kto wie, może się kiedyś uda, myślałem... Aha, jest jeszcze sprawa owego nieszczęsnego podpisu pod oświadczeniem pisarzy. "Czerwony Sztandar", 19 listopada 1939 roku: Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy. Przyjechałem właśnie z Białegostoku do Lwowa, kiedy to przeczytałem i wśród kilkunastu nazwisk dostrzegłem Boya-Żeleńskiego. Broniewski, Lec, Wat, Pasternak, Ważyk... Kilku nazwisk nie znałem, nie zdążyły dotrzeć do Warszawy. Pamiętam swoją ówczesną reakcję: wzruszenie ramion; przecież to nic nie znaczy, tutaj, w kraju procesów, co do których reżyserii nie miałem nigdy, jeszcze jako czternastolatek, wątpliwości. Podpisał - widać musiał. Boy był dla mnie nadal Boyem - najważniejsze, że żyje, chodzi w tłumie uchodźców tą samą ulicą Legionów co ja, tą samą wysadzaną włoskimi topolami Akademicką. Podpisał pod przymusem, zaszantażowany - jak chce Wat, który bierze go sobie na towarzysza niedoli, bo rzekomo obu ich równocześnie zaszantażowano; czy wcale nie podpisał - jak opowiada Aleksander Maliszewski - siedział po prostu w prezydium w czasie zebrania, a nazajutrz znalazł swoje nazwisko w gazecie pod oświadczeniem uchwalonym przez aklamację, wśród burzy oklasków, bo, jak tłumaczył lepiej orientujący się w tych obyczajach Maliszewski, "prezydium podpisuje uchwały zebrania"; czy też jak próbuje pogodzić te dwie sprzeczne relacje mieszkający w Paryżu bratanek - najpierw nazwisko jego umieszczono w gazecie, a później wymuszono podpis, jego i Wata - co za różnica? Co miał wtedy zrobić? Zaprotestować? Obnażyć pierś i zakrzyknąć: - Wywieźcie mnie, chcę na Sybir!? Nic nie mógł zrobić, wiedział o tym doskonale. I wiedział, jak ludzie to przyjmą, ten jego podpis, wymuszony czy wręcz wymyślony - nieważne. Przez pewien czas unikał chodzenia do kawiarni... Złowrogie plotki, kolportowane zwłaszcza przez tradycyjnych wrogów Boya, przedostawały się do Warszawy i do Paryża, do kręgów władzy. Na próżno trzeźwy generał Tokarzewski, zakonspirowany we Lwowie, alarmował w meldunku do dowództwa emigracyjnego: "Chcę was uczciwie uprzedzić, że szereg przypuszczalnych informacji, jakie Warn z Kraju dosyłają, trzeba w dużej mierze położyć na karby nawet 301 nie złej woli, ale po prostu megalomanii i bałaganiarstwa ludzi, którzy przez lata uczyli się, przykładem z góry, intrygi, małostkowości itp.". Pan Władysław Żeleński zwraca uwagę na próbę wyłączenia z "listy podpisów" Broniewskiego - przeciwko któremu bratanek Boya zresztą nic nie ma - i zapytuje: "Czy takie odwrócenie prawdy nie ma posmaku porachunków z Boyem i przysługi dla Broniewskiego?". Na razie Boy wzbrania się pisać. Wyjątek czyni dla Moliera -z okazji jakiejś rocznicy ukazuje się szkic w styczniowym "Czerwonym Sztandarze". Niemal w tym samym czasie następuje sławetna prowokacja we lwowskiej restauracji, do której zostali zaproszeni upatrzeni literaci (bez Boya), umyślna bójka i wkroczenie NKWD. "Czerwony Sztandar" w artykule zatytułowanym Zgnieść gadzinę nacjonalistyczną, a podpisanym przez Witolda Kolskiego (który, jak twierdzą znawcy przedmiotu, być może go nie napisał), donosi, że uwięzieni zostali nacjonaliści, trockiści, pijacy i chuligani: Władysław Broniewski, Juliusz Balicki, Tadeusz Peiper, Wojciech Skuza i Anatol Stern (po kilku miesiącach zwolniony). Z mieszkań zabrano: Teodora Parnickiego, Wacława Grubińskiego, tłumaczkę Halinę Pilichowską i z dziesięć innych osób. Chyba jednak lepiej nadal trzymać pióro zawieszone na kołku, mówić o Prouście i tłumaczyć. W kwietniu zaaresztowano profesora Wiktora Turka, w którego mieszkaniu przy ul. Pełczyńskiej pisarz-uchodźca chętnie bywał, zaprzyjaźnił się z młodym małżeństwem (teraz już wszyscy byli młodsi od niego). Po latach, profesor Turek, w liście do "Zeszytów Historycznych" z Kanady (zdążył, tuż przed swoją śmiercią w 1963 roku!), zaświadczył: "Boy próbował interweniować i przez uniwersytet, i w drodze pisemnej do naczelnego prokuratora. Oczywiście bez skutku. Każde takie wstawiennictwo było w ówczesnych warunkach niebezpieczne. Boy jednak mówił [Ewie, żonie profesora Turka - J.H.], że niewiele ma już do stracenia". Wkrótce potem wywieziono i panią Ewę. Mogła to być nauczka, że interweniować nie należy, panowie z NKWD bardzo tego nie lubią. Ale pisarz polski (który "niewiele miał do stracenia") okazał się niepoprawny. Dowiedział się, że córka Rydla - tak, tego ośmieszanego przezeń Rydla - została wywieziona wraz z mężem i matką, Panną Młodą z Wesela] Ten zięć był leśniczym -leśniczych, tłumaczy pani Wanda Ładniewska, i Rosjanie, i Niemcy aresztowali. Boy nie utrzymywał z Rydlami kontaktów, ale czuł, że 302 powinien interweniować. Udał się do biura jakiegoś majora na ul. Batorego. Major "wyprostował się jak struna i powiedział: - Nie myszajte sia w to, profesor Boy- Żeleński". Koniec audiencji. To był początek maja (1940), kiedy poznał panią Wandę, plastyczkę, i jej męża, inżyniera Blankenheima, który pracował w elektrowni. Młodzi ludzie zaszczyceni znajomością, roztoczyli opiekę nad starzejącym się i osowiałym pisarzem. (Kończyły się właśnie walki o Narwik, lada dzień niemieckie kolumny pancerne ruszą przez Belgię i Holandię, na Francję). Pani Wanda spędzała z pisarzem dużo czasu, była wiosna, ona pokazywała mu Lwów, prowadziła go na Wysoki Zamek. Spacery z młodą, zauroczoną kobietą działały nań chyba ożywczo, już nie czuł się tak beznadziejnie samotny, "opowiadał", na żartobliwą prośbę pani Wandy, dwa ostatnie tomy cyklu Prousta. Komentował, dawał charakterystyki, interpretacje. Według niej, przygotowany tom szkiców o Prouście miał nosić tytuł W stroną Prousta, co wydaje się bardzo prawdopodobne. Z zatrzymanego w magazynach Ossolineum nakładu Antologii Młodej Polski, udało mu się, dzięki uprzejmości jakiegoś urzędnika ("oczarowanego Boyem" - wspomina pani Wanda), wydostać pięć egzemplarzy autorskich. Jeden podarował jej, przetrwał z dedykacją: "Pani Wandzie Blankenheimowej - swojej najmilszej przewodniczce po Lwowie -ofiaruję - T.Ż.". Ten właśnie egzemplarz ocalili z zawieruchy wojennej jej przyjaciele, kiedy ona była więźniem Oświęcimia, i przywieźli po wyzwoleniu do Krakowa, ona z kolei zawiozła go pani Zofii Żeleńskiej do Warszawy i tak ów "biały kruk", jak nazywa go pani Wanda, stał się podstawą nowego wydania. Jest rzeczą zastanawiającą, że ani pani Wanda Blankenheimowa, ani żaden inny pamiętnikarz nie wspomina, co działo się z profesorem Żeleńskim 14 czerwca 1940 roku, jak się zachował, co powiedział. Tego dnia, w samo południe, wojska Hitlera wkroczyły do Paryża. W cztery dni później Francuzi podpisali kapitulację. Jakiś generał - de Gaulle mu było - w przemówieniu radiowym, które nie zostało utrwalone na taśmie, wezwał z Londynu do oporu i gromadzenia się pod jego rozkazami. Ale któż to jest ten generał de Gaulle? Jedno jest pewne: zwycięskiej ofensywy z zachodu nie będzie. Można sobie wyobrazić, jak to przeżywał Boy: ta Francja, jego Francja... Niezdolna do oporu, triumfują w niej zaciekli nacjonaliści, dawni antydreyfusardzi, ci sami, z którymi zmagał się młody Proust. , 303 Przedziwne widowisko: tak zwani nacjonaliści - we Francji, w Norwegii, w Belgii, w Chorwacji - właśnie oni śpieszą ze zdradą, poddają się entuzjastycznie dominacji Hitlera. Noc, czarna noc roztoczyła się nad Europą. Co zrobi Anglia? Hitler odgrywa łaskawcę: porozmawiajmy o pokoju, jakąś część imperium zachowacie. We shall never surren-der! - odpowiada Churchill. Nigdy się nie poddamy. Będziemy walczyć na plażach, na ulicach miast, w górach, będziemy walczyć tak długo, "dopóki Nowy Świat z całą swoją potęgą i mocą nie przyjdzie, aby przy Bożej pomocy uratować Stary Świat". Zaczyna się bitwa powietrzna o Anglię. Są tam i nasi... Anglia się broni! Wciąż jeszcze się broni. "Przybywajcie - blefuje Churchill, który ma na wyspie tylko dwie uzbrojone dywizje. - Woda w kanale jest zimna, a ryby głodne". Przecież i on, Boy we Lwowie, wsłuchiwał się, jak my wszyscy, w audycje radiowe, czekał na uderzenia bębna z BBC. Młoda kobieta, jak sama mówi, znosiła mu wiadomości. Jak je przyjmował? O tym nie napisała ani słowa - czemu? Może uważała te sprawy za oczywiste. Wszyscy czekaliśmy, aż coś się stanie - on też, niemożliwe, żeby było inaczej, czekaliśmy na coś nadzwyczajnego, co przeobrazi Związek Radziecki w sojusznika, chociaż na razie nic tego nie zapowiada, właśnie skorzystał z całego zamieszania, żeby zagarnąć Litwę, Łotwę, Estonię i Besarabię. Zdarzały się nieoczekiwane, przyjemne spotkania z dawnymi czytelnikami - dla nich wciąż był umiłowanym Boyem, przekonywali go, że nic się nie zmieniło, kochają go nadal, a to dokoła nas, mistrzu, to fiume, przejściowe, zobaczy pan. Z domu uszedł, jak pamiętamy, z małą walizeczką, wrócił się jeszcze po płaszcz, teraz trzeba było uszyć jakieś ubrania, zadbać o obuwie, ktoś dał mu adresy krawca i szewca, musieli to być cenieni mistrzowie, patrycjat rzemieślniczy, bo obaj byli jego czytelnikami. Krawiec, nazwiska nie znamy, rozpoznał swojego "umiłowanego pisarza", tak powiedział, "szycie dla niego poczytuje sobie za największy zaszczyt", o żadnych pieniądzach nie ma mowy. Szewc, pan Sales, właściciel eleganckiego sklepu przy Akademickiej, "absolwent Szkoły Przemysłowej w Wiedniu" (to wszystko wiemy od młodej przyjaciółki profesora) - prosperował bez przeszkód nadal, więc łatwo się domyślić, że szył obuwie dla naczelników - otóż ten mistrz na widok czcigodnego klienta zaczął recytować Stówka, Boy mu podpowiadał, a potem, żeby się bardziej na- 304 cieszyć sobą, obiad w ładnej willi pana Salesa, podczas którego rozmawiali o literaturze i były to godziny odprężenia, kiedy wrócił utracony świat. Umówił się z Blankenheimami, że będzie do nich dzwonił codziennie o trzeciej, żeby mogli być o niego spokojni. Chciał - pamięta pani Wanda - "by ktoś był dokładnie poinformowany o jego sprawach... dokąd idzie... kiedy ma wrócić". Spodziewał się najgorszego. I oto któregoś dnia - telefon o wcześniejszej porze. Co się stało? Jeszcze nie wie: ma wezwanie na godzinę piątą do gmachu partii. Oboje Blankenheimowie niespokojni. O pół do szóstej telefon: Boy! No i co? Wręczono mu... nagrodę literacką, pięć tysięcy rubli, po to go wezwano. Osobliwy sposób dawania nagrody, musiał sobie pomyśleć po przeżytym niepokoju. Ale pieniądze się przydadzą, wciąż szukał pieniędzy i okazji do przesyłania ich rodzinie, do Warszawy. Pewnego razu - dowiadujemy się od pani Wandy - wezwano go na milicję, żeby mu powiedzieć, że "znajoma z Ameryki wyraża gotowość wysłania mu papierów". Czy chce wyjechać? - pytają. Nie, nie chce. Pani Ładnie-wska przypisuje jego odmowę niechęci do zmiany miejsca pobytu, lękowi przed bezdomnością, apatii wreszcie. Zygmunt Nowakowski uważa, że Boy nie chciał opuścić Polski. Tu i tylko tu jest jego miejscem W pobliżu rodziny. Z Warszawy, z ogromnym opóźnieniem co prawda, nadchodziły do "Stefci" listy ze stemplem gepruft i z hitlerowskim orłem na swastyce, czasem dostawał telegramy. Nie wyjedzie. Był stale na widoku, nie sposób się ukryć, nie pozwalano mu, za duże nazwisko, nie dawano spokoju, czasem zresztą w najlepszej wierze, Pani Wanda poświadcza (inni też), że obaj przysłani z Kijowa prezesi związku literatów, najpierw Petro Pancz, potem Ołeksa De-sniak, czcili Boya-Żeleńskiego. Desniak go wręcz adorował. Uchylać się od milczącego zasiadania w prezydiach, dla człowieka tak delikatnego i łagodnego towarzysko jak Boy, chować się w prywatność, o czym marzył - było niezmiernie trudno. Z Moskwy, od władz szkolnictwa wyższego, przyszło zaproszenie dla osiemnastu profesorów lwowskich, według listy imiennej. Zapraszano wyłącznie wybitnych specjalistów, wielkie sławy, których pobyt w zamierzeniu miał być korzystny dla obu stron - tak przynajmniej mogło się wydawać. Sami Polacy, bez Ukraińców - nie o nich chodziło - bez "zagorzałych lewicowców" (na co zwrócił uwagę pan 20 - Błazen - wielki mąż 305 Władysław Żeleński). W tej osiemnastce Boy był jedynym humanistą. Podróż, w początkach września 1940 roku, trwała pięć dni. Z drogi wysłał do pani Wandy krótki liścik, podobno bardzo smutny. Czy spotkał się z jakimiś literatami? Pani Wanda nic o tym nie wie. Ale Georg Lukacs, węgierski niemiecko-języczny krytyk literacki, twierdził - i nie ma powodu, by mu nie wierzyć - że rozmawiał w Moskwie z panem Żeleńskim, "czarującym człowiekiem", o Przybyszewskim. Był w teatrze na Tani Arbuzowa, połowy nie zrozumiał, chwalił "znakomite opracowanie reżyserskie", zwłaszcza w scenach zbiorowych, chwalił wykonawczynię roli tytułowej. Wkrótce zobaczy Tanie we Lwowie po polsku, wszystko zrozumie i napisze, co o niej myśli. Nawiózł swojej przyjaciółce mnóstwo papierosów w ładnych opakowaniach - i to była największa korzyść z tej wycieczki. Jak wszyscy inni uczestnicy, miał obowiązek podzielić się swoimi wrażeniami z czytelnikami "Czerwonego Sztandaru". Co napisał? "Wymęczone, szkolne wypracowanie", tak to ocenia Michał Borwicz. Wypada się z nim zgodzić: pióro sztywne, a poza tym wyraźny unik: nie wymagajcie ode mnie przemyśleń. A jednak na coś sobie pozwolił: na delikatną, nie dopowiedzianą do końca ironię, kiedy pisze o metrze. Bo to "duma Moskwy - i słusznie". "Oryginalnością moskiewskiego metra jest jego przepych, który w oczach powierzchownego obserwatora mógłby się wydać niemal przesadny". Każda stacja "to istna sala balowa..." Po czym broni tej "sali balowej", ale tu nie wiemy - ze względu na język tego tekstu - czy to on broni, czy redakcja interweniowała. Bo wiemy z listu pani Anny Dastree, że Boy wstąpił kiedyś do redakcji, "żeby sprostować coś, co znalazł pod swoim podpisem, a czego nie napisał". I wtedy obecny tam Franek Gil, jeden z najciekawiej zapowiadających się reporterów przedwojennych, któremu właśnie redakcja "Bezbożnika Ukrainy" dopisała do artykułu, ku jego rozpaczy, ohydny kawałek, z politowaniem przyjął naiwność pisarza. Pani Anna nie pamięta, o jaki tekst chodziło, może akurat nie o ten, tym bardziej że ta obrona stacji metra jako "sali balowej" mogła być jego ustępstwem, a mogła dodatkową kpiną. Osiem pozostałych sprawozdań polskich profesorów w "Czerwonym Sztandarze", to teksty "matowe" (jak ocenia je pan Władysław Żeleński) i "prawie monotonne", ich wizyty były jednak bardziej profesjonalne, wspominali też o nawiązaniu osobistych konta- 306 <., ,>,.". v któw z kolegami z Moskwy. W żadnym artykule, tak samo jak u Boya, nie ma ustępstw na rzecz propagandy. Nigdzie nie pojawia się nazwisko Stalina. To nie pomaga: szerzone są złowrogie plotki. Do Boya dociera kartka z informacją o śmierci Tetmajera, ale i z wyrzutami: przyjąłeś stanowisko rektora (!) ukraińskiego uniwersytetu, złożyłeś wizytę Stalinowi. (Szkoda, że do czegoś takiego nie doszło, to byłoby ciekawe -myśli biograf). Podwójne zmartwienie: bo i ze śmiercią Tetmajera, i z tym Stalinem. "Poczuł się dotknięty - cytuję panią Wandę - zaczął się wtedy domyślać, że krążą o nim w Warszawie nieprawdopodobne wieści". Ale o Tetmajerze trzeba koniecznie napisać, zawiadomić czytelników o jego śmierci, pożegnać go. Jak wyglądała ta śmierć, nie wiedział. Pisze do "Czerwonego Sztandaru" o swoim kuzynie - z którym wędrował w chłopięctwie tatrzańskimi szlakami, któremu, jako jego "giermek", zawdzięczał pierwsze doznania poetyckie - pisze nie inaczej jakby pisał do "Kuriera Porannego". O jego "zuchwałej zmysłowości", o wierszu "Lubię, kiedy kobieta...", o tym, że "samorodny talent Tetmajera nie poszedł nigdy w służbę jakichś poetyckich programów, niemniej w sztuce jego przeważy niebawem wyraz egotycznych nastrojów, "spowiedź dziecięcia wieku", pełna zwątpień i bezsiły, lubująca się niemal w tym wypieszczonym artystycznie defetyzmie". Niesamowite może wydać się podniesienie tej problematyki w ówczesnym czasie - zupełnie jakby wszystko było "normalnie", zmarł pisarz, pożegnajmy go jak dobrego i bliskiego znajomego, zrekapitulujmy raz jeszcze, co wniósł do literatury, bo literatura, wszyscy to wiemy, jest przecież najważniejsza. A już język tego szkicu, ta polszczyzna inteligencka, a zarazem zrozumiała, giętka, plastyczna - jakże to było egzotyczne w ówczesnym "Czerwonym Sztandarze". Przez chwilę oddychało się czystym górskim powietrzem. Zbliża się 85-lecie śmierci Mickiewicza, władze chcą to uczcić -dlaczego? czyja to mogła być sugestia? Jerzego Borejszy? Wandy Wasilewskiej? Nie wiadomo - tu nie ma się co wahać, trzeba korzystać z okazji, by mówić po polsku i o polskim patriocie. Tutaj, gdzie w życiu kulturalnym zaczyna stopniowo przeważać ukrainizacja, zadanie polega na tym, żeby strzec i przypominać. To jest nieustanne zmaganie się, w którym Polacy mają jednak wybitne atuty. Mają 307 znakomite teatry (drugi w Białymstoku, pod dyrekcją Aleksandra Węgierki). Mają Boya-Żeleńskiego. Boy staje na czele Komitetu Mickiewiczowskiego. Robić swoje. Aż do końca, nalegał Conrad. Powtarzał: usąue ad finem... Do końca. O Mickiewiczu mówił trzykrotnie: raz, 25 listopada, referat na uroczystym wieczorze w Teatrze Wielkim. Nazajutrz, krócej, pod pomnikiem Mickiewicza na placu Mariackim. I wreszcie w czasie sesji naukowej w lwowskiej filii Akademii Nauk ZSRR - w obecności przybyłych na sesję uczonych rosyjskich, między innymi Dymitra Błagoja, wszechwiedzącego puszkinologa - autor Brązowników wygłasza odczyt, który pod tytułem Stare i nowe drogi wiedzy o Mickiewiczu zamieszczą "Nowe Widnokręgi". Ale jest jeszcze tekst czwarty, dla nas bodaj najbardziej interesujący, artykuł wydrukowany w przeddzień uroczystości w "Czerwonym Sztandarze" -nie na solenną akademię, ale dla wszystkich, dla każdego, kto sięgał, z konieczności, po jedyną gazetę w języku polskim. Nasuwa się oczywiście pytanie, co innego napisał tu Tadeusz Boy Żeleński niż w owym przesławnym wstępie z 1928 roku, Mickiewicz a my? Nic! Dwa fragmenty żywota Mickiewiczowskiego mogły się wydawać teraz szczególnie drażliwe: pobyt w Rosji i socjalizm. Pisarz stąpał tutaj po polu minowym: cokolwiek napisze, wiedział o tym dobrze, może wywołać wrażenie, że uległ, że chciał się komuś przypodobać. Napisze, jak zwykle, co myśli, napisze prawdę, swoją prawdę, tyle tylko, że z tą prawdą trzeba ostrożnie, ostrożniej niż dawniej. "Więzienie, niesrogie zresztą [...] wyrwało go z zaduchu kowieńskiej belferki, z błędnego koła udręczeń miłości, dało nowy pokarm jego duszy -pisał Tadeusz Boy-Żeleński. - Wygnanie do Rosji jest raczej wyzwoleniem: nowy szerszy świat. [...] Atmosfera literacka Rosji jest dlań ożywcza. "Zostaliśmy o cały wiek w literaturze*. Dojrzewa jako artysta, jako człowiek. Tu, na obcej ziemi, staje się owym władcą mowy polskiej, na jakiego ta mowa czekała przez wieki. [...] Żyje z Rosjanami, o co go strofują filomaci, wywołując dość cierpką odprawę poety". Tak pisał o epizodzie rosyjskim Boy... ale w roku 1928! A teraz? Ta sama prawda, lecz wyrażona powściągliwiej. Nie ma słowa "wyzwolenie"! "Mickiewicz podejmowany, goszczony, przyjmowany jest przez rosyjskie koła artystów jak brat. Atmosfera literacka ówczesnej Rosji jest dlań ożywcza. [Powtórzone dosłownie - J.H.]. To wygnanie to były może najbujniejsze lata jego życia". To wszystko. 308 A socjalizm? Zajrzyjmy do szkicu z roku 1928: "Socjalista? To za słabe! Bolszewik - gdyby wierzyć Zygmuntowi Krasińskiemu". Cytuje list "trzeciego wieszcza" do A. Cieszkowskiego, który to cytat powtarza w dwanaście lat później, w "Czerwonym Sztandarze": "Za naszych dni bywają zbrodnie druku, warte dawnych zbrodni zabójstwa, ojcobójstwa, zdrady ojczyzny itd. [...] Dopierom teraz się przekonał, jak głęboko upadł Mickiewicz..." I w obu szkicach - ten sam finał: słowa listu Krasińskiego po śmierci Mickiewicza: "Arcysmutna wiadomość! Głazem grobowym przycisnęła mi serce, bom go kochał...". Kłopot mamy z zakończeniami tych artykułów. Co jest Boya, a co uaktualnionym, bardziej "prawomyślnym" (choć stosunkowo powściągliwym) wynalazkiem redakcji - trudno zdecydować. Czuje się inną rękę, obcą stylistykę. Mogło być gorzej! "Gławlit [cenzor] - pisze Stryjkowski w Wielkim strachu, przytacza to B. Winklowa - zarzucał autorowi pominięcie walki klasowej w pańskiej Polsce, nieuwzględnienie roli proletariatu i znaczenia pierwszego w świecie państwa socjalistycznego. Poza tym ani razu nie pojawiło się w artykule imię Stalina". Uratowała podobno sprawę Wasilewska, która bała się odstrę-czyć Boya. Kiedy Karol Kuryluk, dobrze obeznany z lwowskimi realiami, przedrukowywał po wojnie w krakowskim "Odrodzeniu" tekst przemówienia Boya, opuścił obco brzmiące zakończenie (o tym, jak to narody Związku Radzieckiego - po Kijów, Wilno i Lwów -składają hołd Mickiewiczowi). Przywrócił w ten sposób, niewątpliwe dla mnie, zakończenie boyowskie: "Jakże często czyniono symbol tradycji - i to jak wątpliwej tradycji! - z tego, który był wiecznym rewolucjonistą - najpierw w poezji, a potem w życiu". Robić swoje. Nie pozwolić nam oderwać się od wielkiej spuścizny europejskiej. W sierpniu była rocznica Berangera, urodził się 160 lat wcześniej. Czytelnicy "Czerwonego Sztandaru" mogą dowiedzieć się o tym z artykuliku Boya, który skrobnął go sobie lekką ręką. I znowu coś egzotycznego na drętwych płachtach tego pisemka. Jest rok 1815, powrót Burbonów, a z nimi wracają emigranci. "Wszystko to panoszy się, puszy, obławia się, rządzi i wyprawia bankiety w rocznice, które były dla Francji rocznicami klęsk i najazdu. [Nie zapominajmy, po której stronie była wtedy Rosja. Właśnie na ekrany wszedł Suworow, film patriotyczny, solidaryzujący się nie ze zrewoltowanym ludem francuskim, ale z carską armią! - J.H.] I tu - pisze autor 309 artykuliku w swoim Boyowskim rytmie - przychodzi do głosu piosenka Berangera, dobroduszna, ale zjadliwa, lotna, dowcipna, celna, nie-wyczerpanie pomysłowa w sarkazmie. Jest na ustach wszystkich, obiega Paryż, Francję. Chłoszcze bezlitośnie nowych panów kraju, drwi, ośmiesza, rozbraja wesołością, czepia się uszu melodią, refrenem". Tak pisał Boy we Lwowie!... Pani Ładniewska żałuje, że "nie ukazał się w druku odczyt pt. Balzak na Ukrainie...". Odczyt miał takie powodzenie, że Boy musiał powtórzyć go jeszcze trzy razy. "Za każdym razem przed inną publicznością, w innej sali - efekt był zawsze ten sam. Owacjom na cześć prelegenta nie było końca". Chyba jednak, w grubszych zarysach, ten odczyt się ukazał; wydaje się, że Boy wykorzystał go w szkicu Paradoksy balzakowskie, zamieszczonym w "Nowych Widnokręgach". Świat się walił, a Boy o Balzaku. Może właśnie dlatego, że świat się walił...? Ten Balzak - na Ukrainie - dla Polaków nabierał nowego sensu, przywracał utraconą rzeczywistość. Pisać o Balzaku, pisać o Stendhalu. A przede wszystkim o polskim teatrze we Lwowie. Bronić, jak to ujmował, "stanu posiadania". Kiedy Wanda Wasilewska tworzy miesięcznik "Nowe Widnokręgi", z naczelną redakcją nominalnie w Moskwie, Boy-Żeleński wchodzi w skład kolegium, mimo niechęci, jak poświadcza Wanda Ładniewska, głównie z powodu obecności w nim Zofii Dzierżyńskiej; nazwisko to - niezależnie od tego, jaka była ona sama (nie wiem jaka) - ma swoją wymowę. Ale nie ma rady, nie uda mu się wymigać. Prócz niego w skład redakcji wszedł z polskich pisarzy Julian Przyboś, czołowy awangardzista, niewątpliwie człowiek lewicy. Otóż nigdy nie słyszałem (dodam: na szczęście!), żeby ktoś Przybosiowi to wyciągał jako zarzut, wmawiał mu "kolaborację" etc. Ataki na Boya mają najoczywi-ściej posmak porachunków. "Nie bez wzruszenia przychodzi mi dziś zacząć na nowo pisać o teatrze. - Tak zaczyna swój przegląd teatralny w "Nowych Widno-kręgach". - W ciągu lat dwudziestu towarzyszyłem jako krytyk jego losowi; nie było talentu autorskiego czy aktorskiego, którego bym rozwoju nie śledził od początku". Chwali wybór Zapołskiej, bo to "niejako nasza specjalność, nasz fenomen". Ubolewa, że lokal jest mały, ciasnota wszędzie. "Polski teatr, który u progu swego zeszłowie- cznego rozwoju ma poezję romantyczną - Dziady, Kordiana, Nie-bo- 310 ską komedią [zauważmy, jaki repertuar proponuje! - J.H.] - który tyle miejsca zawsze poświęcał tzw. Wielkiemu repertuarowi, tu jest od początku sparaliżowany, skazany na egzystencję kameralną. To jest dotkliwe okaleczenie". Porusza tę sprawę, korzystając z okazji, w artykule o polskim teatrze we Lwowie, napisanym dla "Izwiestii". Niestety, ten właśnie artykuł, począwszy od tytułu (Rozkwit teatru polskiego we Lwowie) jest najwyraźniej w dużym stopniu dziełem redakcji. I oto autor, który wytoczył proces "Czasowi" z powodu opuszczenia jednego słowa, proces zasadniczy! - teraz musi milczeć. Dobiera się za to do skóry Aleksiejowi Arbuzowowi i jego Tani. Musi wyznać - pisze z głupia frant, jakby nie wiedział, jakie kryteria obowiązują - "że trochę mi za wiele w tej sztuce dość prymitywnego dydaktyzmu, zwłaszcza że dydaktyzm ten nie trafia w sedno rzeczy". I, swoim zwyczajem, opowiada, co się dzieje z postaciami, jakby były mu skądinąd znane, bierze na przykład Tanie w obronę przed autorem, który jej nie rozumie. Ta Tania, w której autor chciał widzieć uprzykrzoną lalkę, "wydaje nam się tęgą pracownicą, serdeczną i kochającą żoną i miłym towarzyszem: zdawałoby się ideał!". Tania, od której mąż odszedł, bo... rzuciła medycynę, straciła dziecko chore na dyfteryt, bo nie umiała go leczyć, zabiła je - zdaniem autora. "Przepraszam - protestuje polski recenzent we Lwowie - ale to już jest demagogia. Nie same lekarki mają dzieci i nie muszą je same leczyć, tym bardziej studentki medycyny. I, u licha, nie jedna medycyna jest na świecie! Może dlatego, że sam rzuciłem medycynę, nie umiem się przejąć tym morałem. Ale autor trzyma się go rękami i nogami, do końca". Bezczelny polski recenzent wykpiwa zakończenie i dodaje, w tym samym artykule: "Jestem pewien, że sam Marks nie znosił nudnego teatru, wolał wtedy siedzieć w domu i czytać Szekspira". Można sobie wyobrazić wściekłość autora Tani, kiedy usłużni koledzy podsunęli mu tę recenzję. Wszyscy chwalą, sztuka idzie kompletami, lecą nagrody, a tu kakoj- to Polacziszka\... Może pobiegł do władz ze skargą, trzeba zareagować, nie można pozwolić - co oni sobie tam we Lwowie wyobrażają! - przecież to kontra, zniesławienie radzieckiej sztuki!... Można też sobie wyobrazić satysfakcję środowiska literackiego: nareszcie ktoś temu Aloszy przysolił, napisał trochę prawdy o jego sztuce!... Brawo, pan Żelenskij!... 311 Wkrótce potem - recenzja ze sztuki Dom otwarty Bałuckiego. Gdyby nie data, ten tekst mógłby czytelnika zmylić: przypominają się recenzje z wczesnych lat dwudziestych, czuje się, że Boy nurza się z przyjemnością w tamtym czasie, znowu jest w Krakowie swojej młodości. Wszystko odżywa i wszystko staje się aktualne. Proces wytoczony przez modernistów Bałuckiemu i przez opinię modernistom, że go skrzywdzili i że przez nich pan Michał "poszedł nocą na Błonia i palnął sobie w łeb". Boy się nie zgadza, toczy spór, jakby przeniósł się on do dzisiejszego Lwowa, i to spór historyczno-literacki, jakby takie sprawy kogoś obchodziły. "Nie ma mowy o krzywdzie, o niesprawiedliwości. Sądy, jakie krytyka wydawała o ostatnich zwłaszcza sztukach Bałuckiego, były słuszne i żadnej rewizji nie uległy". Recenzuje niegłupią komedyjkę Renę Fauchois Ostrożnie, świeżo malowane!, potem, już w marcu 1941 roku, Opowieść o Bartoszu Głowackim Wandy Wasilewskiej - recenzja ciekawa, z odniesieniami do Anczyca, z zastrzeżeniem, że okrucieństwo ostatniej sceny wydaje się "nadużyciem na nerwach widza. I osłabia wrażenie, zamiast je wzmocnić". Potem Panna Maliczewska Zapolskiej - który to już raz! - tak niedawno recenzował tę sztukę w "Kurierze Porannym". Pisze o "niepospolitej kreacji Marii Zarębińskiej [...] jej Stefa Maliczewska stała się rewelacją". Chwali reżyserię młodego Erwina Axera: "ujął rzecz z trafnym odczuciem stylu i ze zrozumieniem intencyj autorki". Aż do końca. Ostatnia recenzja - z Krakowiaków i górali, w opracowaniu Stanisława Wasylewskiego - ukazuje się w "Czerwonym Sztandarze" 22 czerwca. Na Lwów padają już bomby. Dwa są szkice w "Nowych Widnokręgach", które można stawiać obok najpiękniejszych rzeczy, jakie wyszły spod pióra Boya. Jeden -to Stendhal nieoczekiwany. Nie jest to, jak w przypadku szkicu o Balzaku, żadna przeróbka. To coś absolutnie nowego, zapewne wynik szperania w materiałach bibliotecznych. Ale jest tu i - "Boy nieoczekiwany". Bo oto, rozpatrując warunki, które miał Stendhal jako krytyk, kiedy występował anonimowo i to w prasie angielskiej, Boy dzieli się refleksją rzutującą wstecz na jego własną sytuację: "Bo zwykle z ilo-maż względami krytyk musi się liczyć, jak często musi ulegać naciskowi konwenansu, atmosfery, stosunków, koleżeństwa. Tu - zdawałoby się - nic z tego wszystkiego". Co nie znaczy, by Stendhal, jako krytyk, mógł się czuć całkowicie wolny, a nade wszystko, by był rzeczywiście 312 sprawiedliwy. Bo wprawdzie wolny był "od nacisku atmosfery paryskiej, ale w zamian, czasami, w pewnych sprawach, ulegał na wpół bezwiednie naciskom atmosfery londyńskiej. Dbał o to, aby się podobać swoim angielskim czytelnikom, aby nie obrazić ich znowuż nawyków i konwenansów". I jeszcze coś: skoro tyle wolno, to może czasem nie dopisać dyscyplina. "Brak odpowiedzialności za słowo sprawia, że czasem pada ono nieco lekkomyślnie..." To wszystko są refleksje krytyka doświadczonego i przenikliwego. Bezradny wobec wymogów życia, wobec twardego i chamskiego świata, za biurkiem, nad kartką papieru, jest znowu sobą, cierpliwym mędrcem. Stendhal, pisarz wciąż zapoznany, "odgrywa się" poniekąd na tych rozsławionych, ofiarą jego krytyki pada Chateaubriand ("stek przymiotników, frazesów bez końca"), Wiktor Hugo ("wytwór rozwydrzonej wyobraźni" i "mógłby być poetą, gdyby tylko nauczył się pisać po francusku"), Lamartine ("nie ma jednej głębszej myśli filozoficznej ani znajomości człowieka"; Boy dodaje, że ta ocena jest może nie pozbawiona słuszności) - i inni. Godzina prawdy, rzecz niebezpieczna dla uznanych wielkości literackich. Strach pomyśleć, co by się dziś działo, gdyby... Bardzo świeża i celna jest uwaga Boya, że "wmieszanie się Stendhala w bitwę literacką w charakterze "gorącego obrońcy roman-tyzmu" było po prostu niedostatecznym umówieniem się o znaczenie słowa, które służyło za sztandar". Czytelnika "Nowych Widnokręgów", nawet wytrawnego, mogły te sprawy - i to w takiej chwili -w ogóle nie poruszać, ale na pewno zastanowiły go refleksje poświęcone stosunkowi Stendhala do Napoleona. Chociaż jego stosunek do cesarza przechodził różne fazy, jednak w końcu w duszy Henri Bey-le'a-Stendhala zwyciężył sentyment dla dni chwały, przy oczywistej niechęci do Burbonów. Jeśli to wziąć pod uwagę, to chociaż rozumiemy, "że Stendhal nie mógł pisać w tym przedmiocie zupełnie swobodnie przez wzgląd na opinie publiczności angielskiej, ale wydaje się pewne, że posuwa się w tej układności dalej, niż było konieczne, i że w ujemnych ocenach osoby i działania cesarza wykazuje za wiele gorliwości". Może to ten sam "kurs obłudy", z którego Stendhal robił wykład siostrze. Może kompleks, który kazał mu "znajdować perwersyjną przyjemność w zohydzaniu swego uwielbianego wraz i znienawidzonego bożyszcza". Czytelnik "Nowych Widnokręgów" został 313 tym tekstem pobudzony do własnych refleksji. A zakończenie? "W sumie - rozkoszna lektura, jak każda książka Stendhala". I czy to też nie jest rozkoszne, podobne słowa - zimą 1941 roku, w ówczesnym Lwowie! I drugi szkic: Jules Yalles i jego trylogia. Opuszczamy z Boyem dobrze znane obszary, to już nie Stendhal ani Balzak, to w dorobku tłumacza i eseisty nazwisko nowe, ale którym najwidoczniej od dawna się interesował. Yalles, autor autobiograficznej powieści Jacąues Yingtras, poruszył Boya, zwłaszcza tomem pierwszym, opisem rozpaczliwie udręczającego dzieciństwa. Młodość przyszłego powieściopisarza też beznadziejna. "A jeżeli sam Yalles, przeszedłszy wszystkie etapy paryskiej nędzy, zdołał się z niej wyrwać, to dlatego, że w tym bachelier tkwił tęgi kawał pisarza artysty. A zwłaszcza tkwiła w nim pasja, żądza odwetu. "Zapłacisz mi za to, ty głupie społeczeństwo... nie stracisz na zwłoce. Wyostrzę broń, która cię skrwawi!..."" - cytuje Boy. Ten szkic jest wyczerpujący, prawdziwe studium, należące do najgłębszych dokonań cyklu Mózgu i płci. Tadeusz Żeleński, choć zgnębiony, żarty przez tęsknotę i czarno widzący przyszłość, jest w swojej normalnej formie literackiej. Potrafi nadal pracować. Bo to jedyny ratunek. Nie w tym tempie, co dawniej, to oczywiste, bodźców jest mniej niż antybodźców - ale iść trzeba. Aż do końca. Do samego brzegu przepaści. Coś z tego zostanie. W niedzielę, 22 czerwca, o czwartej nad ranem, obudziły Blan-kenheimów detonacje: samoloty niemieckie bombardowały miasto. Pani Wanda zapamiętała, że ich przyjaciel był u nich już o dziesiątej. Przyniósł, jak to często mu się zdarzało, papierosy. Mołotow zawiadomił przez radio o wiarołomnej napaści. Stalin milczał. (Uprzedzano go, że Niemcy są gotowi do najazdu, podawano nawet datę, ale wolał nie wierzyć). Komunikaty z frontu nie kryły grozy sytuacji. Niemcy posuwali się pancerną ławą, wkrótce dojdą do Lwowa. Co wtedy? Boy, opowiada pani Wanda, martwił się, że z jego powodu Maryna i jej mąż, profesor Grek, mogą być narażeni na nieprzyjemności. Ale oni mu tego nie okazywali, ludzie z klasą. Nazajutrz - znowu u niej. Opowiedział, że "władze uniwersyteckie postawiły samochód do dyspozycji, jemu i kilku jeszcze pisarzom i profesorom, aby mogli się ewakuować w głąb ZSRR". Zapytała: 314 "Czy skorzysta pan z tej możliwości?" Miał odpowiedzieć: "Takie imię zostawię synowi?". Zostaje w Polsce. Jeśli się uda, wróci do rodziny. Kiedy wprowadzała go do przedpokoju, trwało bombardowanie; odłamek bomby wpadł do mieszkania i utkwił w drzwiach otwartej szafy. Leon Chwistek, z którego rodziną był zaprzyjaźniony, namawiał go, by wyjeżdżał wraz z nim. Odmówił. "Nie chciał się ratować" -opowiadała mi w roku 1954 stara pani Chwistkowa, wdowa po profesorze (,jego piękna żona" - pisał o niej Boy), "był zrezygnowany", dzieliła się smutnym wspomnieniem. Może jednak to było coś innego niż rezygnacja? Poddać się losowi - stanie się, co się ma stać, może niekoniecznie to najgorsze. Coś podobnego, ale jednak trochę inaczej, opowiadała mi pani Maryla Rublowa. "Był w moim lwowskim mieszkaniu w przeddzień aresztowania. Zamyślony, zalękniony, oczy takie wielkie, naiwne, przerażone. Wiedział, co go czeka, ale nie chciał się ratować. Był tragiczny". W poniedziałek, 30 czerwca, weszli do Lwowa Niemcy. Nazajutrz Wanda i Boy poszli na Rynek zobaczyć, co się dzieje. Chorągwie ze swastyką, maszerujący Niemcy, czołgi - i tłum Ukraińców, "rozbiegany, rozhisteryzowany, wznoszący okrzyki na cześć zwycięskiej armii hitlerowskiej i jej wodza". Żołnierzy obrzucano kwiatami, tanki wieńczono girlandami. "Wśród tej gawiedzi - relacjonuje pani Wanda -znaleźli się także tu i ówdzie Polacy". Boy pobladły, powtarzał drżącymi wargami: "Co ci ludzie robią? co robią?" Skrwawieni Żydzi, pogrom już się zaczął. On wciąż powtarzał: "Co ci ludzie robią?". To był wtorek, a w środę, 2 lipca, aresztowano profesora Bartla. Boy był podenerwowany, spodziewał się już najgorszego. Zwrócił Wandzie pożyczone u niej książki i nawet jakąś chusteczkę. Ona zaś, zwróciła mu złotą kwadratową omegę, którą miała dać do naprawy, a także pieniądze, 2 tysiące rubli, których równowartość pewien jej znajomy miał przekazać Zosi w Warszawie. (Dotychczas przekazania pieniędzy nie potwierdził, a ona nie chciała ich mieć przy sobie. Bo to oni, Blankenheimowie, spodziewali się, że po nich przyjdą). On mógłby się ukryć: miała dla niego "świetnie zakonspirowany pokój", podaje nawet adres: Chopina 3. Przetrwałby tam kilka pierwszych najgorętszych dni, a potem może udałoby mu się przedostać do Warszawy. "Odmówił. Jak znajdzie się z walizeczką na ulicy, będzie 315 od razu bezdomny, zagubiony". (Stanie się, co ma się stać). Siedzieli blisko okna, "słodki, odurzający zapach lip był najbardziej wyrafinowaną ironią". Ją nagle zaczęły denerwować głupstwa; "brak szyb w oknach i chrzęst odłamków szkła pod stopami. Chwilę jeszcze posiedział, pochodził swoim zwyczajem po pokoju, lekko pochylony, w ciemnopopielatym ubraniu, pożegnał się; chciał być wcześnie w domu". Widziała go wtedy po raz ostatni. Ten mało znajomy pan, który miał wypłacić Zofii Żeleńskiej w Warszawie równowartość 2 tysięcy rubli, dotarł w końcu do niej i przekazał pieniądze. (Potem, kiedy dowiedział się, że pan Żeleński zginął, nie chciał wziąć od Wandy rubli, których już nie miała. Nie znamy jego nazwiska). Te pieniądze - stanowiły w mieszkaniu na Krakowskim Przedmieściu ciepły, budzący nadzieje znak od Tadeusza, mylący niestety. Irena i Zosia były w stałym kontakcie: martwiły się o tego samego mężczyznę. Irena, do niedawna kobieta szczęśliwa, budząca zazdrość, teraz w ukryciu, traciła kolejno najbliższych: teścia, ukochanego przyjaciela, syna Piotrusia, wkrótce dowie się, że i męża - rozstrzelany został w Katyniu. Na razie grozi jej, że zostanie bez kryjówki, dzwoni do "Boyowej" - i Zosia, dzielna Zosia, godzi się wziąć ją z Piotrusiem do siebie (Andrzejek jest chwilowo "u ludzi"). "Szlachetna i wielkoduszna", mówi o niej Irena i w głosie jej czujemy wzruszenie. Potem pani Michałowska wynajęła jej swój domek opodal Wilanowa i tam Irena przetrwała w miarę bezpiecznie do końca wojny. Do Warszawy dotarły pogłoski, że we Lwowie rozstrzelano profesorów, że Boy został zamordowany. Żona i syn nie dawali temu wiary, były - powiada syn - i inne pogłoski: podobno widziano profesorów w zakratowanych wagonach, mieli, mówiono, być trzymani w obozie aż do końca wojny. Coś się jednak musiało stać. Nie odzywa się ani on, ani Maryna i jej mąż, tyle się wie, ile opowiedziała Stefcia: że ich zabrano. I wtedy ona, Zosia, ta szalona Zosia, poszła na gestapo w alei Szucha. Domagała się prawdy: "Proszę mi powiedzieć, co zrobiliście z moim mężem!" Wracała tam z uporem, wciąż żądała odkrycia prawdy. Wreszcie jej powiedziano - opowiada syn - że ojciec został rozstrzelany. Na pytanie matki za co, gestapowiec powiedział: "pani powinna wiedzieć za co! Za działalność". Ale za którą działalność?... 316 Zadzwoniła do znajomych, którzy znali adres Ireny, żeby ją zawiadomili, że Boy nie żyje. Nazajutrz czarnowłosa Irena wyszła z ukrycia, wsiadła do tramwaju i, czując na sobie spojrzenia pasażerów, pojechała daleko, bo aż na Krakowskie Przedmieście, do pani Zofii. ,3oyowa powiedziała mi, że musiała mnie zawiadomić o śmierci Tadeusza. Usiadłyśmy, milczałyśmy. Miałam uczucie, że łzy płyną mi po twarzy, ale nie płakałam głośno". Ona, Zosia, także głośno nie płakała. W czwartek, 3 lipca, wieczorem przyszli do mieszkania Greków Niemcy. Właśnie Stefcia pytała pana Żeleńskiego, czy nie podać mu herbaty, "był taki smutny, a może zadzwoni do pani Wandy, porozmawia trochę. Odpowiedział - według relacji Stefci - że telefonów jeszcze nie naprawiono, położy się zaraz i niczego mu nie potrzeba". Wtedy właśnie rozległ się dzwonek i przyszli oficerowie SS. Zapytali o profesora Greka, wcale nie o Boya, a potem spytali, kto jeszcze tu mieszka. Żona. Kazali jej przyjść. Kto jeszcze? Szwagier. "Kazali go zawołać. Wtedy Boy wyszedł z biblioteki, musiał również [tak jak Grekowie] usiąść na ławce. Niemcy - według Stefci - nie wiedzieli więc wcale, kim jest i o nazwisko nie pytali. Wszyscy milczeli". Boy był blady, siedząc na ławce drżał, obaj drżeli. Noc spędzili w bursie Abrahamowicza. A nad ranem, w piątek 4 lipca, rozstrzelano na stokach Wzgórz Wuleckich 38 osób: profesorów wraz z rodzinami i przypadkowymi gośćmi, nie wiadomo, czy był wśród nich Tadeusz Żeleński, czy też został zamordowany w parę godzin później - i to jako ktoś anonimowy, nie zarejestrowany - wraz z trzema innymi osobami rozstrzelanymi na dziedzińcu bursy. "Tę drugą egzekucję - informuje pan Władysław Żeleński, który nie ustawał w analizowaniu relacji świadków - słyszały dwie gospodynie (kucharka i Stefcia) aresztowane z profesorami, ale zwolnione jako nie należące do inteligencji". Potem zwłoki na ich oczach wrzucono na ciężarówkę i wywieziono za miasto. Nie podejmuję się odtworzyć doznań Boya na chwilę przed rozstrzelaniem. Niech nas nie kusi tworzenie "literatury". O czym myślał Mędrzec? Jak żegnał się z życiem? Wobec wymierzonej lufy karabinu nie ma mędrca. Wiedział, że to koniec. Stanie się, co się ma stać. Zrobi się ciemno - i będzie cisza. I stało się. Padł strzał. Nie ma Boya-Żeleńskiego. 317 Tadeusz Boy-Żeleński niejednokrotnie wyrażał zdumienie nad tym, co nazywał pańskością, a czasem nawet "sobiepańskością" polskiej literatury: gdzie w Europie znajdziecie takie zjawiska jak Fredro, jak Wyspiański - a jaki jest ich wkład w ogólne piśmiennictwo? Nie istnieją. Jakie jest "ich znaczenie z punktu widzenia powszechności? Żadne. To jest wspaniały luksus, pańskość życia polskiego: my sobie takich mamy na prywatny użytek". Czy pisząc to, przez chwilę pomyślał, że mówi także o sobie? Na pewno w głowie mu to nie postało. Ale my możemy sobie dziś powiedzieć, że odnosi się to i do niego: wspaniały pisarz, niezwykły myśliciel - światu nie znany. Ale co tu wyrzekać na obcych! Bardziej zdumiewać może "wiel-kopańska" nonszalancja polskiego stosunku do własnego dziedzictwa literackiego - jeśli mierzyć ją łatwością, z jaką trwoni się skarby myśli i pióra, i pomiata nimi. Czy dlatego, że pisarz ośmielił się stawiać dobroć przed inteligencją i przed dowcipem - on, tak fenomenalnie inteligentny i tak dowcipny? Nie ma grobu Boya-Żeleńskiego. Została twórczość, oczywiście - jest czym się żywić. I została pamięć... Jest co chronić. ' 1998 INDEKS Adwentowicz Karol - 116, 179, 273, 276 Afinogienow Aleksandr N. - 276, 277, 278, 279 Aleksander n - 6, 18 Aleksandra Fiodorowna - 111 Anczyc Władysław L. - 28, 312 Apuchtin Aleksandr - 18 Arbuzów Aleksiej N. - 306, 311 ,•'. Arcybaszew Michaił P. - 148 Arystofanes - 30 Arystoteles - 226 Asnyk Adam - 23, 60 Aszkenazy Szymon - 146 , ••• .;•>';. Auerbach Idą - 55 , .: Ausset lekarz - 78 Axer Erwin - 290 Bailly Rosa (Różyczka) - 170 Balicki Juliusz - 302 Balzak Honore de - 33, 67, 68, 70, 97, 102, 108, 118, 128, 129, 131, 136, 149, 155, 159, 181, 194, 195, 246, 248, 259, 310, 314 Balucki Michał - 13, 46, 92, 148, 180, 236, 312 Baranowski Ignacy - 5 Bardini Sasza - 290 Bartieniew zabójca Wisnowskiej - 28 Bartel Kazimierz - 298, 315 Bataille Henry - 115 Baudelaire Charles - 36, 43, 159 Bąkowska Julia - 6 Beaumarchais Pierre Augustin Caron de- 118, 158, 162 Beaupre Antoni - 141, 142, 147, 183, 198 Bebel August-113 Beck Józef-291 Becąue Henry Franfois - 201 Beethoven Ludwik van - 14 Belina Anna patrz Schiller Izydora Benelli Sem - 152 Beranger Pierre Jean - 309,310 Berger Henning - 58 Bergman Ingmar - 36, 274 Bergson Henri - 226 Bernard Tristan - 182 Bernhardt Sara - 67 Bettman-Hollweg - 111 Bieńkowski Krzysztof - 294 Bieńkowski Zbigniew - 262 Bismarck Otto - 112 Bleriot Louis - 32 Bliziński Józef-22, 273 Błagoj Dymitr - 308 Bochenek Leontyna - 33 Bochnak szynkarz - 39 Bolesław Wstydliwy - 143 Bonaparte Napoleon - 313 Borejsza Jerzy - 307 Borowy Wacław - 46, 99, 109, 118, 144, 165, 166, 167, 168, 169, 170,172, 216 Borwicz Michał - 297, 306 Bossuet Jacąues Benigne - 226 Bourget Paul - 35 Boye Edward - 248 Boziewicz autor kodeksu pojedynkowi- czów - 40, 229 Brać de - 282 319 Branicka (zam. Tarnowska) - 73 Branicki hetman - 73 Brantóme Bourdeilles Pierre de - 108, 110, 170 Braun Jerzy - 248, 249, 250, 251 Brecht Bertolt - 232 Breiter Emil-183 Breza Tadeusz - 289 Broniewski Władysław - 115, 297, 301, 302 Brończyk Kazimierz - 25, 161 Brzozowski Stanisław - 257, 276 Bułhakow Michaił - 276 Burboni-309, 313 Byron George - 37 Caillavet Gaston Armand de - 148 Caldwell Erskine - 245 Camus Albert - 228 Capra Frank- 182 Capus A. - 156 Cat-Mackiewicz Stanisław - 239 Cazin Paul - 287 Cervantes Saavedra Miguel - 281 Chałasiński Józef - 238 Chaplin Sir Charles Spencer - 228, 265 Chateaubriand Fran9mois-Rene de - 313 Chłędowski - 21 Chmielowski Benedykt - 284 Chołoniewski Antoni - 95 Chopin Fryderyk - 24, 51 Chrzanowski Ignacy - 167, 168, 268 Churchill Winston - 299, 304 Chwistek Leon - 298 Chwistkowie- 300, 315 Ciceron - 226 Cieszkowski August - 309 Claire Renę - 265 Conrad Józef - 30, 102, 160, 170, 246, 308 Constant Beniamin - 118, 140 Cooper Gary - 264 Craig Edward Gordon - 144 Cripps Stafford - 299 Croisset Fran9ois de - 236 Cybulski Napoleon - 46 Cywiński Stanisław - 284 Czachowski Kazimierz - 48 Czajkowski Stanisław - 60 ; - Czarniecki Stefan - 282 * Czartoryska Marcelina - 24 Czartoryski Adam - 187 Czechów Antoni - 42, 116, 149, 278 Czerny lekarz - 82 Czerny Zygmunt - 298 Czyżowski Bogdan - 160 Ćwiklińska Mieczysława - 162 Daniłowski Gustaw - 115 Darwin Charles - 8, 23 Daszyński Ignacy - 122 Dąbrowska Maria - 66 Deffand Marie du - 159, 209 Dejbel Ksawery - 213, 216 Delmet Paul - 70, 78, 99 ' Dembowski Edward - 7, 269 Descartes Renę (Kartezjusz) - 117, 137, 226, 261, 284 Deschamps Laurence - 78 Desniak Ołeksa - 305 Dickens Charles - 226, 246 Diderot Denis - 68, 69, 200, 257, 292, 295 Dietrich Marlena - 264 Domańska Antonina - 92 Donizetti Gaetano - 13 Donnay Maurice - 148 Dostojewski Fiodor - 36, 246 Duhamel George s - 195 • Dukes Ashley - 295 Durnowo Piotr - 112 y.;/;,• Dymów Osip - 56 r Dzierżyńska Zofia - 310 Edward VII- 111, 112 •-•:"•. Emeryk Władysław - 74 • Estreicher Karol - 83 •••'•'• Fabre Jean - 286, 287 '•. .v i Fajko Aleksandr - 276 ; Fauchois Renę - 312 Faulkner William - 245 Feldman Wilhelm - 82, 94 Fellini Federico - 22 Fertner Antoni - 162 Feuillerat - 288 Feuillet Octave - 35 Fik Ignacy - 247 Flers Robert de - 148 ; ^ Fodor József- 158 320 Forst-Battaglia Otto dr - 240 France Anatol - 38, 191, 258 Franciszek Ferdynand arcyksiążę - 113 Franciszek Józef- 18, 19, 93, 202, 289 Fraulein Doctor - 113 Fredro Aleksander - 22, 34, 162, 189, 253, 261, 267, 269, 270, 271, 272, 273, 318 Frenkiel Mieczysław - 28, 158 = Freud Zygmunt - 22, 190, 257 K ^ Fromm Erich - 227 Ł . Frycz Karol - 60, 83 " , ' Gabryelski Zdzisław - 52 fc • Galis Adam - 97 , ,i Galllwo- 160 Galsworthy John - 158, 195, 275 Ganszyniec Ryszard - 298 S Gassendi Pierre - 284 < Gaulle Charles de - 303 ; German Juliusz - 143 Germi Piętro - 104 Gide Andrć - 146, 158, 233, 286 Giedroyc Jerzy - 286 Gierymski Aleksander - 24 Gieysztor Aleksander - 299 ',• Goetel Ferdynand - 257, 288 Goethe Johann Wolfgang - 40, 217 Gogol Nikołaj W - 206 \'\ Goldoni Carlo - 162 Gombrowicz Witold - 245 Gordin Jakub -235 Gorgonowa 229 Goring Herman - 114 " ; Górki Maksim - 42, 97 j Goszczyński Seweryn - 269 :: Goumay Marie de - 281 v • ' Górka Olgierd - 280 Górski Artur-51, 60 Grabowscy - 7 Grabowska Julia patrz Tetmajer Julia Grabowska Marcelina - 289, 290 Grabowska Maria patrz Kwietniewska Maria Grabowska Wanda patrz Żeleńska Wanda Grabowska Zofia - 5, 18 Grabowski Alfred - 5, 8 ' ' Grabowski Jan Andrzej - 5, 8 Grabowski Witold - 293 Grabowski Władysław - 184 Grek Maryna patrz Pareńska Maryna Grekowie Maryna i Jan - 294, 314, 316, 317 Grieg Edvard - 51 Groer Franciszek - 297 Grottger Artur - 14, 70 Grubiński Wacław - 302 Gruszczyński Tadeusz - 225 Grydzewski Mieczysław - 243, 255 Grzymała-Siedlecki Adam - 37, 54, 67, 70, 82, 98, 107, 110, 142, 143, 157, 165, 167, 173, 183, 184, 185, 187, 189, 190, 218, 225, 271, 272 Gttnther Władysław - 107 Hamsun Knut - 97, 274 Hańska Ewelina - 33, 102, 136, 159, 248 Hasek Jaroslav - 45, 117 Hauptmann Gerhardt - 246 Hawryluk Aleksander - 297, 298 Hegel Georg Wilhelm Friedrich - 257 Heine Heinrich - 33, 35, 40 Helsztyński Stanisław - 240, 242 Hemar Marian - 206 Hemingway Ernest - 245 Henryk YIU - 26 Hertz Jan Adolf - 234, 236, 252, 289 Hicks - 295 Hitler Adolf - 114, 262, 263, 266, 272, 291, 303, 304 Hlond August - 220 Hobbes Thomas - 226 Hoene-Wroński Józef - 250, 252 Hoesick Ferdynand - 16, 47, 48, 90 Hoffmann Antonina - 28, 30 Hugo Wiktor- 280, 313 Husserl Edmund - 245 Ibsen Henrik - 105, 161, 196, 273, 274 Igelstrom losif A. - 149 Irzykowski Karol - 159T216, 250, 255, 256, 257, 258, 259, 260, 261, 262, 263 Iwaszkiewicz Jarosław - 205, 243 Jabłonowski Stanisław Jan hetman - 282 Jabłońska Krystyna - 92 321 Jackowska Anna patrz Schiller Izydora Jackowski Tadeusz - 139 Jadwiga królowa - 82 , Jakubowski Maciej - 75, 76, 80 Jaracz Stefan - 116, 241, 243, 275, 276, 286,298 Jarry Alfred - 26 Jasieńczyk Marian - 28 Jasieński Feliks - 60 Jerzy V- 111 Junosza-Stępowski Kazimierz - 28, 116, 267 Jurgens Edward - 6, 8 Kaden-Bandrowski Juliusz - 115, 257, 263, 280 Kalergis Maria (z d. Nesselrode) - 18 Kant Immanuel - 226 Kański - 225 Kartezjusz patrz Descartes Renę Kasprowicz Jan - 168 Kasprowiczowa Jadwiga (zam. Przyby- szewska) - 56, 61, 62 Katajew Walentin P. - 218 Katarzyna U - 187 Kaufman George Simon - 87 KautskiKarl- 113 Kątski - 24 Keaton Buster - 228 Kolberg Oskar - 24 Kiedrzyński Stefan - 163 Kiliński Jan - 149 Kinga (żona Bolesława Wstydliwego) - 143 Kirszon Władimir M. - 279 Kisch Egon Erwin - 42, 113 KiS Danilo - 300 Kisielewski Jan August - 81, 82 Kisling Moise - 219 Kleiner Juliusz - 298 Knasterowa M. - 243 Kochanowski Jan - 146 Kolski Witold - 302 Kołoniecki Roman - 57 Konopacka Halina - 199 Konopnicka Maria - 16 Korab-Brzozowski Stanisław - 57 Korab-Brzozowski Wincenty - 57, 58 Korzon Tadeusz - 280 Kossak Ewa - 55, 57 Kościeszanka aktorka - 184 Kościuszko Tadeusz - 19, 212 Kotarbiński Józef - 28 Koźmian Stanisław - 20, 30 Krasicki Ignacy - 214 Krasiński Zygmunt - 309 t : Kraszewski Ignacy - 19, 28, 168, 219 Kridl Manfred-211, 215, 273 .: Krleża Miroslav - 208 • Kruczkowski Leon - 247 Krywult - 30 Krzywiccy - 66, 242 Krzywicka Irena - 17, 22, 55, 56, 141, 169, 203, 204, 205, 206, 209, 210, 222, 231, 232, 240, 241, 241, 242, 243, 246, 252, 255, 264, 265, 280, 285, 286, 291, 293, 296, 298, 316, 317 Krzywieki Andrzej - 285, 316 Krzywicki Jerzy - 203, 205, 316 Krzywicki Ludwik - 243 Krzywicki Piotr - 17, 203, 316 Krzywoszewski Stefan - 142 Krzyżanowski Julian - 273 Krzyżanowski S.A. - 110 Kubala Ludwik - 280 Kucharski Eugeniusz - 167, 270 Kurkiewicz lekarz seksuolog - 183 Kuryluk Karol - 309 Kwietniewska Maria (z d. Grabowska) -5, 18 La Calprenede Gauthier - 282 Laclos Choderlos de - 108, 118, 170 La Fayette Marie-Madeleine de - 158 Lamartine Alphonse - 313 Lam Stanisław - 61 Lamennais Felicite Robert de - 226 La Rochefoucauld Franfois de - 158, 181, 182, 246 Lec Stanisław Jerzy - 246, 301 Lechicki Czesław - 252 Lechoń Jan - 142, 203, 217 Łęczycki Kazimierz - 40 Lejtes Józef- 234 ..--...,. Lemaitre Jules - 71 ;• Lenin Włodzimierz - 279 Lespinasse Julia de - 158-159, 246 Leszczyńscy - 173 Leszczyńska Honorata - 124 Leszczyńska Inka - 122, 124, 131, 132 322 Leszczyńska Iza (Niusia) patrz Schiller Izydora Leszczyński Bolesław - 122, 142 Leszczyński Edward - 60 Leszczyński Jerzy - 122, 124, 139, 156 Ligocki Edward - 185, 186, 187 Linder Max - 228 : List Franciszek - 13 Liwiusz - 69 Lloyd Harold - 228 London Jack - 42, 97 Lorentowicz Jan - 183, 232, 273, 289 Lowry Malcolm - 240 Lubomirska księżna - 78 Ludwik XIV - 200 Lukacs Georg - 306 Luksemburg Róża - 114 Lumiere Auguste i Louis - 33 Lutosławski Wincenty - 51, 253, 254 Ładniewska-Blankenheimowa Wanda -75, 300, 302, 303, 305, 306, 314, 315 Ładnowski Bolesław - 28 Łempicki Stanisław - 298 Maciejowski Ignacy (ps. Sewer) - 52, 53, 56, 60 Mackiewicz Stanisław (Cat) patrz Cat- Mackiewicz Stanisław Madeyska Iza zam. Żeleńska - 59, 115 Majakowski Włodzimierz - 199 Makuszyński Kornel - 96, 108, 115, 136, 172, 173, 175, 176, 183, 232 Malczewski Jacek - 60 Malicka Maria - 162 Maliszewski Aleksander - 295, 301 Malraux Andre - 42, 146 Mann Heinrich - 195 Mann Tomasz - 42 Marconi Guglielmo - 32 Marivaux Pierre de - 118 Marks Karol- 233, 311 :';• Massis -288 : Mata-Hari-112 Matejko Jan - 11, 14, 47 Matuszewski Ignacy - 199 Maupassant Guy de - 35 Maxim Hiram Stevens - 31 Michalik Jan Apolinary - 81, 88, 96, 125 Michałowska Jadwiga - 317 Mickiewicz Adam - 19, 32, 33, 64, 85, 102, 110, 118, 151, 205, 211, 212, 213, 214, 215, 216, 270, 299, 307, 308, 309 Mickiewicz Władysław - 24, 187 MikołajII- 111 Mikołajczykówna Jadwiga - 59, 61 Miller Jan Nepomucen - 247 Miłaszewski Stanisław - 157, 188-189, 215, 252, 289 Miłosz Czesław - 109, 189, 276 Mirandola Franciszek - 258 Miriam (Przesmycki Zenon) - 168, 270 Missuna Olgierd - 293, 294 Modrzejewska Helena - 28, 98, 124,142 Molier - 97, 107, 141, 169, 205, 240, 259, 281, 302 Molndr Ferenc - 46 Moltke Helmut von - 114 Mołotow Wiaczesław M. - 297-298, 314 Montaigne Michel de - 69, 110, 117, 118, 120, 130, 158, 196, 226, 229, 240, 259, 281 Montoya Gabriel - 71 Morstin Ludwik Hieronim - 115, 123, 143, 236, 284, 289, 295 Moszczeńska Iza - 94, 210, 211, 252 Mrozińska Mery - 92 Mrozowska Jadwiga (zam. Toeplitz) (Jaga) - 98, 100, 101, 102, 103, 104, 105, 106, 115, 116, 142, 199, 205, 209, 286 Muchanow Siergiej - 18 Munch Edward - 55 Musset Alfred de - 199, 271 Mussolinii Benito - 291 Mycielski Jerzy - 96 Mycielski Zygmunt - 96, 225 Nałkowska Zofia - 66, 208, 257, 289,294 Narutowicz Gabriel - 176 Natanson Wojciech - 40, 147, 199, 202, 295 Nestroy Johann - 27, 293 Niedziałkowski Mieczysław - 247, 299 Nielsen Asta - 131 Niemcewicz Julian Ursyn - 280 Niemojewski Andrzej - 94 Niewiadomski Eligiusz - 176 Nitsch Kazimierz - 169 323 Niusia patrz Schiller Izydora Nocznicki Tomasz - 242 Norwid Cyprian Kamil - 18, 168 Noskowski Witold (ps. Taper) - 81, 91, 173, 298 Noskowski Zygmunt - 19 Nowaczyński Adolf - 51, 85, 95, 115, 178, 184 Nowakowski Zygmunt - 288, 289, 295, 296, 305 O'Connor - 284 Oginodr-219 Ohnet Georges - 29 O'Neill Eugene - 237 n Ordonówna Hanka - 162, 163 Orgelbrand Samuel - 226 '• Ortega Jose" y Gasset - 155 Ortwin Ostap - 296 Orzeszkowa Eliza - 16, 102 Osterwa Juliusz - 116, 122, 142, 162, 173, 197, 275 Paderewski Ignacy - 52 Painter George - 288 Pająk Aniela - 56 Pancz Petro - 305 Parandowski Jan - 63 Pareńscy - 53, 60, 74, 77, 285 Pareńska Eliza - 61, 73, 77, 79 Pareńska Eliza (córka Elizy i Stanisława) zam. Leszczyńska - 60, 61 Pareńska Maryna (zam. Grekowa) - 59, 60,61,73,294,314 Pareńska Zofia (zam. Żeleńska) (Fuś) -59, 60, 61, 73, 74, 77, 78, 84, 93, 115, 117, 120, 128, 130, 141, 142, 153, 155, 173, 178, 184, 194, 201, 224, 225, 232, 233, 242, 252, 265, 273, 274, 284, 285, 288, 293, 296, 297, 298, 299, 303, 315, 316, 317 Pareński Stanisław - 59, 74 Parnas Jakub Karol - 298 Parnicki Teodor - 296, 302 Pascal Blaise - 166, 226, 246 Pasek Jan Chryzostom - 280, 283, 287 Pasierb Janusz - 222, 223 Pasternak Leon - 301 Pawlikowska-Jasnorzewska Maria - 156, 157 Peiper Tadeusz - 302 Perzyński Włodzimierz - 54, 147, 184, 203 Piast - 272 Picasso Pablo - 219 Pieńkowski Stanisław - 177 Pilichowska Halina - 302 Piłsudski Józef - 115, 122, 196, 198, 276 Pirandello Luigi - 181, 263, 289 Pirożyński Marian - 225 Piscator Erwin - 146 Platon - 226 Płachecki nauczyciel muzyki - 21 Płomieński Jerzy Eugeniusz - 256, 262 Poldek S. - 95 Polewka Adam - 247 Poniatowski Józef książę - 212, 272 Popiel Romana - 98 Porche" Fran9ois - 279 Porębowicz Edward - 37 Poutales Friedrich - 114 Potocki Adam - 18 Potocki Antoni - 70, 71 Princip Gawrił - 113 Progulski Stanisław - 297 Prokopieni - 296 Proust Marcel - 45, 102, 146, 155, 169, 246, 258, 286, 287, 288, 292, 293, 294, 298, 299, 300, 302 Prus Bolesław - 31, 102, 246 Przesmycki Zenon patrz Miriam Przyboś Julian - 310 Przybyszewscy - 53, 58 Przybyszewska lwi (córka Stanisława i Dagny) Przybyszewska Dagny (z d. Juel) - 51, 52, 54, 55, 56, 57, 60, 64, 66, 74, 142, 199, 205 Przybyszewska Stanisława (córka Stanisława i Anieli) - 56 Przybyszewski Stanisław - 37, 51, 52, 53, 54, 55, 56, 57, 60, 61, 62, 63, 64, 74, 81, 82, 91, 146, 155, 306 Przybyszewski Zenon (syn Stanisława i Dagny) - 51, 54, 59, 74 Puszet Ludwik - 299 Rabelais Fran9ois - 39, 108, 109, 110, 259 Racine Jean - 259 324 Rakowski Konrad - 87 Rapacki Wincenty - 28, 142, 219 Rawicz-Dastrśe Anna - 300, 306 : Rawicz Piotr- 297 Redl Alfred Yictor płk - 113 Reinhardt Max - 146 Remarąue Erich Maria - 247 '<;; Restif de la Bretonne Nicolas-Edme - 158 Reymont Władysław - 60, 240 Rictus Jehan-71, 72 Rittner Tadeusz - 179, 200, 202 Rogowski Wiesław - 241, 242 Rohm Emst - 272 , \ Rostand Edmund - 67, 205 Rousseau Jean Jacąues - 108, 110, 118, 158, 201 Roztworowski Karol Hubert - 143, 177, 184, 191, 192, 193, 223 Rozwadowski Tadeusz gen. - 115 Rublowa Maryla - 300, 315 Rudnicki Adolf-297 Rudzki Kazimierz - 290 ; Ruffowa nauczycielka - 9 Ruprecht Karol - 6, 8, 11 >•.'•• Rusinek Michał - 263 Ruszkowski - 291 Rybkowski Jan - 290 Rydel Lucjan - 10, 59, 60, 73, 82, 83, 98, 148 Rydz-Śmigły Edward - 284 Rygier aktor - 27 Sabatier - 159 Sainte-Beuve Charles Augustin - 205, 206 Sales - 304, 305 Salliere - 288 Sand George - 17 Sarnecki Zygmunt - 48, 108 Sazonow Sergiej - 114 Schiller Friedrich - 28, 188, 262 Schiller de Schildenfeld Izydora (matka) - 124, 125, 132 Schiller de Schildenfeld Izydora 1° v. Leszczyńska 11° v. Jackowska (ps. Anna Belina) - 122, 123,124, 125, 126, 127, 128, 129, 130, 131, 132, 133, 134, 136, 137, 138, 139, 142, 144, 149, 173, 199, 205, 235, 236, 240, 244 Schiller Leon wł. Schiller de Schildenfeld (Lulek) - 122, 125, 139, 142, 166, 173, 197, 198, 232, 233, 237, 238, 244, 286, 298 Schlieffen Alfred von, gen. - 111, 113, 114 Schoell Franek - 240 Schopenhauer Artur - 36, 181, 226 Schumann Robert - 51 Scudery Madeleine de - 281, 282 Sevignć Marie de Rabutin-Chantal de -246, 258 Sewer patrz Maciejowski Ignacy Shaw Bernard - 158, 236, 237, 266, 291 Sherriff Robert Cedric - 118 Sichulski Kazimierz (Sichuła) - 60, 81, 94 Sienkiewicz Henryk - 35, 51, 66, 73, 83, 167, 239, 269, 282 Sierosławski (ps. Stasinek) - 81, 82 Sieroszewski Wacław (Sirko) - 115, 263 Sikorski - 226 Sikorski Władysław - 299 Sinko Tadeusz - 284 Skarga Piotr - 145 Skiwski Jan Emil - 246 Skrzynecki Jan Zygmunt gen. - 13 Skuza Wojciech - 302 Skwarczyński Adam - 240 Słonimski Antoni - 142, 175, 176, 203, 206, 229, 232, 236, 243, 247, 251, 265, 266, 267, 276 Słoński Edward - 114 Słowacki Juliusz - 33, 35, 66, 82, 85, 102,105, 159, 170,196, 197, 213, 270 Smosarska Jadwiga - 171, 265 Sobieska Marysieńka (Zamoyska) - 102, 273, 280, 281, 282, 283 Sobieski Aleksander - 283 Sobieski Jakub - 283 Sobieski Jan El - 13, 280, 281, 282, 283, 284 Sobiesław aktor - 27 Sokołowski August - 26 Solska Irena - 105, 106, 162, 166 Solski Ludwik - 28, 116, 142 Sosnkowski Kazimierz gen. - 294 Srokowski Mieczysław - 137 Stalin Josif W. - 279, 299, 307, 309, 314 Staniewscy - 172 325 Staniewska Helena - 170, 172, 174, 178, 196, 229, 238, 241, 253, 265 Staniewski Maurycy - 170 Stanisławski Jan - 60, 61 Stanisławski Stanisław - 144 Starzewski Rudolf (Dolcio, Rudi) - 61, 82, 93, 93, 96, 141, 143, 173 Stawar Andrzej (Trestka) - 76, 158, 165, 220, 227, 228, 247 Stefcia-316, 317 Steinbeck John - 245 Stendhal- 104, 154, 158, 169, 201, 255,260, 310, 312, 313,314 Sterkowicz Stanisław - 39, 40, 57, 76 Stern Anatol - 302 Strindberg August - 36, 55, 105, 178, 179, 180, 228 Stroński Stanisław - 176 Strowski Fortunat - 195 Strug Andrzej - 115 Stryjkowski Julian - 309 Suworow Aleksandr - 234 Swetoniusz - 69 Syga Teofil - 284 Sym Igo - 290 Szajnocha Karol - 280 Szancer Jan Marcin - 224 Szaniawski Jerzy - 210 Szczepanowski Stanisław - 51 Szczepański Ludwik - 70 Szczepkowski Jan - 60 Szczytnicki Stanisław - 44 Szekspir William - 28, 153, 154, 206,207,267, 311 Szopski Felicjan - 13, 19, 24 Szujski Józef - 20, 280, 283 Szukiewicz Maciej - 51, 142, 143 Szyfman Arnold - 92, 173, 175, 177, 181, 229, 289 Taine Hippolyte Adolphe - 181 Tairow Aleksander J. - 161 Tallemant des Reaux Gedeon - 282 Tarle Jewgienij W. - 111, 112, 113 Tarnowski Jan Dzierżysław - 20 Tarnowski Stanisław - 24, 73, 82 96, 268 Taszycki Witold - 298 Tenkins - 254 > 173, Tepper Piotr - 5 252, Testoni Alfredo - 164 r; Tetmajer Adolf- 10, 11, 12, 33 Tetmajer Hanna - 59 Tetmajer Julia (z d. Grabowska) - 5, 10, 12, 33, 47, 65, 74, 77, 84 • 60, Tetmajer Kazimierz - 5, 10, 36, 37, 38, 43, 47, 48, 54, 65, 75, 84, 131, 307 159, Tetmajer Włodzimierz - 10, 49, 59, 92 Tetmajerowie - 53 Toeplitz Józef- 101, 102, 104, 106 Toeplitz-Mrozowska Jadwiga patrz Mro-226, zowska Jadwiga Tokarzewski-Karaszewicz Michał gen. -, 74, 301 Toller Ernst - 233 Tołstoj Lew - 42, 150 162, Towiański Andrzej - 213, 216, 254 Trapszówna Tekla - 29, 30 Trocki Lew D. - 114 Trzciński Teofil - 60, 142, 148, 161, 196, 286 Tuchman Barbara- 111, 114 Turek Ewa - 302 Turek Wiktor - 302 Tuszyńska Agata - 203 Tuwim Julian - 142, 203, 206, 217, 242, 286, 293 • Twain Mark - 42 Unamuno Miguel de - 195 / l {* Uniłowski Zbigniew - 248 -rr ' " Urbańczyk Andrzej - 92 UrfeHonorć d'-281 i 162, Urwancew - 154 > • Yalles Jules- 158, 314 Yerlaine Paul - 159 Yerneuil Louis - 159 176, Yillon Fran?ois - 133, 135, 158, 240, 259, 265 Viviani Renę- 113 Yogler Henryk - 300 Voltaire-69, 131, 158,200 Walpole Horace - 159, 209 , 8§, Wasilewska Wanda - 297, 307, 309, 310, 312 ;., Wasylewski Stanisław - 253, 284, 312 Wat Aleksander - 247, 276, 297, 301 326 Ważyk Adam - 301 Weber Carl Maria - 13 Wereszczakówna Maryla (zam. Puttka-merowa) - 214 Węgierko Aleksander - 288, 308 Węgrzyn Józef - 116 Wierzyński Kazimierz - 142, 203, 232 Wilde Oskar - 67, 144, 290 Wilhelm I cesarz - 111, 112 Wilhelm H cesarz - 113, 114 Winawer Bruno - 160, 289 Winklowa Barbara - 95, 169, 173, 252, 285, 294, 309 Wisnowska Maria - 28, 98 Witkiewicz Stanisław Ignacy (Witkacy) - 161, 173, 181, 194, 206, 246, 251, 252 Witkiewieżowa Maria - 173 Wittlin Józef - 247 Wojciechowski Jakub - 225, 238, 239 240, 241, 243, 245, 253, 267 Wojnowska aktorka - 28 Wojtkiewicz Witold - 60 -.,< ,;•;• Wołoszynowski Julian - 229 Woszczerowicz Jacek - 288, 298 Wójcicka Zofia - 147 Wright Orville i Wilbur - 32 Wroczyński Kazimierz - 150 Wyczółkowski Leon - 60 Wysocka Stanisława - 162 Wysocki Alfred - 49, 51, 53, 55, 187 Wyspiański Stanisław - 10, 33, 53, 55, 59, 60, 61, 73, 77, 79, 92, 93,122, 140, 142, 151, 169, 175, 181, 257, 261, 318 Zamenhof Ludwik - 32 Zań Tomasz-213 Zapolska Gabriela - 17, 70, 101, 151, 155, 207, 210, 237, 289, 310, 312 Zarembińska Maria - 312 Zbiegniewska Izabela - 9, 12 Zborowski Samuel - 198 Zbyszewska Paulina - 7 Zdziechowski Marian - 284 Zechenter Witold - 294, 295 Zegadłowicz Emil - 217 Zelwerowicz Aleksander - 162, 194, 298 Ziemęcka Eleonora - 5 Zimińska Mira - 242 Zola Emil - 67 Zorilla y Morał - 200 Zyblikiewicz prezydent Krakowa - 19 Żelazowski Roman - 28, 29, 142 Żeleńscy - 12, 18, 19, 20, 24, 49, 53, 59, 65, 66, 76 Żeleńscy (Boyowie) - 161, 172, 252 Żeleńska Iza patrz Madeyska Iza Żeleńska Kamila (z d. Russocka) - 13, 14,22 Żeleńska Wanda (z d. Grabowska) - 5, 6, 8,9,10, 11, 12,13, 15, 16,17,21,23, . 47, 74, 75, 76, 77 Żeleńska Waleria (zam. Sroczyńska) - 76 Żeleńska Zofia patrz Pareńska Zofia Żeleński Edward - 15, 16, 22, 44 49 77, 82, 84, 141 Żeleński Marcjan - 13 Żeleński Stanisław Gabriel (brat Boya) - 15, 16,43,47,59,76, 115 Żeleński Stanisław (stryj Boya) - 13, 17, Żeleński Stanisław (syn Boya) - 50, 79, 128, 129, 173, 194, 203, 224, 241, . 243, 286, 288, 293, 294, 296 Żeleński Władysław (bratanek Boya) - 76, 77, 115, 176, 184, 194, 205, 218, . 284, 293, 296, 301, 302, 306, 317 Żeleński Władysław (Żel - ojciec Boya) - 11, 12, 13, 14, 18, 19, 24, 47, 60, 70, 84, 173, 195 Żeromski Stefan - 42, 145, 159, 165, 183, 185, 191, 195, 239, 257, 275 Żmichowska Narcyza (ps. Gabryella) - 5, 6, 7, 8, 9, 10, 11, 12, 14, 15, 16, 22, 23, 216, 269 Żółkiewski Stanisław hetman - 25 Żuławski Jerzy - 98, 105, 106, 115 WYPOŻYCZALNIA nr M Kr i""L SPIS RZECZY I. Matka i syn . . . . . . . .... 5 II. Mały lord buntownik ........ 15 III. Okno na życie .......... 27 IV. Zmarnowany chłopiec ....... 43 V. Paryskie narkotyki ........ 65 VI. Doktor Żeleński przyjmuje ...... 73 VII. Nareszcie Boy .......... 81 VIII. Kaprys ............ 98 IX. Benedyktyna przygody wojenne .... 107 X. Wszystko umiała przeinaczyć... .... 121 XI. Nagle - niby za rozsunięciem kurtyny... . . 140 XII. Najbardziej osobista książka . . . . .153 XIII. Ten pieszczoch Boy ........ 165 XIV. Recenzent w Warszawie . . . . . .175 XV. Kochanka króla ......... 194 XVI. Pijane dziecko we mgle . . . . . . .210 XVII. Życie wytężone ......... 224 XVIII. Psychoza ............ 245 XIX. Obrachunki ........... 264 XX. Powoli zapada kurtyna... . . . . . . 274 XXI. Usąue ad finem . . . . ... . .292 Indeks ........... ."' . . '. 319 m 'O- '•^' ^ e Józef Hen pisał tę książkę niespełna rok, ale zafascynowany postacią Tadeusza Boya-Żeleńskiego, nosił ją w sobie lat prawie sześćdziesiąt. Jest to nie tylko biografia, to portret wybitnego pisarza i tłumacza, człowieka nieprzeciętnego, stworzony przez pisarza i człowieka także nieprzeciętnego. Biblioteka Publiczna Warszawa - Ochota 4070-037711-00