12704
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 12704 |
Rozszerzenie: |
12704 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 12704 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12704 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
12704 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
PETER F. HAMILTON
WIDMO „ALCHEMIKA"
KONSOLIDACJA
Tłumaczył
Dariusz Kopociński
Zysk i S-ka
Wydawnictwo
Tytuł oryginału
The Neutronium Alchemist
Part 1: Consolidation
Copyright O 1997 by Peter F. Hamilton
Ali rights reserved
Copyright © 2003 for the Polish translation
by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań
'^ Copyright © for the cover illustration
.V.r,>>/vi^,Thomas Schliick GmbH
Redaktor
Miejska Biblioteka Publiczna igumiła Widła
WROCŁAW
4 00018321
%ZLM'~J>
Wydanie I
23 bulwar Ikara 29-31
ISBN 83-7298-388-7
ISBN 83-7298-477-8 (część I)
Zysk i S-ka Wydawnictwo
ul. Wielka 10, 61-774 Poznań
tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26
Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90
[email protected]
www.zysk.com.pl
DRUKARNI,
.idKuw. ici. iui^) 03 to wl
1
Louise Kavanagh miała wrażenie, że okropny żar leje się z nieba
od wielu niemiłosiernie długich tygodni, choć przed czterema dnia-
mi pokropił deszczyk. O tej głębokiej, niepokojącej martwocie któ-
ra zaległa nad wzgórzami, kobiety na wsi mówiły: wyziewy z dia-
belskiej kuchni. Pogoda jakby dostosowała się do nastroju pogrążo-
nej w apatii dziewczyny, która czas od rana do wieczora spędzała
na wyczekiwaniu. Widocznie było jej to sądzone.
Pozornie czekała na ojca, który na czele oddziału milicji z hrab-
stwa Stoke pomagał stłumić powstanie, wzniecone w Bostonie przez
sympatyków Demokratycznej Partii Ziemi. Po raz ostatni dzwonił
do rodziny przed trzema dniami, kiedy to w pośpiesznych słowach
i zrezygnowanym tonem opowiadał, że sytuacja w mieście przed-
stawia się gorzej, niż to wynikało z opisu lorda porucznika. Odtąd
matka żyła w ciągłym strachu, a to oznaczało, że córki musiały po-
ruszać się po majątku Cricklade na paluszkach, aby nie ściągnąć na
siebie jej gniewu.
Od tamtej pory zaginął wszelki słuch po ojcu i dowodzonych
przez niego siłach porządkowych. Rzecz jasna, w hrabstwie huczało
od plotek. Chodziły pogłoski o krwawych bitwach i niesłychanym
barbarzyństwie rozjuszonych stronników Partii Ziemi. Louise starała
się o tym nie myśleć; wyobrażała sobie tylko, że wszyscy są ofiarami
złośliwej propagandy, szerzonej przez zwolenników powstania. W za-
sadzie nikt jednak nie wiedział, co się dzieje. Boston mieszkańcom
hrabstwa mógł się wydawać miastem z innej planety. Nawet skąpe
doniesienia o „zamieszkach", pojawiające się wcześniej w wieczor-
nych programach informacyjnych, urwały się zupeine, kiedy od-
działy milicji otoczyły miasto. Pewnie cenzura rządowa.
Pozostało tylko cierpliwie czekać na triumfalny powrót mili-
cjantów... który prędzej czy później musiał przecież nastąpić.
Louise i Genevieve spędzały kolejny ranek na bezcelowej włó-
czędze wokół dworu. Musiały przy tym zachować ostrożność: sie-
dzenie z założonymi rękami było potwornie nudne, ale gdyby zwró-
ciły na siebie uwagę, z pewnością powierzono by im jakąś niecieka-
wą pracę domową. Pod nieobecność młodych mężczyzn wszyscy,
którzy pozostali, uwijali się w dwójnasób, by w ogromnym domo-
stwie panował porządek. Z powodu niedoboru robotników na oko-
licznych plantacjach przygotowania do drugiego w tym roku zbioru
zboża znacznie się opóźniały.
Mniej więcej w porze lunchu Louise zaczęła odczuwać znie-
cierpliwienie, zaproponowała więc siostrze wspólną przejażdżkę
konną. Same musiały osiodłać zwierzęta, lecz zrobiły to chętnie,
byle oddalić się na kilka godzin od dworu.
Wierzchowiec Louise ostrożnie stąpał po ziemi, którą palące pro-
mienie Diuka spiekły i pokryły mozaiką pęknięć. Miejscowe rośliny,
zakwitające jednocześnie w okresie letniego przesilenia, dawno już
powiędły. Przed dziesięcioma dniami trawiaste łąki upstrzone były
cudownie białymi i różowymi gwiazdkami, teraz jednak pomar-
szczone płateczki pląsały bezładnie niczym jesienne liście. W za-
głębieniach terenu tworzyły się swoiste wydmy, w których nogi za-
padały się po kolana.
— Jak myślisz, czemu powstańcy tak nas nienawidzą? — zapy-
tała Genevieve z ponurą miną. — Tato bywa porywczy, zgoda, ale
to jeszcze nie oznacza, że jest złym człowiekiem.
Louise pocieszyła młodszą siostrę uśmiechem. Wszyscy zwra-
cali uwagę na podobieństwo między nimi — rzec by można, bliź-
niaczkami urodzonymi w odstępie czterech lat. Faktycznie: czasem
miała wrażenie, że spogląda w lustro. Te same rysy twarzy i ciem-
ne, bujne włosy, ten sam zgrabny nosek i niemal orientalne oczy.
Genevieve była jednak niższa i troszkę pucołowata. A ostatnio jesz-
cze przejmująco markotna. W ciągu ostatniego tygodnia okazywała
wyrozumiałość wobec zmiennych nastrojów starszej siostry, wy-
strzegając się słów, które mogłyby ją niepotrzebnie rozzłościć.
6
„Wpatruje się we mnie jak w obraz", pomyślała Louise. „Szko-
da, że nie ma lepszego wzoru do naśladowania".
— Tu nie chodzi o tatusia ani o Kavanaghów — powiedziała.
— Powstańcy chcą zmienić życie na Norfolku.
— Dlaczego? W hrabstwie Stoke wszyscy są szczęśliwi.
— W naszym hrabstwie nikt nie żyje w nędzy, ale odpowiedz
sobie na jedno pytanie: Jak byś się czuła, gdybyś dzień w dzień,
przez całe życie, musiała pracować w polu i patrzeć, jak dwie takie
jak my zabawiają się przejażdżkami po okolicy?
Genevieve namyślała się krótką chwilę.
— Sama nie wiem.
— To by cię denerwowało, chciałabyś zamienić się miejscami.
— Chyba tak... — Uśmiechnęła się blado. — Potem oni by
mnie denerwowali.
— Cały problem w tym, że zawsze są dwie strony.
— Ale słyszałaś, co ludzie mówią o powstańcach... — powie-
działa niepewnie Genevieve. — Rano podsłuchałam rozmowę po-
kojówek. Mówiły straszne rzeczy. Szybko stamtąd uciekłam.
— Kłamały. Na pewno nasza rodzina najwcześniej wiedziała-
by, co dzieje się w Bostonie. Pokojówki dowiedzą się ostatnie.
Genevieve uśmiechnęła się do siostry z nabożnym uwielbieniem.
— Jesteś taka mądra, Louise.
— Ty też jesteś mądra. Nie zapominaj, że mamy te same geny.
Genevieve znów się zaśmiała, po czym spięła konia do szybsze-
go biegu. Za nią pognał ich owczarek Merlin, który roztrącał w bie-
gu sterty brązowych płatków.
Kierując się w stronę odległego o milę Lasu Wardley, Louise
odruchowo ponagliła wierzchowca do kłusa. Dawniej, kiedy było
lato, siostry bawiły się tam w poszukiwaczy przygód, jednak nie-
dawno ów las nabrał całkiem nowego uroku. Teraz wiązały się
z nim wspomnienia Joshui Calverta... a także rzeczy, które razem
robili wśród kamieni nad wodą. Wspomnienia wszystkich tych ka-
rygodnych aktów miłosnych, jakich powinna się wystrzegać praw-
dziwa szlachetnie urodzona dama na Norfolku. Aktów, Których po-
wtórzenia nie mogła się doczekać.
Ale to one właśnie sprawiły, że przez ostatnie trzy dni wymioto-
wała co rano. Za pierwszym i drugim razem niania, jak zwykle,
okazała jej wielką troskę. Na szczęście dzisiaj Louise zdołała ukryć
mdłości, inaczej powiadomiono by o wszystkim matkę. A wtedy
rozpętałoby się piekło.
Na twarzy Louise odmalował się wyraz tęsknoty. Wszystko bę-
dzie dobrze, kiedy wróci Joshua. Od jakiegoś czasu powtarzała to
jak hinduską mantrę.
Dobry Boże, nie znoszę tego czekania.
Genevieve miała już tylko ćwierć mili do lasu, a Louise sto jar-
dów więcej, kiedy dał się słyszeć stukot pociągu. Hałas niósł się da-
leko w nieruchomym powietrzu. Nastąpiły trzy krótkie gwizdy, a po
nim jeden długi — znak, że skład zbliżał się do otwartego przejazdu
kolejowego w Collyweston.
Genevieve osadziła cuglami konia i zaczekała, aż siostra ją do-
goni.
— Zaraz wjedzie do miasta! — wykrzyknęła dziewczynka.
Obie znały na pamięć rozkład jazdy. Pociąg osobowy zatrzymy-
wał się w Colsterworth tylko dwanaście razy dziennie. Ten nie
przyjechał zgodnie z planem.
— Wracają! — pisnęła Genevieve. — Tatuś przyjechał!
Jej podniecenie udzieliło się Merlinowi, który biegał wokół ko-
nia i szczekał radośnie.
Louise zagryzła wargę. Nie przychodziło jej do głowy żadne
inne wyjaśnienie.
— Mam nadzieję.
— Mówię ci, że to oni!
— No dobrze, zobaczmy.
Położony wśród olbrzymich, genetycznie zmodyfikowanych ce-
drów, dwór Cricklade był imponującą budowlą z kamienia, wznie-
sioną na wzór wystawnych rezydencji w Anglii — równie odległej
w przestrzeni, co i w czasie. Na oszklonych ścianach zdobnej oran-
żerii, wczepionej we wschodnie skrzydło domu, złote promienie
Diuka układały geometryczne refleksy, gdy siostry przecinały bieg-
nący niżej trawnik.
W kręgu drzew Louise zauważyła niezgrabny zielono-niebieski
samochód terenowy, który prędko pokonywał długi żwirowy pod-
jazd. Z radosnym okrzykiem na ustach popędziła konia. Na wsi tyl-
ko nieliczni mogli sobie pozwolić na pojazd silnikowy. Nikt też nie
jeździł tak szybko jak tato.
Louise wysforowała się przed siostrę. Dobre pół mili z tyłu
wlókł się zmęczony Merlin. Do gazika upchało się sześć osób. Co
prawda, za kierownicą z pewnością siedział tato, lecz wśród pasaże-
rów nie było znajomych twarzy.
Gdy przed domem zaparkował pierwszy samochód, na podjeź-
dzie pojawiły się dwa następne. Marjorie Kavanagh, w licznej świcie
służących, zbiegła szerokimi schodami, aby powitać przybyłych.
Louise zeskoczyła z siodła i puściła się biegiem do ojca. Zanim
się zorientował, o co chodzi, zarzuciła mu ręce na szyję. Miał na so-
bie ten sam mundur milicyjny, co w dniu swego wyjazdu.
— Tatusiu! Jesteś cały i zdrowy! — Potarła policzkiem szorst-
ką bluzę w kolorze khaki. Znowu czuła się jak pięcioletnia dziew-
czynka. Jej oczy wezbrały łzami.
On tymczasem znieruchomiał w jej namiętnym uścisku i spoj-
rzał z ukosa. Kiedy podniosła na ojca rozkochany wzrok, zobaczyła
cień zdziwienia na jego surowej, ogorzałej twarzy.
Straszna myśl zaświtała jej w głowie. Czyżby już wiedział o dziec-
ku? Wtem jednak wykrzywił mu usta ohydnie fałszywy uśmiech.
— Cześć, Louise. Miło cię znowu zobaczyć.
— Proszę? — Cofnęła się dwa kroki. Co mu się stało? Zerknęła
zdziwiona na matkę, która właśnie do nich dotarła.
Marjorie Kavanagh bystrym spojrzeniem objęła całą rozgrywa-
jącą się scenę. Grant wyglądał okropnie: był blady, zmęczony, dziw-
nie nerwowy. Cóż, na Boga, działo się w Bostonie?
Podeszła do męża, nie komentując oczywistej przykrości, jaką
wyrządził Louise.
— Witaj w domu — mruknęła oschle. Dotknęła ustami jego po-
liczka.
— Cześć, kochanie — odparł Grant Kavanagh tonem osoby
najzupełniej obcej. Odwrócił się i niemalże z pokorą— co jeszcze
wzmogło podejrzliwość Marjorie — skinął głową na jednego z to-
warzyszących mu mężczyzn. Nie pochodzili z tych stron, nawet
nie mieli na sobie mundurów milicji z hrabstwa Stoke. Obok pierw-
szego hamowały dwa kolejne samochody. W nich też nie dostrzegła
nikogo znajomego. — Marjorie, przedstawiam ci Quinna Dextera.
Quinn jest... księdzem. Zatrzyma się u nas ze swoimi uczniami.
Ruchy młodzieńca, który wysunął się do przodu, od razu skoja-
rzyły się Marjorie z nastoletnimi nicponiami, jakich czasem spoty-
kała w Colsterworth. Ksiądz, akurat!
Quinn nosił luźne szaty z niezwykłego czarnego materiału. Wy-
glądały na habit mnicha-milionera, tylko krzyżyka nie dało się za-
uważyć. Twarz, pałająca uśmiechem spod ogromnego kaptura, była
mimo to chłodna, pełna chytrości. Spostrzegła, że wszyscy inni
dokładają starań, aby nie zbliżyć się zanadto do księdza.
— Ojciec Dexter. Intrygujące — powiedziała z nieukrywanym
szyderstwem. Zmrużył powieki i pokiwał głową w zamyśleniu, jak-
by przyjmował do wiadomości, że nie zdoła zamydlić jej oczu.
— Po co pan tu przyjechał? — zapytała Louise, ciężko dysząc.
— Damy w Cricklade schronienie sekcie Quinna — oświadczył
Grant Kavanagh. — Boston jest zniszczony, więc zaproponowałem
mu gościnę w naszej posiadłości.
— Co tam się właściwie wydarzyło? — spytała Marjorie. Dzię-
ki temu, że w ciągu tylu lat narzucała sobie dyscyplinę, niezbęd-
nąjej pozycji, zdołała teraz zapanować nad głosem. W duchu prag-
nęła jednak chwycić Granta za kołnierz bluzy i wrzasnąć mu pro-
sto w twarz. Kątem oka dostrzegła Genevieve, która zsunęła się
z siodła i biegła przywitać się z ojcem. Jej delikatna buzia pro-
mieniała szczęściem. Zanim Marjorie otworzyła usta, Louise wy-
ciągnęła rękę i zatrzymała w biegu młodszą siostrę. „I całe szczę-
ście" — pomyślała Marjorie. „Trudno przewidzieć, jak tacy antypa-
tyczni przybysze zareagują na widok rozradowanej dziewczynki".
Genevieve zrobiła płaczliwą minę, wpatrując się w swego zobo-
jętniałego ojca oskarżycielskim wzrokiem. Louise wciąż obejmo-
wała ją opiekuńczo ramieniem.
— Zamieszki ustały — oznajmił Grant. Nawet nie zauważył
nadejścia Genevieve.
— To znaczy, że schwytaliście powstańców z Partii Pracy?
— Zamieszki ustały — powtórzył Grant jak automat.
Marjorie nie wiedziała, co począć w tej sytuacji. Z oddali dobie-
gało ujadanie Merlina, który nie okazywał nigdy tyle agresji. Stare
spasione psisko zbliżało się ostrożnie do grupy ludzi.
— Nie ma na co czekać, zaczynamy! — oświadczył nagle Quinn.
Ruszył prędko schodami ku szerokim dwuskrzydłowym drzwiom.
Wokół nóg falowały mu ciężko długie fałdy szat. Służba dworu,
którą ciekawość wywabiła na szczyt schodów, rozstąpiła się przed
nim z pewnym niepokojem. Za księdzem skwapliwie podążyli jego
towarzysze.
Twarz Granta wykrzywiła się z lekka, jakby chciał przeprosić
Marjorie, gdy nowo przybywający wygrzebywali się z samochodów
i maszerowali za swym niezwykłym przewodnikiem. Byli to w więk-
szości mężczyźni, każdy z jakimś zafrasowanym spojrzeniem.
„Zupełnie jakby szli na szubienicę" — pomyślała Marjorie. Nie-
którzy budzili zdziwienie swym ubiorem, który przypominał cza-
sem historyczne mundury wojskowe: ciężkie szare płaszcze z sze-
rokimi czerwonymi wyłogami i pozłacanymi taśmami. Próbowała
przypomnieć sobie dawne lekcje historii, aż ujrzała w wyobraźni
mgliste wizerunki niegdysiejszych niemieckich oficerów.
— Może byśmy weszli do środka? — zaproponował Grant,
czym wprawił ją w zdumienie. W progu własnego domu Grant
Kavanagh nie ograniczał się nigdy do próśb czy sugestii, tylko wy-
dawał rozkazy.
Marjorie niechętnie skinęła głową i podeszła do męża.
— Wy tu na razie zostańcie — poleciła córkom. — Zaopiekuj-
cie się Merlinem i zaprowadźcie konie do stajni. „Gdy tymczasem
ja sprawdzę, co za wariactwo tutaj się wyprawia" — dokończyła
w myślach.
Siostry tuliły się do siebie ze strachem, pełne wątpliwości.
— Tak, mamo — odparła posłusznie Louise. Szarpnęła Ge-
nevieve za czarną kurtkę jeździecką.
Przed samymi drzwiami Quinn przystanął, odwrócił się i poto-
czył wzrokiem po okolicy. Nurtowały go rozterki. Z fanatycznym
zapałem rozpoczynał w Bostonie wielkie dzieło ewangelizacji Ke-
steven w duchu nauk Bożego Brata. Nikt nie mógł mu się oprzeć,
kiedy uwalniał z więzów kryjącą się w sercu wężową bestię. Z za-
światów wracały jednak ogromne rzesze potępionych dusz; niektóre
ośmielały się buntować, podczas gdy inne powątpiewały w głoszo-
ne przez niego słowo. W zasadzie mógł polegać jedynie na kilku
najwierniejszych apostołach.
Członkowie sekty, którzy pozostali w Bostonie — gdzie uczyli
moresu przybywające dusze, tłumacząc im, dlaczego zostały przy-
wołane z zaświatów — słuchali rozkazów wyłącznie ze strachu.
Z tego właśnie powodu wyruszył na prowincję. Pragnął przeka-
zać założenia swej wiary wszystkim bez wyjątku istotom, żywym
i umarłym, tej zaściankowej planety. Dopiero odpowiednio liczna
grupa nawróconych, mających szczerą chęć wypełnienia misji po-
ruczonej im przez Bożego Brata, gwarantowałaby ostateczny triumf
doktryny.
Tymczasem w tych stronach, tak barwnie opisywanych przez
Lukę Comara, czuł się jak na bezludziu. Niezmierzone połacie łąk
i pól uprawnych, nieporadni chłopi w sennych wioseczkach — cał-
kiem jak Lalonde, tylko w chłodniejszej strefie klimatycznej.
Jego plany sięgały znacznie dalej. Boży Brat nie zlecił mu pro-
stej pracy. Konfederacja zrzeszała setki planet, które z utęsknie-
niem wyczekiwały na Jego słowo oraz przewodnictwo w ostatnim
starciu z fałszywymi bogami z ziemskich wierzeń. Po bitwie miał
nastąpić świt wiekuistej Nocy.
Po zmierzchu odpowiem sobie na pytanie, dokąd wiedzie mój
szlak. Muszę poznać swą rolę w Jego planach.
Zatrzymał spojrzenie na siostrach Kavanagh; obie nie spusz-
czały z niego wzroku, siląc się na odwagę, gdy w obliczu tylu dziw-
nych wydarzeń trwoga padała na ich dom powoli i nicpo wstrzyma-
nie, niczym śnieg w środku zimy. Starszą odda w nagrodę lojalnym
członkom sekty, młodszą przekaże jakiejś powracającej duszy. Bo-
ży Brat umiał wszystko dobrze spożytkować.
Zapominając na chwilę o troskach, Quinn wszedł do dużego
holu, gdzie jego oczy uradował widok królewskiego przepychu. Tej
nocy będzie pławił się w bogactwie, dostarczy rozrywek swej wę-
żowej bestii. Nie licowało to wprawdzie z jego powołaniem, któż
(by jednak pogardził odrobiną luksusu?
Ludzie dobrze znali swoje obowiązki, nadzór byłby zbyteczny.
Wypłoszą z kryjówek służbę dworu i przygotują ciała na opętanie.
W ciągu minionego tygodnia wielokrotnie powtarzali tę czynność.
On sam do pracy przystąpi później: wybierze tych, którzy zasługują
na dobrodziejstwo kolejnego życia i wejdą z nim w objęcia Nocy.
— Co to za...? — wyrwała się Genevieve, kiedy ostatni z za-
gadkowych gości zniknął we wnętrzu domostwa.
Louise położyła jej dłoń na usta.
— Chodźmy! — Pociągnęła dziewczynkę za ramię tak mocno, że
ta o mało się nie przewróciła. Genevieve, chcąc nie chcąc, ruszyła za
Louise. — Słyszałaś, co mama powiedziała. Musimy zająć się końmi.
— Tak, ale...
— O nic mnie nie pytaj, dobrze? Mama wszystkim się zajmie.
— To jej wcale nie pocieszało. Czemu tato tak się zachowywał?
W Bostonie musiały dziać się straszne rzeczy, skoro tak się
zmienił.
Louise odpięła kapelusik jeździecki i wsunęła go pod pachę.
Niespodziewanie wokół domu zaległa cisza. Jakby zamykające się
drzwi frontowe dały ptactwu sygnał do zaprzestania śpiewów. Na-
wet konie stały osowiałe.
Tę grobową martwotę przerwał dopiero Merlin, kiedy wbiegł na
żwirową dróżkę. Przypadł do nóg Louise, zaszczekał żałosnym to-
nem, wywiesił język i zaczął głośno węszyć.
Louise ujęła lejce wierzchowców, po czym ruszyła do stajni.
Gencvieve pociągnęła za sobą Merlina, trzymając go za obrożę.
Obok budynku stajni, na tyłach zachodniego skrzydła domu, nie
zastały żywego ducha — nawet dwóch młodych parobków, których
zostawił tam pan Butterworth. Na bruku dziedzińca kopyta końskie
robiły piekielny hałas, aż od ścian odbijało się głośne echo.
— Louise, to mi się wcale nie podoba — odezwała się smętnie
Genevieve. — Ci koledzy tatusia są jacyś nienormalni.
— Poczekajmy, co powie mama.
— Weszła razem z nimi.
— Wiem. — Louise uświadomiła sobie, jak bardzo zależało
matce, aby jej córki trzymały się z daleka od gości. Omiatając wzro-
kiem plac, zastanawiała się, co robić. Czy matka kogoś po nie przy-
śle, czy też same powinny wrócić do domu? Tato pewnie chciałby
z nimi porozmawiać. Tamten tato, poprawiła się ze smutkiem.
Postanowiła zaprowadzić konie do boksu. W stajni zawsze było
wiele do zrobienia: należało zdjąć siodła, wyszczotkować sierść
zwierząt, dać im wody. Siostry zdjęły kurtki i zabrały się do pracy.
Pierwszy wrzask usłyszały dwadzieścia minut później, gdy od-
nosiły uprzęże. Przerażał tym bardziej, że wydarł się z piersi męż-
czyzny. Ochrypły okrzyk bólu przeszedł w jękliwe rzężenie.
Genevieve bez słowa przytuliła się do starszej siostry. Louise,
czując jej drżenie, pogłaskała ją czule po głowie.
— To chyba nic strasznego — szepnęła.
Podkradły się do okna i wyjrzały na zewnątrz. Na dziedzińcu nic
się nie poruszało. Szyby rezydencji były czarne i puste, pochłaniały
całe światło Diuka.
— Pójdę sprawdzić, co się dzieje — oświadczyła Louise.
— Nie! — Genevieve przywarła całym ciałem do siostry. —
Tylko nie odchodź, Louise! Proszę! — Łzy cisnęły się jej do oczu.
Louise objęła ją odruchowo ramieniem.
— W porządku, Gen, nie zostawię cię tutaj.
— Obiecujesz? Szczerze?
— Obiecuję! — Sama bała się nie mniej niż Genevieve. — Ale
musimy się dowiedzieć, czego chce od nas mama.
Genevieve z wahaniem pokiwała głową.
— Skoro tak mówisz.
Louise przyjrzała się strzelistej, kamiennej ścianie zachodniego
skrzydła. Jak by się zachował Joshua w podobnej sytuacji? Wy-
obraziła sobie rozkład pomieszczeń budynku: apartamenty domow-
ników, przejścia dla służby. Tych pokoi i korytarzy tak dobrze, jak
ona, nie znał nikt z wyjątkiem kamerdynera, no i może tatusia.
Ujęła dłoń Genevieve.
— Chodź! Spróbujemy dostać się do buduaru mamy, ale tak,
żeby nikt nas nie zobaczył. Przecież kiedyś tam przyjdzie.
Wyszły chyłkiem na dziedziniec i skulone pod ścianą dobiegły
do małych zielonych drzwi, którymi wchodziło się do spiżarni na
tyłach kuchni. Louise spodziewała się, że lada chwila ktoś za nimi
krzyknie. Zdyszana, nacisnęła wielką żelazną klamkę i wśliznęła
się do środka.
W spiżarni królowały worki z mąką i drewniane skrzynie, wy-
pełnione po brzegi warzywami. Z wysoka, przez wąskie szczeliny
oblepionych pajęczynami okien, wpadało mizerne szare światło.
Gdy Genevieve weszła do środka, Louise zamknęła drzwi na ry-
giel. Dwie zwyczajne, kuliste lampy pod sufitem zamrugały i zgasły.
— A to pech! — Louise chwyciła siostrę za rękę i razem, z naj-
wyższą ostrożnością zaczęły kluczyć między workami i skrzynkami.
W korytarzyku dla służby były biało otynkowane ściany i po-
sadzka wyłożona kremowymi płytkami. Rozwieszone co dwadzie-
ścia stóp lampy zapalały się i gasły w przypadkowej kolejności,
przez co Louise kręciło się lekko w głowie, jakby kołysała się pod
nią podłoga.
— Czemu tak się dzieje? — szepnęła trwożnie Genevieve.
— Nie mam pojęcia — odpowiedziała Louise ponuro. Zawład-
nęło nią znienacka dojmujące uczucie osamotnienia. I pewność, że
Cricklade już do nich nie należy.
Odstraszający korytarz doprowadził je do pomieszczenia, gdzie
ponad sufit spiralnie wiły się żeliwne schodki.
Louise przez chwilę nasłuchiwała, czy ktoś nie schodzi na dół.
Gdy zdobyła pewność, że są same, ruszyła pierwsza na górę.
W rezydencji główne korytarze różniły się zasadniczo od pro-
stych przejść dla służby. Na lśniących deskach z żółtego drewna
biegły pasy zielono-złotych dywanowych chodników, a na ścianach,
w ostentacyjnie złoconych ramach, pyszniły się przykłady tradycyj-
nego malarstwa olejnego. W regularnych odstępach rozstawiono an-
tyczne kufry — ozdobione delikatnymi przedmiotami rzemiosła arty-
stycznego lub flakonami z ciętego kryształu, w których stały pach-
nące, ziemskie i ksenobiotyczne, kwiaty z tutejszej oranżerii.
Drugą stronę drzwi na szczycie schodków maskował panel ścien-
ny. Louise otworzyła je ukradkiem i zajrzała do środka. Na końcu
korytarza przez wielkie okno z witrażem wlewały się szerokie smu-
gi kolorowego światła, ubarwiając ściany i sufit kraciastym dese-
niem. Grawerowane lampy roztaczały wątły bursztynowy blask. Ze
wszystkich wydobywały się osobliwe buczące dźwięki.
— W pobliżu nikogo nie ma — powiedziała Louise.
Wyskoczyły z ukrycia i zatrzasnęły za sobą panel. Zaczęły skra-
dać się w stronę buduaru matki.
Gdzieś w oddali rozbrzmiały krzyki. Louise nie wiedziała na-
wet, w której części domu. Z pewnością jednak nigdzie blisko.
Dzięki Bogu.
— Lepiej wracajmy, Louise — poprosiła Genevieve. — Mama
wie, że poszłyśmy do stajni. Będzie nas szukać.
— Dobrze, ale najpierw sprawdźmy, czy jej tutaj nie ma. Jeśli
nie, to od razu wracamy.
Znów usłyszały okrzyki cierpienia, lecz tym razem cichsze.
Zostało im sześć kroków do drzwi buduaru. Louise zwalczyła
strach i postąpiła krok do przodu.
— O Boże, nie! Nie, nie, nie! Grant, przestań! Dobry Boże, ra-
tunku!
Louise struchlała ze zgrozy. Z pokoju dochodził głos matki.
Krzyczała.
Genevieve przylgnęła przerażona do siostry. Otworzyła usta
i pojękiwała płaczliwie. Lampy przed buduarem raptownie roz-
błysły. Po kilku sekundach paliły się jaśniej niż Diuk w południe.
Niebawem obie rozprysły się z brzękiem na drobne kawałeczki;
mleczne szkło posypało się na dywan i podłogę.
Ponownie dał się słyszeć wrzask Marjorie Kavanagh.
— Mamo! — załkała Genevieve.
Krzyki się urwały. Zza drzwi doleciało głuche, nieokreślone
stuknięcie, a potem słowa:
— Uciekaj, kochanie, uciekaj! Nie patrz na nic, tylko uciekaj!
Louise cofała się już z powrotem do ukrytych drzwi, ciągnąc za
sobą wystraszoną, pochlipującą Genevieve. Wtem drzwi do budu-
aru rozwarły się, uderzone z taką siłą, że drewno popękało. Na ko-
rytarz wpadł zwarty snop upiornie zielonego światła. W obrębie
blasku poruszały się patykowate cienie, szybko nabierające wyraź-
niejszych kształtów.
Ukazały się dwie postaci.
Louise aż się zakrztusiła. Poznała Rachel Handley, jedną z po-
kojówek. Wyglądała całkiem normalnie —jedynie kosmyki jej wło-
sów, teraz ceglastoczerwonych, wiły się i skręcały powolnym, płyn-
nym ruchem.
Obok przysadzistej dziewczyny stanął tato w mundurze mili-
cjanta. Jego twarz jaśniała obcym, szyderczym uśmiechem.
— Chodź do mnie, córeczko! — wychrypiał wesołym tonem
i zbliżył się do Louise. Dziewczyna była w stanie tylko kiwać bez-
radnie głową. Genevieve, wstrząsana dreszczami, osunęła się ze
szlochem na kolana.
— No chodź, maleńka. — Jego głos przybrał miłą, aksamitną
barwę.
Louise nie mogła stłumić łkania, które wkrótce mogło przero-
dzić się w jedno niekończące się wycie.
Ojciec zaśmiał się zjadliwie. Z tyłu, w nieziemskim zielonym
świetle, przesunął się jeszcze jeden cień.
Louise stała w odrętwieniu; brakowało jej energii, by się choćby
zdziwić. Dostrzegła panią Charlsworth. Jej niania bywała na prze-
mian tyranem i zastępczą matką, powierniczką i zdraj czynią. Kor-
pulentna osóbka w średnim wieku z przedwcześnie siwiejącymi
włosami budziłaby lęk swym kamiennym obliczem, gdyby nie setki
delikatnych zmarszczek, nadających rysom miękkość.
Dźgnęła Granta Kavanagha igłą do szydełkowania, mierząc
w lewe oko.
— Odczep się od dziewczynek, czarcie z piekła rodem! — za-
wołała wyzywająco.
Louise nie pamiętała za dobrze, co potem nastąpiło. Krew
i wstążki miniaturowych błyskawic. Rachel Handley wrzasnęła
wniebogłosy. Kiedy błyskały szalone białe ognie, w całym koryta-
rzu z ram obrazów olejnych sypało się potrzaskane szkło.
Louise zakryła uszy rękami, bojąc się, że hałas rozsadzi jej głowę.
Światło przyciemniało. Gdy podniosła wzrok, na miejscu ojca zoba-
czyła przy Rachel niezgrabną człekopodobną postać w dziwacznej
zbroi: czarne metalowe płytki były ozdobione czerwonymi znaka-
mi runicznymi i związane mosiężnymi drucikami.
— Ty diablico! — Zaatakował z impetem przerażoną panią
Charlsworth. Z wizjera jego hełmu buchnął pomarańczowy dym.
Ręce Rachel Handley zaczęły się żarzyć. Odsłaniając zęby z wy-
siłku, zacisnęła rozcapierzone palce na policzkach pani Charlsworth.
Skóra pod nimi zwęglała się i skwierczała. Pani Charlsworth cier-
piała katusze. W końcu pokojówka jąpuściła. Kobieta zatoczyła się
wstecz, lecz zdążyła przekrzywić głowę i odszukać wzrokiem Lou-
ise. Uśmiechnęła się, choć łzy ciekły jej ciurkiem po zmaltretowa-
nej twarzy.
— Uciekaj... — stęknęła.
Owo dramatyczne napomnienie zadziałało piorunująco na sys-
tem nerwowy Louise. Przysunęła się plecami do ściany i dźwignęła
na równe nogi.
Pani Charlsworth zmusiła usta do uśmiechu, kiedy pokojówka
i rosły wojownik runęli na nią, aby zwieńczyć dzieło zemsty. Raz
jeszcze uniosła niepozorną igłę.
Rachel wyszczerzyła zęby do swej ofiary; po jej rękach sunęły
nici białego ognia. Małe kropelki oderwały się od czubków pal-
ców i pobiegły prosto ku obezwładnionej kobiecie, aby wgryźć się
w wyblakły szary uniform. Z wnętrza brzęczącej zbroi dobył się
gromki śmiech, gdy pani Charlsworth charczała z bólu.
Louise chwyciła siostrę pod pachę i podniosła ją z ziemi. Kory-
tarz wypełniły rozbłyski światła i jęki torturowanej kobiety.
Tylko się teraz nie odwracać! Tylko się nie odwracać.
Przekręciła po omacku rygiel sekretnych drzwi. Otworzyły się
bezszelestnie. Nie zastanawiając się nawet, czy kogoś nie ma na
schodach, bez ceregieli pchnęła siostrę w panujący za nimi mrok.
Drzwi się zatrzasnęły.
— Gen! Gen! — Louise potrząsnęła zdrętwiałą dziewczyn-
ką. — Gen, musimy się stąd wydostać. — Nie doczekała się odpo-
wiedzi. — Boże, ratuj! — Czuła nieodpartą chęć zwinięcia się
w kłębek i wypłakania wszystkich swoich smutków.
Jeśli to zrobię, będzie po mnie. A ze mną umrze dziecko.
Ścisnęła mocniej dłoń Genevieve i pośpieszyła w dół po spiral-
nych schodach. Dziewczynka przynajmniej mogła się jeszcze ru-
szać. Pytanie tylko, co się stanie, jeśli ponownie napotkają jedno
z tych... ni to zwierząt, ni ludzi.
Zeszły akurat do pomieszczenia u podnóża schodów, kiedy po-
wyżej rozległ się głośny stukot. Louise puściła się biegiem do spi-
żarni. Genevieve próbowała dotrzymać jej kroku, pojękując żałośnie.
Stukot ustał, lecz chwilę po nim nastąpił donośny odgłos wybu-
chu. Po schodkach pomknęły wąsy niebieskich wyładowań elek-
trycznych, uziemione na czerwonych płytkach, z których kilka za-
rysowało się i popękało. Przygaszone lampy znów rozgorzały peł-
nym światłem.
— Prędzej, Gen! — krzyknęła Louise.
Wpadły do spiżarni i przez zielone drzwi wybiegły na dziedzi-
niec. Merlin bez przerwy ujadał w otwartej furcie, prowadzącej na
plac stajenny. Louise z miejsca ruszyła w jego stronę. Wszystkie
nadzieje wiązała ze zdobyciem wierzchowca: w majątku nie miała
sobie równych w sztuce jazdy konnej.
Pięć kroków przed wejściem do stajni spostrzegła, że ze spiżarni
wyskakują dwie osoby: Rachel i jej ojciec. „Tyle, że to nie on" —
pomyślała z rozpaczą.
— Wracaj, Louise! — zawołał ciemny rycerz. — Do mnie, ko-
chanie! Tatuś chce cię przytulić!
Louise i Genevieve schroniły się w stajni. Merlin krótką chwilę
rozglądał się po placu, po czym odwrócił się i prędko podążył za
siostrami.
W drzwi uderzyły kule białego ognia; zamieniły się w świetlistą
pajęczynę i rozbiegły po belkach z natarczywością palców drapież-
nego gula. Czarna, błyszcząca farba pokrywała się pęcherzami i pa-
rowała, płomień pożerał deski.
— Odmykaj drzwi boksów! — krzyknęła Louise ponad rykiem
żarłocznego ognia i kwikiem wystraszonych zwierząt. Musiała po-
wtórzyć, zanim Genevieve odsunęła pierwszy rygiel. Koń wybiegł
z przegrody na korytarz, który ciągnął się przez całą długość stajni.
Louise pośpieszyła na drugi koniec pomieszczenia. Merlin szcze-
kał histerycznie. Ogień rozprzestrzeniał się od drzwi i zajął wnet
słomę powiązaną luźno w żłobie. Pomarańczowe iskry sypały się
jak deszcz w porywach huraganu. Pod sufitem pełzły ukradkiem ra-
miona gęstego dymu.
Z zewnątrz znowu dobiegały głosy, a w nich po połowie rozka-
zy i obietnice. Nie należało im ufać, gdyż kryły w sobie najczar-
niejszą zdradę.
Wśród zgiełku rozlegały się teraz na dziedzińcu przeraźliwe
krzyki. Najwidoczniej kamraci Quinna rozpanoszyli się już po całym
dworze; ostatni wolni ludzie ze służby byli jawnie wyłapywani
i opętywani.
Louise dotarła do boksu, gdzie mieszkał należący do taty wspa-
niały czarny ogier. Tę rasę genetyczne modyfikacje doprowadziły
do doskonałości, o jakiej mogły tylko marzyć sportowe czempiony
z dziewiętnastego wieku. Rygiel gładko się odsunął. Złapała za
uzdę, aby zwierzę nie wyrwało się samowolnie z przegrody. Koń
parskał gniewnie, lecz dał się udobruchać. Żeby go dosiąść, Louise
musiała wspiąć się na belę siana.
Pożar szerzył się w zastraszającym tempie. Paliło się kilka bok-
sów; ze starych twardych belek wystrzeliwały dzikie płomienne od-
rosty. Merlin ujadał i cofał się przed nimi bojaźliwie. Przeszło pół
tuzina koni z żałosnym rżeniem dreptało w przejściu. Płomienie od-
cięły zwierzętom drogę ucieczki, huczące piekło odsuwało je coraz
dalej od jedynego wyjścia ze stajni. Louise nie widziała siostry.
— Gdzie jesteś? — zawołała. — Hej, Gen!
— Tu jestem! Tutaj! — Głos dochodził z pustego boksu.
Louise kierowała ogiera do wyjścia, wrzeszcząc opętańczo na za-
gradzające jej drogę przerażone konie. Dwa stanęły dęba na widok
nowego, niespodziewanego zagrożenia. Zwierzęta zaczęły przesu-
wać się gromadą w stronę płomieni.
— Prędzej! — wrzasnęła Louise.
Gdy pojawiła się szansa, Genevieve wyskoczyła z boksu. Louise
pochyliła się i złapała siostrę. Z początku wydawało się, że źle oce-
niła ciężar dziewczynki: sama zaczęła zsuwać się z siodła. Ge-
nevieve uczepiła się jednak grzywy ogiera, który głośno zarżał.
Louise bała się, że kręgosłup jej pęknie albo wyrżnie głową o ka-
mienne płyty. Na szczęście Genevieve podciągnęła się i usiadła
okrakiem na karku zwierzęcia.
Dziwny ogień strawił niemal doszczętnie drzwi stajni. Resztki
desek wyginały się na rozżarzonych zawiasach, aż i one z trzaskiem
runęły na ziemię.
A skoro rozszalałe płomienie chwilowo uspokoiły się, konie po-
stanowiły skorzystać z okazji i wyrwać się z matni. Louise spięła pię-
tami ogiera, zmuszając go do pośpiechu. Wierzchowiec wspaniale
przyspieszył. Krzyknęła, gdy żółte języki ognia musnęły jej lewą
rękę i nogę. Przed nią Genevieve piszczała, zaciekle gasząc ogień na
bluzce. Dał się wyczuć swąd spalonych włosów. W przejściu wisiały
zwiewne smugi dymu, które oplatały twarz i kłuły w oczy.
Ostatecznie siostry wydostały się na wolność, minąwszy otwór
drzwiowy, okolony wieńcem płomyków wgryzających się w nad-
żartą konstrukcję. Z przodu inne konie wyskoczyły na świeże po-
wietrze, w blask wiszącego nisko słońca. W niewielkim oddaleniu
czekał zwalisty rycerz w ciemnej mozaikowej zbroi. Ze szczelin
jego hełmu nadal ulatywały kosmyki pomarańczowego dymu. Iskry
białego ognia tańczyły po uniesionych pancernych rękawicach. Na
wymierzonym w dziewczyny palcu wzbierał ogień.
Nie sposób było jednak zawrócić stada spłoszonych koni. Pierw-
szy przebiegł dosłownie o cale od rycerza. Zdając sobie sprawę
z grożącego mu niebezpieczeństwa, mimo swej energistycznej mo-
cy, wolał uskoczyć w bok. Popełnił błąd. Gdyby stał niewzrusze-
nie, drugi koń może by go ominął, a tak zderzył się z nim czoło-
wo. Zwierzę, kwicząc, runęło na ziemię. Przednie nogi pękły mu
z ohydnym trzaskiem, gdy impet pchał je naprzód. Rycerz pole-
ciał na bok, kręcąc się w powietrzu. Wylądował ciężko, odbił się
dobrą stopę od brukowanej nawierzchni i dopiero wtedy spoczął
nieruchomo. Zbroja natychmiast znikła, ukazując ciało Granta Ka-
vanagha, ciągle odziane w mundur milicyjny. Materiał był wszakże
dziurawy i poplamiony krwią tryskającą z otwartych ran.
Na ten straszny widok Louise szarpnęła instynktownie za lejce,
aby się zatrzymać. Tatusiowi stała się krzywda!
Wypływ krwi został jednak prędko zatamowany. Poszarpane
rany zaczęły się zabliźniać. Porwany mundur sam się zszywał. Za-
kurzone, porysowane buty ze skóry zabłysły metalicznie. Kavanagh
potrząsnął głową i chrząknął, zły i trochę jeszcze oszołomiony.
Louise przypatrywała się chwilę zdumiona, jak ranny wspiera
się na łokciach i podnosi. Spięła konia, aby jak najszybciej stąd
uciec.
— Tato! — krzyknęła Genevieve głosem pełnym boleści.
— To nie on! — wycedziła Louise przez zaciśnięte zęby. —
Teraz to ktoś zupełnie inny. Potwór zaprzedany diabłu.
Na skraju dziedzińca stała Rachel Handley. Jej wężowe włosy
wyginały się energicznie w powietrzu.
— Prawie wam się udało! — Śmiała się drwiąco z rękami na
biodrach. Jedną dłoń uniosła i skierowała na siostry. Wokół nadgarst-
ka zapalił się groźny biały ogień, wysuwający się z palców jak szpo-
ny. Basowy rechot dziewczyny odcinał się wyraźnie od żałosnego
ujadania Merlina, gdy przyglądała się przerażonej minie Louise.
Pocisk z białego ognia, który trafił Rachel Handley cal nad le-
wym okiem, został wystrzelony gdzieś zza pleców Louise. Przeszy-
wając na wylot głowę pokojówki, rozerwał mózg na strzępy. Tył
głowy rozprysł się wśród potoków poczerniałej krwi i szybko gas-
nących fioletowych płomieni. Chwilę jeszcze stała prosto, potem
mięśnie zaczęły drgać, aż na koniec zwiotczały. Pochyliła się. Jasna
krew buchnęła z resztek zmasakrowanej, dymiącej czaszki.
Louise odwróciła wzrok. Nie licząc zamroczonej postaci ojca,
usiłującego nieporadnie podnieść się na nogi, dziedziniec sprawiał
wrażenie wyludnionego. Z góry spoglądała na nią setka pustych
okien. Nad dachami niosły się słabnące echa ludzkich wrzasków.
Z głębi budynku stajni wylewało się z hukiem morze płomieni.
Ciałem Genevieve znów targały konwulsje; zanosiła się niepo-
wstrzymanym szlochem. Troska o los siostry pozwoliła Louise błys-
kawicznie uporządkować myśli. Raz jeszcze ścisnęła stopami boki
ogiera, ominęła łukiem odrażającego trupa i opuściła dziedziniec.
W pokoju gościnnym na drugim piętrze Quinn Dexter obserwo-
wał przez okno dziewczynę, która na wspaniałym czarnym ruma-
ku na łeb na szyję przemierzała łąki w stronę pobliskich pagór-
ków. Chociaż dysponował nieprzeciętnymi zdolnościami energi-
stycznymi, z tej odległości nie mógł już zaszkodzić uciekającym
siostrom.
Wykrzywił usta z niesmakiem. Ktoś im pomógł. Tylko dlacze-
go? Zdrajca przecież wiedział, że nie ujdą bezkarnie. Boży Brat
miał na wszystko oko. I tak w końcu każda dusza stanie przed jego
obliczem.
— Pojadą do Colsterworth, bo gdzieżby indziej? — powiedział.
— O kilka godzin odwleką to, co i tak nieuniknione. Większość tej
lichej mieściny jest już w naszych rękach.
— Też tak myślę — odparł stojący przy nim chłopiec.
— Wkrótce zdobędziemy cały świat — mruknął Quinn. Tylko
co później? Odwrócił się z wyniosłym uśmiechem. — Cieszę się, że
znowu jesteś przy mnie. Zadziwiające. Pewnie to rodzaj nagrody...
— Kocham cię, Quinn — powiedział bez ogródek Lawrence
Dillon. Ciało chłopca stajennego, którego niedawno opętał, było na-
gie. Po ranach otrzymanych podczas opętania, na smagłej skórze
pozostały już tylko blade, różowe blizny.
— Nie miałem innego wyjścia na Lalonde. Sam dobrze wiesz,
że nie mogliśmy cię zabrać.
— Wiem, Quinn — odparł Lawrence z uwielbieniem. — Tylko
bym zawadzał. Byłem słaby. — Uklęknął u stóp Quinna i rozpalo-
nym wzrokiem spojrzał na twarde rysy odzianej w czerń postaci. —
Ale teraz jestem silniejszy. Teraz mogę ci pomóc. Będę taki jak kie-
dyś, tylko lepszy. Cały wszechświat ukorzy się przed tobą, Quinn.
— Pewnie... — Quinn Dexter napawał się tą myślą. — Zmuszę
do tego tę hołotę.
Datawizyjny alarm wyrwał Ralpha Hiltcha z niespokojnego snu.
Był kierownikiem placówki ESA, przydzielono mu więc tymcza-
sową kwaterę w mesie oficerskiej Królewskich Sił Powietrznych.
Chłodne, mało przytulne otoczenie tudzież nerwy rozdygotane po
dostarczeniu na Guyanę Geralda Skibbowa sprawiły, że leżał na
pryczy z mętlikiem w głowie, wspominając wczorajszą trzygodzin-
ną sesję dochodzeniową. Aby odprężyć ciało, musiał uruchomić
łagodny program uspokajający.
Przynajmniej nie dręczyły go koszmary... aczkolwiek raz po raz
nawiedzała go w myślach Jenny. Ostatnia utrwalona w pamięci scena
z misji: Jenny przywalona ciężarem małpoludów wysyła kod samo-
zniszczenia do przypiętej u pasa wysoko wydajnej baterii. Takich
scen nie trzeba przechowywać w nanosystemowej komórce pamię-
ciowej, aby zachowały swą ostrość. Jenny uznała, że to najlepsze wy-
jście. Ale czy miała rację? W czasie podróży na Ombey niejedno-
krotnie zadawał sobie to pytanie.
Zwiesił nogi z pryczy i przeczesał palcami dawno nie myte
włosy. Procesor sieciowy informował, że na Guyanie zaczął obo-
wiązywać alarm stopnia trzeciego.
— Co znowu, do cholery? — Jakby się nie domyślał.
Neuronowy nanosystem zawiadomił go o sygnale z biura ESA
na Ombey. Sam dyrektor Roche Skark prosił o rozmowę. Pełen
najgorszych przeczuć Ralph otworzył szyfrowany kanał łączności
z procesorem sieciowym. Nie musiał mieć zdolności parapsychicz-
nych, by wiedzieć, że usłyszy niepomyślne wieści.
— Ledwie tu przyleciałeś, a już czeka cię praca — przekazał
datawizyjnie Roche Skark. — Wybacz, ale mamy sytuację awa-
ryjną. Potrzebujemy kogoś z twoim doświadczeniem.
— Słucham, sir.
— Wszystko wskazuje na to, że wirus zasekwestrował trzech
pracowników ambasady, których przywiózł „Ekwan". Polecieli już
na planetę.
— Co?! — Ralpha przejął dreszcz grozy. Tego jeszcze brako-
wało, żeby to diabelstwo rozlazło się w Królestwie. Uchowaj Boże!
— Czy to sprawdzona wiadomość?
— Tak. Przed chwilą uczestniczyłem w posiedzeniu komisji
bezpieczeństwa Tajnej Rady. Przewodniczyła księżna i to ona oso-
biście wprowadziła alarm trzeciego stopnia.
Ralph przygarbił się, załamany.
— Boże, to ja ich tu zabrałem.
— Nie mogłeś wiedziałeś, jak to się potoczy.
— Przecież od tego jestem, żeby wiedzieć. Do licha, na Lalon-
de człowiek staje się ospały.
— Na twoim miejscu każdy z nas postąpiłby tak samo.
— Tak, sir. — Żałował, że nie może przesłać datawizyjnie iro-
nicznego parsknięcia.
— Na szczęście depczemy im po piętach. Admirał Farąuar
i Jannike Dermot, moja droga koleżanka z ISA, radzą sobie znako-
micie przy wprowadzaniu procedur bezpieczeństwa. Przypuszczal-
nie tych troje z ambasady wyprzedza cię tylko o siedem godzin.
Ralph zatopił twarz w dłoniach, wyobrażając sobie szkody,
jakie w ciągu siedmiu godzin mógł wyrządzić każdy z tych od-
mieńców.
— Mają dość czasu, żeby zainfekować mieszkańców planety.
— Do jego przytępionej strachem świadomości zaczęły docierać
wnioski. — Zarażonych będzie przybywać lawinowo.
— Całkiem możliwe — przyznał dyrektor. — Jeśli nie uda się
w porę powstrzymać zarazy, porzucimy cały kontynent. Służby
kwarantannowe są w pełnej gotowości, a policja otrzymuje wska-
zówki, jak radzić sobie z zaistniałą sytuacją. Chcę, żebyś był na
miejscu, pogonił opieszałych, nastraszył wątpiących.
— Tak, sir. Czy w ramach obowiązków mam osobiście ścigać
zbiegów?
— Owszem. Lecisz na kontynent Ksyngu jako doradca tamtej-
szych władz cywilnych, ale ja pozwalam ci przeprowadzać dowolne
akcje w terenie. Pamiętaj tylko, żeby nie narażać się na infekcję.
— Dziękuję, sir.
— Nie muszę ci chyba mówić, Ralph, że włosy mi się jeżą ze
strachu, gdy pomyślę o tym wirusie energetycznym. On musi coś
poprzedzać, jest pierwszym etapem inwazji, o której nic nie wiemy.
Moim obowiązkiem jest chronić Królestwo przed tego typu za-
grożeniami. I twoim — dobrze o tym wiesz. Dlatego musisz ich po-
wstrzymać, Ralph. Strzelaj bez pytania, w razie potrzeby oczyszczę
cię z zarzutów.
— Załatwione, sir.
— Doskonale. Admirał wyznaczył aeroplan, którym zabierzesz
się na kosmodrom w Pasto. Odlot za dwanaście minut. Zaraz skom-
pletuję dla ciebie pełen zestaw informacji na temat bieżącej sytua-
cji. Otrzymasz go w drodze. Dasz mi znać, jeśli będziesz czegoś po-
trzebował.
— Chciałbym zabrać Willa Danzę i Deana Folana. Niech do-
staną pozwolenie na użycie broni. Wiedzą, jak walczyć z ludźmi,
którzy zostali zasekwestrowani. Wezmę też Cathala Fitzgeralda.
Widział na własne oczy, do czego jest zdolny ten wirus.
— Dostaną pozwolenie, zanim wylądują.
Duchessa wstawała już nad widnokręgiem, kiedy pokazały się
pierwsze zabudowania Colsterworth. Czerwony karzeł znajdował
się dokładnie naprzeciwko Diuka; oba słońca starały się okryć zie-
mię własną niepowtarzalną barwą.
W tym pojedynku wygrywała Duchessa: wznosiła się na niebo,
podczas gdy Diuk chował się za linią horyzontu. Wschodnie zbocza
pagórków, wcześniej soczyście zielone, teraz zaczynały uzyskiwać
purpurowe zabarwienie. Miejscowe, podobne do świerków drzewa,
które rosły przy żywopłotach z modyfikowanych głogów, wyglądały
jak szaroniebieskie słupy. Ściemniała nawet hebanowa sierść ogiera.
Złocista poświata Diuka cofała się przed naporem czerwonego
blasku.
Zachód głównej gwiazdy układu po raz pierwszy w życiu nie
podobał się Louise. Noc Duchessy była zazwyczaj porą magiczną,
kiedy swojski świat przeobrażał się w krainę tajemniczych cieni
i orzeźwiającego powietrza. Tym razem jednak ów czerwony wy-
strój wytwarzał ciężką, złowrogą atmosferę.
— Myślisz, że ciocia Darnią będzie w domu? — zapytała Ge-
nevieve chyba już po raz piąty.
— Na pewno będzie — odpowiedziała Louise.
Musiało upłynąć pół godziny, zanim dziewczynka przestała pła-
kać po ucieczce z Cncklade. Louise przez całą drogę wymyślała
słowa pociechy, dzięki czemu prawie zapomniała o własnym strachu.
W sumie dość łatwo oderwała myśli siostry od niedawnych wydarzeń.
Nie wiedziała tylko, co powiedzieć ciotce Dafnii. Jeżeli wyzna praw-
dę, wezmą ją za obłąkaną, lecz w tym przypadku popłacała szczerość.
Wysłane do Cricklade siły porządkowe musiały być dobrze uzbrojo-
ne i świadome niebezpieczeństwa. Należało przekonać burmistrza
i komisarza okręgowego, że mają do czynienia ze śmiertelnym wro-
giem, a nie bzdurnymi wymysłami rozhisteryzowanej nastolatki.
Na szczęście nosiła nazwisko Kavanaghów. Ludzie musieli jej
słuchać. I oby, dobry Boże, we wszystko uwierzyli.
— To pożar? — spytała Genevieve.
Louise podniosła wzrok. Miasto targowe położone było w płyt-
kiej dolinie i miało długość kilku mil - rozrosło się w miejscu,
gdzie linia kolejowa przecinała rzekę. Życie biegło sennie wśród
szeregów ładnych domków i małych, zadbanych podwórek. Rezy-
dencje zamożnych rodzin okupowały wschodnie stoki, skąd rozta-
czał się najlepszy widok na okolicę. Przy nabrzeżu, w dzielnicy
przemysłowej powstał zlepek magazynów i niewielkich fabryczek.
W centrum miasta unosiły się trzy wysokie słupy brudnego dy-
mu. U podstawy jednego z nich błyskały płomienie. Niezwyczajnie
jasne płomienie. Cokolwiek to był za budynek, jarzył się jak rozto-
pione żelazo.
— O, nie... — westchnęła Louise. — Tylko nie tutaj. — Pa-
trzyła, jak obok najbliższego magazynu przepływa jedna z długich
barek rzecznych. Pokład był oświetlony, pokrytą brezentem ładow-
nię przykrywała chmura brązowego dymu. Wydawało się, że wybu-
chają beczki. Ludzie skakali za burtę i docierali wpław do brzegu.
— I co teraz? — zapytała Genevieve płaczliwym głosem.
— Zastanowimy się. — Louise nie brała dotychczas pod uwa-
gę, że w innych miejscach poza Cricklade również mogą się dziać
straszne rzeczy. Ale przecież tato i ten budzący niepokój młody
ksiądz musieli zatrzymać się w Colsterworth. A przedtem... Myśl,
że wszystko zaczęło się w Bostonie, zmroziła krew w jej żyłach.
Przecież wielokrotnie mówiono, że sympatycy Partii Pracy nie byli-
by w stanie przeprowadzić sami zbrojnego spisku. Może cała wyspa
miała paść łupem demonów w ludzkiej skórze?
A jeśli tak, to gdzie szukać schronienia?
— Patrz! — Genevieve wyciągnęła palec. Jedną z dróg wyloto-
wych pośpiesznie wytacza�