PETER F. HAMILTON WIDMO „ALCHEMIKA" KONSOLIDACJA Tłumaczył Dariusz Kopociński Zysk i S-ka Wydawnictwo Tytuł oryginału The Neutronium Alchemist Part 1: Consolidation Copyright O 1997 by Peter F. Hamilton Ali rights reserved Copyright © 2003 for the Polish translation by Zysk i S-ka Wydawnictwo s.j., Poznań '^ Copyright © for the cover illustration .V.r,>>/vi^,Thomas Schliick GmbH Redaktor Miejska Biblioteka Publiczna igumiła Widła WROCŁAW 4 00018321 %ZLM'~J> Wydanie I 23 bulwar Ikara 29-31 ISBN 83-7298-388-7 ISBN 83-7298-477-8 (część I) Zysk i S-ka Wydawnictwo ul. Wielka 10, 61-774 Poznań tel. (0-61) 853 27 51, 853 27 67, fax 852 63 26 Dział handlowy, tel./fax (0-61) 855 06 90 sklep@zysk.com.pl www.zysk.com.pl DRUKARNI, .idKuw. ici. iui^) 03 to wl 1 Louise Kavanagh miała wrażenie, że okropny żar leje się z nieba od wielu niemiłosiernie długich tygodni, choć przed czterema dnia- mi pokropił deszczyk. O tej głębokiej, niepokojącej martwocie któ- ra zaległa nad wzgórzami, kobiety na wsi mówiły: wyziewy z dia- belskiej kuchni. Pogoda jakby dostosowała się do nastroju pogrążo- nej w apatii dziewczyny, która czas od rana do wieczora spędzała na wyczekiwaniu. Widocznie było jej to sądzone. Pozornie czekała na ojca, który na czele oddziału milicji z hrab- stwa Stoke pomagał stłumić powstanie, wzniecone w Bostonie przez sympatyków Demokratycznej Partii Ziemi. Po raz ostatni dzwonił do rodziny przed trzema dniami, kiedy to w pośpiesznych słowach i zrezygnowanym tonem opowiadał, że sytuacja w mieście przed- stawia się gorzej, niż to wynikało z opisu lorda porucznika. Odtąd matka żyła w ciągłym strachu, a to oznaczało, że córki musiały po- ruszać się po majątku Cricklade na paluszkach, aby nie ściągnąć na siebie jej gniewu. Od tamtej pory zaginął wszelki słuch po ojcu i dowodzonych przez niego siłach porządkowych. Rzecz jasna, w hrabstwie huczało od plotek. Chodziły pogłoski o krwawych bitwach i niesłychanym barbarzyństwie rozjuszonych stronników Partii Ziemi. Louise starała się o tym nie myśleć; wyobrażała sobie tylko, że wszyscy są ofiarami złośliwej propagandy, szerzonej przez zwolenników powstania. W za- sadzie nikt jednak nie wiedział, co się dzieje. Boston mieszkańcom hrabstwa mógł się wydawać miastem z innej planety. Nawet skąpe doniesienia o „zamieszkach", pojawiające się wcześniej w wieczor- nych programach informacyjnych, urwały się zupeine, kiedy od- działy milicji otoczyły miasto. Pewnie cenzura rządowa. Pozostało tylko cierpliwie czekać na triumfalny powrót mili- cjantów... który prędzej czy później musiał przecież nastąpić. Louise i Genevieve spędzały kolejny ranek na bezcelowej włó- czędze wokół dworu. Musiały przy tym zachować ostrożność: sie- dzenie z założonymi rękami było potwornie nudne, ale gdyby zwró- ciły na siebie uwagę, z pewnością powierzono by im jakąś niecieka- wą pracę domową. Pod nieobecność młodych mężczyzn wszyscy, którzy pozostali, uwijali się w dwójnasób, by w ogromnym domo- stwie panował porządek. Z powodu niedoboru robotników na oko- licznych plantacjach przygotowania do drugiego w tym roku zbioru zboża znacznie się opóźniały. Mniej więcej w porze lunchu Louise zaczęła odczuwać znie- cierpliwienie, zaproponowała więc siostrze wspólną przejażdżkę konną. Same musiały osiodłać zwierzęta, lecz zrobiły to chętnie, byle oddalić się na kilka godzin od dworu. Wierzchowiec Louise ostrożnie stąpał po ziemi, którą palące pro- mienie Diuka spiekły i pokryły mozaiką pęknięć. Miejscowe rośliny, zakwitające jednocześnie w okresie letniego przesilenia, dawno już powiędły. Przed dziesięcioma dniami trawiaste łąki upstrzone były cudownie białymi i różowymi gwiazdkami, teraz jednak pomar- szczone płateczki pląsały bezładnie niczym jesienne liście. W za- głębieniach terenu tworzyły się swoiste wydmy, w których nogi za- padały się po kolana. — Jak myślisz, czemu powstańcy tak nas nienawidzą? — zapy- tała Genevieve z ponurą miną. — Tato bywa porywczy, zgoda, ale to jeszcze nie oznacza, że jest złym człowiekiem. Louise pocieszyła młodszą siostrę uśmiechem. Wszyscy zwra- cali uwagę na podobieństwo między nimi — rzec by można, bliź- niaczkami urodzonymi w odstępie czterech lat. Faktycznie: czasem miała wrażenie, że spogląda w lustro. Te same rysy twarzy i ciem- ne, bujne włosy, ten sam zgrabny nosek i niemal orientalne oczy. Genevieve była jednak niższa i troszkę pucołowata. A ostatnio jesz- cze przejmująco markotna. W ciągu ostatniego tygodnia okazywała wyrozumiałość wobec zmiennych nastrojów starszej siostry, wy- strzegając się słów, które mogłyby ją niepotrzebnie rozzłościć. 6 „Wpatruje się we mnie jak w obraz", pomyślała Louise. „Szko- da, że nie ma lepszego wzoru do naśladowania". — Tu nie chodzi o tatusia ani o Kavanaghów — powiedziała. — Powstańcy chcą zmienić życie na Norfolku. — Dlaczego? W hrabstwie Stoke wszyscy są szczęśliwi. — W naszym hrabstwie nikt nie żyje w nędzy, ale odpowiedz sobie na jedno pytanie: Jak byś się czuła, gdybyś dzień w dzień, przez całe życie, musiała pracować w polu i patrzeć, jak dwie takie jak my zabawiają się przejażdżkami po okolicy? Genevieve namyślała się krótką chwilę. — Sama nie wiem. — To by cię denerwowało, chciałabyś zamienić się miejscami. — Chyba tak... — Uśmiechnęła się blado. — Potem oni by mnie denerwowali. — Cały problem w tym, że zawsze są dwie strony. — Ale słyszałaś, co ludzie mówią o powstańcach... — powie- działa niepewnie Genevieve. — Rano podsłuchałam rozmowę po- kojówek. Mówiły straszne rzeczy. Szybko stamtąd uciekłam. — Kłamały. Na pewno nasza rodzina najwcześniej wiedziała- by, co dzieje się w Bostonie. Pokojówki dowiedzą się ostatnie. Genevieve uśmiechnęła się do siostry z nabożnym uwielbieniem. — Jesteś taka mądra, Louise. — Ty też jesteś mądra. Nie zapominaj, że mamy te same geny. Genevieve znów się zaśmiała, po czym spięła konia do szybsze- go biegu. Za nią pognał ich owczarek Merlin, który roztrącał w bie- gu sterty brązowych płatków. Kierując się w stronę odległego o milę Lasu Wardley, Louise odruchowo ponagliła wierzchowca do kłusa. Dawniej, kiedy było lato, siostry bawiły się tam w poszukiwaczy przygód, jednak nie- dawno ów las nabrał całkiem nowego uroku. Teraz wiązały się z nim wspomnienia Joshui Calverta... a także rzeczy, które razem robili wśród kamieni nad wodą. Wspomnienia wszystkich tych ka- rygodnych aktów miłosnych, jakich powinna się wystrzegać praw- dziwa szlachetnie urodzona dama na Norfolku. Aktów, Których po- wtórzenia nie mogła się doczekać. Ale to one właśnie sprawiły, że przez ostatnie trzy dni wymioto- wała co rano. Za pierwszym i drugim razem niania, jak zwykle, okazała jej wielką troskę. Na szczęście dzisiaj Louise zdołała ukryć mdłości, inaczej powiadomiono by o wszystkim matkę. A wtedy rozpętałoby się piekło. Na twarzy Louise odmalował się wyraz tęsknoty. Wszystko bę- dzie dobrze, kiedy wróci Joshua. Od jakiegoś czasu powtarzała to jak hinduską mantrę. Dobry Boże, nie znoszę tego czekania. Genevieve miała już tylko ćwierć mili do lasu, a Louise sto jar- dów więcej, kiedy dał się słyszeć stukot pociągu. Hałas niósł się da- leko w nieruchomym powietrzu. Nastąpiły trzy krótkie gwizdy, a po nim jeden długi — znak, że skład zbliżał się do otwartego przejazdu kolejowego w Collyweston. Genevieve osadziła cuglami konia i zaczekała, aż siostra ją do- goni. — Zaraz wjedzie do miasta! — wykrzyknęła dziewczynka. Obie znały na pamięć rozkład jazdy. Pociąg osobowy zatrzymy- wał się w Colsterworth tylko dwanaście razy dziennie. Ten nie przyjechał zgodnie z planem. — Wracają! — pisnęła Genevieve. — Tatuś przyjechał! Jej podniecenie udzieliło się Merlinowi, który biegał wokół ko- nia i szczekał radośnie. Louise zagryzła wargę. Nie przychodziło jej do głowy żadne inne wyjaśnienie. — Mam nadzieję. — Mówię ci, że to oni! — No dobrze, zobaczmy. Położony wśród olbrzymich, genetycznie zmodyfikowanych ce- drów, dwór Cricklade był imponującą budowlą z kamienia, wznie- sioną na wzór wystawnych rezydencji w Anglii — równie odległej w przestrzeni, co i w czasie. Na oszklonych ścianach zdobnej oran- żerii, wczepionej we wschodnie skrzydło domu, złote promienie Diuka układały geometryczne refleksy, gdy siostry przecinały bieg- nący niżej trawnik. W kręgu drzew Louise zauważyła niezgrabny zielono-niebieski samochód terenowy, który prędko pokonywał długi żwirowy pod- jazd. Z radosnym okrzykiem na ustach popędziła konia. Na wsi tyl- ko nieliczni mogli sobie pozwolić na pojazd silnikowy. Nikt też nie jeździł tak szybko jak tato. Louise wysforowała się przed siostrę. Dobre pół mili z tyłu wlókł się zmęczony Merlin. Do gazika upchało się sześć osób. Co prawda, za kierownicą z pewnością siedział tato, lecz wśród pasaże- rów nie było znajomych twarzy. Gdy przed domem zaparkował pierwszy samochód, na podjeź- dzie pojawiły się dwa następne. Marjorie Kavanagh, w licznej świcie służących, zbiegła szerokimi schodami, aby powitać przybyłych. Louise zeskoczyła z siodła i puściła się biegiem do ojca. Zanim się zorientował, o co chodzi, zarzuciła mu ręce na szyję. Miał na so- bie ten sam mundur milicyjny, co w dniu swego wyjazdu. — Tatusiu! Jesteś cały i zdrowy! — Potarła policzkiem szorst- ką bluzę w kolorze khaki. Znowu czuła się jak pięcioletnia dziew- czynka. Jej oczy wezbrały łzami. On tymczasem znieruchomiał w jej namiętnym uścisku i spoj- rzał z ukosa. Kiedy podniosła na ojca rozkochany wzrok, zobaczyła cień zdziwienia na jego surowej, ogorzałej twarzy. Straszna myśl zaświtała jej w głowie. Czyżby już wiedział o dziec- ku? Wtem jednak wykrzywił mu usta ohydnie fałszywy uśmiech. — Cześć, Louise. Miło cię znowu zobaczyć. — Proszę? — Cofnęła się dwa kroki. Co mu się stało? Zerknęła zdziwiona na matkę, która właśnie do nich dotarła. Marjorie Kavanagh bystrym spojrzeniem objęła całą rozgrywa- jącą się scenę. Grant wyglądał okropnie: był blady, zmęczony, dziw- nie nerwowy. Cóż, na Boga, działo się w Bostonie? Podeszła do męża, nie komentując oczywistej przykrości, jaką wyrządził Louise. — Witaj w domu — mruknęła oschle. Dotknęła ustami jego po- liczka. — Cześć, kochanie — odparł Grant Kavanagh tonem osoby najzupełniej obcej. Odwrócił się i niemalże z pokorą— co jeszcze wzmogło podejrzliwość Marjorie — skinął głową na jednego z to- warzyszących mu mężczyzn. Nie pochodzili z tych stron, nawet nie mieli na sobie mundurów milicji z hrabstwa Stoke. Obok pierw- szego hamowały dwa kolejne samochody. W nich też nie dostrzegła nikogo znajomego. — Marjorie, przedstawiam ci Quinna Dextera. Quinn jest... księdzem. Zatrzyma się u nas ze swoimi uczniami. Ruchy młodzieńca, który wysunął się do przodu, od razu skoja- rzyły się Marjorie z nastoletnimi nicponiami, jakich czasem spoty- kała w Colsterworth. Ksiądz, akurat! Quinn nosił luźne szaty z niezwykłego czarnego materiału. Wy- glądały na habit mnicha-milionera, tylko krzyżyka nie dało się za- uważyć. Twarz, pałająca uśmiechem spod ogromnego kaptura, była mimo to chłodna, pełna chytrości. Spostrzegła, że wszyscy inni dokładają starań, aby nie zbliżyć się zanadto do księdza. — Ojciec Dexter. Intrygujące — powiedziała z nieukrywanym szyderstwem. Zmrużył powieki i pokiwał głową w zamyśleniu, jak- by przyjmował do wiadomości, że nie zdoła zamydlić jej oczu. — Po co pan tu przyjechał? — zapytała Louise, ciężko dysząc. — Damy w Cricklade schronienie sekcie Quinna — oświadczył Grant Kavanagh. — Boston jest zniszczony, więc zaproponowałem mu gościnę w naszej posiadłości. — Co tam się właściwie wydarzyło? — spytała Marjorie. Dzię- ki temu, że w ciągu tylu lat narzucała sobie dyscyplinę, niezbęd- nąjej pozycji, zdołała teraz zapanować nad głosem. W duchu prag- nęła jednak chwycić Granta za kołnierz bluzy i wrzasnąć mu pro- sto w twarz. Kątem oka dostrzegła Genevieve, która zsunęła się z siodła i biegła przywitać się z ojcem. Jej delikatna buzia pro- mieniała szczęściem. Zanim Marjorie otworzyła usta, Louise wy- ciągnęła rękę i zatrzymała w biegu młodszą siostrę. „I całe szczę- ście" — pomyślała Marjorie. „Trudno przewidzieć, jak tacy antypa- tyczni przybysze zareagują na widok rozradowanej dziewczynki". Genevieve zrobiła płaczliwą minę, wpatrując się w swego zobo- jętniałego ojca oskarżycielskim wzrokiem. Louise wciąż obejmo- wała ją opiekuńczo ramieniem. — Zamieszki ustały — oznajmił Grant. Nawet nie zauważył nadejścia Genevieve. — To znaczy, że schwytaliście powstańców z Partii Pracy? — Zamieszki ustały — powtórzył Grant jak automat. Marjorie nie wiedziała, co począć w tej sytuacji. Z oddali dobie- gało ujadanie Merlina, który nie okazywał nigdy tyle agresji. Stare spasione psisko zbliżało się ostrożnie do grupy ludzi. — Nie ma na co czekać, zaczynamy! — oświadczył nagle Quinn. Ruszył prędko schodami ku szerokim dwuskrzydłowym drzwiom. Wokół nóg falowały mu ciężko długie fałdy szat. Służba dworu, którą ciekawość wywabiła na szczyt schodów, rozstąpiła się przed nim z pewnym niepokojem. Za księdzem skwapliwie podążyli jego towarzysze. Twarz Granta wykrzywiła się z lekka, jakby chciał przeprosić Marjorie, gdy nowo przybywający wygrzebywali się z samochodów i maszerowali za swym niezwykłym przewodnikiem. Byli to w więk- szości mężczyźni, każdy z jakimś zafrasowanym spojrzeniem. „Zupełnie jakby szli na szubienicę" — pomyślała Marjorie. Nie- którzy budzili zdziwienie swym ubiorem, który przypominał cza- sem historyczne mundury wojskowe: ciężkie szare płaszcze z sze- rokimi czerwonymi wyłogami i pozłacanymi taśmami. Próbowała przypomnieć sobie dawne lekcje historii, aż ujrzała w wyobraźni mgliste wizerunki niegdysiejszych niemieckich oficerów. — Może byśmy weszli do środka? — zaproponował Grant, czym wprawił ją w zdumienie. W progu własnego domu Grant Kavanagh nie ograniczał się nigdy do próśb czy sugestii, tylko wy- dawał rozkazy. Marjorie niechętnie skinęła głową i podeszła do męża. — Wy tu na razie zostańcie — poleciła córkom. — Zaopiekuj- cie się Merlinem i zaprowadźcie konie do stajni. „Gdy tymczasem ja sprawdzę, co za wariactwo tutaj się wyprawia" — dokończyła w myślach. Siostry tuliły się do siebie ze strachem, pełne wątpliwości. — Tak, mamo — odparła posłusznie Louise. Szarpnęła Ge- nevieve za czarną kurtkę jeździecką. Przed samymi drzwiami Quinn przystanął, odwrócił się i poto- czył wzrokiem po okolicy. Nurtowały go rozterki. Z fanatycznym zapałem rozpoczynał w Bostonie wielkie dzieło ewangelizacji Ke- steven w duchu nauk Bożego Brata. Nikt nie mógł mu się oprzeć, kiedy uwalniał z więzów kryjącą się w sercu wężową bestię. Z za- światów wracały jednak ogromne rzesze potępionych dusz; niektóre ośmielały się buntować, podczas gdy inne powątpiewały w głoszo- ne przez niego słowo. W zasadzie mógł polegać jedynie na kilku najwierniejszych apostołach. Członkowie sekty, którzy pozostali w Bostonie — gdzie uczyli moresu przybywające dusze, tłumacząc im, dlaczego zostały przy- wołane z zaświatów — słuchali rozkazów wyłącznie ze strachu. Z tego właśnie powodu wyruszył na prowincję. Pragnął przeka- zać założenia swej wiary wszystkim bez wyjątku istotom, żywym i umarłym, tej zaściankowej planety. Dopiero odpowiednio liczna grupa nawróconych, mających szczerą chęć wypełnienia misji po- ruczonej im przez Bożego Brata, gwarantowałaby ostateczny triumf doktryny. Tymczasem w tych stronach, tak barwnie opisywanych przez Lukę Comara, czuł się jak na bezludziu. Niezmierzone połacie łąk i pól uprawnych, nieporadni chłopi w sennych wioseczkach — cał- kiem jak Lalonde, tylko w chłodniejszej strefie klimatycznej. Jego plany sięgały znacznie dalej. Boży Brat nie zlecił mu pro- stej pracy. Konfederacja zrzeszała setki planet, które z utęsknie- niem wyczekiwały na Jego słowo oraz przewodnictwo w ostatnim starciu z fałszywymi bogami z ziemskich wierzeń. Po bitwie miał nastąpić świt wiekuistej Nocy. Po zmierzchu odpowiem sobie na pytanie, dokąd wiedzie mój szlak. Muszę poznać swą rolę w Jego planach. Zatrzymał spojrzenie na siostrach Kavanagh; obie nie spusz- czały z niego wzroku, siląc się na odwagę, gdy w obliczu tylu dziw- nych wydarzeń trwoga padała na ich dom powoli i nicpo wstrzyma- nie, niczym śnieg w środku zimy. Starszą odda w nagrodę lojalnym członkom sekty, młodszą przekaże jakiejś powracającej duszy. Bo- ży Brat umiał wszystko dobrze spożytkować. Zapominając na chwilę o troskach, Quinn wszedł do dużego holu, gdzie jego oczy uradował widok królewskiego przepychu. Tej nocy będzie pławił się w bogactwie, dostarczy rozrywek swej wę- żowej bestii. Nie licowało to wprawdzie z jego powołaniem, któż (by jednak pogardził odrobiną luksusu? Ludzie dobrze znali swoje obowiązki, nadzór byłby zbyteczny. Wypłoszą z kryjówek służbę dworu i przygotują ciała na opętanie. W ciągu minionego tygodnia wielokrotnie powtarzali tę czynność. On sam do pracy przystąpi później: wybierze tych, którzy zasługują na dobrodziejstwo kolejnego życia i wejdą z nim w objęcia Nocy. — Co to za...? — wyrwała się Genevieve, kiedy ostatni z za- gadkowych gości zniknął we wnętrzu domostwa. Louise położyła jej dłoń na usta. — Chodźmy! — Pociągnęła dziewczynkę za ramię tak mocno, że ta o mało się nie przewróciła. Genevieve, chcąc nie chcąc, ruszyła za Louise. — Słyszałaś, co mama powiedziała. Musimy zająć się końmi. — Tak, ale... — O nic mnie nie pytaj, dobrze? Mama wszystkim się zajmie. — To jej wcale nie pocieszało. Czemu tato tak się zachowywał? W Bostonie musiały dziać się straszne rzeczy, skoro tak się zmienił. Louise odpięła kapelusik jeździecki i wsunęła go pod pachę. Niespodziewanie wokół domu zaległa cisza. Jakby zamykające się drzwi frontowe dały ptactwu sygnał do zaprzestania śpiewów. Na- wet konie stały osowiałe. Tę grobową martwotę przerwał dopiero Merlin, kiedy wbiegł na żwirową dróżkę. Przypadł do nóg Louise, zaszczekał żałosnym to- nem, wywiesił język i zaczął głośno węszyć. Louise ujęła lejce wierzchowców, po czym ruszyła do stajni. Gencvieve pociągnęła za sobą Merlina, trzymając go za obrożę. Obok budynku stajni, na tyłach zachodniego skrzydła domu, nie zastały żywego ducha — nawet dwóch młodych parobków, których zostawił tam pan Butterworth. Na bruku dziedzińca kopyta końskie robiły piekielny hałas, aż od ścian odbijało się głośne echo. — Louise, to mi się wcale nie podoba — odezwała się smętnie Genevieve. — Ci koledzy tatusia są jacyś nienormalni. — Poczekajmy, co powie mama. — Weszła razem z nimi. — Wiem. — Louise uświadomiła sobie, jak bardzo zależało matce, aby jej córki trzymały się z daleka od gości. Omiatając wzro- kiem plac, zastanawiała się, co robić. Czy matka kogoś po nie przy- śle, czy też same powinny wrócić do domu? Tato pewnie chciałby z nimi porozmawiać. Tamten tato, poprawiła się ze smutkiem. Postanowiła zaprowadzić konie do boksu. W stajni zawsze było wiele do zrobienia: należało zdjąć siodła, wyszczotkować sierść zwierząt, dać im wody. Siostry zdjęły kurtki i zabrały się do pracy. Pierwszy wrzask usłyszały dwadzieścia minut później, gdy od- nosiły uprzęże. Przerażał tym bardziej, że wydarł się z piersi męż- czyzny. Ochrypły okrzyk bólu przeszedł w jękliwe rzężenie. Genevieve bez słowa przytuliła się do starszej siostry. Louise, czując jej drżenie, pogłaskała ją czule po głowie. — To chyba nic strasznego — szepnęła. Podkradły się do okna i wyjrzały na zewnątrz. Na dziedzińcu nic się nie poruszało. Szyby rezydencji były czarne i puste, pochłaniały całe światło Diuka. — Pójdę sprawdzić, co się dzieje — oświadczyła Louise. — Nie! — Genevieve przywarła całym ciałem do siostry. — Tylko nie odchodź, Louise! Proszę! — Łzy cisnęły się jej do oczu. Louise objęła ją odruchowo ramieniem. — W porządku, Gen, nie zostawię cię tutaj. — Obiecujesz? Szczerze? — Obiecuję! — Sama bała się nie mniej niż Genevieve. — Ale musimy się dowiedzieć, czego chce od nas mama. Genevieve z wahaniem pokiwała głową. — Skoro tak mówisz. Louise przyjrzała się strzelistej, kamiennej ścianie zachodniego skrzydła. Jak by się zachował Joshua w podobnej sytuacji? Wy- obraziła sobie rozkład pomieszczeń budynku: apartamenty domow- ników, przejścia dla służby. Tych pokoi i korytarzy tak dobrze, jak ona, nie znał nikt z wyjątkiem kamerdynera, no i może tatusia. Ujęła dłoń Genevieve. — Chodź! Spróbujemy dostać się do buduaru mamy, ale tak, żeby nikt nas nie zobaczył. Przecież kiedyś tam przyjdzie. Wyszły chyłkiem na dziedziniec i skulone pod ścianą dobiegły do małych zielonych drzwi, którymi wchodziło się do spiżarni na tyłach kuchni. Louise spodziewała się, że lada chwila ktoś za nimi krzyknie. Zdyszana, nacisnęła wielką żelazną klamkę i wśliznęła się do środka. W spiżarni królowały worki z mąką i drewniane skrzynie, wy- pełnione po brzegi warzywami. Z wysoka, przez wąskie szczeliny oblepionych pajęczynami okien, wpadało mizerne szare światło. Gdy Genevieve weszła do środka, Louise zamknęła drzwi na ry- giel. Dwie zwyczajne, kuliste lampy pod sufitem zamrugały i zgasły. — A to pech! — Louise chwyciła siostrę za rękę i razem, z naj- wyższą ostrożnością zaczęły kluczyć między workami i skrzynkami. W korytarzyku dla służby były biało otynkowane ściany i po- sadzka wyłożona kremowymi płytkami. Rozwieszone co dwadzie- ścia stóp lampy zapalały się i gasły w przypadkowej kolejności, przez co Louise kręciło się lekko w głowie, jakby kołysała się pod nią podłoga. — Czemu tak się dzieje? — szepnęła trwożnie Genevieve. — Nie mam pojęcia — odpowiedziała Louise ponuro. Zawład- nęło nią znienacka dojmujące uczucie osamotnienia. I pewność, że Cricklade już do nich nie należy. Odstraszający korytarz doprowadził je do pomieszczenia, gdzie ponad sufit spiralnie wiły się żeliwne schodki. Louise przez chwilę nasłuchiwała, czy ktoś nie schodzi na dół. Gdy zdobyła pewność, że są same, ruszyła pierwsza na górę. W rezydencji główne korytarze różniły się zasadniczo od pro- stych przejść dla służby. Na lśniących deskach z żółtego drewna biegły pasy zielono-złotych dywanowych chodników, a na ścianach, w ostentacyjnie złoconych ramach, pyszniły się przykłady tradycyj- nego malarstwa olejnego. W regularnych odstępach rozstawiono an- tyczne kufry — ozdobione delikatnymi przedmiotami rzemiosła arty- stycznego lub flakonami z ciętego kryształu, w których stały pach- nące, ziemskie i ksenobiotyczne, kwiaty z tutejszej oranżerii. Drugą stronę drzwi na szczycie schodków maskował panel ścien- ny. Louise otworzyła je ukradkiem i zajrzała do środka. Na końcu korytarza przez wielkie okno z witrażem wlewały się szerokie smu- gi kolorowego światła, ubarwiając ściany i sufit kraciastym dese- niem. Grawerowane lampy roztaczały wątły bursztynowy blask. Ze wszystkich wydobywały się osobliwe buczące dźwięki. — W pobliżu nikogo nie ma — powiedziała Louise. Wyskoczyły z ukrycia i zatrzasnęły za sobą panel. Zaczęły skra- dać się w stronę buduaru matki. Gdzieś w oddali rozbrzmiały krzyki. Louise nie wiedziała na- wet, w której części domu. Z pewnością jednak nigdzie blisko. Dzięki Bogu. — Lepiej wracajmy, Louise — poprosiła Genevieve. — Mama wie, że poszłyśmy do stajni. Będzie nas szukać. — Dobrze, ale najpierw sprawdźmy, czy jej tutaj nie ma. Jeśli nie, to od razu wracamy. Znów usłyszały okrzyki cierpienia, lecz tym razem cichsze. Zostało im sześć kroków do drzwi buduaru. Louise zwalczyła strach i postąpiła krok do przodu. — O Boże, nie! Nie, nie, nie! Grant, przestań! Dobry Boże, ra- tunku! Louise struchlała ze zgrozy. Z pokoju dochodził głos matki. Krzyczała. Genevieve przylgnęła przerażona do siostry. Otworzyła usta i pojękiwała płaczliwie. Lampy przed buduarem raptownie roz- błysły. Po kilku sekundach paliły się jaśniej niż Diuk w południe. Niebawem obie rozprysły się z brzękiem na drobne kawałeczki; mleczne szkło posypało się na dywan i podłogę. Ponownie dał się słyszeć wrzask Marjorie Kavanagh. — Mamo! — załkała Genevieve. Krzyki się urwały. Zza drzwi doleciało głuche, nieokreślone stuknięcie, a potem słowa: — Uciekaj, kochanie, uciekaj! Nie patrz na nic, tylko uciekaj! Louise cofała się już z powrotem do ukrytych drzwi, ciągnąc za sobą wystraszoną, pochlipującą Genevieve. Wtem drzwi do budu- aru rozwarły się, uderzone z taką siłą, że drewno popękało. Na ko- rytarz wpadł zwarty snop upiornie zielonego światła. W obrębie blasku poruszały się patykowate cienie, szybko nabierające wyraź- niejszych kształtów. Ukazały się dwie postaci. Louise aż się zakrztusiła. Poznała Rachel Handley, jedną z po- kojówek. Wyglądała całkiem normalnie —jedynie kosmyki jej wło- sów, teraz ceglastoczerwonych, wiły się i skręcały powolnym, płyn- nym ruchem. Obok przysadzistej dziewczyny stanął tato w mundurze mili- cjanta. Jego twarz jaśniała obcym, szyderczym uśmiechem. — Chodź do mnie, córeczko! — wychrypiał wesołym tonem i zbliżył się do Louise. Dziewczyna była w stanie tylko kiwać bez- radnie głową. Genevieve, wstrząsana dreszczami, osunęła się ze szlochem na kolana. — No chodź, maleńka. — Jego głos przybrał miłą, aksamitną barwę. Louise nie mogła stłumić łkania, które wkrótce mogło przero- dzić się w jedno niekończące się wycie. Ojciec zaśmiał się zjadliwie. Z tyłu, w nieziemskim zielonym świetle, przesunął się jeszcze jeden cień. Louise stała w odrętwieniu; brakowało jej energii, by się choćby zdziwić. Dostrzegła panią Charlsworth. Jej niania bywała na prze- mian tyranem i zastępczą matką, powierniczką i zdraj czynią. Kor- pulentna osóbka w średnim wieku z przedwcześnie siwiejącymi włosami budziłaby lęk swym kamiennym obliczem, gdyby nie setki delikatnych zmarszczek, nadających rysom miękkość. Dźgnęła Granta Kavanagha igłą do szydełkowania, mierząc w lewe oko. — Odczep się od dziewczynek, czarcie z piekła rodem! — za- wołała wyzywająco. Louise nie pamiętała za dobrze, co potem nastąpiło. Krew i wstążki miniaturowych błyskawic. Rachel Handley wrzasnęła wniebogłosy. Kiedy błyskały szalone białe ognie, w całym koryta- rzu z ram obrazów olejnych sypało się potrzaskane szkło. Louise zakryła uszy rękami, bojąc się, że hałas rozsadzi jej głowę. Światło przyciemniało. Gdy podniosła wzrok, na miejscu ojca zoba- czyła przy Rachel niezgrabną człekopodobną postać w dziwacznej zbroi: czarne metalowe płytki były ozdobione czerwonymi znaka- mi runicznymi i związane mosiężnymi drucikami. — Ty diablico! — Zaatakował z impetem przerażoną panią Charlsworth. Z wizjera jego hełmu buchnął pomarańczowy dym. Ręce Rachel Handley zaczęły się żarzyć. Odsłaniając zęby z wy- siłku, zacisnęła rozcapierzone palce na policzkach pani Charlsworth. Skóra pod nimi zwęglała się i skwierczała. Pani Charlsworth cier- piała katusze. W końcu pokojówka jąpuściła. Kobieta zatoczyła się wstecz, lecz zdążyła przekrzywić głowę i odszukać wzrokiem Lou- ise. Uśmiechnęła się, choć łzy ciekły jej ciurkiem po zmaltretowa- nej twarzy. — Uciekaj... — stęknęła. Owo dramatyczne napomnienie zadziałało piorunująco na sys- tem nerwowy Louise. Przysunęła się plecami do ściany i dźwignęła na równe nogi. Pani Charlsworth zmusiła usta do uśmiechu, kiedy pokojówka i rosły wojownik runęli na nią, aby zwieńczyć dzieło zemsty. Raz jeszcze uniosła niepozorną igłę. Rachel wyszczerzyła zęby do swej ofiary; po jej rękach sunęły nici białego ognia. Małe kropelki oderwały się od czubków pal- ców i pobiegły prosto ku obezwładnionej kobiecie, aby wgryźć się w wyblakły szary uniform. Z wnętrza brzęczącej zbroi dobył się gromki śmiech, gdy pani Charlsworth charczała z bólu. Louise chwyciła siostrę pod pachę i podniosła ją z ziemi. Kory- tarz wypełniły rozbłyski światła i jęki torturowanej kobiety. Tylko się teraz nie odwracać! Tylko się nie odwracać. Przekręciła po omacku rygiel sekretnych drzwi. Otworzyły się bezszelestnie. Nie zastanawiając się nawet, czy kogoś nie ma na schodach, bez ceregieli pchnęła siostrę w panujący za nimi mrok. Drzwi się zatrzasnęły. — Gen! Gen! — Louise potrząsnęła zdrętwiałą dziewczyn- ką. — Gen, musimy się stąd wydostać. — Nie doczekała się odpo- wiedzi. — Boże, ratuj! — Czuła nieodpartą chęć zwinięcia się w kłębek i wypłakania wszystkich swoich smutków. Jeśli to zrobię, będzie po mnie. A ze mną umrze dziecko. Ścisnęła mocniej dłoń Genevieve i pośpieszyła w dół po spiral- nych schodach. Dziewczynka przynajmniej mogła się jeszcze ru- szać. Pytanie tylko, co się stanie, jeśli ponownie napotkają jedno z tych... ni to zwierząt, ni ludzi. Zeszły akurat do pomieszczenia u podnóża schodów, kiedy po- wyżej rozległ się głośny stukot. Louise puściła się biegiem do spi- żarni. Genevieve próbowała dotrzymać jej kroku, pojękując żałośnie. Stukot ustał, lecz chwilę po nim nastąpił donośny odgłos wybu- chu. Po schodkach pomknęły wąsy niebieskich wyładowań elek- trycznych, uziemione na czerwonych płytkach, z których kilka za- rysowało się i popękało. Przygaszone lampy znów rozgorzały peł- nym światłem. — Prędzej, Gen! — krzyknęła Louise. Wpadły do spiżarni i przez zielone drzwi wybiegły na dziedzi- niec. Merlin bez przerwy ujadał w otwartej furcie, prowadzącej na plac stajenny. Louise z miejsca ruszyła w jego stronę. Wszystkie nadzieje wiązała ze zdobyciem wierzchowca: w majątku nie miała sobie równych w sztuce jazdy konnej. Pięć kroków przed wejściem do stajni spostrzegła, że ze spiżarni wyskakują dwie osoby: Rachel i jej ojciec. „Tyle, że to nie on" — pomyślała z rozpaczą. — Wracaj, Louise! — zawołał ciemny rycerz. — Do mnie, ko- chanie! Tatuś chce cię przytulić! Louise i Genevieve schroniły się w stajni. Merlin krótką chwilę rozglądał się po placu, po czym odwrócił się i prędko podążył za siostrami. W drzwi uderzyły kule białego ognia; zamieniły się w świetlistą pajęczynę i rozbiegły po belkach z natarczywością palców drapież- nego gula. Czarna, błyszcząca farba pokrywała się pęcherzami i pa- rowała, płomień pożerał deski. — Odmykaj drzwi boksów! — krzyknęła Louise ponad rykiem żarłocznego ognia i kwikiem wystraszonych zwierząt. Musiała po- wtórzyć, zanim Genevieve odsunęła pierwszy rygiel. Koń wybiegł z przegrody na korytarz, który ciągnął się przez całą długość stajni. Louise pośpieszyła na drugi koniec pomieszczenia. Merlin szcze- kał histerycznie. Ogień rozprzestrzeniał się od drzwi i zajął wnet słomę powiązaną luźno w żłobie. Pomarańczowe iskry sypały się jak deszcz w porywach huraganu. Pod sufitem pełzły ukradkiem ra- miona gęstego dymu. Z zewnątrz znowu dobiegały głosy, a w nich po połowie rozka- zy i obietnice. Nie należało im ufać, gdyż kryły w sobie najczar- niejszą zdradę. Wśród zgiełku rozlegały się teraz na dziedzińcu przeraźliwe krzyki. Najwidoczniej kamraci Quinna rozpanoszyli się już po całym dworze; ostatni wolni ludzie ze służby byli jawnie wyłapywani i opętywani. Louise dotarła do boksu, gdzie mieszkał należący do taty wspa- niały czarny ogier. Tę rasę genetyczne modyfikacje doprowadziły do doskonałości, o jakiej mogły tylko marzyć sportowe czempiony z dziewiętnastego wieku. Rygiel gładko się odsunął. Złapała za uzdę, aby zwierzę nie wyrwało się samowolnie z przegrody. Koń parskał gniewnie, lecz dał się udobruchać. Żeby go dosiąść, Louise musiała wspiąć się na belę siana. Pożar szerzył się w zastraszającym tempie. Paliło się kilka bok- sów; ze starych twardych belek wystrzeliwały dzikie płomienne od- rosty. Merlin ujadał i cofał się przed nimi bojaźliwie. Przeszło pół tuzina koni z żałosnym rżeniem dreptało w przejściu. Płomienie od- cięły zwierzętom drogę ucieczki, huczące piekło odsuwało je coraz dalej od jedynego wyjścia ze stajni. Louise nie widziała siostry. — Gdzie jesteś? — zawołała. — Hej, Gen! — Tu jestem! Tutaj! — Głos dochodził z pustego boksu. Louise kierowała ogiera do wyjścia, wrzeszcząc opętańczo na za- gradzające jej drogę przerażone konie. Dwa stanęły dęba na widok nowego, niespodziewanego zagrożenia. Zwierzęta zaczęły przesu- wać się gromadą w stronę płomieni. — Prędzej! — wrzasnęła Louise. Gdy pojawiła się szansa, Genevieve wyskoczyła z boksu. Louise pochyliła się i złapała siostrę. Z początku wydawało się, że źle oce- niła ciężar dziewczynki: sama zaczęła zsuwać się z siodła. Ge- nevieve uczepiła się jednak grzywy ogiera, który głośno zarżał. Louise bała się, że kręgosłup jej pęknie albo wyrżnie głową o ka- mienne płyty. Na szczęście Genevieve podciągnęła się i usiadła okrakiem na karku zwierzęcia. Dziwny ogień strawił niemal doszczętnie drzwi stajni. Resztki desek wyginały się na rozżarzonych zawiasach, aż i one z trzaskiem runęły na ziemię. A skoro rozszalałe płomienie chwilowo uspokoiły się, konie po- stanowiły skorzystać z okazji i wyrwać się z matni. Louise spięła pię- tami ogiera, zmuszając go do pośpiechu. Wierzchowiec wspaniale przyspieszył. Krzyknęła, gdy żółte języki ognia musnęły jej lewą rękę i nogę. Przed nią Genevieve piszczała, zaciekle gasząc ogień na bluzce. Dał się wyczuć swąd spalonych włosów. W przejściu wisiały zwiewne smugi dymu, które oplatały twarz i kłuły w oczy. Ostatecznie siostry wydostały się na wolność, minąwszy otwór drzwiowy, okolony wieńcem płomyków wgryzających się w nad- żartą konstrukcję. Z przodu inne konie wyskoczyły na świeże po- wietrze, w blask wiszącego nisko słońca. W niewielkim oddaleniu czekał zwalisty rycerz w ciemnej mozaikowej zbroi. Ze szczelin jego hełmu nadal ulatywały kosmyki pomarańczowego dymu. Iskry białego ognia tańczyły po uniesionych pancernych rękawicach. Na wymierzonym w dziewczyny palcu wzbierał ogień. Nie sposób było jednak zawrócić stada spłoszonych koni. Pierw- szy przebiegł dosłownie o cale od rycerza. Zdając sobie sprawę z grożącego mu niebezpieczeństwa, mimo swej energistycznej mo- cy, wolał uskoczyć w bok. Popełnił błąd. Gdyby stał niewzrusze- nie, drugi koń może by go ominął, a tak zderzył się z nim czoło- wo. Zwierzę, kwicząc, runęło na ziemię. Przednie nogi pękły mu z ohydnym trzaskiem, gdy impet pchał je naprzód. Rycerz pole- ciał na bok, kręcąc się w powietrzu. Wylądował ciężko, odbił się dobrą stopę od brukowanej nawierzchni i dopiero wtedy spoczął nieruchomo. Zbroja natychmiast znikła, ukazując ciało Granta Ka- vanagha, ciągle odziane w mundur milicyjny. Materiał był wszakże dziurawy i poplamiony krwią tryskającą z otwartych ran. Na ten straszny widok Louise szarpnęła instynktownie za lejce, aby się zatrzymać. Tatusiowi stała się krzywda! Wypływ krwi został jednak prędko zatamowany. Poszarpane rany zaczęły się zabliźniać. Porwany mundur sam się zszywał. Za- kurzone, porysowane buty ze skóry zabłysły metalicznie. Kavanagh potrząsnął głową i chrząknął, zły i trochę jeszcze oszołomiony. Louise przypatrywała się chwilę zdumiona, jak ranny wspiera się na łokciach i podnosi. Spięła konia, aby jak najszybciej stąd uciec. — Tato! — krzyknęła Genevieve głosem pełnym boleści. — To nie on! — wycedziła Louise przez zaciśnięte zęby. — Teraz to ktoś zupełnie inny. Potwór zaprzedany diabłu. Na skraju dziedzińca stała Rachel Handley. Jej wężowe włosy wyginały się energicznie w powietrzu. — Prawie wam się udało! — Śmiała się drwiąco z rękami na biodrach. Jedną dłoń uniosła i skierowała na siostry. Wokół nadgarst- ka zapalił się groźny biały ogień, wysuwający się z palców jak szpo- ny. Basowy rechot dziewczyny odcinał się wyraźnie od żałosnego ujadania Merlina, gdy przyglądała się przerażonej minie Louise. Pocisk z białego ognia, który trafił Rachel Handley cal nad le- wym okiem, został wystrzelony gdzieś zza pleców Louise. Przeszy- wając na wylot głowę pokojówki, rozerwał mózg na strzępy. Tył głowy rozprysł się wśród potoków poczerniałej krwi i szybko gas- nących fioletowych płomieni. Chwilę jeszcze stała prosto, potem mięśnie zaczęły drgać, aż na koniec zwiotczały. Pochyliła się. Jasna krew buchnęła z resztek zmasakrowanej, dymiącej czaszki. Louise odwróciła wzrok. Nie licząc zamroczonej postaci ojca, usiłującego nieporadnie podnieść się na nogi, dziedziniec sprawiał wrażenie wyludnionego. Z góry spoglądała na nią setka pustych okien. Nad dachami niosły się słabnące echa ludzkich wrzasków. Z głębi budynku stajni wylewało się z hukiem morze płomieni. Ciałem Genevieve znów targały konwulsje; zanosiła się niepo- wstrzymanym szlochem. Troska o los siostry pozwoliła Louise błys- kawicznie uporządkować myśli. Raz jeszcze ścisnęła stopami boki ogiera, ominęła łukiem odrażającego trupa i opuściła dziedziniec. W pokoju gościnnym na drugim piętrze Quinn Dexter obserwo- wał przez okno dziewczynę, która na wspaniałym czarnym ruma- ku na łeb na szyję przemierzała łąki w stronę pobliskich pagór- ków. Chociaż dysponował nieprzeciętnymi zdolnościami energi- stycznymi, z tej odległości nie mógł już zaszkodzić uciekającym siostrom. Wykrzywił usta z niesmakiem. Ktoś im pomógł. Tylko dlacze- go? Zdrajca przecież wiedział, że nie ujdą bezkarnie. Boży Brat miał na wszystko oko. I tak w końcu każda dusza stanie przed jego obliczem. — Pojadą do Colsterworth, bo gdzieżby indziej? — powiedział. — O kilka godzin odwleką to, co i tak nieuniknione. Większość tej lichej mieściny jest już w naszych rękach. — Też tak myślę — odparł stojący przy nim chłopiec. — Wkrótce zdobędziemy cały świat — mruknął Quinn. Tylko co później? Odwrócił się z wyniosłym uśmiechem. — Cieszę się, że znowu jesteś przy mnie. Zadziwiające. Pewnie to rodzaj nagrody... — Kocham cię, Quinn — powiedział bez ogródek Lawrence Dillon. Ciało chłopca stajennego, którego niedawno opętał, było na- gie. Po ranach otrzymanych podczas opętania, na smagłej skórze pozostały już tylko blade, różowe blizny. — Nie miałem innego wyjścia na Lalonde. Sam dobrze wiesz, że nie mogliśmy cię zabrać. — Wiem, Quinn — odparł Lawrence z uwielbieniem. — Tylko bym zawadzał. Byłem słaby. — Uklęknął u stóp Quinna i rozpalo- nym wzrokiem spojrzał na twarde rysy odzianej w czerń postaci. — Ale teraz jestem silniejszy. Teraz mogę ci pomóc. Będę taki jak kie- dyś, tylko lepszy. Cały wszechświat ukorzy się przed tobą, Quinn. — Pewnie... — Quinn Dexter napawał się tą myślą. — Zmuszę do tego tę hołotę. Datawizyjny alarm wyrwał Ralpha Hiltcha z niespokojnego snu. Był kierownikiem placówki ESA, przydzielono mu więc tymcza- sową kwaterę w mesie oficerskiej Królewskich Sił Powietrznych. Chłodne, mało przytulne otoczenie tudzież nerwy rozdygotane po dostarczeniu na Guyanę Geralda Skibbowa sprawiły, że leżał na pryczy z mętlikiem w głowie, wspominając wczorajszą trzygodzin- ną sesję dochodzeniową. Aby odprężyć ciało, musiał uruchomić łagodny program uspokajający. Przynajmniej nie dręczyły go koszmary... aczkolwiek raz po raz nawiedzała go w myślach Jenny. Ostatnia utrwalona w pamięci scena z misji: Jenny przywalona ciężarem małpoludów wysyła kod samo- zniszczenia do przypiętej u pasa wysoko wydajnej baterii. Takich scen nie trzeba przechowywać w nanosystemowej komórce pamię- ciowej, aby zachowały swą ostrość. Jenny uznała, że to najlepsze wy- jście. Ale czy miała rację? W czasie podróży na Ombey niejedno- krotnie zadawał sobie to pytanie. Zwiesił nogi z pryczy i przeczesał palcami dawno nie myte włosy. Procesor sieciowy informował, że na Guyanie zaczął obo- wiązywać alarm stopnia trzeciego. — Co znowu, do cholery? — Jakby się nie domyślał. Neuronowy nanosystem zawiadomił go o sygnale z biura ESA na Ombey. Sam dyrektor Roche Skark prosił o rozmowę. Pełen najgorszych przeczuć Ralph otworzył szyfrowany kanał łączności z procesorem sieciowym. Nie musiał mieć zdolności parapsychicz- nych, by wiedzieć, że usłyszy niepomyślne wieści. — Ledwie tu przyleciałeś, a już czeka cię praca — przekazał datawizyjnie Roche Skark. — Wybacz, ale mamy sytuację awa- ryjną. Potrzebujemy kogoś z twoim doświadczeniem. — Słucham, sir. — Wszystko wskazuje na to, że wirus zasekwestrował trzech pracowników ambasady, których przywiózł „Ekwan". Polecieli już na planetę. — Co?! — Ralpha przejął dreszcz grozy. Tego jeszcze brako- wało, żeby to diabelstwo rozlazło się w Królestwie. Uchowaj Boże! — Czy to sprawdzona wiadomość? — Tak. Przed chwilą uczestniczyłem w posiedzeniu komisji bezpieczeństwa Tajnej Rady. Przewodniczyła księżna i to ona oso- biście wprowadziła alarm trzeciego stopnia. Ralph przygarbił się, załamany. — Boże, to ja ich tu zabrałem. — Nie mogłeś wiedziałeś, jak to się potoczy. — Przecież od tego jestem, żeby wiedzieć. Do licha, na Lalon- de człowiek staje się ospały. — Na twoim miejscu każdy z nas postąpiłby tak samo. — Tak, sir. — Żałował, że nie może przesłać datawizyjnie iro- nicznego parsknięcia. — Na szczęście depczemy im po piętach. Admirał Farąuar i Jannike Dermot, moja droga koleżanka z ISA, radzą sobie znako- micie przy wprowadzaniu procedur bezpieczeństwa. Przypuszczal- nie tych troje z ambasady wyprzedza cię tylko o siedem godzin. Ralph zatopił twarz w dłoniach, wyobrażając sobie szkody, jakie w ciągu siedmiu godzin mógł wyrządzić każdy z tych od- mieńców. — Mają dość czasu, żeby zainfekować mieszkańców planety. — Do jego przytępionej strachem świadomości zaczęły docierać wnioski. — Zarażonych będzie przybywać lawinowo. — Całkiem możliwe — przyznał dyrektor. — Jeśli nie uda się w porę powstrzymać zarazy, porzucimy cały kontynent. Służby kwarantannowe są w pełnej gotowości, a policja otrzymuje wska- zówki, jak radzić sobie z zaistniałą sytuacją. Chcę, żebyś był na miejscu, pogonił opieszałych, nastraszył wątpiących. — Tak, sir. Czy w ramach obowiązków mam osobiście ścigać zbiegów? — Owszem. Lecisz na kontynent Ksyngu jako doradca tamtej- szych władz cywilnych, ale ja pozwalam ci przeprowadzać dowolne akcje w terenie. Pamiętaj tylko, żeby nie narażać się na infekcję. — Dziękuję, sir. — Nie muszę ci chyba mówić, Ralph, że włosy mi się jeżą ze strachu, gdy pomyślę o tym wirusie energetycznym. On musi coś poprzedzać, jest pierwszym etapem inwazji, o której nic nie wiemy. Moim obowiązkiem jest chronić Królestwo przed tego typu za- grożeniami. I twoim — dobrze o tym wiesz. Dlatego musisz ich po- wstrzymać, Ralph. Strzelaj bez pytania, w razie potrzeby oczyszczę cię z zarzutów. — Załatwione, sir. — Doskonale. Admirał wyznaczył aeroplan, którym zabierzesz się na kosmodrom w Pasto. Odlot za dwanaście minut. Zaraz skom- pletuję dla ciebie pełen zestaw informacji na temat bieżącej sytua- cji. Otrzymasz go w drodze. Dasz mi znać, jeśli będziesz czegoś po- trzebował. — Chciałbym zabrać Willa Danzę i Deana Folana. Niech do- staną pozwolenie na użycie broni. Wiedzą, jak walczyć z ludźmi, którzy zostali zasekwestrowani. Wezmę też Cathala Fitzgeralda. Widział na własne oczy, do czego jest zdolny ten wirus. — Dostaną pozwolenie, zanim wylądują. Duchessa wstawała już nad widnokręgiem, kiedy pokazały się pierwsze zabudowania Colsterworth. Czerwony karzeł znajdował się dokładnie naprzeciwko Diuka; oba słońca starały się okryć zie- mię własną niepowtarzalną barwą. W tym pojedynku wygrywała Duchessa: wznosiła się na niebo, podczas gdy Diuk chował się za linią horyzontu. Wschodnie zbocza pagórków, wcześniej soczyście zielone, teraz zaczynały uzyskiwać purpurowe zabarwienie. Miejscowe, podobne do świerków drzewa, które rosły przy żywopłotach z modyfikowanych głogów, wyglądały jak szaroniebieskie słupy. Ściemniała nawet hebanowa sierść ogiera. Złocista poświata Diuka cofała się przed naporem czerwonego blasku. Zachód głównej gwiazdy układu po raz pierwszy w życiu nie podobał się Louise. Noc Duchessy była zazwyczaj porą magiczną, kiedy swojski świat przeobrażał się w krainę tajemniczych cieni i orzeźwiającego powietrza. Tym razem jednak ów czerwony wy- strój wytwarzał ciężką, złowrogą atmosferę. — Myślisz, że ciocia Darnią będzie w domu? — zapytała Ge- nevieve chyba już po raz piąty. — Na pewno będzie — odpowiedziała Louise. Musiało upłynąć pół godziny, zanim dziewczynka przestała pła- kać po ucieczce z Cncklade. Louise przez całą drogę wymyślała słowa pociechy, dzięki czemu prawie zapomniała o własnym strachu. W sumie dość łatwo oderwała myśli siostry od niedawnych wydarzeń. Nie wiedziała tylko, co powiedzieć ciotce Dafnii. Jeżeli wyzna praw- dę, wezmą ją za obłąkaną, lecz w tym przypadku popłacała szczerość. Wysłane do Cricklade siły porządkowe musiały być dobrze uzbrojo- ne i świadome niebezpieczeństwa. Należało przekonać burmistrza i komisarza okręgowego, że mają do czynienia ze śmiertelnym wro- giem, a nie bzdurnymi wymysłami rozhisteryzowanej nastolatki. Na szczęście nosiła nazwisko Kavanaghów. Ludzie musieli jej słuchać. I oby, dobry Boże, we wszystko uwierzyli. — To pożar? — spytała Genevieve. Louise podniosła wzrok. Miasto targowe położone było w płyt- kiej dolinie i miało długość kilku mil - rozrosło się w miejscu, gdzie linia kolejowa przecinała rzekę. Życie biegło sennie wśród szeregów ładnych domków i małych, zadbanych podwórek. Rezy- dencje zamożnych rodzin okupowały wschodnie stoki, skąd rozta- czał się najlepszy widok na okolicę. Przy nabrzeżu, w dzielnicy przemysłowej powstał zlepek magazynów i niewielkich fabryczek. W centrum miasta unosiły się trzy wysokie słupy brudnego dy- mu. U podstawy jednego z nich błyskały płomienie. Niezwyczajnie jasne płomienie. Cokolwiek to był za budynek, jarzył się jak rozto- pione żelazo. — O, nie... — westchnęła Louise. — Tylko nie tutaj. — Pa- trzyła, jak obok najbliższego magazynu przepływa jedna z długich barek rzecznych. Pokład był oświetlony, pokrytą brezentem ładow- nię przykrywała chmura brązowego dymu. Wydawało się, że wybu- chają beczki. Ludzie skakali za burtę i docierali wpław do brzegu. — I co teraz? — zapytała Genevieve płaczliwym głosem. — Zastanowimy się. — Louise nie brała dotychczas pod uwa- gę, że w innych miejscach poza Cricklade również mogą się dziać straszne rzeczy. Ale przecież tato i ten budzący niepokój młody ksiądz musieli zatrzymać się w Colsterworth. A przedtem... Myśl, że wszystko zaczęło się w Bostonie, zmroziła krew w jej żyłach. Przecież wielokrotnie mówiono, że sympatycy Partii Pracy nie byli- by w stanie przeprowadzić sami zbrojnego spisku. Może cała wyspa miała paść łupem demonów w ludzkiej skórze? A jeśli tak, to gdzie szukać schronienia? — Patrz! — Genevieve wyciągnęła palec. Jedną z dróg wyloto- wych pośpiesznie wytaczał się z miasta wóz cygański. Powożąca na stojąco kobieta okładała batem zad ciężkiego konia pociągowe- go. Wiatr zaciekle tarmosił jej białą sukienkę. — Ona ucieka! — krzyknęła Genevieve. — Jeszcze jej nie złapali! Louise mogła zdać się teraz na opiekę osoby dorosłej, co ją cu- downie podnosiło na duchu. „Nawet jeśli to tylko prosta Cyganka" — pomyślała trochę wyniośle. Ale czyż Cyganie nie znali się na czarach? Służący we dworze powiadali, że praktykują zakazane obrzędy. Może wiedzieli też, jak się bronić przed demonami? Objęła spojrzeniem całą drogę przed rozpędzonym wozem, aby określić mniej więcej, gdzie nastąpi spotkanie. W bezpośredniej bli- skości wozu trakt był pusty, lecz trzy czwarte mili od miasta znaj- dowało się duże gospodarstwo. Przez otwartą bramę wybiegły spłoszone zwierzęta: świnie, ja- łówki, trzy konie z rasy szajrów, a nawet labrador. W oknach domo- stwa raz za razem rozbłyskiwało biało-niebieskie światło, którego snopy wydostawały się na zewnątrz — osobliwie jaskrawe pod szkarłatnym nieboskłonem. — Wjedzie prosto na nich! —jęknęła Louise. Kiedy ponownie spojrzała na wóz, minął właśnie pędem ostatnie zabudowania mia- sta. Cyganka nie mogła widzieć gospodarstwa, przeszkadzały jej w tym liczne zakręty i przydrożne drzewa. Louise oceniła odległość dzielącą ją od gościńca i szarpnęła za uzdę. — Trzymaj się! — ostrzegła siostrę. Ogier zerwał się do biegu, czerwonoszara trawa uciekała spod kopyt. Napotkane ogrodzenie przeskoczył jakby od niechcenia. Sio- stry zatrzęsły się na grzbiecie zwierzęcia, młodsza krzyknęła z bólu. A tymczasem na drodze, za wozem, pokazała się roześmiana gro- mada ludzi; dreptali między dwiema kępami zmodyfikowanych ge- netycznie białych brzóz, które wyznaczały oficjalną granicę miasta. Wyglądało na to, że nie chcą albo nie mogą wyjść na otwarte pole. Za uciekającym wozem, niczym połyskliwe gwiazdy, pomknęły bia- łe ogniste błyskawice, które wypaliły się po kilkuset jardach. Oczy Louise wezbrały łzami, gdy patrzyła bezradnie, jak lu- dzie wychodzą z gospodarstwa i kierują się w stronę Colsterworth. Cyganka nadal nie zdawała sobie sprawy z grożącego jej niebezpie- czeństwa. — Krzyczmy! Musi się zatrzymać! — zwróciła się do siostry. Ostatnie trzysta jardów przebyły z donośnym wrzaskiem. Na próżno. Dopiero kiedy były na tyle blisko wozu, że widziały pianę na pysku srokatego konia, wpadły w oko Cygance. Ta jednak, chociaż ściągnęła nieco wodze, jeszcze teraz nie chciała się zatrzy- mać. Potężne zwierzę zwolniło, przechodząc z szalonego galopu do rozsądniej szego kłusa. Ogier płynnym susem przesadził żywopłot wraz z przyległym rowem. Louise okręciła konia, aby zrównać się z wozem. Ze środka drewnianej, jaskrawo pomalowanej konstrukcji dobiegał okropny brzęk i stukot, jakby złośliwi klauni żonglowali tam całym kuchen- nym zestawem garnków i patelni. Cyganka miała długie kruczoczarne włosy, rozwiane teraz na plecach, oraz ogorzałą twarz z okrągłymi policzkami. Jej biała, płócienna sukienka nosiła ślady potu. Zmierzyła siostry hardym spojrzeniem dzikich oczu i wykonała jakiś znak w powietrzu. Czyżby rzuciła urok? — zastanawiała się Louise. — Stój! — zawołała błagalnie. — Proszę, zatrzymaj się! Oni są już przed tobą! Tylko popatrz! Cyganka wyprostowała się i — przenosząc wzrok nad podska- kującą głową konia — przyjrzała się okolicy. Do gospodarstwa zo- stało ćwierć mili, lecz tamtejsi ludzie nagle gdzieś znikli. — Skąd wiesz? — odkrzyknęła. — Po prostu się zatrzymaj! — pisnęła Genevieve z zaciśnięty- mi kurczowo piąstkami. Carmitha obrzuciła dziewczynkę badawczym wzrokiem, co widać pomogło jej powziąć decyzję. Kiwnęła głową i szarpnęła cuglami. Wtedy to z przeraźliwym chrupotem pękła przednia oś wozu. Carmitha zdążyła uchwycić się drewnianej poręczy, zanim po- chylił się przód pojazdu. Cały świat się przekręcił, gdy z dołu buchnął snop iskier. Rozległ się ostatni trzask i oto wóz zatrzymał się ze zgrzytem. Obok konia zaprzęgowego — 01iviera — poto- czyło się przednie koło, by sturlać się do wyschniętego rowu. — Cholera! — Wbiła spojrzenie w dziewczyny na rosłym czar- nym koniu, oglądając brudne od sadzy bluzki i posępne, umorusane twarze. Tak, to musiały być one. Sądziła, że powinny być nieskazi- telnie czyste, ale przecież mogła się mylić. Wolała nie ryzykować. Niespójne historie babki o świecie duchów były niczym więcej jak ogniskowymi opowieściami, które miały bawić i straszyć małe dzie- ci. Niektóre słowa staruszki przetrwały jednak w pamięci Cyganki; toteż uniosła ramiona i przygotowała się do wygłoszenia zaklęcia. — Co pani wyprawia?! — wrzasnęła na nią starsza dziewczy- na. — Musimy stąd uciekać, i to zaraz! Carmitha, zmieszana, zmarszczyła czoło. Dziewczęta wyglądały na przestraszone — i nie dziwota, jeśli widziały bodaj dziesiątą część tego, co ona. Może nie zatraciły jeszcze człowieczeństwa? Ale jeśli to nie one uszkodziły wóz... Odwróciła się gwałtownie, słysząc chichot. Mężczyzna wyszedł z drzewa, które rosło po drugiej stronie drogi. Dosłownie. Deseń kory rozmył się na jego ciele, a zamiast niego pojawił się przedziw- ny zielony ubiór: rękawy ze szmaragdowego jedwabiu, kubraczek z zielonkawożółtej wełny zapinany na duże mosiężne guziki, śmiesz- ny spiczasty kapelusz filcowy z dwoma białymi piórami. — Gdzież to się wybieracie, piękne damy? — Pokłonił się ni- sko i machnął kapeluszem. Carmitha zmrużyła oczy. Jego ubranie faktycznie było zielone. A nie powinno być w tym świetle. — Uciekajcie! — krzyknęła na dziewczyny. — Och, nie! — odezwał się nieznajomy urażonym tonem, ni- czym gospodarz, któremu wymawia się brak gościnności. — Zo- stańcie, proszę! Z drzewa z gniewnym ćwierkaniem sfrunął ptaszek. Złożył przy ciele skórzaste skrzydła i zanurkował w stronę ogiera. Z ogona prys- kały z sykiem niebieskie i fioletowe iskry, pozostawiając po sobie cienkie zielonkawe smużki dymu. Organiczny pocisk o włos minął koński łeb i z cichym plaśnięciem wrył się w ziemię. Louise i Genevieve pogłaskały odruchowo ogiera, aby uspokoić strwożone zwierzę. Na gałęzi świerka siedziało w rzędzie kolejnych pięć ptaków, które nagle zaprzestały śpiewów. — Co więcej: nalegam, żebyście zostały. — Ubrany na zielono człowiek uśmiechnął się czarująco. — Pozwól odejść dziewczętom — zwróciła się do niego spo- kojnie Carmitha. — To jeszcze dzieci. Zatrzymał wzrok na Louise. — Ale jak pięknie dojrzewają. Nie mam racji? Louise struchlała. Carmitha zamierzała dyskutować, może nawet błagać. Gdy jed- nak zobaczyła czterech ludzi nadchodzących drogą od strony far- my, wszelki opór wydał jej się daremny. Również ucieczka nie wchodziła w rachubę. Widziała, co kule białego ognia mogą zrobić z ludzkim ciałem. Po co dodatkowo cierpieć? — Przykro mi, dziewczęta — powiedziała z rezygnacją. Louise uśmiechnęła się do niej blado, po czym spojrzała na nie- znajomego. — Tylko mnie tknij, chamie, a mój narzeczony każe ci żreć własne jaja. Genevieve odwróciła się, by zmierzyć siostrę zdumionym spój- rżeniem. Po chwili pojaśniało jej oblicze. Louise puściła do niej oko. Nawet puste pogróżki dodawały otuchy. Człowiek w zieleni wesoło zachichotał. — A niech to, miałem cię za przykładną, młodą damę. — Pozory mylą — odparła chłodno. — Z chęcią nauczę cię moresu. Osobiście dopilnuję, żeby twoje opętanie trwało kilka ładnych dni. Louise zerknęła na czterech ludzi z farmy, którzy stali przy uspokojonym koniu zaprzęgowym. — Widzę, że gromadzisz przy sobie znaczne siły. Aż taki strach w tobie wzbudzam? Człowiek w kapeluszu nagle spoważniał, sztuczny uśmiech znikł z jego twarzy. — Mam pomysł, suko! Zerżnę twoją siostrzyczkę, a tobie każę patrzeć. Louise wzdrygnęła się i pobladła. — No, dość tego dobrego! — odezwał się jeden z mężczyzn przybyłych z farmy, podchodząc do odzianego w zieleń człowieka. Miał pałąkowate nogi, a kiedy stawiał kroki, ramiona lekko wę- drowały mu to w jedną, to w drugą stronę. Louise od razu zauwa- żyła, jaki jest przystojny — ze swą ciemną karnacją i czarnymi krę- conymi włosami, zawiązanymi w mały kucyk. Muskularne ciało nadawało mu wygląd siłacza. Musiał mieć co najwyżej dwadzie- ścia, może dwadzieścia jeden lat, a więc był rówieśnikiem Joshui. Jego przeraźliwie staroświecki, granatowy surdut miał z tyłu spi- czaste poły wydłużone do kolan. Surdut leżał na żółtej kamizelce i białej, jedwabnej koszuli z maleńkim, wywijanym do środka koł- nierzykiem. Całość wieńczył czarny, marszczony krawacik. Strój, mimo swej cudaczności, wyglądał elegancko. — Coś cię gryzie, chłopaczku? — zapytał ze wzgardą człowiek w kapeluszu. — To chyba widać, proszę pana. Nie mieści mi się w głowie, żeby dżentelmen, choćby i pańskiego pokroju, rzucał groźby pod adresem trzech zastraszonych dam. Ubrany na zielono mężczyzna wyszczerzył zęby. — Co ty powiesz. — Strzelił z palców białym ogniem. Świetliste włócznie rozeszły się po granatowym surducie no- wo przybyłego jak szerokie, agresywne macki. On jednak stał niezachwianie, a oplatające go wieńce białego żaru nie wyrządzały mu krzywdy. Zdawało się, że ma na sobie niewidoczny szklany pancerz. Niezrażony niepowodzeniem napastnik zamierzył się do ciosu pięścią. Nie dosięgnął wszakże swego adwersarza, który wykonał błyskawiczny unik, a następnie rąbnął go w pierś. Potężne uderze- nie złamało mu trzy żebra. Musiał posłużyć się energistycznąmocą, aby uśmierzyć ból i zagoić rany. — Niech to diabli! — Splunął, niepomiernie zdumiony tą nie- wytłumaczalną zajadłością ze strony kogoś, kto zaliczał się przecież do grona jego kamratów. — Zwariowałeś, czy co? — Bynajmniej, proszę pana — odrzekł zwycięzca, zasłaniając się bokserską gardą. — Bronię honoru dam. — Nie, ja chyba śnię! Ale dobrze, opętamy je i zapomnimy o sprawie. Zgoda? Wybacz, że się uniosłem, lecz ta dziewucha ma niewyparzoną gębę. — Nie, proszę pana. Nie zapomnę tych gróźb, co tu przed chwi- lą padły. Nasz Pan wprawdzie uznał, że nie jestem godzien żyć w niebie, ale przecież nie uważam się za bydlaka, który dopuściłby się gwałtu na tym delikatnym kwiatuszku. — Delikatnym?... Chybaś zmysły postradał, do cholery! — Pan się myli. Mężczyzna wyrzucił ręce w powietrze i zwrócił się do pozo- stałej trójki, która czekała nieopodal. — Ruszcie się! Przypalmy mu ten tępy móżdżek i niech wraca w zaświaty! A może macie w nosie prośby tych, którzy chcą wrócić na świat? — dodał znacząco. Wszyscy trzej popatrzyli na siebie z konsternacją. — To prawda, możecie mnie pokonać — rzekł mężczyzna w granatowym surducie. — Ale jeśli będę musiał wrócić do prze- klętej pustki, zabiorę z sobą przynajmniej jednego z was. A zatem proszę, kto na ochotnika? — Mnie to nie bawi — bąknął jeden z trójki, po czym spokoj- nym krokiem udał się w stronę miasta. Rosły mężczyzna utkwił w pozostałych pytające spojrzenie. Obaj potrząsnęli ramionami i ruszyli swoją drogą. — Co się z wami dzieje?! — ryknął za nimi mężczyzna w kape- luszu. — To już chyba tylko pytanie retoryczne. — Kimże ty jesteś, do diabła? Na chwilę cień wątpliwości przysłonił ujmujące oblicze mło- dzieńca. Oczy patrzyły z boleścią. — Kiedyś wołano na mnie: Titreano — odparł szeptem. — W porządku, Titreano. Tym razem twoje na wierzchu. Ale jeszcze cienko zaśpiewasz, gnoju, kiedy Quinn Dexter weźmie cię w obroty! Obrócił się na pięcie i odszedł. Carmitha odzyskała mowę. — Mój Boże! — Kolana się pod nią ugięły i usiadła twardo na koźle. — Spojrzałam już śmierci w oczy. Titreano uśmiechnął się uroczo. — Kto tu mówi o śmierci? Oni zgotowaliby wam los o wiele gorszy. — Tak? Jaki? — Mogliby was opętać. Obrzuciła go długim, nieufnym spojrzeniem. — Jesteś jednym z nich. — Wstyd mi z tego powodu, proszę pani. Carmitha miała kompletny mętlik w głowie. — Proszę pana... — odezwała się Genevieve. — Co mamy te- raz robić? Dokąd uciekać? Louise pogłaskała ją ostrzegawczo po ręce. Titreano był jednym z demonów, nawet jeśli podawał się za przyjaciela. — Nie orientuję się w okolicy, ale nie radziłbym jechać do tam- tego miasta. — To akurat wiemy — powiedziała z ożywieniem Genevieve. Titreano uśmiechnął się do niej. — Nie wątpię. Jakże się zowiesz, maleńka? — Genevieve. A to moja siostra Louise. Wie pan, należymy do rodziny Kavanaghów. Carmitha westchnęła głośno i wywróciła oczy. — Chryste, tylko tego jeszcze brakowało — mruknęła. Louise, zdziwiona, zmarszczyła brwi. — Przykro mi, ale nie słyszałem nic o waszej rodzinie. — W głosie Titreana pobrzmiewała nuta szczerego żalu. — Z pewno- ścią jest zamożna, sądząc po waszym dumnym zachowaniu. — Posiadamy większość ziem na Kesteven — powiedziała Ge- nevieve. Trochę już polubiła tego człowieka. Radził sobie z potwor- nymi rzeczami i był przy tym całkiem miły. Rzadko dorośli okazy- wali jej grzeczność, zawsze brakowało im czasu na rozmowę. No i ładnie się wyrażał. — Kesteven? Spotkałem się z tą nazwą. Pomylę się, jeśli po- wiem, że to pewna część hrabstwa Lincolnshire? — Owszem, ale na Ziemi — odparła Louise. — Na Ziemi? — powtórzył Titreano z niedowierzaniem. Spoj- rzał na Diuka, a potem przesunął wzrok na Duchessę. — To na ja- kim świecie my jesteśmy? — Na Norfolku. To rdzennie angielska planeta. — Mniej więcej — wtrąciła Carmitha. Louise znów się skrzywiła. Co też napadło tę Cygankę? Titreano zamknął oczy, jakby rozpamiętywał jakąś dawną ranę. — Żeglując po oceanach, byłem przekonany, że nie ma więk- szego wyzwania — rzekł cicho. — Aż raptem ludzie przemierza- ją przestrzeń między gwiazdami. Eh, dobrzeje pamiętam... kon- stelacje płonące na nocnym niebie. Do czego to doszło? Wielki jest wszechświat stworzony przez Boga, ludzie są tylko drobnym pyłkiem. — Był pan marynarzem? — zapytała niepewnie Louise. — Tak, młoda damo. Miałem zaszczyt pływać pod królewską banderą. — Królewską? Nie ma już rodziny królewskiej w Angielskim Stanie na Ziemi. Titreano wolno otworzył oczy, z których wyzierał dojmujący smutek. — Nie ma króla? — Nie ma, ale nasz ród wywodzi się z królewskiej linii Mount- battenów. Książę stoi na straży konstytucji. — A więc mrok nie pochłonął jeszcze szlachty? Powinienem się z tego cieszyć. — To dziwne, że nic pan nie wie o dawnej Anglii — indago- wała Genevieve. — Oprócz tego, że jej częścią był Kesteven. — A jaki rok teraz mamy, maleńka? Genevieve miała już poprosić, żeby tak jej nie nazywał, lecz on nie miał chyba nic złego na myśli. — 102 rok od początku osadnictwa. Ale to są norfolskie lata, cztery razy dłuższe od ziemskich. Na Ziemi jest rok 2611. — Rok 2611 od Narodzenia Pańskiego — zdumiał się Titreano. — Słodki Jezu, aż tyle czasu minęło? Co prawda, zdawało mi się, że mija wieczność, gdym cierpiał męki w zaświatach. — Jakie męki? — zapytała Genevieve z dziecięcą ciekawością. — Męki, które po śmierci przechodzą potępione dusze, maleńka. Genevieve rozdziawiła szeroko usta. — To pan umarł? — Louise nie wierzyła w żadne jego słowo. — Tak, proszę pani. Przeszło osiemset lat temu. — Dlatego wspominał pan o opętaniu? — włączyła się Carmitha. — Tak, proszę pani — odrzekł z powagą. Carmitha pokręciła czubkiem nosa i nachmurzyła czoło. — To jak się panu udało stamtąd wrócić? — Dokładnie to sam nie wiem. Otworzyła się droga do serca w tym ciele. — To nie jest pańskie ciało? — Nie. Macie przed sobą śmiertelnika o nazwisku Eamon Good- win, choć nałożyłem na niego swoją postać. Słyszę jego lamenty. — Wwiercił twarde spojrzenie w Carmithę. — Dlatego właśnie je- steście ścigane. Miliony dusz przeżywają męczarnie w zaświatach. Wszystkie pożądają żywych ciał, żeby znowu zaczerpnąć oddechu. — Nas? — pisnęła Genevieve. — Tak, maleńka. Mówię to z przykrością. — W porządku, wszystko to bardzo ciekawe — powiedziała Carmitha. — Wyssane z palca, lecz ciekawe. A tymczasem, czego pan może jeszcze nie pojmuje, znaleźliśmy się w niemałych tarapa- tach. Nie wiem, coście za jedni, dziwolągi: banda opętanych umar- laków czy tylko zwyczajnych przyjemniaczków, jak na przykład ksenobionty o parapsychicznych zdolnościach. Wiem jednak, że gdy ten zielony posraniec dotrze do Colsterworth, skrzyknie do sie- bie całą zgraję kompanów. Zanim wrócą, muszę wyprząc konia i ulotnić się stąd razem z nimi. — Wskazała na siostry. — Dobrze mówię, panno Kavanagh? Louise kiwnęła głową potakująco. Titreano popatrzył na ospałego konia Cyganki i karego wierz- chowca. — Jeśli rzeczywiście chcecie ocalić skórę, musicie podróżować wozem. Nie macie siodła, a to mocarne zwierzę ma mięśnie Herku- lesa. Idę o zakład, że przez wiele godzin nie zwolni kroku. — Doskonale — prychnęła Carmitha. Zeskoczyła na ubitą dro- gę i pacnęła bok połamanego wozu. — Może sobie poczekamy na kołodzieja, co? Titreano skwitował uśmiechem tę wypowiedź i podszedł do rowu. Kolejna cięta uwaga zamarła na ustach Carmithy, kiedy pod- niósł koło i wypchnął je — jedną ręką! — na drogę, jakby miał do czynienia z obręczą do dziecięcych zabaw. A przecież miało pięć stóp średnicy i było zrobione z przyzwoitego tytoniowego drewna. Trzech ludzi biedziłoby się, aby je unieść. — Mój Boże... — Nie wiedziała, czy powinna czuć wdzięcz- ność, czy też trwogę na widok takiego dokonania. Jeśli wszyscy byli tacy jak on, to Norfolk nie mógł już liczyć na ratunek. Titreano zbliżył się do wozu i pochylił. — Chyba pan nie zamierza... Złapał za róg wehikułu i uniósł go trzy stopy nad ziemię. Carmi- tha patrzyła na zepsutą oś, która wolno się prostowała. Dwa złama- ne końce zetknęły się ze sobą, rozmyły i przez moment jakby obie- wał je jakiś płyn. Powierzchnia się utwardziła. Oś znowu nadawała się do użytku. Titreano nasadził koło na łożyska. — Kim pan jest? — wyszeptała słabowicie Carmitha. — Już to wyjaśniałem, chociaż wiem, że żadnym sposobem nie zdołam pani przekonać. Ale jeśli Bóg da, kiedyś mi uwierzycie. Zbliżył się do ogiera i uniósł ramiona. — Chodź, maleńka, pomogę ci zejść. Genevieve zawahała się. — No, idź — ośmieliła ją Louise. Gdyby Titreano chciał je skrzywdzić, zrobiłby to już dawno. Im dłużej patrzyła na poczyna- nia tych dziwnych ludzi, tym bardziej upadała na duchu. Jak można z nimi walczyć? Genevieve uśmiechnęła się łobuzersko, przerzuciła nogę przez siodło i zsunęła się prosto w objęcia Titreana. — Dziękuję — powiedziała, kiedy postawił ją na ziemi. — I dziękuję, że nam pan pomaga. — To mój obowiązek. Może i jestem potępiony, ale nie pozba- wiony honoru. Louise dopiero przed samym zeskokiem na ziemię przyjęła jego pomocną dłoń. Złożyła usta do ledwo dostrzegalnego uśmiechu. — Wszystko mnie boli — poskarżyła się Genevieve, rozcie- rając pośladki. — Dokąd teraz? — zwróciła się Louise do Carmithy. — Właśnie się zastanawiam — odparła Cyganka. — Moi ziom- kowie mieszkają w jaskiniach nad Holbeach. Kiedy coś złego dzieje się na świecie, zawsze tam się zbieramy. W grotach można się długo bronić: są położone w wysokich urwiskach, gdzie ciężko się dostać. — Obawiam się, że tym razem oblężenie potrwa krótko — stwierdził Titreano. — Ma pan lepszy pomysł? — odcięła się. — Nie możecie zostać na wyspie, jeśli chcecie uniknąć opęta- nia. Używacie statków na tym świecie? — Trochę ich mamy — odparła Louise. — W takim razie spróbujcie się zaokrętować. — Tylko dokąd mamy płynąć? — zapytała Carmitha. — Skoro twoi przyjaciele naprawdę szukają ciał, to gdzie znajdziemy bez- pieczne schronienie? — Wszystko zależy od tego, jak szybko wasi przywódcy zmo- bilizują się do działania. Będzie wojna, wiele koszmarnych bitew. Trudno oczekiwać czegoś innego. Obie strony walczą o przetrwanie. — Zatem musimy udać się do Norwich, do stolicy — zadecy- dowała Louise. — Trzeba ostrzec rząd. — Norwich jest pięć tysięcy mil stąd — zauważyła Carmitha. — Podróż statkiem potrwa całe tygodnie. — Przecież nie możemy się chować, gdy trzeba działać. — Nie będę nadstawiać karku w nieprzemyślanych eskapadach, dziewczyno. Jest coś na Norfolku, czym moglibyśmy powalczyć z tymi typami? — Wskazała ręką Titreana. — Dywizjon Sił Powietrznych Konfederacji jeszcze nie odle- ciał — powiedziała Louise podniesionym głosem. — Jest doskona- le uzbrojony. — W broń masowej zagłady. Jak czymś takim pomagać opęta- nym ludziom? Trzeba leczyć opętanych, zamiast ich masakrować. Obie mierzyły się nieprzyjaznym spojrzeniem. — W Bytham jest ambulans lotniczy — odezwała się żywo Ge- nevieve. — Takim można w pięć godzin dolecieć do Norwich. Louise i Carmitha popatrzyły na nią z zaskoczeniem. Po chwili Louise uśmiechnęła się szeroko i pocałowała siostrę. — Widzisz, jaka jesteś mądra? Genevieve promieniała zadowoleniem. Zachichotała na widok rozbawionego spojrzenia Titreana. Carmitha przyjrzała się drodze. — Powinniśmy być w Bytham za siedem godzin. Przy założe- niu, że nie wplączemy się w nowe kłopoty. — Nic nas nie zatrzyma, dopóki pan będzie z nami — stwier- dziła Genevieve, ujmując rękę Titreana. Uśmiechnął się z niezdecydowaniem. — Ale ja... 1Q — Chyba nie chce nas pan opuścić? — zapytała Genevieve z przestrachem. — Bądź spokojna, maleńka. — A więc ustalone. Carmitha potrząsnęła głową. — Pewnie zwariowałam, skoro godzę się na takie pomysły. Louise, przywiąż ogiera do wozu! Louise postąpiła zgodnie z zaleceniem. Carmitha wspięła się na siedzisko, podejrzliwie stawiając kroki. — To, co pan naprawił, zostanie już tak na stałe? — Tego nie wiem — odrzekł Titreano z przepraszającą miną. Pomógł Genevieve usiąść przy Cygance, po czym sam zajął miejsce na wozie. Kiedy Louise do nich dołączyła, z trudem pomieścili się na dość wąskim koźle. Siedziała przyciśnięta do Titreana, nie bardzo wie- dząc, jak ma reagować na jego bliską obecność. „Gdybyż to był Jo- shua" — pomyślała z tęsknotą. Carmitha potrząsnęła lejcami i OHvier ruszył spokojnym kłusem. Genevieve beztrosko skrzyżowała ręce na piersi i przekrzywiła głowę, aby popatrzeć na Titreana. — Czy to pan pomógł nam w Cricklade? — Co masz na myśli, maleńka? — Jedna z opętanych kobiet chciała nas zatrzymać, gdyśmy uciekały — wyjaśniła Louise. — Ktoś strzelił w nią białym ogniem. Inaczej by nas tu nie było. — Nie, panno Louise, to nie moja zasługa. Tak więc Louise, usadowiona na twardym siedzisku, mogła roz- myślać nad tą nierozwiązaną tajemnicą... będącą wszakże bła- hostką w porównaniu z innymi wydarzeniami, jakie przyniósł ten dzień. 01ivier pokonywał drogę miarowym truchtem, gdy Diuk krył się za wzgórzami. Z tyłu, w Colsterworth, zaczynały płonąć kolejne zabudowania. * Wojskowy kosmodrom na Guyanie o średnicy prawie dwóch ki- lometrów był zwyczajnym konglomeratem konstrukcji kratowych. Przypominał kulisty srebrzystobiały grzyb, wyrastający na niepro- porcjonalnie cienkiej nóżce na osi obrotu asteroidy; kiedy kolosal- na skała gnała po swej orbitalnej drodze, potężne łożyska magne- tyczne ramienia połączeniowego chroniły go przed odchyleniami. Powierzchnię zajmowały okrągłe przedziały dokowe, połączone gma- twaniną prętów i tuneli przewozowych. W przestrzeni między prze- działami zbiorniki, generatory, pomieszczenia dla załóg, urządzenia systemów regulacji środowiskowej i podobne do rekinich płetw pa- nele termozrzutu rozmieszczone były pozornie bez żadnego logicz- nego uporządkowania. Wokół tego wszystkiego wiły się wąskie rzeki migotliwych gwiazdek, splecione w złożonych, przecinających się ósemkach. Każda z tych rzek miała swój stały nurt świetlistych punkcików, po- ruszających się w tym samym kierunku z identyczną prędkością; silniki sterujące holowników, jednostek przewozu pasażerów i po- jazdów serwisowych błyskały raz za razem, utrzymując statki na to- rach zgodnych z wektorami lotu, które przydzielało im centrum kontroli ruchu. Po raz drugi w ciągu dwudziestu czterech godzin zarządzony na Ombey alarm obronny trzeciego stopnia znacząco ożywił kosmodrom. Tym razem jednak nie przygotowywano się na przyjęcie statku: z kosmodromu startowały fregaty i krążowniki li- niowe. Co kilka minut któryś z wielkich kulistych okrętów Królew- skich Sił Powietrznych opuszczał przedział dokowy w towarzy- stwie mniejszych jednostek wspierających, rozświetlając przestrzeń białymi smugami z dysz pomocniczych napędów termonuklearnych. Zdążały na wyższe orbity, aby zająć pozycje przydzielone im przez Dowództwo Obrony Strategicznej. Miały ustawić się wokół planety z rozkazem przechwytywania nieprzyjacielskich okrętów w pro- mieniu miliona kilometrów od jej powierzchni. W patrolowanym obszarze każdy statek wychodzący z tunelu czasoprzestrzennego mógł zostać ostrzelany z maksymalnie piętnastosekundową zwłoką. Wśród startujących okrętów bojowych oderwał się z kosmodro- mu samotny aeroplan. Niebiesko-szary krzemolitowo-kompozyto- wy korpus o kształcie spłaszczonego jaja, długości pięćdziesięciu metrów i szerokości piętnastu. Spójne pole magnetyczne okryło go złocistym blaskiem wyławianych cząstek wiatru słonecznego. Jono- we silniki sterujące bluznęły ogniem, odsuwając pojazd od wielkich fregat. W części ogonowej włączył się po chwili napęd termonukle- arny, aby pchnąć maszynę ku odległej o siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów planecie. Gdy przyspieszenie 1 g wciskało Ralpha Hiltcha delikatnie w fo- tel, odniósł wrażenie, że podłoga za chwilę stanie przed nim piono- wo. Jego torba podróżna przetoczyła się do zagłębienia w materacu przeciwwstrząsowym sąsiedniego fotela. — Jeśli będziemy trzymać się wektora, na kosmodromie w Pa- sto wylądujemy za sześćdziesiąt trzy minuty — przesłał datawizyj- nie Cathal Fitzgerald, zajmujący fotel pilota. — Dzięki. — Ralph zwiększył przepustowość kanału, aby u- względnić dwóch żołnierzy z brygady G66. — Zapoznajcie się z ra- portem Skarka. Tego rodzaju informacje mogą okazać się nieoce- nione, jeśli nie chcemy zostać tam na zawsze. Słysząc to, Dean Folan z uśmiechem pomachał mu ręką. Na twarzy Willa Danzy'ego pojawił się nic nie znaczący grymas. Obaj siedzieli po drugiej stronie przejścia. Sześćdziesięcioosobowa kabi- na robiła wrażenie pustej, gdy korzystały z niej tylko cztery osoby. Nikt w jego małym oddziale nie skarżył się ani nie odmawiał udziału w misji. W prywatnej rozmowie dał im wyraźnie do zrozu- mienia, że jeśli się wycofają, do ich akt nie dostanie się żadna wzmianka o niesubordynacji. Wszyscy jednak wyrazili zgodę, choć z różnym entuzjazmem — nawet Dean, który miałby najlepsze wy- tłumaczenie. Tej nocy siedem godzin spędził na sali operacyjnej; w klinice wojskowej na asteroidzie lekarze musieli odbudować mu sześćdziesiąt procent ręki. Wzmacniane mięśnie, zniszczone w czasie przeprawy w dżungli na Lalonde, zastąpiono mu w całości sztuczną tkanką. To samo dotyczyło rozmaitych naczyń krwionośnych, skóry i nerwów. Zrekonstruowaną w rezultacie zabiegów medycznych rę- kę owijała zielona warstwa nanoopatrunku. Powiedział zadziornie, że z niecierpliwością czeka na wyrównanie rachunków. Ralph zamknął oczy. W jego umyśle odsłonił się raport; neuro- nowy nanosystem posegregował zawartość, wyświetlając przejrzy- stą siatkę symboli. Informacje o kontynencie Ksyngu: ląd na półkuli północnej, obszar o powierzchni czterech i pół miliona kilometrów kwadratowych, kształt zbliżony do rombu, długi pas górzystej ziemi odstający na południu aż za równik. Szerokie strefy tropikalne pla- nety pozwalały rolnictwu prężnie się rozwijać na całym kontynen- cie — z wyjątkiem rozciągającej się pośrodku półpustyni. Dotych- czas zasiedlono dwie piąte powierzchni Ksyngu, choć — dzięki sie- demdziesięciomilionowej populacji — kontynent plasował się na drugim miejscu pod względem zamożności, zaraz za Espartąze sto- licą w Atherstone. Trójka z ambasady: Jacob Tremarco, Savion Kerwin i Angeli- nę Gallagher wybrała sobie na cel właśnie Ksyngu. Ich dossier nie zawierało niczego szczególnego. Byli długoletnimi pracownikami Ministerstwa Spraw Zagranicznych Kulu, osobami lojalnymi, bez- barwnymi i przywykłymi do biurokracji. Ralph miał wszystko: wy- gląd, historię rodzin, diagnozy lekarskie, jednak tylko zdjęcia przed- stawiały jakąkolwiek wartość. Zapisał je w nanosystemowej komór- ce pamięciowej i połączył z programem rozpoznającym zbieżności wizualne. Dobrze pamiętał dziwne umiejętności zasekwestrowanych, jakie demonstrowali na Lalonde. W przypadku gdyby uciekinierzy próbowali się maskować, program porównawczy dawał pewną szan- sę, choć Ralph nie liczył na cuda. Jedyna optymistyczna część raportu zawierała opis działań ad- mirała Farąuara i Leonarda DeVille'a, ministra spraw wewnętrz- nych Ksyngu, jakie przedsięwzięli w celu odizolowania kontynen- tu i wytropienia zbiegów. Systematycznie ograniczano ruch pojaz- dów cywilnych. W bankach informacji uruchamiano programy poszukujące śladów niewyjaśnionych krótkotrwałych awarii proce- sorów i obwodów elektrycznych. Kamery systemów monitorowa- nia miejsc publicznych otrzymały wizualizacje trzech ściganych osób. Przekazywano odpowiednie instrukcje patrolom policyjnym. „Oby im się poszczęściło" — pomyślał Ralph. Lalonde było za- cofaną kolonią na kosmicznym zadupiu; nie miało nowoczesnej sie- ci telekomunikacyjnej ani rozwiniętych struktur władz cywilnych. Tymczasem księstwo Ombey należało do Królestwa, którego przy- sięgał bronić do ostatniego tchu. Już za czasów uniwersyteckich, kie- dy dyskretnie zaproponowano mu pracę w Agencji, czuł się dumny, że jest cząstką tego społeczeństwa. Najbogatszego w Konfederacji, jeśli nie liczyć edenistow. Silnego pod względem gospodarczym i militarnym, przodującego we wdrażaniu nowych technologii. Sys- tem sądowy dawał przeciętnemu obywatelowi poczucie bezpie- czeństwa na ulicy i był nawet dość sprawiedliwy w porównaniu z najnowszymi standardami. Służba medyczna nie przeszła w ręce prywatne. Większość ludzi miała zatrudnienie. Rządy Saldanów nie były oczywiście wzorem demokracji, ale z wyjątkiem konsensusu edenistow rzadko które społeczeństwo stworzyło sobie ustrój praw- dziwie demokratyczny. Co więcej, na wielu planetach egalitaryzm był czystą utopią. Dlatego Ralph odrzucił wszelkie radykalne zapa- trywania i zgodził się służyć królowi aż do śmierci. Zobaczył w życiu kawałek galaktyki, co tylko umocniło go w przekonaniu, że postąpił słusznie, decydując się złożyć przysięgę. Królestwo było jednym z najbardziej ucywilizowanych zakątków Konfederacji, obywatele mogli tu żyć bez obawy o przyszłość. I na- wet jeśli to oznaczało, że ESA musiała czasem ubrudzić sobie ręce, to trudno, Ralph nie miał obiekcji. Warto było wszelkimi sposoba- mi bronić społeczeństwa, do którego tak bardzo chciało się należeć. Niewątpliwie rozwinięte Ombey powinno lepiej sobie poradzić niż Lalonde, jakkolwiek udogodnienia, które dawały księstwu tę przewagę, stwarzały też nieprzyjacielowi dogodniejsze warunki do szerzenia zarazy. Na Lalonde nosiciele wirusa przemieszczali się dość wolno. Tutaj napotkają mniejsze ograniczenia. Dwieście kilometrów nad powierzchnią planety Cathal Fitzge- rald wyłączył napęd termonuklearny. Stąd już siła grawitacji ścią- gała skutecznie aeroplan. Pole magnetyczne maszyny wzrosło, wy- wierając delikatny nacisk na rozrzedzone gazy nacierające na ka- dłub. Płynący na lśniącej jonowej poduszce aeroplan przechylił się na prawą stronę i zaczął zgrabnie, spiralnym ruchem, zniżać się na kosmodrom. Na pułapie stu pięćdziesięciu kilometrów komputer pokładowy przesłał do nanosystemu Ralpha pilny szyfrowany przekaz od Ro- chem Skarka. — Prawdopodobnie sytuacja uległa pogorszeniu — oświad- czył dyrektor ESA. — Samolot rejsowy lecący z Pasto do Athersto- ne ma problem z systemami pokładowymi. Nie grozi mu katastrofa, lecz usterki nie dają się usunąć. Chciałbym, żebyś wziął udział w posiedzeniu Komitetu Bezpieczeństwa Tajnej Rady w charakte- rze doradcy. — Tak, sir. — Kanał datawizyjny powiększył się, umożliwiając Ralphowi uczestnictwo w wirtualnej konferencji o pierwszym stop- niu zabezpieczenia. Zobaczył siebie za owalnym stołem w białym, okrągłym pomieszczeniu ze ścianami w nieokreślonej odległości. Najważniejsze miejsce zajmował admirał Farąuar, przy nim zaś siedzieli Roche Skark i Jannike Dermot. Neuronowy nanosystem Ralpha zidentyfikował pozostałe trzy osoby. Obok dyrektorki ISA siedziała pani komandor Deborah Unwin, kierująca siecią strate- giczno-obronną Ombey, a dalej — Ryle Thorne, minister spraw we- wnętrznych księstwa. Ralph miał na lewo od siebie Roche'a Skar- ka, na prawo zaś Leonarda DeVille'a. — Samolot za siedem minut wyląduje w Atherstone — powie- działa Deborah Unwin. — Musimy podjąć decyzję. — Co się właściwie dzieje na pokładzie? — zapytał Ralph. — Kontrolerzy ruchu lotniczego, stosując się do obowiązują- cych od niedawna przepisów, polecili pilotowi zawrócić do Pasto. Ten przyznał, że ma kłopoty z maszyną. Boi się narazić pasażerów na śmierć w drodze powrotnej. Rozumiem jego obawy, jeśli to rze- czywiście poważna awaria. — Nie można strzelać z platformy strategiczno-obronnej do cy- wilnego samolotu tylko dlatego, że ma wadliwy procesor — rzekł Ryle Thorne. — Wprost przeciwnie — zaoponował Ralph. — W obecnej sy- tuacji należy kierować się zasadą domniemania winy, a nie niewin- ności. Teraz już w żadnym wypadku samolot nie może wylądować w stolicy. — A jak poleci z powrotem do Ksyngu i zginą wszyscy pasa- żerowie? — zaprotestował minister. — Ryzykujemy, że samolot wpadnie do oceanu. — W okolicach Atherstone znajduje się wiele baz wojskowych — powiedział admirał Farąuar. — W razie konieczności samolot wyląduje na płycie otoczonej żołnierzami piechoty i tam poczeka, aż opracujemy skuteczną metodę wykrycia obecności wirusa na pokładzie. — Czy pilot korzysta z neuronowego nanosystemu, gdy komu- nikuje się z centrum kontroli ruchu? — spytał Ralph. — Owszem — potwierdziła Deborah. — To w miarę przekonujący dowód, że nie został zasekwestro- wany. Pomysł wydaje się dobry, o ile jesteśmy w stanie zagwaran- tować, że lądowisko będzie odpowiednio zabezpieczone. Samolot musi zostać zamknięty, póki nie dowiemy się, dokąd uciekli pra- cownicy ambasady. — Brzmi nieźle — powiedział admirał Farąuar. — Ogłaszam więc alarm bojowy w bazie Sapcoat — oświad- czyła Deborah. — To ponad sto kilometrów od Atherstone. Samo- lot doleci tam bez problemu. — Sto kilometrów to bezpieczna odległość — stwierdził spo- kojnie Ryle Thorne. Ralph nie podzielał nastawienia ministra, który traktował całą sprawę jak klęskę żywiołową, zwykły huragan czy trzęsienie zie- mi. Z drugiej jednak strony minister musiał co pięć lat przekony- wać swoich wyborców, że działa w ich najlepiej pojętym interesie. Trudno tłumaczyć się z wydania rozkazu otworzenia ognia do lud- ności cywilnej i zarazem zachować korzystny wizerunek w oczach elektoratu. Z podobnych względów stojący u władzy Saldanowie zasłaniali się uchwałami parlamentu, które maskowały ich błędy. Tylko zwykłych polityków obarczano odpowiedzialnością, a w ra- zie potrzeby wymieniano. — Kiedy samolot wyląduje, proponowałbym użyć czujników satelitarnych do jego dokładnej obserwacji — rzekł Ralph. — Po prostu na wypadek, gdyby ktoś próbował wydostać się na zewnątrz. Dopiero w ostateczności wykorzystamy platformę strategiczno- -obronną, żeby oczyścić teren. — Nie przesadzamy z tą ostrożnością? — wyraził wątpliwość Ryle Thorne z udawaną grzecznością. — Obawiam się, że nie, sir. Na Lalonde nieprzyjaciel ujawnił dużą zdolność do zakłócania pracy przyrządów elektronicznych. Był w stanie zniekształcać obrazy satelity obserwacyjnego, wskutek czego uzyskiwano mocno rozmyte zdjęcia. Twierdzę, że moja pro- pozycja stanowi niezbędne minimum tego, co powinniśmy zrobić. — Wezwaliśmy Ralpha ze względu na jego doświadczenie w zwalczaniu wirusa. — Roche Skark uśmiechnął się do ministra. — Tylko dlatego uszedł z życiem z Lalonde, że stosował odpowied- nie środki zaradcze. Ryle Thorne kiwnął lekko głową. — Byłoby lepiej, gdyby uchronił nas jeszcze przed wirusem — mruknęła Jannike. Jeśli na wirtualnej konferencji ktoś wypowiadał się półgłosem, to zawsze rozmyślnie. Ralph spojrzał na nią uważnie, ale zbudowany przez komputer wizerunek nie zdradzał żadnych uczuć. Chapman Adkinson miał powyżej uszu przekazów datawizyj- nych, przychodzących nieprzerwanym ciągiem z centrum kontroli ruchu lotniczego. I bał się. Stracił połączenie z wieżą kontrolną w Atherstone, urwało się osiem minut temu. Teraz wprowadzano w życie procedury wojskowe; sztab operacyjny Królewskich Sił Powietrznych na Guyanie monitorował ruch pojazdów mechanicz- nych na planecie. I nikt nie okazywał współczucia pilotowi uszko- dzonego samolotu. Od pięciu minut lecieli nad stałym lądem. W dole przesuwał się krajobraz Esparty, rozległe parki narodowe otaczające stolicę. Pusz- czę kaleczyły tylko gdzieniegdzie proste, jakby wytyczone przez starożytnych Rzymian, autostrady tudzież rezydencje wypoczynko- we arystokracji. Neuronowy nanosystem pilota łączył się z zewnętrznymi czujni- kami, lecz obraz wizualny był analizowany jedynie w trybie pod- rzędności, zasadniczo w celu wsparcia układów inercyjnego systemu nawigacyjnego, któremu nie ufał w stu procentach. Uwagę skupiał na rysunkach pokazujących stan urządzeń na pokładzie maszyny: oto z niewiadomych przyczyn wysiadł co piąty procesor. Jedne z nich po kilku sekundach podejmowały pracę, inne wyłączały się na do- bre. Uruchomione programy diagnostyczne nie potrafiły sprecyzo- wać istoty problemu. Od kwadransa większe zaniepokojenie wzbu- dzały jednak gwałtowne wzrosty i spadki napięcia w obwodach za- silających. Dlatego właśnie spierał się z wojskowymi. Zaburzenia pracy procesorów nie stwarzały wielkiego niebezpieczeństwa, ponieważ konstrukcja obwodów elektronicznych samolotu zawierała tyle ukła- dów rezerwowych, że mogła uporać się nawet z awariami na skalę całych systemów. Strata mocy należała jednak do zupełnie innej ka- tegorii zagrożeń. Chapman Adkinson postanowił w duchu, że jeśli dostanie rozkaz powrotu za ocean, wyląduje natychmiast choćby w szczerym polu — i do diabła z karnymi wpisami w dokumentach licencyjnych! Zagrożenie biologiczne w Ksyngu nie jest chyba aż tak wielkie. — Panie Chapman, proszę czekać na uaktualnione współrzędne nowego miejsca lądowania — przekazał datawizyjnie pracownik centrum kontroli ruchu lotniczego na Guyanie. — Zaraz was tam skierujemy. — Dokąd mianowicie? — spytał sceptycznie Chapman. — Do bazy Sapcoat. Wojsko zabezpiecza już teren. Uprzedzam, że po wylądowaniu pasażerowie muszą jakiś czas zostać na po- kładzie. — Jeśli w ogóle wylądujemy. Nadeszły współrzędne, które Chapman załadował do komputera pokładowego. Za dwanaście minut powinien dotrzeć do Sapcoat. Nie najgorzej. Samolot przechylił się łagodnie na lewą stronę i za- czął oddalać się łukiem od miasta ukrytego za srebrzystoszarą linią rozgrzanego powietrza na horyzoncie. Jak na zawołanie, zwielokrotniły się awarie. Obwody padały w zastraszającym tempie. Na rysunku schematycznym co czwar- ty układ wypełnił się grobową czernią. Szare, widmowe kontury przedstawiały urządzenia jeszcze przed chwilą sprawne. Dwa tylne kompresory zostały odcięte od zasilania. Cichy jęk obracających się łopatek przybierał głębsze tony, gdy zwalniały. Komputer pokłado- wy przełączył w tryb nadrzędności programy kompensacyjne, co jednak nie dawało żadnej poprawy ze względu na szwankujące usterzenie. Pilot datawizyjnie nadał sygnał wzywania pomocy. Główny prze- kaźnik również nawalił. Włączyły się rezerwowe procesory. Ka- dłub zaczął drgać i wibrować, gdy samolot przebijał się przez strefę wzburzonego powietrza. — O co chodzi? — zapytano z centrum kontroli lotów. — Tracę moc i wysokość. Mam coraz mniej sprawnych syste- mów pokładowych. Cholera! Padła szyna danych steru pionowe- go! — Podał datawizyjnie kod awaryjny komputerowi pokładowe- mu. Z podkowiastej konsolety wysunął się srebrzysty drążek z ma- towoczerwonym uchwytem pistoletowym. Drążek przybliżył się do pilota i obrócił bezszelestnie o dziewięćdziesiąt stopni. Chapman ujął go w dłonie. Sterowanie ręczne. Chryste! Ostatni raz bawiłem się tym podczas symulacji, zalecanych przez władze lotnictwa cy- wilnego! Kanał datawizyjny, który łączył go z komputerem pokładowym, zaczął się szybko zawężać. Chapman zoptymalizował rysunek sche- matyczny do pokazywania jedynie tego, co najważniejsze. Równo- cześnie na konsolecie zapalały się holograficzne projekcje, przeka- zując te same informacje. — Znajdźcie mi tylko płaski skrawek ziemi, do cholery! — Wolał jednak nie myśleć, jak posadzi maszynę pionowego startu, która utraciła oba prawe kompresory. Może z braku pasa startowe- go wykorzysta zwyczajną autostradę? — Prośba odrzucona. — Co?! — Może pan lądować wyłącznie w miejscu o wyznaczonych współrzędnych. — Mam to w dupie! Zaraz się rozbijemy! — Przykro mi, ale wolno panu lądować jedynie w bazie Sapcoat. — W życiu tam nie dolecę! — Datawizyjny kanał łączności z komputerem pokładowym zaczął się zamykać. Kiwnął lekko dźwig- nią ręcznego sterowania, czując równoczesny przechył samolotu. Ostrożnie! — napomniał samego siebie. Uchwycił pewniej drą- żek sterowniczy i wkrótce dziób maszyny wyraźnie się uniósł. Po- łożenie holograficznej linii horyzontu świadczyło, że samolot wciąż opada. Jeszcze jedna korekta położenia drążka i szybkość spadania znacznie się zmniejszyła. Ktoś otworzył drzwi do kokpitu. Chapman Adkinson miał zbyt napięte nerwy, żeby się jeszcze i tym przejmować. Drzwi powinny być właściwie zabezpieczone kodem ryglującym, ale skoro wszyst- ko na pokładzie nawalało... — Skąd ta zmiana kursu? Chapman zerknął przez ramię. Facet miał na sobie tani garnitur, który wyszedł z mody przed pięciu laty. Nie dość powiedzieć, że był spokojny: okazywał zadziwiającą wręcz beztroskę. Czyżby nie czuł, jak rzuca samolotem? — Problemy techniczne. — Chapman zdobył się na westchnie- nie. — Wylądujemy awaryjnie na najbliższym lotnisku, które się do tego nadaje. — Uchwyt drążka sterowniczego opierał się jego ruchom. Nawet projekcje holograficzne zaczęły się rozmazywać. Zastanawiał się, czy można im jeszcze ufać. — Wracaj na miejsce, kolego. Nieznajomy stanął za fotelem i wysunął głowę nad ramieniem Chapmana, by wyjrzeć na zewnątrz przez wąski pas przedniej szyby. — Gdzie Atherstone? — Posłuchaj, przyjacielu... — Nagły ból targnął jego udem. Chapman aż jęknął. Mężczyzna palcem wskazującym lewej ręki dotknął jego nogi i zaraz w tym miejscu okrągły skrawek spodni zajął się ogniem. Chapman gwałtownie zdusił ręką niebieskie płomyki. Zamrugał, aby powstrzymać łzy. Mięsień uda piekł go niemiłosiernie. — Gdzie Atherstone? — powtórzył nieznajomy. — Muszę się tam dostać. — Jego niesamowity spokój przejmował większą grozą niż sama awaria samolotu. — Słuchaj, to wcale nie żarty, my naprawdę mamy problemy. Będziemy mogli uważać się za szczęściarzy, jeśli przelecimy nad tą parszywą dżunglą. Wybij sobie z głowy Atherstone. — Zrobię ci krzywdę, ale teraz bardziej zaboli. Będę cię mę- czył, póki nie zabierzesz mnie do Atherstone. Porywacze w samolocie! Myśl równie oszałamiająca co nie- prawdopodobna. Chapman popatrzył na mężczyznę z przestrachem. — To ma być jakiś kawał? — Mówię całkiem poważnie, kapitanie. Masz wylądować w stolicy, inaczej dopilnuję, żebyś nie wylądował nigdzie. — Boże mój... — Atherstone. Gdzie to jest, mów zaraz! — Jakoś na zachód stąd. Chryste, skąd mam wiedzieć? Wy- siadły systemy nawigacyjne. Na twarzy mężczyzny pokazał się zimny uśmiech. — Zatem skręcaj na zachód. To duże miasto. Jestem pewien, że zobaczymy je z tej wysokości. Chapman siedział w bezruchu. Wzdrygnął się jednak, gdy pory- wacz przeszedł obok niego i położył otwartą dłoń na szybie. Mo- mentalnie na boki rozeszły się przerażająco głębokie rysy. — Atherstone. — Zabrzmiało to jak rozkaz. — Dobra. Tylko zabierz stamtąd rękę, do cholery! — Na mi- łość boską, przednia szyba była wykonana ze sztucznego szafiru! Nie powinna pękać pod naciskiem dłoni. Neuronowy nanosystem sygnalizował, że przestała funkcjonować połowa wszczepionych zakończeń synaptycznych i praktycznie wszystkie komórki pamię- ciowe. Wciąż jednak był w stanie złożyć datawizyjną wiadomość. — Uwaga, stan zagrożenia! Kod F — przesłał do komputera po- kładowego z nadzieją, że urządzenie nie odmówiło jeszcze całkowi- cie posłuszeństwa. — Tu oficer dyżurny ISA — nadeszła odpowiedź. — Co się stało? Wykorzystując resztki możliwości neuronowego nanosyste- mu, Chapman nadzorował procesy fizjologiczne swego organizmu, aby pod przykrywką zastygłej twarzy przeprowadzić bezgłośną roz- mowę. — Próba porwania! Do tego samolot mi się zaraz rozleci! — Ilu jest porywaczy? — Chyba tylko jeden. Nie mam dostępu do kamer w kabinie pasażerskiej. — Czego żąda? — Każe mi lecieć do Atherstone. — Jaką ma broń? — Trudno powiedzieć. Nic nie zauważyłem. Pewnie jakieś implanty. Może generator pola termoindukcyjnego. Oparzył mnie w nogę i zniszczył przednią szybę. — Dziękuję. Proszę zaczekać. „Ciekawa wskazówka" — pomyślał kwaśno Chapman. Zerknął ukradkiem na nieznajomego, który nadal stał przy fotelu. Również na jego twarzy nie malowało się żadne uczucie. Samolotem zaczęło mocno trząść. Chapman spróbował wyrów- nać lot, kiwając drążkiem sterowniczym. Udałoby mu się to zapew- ne, gdyby maszyna dysponowała w pełni sprawnym usterzeniem, teraz jednak tylko zakręcił bezskutecznie ogonem. Dziób znowu obniżył się o kilka stopni. — Wolno zapytać, co jest takiego ważnego w Atherstone, że musiałeś wywinąć ten cholerny numer? — Ludzie — odpowiedział zimno porywacz. Spokój mężczyzny wprowadzał jakby ład w myśli Chapmana. Pociągnął lekko za drążek sterowniczy, unosząc dziób samolotu, póki nie przestali opadać. Nic złego się nie wydarzyło. Przynaj- mniej nie wysiadały już kolejne przyrządy; liczba awarii najwi- doczniej osiągnęła swój maksymalny pułap. Ale i tak piekielnie trudno będzie wylądować. — Panie Chapman — przesłał datawizyjnie oficer dyżurny ISA. — Niech pan spróbuje przekazać nam portret porywacza. To bardzo ważne. — Spadłem na wysokość dwóch kilometrów, siedemdziesiąt procent przyrządów diabli wzięli, a wy chcecie tylko wiedzieć, jak on wygląda? — To nam pomoże zorientować się w sytuacji. Chapman obrzucił porywacza ukośnym spojrzeniem, zapisując obraz w jednej z trzech funkcjonujących jeszcze komórek pamię- ciowych. Szybkość transmisji bitów tak zmalała, że wysłanie pliku zabrało całą sekundę. Ralph Hiltch patrzył, jak nad stołem okrągłego pomieszczenia piksele cementują się powoli w zrozumiały obraz. — Savion Kerwin — oznajmił, wcale tym nie zdziwiony. — Bez wątpienia — poparł go admirał Farąuar. — Samolot wystartował z Pasto dwadzieścia minut po wylądo- waniu kosmodromu — powiedziała Jannike Dermot. — Od razu widać, że zamierzają rozprzestrzenić wirusa na jak największym obszarze. — Dawno to już mówiłem — stwierdził Roche Skark. — Jak uważasz, Ralph, czy Kerwin zdążył już zarazić kogoś w samolocie? — Niewykluczone, sir. Komputer pokładowy i neuronowy na- nosystem pilota dostały się bezsprzecznie pod wpływ bardzo silne- go pola zakłóceń elektronicznych. Albo kilku połączyło siły, albo też bliskość Saviona Kerwina paraliżuje pracę przyrządów. Bądź co bądź, komputer pokładowy jest zamontowany pod podłogą kokpitu. Ale nie ma co ryzykować. — Zgadzam się — rzekł admirał Farąuar. Już piętnaście sekund upłynęło, odkąd Chapman Adkinson prze- słał datawizyjną wizualizację porywacza. Niedołężny komputer po- kładowy sygnalizował, że kanał łączności pozostaje otwarty. Nic się nie działo, oficer ISA milczał. Chapman sam był oficerem rezerwy Królewskich Sił Powietrz- nych, znał więc procedury postępowania obowiązujące w sprawach cywilnych. Reguła numer jeden: jeśli długo trwa podejmowanie de- cyzji, to sprawa przekazywana jest na coraz wyższe szczeble hierar- chii rządowej. Ta pewnie dotarła na sam szczyt. Do osób władnych rozstrzygać o życiu i śmierci ludzi. Jeśli nie jego wrodzona intuicja, to może miażdżące przeczucie nadciągającej zagłady sprawiło, że Chapman Adkinson wybuchnął histerycznym śmiechem. Porywacz odwrócił się i popatrzył na niego z zaskoczeniem. — O co chodzi? — Sam się dowiesz, kolego, i to już niebawem. Powiedz mi, czy to ty stanowisz biologiczne zagrożenie? — Czy co...? Samolot zbliżył się na odległość osiemdziesięciu kilometrów od Atherstone, gdy trafiła go wiązka promieniowania X. Rozmiesz- czone wokół Ombey niskoorbitalne platformy strategiczno-obronne potrafiły zestrzelić osę bojową z odległości dwóch i pół tysiąca ki- lometrów. Samolot przelatywał zaledwie trzysta kilometrów pod platformą, której Deborah Unwin wydała rozkaz otworzenia ognia. W dolnych warstwach atmosfery atomy tlenu i azotu rozpadły się na subatomowe elementy, kiedy promieniowanie X przecinało po- wietrze; powstała śmigła purpurowa strzała długości osiemdziesię- ciu kilometrów. Na jej końcu eksplodujący samolot wytworzył zjo- nizowaną chmurę, która rozdęła się niczym miniaturowy neonowy cyklon. Ścinki płomieni, wysoce radioaktywne szczątki maszyny, spadły jak deszcz na szeroką połać dziewiczej dżungli. 2 Naprawdę urodził się w Stanach Zjednoczonych Ameryki, choć wielu — wówczas i obecnie — pomijało akurat ten szczegół w jego życiorysie. Rodzice pochodzili z Neapolu, a na mieszkańców po- łudniowych Włoch wszędzie patrzono z góry; pogardzały nimi na- wet inne grupy biednych imigrantów — cóż dopiero mówić o pro- minentnych intelektualistach tamtej epoki, którzy publicznie dekla- rowali swoją wrogość wobec tak podłej kasty ludzi. W związku z tym tylko nieliczni historycy i biografowie odsłaniali tę prostą prawdę o człowieku, który był wszak nieodrodnym synem amery- kańskiego społeczeństwa. Przyszedł na świat w Brooklynie mroźnego zimowego dnia 17 stycznia 1899 roku jako czwarty syn Gabrieli i Teresina. W owym czasie dzielnica dawała schronienie rodzinom wszelkiej maści imi- grantów, którzy próbowali od podstaw zbudować sobie życie w no- wym, pełnym obietnic świecie. Robotnik musiał pracować ciężko i za marne pieniądze, na ulicach grasowały przestępcze gangi, kró- lował szwindel. Na wszystkim trzymały łapę, cieszące się złą sławą, miejscowe elity polityczne. Mimo rozlicznych trudności jego oj- ciec, właściciel zakładu fryzjerskiego, potrafił ze swych zarobków utrzymać rodzinę. Prowadził uczciwy, prywatny interes, co w tam- tych dniach i miejscu było zjawiskiem dość rzadkim. Syn Gabrieli podążał wszakże własną ścieżką, omijając pię- trzące się przed nim przeszkody. Brooklińskie środowisko było tak zorganizowane, że wciągając młodzieńców w swe struktury, spro- wadzało ich na drogę występku. Gdy w wieku czternastu lat wyrzucono go ze szkoły za bójkę z nauczycielką, został chłopcem na posyłki. Pracował dla człowieka stojącego na czele miejscowej szajki bandyckiej. Dla wielu był śmieciem. Zdobywał jednak wiedzę: o ludzkich zachciankach i spo- sobach ich zaspokajania, o pieniądzach, po które wystarczy się schylić, o lojalności wobec kolegów, a przede wszystkim o szacun- ku, jakim ludzie darzą herszta szajki. Szacunku, którego nigdy nie okazywano jemu ani ojcu, a który otwierał okno na świat. Człowiek szanowany miał wszystko, żył jak książę z bajki. To właśnie w czasach tej kryminalnej edukacji zostały zasiane nasiona jego przyszłej zguby; jak na ironię, sam był sobie winny. Zaraził się bowiem syfilisem w jednym z wielu obskurnych burde- li, jakie regularnie odwiedzał z rówieśnikami z sąsiedztwa. Jak większość ludzi, i on przetrwał pierwsze stadium choroby: wrzody na jądrach ustąpiły już po dwóch tygodniach. Także drugie sta- dium niewiele go zmartwiło, kiedy w ciągu równie krótkiego cza- su zmagał się — jak to sobie wmawiał — z ciężkim przypadkiem gruźlicy. Podczas wizyty u lekarza może by się dowiedział, że śmierć co piątej zarażonej osoby następuje dopiero w wyniku trzeciego na- wrotu, kiedy zarazki atakują przednie płaty mózgu. Po ustąpieniu objawów drugiego stadium złośliwa choroba utajnia się na długo, czasem nawet na dziesiątki lat, dając ofierze złudne wrażenie bez- pieczeństwa. Nie widział powodu, żeby dzielić się z kimś swoją niechlubną tajemnicą. Paradoksalnie, to właśnie owa przypadłość przyczyniła się do jego niewyobrażalnych triumfów w ciągu następnych piętnastu lat. Zmiany zachodzące w mózgu spotęgowały wszystko to, czym ce- chowała się jego osobowość, ukształtowana we wchodzącym w no- wy wiek Brooklynie. Osobowość oparta na uczuciach wzgardy, wrogości i gniewu, zdeterminowana przez chciwość oraz skłonno- ści do przemocy, zdrady i oszustwa. Wprawdzie dzięki niej mógł przetrwać w brutalnej, beznadziejnej dzielnicy, to jednak w bardziej cywilizowanej społeczności uchodził za dziwadło, nieokrzesanego barbarzyńcę. W 1920 roku przeprowadził się do Chicago. Już po kilku mie- siącach związał się z jednym z tamtejszych zbrodniczych syndyka- tów. Podziemie przestępcze ograniczało się dotychczas do prowa- dzenia domów publicznych, kontrolowania jaskiń hazardu i przepro- wadzania machlojek, które dawały spore profity w twardej walucie. I pewnie by poprzestały na tej relatywnie mało znaczącej działalno- ści, gdyby w tym roku nie zaczęła obowiązywać prohibicja alkoho- lowa. Masowo otwierano meliny, a w ciemnych zaułkach powstawa- ły nielegalne rozlewnie. Walizy handlarzy napełniały się szybko pieniędzmi — milionami łatwych, brudnych dolarów. Dostała się w ich ręce władza, o jakiej przedtem nie śnili. Przekupili policję, mieli w kieszeni burmistrza i Radę Miasta, zastraszyli wścibskich dziennikarzy i drwili sobie z prawa. Ale obfitość pieniędzy stwarza jeden specyficzny problem. Wszyscy widzieli, jak duży jest rynek zbytu i jakie zyski wchodzą w rachubę, każdy więc chciał coś sobie uszczknąć. Wówczas to miał wreszcie szansę wyjść na prostą. Całe dzielnice Chicago przeistoczyły się w strefy wojenne, gdzie gangi, syndykaty i poszczególni liderzy walczyli jak lwy o terytoria swych wpływów. Gdy kiła doprowadzała do zwyrodnień w jego ośrodkowym układzie nerwowym, zmniejszając stopniowo zdolność racjonalnego myśle- nia, wysunął się z szeregu bandziorów jako najokrutniejszy, najza- możniejszy i budzący największy strach przywódca grupy przestęp- czej. Jego dziwactwa bywały szczytem krzykliwej ekstrawagancji. Otwierał jadłodajnie dla ubogich. Zabitym kolegom wyprawiał pa- radne pogrzeby, w czasie których zamierało życie w mieście. Spon- sorował zrujnowanych muzyków jazzowych. W poszukiwaniu roz- głosu zwoływał konferencje prasowe, żeby promować swą wielko- duszność w dawaniu ludziom tego, czego naprawdę potrzebowali. Zasłynął więc nie tylko z brutalności, ale i spektakularnej filantropii. Nawet Biały Dom okazał zaniepokojenie, kiedy jego tyrania osiągnęła apogeum. Poczynania władz lokalnych były nieporadne. Aresztowania, dochodzenia, wyroki: ze wszystkiego umiał się wy- kupić, tym bardziej że jego reputacja (i wspólnicy) zamykała usta świadkom. Dlatego też rząd zrobił to, do czego zawsze uciekają się rządy, ^7 kiedy nie mogą poradzić sobie z wrogami za pomocą sprawiedli- wych i legalnych środków. Oszukał. Rozprawę sądową, na której odpowiadał za nadużycia podatkowe, nazwano później „prawnym linczem". Ministerstwo Skarbu uchwaliło nowe przepisy, a potem udowodniło, że on je narusza. Człowiek bezpośrednio i pośrednio odpowiedzialny za śmierć setek ludzi zo- stał skazany na jedenaście lat więzienia za niezapłacenie podatków na łączną kwotę 215.080 dolarów. Jego bezwzględne rządy skończyły się, lecz on sam dogorywał jeszcze przez szesnaście lat. W tym czasie choroba tak doszczętnie przeżarła jego umysł, że stracił wszelki kontakt z rzeczywistością miewał wizje, czasem nawet słyszał jakieś głosy. Myślami błądził w sferach czystej iluzji. Zmarł 25 stycznia 1947 roku w okazałym domu na Flory- dzie, w otoczeniu zasmuconej rodziny. Jego ciało przestało funk- cjonować najzupełniej spokojnie, jednakże umysł do cna ogarnięty szaleństwem nie zauważył różnicy między dziełem chorej wyo- braźni a męką duszy uwięzionej w zaświatach. Minęło ponad sześćset lat. Istota, która wymknęła się z zaświatów do okaleczonego, krwa- wiącego ciała Brada Lovegrove'a, czwartego wicedyrektora (szef działu miejskich służb sanitarnych) metakorporacji Tarosa w No- wej Kalifornii, nawet nie spostrzegła, że jest z powrotem w mate- rialnej rzeczywistości. Z początku nie miała o niczym pojęcia. Pierwszy opętany przybył na Nową Kalifornię kosmicznym frachtowcem z Norfolku; był jednym z dwudziestu dwu rebelian- tów, których w Bostonie powołał Edmund Rigby. Nazywał się Em- met Mordden i zaraz po wylądowaniu rozpoczął podbój planety. Do- padał ludzi na ulicach i drogach automatycznych, zadawał im po- tworne męki, łamał ducha, a wszystko po to, żeby otwierali umysły na przyjęcie dusz z zaświatów. W ciągu następnych dni rozrastająca się wolno grupa opętanych snuła się bez przeszkód po bulwarach San Angeles. Jak ich rozrzu- ceni po Konfederacji pobratymcy, nie kierowali się żadną określoną r r> strategią — do działania pchało ich tylko przemożne pragnienie sprowadzenia na świat zastępów potępionych dusz. Ten jednak typek był dla nich zupełnie nieprzydatny. Do jego zdegradowanego umysłu nie docierały żadne bodźce zewnętrzne. Histerycznym krzykiem ostrzegał przed czymś swego brata Franka, szlochał, wygłaszał rozwlekłe monologi na temat fabryki obuwia, gdzie obiecywał wszystkim zatrudnienie, strzelał bez ostrzeżenia maleńkimi płomykami energii, chichotał obłąkańczo, srał w spodnie i wywijał nimi nad głową. Ilekroć przynosili jedzenie, on dzięki swoim energistycznym zdolnościom nadawał mu wygląd gorącego, ostro przyprawionego makaronu, który ohydnie cuchnął. Po dwóch dniach towarzysze z kliki porzucili go bezceremonial- nie w opuszczonym warsztacie, który początkowo służył im jako baza wypadowa. Gdyby przed odejściem zechcieli się przyjrzeć mu bliżej, pewnie by zauważyli, że jego zachowanie stało się odro- binę bardziej wyważone, a mowa składniejsza. Psychotyczne szablony tworzenia myśli, które wykształciły się we wczesnych latach czterdziestych i potem przez sześć wieków po- zostawały w uśpieniu, znalazły wreszcie oparcie na zdrowej struktu- rze neuronowej. Nie było już braku równowagi chemicznej w orga- nizmie, śladu krętków wywołujących syfilis ani najmniejszych ob- jawów zatrucia alkoholem (Lovegrove nie pił). Powoli wychodził z obłędu: umysł zaczynał się rozjaśniać, gdy procesy myślowe prze- biegały w bardziej uporządkowanych cyklach. Czuł się jak po przebudzeniu z najgorszego kokainowego odurze- nia (w latach młodości narkotyki były jego słabością). Kilka godzin przeleżał na podłodze, dygocząc ustawicznie, kiedy wspomnienia ostatnich zdarzeń w zawrotnym tempie przenikały jego wyostrza- jącą się świadomość. Napawały go wstrętem, mimo że były prze- cież wyłącznie jego dziełem. Nie usłyszał otwieranych drzwi do warsztatu, mruknięcia zdzi- wionego właściciela posesji, ciężkich, zbliżających się kroków. Czy- jaś ręka szarpnęła go mocno za ramię. — Hej, koleś! A ty skąd się tu wziąłeś? Wzdrygnął się gwałtownie i przypatrzył mężczyźnie w cudacz- nym hełmie, który zakrywał mu głowę, jakby przysiadł na niej wiel- ki zielony żuk i złożył swe błyszczące skrzydła. Spoczęły na nim pozbawione wyrazu, wyłupiaste oczy koloru złota. Odwrócił się z okrzykiem na ustach. Równie wystraszony właściciel warsztatu cofnął się i sięgnął do kieszeni kurtki po nielegalną pałkę neuropa- ralizatora. Pomimo trwającego sześćset lat rozwoju techniki wciąż umiał na pierwszy rzut oka rozpoznać broń ręczną. Rzecz jasna, wszystko mu powiedziała sama mina nieznajomego — wyraz nerwowej ulgi, jaki pojawia się zwykle na twarzy człowieka, gdy wyciągnięty pi- stolet przywraca mu poczucie bezpieczeństwa. Sięgnął po własną broń, choć w zasadzie nie miał przy sobie ka- bury. Zaledwie pomyślał o spluwie, a już trzymał w ręku pistolet maszynowy Thompsona. Strzelił. W uszach zadźwięczał mu swoj- ski terkot broni zwanej potocznie „wymiataczem okopów". Kiedy skierował ją na struchlałą postać właściciela warsztatu, z lufy, szar- piąc pistoletem, trysnął dziwny biały ogień. Po chwili miał przed sobą już tylko zmaltretowane, drgające ciało, z którego na nagą węglowo-betonową posadzkę wypływały galony krwi. Z głębokich ran tak się dymiło, jakby naboje były napełnione masą zapalającą. Wstrząśnięty, jakiś czas jeszcze przyglądał się zwłokom z wy- trzeszczonymi oczami. Nie wytrzymał i zwymiotował. Kręciło mu się w głowie, jak gdyby znów go nękał jego odwieczny koszmar. — Jezu, nie... —jęknął. — Proszę, dość już mam tego syfu. — Pistolet maszynowy Thompsona zniknął równie tajemniczo, jak się pojawił. Walcząc z nudnościami, wywołującymi drgawki na całym ciele, wyszedł chwiejnie z warsztatu i stanął na ulicy. Osaczyły go zwariowane obrazy. Powoli odchylił głowę, by ogarnąć przedziw- ny świat rodem z brukowego piśmidła. Napływające znad oceanu obłoki rozcinały się na strzępy na ostrych jak brzytwa wieżowcach ze szkła chromowego, stłoczonych w śródmieściu San Angeles. Na każdej płaszczyźnie odbijało się i skrzyło rozszczepione światło. Miasto stu olbrzymich wielobarwnych luster. Wtem dokładnie nad głową ujrzał mały bladoczerwony sierp księżyca. Na błękitnym nie- bie, niczym rój płonących świetlików, przesuwały się ospale statki kosmiczne. Szczęka mu opadła w bezgranicznym zdumieniu. — Niech mnie diabli! — mruknął Alphonse Capone. — Gdzie ja jestem? Gdy Ralph Hiltch przelatywał nad peryferiami Pasto aeropla- nem Królewskich Sił Powietrznych, na kontynencie Ksyngu pano- wała północ. Położone na zachodnim wybrzeżu miasto rozwijało się prężnie w miejscu, gdzie przed stu laty powstał port morski Fal- ling Jumbo. Równa okolica, nadająca się idealnie do urbanizacji, nie stwarzała większych problemów ambitnym inżynierom budownic- twa lądowego. Układ dzielnic był w przeważającej mierze geome- tryczny; osiedla mieszkaniowe przeplatały się z rozległymi parkami i imponującymi rozmachem centrami handlowymi. Na nielicznych wzgórzach bogatsi obywatele miasta pobudowali wille i dworki. Połączony z zespołem czujników optycznych aeroplanu, Ralph Hiltch oglądał okazałe sylwetki domostw — samotne kręgi blasku, otoczone czarnym morzem przyległych gruntów. Wąskie, jasno oświetlone drogi, które wiły się wokół wzgórz, jako jedyne biegły łukami, co wyróżniało je w kratce prostych pomarańczowych linii, jarzących się majestatycznie pod przelatującą maszyną. Pasto spra- wiało wrażenie miasta świetnie poukładanego i prosperującego, sta- nowiło żywy symbol gospodarczej potęgi Królestwa — jakby ktoś przypiął do planety olbrzymi medal za zasługi. Tymczasem gdzieś tam w dole, wśród tej starannie uporządko- wanej architektury i przykładów dynamicznego rozwoju, kryli się ludzie, którzy byli w stanie cały ten wspaniały gmach obrócić w ru- inę. Co zajęłoby im prawdopodobnie kilka dni, z pewnością nie więcej niż tydzień. Cathal Fitzgerald skierował aeroplan ku wielkiemu sześcien- nemu budynkowi, mieszczącemu główną kwaterę sił policyjnych w Ksyngu. Wylądowali na dachu, dołączając do szeregu małych sa- molotów naddźwiękowych o trójkątnym obrysie skrzydeł. Przy schodkach na Ralpha Hiltcha czekało dwoje ludzi. Komi- sarz policji Landon McCullock, czerstwy siedemdziesięcioletni mężczyzna: prawie dwa metry wzrostu, krótko przycięte rude wło- sy, ciemnogranatowy mundur ze srebrnymi paskami na prawym ra- mieniu. Obok niego kierowniczka wydziału technicznego departa- mentu policji Diana Tiernan, szczupła starsza kobieta, która w kon- traście do rosłego przełożonego sprawiała tym silniejsze wrażenie osoby oddanej pracy umysłowej. — Dziękuję za przybycie — rzekł Landon, ściskając dłoń Ral- pha. — Zapewne nie spieszyło się panu, żeby znowu się za to zabie- rać. Raport admirała Farąuara napędził mi sporo strachu. Moi lu- dzie nie są przygotowani, by podołać takim problemom. — Jeśli nie oni, to kto? — odparł Ralph z cieniem sarkazmu. — Ale jakoś radziliśmy sobie na Lalonde. Jest szansa, że tu pójdzie nam lepiej. — Oby. — Landon przywitał skinieniem głowy schodzących po schodkach trzech agentów ESA. Za nimi pojawili się Will i Dean z ekwipunkiem wojskowym w dwóch wielkich torbach. Wargi mu zadrżały w uśmiechu, gdy patrzył z podziwem na żołnierzy z bryga- dy G66. Wspomniał stare czasy. — Wieki chyba minęły, odkąd walczyłem w pierwszej linii — mruknął. — Są nowe wieści o zestrzelonym samolocie? — spytał Ralph, kiedy wszyscy zmierzali do czekającej windy. — Nikt nie przeżył, jeśli o to chodzi — odpowiedziała Diana Tiernan. Obrzuciła Ralpha badawczym spojrzeniem. — Tego pan właśnie chciał? — To twarde skurczybyki — stwierdził Will lakonicznie. Wzruszyła ramionami. — Przejrzałam datawizyjne nagranie Adkinsona. Savion Ker- win zademonstrował niebywałe zdolności manipulowania energią. — Pokazał tylko drobną cząstkę swoich możliwości — rzekł Ralph. Zamknęły się za nimi drzwi windy i po chwili zjechali do cen- trum dowodzenia: zajmującej pół piętra sali bez okien, która zo- stała wyposażona tak, aby można było kierować stamtąd każdą bez wyjątku akcją w terenie, nie tylko w przypadku kraksy samolotu w centrum miasta, ale nawet wybuchu otwartej wojny domowej. W trzech rzędach rozmieszczono dwadzieścia cztery oddzielne gniaz- da koordynacyjne z pierścieniem konsolet i obsługą złożoną z pięt- nastu operatorów. Mieli nieograniczony dostęp do sieci telekomuni- kacyjnej kontynentu, co pozwalało im zbierać odczyty wszystkich czujników i korzystać z każdego łącza. Kiedy Ralph wszedł do środka, nie było wolnych foteli, a po- wietrze wydawało się przesycone laserowymi iskierkami, rozrzuca- nymi przez setki projektorów AV. W gnieździe pierwszym do- strzegł Leonarda DeVille'a, otoczonego kręgiem konsolet na sa- mym środku sali. Minister spraw wewnętrznych uścisnął mu rękę z mniejszym entuzjazmem niż McCullock. Ralph został naprędce przedstawiony pozostałym osobom w gnieź- dzie pierwszym: Warrenowi Aspinalowi, premierowi powołanemu przez parlament kontynentu; zastępczyni komisarza Vicky Keogh oraz Bernardowi Gibsonowi, dowódcy Policyjnych Oddziałów Sztur- mowych. Jedna z kolumn projektora AV wyświetlała sylwetkę ad- mirała Farąuara. — Dwadzieścia minut temu wstrzymaliśmy ruch powietrzny — powiedział Landon McCullock. — Loty policyjnych patrolowców zostały ograniczone do niezbędnego minimum. — Załogi samolotów będących w powietrzu wysyłają pliki z neuronowych nanosystemów — dodała Diana. — Dzięki temu mamy względną pewność, że żadna nie została zarażona przez Tre- marca i Gallagher. — Gdy tu leciałem, panował straszny tłok na miejskich drogach — zauważył Ralph. — Chciałbym, żeby zostały natychmiast zablo- kowane. Nie muszę chyba tłumaczyć, że trzeba ograniczyć prze- pływ ludności. — W Pasto jest godzina dwudziesta druga — powiedział Le- onard DeVille. — Jedni wracają z pracy, drudzy wybrali się gdzieś wieczorem i wrócą jeszcze później. Jeśli wstrzymamy teraz ruch pojazdów lądowych, powstanie okropny bałagan. Służby policyjne będą całymi godzinami przywracać porządek. A musimy mieć poli- cję w odwodzie na wypadek wykrycia zbiegów. Doszliśmy do wnios- ku, że lepiej się wstrzymać, aż wszyscy bez przeszkód wrócą do sie- bie. Potem ogłosimy godzinę policyjną. Dzięki temu mało kto wyj- dzie rano z domu. Jeżeli Tremarco i Gallagher roznoszą zarazę, jej siedliska szybko zostaną namierzone i odizolowane. „Chciałbyś od razu walić z grubej rury, co?" — wyrzucił sobie Ralph ze wstydem. „Mam słuchać i dawać rady, a nie wpychać się na chama jak zarozumiały pajac. Cholera, po tej sprawie z samolo- tem za bardzo mnie roznosi!" — Kiedy wprowadzicie godzinę policyjną? — zapytał, próbu- jąc ukryć zażenowanie. — O pierwszej — odparł premier. — Tylko najwięksi miłośni- cy nocnego życia będą się jeszcze szwendać o tej porze. Dzięki Bogu, że to nie sobota. Wtedy dopiero bylibyśmy w opałach. — W porządku, jakoś się z tym pogodzę. — Ralph zignorował triumfalny uśmieszek na twarzy DeVille'a. — A jak tam w innych miastach? No i na autostradach, bo to najważniejsze. — Na wszystkich terenach zabudowanych w Ksyngu o godzi- nie pierwszej zacznie obowiązywać godzina policyjna — wyjaśnił McCullock. — Kontynent jest podzielony na trzy strefy czasowe, więc nowe przepisy wejdą w życie najpierw na wschodzie, później na zachodzie. Jeśli chodzi o autostrady, to już teraz wstrzymujemy na nich ruch, dzięki czemu nie będzie można przedostać się z mia- sta do miasta. To proste zadanie, ponieważ pojazdy korzystające z autostrad są nadzorowane komputerowo z departamentu transpor- tu drogowego. Za to pojazdy na drugorzędnych szlakach komunika- cyjnych, kierowane przez niezależne procesory kontrolne, przypra- wiają nas o prawdziwy ból głowy. Jeszcze gorzej sprawa wygląda na wsi z maszynami rolniczymi. Połowa tych gratów ma ręczne ste- rowanie. — Szacujemy, że całkowita blokada dróg zajmie nam jeszcze trzy godziny — dodała Diana. — W tej chwili optymalizujemy łącze między Dowództwem Obrony Strategicznej a policyjnym wy- działem ruchu drogowego. Jeżeli czujniki na niskoorbitalnych sate- litach wykryją pojazd poruszający się na podrzędnej drodze, prze- prowadzą identyfikację i zapiszą go w katalogu. Wówczas wydział ruchu drogowego wyśle do procesora kontrolnego datawizyjny sy- gnał zatrzymania silnika. Do ręcznie sterowanych pojazdów musimy wysyłać samochody patrolowe. Ale w tym dużo teorii. — Machnęła ręką w powietrzu. — Zakrojona na skalę kontynentu operacja wykry- wania i identyfikacji wymaga olbrzymiej mocy obliczeniowej proce- sorów, a tej akurat nie mamy w nadmiarze. Jeśli nie zachowamy umiaru, przytrafią nam się przerwy w przekazie informacji. — Myślałem, że to się już nie zdarza w dzisiejszych czasach — wtrącił chłodno Warren Aspinal. Diana sposępniała. — W normalnych okolicznościach. My jednak zamierzamy pod- jąć bezprecedensowe działania. — Westchnęła, przyglądając się osobom obecnym w gnieździe koordynacyjnym. — Mój zespół po- siada trzy jednostki sztucznej inteligencji w piwnicach i dwa na uni- wersytecie. Próbują uzyskać równoczesny dostęp do wszystkich procesorów w mieście i przeanalizować ich pracę. Admirał Far- quar radził śledzić wirusa energetycznego poprzez badanie za- kłóceń elektronicznych. Widzieliśmy, co się działo na pokładzie sa- molotu, więc znamy w przybliżeniu możliwości tej bestii. Nigdy jeszcze nie opracowano tak rozbudowanej metody porównawczej. Trzeba sprawdzić, które procesory przerwały pracę w ciągu ostat- nich ośmiu godzin, a następnie powiązać czas z położeniem geogra- ficznym. Jeśli awarie zdarzyły się równocześnie w tym samym miejscu w kilku niezależnych procesorach, to można założyć, że spowodował je nosiciel wirusa. — Mamy sprawdzać każdy procesor? — zdziwiła się Vicky Keogh. — Każdy bez wyjątku. — Przez kamienną twarz Diany prze- mknął figlarny uśmieszek. — Od procesorów sieci publicznej, aż po te w lampowych regulatorach czasowych, audiowizualnych szyl- dach reklamowych, drzwiach ruchomych, automatach z kawą, me- chanoidach, osobistych blokach nadawczo-odbiorczych, domowych urządzeniach nadzorczych. Dosłownie wszędzie. - Czy to się powiedzie? — spytał Ralph. — A czemu by nie? Jak już powiedziałam, obawiamy się kło- potów z przepływem danych, a jednostki sztucznej inteligencji mo- gą się tylko spóźnić z tworzeniem programu porównawczego. Kie- dy już taki program zacznie działać, otrzymamy elektroniczny od- powiednik śladów stóp na śniegu. — Co potem? — zapytał cichym głosem Warren Aspinal. — Właśnie od tego tu jesteś, Ralph. Co robić z jeńcami? Likwidując za- rażone osoby za pomocą platform strategiczno-obronnych, wywo- łamy pewien polityczny oddźwięk. Nie kwestionowałem koniecz- ności zestrzelenia samolotu, który pilotował Adkinson, a ludzie z pewnością nas poprą jeśli użyjemy siły w celu zażegnania niebez- pieczeństwa, w końcu jednak musimy znaleźć sposób na usunięcie wirusa z ciała ofiary. Nawet księżna nie będzie wiecznie dawać zgody na zabijanie poddanych Królestwa. — Pracujemy nad tym — powiedział admirał Farąuar. — Pod- damy Geralda Skibbowa sesji dochodzeniowej. Wystarczy zbadać, jak się zaraził i później wyleczył, a może uda się znaleźć rozwiąza- nie, jakieś antidotum. — Tylko jak długo to potrwa? — zapytał Leonard DeViile. — Trudno wyrokować — odrzekł admirał. — Skibbow jest osłabiony, będą musieli obchodzić się z nim ostrożnie. — Nasze plany wezmą w łeb — powiedział Landon McCullock — jeśli nie złapiemy zbiegów dziś w nocy, a najpóźniej do rana. I nie tylko ich, lecz wszystkich, z którymi się kontaktowali. Musi- my wypracować skuteczne metody działania, inaczej sytuacja łatwo wymknie się spod kontroli. Na razie jedyną rzeczą która zdaje eg- zamin, jest miażdżąca siła ognia. — Mam dwie rady. — Ralph spojrzał na Bernarda Gibsona z przepraszającym uśmiechem. — Pańskie jednostki muszą stanąć w pierwszym szeregu, szczególnie na początku. Dowódca oddziałów szturmowych wyszczerzył zęby. — Za to nam płacą. — W porządku. A oto moje uwagi: Po pierwsze, zetknięcie się z nosicielem wirusa niekoniecznie prowadzi do zarażenia. Will i Dean mogą o tym zaświadczyć. Dopadli i ręcznie obezwładnili Skibbowa, przebywali z nim przez wiele godzin, a nic im się nie stało. Ja też leciałem „Ekwanem" z zarażonymi pracownikami am- basady i, proszę, jestem zdrowy. Po drugie, mimo że są nad po- dziw silni, można ich zmusić do uległości. Trzeba im tylko dać do zrozumienia, że w razie oporu dostaną solidny wycisk. Najmniejsza oznaka słabości, krótkie zawahanie, a palną w was tak, że popamię- tacie. Dlatego kiedy znajdziemy pierwszego z nich, ja i moi ludzie pójdziemy na szpicy. Zgoda? — Na razie nie mam żadnych obiekcji — rzekł Bernard Gibson. — Cieszę się. Wpadłem na pomysł, że warto by przekazywać do- świadczenia podobnie, jak rozprzestrzenia się wirus. Wszyscy, którzy będą mi towarzyszyć podczas pierwszej interwencji, zapoznają się z metodami postępowania a następnie, w kolejnych akcjach, zostaną wyznaczeni na dowódców własnych oddziałów. I tak dalej. Dzięki temu pańskie jednostki przejdą najszybsze przeszkolenie. — Świetnie, tylko co zrobić z opętanymi, kiedy ich schwytamy? — Wpakować do kapsuł zerowych. — Myśli pan, że tam właśnie Skibbow pozbył się wirusa? — wtrącił z ciekawością admirał Farąuar. — To chyba jedyne wyjaśnienie, sir. Za nic w świecie nie chciał wejść do kapsuły na „Ekwanie". Wcześniej nie stawiał oporu, ale kiedy doprowadziliśmy go przed kapsułę, ogarnęło go jakieś szaleń- stwo. Wydawał się przerażony. Wszystko wskazuje na to, że po wy- jściu nie miał już w sobie wirusa. — Doskonale. — Warren Aspinal uśmiechnął się do Ralpha. — Ten plan działania jest już do przełknięcia. Lepsze to, niż ustawić jeńców pod murem i rozstrzelać. — Nawet gdyby pobyt w kapsule nie zawsze usuwał wirusa, to więźniowie, tak samo jak zwyczajni ludzie, w uśpieniu będą bez- bronni — stwierdził Ralph. — Obudzimy ich dopiero po znalezie- niu skutecznego lekarstwa. — Ile kapsuł mamy do dyspozycji? — zwrócił się Landon do Diany. Kierowniczka wydziału technicznego zmrużyła na chwilę oczy, przeglądając w neuronowym nanosystemie odpowiednie pliki. — Trzy w tym budynku, a w mieście ogółem dziesięć lub pięt- naście. Najczęściej używamy ich w przemyśle kosmicznym. — Na pokładzie „Ekwana" jest teraz pięć tysięcy pustych kap- suł — zauważył Ralph. — Powinno wystarczyć, jeśli jednostki sztucznej inteligencji z powodzeniem zastosują swe programy po- równawcze. Prawdę mówiąc, jeśli okaże się, że potrzeba więcej, to już po nas. — Zbiorę ekipę mechaników, która niezwłocznie rozpocznie demontaż — powiedział admirał Farąuar. — Na ziemię będą je zwozić sterowane automatycznie aeroplany towarowe. — Pozostaje tylko umieścić w nich zarażonych. — Ralph prze- chwycił spojrzenie Bernarda. — O wiele łatwiej ich chwytać, niż zamykać. — Mamy ślad! — oznajmiła znienacka Diana po otrzymaniu datawizyjnego sygnału od jednej z jednostek sztucznej inteligencji. Wszyscy obecni w gnieździe koordynacyjnym zwrócili na nią oczy. — Chodzi o taksówkę, która opuściła kosmodrom dwadzieścia mi- nut po przybyciu kosmolotu z naszymi zbiegami. Po pięciu minu- tach zespół procesorowy zaczął się dziwnie zachowywać. Dwie mi- nuty później urwała się łączność. Nie mogło dojść do poważnej awarii, ponieważ centrum kontroli ruchu drogowego nie odnoto- wało po południu żadnego wypadku w tym sektorze. Taksówka po prostu wypadła z komputerowej pętli sterowania. Magazyn należący do firmy Mahalia Engineering Supplies — jeden z dwudziestu identycznych budynków, ustawionych rzędem na południowych obrzeżach dzielnicy przemysłowej — był zamk- nięty na głucho. Od sąsiedniego magazynu oddzielały go płyty ze staroświeckiego betonu i szpaler rachitycznych drzewek, które z założenia powinny nadawać okolicy mniej surowy wygląd. Budy- nek miał siedemdziesiąt metrów długości, dwadzieścia pięć szero- kości i piętnaście wysokości: ciemnoszare kompozytowe panele i żadnego okna. Z zewnątrz sprawiał wrażenie nieciekawego, wy- marłego i ostatnio trochę zaniedbanego. W rynsztokach rozpleniły się puszyste kępy tutejszej roślinności. Wzdłuż jednej ściany uło- żono w czterech warstwach gołe podwozia prymitywnych pojaz- dów farmerskich. Rdza przechodziła na beton. Z odległości pięćdziesięciu metrów Ralph skierował czujniki hełmu powłokowego na szerokie, wciągane do góry wrota. On i je- go ludzie już po czterech minutach dotarli tu z głównej kwatery po- licyjnym naddźwiękowcem, śledząc prowadzący przez miasto trop szwankujących procesorów sieci kontrolnej. Trzy jednostki oddzia- łów szturmowych, dowodzone przez Bernarda Gibsona, przeszuki- wały już okoliczne tereny przemysłowe. Ogółem wokół magazynu, w oddaleniu pięciuset metrów, wylądowało osiem niedużych samo- lotów. Przez drzwi nie wydobywała się z wnętrza nawet najcieńsza smużka światła. Żadnych oznak życia. W podczerwieni też nie dało się wiele zobaczyć. Ralph ponownie zbadał boczną ścianę budynku. — Działa klimatyzacja — zauważył. — Widzę rozgrzany sil- nik, wentylator odprowadza ciepło. Ktoś-na pewno jest w środku. — Chce pan, żebyśmy wprowadzili czujnik nanoniczny? — za- pytał Nelson Akroid, dowódca jednostki oddziałów szturmowych: dobiegający czterdziestki, przysadzisty mężczyzna, który ledwo się- gał Ralphowi do ramienia. Jego wygląd nie odpowiadał powszech- nemu wizerunkowi człowieka w tym zawodzie, a Ralph był przy- zwyczajony do widoku bardziej masywnych żołnierzy z brygady G66. Tak czy inaczej, Nelson Akroid, choć nie przechwalał się swoimi umiejętnościami, byłby groźnym przeciwnikiem w każdej walce wręcz. — To duży budynek, łatwo urządzić tu zasadzkę — ciągnął dowódca. — Powinniśmy ich najpierw zlokalizować. Mam dobrych operatorów sprzętu. Wróg się nie dowie, że go podglą- damy. — Okazywał gorliwość, która w tej sytuacji mogła im nie wyjść na dobre. Na Ombey oddziały szturmowe zapewne nie miały wielu okazji do sprawdzenia się w akcji. Przechodziły tylko niekoń- czące się musztry i ćwiczenia, przekleństwo wszystkich wyspecjali- zowanych jednostek. — Żadnej nanoniki — przestrzegł Ralph. — Nie możemy na niej polegać. Chcę, żeby oddział zwiadowczy dostosował się do standardowych technik zabezpieczania terenu. Zachowajcie maksy- malną ostrożność, bo wskazania czujników nie są wiarygodne. — Tak, sir. — Diano, co jeszcze wykryły jednostki sztucznej inteligencji? — zapytał datawizyjnie. — Na razie nic nowego. Żadnych usterek procesorów w maga- zynie, do których mamy dostęp. Ale to nam niewiele mówi, ponie- waż tylko nieliczne urządzenia tam działają. Systemy biurowe i ad- ministracyjne są wyłączone. — Ile osób mieści ta taksówka? — Sześć. Mam wiadomość z ministerstwa przemysłu, że Maha- lia zatrudnia piętnastu pracowników. Zapewniają serwis i dystrybu- cję części do maszyn rolniczych na terenie kontynentu. — Dobra, zakładamy najgorszy wariant: co najmniej dwadzie- ścia jeden osób po stronie wroga. Dzięki, Diano. — Ralph! Jednostki sztucznej inteligencji wykryły dwa ślady w miejskiej komputerowej sieci kontrolnej. Poleciłam im przejrzeć zapisy ruchu kołowego wokół kosmodromu od chwili przylotu pra- cowników ambasady. Jeszcze jedna taksówka miała masę kłopo- tów. Oprócz niej ciężarówka. — Cholera! Gdzie są teraz? — Trwają poszukiwania, ale tym razem trudniej nam znaleźć te pojazdy. Będę informować o postępach w akcji. Kanał łączności został zamknięty. Ralph przyglądał się żołnie- rzom, którzy zacieśniali krąg wokół magazynu; czarne postacie zdawały się bardziej ruchomymi cieniami niż ludźmi z krwi i kości. Znają się na rzeczy, musiał przyznać w duchu. — Zajęliśmy pozycje, sir — przesłał datawizyjnie Nelson Akro- id. — Jednostki sztucznej inteligencji przejęły kontrolę nad kamera- mi systemu bezpieczeństwa. Wróg nie wie, że tu jesteśmy. — Świetnie. — Ralph nie powiedział mu, że jeśli w środku jest Tremarco lub Gallagher, to nieprzyjaciel doskonale zdaje sobie spra- wę z ich obecności. Oczekiwał od jednostki karności i profesjonali- zmu, a nie strzelania do urojonych celów. — Czekać na rozkazy! — przekazał datawizyjnie żołnierzom. — Jaki jest stan mechanoidów szturmowych? — Pełna gotowość bojowa, sir — zameldował oficer techniczny. Ralph po raz ostami przyjrzał się wrotom magazynu. Jak w przy- padku puszki Pandory, kiedy już ją otworzą, nie będzie możliwości odwrotu. I tylko on, admirał Farąuar i Roche Skark wiedzieli, że je- śli nosiciele wirusa przedrą się przez kordon wojska, dzielnica przemysłowa będzie wzięta na cel przez platformę strategiczno- -obronną. Niemalże wyczuwał, jak czujniki satelitów obserwacyjnych śle- dzą go z niskiej orbity. — Dobra, wchodzimy! — rozkazał. Używane na Ombey mechanoidy szturmowe wyglądały tak, jak- by ich konstruktorzy, szukając inspiracji, naoglądali się zbyt wielu sensywizyjnych horrorów. W postawie wyprostowanej mierzyły trzy metry i miały siedem plazmatycznych nóg przypominających mac- ki z kopytami, które pozwalały im poruszać się po najtrudniejszym terenie z prędkością nieosiągalną nawet dla ludzi z udoskonaloną budową ciała. Podzielony na segmenty korpus dawał ich ruchom elastyczność węża. Kończyny były zaopatrzone w gniazda dla mak- symalnie ośmiu specjalizowanych przystawek, takich jak szpony pomagające we wspinaczce czy karabiny magnetyczne średniego kalibru. Sterowanie odbywało się bądź to niezależnie, bądź zgodnie z zainstalowanym programem, bądź też zdalnie, za pomocą datawi- zyjnych instrukcji. Na parkingu do akcji ruszyło pięć mechanoidów, przebywając ostatnie trzydzieści metrów w dwie sekundy. Z górnej części ciał śmignęły długie biczyska, by uderzyć w centymetrowej grubości wrota z kompozytu. Wczepiły się w ich powierzchnię, tworząc czte- ry metry nad ziemią poziomą siatkę krzyżujących się węży. Po mili- sekundzie bicze eksplodowały; kontrolowana eksplozja ładunków wybuchowych była na tyle silna, że powstała wyrwa w betonowej, grubej na metr, ścianie. Rozbite wrota nie zdążyły nawet upaść. Mechanoidy szturmowe wpadły na nie w cudownym pokazie zsyn- chronizowanego niszczycielstwa. Resztki wrót ugięły się i popę- kały, pogruchotane kawałki rozsypały się daleko w głównym ko- rytarzu. Mając oczyszczone przedpole, mechanoidy zalały wnętrze bu- dynku szybką, brutalną salwą krótkozasięgowych impulsów prze- ciążania zmysłów. Czujniki błyskawicznie namierzyły ludzi rozbie- gaj ący eh się w popłochu, uznały wszystkich za wrogów i wzięły ich na cel. Za mechanoidami szturmowymi przez zadymiony otwór drzwio- wy wślizgiwali się żołnierze. Biegli do kryjówek między stosami skrzyń, przetrząsając zakamarki magazynu w poszukiwaniu wroga. Kiedy mechanoidy zajęły pozycje w głównym korytarzu, zaczęli się rozchodzić na boki w regulaminowym szyku. Mixi Penrice, właściciel przedsiębiorstwa, zajmował się akurat wymontowywaniem silnika liniowego łz tylnej osi skradzionej tak- sówki, gdy mechanoidy szturmowe zaatakowały wrota magazynu. Huk zdetonowanych ładunków wybuchowych był tak wielki, jakby o krok od niego uderzył piorun. Ze strachu wzbił się pół metra w powietrze... co było niełatwym wyczynem, zważywszy na jego dwudziestokilogramową nadwagę. Do wnętrza magazynu wpadły przerażające snopy białego światła i wrota wybrzuszyły się na moment, zanim zostały zmiecione. Mixi zachował na tyle trzeźwy umysł, by rozpoznać znane kształty mecha- noidów, przedzierających się wartko przez chmurę dymu i kompozy- towych odłamków. Wrzasnął i runął na podłogę z rękami zaciśnięty- mi na uszach. Poraziły go impulsy przeciążania zmysłów. Migoczące światło zdawało się prześwietlać czaszkę na wylot, a hałas — rozry- wać wszystkie stawy. Powietrze zdawało się wypełnione spalinami silnika rakietowego, wypalało język, gardło i oczy. Zwymiotował. Ze strachu i wskutek impulsów atakujących nerwy opróżnił pęcherz i jelita. Po trzech minutach ból zelżał, co przywróciło mu zdolność myś- lenia. Leżał na wznak i trząsł się w konwulsjach. Ohydne, gęste płyny na jego ubraniu powoli stygły, tworząc zakrzepnięte plamy. Nad nim, w ciemnych opancerzonych mundurach, stało pięć zwali- stych postaci, które wymierzyły w jego brzuch lufy ogromnych ka- rabinów. Mixi próbował złożyć ręce do modlitwy. Zawsze się obawiał, że w końcu nadejdzie ten straszny dzień, kiedy król Alastair II zbierze wszystkie służby stojące na straży poszanowania sprawiedliwości w Królestwie, by porachowały się z Mixi Penricem, złodziejem sa- mochodów i handlarzem kradzionymi częściami. — Litości... — wybełkotał drżącym głosem. Nie słyszał nawet własnych słów, gdy krew wypływała mu z uszu. — Błagam, ja za wszystko zapłacę! Przysięgam! Za wszystkie urządzenia, któreśmy opchnęli. Oddam ostatniego pensa. Powiem, z kim prowadzę intere- sy. Dam wam nazwisko faceta, który napisał program oszukujący procesory sieci drogowej. Wszystko wyśpiewam, tylko proszę, nie zabijajcie mnie! — Zaniósł się rozdzierającym płaczem. Ralph Hiltch wolno uniósł profilowany wizjer hełmu powłoko- wego. — Niech to szlag trafi! — krzyknął. Wnętrze kaplicy rodzinnej w Cricklade, z bielonymi ścianami i kamienną posadzką, było przytulne, choć wyróżniało się surowo- ścią w porównaniu z wybujałym przepychem innych pomieszczeń we dworze. W tej kaplicy miało miejsce wiele radosnych zdarzeń; ktokolwiek wchodził tu po raz pierwszy, od razu to wyczuwał. Wy- starczyło zamknąć oczy, a wyobraźnia zaraz podsuwała obrazy nie- zliczonych chrzcin, wspaniałych uroczystości ślubnych potomków rodu, nabożeństw bożonarodzeniowych, wieczornych popisów chó- ru. Należała do Kavanaghów w równym stopniu, co żyzne ziemie w okolicy. Teraz jednak z premedytacją pogwałcono jej świętość. Twarze na ikonach zamalowano, eleganckie witraże roztrzaskano, rozbito figurki Chrystusa i Matki Boskiej. Odwrócono wszystkie krzyże, a ściany pokryto czerwonymi i czarnymi pięciokątami. Dzieło zbezczeszczenia uspokajało Quinna, gdy klęczał przy ołtarzu. Przed nim, na grubej kamiennej płycie, stał żelazny piecyk. Żarłoczne płomienie z chciwością pochłaniały biblie i śpiewniki. Lawrence zaspokoił żądze jego ciała, wykwintne jedzenie u- śmierzyło głód, do tego doszły butelki markowych „Norfolskich Łez" — wszystko to sprawiło, że czuł się cudownie wyciszony. Z tyłu na baczność stały szeregi nowicjuszy ubiegających się o przy- jęcie do sekty. Jeśli im rozkaże, nie ruszą się z miejsca ani na krok, przez całą wieczność. Tak bardzo się go bali. Luca Comar stał przed nimi na podobieństwo surowego sierżan- ta, mającego niebawem przeprowadzić musztrę. Jego smocza zbroja połyskiwała blado w świetle ognia, z wizjera hełmu wychodziły kłębuszki pomarańczowego dymu. W tym przebraniu pokazywał się przez cały niemal czas, odkąd opętał ciało Granta Kavanagha. „Zapewne pomagało mu zwalczyć jakiś głęboki, zadawniony kom- pleks" — pomyślał Quinn. Z drugiej strony, ktokolwiek powracał z zaświatów, był do pewnego stopnia zdziwaczały. Quinn świadomie wzniecał w sercu wzgardę i karmił gniewem swój umysł. Rąbek jego szat lekko trzepotał. Tutaj, na Norfolku, ta żałosna maskarada mogła się na coś przydać, lecz rozwinięte światy stawiały większe wymagania. Planety Konfederacji będą zajadle walczyć z powstaniami wznieconymi przez opętanych, zwłaszcza te liczące się najbardziej. Te, na których zostanie stoczony prawdziwy bój, decydująca wojna między niebiańskimi braćmi o haracz z czci i wiary. Norfolk nie liczył się w rozgrywce, nie wnosił nic poży- tecznego: ani broni, ani statków kosmicznych. Oderwał wzrok od płomieni strzelających z piecyka. Za wybity- mi szybami zniszczonego okna widać było szkarłatne niebo. Nad pagórkami mrugało kilkanaście ciał niebieskich pierwszej wielkości gwiazdowej; reszta wszechświata kryła się za mętną poświatą czer- wonego karła. Niebiesko-białe plamki wydawały się takie czyste, delikatne. Uśmiechnął się do nich. Nareszcie objawiło mu się jego powołanie. Swym boskim darem przywództwa obdarzy rozproszo- ne armie, które Boży Brat powołał we wszystkich zakątkach Konfe- deracji. Będzie to krucjata, triumfalny pochód zmarłych, którzy skrzydłami Nocy przykryją i na zawsze zgaszą ostatnie skierki ży- cia i nadziei. Na początku musiał zgromadzić przy sobie wojska i zorganizo- wać dla nich transport. A tu wciąż przepełniało go pewne niespełnio- ne pragnienie. Wężowa bestia przemawiała mu do serca. Banneth! Banneth mieszkała w samym centrum Konfederacji, gdzie znajdo- wały się olbrzymie rezerwy broni i wszelkich środków technicznych. Posłuszni nowicjusze nawet nie drgnęli, gdy wstał i odwrócił się do nich. Na jego śnieżnobiałym obliczu pokazał się ironiczny uśmieszek. Wymierzył palec w Lukę Comara. — Macie tu wszyscy na mnie czekać! — powiedział i ruszył do wyjścia. Po czarnej szacie pląsały ciemne karmazynowo-niebie- skie smugi, będące odbiciem jego rozpalonej na nowo determinacji. Pstryknął w palce i zaraz doń podbiegł Lawrence Dillon. Raźnym krokiem przeszli przez splądrowane pomieszczenia dwo- ru, minęli kamienny portyk i zbliżyli się do samochodów parku- jących na żwirowym podjeździe. Smuga dymu na horyzoncie świad- czyła o losie, jaki spotkał Colsterworth. — Wsiadaj! — Quinn mało nie wybuchnął przy tym śmiechem. Lawrence wgramolił się na fotel pasażera, a jego towarzysz urucho- mił silnik. Pojazd ruszył ostro, odrzucając kamyki na trawiaste po- bocze. — Ciekaw jestem, jak długo jeszcze będą tak stali — zasta- nawiał się Quinn. — To my już tu nie wrócimy? — Ten zabity dechami światek jest jak ślepa uliczka, Lawren- ce. Nie mamy tu czego szukać, wszystko zostało zrobione. Na orbi- cie zostało mało statków, a musimy się przenieść. Odlecą, jeśli się nie pospieszymy. Konfederacja wnet połapie się, co jej grozi. Floty zostaną wezwane do ochrony najważniejszych światów. — Dokąd polecimy, jeśli uda się przejąć jakąś fregatę? — Z powrotem na Ziemię. Mamy tam sprzymierzeńców. W każ- dej większej arkologii jest sekta. Dobierzemy się do Konfederacji od środka i tak doprowadzimy ją do upadku. — Myślisz, że sekty nam pomogą? — zapytał Lawrence ze zdziwieniem. — Z pewnością, chociaż na początku może być konieczna odrobina perswazji. Przynajmniej będzie ciekawie. Oddział szturmowy szczelnie otoczył ekskluzywny dom towaro- wy. Moyce's of Pasto mieścił się w goscinniejszej części miasta niż magazyn przedsiębiorstwa Mahalia. Okna budynku wzniesione- go w stylu zbliżonym do neonapoleońskiego wychodziły na jeden z większych parków. Zaglądała tu głównie arystokracja — ludzie zamożni, którzy chcieli pofolgować swoim snobistycznym upodo- baniom. Firma posiadała pięć podobnych sklepów, przy czym naj- większe zyski czerpała z dostarczania artykułów delikatesowych do majątków ziemskich i nowobogackich konsumentów na obszarze całego kontynentu. Zaplecze budynku podzielone było na osiem hal magazynowych, gdzie co noc zaopatrywała się armada ciężarówek. Z pasów podjazdowych zjeżdżały do drogi głównej, która wiodła do tunelu, by tam zbiegnąć się z jedną z trzech podziemnych auto- strad obwodnicowych. Zazwyczaj dziesięć minut po północy magazynierzy uwijali się przy ładowaniu na ciężarówki zamówionych towarów. Żadna jed- nak nie wyjechała w ciągu czterech minut, odkąd żołnierze oddziału szturmowego zaczęli zajmować wyznaczone pozycje. Drogę taraso- wał pojazd parkujący przy jednej z hal magazynowych: taksówka, którą jednostki sztucznej inteligencji śledziły od kosmodromu. In- stalacja elektryczna w samochodzie została wyłączona. Do wrót magazynowych podbiegło żwawo piętnaście mechano- idów szturmowych; ich ruchy koordynowało siedmiu oficerów tech- nicznych. Troje drzwi należało wysadzić w powietrze, pozostałe — zablokować i strzec. Jeden mechanoid został wysłany do taksówki. Sześć strzeliło biczami z ładunkiem wybuchowym. Za nimi żołnie- rze rozproszyli się na pasach podjazdowych. Nie wszystkie bicze dosięgły celu. Kilka eksplozji wyrwało frag- menty słupów i nadproży. Na drogę posypały się kamienne odłamki wielkości cegły. Dwa uderzone mechanoidy zatoczyły się bezwład- nie do tyłu. Zawalił się cały główny magazyn, a z nim duża część górnego piętra. Na drogę wytoczyła się lawina skrzyń i metalowych beczek, grzebiąc pod sobą trzy kolejne mechanoidy. Pozostałe za- częły strzelać na oślep impulsami przeciążania zmysłów; flary i po- ciski dźwiękowe wyrzucały z gruzowiska szczątki białych pojem- ników. Z usypiska zsuwały się powyginane urządzenia kuchenne i meble ogrodowe. Żołnierze szukali kryjówek, gdy następne dwa mechanoidy za- częły obracać się w dzikim tańcu. Pociski rozchodziły się we wszystkich kierunkach, trafiały w ściany i szybowały łukami nad parkiem. Ostatnie trzy sprawne mechanoidy po rozbiciu wrót strze- lały do hal magazynowych. — Mają się wycofać! — rozkazał datawizyjnie Ralph oficerom technicznym. — Zabierzcie stamtąd te przeklęte mechanoidy! Nic to jednak nie pomogło. Impulsy przeciążania zmysłów nadal wybuchały w całej okolicy. Mechanoidy szturmowe nie przestały podrygiwać obłąkańczo. Jeden wykonał piruet i grzmotnął na zie- mię ze splątanymi nogami. Ralph patrzył, jak prosto w niebo wy- strzeliwują flary, oświetlając teren. Na pasach podjazdowych maja- czyły czarne sylwetki ludzi narażonych na trafienie. Kogoś ugo- dziła flara: rozszerzała się dziwnie w kształcie pajęczyny białego pulsującego światła. Postać w kombinezonie miotała się rozpacz- liwie. — Cholera! — warknął Ralph. To nie była flara, tylko biały ogień. Wróg opanował magazyny! — Wyłączcie zaraz te mechano- idy! — rzucił datawizyjnie. Neuronowy nanosystem sygnalizował nieprawidłową pracę kilku urządzeń kombinezonu. — Nie odpowiadają, sir! — odparł oficer techniczny. — Straci- liśmy nad nimi kontrolę, nawet ich programy ratunkowe nie dzia- łają. Jak to możliwe? Ten sprzęt wykonano według najnowszej technologii wojskowej, procesory powinny wytrzymać impuls elek- tromagnetyczny bomby megatonowej. Ralph rozumiał zdumienie żołnierza: sam przeżywał to samo na Lalonde, gdy docierały do niego nieprawdopodobne relacje. Wstał, przysłonięty gzymsem biegnącym nad wejściem do tunelu, i uniósł strzelbę bezodrzutową dużego kalibru. Na obraz generowany przez czujniki hełmu nałożyła się ramka celownicza. Oddał strzał w stro- nę mechanoida szturmowego. Robot bojowy gwałtownie eksplodował. Wysokowydajne baterie i amunicja eksplodowały zaraz po tym, jak pocisk przebił zbroję i wniknął w zgięty korpus. Fala podmuchowa przesunęła połowę przemieszanych szczątków przed zawalonym magazynem. Z walące- go się piętra posypały się kolejne skrzynie. Trzem mechanoidom ka- zano wycofać się pośpiesznie na pasy podjazdowe; ich plazmatyczne nogi drżały przy tak szybkich ruchach. Ralph wziął na cel następne- go, którego zastrzelił w chwili, gdy ten zaczął się ciężko prostować. — Do żołnierzy! Rozwalcie te mechanoidy! — Blok nadaw- czo-odbiorczy sygnalizował jednak, że zamknęła się połowa kana- łów łączności. Włączył zewnętrzny głośnik urządzenia i powtórzył rozkaz z takim rykiem, że mimo huku wybuchających mechano- idów wszyscy musieli go usłyszeć. Z okna na górze pomknęła włócznia białego ognia. Nanosyste- mowy program oceny zagrożenia ponaglił Ralpha falą impulsów nerwowych. Rzucił się w bok, zanim do jego świadomości dotarło, co się dzieje. Kiedy padał na beton za gzymsem, doszło do eksplozji następ- nych dwóch mechanoidów. Zdało mu się, że słyszy terkot wielko- kalibrowego karabinu magnetycznego, jakimi posługiwali się żoł- nierze z brygady G66. Raptem wokół jego kolana owinął się zdrad- liwy wąż białego ognia. Neuronowy nanosystem natychmiast wy- tworzył blokadę analgetyczną, która złagodziła ból. Na wykresie medycznym widać było, jak płomienie palą skórę i kości. Jeśli ich nie zgasi, za kilka chwil zniszczą cały staw kolanowy. Ale zarówno Dean, jak i Will często powtarzali, że tradycyjne dławienie tego ognia nic nie daje. Ralph oddał nanosystemowi całkowitą kontrolę nad mięśniami i po prostu wybrał okno, z którego niedawno wystrzelił biały ogień. Już niemal beznamiętnie patrzył, jak obraca się jego ciało, a wraz z nim lufa strzelby. Ramka celownicza implantu wzrokowego oto- czyła czarny prostokąt okna. Wystrzelił trzydzieści pięć miesza- nych pocisków: silnie wybuchowych (chemicznych), odłamkowych i zapalających. W ciągu dwóch sekund pomieszczenie przestało istnieć. Fasada z rzeźbionego kamienia rozpadła się w chmurze ognia i posypała jak grad na walczących w dole żołnierzy. Kolano Ralpha nareszcie przestało się palić. Wyciągnął zza pasa pakiet nanoopatrunku i zacisnął go na zwęglonej ranie. Tymczasem na pasach podjazdowych większość żołnierzy włą- czyła głośniki bloków nadawczo-odbiorczych. Wśród hałasu nieusta- jących wybuchów powtarzały się rozkazy, ostrzeżenia, wołania o po- moc. Piekielna kanonada z wielu strzelb dużego kalibru czyniła spustoszenia w halach magazynowych. Z pożogi wylatywały mści- we komety białego ognia. — Nelson! — przesłał datawizyjnie Ralph. — Na litość boską, niech żołnierze po drugiej stronie budynku nie pozwolą nikomu się przedrzeć! Mają trwać na pozycjach, walić do wszystkiego, co się rusza, i nie brać żadnych jeńców! Spróbujemy tutaj wziąć kogoś żywcem, ale niech nikt inny nie zgrywa bohatera! — Rozkaz! — odpowiedział Nelson Akroid. Ralph znów uruchomił głośnik. — Cathal, wchodzimy do środka! Trzeba ich rozdzielić, a po- tem kolejno zlikwidować. — Rozkaz! — doszła go odpowiedź. „Przynajmniej jeszcze ży- je" — pomyślał. — Przechodzimy do drugiego etapu? — zapytał datawizyjnie admirał Farąuar. — Nie, sir. Wróg jeszcze się nie przedarł. Otoczyliśmy szczel- nie teren. — W porządku, Ralph. Powiadomisz mnie, gdy sytuacja się zmieni. — Tak, sir! Neuronowy nanosystem poinformował go, że pakiet medyczny połączył się wreszcie z kolanem. Noga mogła teraz wziąć na siebie jedynie czterdzieści procent dawnego ciężaru, ale Ralph był pe- wien, że jakoś sobie poradzi. Wsunął strzelbę pod pachę, zgiął się wpół i pobiegł wzdłuż gzymsu w stronę schodów. Dean Folan dał kolegom sygnał, żeby ruszyli za nim. Kierując się do hali, obszedł ukradkiem wielką stertę skrzyń, wśród których poruszały się języki ognia. W środku panował mrok. Pociski wyżłobiły głębokie jamy w wę- glowo-kompozytowych ścianach. Pod spękanym sufitem kołysały się warkocze drutów i kabli światłowodowych. Soczewki w go- glach hełmu niewiele pokazywały, chociaż przełączył udoskonalo- ne siatkówki na największą czułość. Nastawił czujniki na odbiór podczerwieni i dostosował je do warunków słabej widoczności. Zielone i czerwone obrazy zlewały się, ukazując w bladych kontu- rach głębię hali magazynowej. Gdzieniegdzie pod ścianami, liżąc regały towarowe, irytująco mrugały jaskrawe płomyki. Programo- we dyskryminatory starały się je wyeliminować. Na tyłach hali rozbiegały się na boki trzy przejścia między rzę- dami regałów. Metalowe konstrukcje, dźwigające skrzynie i pojem- niki gotowe do załadunku, wyglądały jak potężne ściany z prze- ogromnych cegieł. Mechanoidy wykorzystywane do przenoszenia ciężarów stały w bezruchu na szynach biegnących wzdłuż regałów, ich plazmatyczne ramiona huśtały się bezwładnie. Z pięciu czy sze- ściu pękniętych rur pod sufitem ciekła woda: spływając po skrzy- niach, rozlewała się na podłodze w coraz większą kałużę. W pobliżu nic się nie ruszało. Dean zostawił karabin magnetyczny u wylotu środkowego przejś- cia, wiedząc, że niewiele nim zdziała w walce na bliską odległość: pole zakłóceń po prostu by go wyłączyło. Zamiast niego wydobył ka- rabin półautomatyczny, który też był połączony z plecakiem rurą za- silającą, lecz strzelał wyłącznie pociskami chemicznymi. Żołnierze z oddziału szturmowego początkowo narzekali, kwestionując ko- nieczność rezygnacji z broni energetycznej, lecz przestali się uska- rżać, gdy zaczęły po kolei wysiadać przyrządy kombinezonów, a mechanoidy wpadły w szaleństwo. Trzech żołnierzy poszło za nim między regały; i oni dzierżyli karabiny półautomatyczne. Reszta rozeszła się po hali magazyno- wej. Niektórzy ostrożnie zaglądali do pozostałych korytarzy. Daleko przed nim przemknęła jakaś postać. Dean otworzył ogień. W ograniczonej przestrzeni huk wystrzałów wzbudzał imponująco głośne echa. W powietrzu zaroiło się od plastikowych kawałków skrzyń, podziurawionych kulami. Dean rzucił się do biegu. Na próżno szukał trupa na podłodze. — Radford, widziałeś go? — zapytał. — Kierował się w stronę twojego korytarza. — Nie, szefie. — Ktoś go w ogóle widział? Otrzymał serię przeczących odpowiedzi, okrzyków lub przeka- zów datawizyjnych. Wrogowie niewątpliwie kryli się gdzieś nieda- leko, gdyż ich pole zakłóceń nadal uniemożliwiało poprawną pracę blokom procesorowym. Swędziała go zraniona ręka, a to też o czymś świadczyło. Dotarł do końca korytarza, skąd odchodziły jeszcze trzy roz- gałęzienia. ' — Do diabła, to jakiś pieprzony labirynt! Z drugiego korytarza wynurzył się Radford, omiatając regały to- warowe ogniem z karabinu. — W porządku, tu się rozdzielimy — oświadczył Dean. — Każ- dy ma widzieć dwóch kolegów. Kto straci partnera z oczu, natych- miast się zatrzyma i go poszuka. Wybrał jedno z przejść prowadzących w głąb magazynu i kiw- nął na dwóch żołnierzy, żeby mu towarzyszyli. Wtem jakiś stwór wylądował Radfordowi na plecach — grote- skowe połączenie dwóch istot, czarnego lwa i człowieka. Ciężarem ciała przygniótł do ziemi swą ofiarę. Pazury jak sztylety targnęły opancerzonym kombinezonem, lecz wbudowane w niego generatory walencyjne błyskawicznie usztywniły tkaninę, chroniąc przed obra- żeniami kruche ludzkie ciało. Monstrum zawyło z wściekłości, napo- tykając na tak nieoczekiwaną przeszkodę w chwili swego triumfu. Układy kombinezonu i neuronowy nanosystem Radforda za- częły się psuć. Jego okrzyk zdumienia urwał się raptownie, gdy głośnik bloku nadawczo-odbiorczego przestał działać. Materiał kom- binezonu powoli się poddawał, tracił sztywność. Bestia zdołała we- tknąć głębiej czubek pazura, pragnąc jak najszybciej dostać się do ciała. Radford wyginał się i miotał z rozpaczą, aby strząsnąć z siebie potwora, ale i tak słyszał szepty, które docierały do niego gdzieś z rubieży świadomości. Z pewnością były tam przez cały czas i tyl- ko dlatego, że wizja śmierci wyostrzała zmysły, zdał sobie w pełni sprawę z ich obecności. Zaczęły narastać, przy czym stawały się nie tyle głośniejsze, co bardziej harmonijne. Liczny chór współ- czujących szeptów. Zapewniały o swej miłości. Obiecywały po- moc, gdyby zechciał jedynie... Nagle kule karabinu poszatkowały tułów stwora, siekąc futro i długie sploty mięśni. Dean niewzruszenie trzymał broń w rękach, kiedy napastnik kulił się nad Radfordem. Zauważył, że tkanina opancerzonego kombinezonu znowu twardnieje. Pazury ślizgały się po niej bezskutecznie. — Stój! — krzyczał jeden z żołnierzy. — Zabijesz Radforda! — Gorszy los go czeka, jeśli przestaniemy! — zripostował Dean. Rozgrzane łuski zdumiewająco licznie sypały się z karabinu, a mimo to bestia jeszcze nie dała za wygraną; trzęsąc na boki wielką głową, ryczała boleśnie. Żołnierze nadbiegali pośpiesznie wąskimi przejściami wśród re- gałów towarowych. Jeszcze dwóch innych krzyczało, żeby przerwał ogień. — Cofnijcie się! — rozkazał. — Uważajcie na pozostałych dra- ni! — Zostało mu w magazynku osiemdziesiąt procent naboi. Kara- bin był w tym przypadku słabą bronią, mógł tylko odwlec decy- dującą rozprawę z bestią. Po jej tylnych nogach spływały strugi krwi, a w miejscach, gdzie raniły jąkule, pod futrem czerwieniło się żywe mięso. Rany nie były jednak zbyt poważne, w praktyce nic nie znaczyły. — Na miłość boską, niech ktoś strzela wraz ze mną! — zawołał desperacko Dean. Odezwał się drugi karabin, posyłając strumień kul w łeb zmuto- wanego stwora, który wreszcie puściwszy Radforda, grzmotnął o pobliski regał. Spomiędzy obnażonych kłów wydostał się jesz- cze przeraźliwszy skowyt. Dean maksymalnie wzmocnił sygnał wyjściowy bloku nadaw- czo-odbiorczego. — Poddaj się albo zginiesz! — ostrzegł. Bestia może i miała karykaturalne kształty, lecz z jej jakże ludz- kich oczu wyzierała nieprzejednana nienawiść. — Granat! — rozkazał Dean. Mały, szary, cylindryczny przedmiot odbił się od skrwawionego ciała. Opancerzony kombinezon Deana na moment stwardniał. Czuj- niki kołnierza zarejestrowały wybuch. Po eksplozji nastąpiła implo- zja. Półzwierzęce kontury rozmyły się i straciły kolor, odsłaniając sylwetkę mężczyzny w średnim wieku. Przez krótką milisekundę jego postać rysowała się niezwykle wyraźnie na tle regałów towaro- wych. Tym razem już nic go nie chroniło. Dean widywał w życiu większe rzezie, jednakże w ograniczonej przestrzeni między skrzyniami cała scena wyglądała iście upiornie. Widać było, że niektórzy żołnierze mają mniejsze niż on doświad- czenie lub brakuje im zimnej krwi. Radford, gdy wreszcie postawiono go na nogi, wymamrotał coś tonem podziękowania. Po korytarzach niosły się dźwięczne echa strzelaniny w innej części budynku. Dean dał żołnierzom chwilę czasu, by mogli trochę ochłonąć, a potem wznowił poszukiwania. Dziewięćdziesiąt sekund później dostał wiadomość od Alexandrii Noakes. Znalazła mężczyznę wciś- niętego w szczelinę między dwiema skrzyniami. Gdy do niej przy- biegł, wyganiała delikwenta z kryjówki nerwowymi strzałami z ka- rabinu. Wymierzył w czoło mężczyzny. — Poddaj się albo zginiesz! Nieznajomy zaśmiał się niefrasobliwie. — Ależ ja już nie żyję, seńor. * *• W parku przed budynkiem domu towarowego wylądowało osiem policyjnych naddzwiękowcow. Kulejąc, Ralph podszedł wolno do tego, w którym mieściło się ruchome centrum dowodzenia oddziału szturmowego. Samolot nie różnił się aż tak bardzo od reszty, tyle że był wyposażony w dodatkowe czujniki i lepszy sprzęt łączności ra- diowej. Mogło pójść gorzej, rozmyślał Ralph. Przynajmniej admirał Far- quar i Deborah Unwin wstrzymali się od użycia platform strategicz- no-obronnych. Przy dwóch naddźwiękowcach leżały rzędem nosze z rannymi żołnierzami. Między nimi uwijali się lekarze, rozdzielając nanoopa- trunki. Jedną kobietę zamknięto w kapsule zerowej: wymagała na- tychmiastowej opieki szpitalnej. W parku pęczniał tłum ciekawskich, którzy dreptali wśród drzew i wysypywali się na drogę. Policja odgrodziła teren kordonem ochron- nym, nie dopuszczając ludzi w pobliże miejsca zdarzeń. Przed magazynami stało dziewięć kanciastych pojazdów straży pożarnej. Mechanoidy z wężami wspinały się po ścianach ze zwin- nością pająków, wlewając przez potłuczone okna pianę i chemicz- ne środki gaśnicze. Brakowało czwartej części dachu. Przez dziu- rę strzelały w nocne niebo długie języki ognia. Piekielny żar rozsa- dzał ostatnie ocalałe okna, przez co do środka dostawało się więcej tlenu. Zapewne firma nieprędko otworzy tu znowu interes. Nelson Akroid czekał na Ralpha przy schodkach samolotu do- wódcy. Zdjął hełm powłokowy, odsłaniając zasępione oblicze czło- wieka, który zobaczył dzieło sił nieczystych. — Siedemnastu rannych, sir — rzekł głosem bliskim załama- nia. — Trzech nie żyje. — Miał w wielu miejscach osmalony kom- binezon i prawą rękę owiniętą pakietem nanoopatrunku. — A straty wroga? — Dwudziestu trzech zabitych, sześciu wziętych do niewoli. — Obrócił głowę i zawiesił wzrok na płonącym budynku. — Moi lu- dzie spisali się na medal. Jesteśmy wyszkoleni do walk z motło- chem, ale te potwory... Jezu... » — Owszem, dali sobie radę — wpadł mu w słowo Ralph. — Musisz jednak wiedzieć, Nelson, że to dopiero pierwsza runda. — Tak, sir. — Wyprostował się. — Ostatnie przeszukiwanie nie dało nic nowego. Choć nie wszędzie był dostęp. Kiedy ogień się rozszerzył, musiałem wycofać ludzi. Trzy jednostki nadal otaczają teren, bo w środku mogą jeszcze czaić się wrogowie. Gdy pożar wygaśnie, jeszcze raz się rozejrzą. — Dobra robota. Chodźmy zerknąć na więźniów. Żołnierze z oddziału szturmowego woleli nie ryzykować, dlate- go rozmieścili jeńców w stumetrowych odstępach. Każdego ota- czało pięciu żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału. Ralph podszedł do tego, którego strzegli Cathal Fitzgerald i Dean Folan. Przesłał do bloku nadawczo-odbiorczego datawizyj- ne polecenie otworzenia kanału łączności ze Skarkiem. — Pewnie chciałby pan rzucić okiem. — Kiedy oddział szturmowy wkroczył do akcji, połączyłem się z czujnikami rozmieszczonymi wokół budynku — powiedział dy- rektor Agencji Bezpieczeństwa Zewnętrznego. — Wróg stawia za- żarty opór. — To prawda, sir. — Jeśli tak będzie za każdym razem, kiedy namierzymy kry- jówkę nieprzyjaciół, obrócisz w ruinę połowę tego miasta. — Trzeba się namęczyć, żeby ich unieszkodliwić. Walczą jak mechanoidy. Nie chcą się poddawać. Tych sześciu to wyjątek. — Myślę, że cała komisja powinna być świadkiem waszego przesłuchania. Mogę prosić o wizję? Neuronowy nanosystem poinformował Ralpha, że na kanał wcho- dzą kolejne osoby — członkowie Komisji Bezpieczeństwa Tajnej Rady w Atherstone, przedstawiciele władz cywilnych w głównej kwaterze policji w Pasto — chcąc obejrzeć rozmowę z więźniami. Polecił blokowi nadawczo-odbiorczemu poszerzyć kanał łączności i zmieścić w nim pełny sygnał sensywizyjny, aby usłyszeli i zoba- czyli to samo co on. Cathal Fitzgerald przywitał się z nim ledwie dostrzegalnym kiw- nięciem głowy. Pilnowany człowiek siedział na trawie, beztrosko ignorując wycelowane w niego lufy półautomatycznych karabinów. Trzymał w ustach wąską, zwiniętą bibułkę, która na końcu jarzyła się mdłym ognikiem. Mężczyzna na oczach Ralpha wciągnął po- liczki i ogieniek na moment się rozjaśnił. Wyciągnął bibułkę z ust i dmuchnął cienką smużką dymu. Ralph popatrzył ze zdziwieniem na Cathala, który tylko wzru- szył ramionami. — Nawet mnie nie pytaj, szefie. Ralph uruchomił wyszukiwarkę programową w nanosystemo- wych komórkach pamięciowych. W katalogu encyklopedycznym pojawił się plik o nazwie „zażywanie nikotyny". — Hej, ty! — zagadnął więźnia. Mężczyzna uniósł wzrok i ponownie się zaciągnął. — Si, seńorl • — To szkodliwy nałóg, wypleniony pięćset lat temu. Dlatego Rząd Centralny nie udziela licencji eksportowej na DNA tytoniu. Lekki, szelmowski uśmiech. — To nie moje czasy, seńor. — Jak się nazywasz? — Santiago Vargas. — Kłamliwe bydlę — odezwał się Cathal Fitzgerald. — Już go sprawdziliśmy. To Hank Doyle, główny magazynier w domu towa- rowym. — Ciekawe — rzekł Ralph. — Skibbow też zmyślił sobie imię, gdyśmy go dorwali. Podawał się za Kingsforda Garrigana. Czy tak właśnie przejawia się działanie wirusa? — Nie wiem, senor. Nikt mi nie mówił o żadnym wirusie. — Skąd się wziąłeś? Skąd pochodzisz? — Ja, seńorl Urodziłem się w Barcelonie. Przepiękne miasto. Kiedyś je sobie zwiedzimy. Długo tam mieszkałem. Parę szczęśli- wych lat... i kilka z moją żoną. Tam też umarłem. Zapalony papieros podświetlał szkliste oczy, które przeszywały Ralpha na wylot. — Jak to: umarłeś? — Normalnie, senor. — Jaja sobie robisz? Masz nam tu zaraz wszystko wyśpiewać! Jaki jest zasięg tej waszej broni, która strzela białym ogniem? — Nie wiem, senor. — Wobec tego radzę ci prędko pogrzebać we wspomnieniach, bo w przeciwnym razie nie będziesz mi do niczego potrzebny. Za- nim się obejrzysz, wpakujemy cię do komory zerowej. Santiago Vargas zgasił papierosa na trawie. — Mam wam pokazać, jak daleko niesie biały ogień? — Na to właśnie czekamy. — Jak sobie chcecie. — Powstał z denerwującym ociąganiem. Ralph wskazał teren opustoszałego parku. Santiago Vargas zamk- nął oczy i wyciągnął ramię. Na jego dłoni pojawiło się światło, a za- raz potem zsunął się z niej syczący biały ogień. Pomknął nad traw- nikiem, rozsiewając rój maleńkich iskierek. Po stu metrach zwol- nił, wydął się i ściemniał. Dwadzieścia metrów dalej był już tylko zwiewną świetlistą mgiełką, która chwilkę później rozpłynęła się w powietrzu. Santiago Vargas uśmiechał się z zadowoleniem. — Fajne to! Chyba nieźle mi poszło, senor. Będę ćwiczył, aż z czasem dojdę do wprawy. — Możesz zapomnieć o ćwiczeniach, wierz mi. — Trudno. — Wydawał się nieporuszony. — Jak tego dokonałeś? — Nie wiem, senor. Wystarczy, że pomyślę, i sprawa zała- twiona. — Zapytam więc inaczej. Dlaczego tym strzelacie? — Ja nie strzelam. To był pierwszy raz. — Twoi przyjaciele nie okazywali żadnych skrupułów. — Wiem. — Dlaczego nie przyłączyłeś się do nich? Dlaczego nie wal- czyłeś z nami? — Ja do was nic nie mam, senor. Z waszymi żołnierzami wal- czą tylko ci narwancy. Chcą sprowadzać coraz więcej i więcej dusz, żeby mieć większą siłę. — Zarazili innych? — Si. — Ilu? Santiago Vargas uniósł otwarte dłonie. — Wątpię, czy ktoś w magazynie uniknął opętania. Przykro mi, seńor. — Cholera. — Ralph zerknął przez ramię na dopalający się bu- dynek. Akurat runął kolejny fragment dachu. — Landon, potrzebu- jemy pełną listę pracowników nocnej zmiany — przesłał datawizyj- nie. — Sprawdź, ilu ich było i gdzie mieszkali. — Już się robi — odparł komisarz. — Ilu zarażonych uciekło stąd przed naszym przybyciem? — zwrócił się do Vargasa. — Dokładnie to nie wiem, seńor. Tu było dużo ciężarówek. — Uciekli samochodami dostawczymi? — Si. Siedzą z tyłu. W dzisiejszych czasach nie ma fotela kie- rowcy. Sama automatyka. Sprytnie. Ralph wpatrywał się z grozą w osowiałego mężczyznę. — Koncentrowaliśmy wysiłki na zatrzymywaniu pojazdów pa- sażerskich — odezwała się datawizyjnie Diana Tiernan. — Trans- port towarowy mniej nas interesował. — Chryste, jeśli wyjechali na autostrady, mogą być teraz szmat drogi stąd! — Już łączę się z rdzeniami sztucznej inteligencji, zmieniam priorytety sprawdzania pojazdów. — Jeżeli znajdziesz na trasie ciężarówkę przedsiębiorstwa Moy- ce's, strzel do niej z platformy strategiczno-obronnej. Nie mamy in- nego wyboru. — Zgadzam się — wtrącił datawizyjnie admirał Farąuar. — Ralph! Zapytaj go, który pracownik ambasady był z nim w magazynie — poprosił Roche Skark. Ralph odpiął od pasa blok procesorowy i wyświetlił zdjęcia Ja- coba Tremarca i Angelinę Gallagher. Podsunął urządzenie pod nos Vargasowi. — Widziałeś ich w środku? Mężczyzna chwilę się namyślał. — Jego. Chyba. — A więc musimy znaleźć jeszcze Angelinę Gallagher — rzeki Ralph. — Trafiliście na jakieś samochody z popsutymi procesorami? — Mamy trzy podejrzane wozy — odpowiedziała Diana. — Dwa zostały już namierzone. To taksówki z kosmodromu. — W porządku, wyślijcie za nimi oddziały szturmowe. Tylko żeby wśród nich byli doświadczeni ludzie. Co z trzecim tropem? — To autobus linii Longhound. Wyruszył z lotniska dziesięć minut po przybyciu pracowników ambasady. Zgodnie z planem, miał jechać na południe aż do samego Mortonridge. Próbujemy go zlokalizować. — Dobrze, ja wracam do głównej kwatery. Tu robota skończona. — Co z nim będzie? — zapytał Nelson Akroid, wskazując kciu- kiem jeńca. Ralph obejrzał się za siebie. Santiago Vargas wytrzasnął skądś następnego papierosa, którego ćmił ze spokojem. Uśmiechnął się. — Mogę już sobie iść, senorl — zapytał z nadzieją. Ralph z równą szczerością odwzajemnił uśmiech. — Przybyły już kapsuły zerowe z „Ekwana"? — spytał datawi- zyjnie. — Pierwsza partia dotrze na kosmodrom w Pasto za dwanaście minut — odparła Vicky Keogh. — Cathal — rzucił Ralph na głos. — Poproś pana Vargasa, żeby zechciał jeszcze z nami pogadać. Chętnie poznam zakres tego ich pola zakłóceń elektronicznych i możliwości kamuflażu. — Rozkaz, szefie. — Potem zabierz wszystkich na wycieczkę krajoznawczą na kosmodrom. Nie pomiń nikogo. — Z przyjemnością. Loyola była jedną z bardziej prestiżowych hal widowiskowych w San Angeles. Mogła pomieścić dwadzieścia pięć tysięcy widzów pod kopulastym dachem, który rozsuwał się podczas słonecznej po- gody, jaka utrzymywała się w mieście prawie zawsze. Do hali dojeż- dżało się wygodnie z biegnącej pobliskim wiaduktem drogi automa- tycznej; pod ziemią wybudowano stację węzłową wszystkich sze- ściu linii metra, a obok budynku — siedem lądowisk dla VIP-ow- skich pojazdów powietrznych. Były tu również pięciogwiazdkowe restauracje, bary samoobsługowe, setki pokoi do wynajęcia. Wy- kwalifikowana obsługa uprzejmie traktowała gości. Rocznie poli- cjanci i zarządzający musieli poradzić sobie z setką wydarzeń arty- stycznych. Metropolia była organizmem, który funkcjonował z precyzją krzemowego mózgu. Do tego dnia. Rozentuzjazmowane dzieciaki zaczęły przybywać już o szóstej rano. O, wpół do ósmej wieczorem halę otaczały potężne tłumy; po- licyjne mechanoidy usiłowały choć częściowo zapanować nad ciż- bą napierającą na wejścia, ale nawet im groziło, że zostaną strato- wane. Dziatwa z rozbawieniem oblewała je zimnymi napojami i roz- smarowywała im lody na czujnikach. W hali zajęte były wszystkie miejsca, gdyż bilety rozeszły się już przed miesiącem. Ludzie wypełniali także przejścia między sek- torami, chociaż można by się zastanawiać, jak pokonali kontrolo- wane przez procesor bramki. Każdy konik miał szansę stać się tej nocy milionerem, byleby nie dał się aresztować lub obrabować gan- gowi zdeterminowanych czternastolatków. To miał być ostatni występ Jezzibelli podczas jej trasy koncerto- wej, firmowanej hasłem „Upadek moralności". Od pięciu tygodni, w miarę jak odwiedzała osiedla asteroidalne układu Nowej Kalifor- nii, zbliżając się do samej planety, w miejscowych mediach coraz bardziej wrzało. Plotkę o nielegalnie używanych projektorach AV, emitujących w czasie koncertów modele aktywacyjne, w końcu ofi- cjalnie zdementowano. Mówiono o zmysłowej, seksownej Jezzibel- li, że nie musi uciekać się do tanich sztuczek, by spotęgować od- działywanie wykonywanej przez siebie mood fantasy. W mediach zaroiło się od sensacyjnych doniesień. Rozpisywano się o najmłod- szej córce prezydenta, której rzekomo Jezzibella kompletnie zawró- ciła w głowie. Mała podobno wymknęła się z Błękitnego Pałacu i podczas koncertu przekradła na zaplecze sceniczne (gwiazda była zachwycona i zaszczycona możliwością spotkania członków Rodzi- ny Panującej; o jakimkolwiek nielegalnym wejściu na koncert, for- malnie, nic nie wiadomo). Prawdziwy skandal wybuchł jednak do- piero wtedy, gdy aresztowano Busch i Bruna za moralną obrazę grupy emerytowanych turystów, a później wypuszczono za kaucją w wysokości miliona nowokalifomijskich dolarów (Bruno i Busch oddawali się właśnie czułym, zmysłowym pieszczotom, gdy przy użyciu implantów wzrokowych wyśledziła ich banda zboczonych staruchów). Do granic możliwości rozdmuchano też wiadomość o wsparciu finansowym dla dziecięcego oddziału szpitalnego w bied- niejszej dzielnicy miasta. Jezzibella odwiedziła placówkę (prywat- nie, więc sensywizja była zabroniona) i przekazała pół miliona fu- zjodolarów na fundusz wspierający badania nad rozwojem terapii genowych. Kolejne programy szokowały opinię publiczną wieścia- mi o tym, jak bezceremonialnie obnosiła się ze swoim trzynastolet- nim kochasiem Emmersonem (pan Emmerson jest dalszym kuzy- nem Jezzibelli i w paszporcie widnieje zapis, że ma szesnaście lat). Uciechy przygodnym świadkom, a pracy policji, dostarczały wido- wiskowe i gwałtowne starcia między ekipą a wścibskimi reportera- mi. Menedżer Jezzibelli, Leroy Octavius, wielokrotnie wnosił do sądu skargi o pomówienie, ilekroć sugerowano, że piosenkarka ma więcej niż dwadzieścia osiem lat. W tym niezwykle pracowitym okresie gwiazda koncentrowała się wyłącznie na występach scenicznych, nie udzieliła ani jednego wywia- du, nie wygłosiła ani jednej publicznej mowy. Bo i nie musiała. W tym samym czasie regionalna filia Wamer Castle Entertainment poroz- syłała siecią datawizyjną do szalejących na punkcie Jezzibelli fanów trzydzieści siedem milionów kopii jej najnowszego albumu „Life Ki- netic"; materiał z dawnych płyt sprzedawał się równie dobrze. Załogi statków kosmicznych, które zazwyczaj zgarniały niezłe sumki, sprzedając dystrybutorom w układach planetarnych oficjal- nie nie wydane tam jeszcze albumy mood fantasy, przeklinały swój los po przybyciu na planetę odwiedzoną przez Jezzibellę w ciągu ostatnich osiemnastu miesięcy. Ale po to właśnie była trasa koncer- towa. Co dziewięć miesięcy nowy album, co roku wizyta w dziesię- ciu układach planetarnych; tylko w ten sposób skutecznie walczy- ło się z nielegalną sprzedażą. Jeśli artyście nie podobało się takie życie, mógł liczyć jedynie na pieniądze zarobione w ojczystym układzie. Tylko nieliczni spośród tych, którzy u siebie byli objawie- niem, wyrobili sobie status galaktycznej supergwiazdy. Podróże kosztowały, a przedsiębiorstwa rozrywkowe inwestowały niechęt- nie. Artysta musiał wykazać się nieprzeciętnym stopniem profesjo- nalizmu i determinacji, zanim ktoś zgodził się wyłożyć na niego wielomilionową kwotę. Oczywiście, po przekroczeniu tego progu stare porzekadło, że pieniądze robią pieniądze, znajdowało swoje absolutne potwierdzenie. Wysoko nad kosztowną scenografią i szeregami potężnych ko- lumn AV czujnik pracujący w paśmie optycznym skanował zebrane tłumy. Twarze przesuwały się w monotonnej procesji, gdy omiatał swym „okiem" rzędy i balkony. Na widowni dało się wyodrębnić różne grupy fanów: tych najmłodszych, zniecierpliwionych i podnie- conych; starszych nastolatków wszczynających największą wrzawę w oczekiwaniu na występ; ludzi roznamiętnionych, nerwowych, po- grążonych w niemym uwielbieniu, czasem już rozładowanych, a na- wet takich, którzy woleliby tu nie przychodzić, gdyby nie prośba partnera. Wszystkie stroje Jezzibelli z teledysków mood fantasy, od najprostszych po najbardziej ekscentryczne, znajdowały swoje od- bicie w ubiorach widzów. Czujnik zatrzymał się na parze w skórzanych ubraniach. Chło- pak mógł mieć najwyżej dwadzieścia lat, towarzysząca mu dziew- czyna trochę mniej. Tulili się do siebie, najwidoczniej zakochani. Oboje byli wysocy, zdrowi, energiczni. Jezzibella odwołała datawizyjny przekaz z czujnika. — Tych dwoje — powiedziała do Leroya Octaviusa. — Podo- bają mi się. Odpychająco otyły menedżer zerknął na małą kolumnę AV, ster- czącą z jego bloku procesorowego. Przyjrzał się dwóm roześmia- nym twarzom. — Rozumie się. Już się za nich biorę. Nie wydziwiał, nie okazał nawet cienia dezaprobaty. Jezzibella doceniała tę jego cechę, dzięki której tak bardzo podobał jej się w roli menedżera. Znał jej potrzeby, rzeczy nieodzowne do normal- nego funkcjonowania. Pragnęła tych dzieciaków ze względu na to, co mieli do zaoferowania: naiwność, błogą niepewność przyszłości, radość z życia. U niej to wszystko już się wypaliło, traciła kontakt z jasną stroną ludzkiej natury. Podczas niekończącej się trasy kon- certowej, gdzieś między gwiazdami, coś się zatraciło — swoisty i jedyny rodzaj energii, jaka umyka z głębin kapsuły zerowej. Kon- certy przesłaniały resztę świata, uczucia zaś były tłumione jako coś szkodliwego. I uczucia tak długo zwalczane bezpowrotnie wygasły — co jednak stwarzało pewien problem, ponieważ Jezzibella mu- siała wykorzystywać znajomość uczuć w celu manipulowania wi- downią. Błędne koło. Całe jej życie było błędnym kołem. Tak więc zamiast wejrzeć w siebie, zgłębiała obcą swemu zro- zumieniu emocjonalność innych ludzi, badając ją jak lekarz przed wydaniem diagnozy. Wysysała z nich, co się dało, gdyż nawet mała dawka uczucia pozwalała jej wyjść na scenę i udawać dobrą formę do końca występu. — A mnie oni się nie podobają — stwierdził z irytacją Em- merson. Jezzibella próbowała odpowiedzieć uśmiechem, lecz cała ta farsa związana ze schlebianiem mu teraz ją nudziła. Stała nago na środku zielonego pokoiku, gdy Libby Robosky, jej osobista wizażystka, bie- dziła się z łuskami skórnymi. Technobiotyczne okrycie było o wiele bardziej wymyślne od warstwy kameleonowej, pozwalało bowiem nie tylko zmienić kolor skóry, ale i jej fakturę. Do niektórych nume- rów potrzebowała miękkiego, wrażliwego ciała młodej dziewczyny, która drży, czując dotyk swego pierwszego kochanka; przy innych okazjach chciała mieć zdrowy, czerstwy wygląd osoby pełnej natu- ralnego wdzięku (takiego, jak u dziewczyny, którą wypatrzyła na hali), nie wypracowanego na siłowni czy dzięki modnej diecie; czę- sto też zaspokajała zapotrzebowanie na ciało sportsmenki lub balet- nicy: gibkie, zahartowane, dobrze umięśnione, lubiane przez chło- paków. Widownia pożądała swej idolki, pragnęła widzieć Jezzibel- lę zawsze w najlepszej formie. Łuseczki miały wszakże krótki żywot, a każdą należało osobno przytwierdzić do ciała. Libby Robosky była niekwestionowaną czaro- dziejką w posługiwaniu się zmodyfikowanym pakietem medycznym. — Ty nie musisz się z nimi spotykać — odpowiedziała Emmer- sonowi cierpliwie Jezzibella. — Sama się nimi zajmę. — A ja mam się nudzić do rana? Czemu nie mogę wybrać sobie kogoś z widowni? Rzeczywiście miał dopiero trzynaście lat, co celowo przekazano do wiadomości reporterom. Włączyła go do trupy na Borrolooli w charakterze ciekawej zabaweczki. Po dwóch miesiącach naprze- miennych wybuchów złości i upartego milczenia, jej najnowszy na- bytek zaczynał być irytujący. — Tak to już jest. Oni sami po prostu potrzebni. Mówiłam ci to setki razy. — Dobra. To czemu nie możemy tego teraz zrobić? — Zapomniałeś, że za kwadrans mam występ? — Co z tego? — podniósł głos Emmerson. — Odpuść go sobie. Wrzawa w mediach zrobi nam reklamę. I tak już mamy odlecieć, więc co nam szkodzi? — Zabierz stąd tego smarkacza — zwróciła się datawizyjnie do Leroya — zanim rozwalę mu łeb, żeby sprawdzić, co się stało z jego mózgiem. Leroy Octavius przydreptał do nich kaczym krokiem. Swoje zwaliste cielsko z przesadnym optymizmem wbił w cienką kurtkę z wężowej skóry w mniejszym o półtora numeru rozmiarze. Sztyw- na skóra skrzypiała przy każdym poruszeniu. — Chodź, synku! — rzekł chropawym głosem. — Nie można przeszkadzać artystom przed koncertem. Wiesz, jacy oni są wtedy drażliwi. Lepiej zajrzyjmy do pokoju obok, coś nam przynieśli do jedzenia. Chłopiec dał się namówić. Leroy położył mu na ramionach swą ogromną rękę, nagląc go łagodnie, lecz stanowczo do wyjścia. Jezzibella westchnęła boleśnie. — Cholera! Jak mogłam pomyśleć, że taki dzieciuch będzie mnie kręcił? Libby zamrugała błękitnymi oczami z ironiczną miną. Spośród tych wszystkich podlizuchów, służalców, bezdusznych pasożytów i niezbędnych współpracowników Jezzibella najbardziej lubiła to- warzystwo Libby. Dobrotliwa babunia ubierała się zawsze tak, aby podkreślić swój wiek. Miała w sobie tyle cierpliwości i stoicy- zmu, że najgorszą awanturę czy kryzys zbywała lekkim wzrusze- niem ramion. — Twoje hormony zwariowały na widok jego dziecięcego fiu- ta, gołąbeczko — powiedziała. Jezzibella chrząknęła ze złością. Wiedziała, że reszta trupy nie- nawidzi Emmersona. — Leroy! — przekazała datawizyjnie. — W tym pieprzonym szpitalu, gdzie ostatnio byliśmy, sypnęłam kupą forsy. Niech znajdą izolatkę dla naszego gówniarza. Leroy machnął ręką, wychodząc na korytarz. — Później zastanowimy się, co z nim zrobić — odparł. — Skończyłaś się z tym pieprzyć? — zwróciła się do Libby. — Wszystko gotowe, gołąbeczko. Jezzibella odprężyła się, gdy nanosystem posyłał nerwami ko- dowaną sekwencję impulsów. Doznała dziwnego wrażenia, jakby na jej piersiach napinała się mokra skórzana powłoka. Ręce i nogi drżały. Ramiona same się wyprostowały, mięśnie brzucha stward- niały, usztywniły się elastyczne linie pod skórą, która nabrała ciem- niejszego odcienia brązu. Sięgnęła głęboko do pamięci, aby odnaleźć odpowiednie poczu- cie dumy i pewności siebie, tak wspaniale uzupełniające dosko- nałość jej sylwetki. Wiedziała, że będą ją wielbić. — Merrill! — zawołała. — Jak długo mam czekać na pierwszy kostium, do cholery? Służący podbiegł do wielkich kufrów podróżnych, które stały pod ścianą. Zaczął wyciągać z nich części garderoby. — A wy, cymbały, może byście już zaczęli się rozgrzewać, ha? — wrzasnęła na muzyków. W zielonym pokoju wszyscy zakrzątnęli się żwawo przy swych codziennych zajęciach. Odbywały się bezgłośne, osobiste rozmowy datawizyjne, gdyż niepewność losu Emmersona budziła powszech- ne zainteresowanie. Ludzie mogli na chwilę zapomnieć o tym, że ich posady są również zagrożone. Lecąc nad miastem, Ralph Hiltch przeglądał nadchodzące mel- dunki. Nowy algorytm sprawdzania pojazdów, wprowadzony przez Dianę Tiernan, przynosił dobre rezultaty. Jak udało się wyczytać z miejskiej sieci procesorów kontrolujących ruch kołowy, dom to- warowy Moyce's of Pasto opuściły tego wieczoru pięćdziesiąt trzy ciężarówki. Rdzenie sztucznej inteligencji szukały ich w pośpiechu. W ciągu siedmiu minut od chwili, kiedy Diana skupiła na nich swą uwagę, zlokalizowano dwanaście. Wszystkie wyjechały już z miasta. Ich współrzędne zostały przesłane do Dowództwa Obrony Strategicznej na Guyanie, a czujniki satelitarne metodą triangulacji wyznaczyły cele niskoorbitalnym platformom bojowym. Nad po- łudniową ćwiartką kontynentu Ksyngu zakwitł na moment tuzin wiązek fioletowego światła. Zanim naddźwiękowiec wylądował, zniszczono kolejnych osiem ciężarówek. Ralph zrzucił z siebie uszkodzony kombinezon, a za- miast niego pożyczył granatowy jednoczęściowy mundur policyjny. Był dość obszerny, nie uciskał więc na pakiet opatrunkowy. Mimo pomocy pakietu medycznego Ralph wciąż jednak utykał w drodze do gniazda koordynacyjnego. — Witaj w domu, Ralph! — powiedział Landon McCullock. — Odwaliłeś kawał dobrej roboty. Jestem ci za to wdzięczny. — Jak my wszyscy — dodał Warren Aspinal. — I nie są to pu- ste słowa. Sam mam w mieście rodzinę, trójkę dzieci. — Dziękuję, sir. — Ralph usiadł obok Diany Tiernan. Przy- wołała na usta blady uśmiech. — Sprawdziliśmy nocną zmianę w domu towarowym. Dzisiaj pracowało tam czterdzieści pięć osób. Do tej pory żołnierze z oddziału szturmowego zidentyfikowali dwu- dziestu dziewięciu zabitych lub wziętych do niewoli. — Cholera! Jeszcze szesnastu drani włóczy się po kraju — rzu- cił Bernard Gibson. — Sytuacja przedstawia się chyba trochę lepiej — oznajmiła beznamiętnie Diana. — Połączyłam rdzenie sztucznej inteligencji z mechanoidami straży pożarnej, których czujniki przystosowane są do pracy w warunkach wysokiej temperatury. Odnalazły w bu- dynku pięć ciał, a jeszcze nie przeszukały trzydziestu procent po- mieszczeń. Czyli brakuje nam najwyżej jedenastu osób z nocnej zmiany. — To i tak za dużo — rzekł Landon. — Wiem, ale mamy pewność, że w każdej z sześciu usuniętych ciężarówek jechał uciekinier. Procesory i obwody awaryjne wyka- zały usterki podobne do tych, jakie spowodował porywacz w samo- locie Adkinsona. — A zatem zostaje nam pięciu — stwierdził cicho Warren Aspinal. — Tak, sir — odparła Diana. — Jest wysoce prawdopodobne, że uciekają pozostałymi ciężarówkami. — Obawiam się, pani Tiernan, że samo prawdopodobieństwo to zdecydowanie za mało w obliczu rychłej zagłady — powiedział Leonard DeVille. — Sir. — Diana nie spojrzała nawet w jego stronę. — To nie są wcale urojenia. Po pierwsze, jednostki sztucznej inteligencji po- twierdziły, że od chwili przybycia taksówki z Jacobem Tremarco żaden obcy pojazd nie opuścił magazynów należących do przedsię- biorstwa Moyce's. — W takim razie wyruszyli pieszo. — To założenie również wydaje mi się błędne, sir. Przyległego terenu strzegą czujniki systemów bezpieczeństwa, zarówno naszych, jak i należących do właścicieli okolicznych zabudowań. Przejrzeliś- my odpowiednie banki pamięci. Jeśli ktoś wydostał się z domu to- warowego, to jedynie ciężarówką. — Mamy do czynienia z rozmyślnymi, konsekwentnymi próba- mi rozprzestrzenienia zarazy — rzekł Landon McCullock. — Pra- cownicy ambasady starali się zainfekować wirusem energetycznym jak największy obszar kontynentu. Logiczna taktyka, trzeba przy- znać. Im dalej sięgnie zaraza i dłużej będziemy z nią walczyć, tym więcej ludzi zostanie zarażonych, a to utrudni powstrzymanie epi- demii. Diabelska spirala. — W mieście nieprzyjaciel miałby mało czasu — wtrącił Ralph. — Tutaj przewaga jest po naszej stronie, możemy ich szybko wy- tropić i zlikwidować. Wiedzą, że chwilowo szerzenie tu zarazy byłoby daremnym wysiłkiem. A tymczasem na prowincji szala zwy- cięstwa przechyli się na ich korzyść. Jeżeli tam się im powiedzie, zamienią najważniejsze miasta na kontynencie w oblężone twier- dze. Będziemy skazani na porażkę. Tak się właśnie stało na Lalon- de. Podejrzewam, że Durringham przeszedł już w ręce wroga. Leonard DeVille pokiwał lekko głową. — I następna rzecz — dodała Diana. — Zarażeni nie są chyba w stanie zatrzymać ciężarówek. Jeśli tym swoim białym ogniem nie zniszczą silników lub instalacji elektrycznej, samochody dojadą aż do planowanych punktów dostawy. Ale kiedy ciężarówka uleg- nie awarii, procesory kontrolne na autostradzie od razu ją namie- rzą. Z dotychczas zebranych materiałów wynika, że pole zakłó- cające nie zostało dotąd użyte do zmiany kursu ciężarówki. To ich potężna, lecz mało wyrafinowana broń: nie można dzięki niej wła- mać się do procesorów nadzorujących ruch kołowy czy ingerować w działające programy. — To znaczy, że są uwięzieni w ciężarówkach? — zapytał Warren Aspinal. — Tak, sir. — I żadna z tych ciężarówek nie dotarła jeszcze do celu — za- uważyła Vicky Keogh, uśmiechając się do ministra spraw we- wnętrznych. — Jak już powiedziała Diana, sytuacja nie przedstawia się aż tak źle. — Dzięki Bogu, że nie są wszechpotężni — rzekł premier. — Dużo im nie brakuje — stwierdził kwaśno Ralph. Nawet tchnące optymizmem słowa Diany nie dodały mu otuchy. Kryzys mógł się w każdej chwili pogłębić. Emocje nie nadążały za wyda- rzeniami: pościg za pracownikami ambasady przypominał wojnę w przestrzeni kosmicznej, gdzie wszystko działo się błyskawicznie, był jedynie czas na odruchowe reakcje i nikt nie namyślał się, co ro- bić. — Co z Angelinę Gallagher? Jednostki sztucznej inteligencji odkryły coś nowego? — Nie. Mamy tylko dwie taksówki i autobus linii Longhound — odparła Diana. — Oddziały szturmowe są już w drodze. Z taksówkami uporano się w dwanaście minut. Ralph przebywał w gnieździe koordynacyjnym, odbierając przekazy datawizyjne do- wódców dwóch oddziałów, wysłanych z misją unieszkodliwienia wroga. Pierwsza taksówka stała nad brzegiem rzeki, która krętym nur- tem przepływała przez Pasto. Samochód w pobliżu przystani prze- stał współdziałać z procesorami kontrolnymi. Kamery systemu mo- nitorowania drogi obserwowały szary pojazd przez jedenaście mi- nut, lecz nie zauważyły, żeby ktoś z niego wysiadł lub poruszał się na przystani. Żołnierze z oddziału szturmowego zbliżyli się do samochodu zgodnie ze standardową taktyką „żabich skoków". Światła były wy- gaszone, drzwi otwarte, w środku żywego ducha. Oficer techniczny otworzył konsolę interfejsową, do której podłączył swój blok proce- sorowy. Policyjne jednostki sztucznej inteligencji sprawdziły ob- wody elektryczne pojazdu i komórki pamięciowe. — Prosta sprawa — zameldowała Diana. — Krótkie spięcie dało na obudowie dodatni potencjał, spaliło większość procesorów i pochrzaniło resztę. Mieliśmy prawo myśleć, że to nieprzyjaciel. Druga taksówka została porzucona w podziemnym garażu w dzielnicy mieszkaniowej. Oddział szturmowy przybył na miejsce akurat w chwili, kiedy ekipa serwisowa przedsiębiorstwa taksówko- wego zjawiła się, aby odholować uszkodzony pojazd. W gnieździe koordynacyjnym wszyscy przyglądali się nieruchomo brutalnym, dramatycznym scenom, albowiem żołnierze woleli nie ryzykować w starciu z trzema mechanikami. Zaraz na miejscu ekipa serwisowa przeprowadziła testy diagno- styczne, które wykazały, że to defektowa matryca elektronowa pa- kowała do instalacji elektrycznej olbrzymie porcje energii. — Gallagher na pewno jedzie autobusem — stwierdził Landon McCullock po odwołaniu sygnału datawizyjnego. Cudze zmysły nie przekazywały mu już obrazowych wyzwisk mechaników. — Nie mam co do tego żadnych wątpliwości — powiedziała Dia- na. — Ten zasrany złom nie reaguje na polecenia, które wydajemy za pośrednictwem procesorów nadzorujących ruch na autostradzie. — Podobno wróg nie umie zmieniać programów za pomocą pola zakłócającego — zauważył Leonard DeVille. — Autobus nie zmienił trasy, po prostu nie odpowiada na nasze wezwania — burknęła w odpowiedzi. Nieprzerwany trzygodzinny trud kierowania jednostkami sztucznej inteligencji zaczynał rozstra- jać jej nerwy. Warren Aspinal zmarszczył ostrzegawczo brwi, patrząc na swą polityczną partnerkę. — Oddziały szturmowe przechwycą autobus za dziewięćdzie- siąt sekund — oznajmił Bernard Gibson. — Wtedy będziemy wie- dzieć, na czym stoimy. Ralph przesłał do zespołu procesorowego w gnieździe datawi- zyjną prośbę o plan sytuacyjny. Neuronowy nanosystem wyświet- lił mapę Ksyngu, kontynentu o kształcie poduszki z wygiętym ku dołowi ogonkiem. Zlokalizowano i unicestwiono już czterdzieści jeden samochodów dostawczych; zielone i purpurowe znaki przed- stawiały ich drogę i punkty, gdzie zostały zniszczone. Autobus, oznaczony złowieszczym bursztynowym kolorem, poruszał się au- tostradą M6, która biegła przez cały Mortonridge: długi, górzysty skrawek lądu, wysunięty na południe aż za równik. Podłączył się do zespołu czujników naddźwiękowca lecącego na czele. Samolot właśnie schodził do prędkości poddźwiękowej. Pro- gramowy filtr różnicowy nie był w stanie wyeliminować wibracji powstających podczas manewru powietrznego hamowania. Ralph musiał uzbroić się w cierpliwość, choć krew się w nim burzyła. Je- śli Angelinę Gallagher nie jechała autobusem, to prawdopodobnie stracili kontynent. W czystym tropikalnym powietrzu wyraźnie odcinała się cienka nitka autostrady. Kiedy przestało trząść naddźwiękowcem, można było zobaczyć w dole na poboczach setki unieruchomionych samo- chodów osobowych, dostawczych, ciężarowych oraz autobusów. W blasku przednich lamp wyłaniały się z mroku zadrzewione zbo- cza; mrowie ludzi dreptało wzdłuż drogi, a niektórzy nawet układali się do snu przy swoich autach. Pośród tej statycznej rewii pojazdów szukany autobus od razu rzucał się w oczy, stanowił bowiem jedyne ruchome źródło światła na autostradzie, mknąc na południe z prędkością dwustu kilome- trów na godzinę. Przelatywał z hukiem obok zdumionych widzów stojących przy barierkach, obojętny na nadrzędne polecenia proce- sorów kontroli ruchu. — A cóż to znowu za diabelstwo? — Vicky Keogh wyraziła nieme pytanie wszystkich, którzy odbierali sygnały z czujników naddźwiękowca. Towarzystwo przewozowe Longhound dysponowało taborem standardowych autobusów wyprodukowanych na kontynencie Esparta, pomalowanych na charakterystyczne fioletowo-zielone ko- lory. Popularne na całej planecie, dzięki rozbudowanej sieci szyb- kich i częstych połączeń dojeżdżały do wszystkich miast i miaste- czek. Księstwo nie miało dostatecznie rozwiniętej gospodarki i dużej liczby mieszkańców, aby mogło sobie pozwolić na tunele kolejki wa- kacyjnej, jakie łączyły tereny zabudowane na Ziemi czy Kulu. Dlate- go też autobusy linii Longhound stanowiły swojski widok na drogach i prawie każdy podróżował nimi chociaż raz w życiu. Jednakże niesforny pojazd, uciekający autostradą M6, nie przy- pominał wyglądem normalnych longhoundów: ich nadwozia nie były tak smukłe i zwarte, nie miały opływowych kształtów ko- jarzących się z przemysłem kosmicznym. Okrągły, klinowaty dziób przechodził płynnie w kadłub o owalnym przekroju poprzecznym i część tylną, gdzie sterczały pionowo trójkątne płyty spoilerów. Pojazd miał matowoszarą karoserię z czarnymi błyszczącymi okna- mi. Z okrągłej rury wydechowej buchały kłęby tłustego dymu. — Czy on się pali? — spytał skonsternowany Warren Aspinal. — Nie, sir — odpowiedziała Diana, osobliwie zadowolona. — To po prostu diesel. — Co takiego? — Diesel. Widzimy omnibus forda nissana, który spala paliwo w silniku wysokoprężnym. Premier szukał informacji we własnej nanosystemowej encyklo- pedii. — Silnik spalający paliwo węglowodorowe? — Tak, sir. — To przecież śmieszne. W dodatku nielegalne. — Ale nie w czasach, kiedy budowano te silniki. Zgodnie z tym, co mam w plikach, ostatni egzemplarz zjechał z taśmy produkcyjnej w Turynie w roku 2043. Mówię o mieście Turyn na Ziemi. — Czy jakieś muzeum sprowadzało ten model? A może pry- watny kolekcjoner? — zapytał cierpliwie Landon McCullock. — Jednostki sztucznej inteligencji żadnego nie znalazły. — Jenny Harris informowała mnie o podobnym zjawisku jesz- cze na Lalonde — powiedział Ralph. — Podczas swej ostatniej ak- cji w terenie zobaczyła statek rzeczny o niespotykanym kształcie. Zarażeni wirusem nadali mu staroświecki wygląd. Przypominał coś z czasów przedtechnologicznych na Ziemi. — Chryste... — mruknął Landon McCullock. — To ma sens — powiedziała Diana. — Procesory autobusu wysyłają poprawny kod identyfikacyjny. Musieli zamaskować ca- łego longhounda. Naddźwiękowiec zbliżył się do autobusu, szybując zaledwie sto metrów nad jezdnią. Poniżej omnibus gnał zygzakami, jakby nie dbał o żadne przepisy ruchu drogowego. Pilot samolotu miał pro- blemy z utrzymaniem maszyny bezpośrednio nad pojazdem, to- czącym się chaotycznie po autostradzie. Ralph uzmysłowił sobie, co go tak podświadomie dręczyło. Po- lecił czujnikowi optycznemu zrobić powiększenie. — To coś więcej niż zwykła holograficzna iluzja — orzekł, przyjrzawszy się obrazom. — Zobaczcie, jaki cień rzuca autobus w tym świetle. Oddaje dokładnie jego obrys. — Jak oni to robią? — W głosie Diany odbijała się ciekawość i odrobina podniecenia. — Pociągnij za język Santiago Vargasa — poradziła jej chłod- no Vicky Keogh. — Nie słyszałam nawet o teorii, która dopuszczałaby takie ma- nipulowanie powierzchnią przedmiotów — odparła Diana na swą obronę. Ralph mruknął z irytacją. Uczestniczył w podobnych rozmo- wach na Lalonde, kiedy próbowali dociec, skąd pochodzą zakłóce- nia w pracy satelity obserwacyjnego. Zakłócenia urągające wszel- kim prawom fizyki. Sama koncepcja wirusa energetycznego była już dość radykalna. Opętanie, tak wyraził się Santiago Vargas. Ralph zadrżał. Wprawdzie wiara chrześcijańska nie była zako- rzeniona w jego sercu zbyt głęboko, lecz jako dobry poddany Kró- lestwa nie pozwalał, by ją cokolwiek złamało. — Trzeba szybko zdecydować, co zrobić z tym autobusem. Najlepiej byłoby zrzucić na dach żołnierzy w specjalnych kombine- zonach lotniczych, ale trudno skakać z naddźwiękowca. — Niech platformy satelitarne rozwalą kawałek autostrady — podsunął admirał Farąuar. — Wtedy autobus się zatrzyma. — Wiemy już, ile przewozi osób? — zapytał Landon McCul- lock. — Niestety, wyjechał z kosmodromu w Pasto z kompletem pa- sażerów — powiedziała Diana. — A niech to! Sześćdziesiąt osób. Musimy przynajmniej spró- bować go zatrzymać. — Najpierw wzmocnijmy oddziały szturmowe — zapropono- wał Ralph. — Trzy naddźwiękowce to stanowczo za mało. Poza tym należałoby zatrzymać autobus dokładnie w środku kordonu bezpieczeństwa. Skoro ma wieźć sześćdziesięciu wrogów, musimy się bardzo starać, żeby nikt się nie wyrwał. A okolice są tutaj dość dzikie. — Posiłki mogą przybyć za siedem minut — rzekł Bernard Gibson. — Cholera! — odezwał się datawizyjnie pilot. Z autobusu wy- strzeliła długa włócznia białego ognia i ugodziła podwozie nad- dźwiękowca. Samolot zadrżał, po czym — ze skrzydłem przekrzy- wionym do góry o prawie dziewięćdziesiąt stopni — gwałtownie skręcił. Z szerokiej dziury w kadłubie posypały się jasne, migotli- we krople stopionego tworzywa ceramicznego, które, opadając na jezdnię, szybko się dopalały. Z pogorszoną aerodynamiką maszyna nie przestawała trząść się i szybko traciła wysokość. Pilot rozpaczli- wie próbował wyrównać lot, lecz był za nisko. Doszedł więc do tego samego wniosku, co komputer pokładowy, i uruchomił system awa- ryjny. Do kabiny pod olbrzymim ciśnieniem wdarła się piana, okry- wając szczelnie żołnierzy z oddziału szturmowego. Generatory wa- lencyjne utwardziły ją w ułamku sekundy. Samolot rozbił się, żłobiąc ogromną bruzdę w zaroślach i mięk- kiej czarnej ziemi. Dziób, skrzydła i poziome stateczniki pogięły się i oderwały; ostre fragmenty rozleciały się na boki, by zniknąć w ciemnościach nocy. Pękaty cylinder kabiny toczył się jeszcze sie- demdziesiąt metrów, gubiąc po drodze wręgi i zdruzgotane podze- społy. Na koniec uderzył z hukiem w wysoki ziemny nasyp. Generatory walencyjne natychmiast się wyłączyły. Piana wycie- kająca ze szczątków kabiny mieszała się z błotem. W środku poru- szały się niemrawo sylwetki ludzi. Bernard Gibson odetchnął z widoczną ulgą. — Chyba nikomu nic się nie stało. Jeden z pozostałych naddźwiękowców zataczał koła coraz bli- żej miejsca katastrofy. Drugi trzymał się rozważnie kilometr za autobusem. — Chryste, autobus zwalnia! —jęknęła Vicky Keogh. — Za- mierzają wysiąść. — Co robimy? — zapytał premier, zły i przestraszony. — Jeden oddział szturmowy na pewno ich nie powstrzyma. — Ralph czuł się jak zdrajca. „Porzuciłem ludzi w potrzebie" — my- ślał. „Przegrałem". — Sześćdziesiąt osób siedzi w tym autobusie! — wykrzyknął Warren Aspinal, wstrząśnięty. — Może znajdziemy dla nich jakieś lekarstwo. — Tak, sir. Wiem o tym. — Ralph zrobił surową minę, aby nikt nie zauważył, jak bardzo czuje się bezsilny. Spojrzał na McCullo- cka. Komisarz policji chciał chyba zaprotestować: zerknął na swego zastępcę, lecz ten tylko wzruszył bezradnie ramionami. — Admirale Farąuar? — przesłał datawizyjnie Landon McCul- lock. — Tak? — Trzeba zniszczyć autobus. Za pomocą zespołu czujników naddźwiękowca Ralph obserwo- wał, jak wiązka laserowa trafia z niskiej orbity w iluzoryczny wehi- kuł. Na jedno mgnienie oka pod maskującym przykryciem pojawiła się prawdziwa sylwetka longhounda, jakby działanie broni polegało wyłącznie na odsłanianiu prawdy. Zaraz jednak strumień energii spalił autobus, a razem z nim fragment jezdni w promieniu trzydzie- stu metrów. Kiedy Ralph omiótł wzrokiem twarze osób siedzących w gnieź- dzie koordynacyjnym, ujrzał na nich, niczym w lustrze, własne przerażenie. Jego spojrzenie pochwyciła Diana Tiernan; na jej miłym, sędzi- wym obliczu malował się smutek i współczucie. — Przykro mi, Ralph — powiedziała. — Nie spieszyliśmy się jak należy. Jednostki sztucznej inteligencji właśnie doniosły, że au- tobus zatrzymał się w pierwszych czterech miastach na swej trasie. 3 Al Capone ubierał się tak, jak to zawsze miał w zwyczaju: z fa- sonem. Niebieski dwurzędowy garnitur z serży, jedwabny krawat z kolorowym wzorkiem, czarne buty z lakierowanej skóry i figlar- nie przekrzywiony jasnoszary kapelusik. Na palcach błyszczały zło- te pierścienie w tęczowym towarzystwie drogocennych kamieni. Na małym palcu pysznił się wspaniały brylant. Już wkrótce zauważył, że w tym świecie przyszłości ludzie nie mają swojego indywidualnego stylu. Jeśli już widział garnitury, to zawsze o tym samym luźnym kroju — aczkolwiek ich lekkość i ko- lorowe desenie upodabniały je do zwiewnego japońskiego kimona. Ci, którzy nie mieli na sobie garniturów, nosili wszelkiego rodzaju kamizelki i sportowe koszulki. Często bardzo obcisłe nawet u osób trzydziestokilkuletnich. Al z początku wytrzeszczał oczy na lalunie, przekonany, że każda jest ulicznicą. Czy porządna dziewczyna tak by się ubrała? Odsłoniła tyle ciała? Spódniczki ledwie przykry- wały tyłeczek, spodenki niewiele więcej. Ale nie: były zwyczajny- mi, uśmiechniętymi, szczęśliwymi dziewczętami. Mieszkańcy tego miasta nie przestrzegali zbyt rygorystycznie zasad moralności. Rze- czy, na widok których ksiądz katolicki w jego czasach dostałby spa- zmów, tutaj nie budziły najmniejszego zdziwienia. — Chyba polubię to życie — skonstatował Al. A było to dość osobliwe życie. Powtórnie przyszedł na świat jako magik, i to taki z prawdziwego zdarzenia, niejeden z tej bandy szarlatanów, których zapraszał do swych klubów w Chicago. Tutaj natychmiast zjawiało się wszystko, o czym tylko zamarzył. Nieprędko przyzwyczaił się, że wystarczy pomyśleć... i trach, sztuczka gotowa. Mógł mieć wszystko, począwszy od sprawnego thompsona, a skończywszy na srebrnej dolarówce, błyszczącej w roz- palonym słońcu. I ileż mniej kłopotów z ciuchami! Brad Lovegrove ubierał się w wiśniowy kombinezon z jakiegoś błyszczącego mate- riału. Niby jakiś zafajdany śmieciarz. Al słyszał nikłe zawodzenia Lovegrove'a; miał wrażenie, że w jego mózgu zagnieździł się skrzat. Biadolił coś bez ładu i skła- du, jak skończony kretyn. Wśród tego bełkotu trafiały się jednak samorodki szczerego złota. Kiedy Al po raz pierwszy zebrał się w kupę, zdało mu się, że wylądował na Marsie albo Wenus. Nic z tych rzeczy. Nowa Kalifornia nie obracała się nawet wokół te- go samego słońca co Ziemia. A dwudziesty wiek był zamierzchłą przeszłością. Jezu, czasem człowiek potrzebował coś kropnąć, żeby mu głowa nie pękła od myślenia. Tak, tylko gdzie tu można wyskoczyć na drinka? Al wyobraził sobie, że zamienia mózg w jeden wielki mięsień i ściska w nim swego małego skrzata. Powoli go przydusza... Megamarket u zbiegu Longwalk i Sunrise, pisnął bezgłośnie Lovegrove. A w nim stoisko z napojami importowanymi ze wszyst- kich planet w Konfederacji. Niewykluczone, że mają tam nawet ziemskiego burbona. Drinki z calutkiej galaktyki! Kto by pomyślał! Al ruszył przed siebie. Dzień wydał mu się wspaniały. Chodnik był taki szeroki, że sprawiał wrażenie bulwaru. Za- miast płyt Al miał pod stopami jednolity pas wykonany z materiału przypominającego trochę marmur, a trochę beton. Co czterdzieści kroków rosły dorodne drzewa o grubych kiściach obwisłych jajo- watych kwiatów w niewiarygodnym kolorze metalicznego fioletu. Dostrzegł kilka pojazdów wielkości kosza na śmieci; lawiro- wały ospale wokół przechodniów spacerujących żwawo w promie- niach porannego słońca — nawet Henry Ford nie śnił o tak wymyśl- nych mechanizmach. Mechanoidy powszechnej użyteczności, wy- jaśnił Lovegrove. Zbierają śmiecie i liście na chodnikach. Na parterze każdego wieżowca mieściły się eleganckie delikate- sy, bary, restauracje i kawiarnie; stoliki wylewały się na zewnątrz zupełnie jak w europejskich miastach. Arkady wrzynały się w głąb budynków. Po drugiej stronie ulicy, szerokiej w tym miejscu na sto pięć- dziesiąt jardów, Al dostrzegł dalsze zakątki tej wymuskanej dzielni- cy bogaczy. Niepodobna było, oczywiście, przejść przez jezdnię, gdyż na przeszkodzie stała biegnąca wzdłuż drogi, wysoka na osiem stóp, bariera ze szkła i metalu. Al stał dłuższą chwilę z nosem przyciśniętym do szklanej płyty, patrząc na ciche, superszybkie samochody. Wielkie pociski na ko- łach lśniły tak, jakby powleczono je warstwą kolorowego chromu. Lovegrove wytłumaczył, że nie trzeba nimi nawet kierować. Mają takie zmyślne silniki elektryczne, które nie wydzielają spalin. No i ta prędkość: ponad dwieście kilometrów na godzinę! Al znał się na kilometrach; Francuzi w ten sposób nazywali mile. Bałby się jednak wsiąść do tak szybkiego samochodu, zwłasz- cza że nie mógłby prowadzić. Zresztą, w pobliżu niego urządzenia elektryczne dostawały kręćka. Dlatego wolał spacer. Miał zawroty głowy, kiedy patrzył na strzeliste wieżowce, które zawsze odbijały sylwetki innych budynków. Wydawały się zaginać nad ulicą, jakby chciały uwięzić świat u swych stóp. Lovegrove po- wiedział, że są takie wysokie, ponieważ ich czubki zaprojektowano tak, aby kołysały się na wietrze, dzięki czemu odchylały się powol- nym ruchem dwadzieścia do trzydziestu metrów od pionu. — Stul pysk! — warknął Al. Skrzat skurczył się, jak wąż zwijający się w kłębek. Swoim ubiorem Al zwracał powszechną uwagę przechodniów. On sam przyglądał im się z wesołą fascynacją. Ze zdumieniem pa- trzył, jak czarni i biali chodzą ramię w ramię, a prócz nich także inne nacje: Chińczycy, Hindusi i tacy jak on —jasnoskórzy potom- kowie mieszkańców basenu Morza Śródziemnego. Niektórzy prze- farbowali włosy na nienaturalny kolor. Zadziwiające. Wszyscy sprawiali wrażenie zadowolonych z życia, wręcz pro- mieniowali radością. Zachowywali się z nonszalancją i pewnością siebie, co było wstrząsem dla Ala. Diabeł, który na początku dwu- dziestego wieku kierował poczynaniami tak wielkiej rzeszy ludzi, teraz gdzieś zniknął, jak gdyby mocą uchwały Rada Miasta zniosła wszelkie troski i zmartwienia. Ludzie najwyraźniej cieszyli się doskonałym zdrowiem. Al zbli- żał się już do drugiej przecznicy, a nie zobaczył jeszcze ani jednego otyłego człowieka. Nic dziwnego, że w modzie były skąpe ubra- nia. Oto świat, gdzie wszyscy, nawet siedemdziesięciolatkowie, wy- glądali tak, jakby właśnie trenowali przed swoim meczem życia. — Pewnie ciągle pogrywacie w baseball, ha? — mruknął pod nosem Al. Lovegrove potwierdził. Pięknie, trafiłem do raju. Po pewnym czasie zdjął marynarkę i przewiesił ją sobie przez ramię. Maszerował tak od kwadransa i nic nie wskazywało, żeby dokądś doszedł. Aleja obrzeżona masywnymi wieżowcami wcale się nie zmieniała. — Hej, kolego! — zawołał. Czarnoskóry mężczyzna, który wyglądał jak nic na zawodowe- go boksera, odwrócił się i rozbawionym spojrzeniem obrzucił ubra- nie Ala. Tulił do ramienia dziewczynę o hinduskiej karnacji i jasno- blond włosach. Jej kusa spódniczka podkreślała piękno długich nóg. „Niczego sobie sikoreczka" — pomyślał Al i uśmiechnął się do niej zalotnie. Z taką to by powojował. Uświadomił sobie nagle, że od sześciuset lat nie zaliczył panienki. Odwzajemniła uśmiech. — Jak tu przywołać taksówkę? — Połącz się datawizyjnie z procesorem drogi ekspresowej, przyjacielu — wyjaśnił szczegółowo mężczyzna. — Po mieście krąży milion taksówek. Nie mają z tego zysku, ale od czego jeste- śmy my, tępi podatnicy? Od pokrywania niedoborów w kasie, no nie? — Nie znam się na datawizji. Nie jestem stąd. Dziewczyna zachichotała. — Wysiadłeś właśnie ze statku kosmicznego? Al dwoma palcami dotknął ronda kapelusza. — Coś w tym sensie, proszę pani. — Jak fajnie. A skąd jesteś? — Z Chicago. To na Ziemi. — Hej, ale jazda! Nie spotkałam jeszcze nikogo z Ziemi. Jak tam jest? Al zmarszczył czoło. Jezu! Kobiety nie miały tu żadnych zaha- mowań. A Murzyn nadal obejmował ją swym muskularnym ramie- niem. Nie przeszkadzało mu, że jego dziewczyna ucina sobie poga- wędkę z nieznajomym. — Jedno miasto podobne do drugiego. — Ślamazarnym gestem wskazał srebrzyste wieżowce, jakby to wszystko wyjaśniało. — Miasto? Myślałam, że macie tam już tylko arkologie. — Dobra, powiecie mi wreszcie, jak mam przywołać tę pie- przoną taksówkę? Gdy twarz czarnoskórego zachmurzyła się, zrozumiał, że palnął głupstwo. — Chcesz, żebyśmy cię wyręczyli, przyjacielu? — Mężczyzna przyjrzał się ubraniu Ala, tym razem uważniej. — Jasne — zełgał Al. — W porządku, nie ma sprawy. Już jedzie. — Uśmiechnął się sztucznie. Al zastanawiał się, czy to przypadkiem nie blef. Nie nosił radia na nadgarstku, nie miał żadnego nadajnika. Po prosiu stał, uśmie- chał się i robił z niego wariata. Lovegrove bajdurzył mu w głowie o miniaturowych telefo- nach w mózgu. Podobno i on miał taki jeden, ale przestał działać z chwilą opętania. — Opowiesz mi coś o Chicago? — poprosiła dziewczyna. Al dostrzegł jej zakłopotanie. Przejawiało się w głosie, ruchach, dążeniu do wtopienia się w dające bezpieczeństwo ramię Murzyna. Nie umieli ukryć swoich uczuć, on zaś potrafił odczytywać takie znaki, rozpoznawać strach w oczach ludzi. Pochylił głowę w stronę czarnoskórego i prychnął na przemą- drzałego dupka. Przez krótką chwilę na jego lewym policzku pulso- wały trzy długie blizny. — Już ja cię zapamiętam, tłumoku. Jeszcze cię dopadnę. Na- uczę cię respektu i możesz mi wierzyć, że będzie to dla ciebie, kole- go, naprawdę ciężka lekcja. — Znów gotowała się w nim dawna wściekłość, ręce się trzęsły, głos przeszedł w grzmiący ryk. — Nikt nie będzie wodził za nos Ala Capone, zrozumiano? Nikt nie będzie mnie traktował jak psie gówno! To ja rządziłem w Chicago, do cho- lery! To miasto było moje. Nie jestem ulicznym obszarpańcem, któ- rego z łaski swojej weźmiecie na przejażdżkę. Bo mnie... należy... szanować!!! — Pieprzony reakcjonista! — Mężczyzna zamachnął się pięścią. Nawet gdyby ciało Lovegrove'a nie zostało wzmocnione dawką energistycznej mocy, wyzwalaną w materialnym wszechświecie przez duszę z zaświatów, Al prawdopodobnie zdrowo by mu dołożył. Lata spędzone w Brooklynie zaprawiły go w ulicznych bijatykach; ludzie, w obawie przed jego burzliwym temperamentem, woleli schodzić mu z drogi. Al zrobił instynktowny unik, wyrzucając równocześnie prawą rękę. Skupił się, aby starannie wymierzyć cios. Trafił przeciwnika prosto w szczękę. Rozległ się ohydny chrzęst pękającej kości. Po nim nastała głu- cha cisza. Facet przeleciał w powietrzu dziesięć jardów i wyrżnął w chodnik z rozkrzyżowanymi rękami i nogami. Jego ciało poko- nało jeszcze dwa jardy, ślizgając się na węglowo-betonowym kom- pozycie, zanim znieruchomiało. W miejscu, gdzie złamana kość przebiła policzek i wargę, zaczęła cieknąć krew. Al przyglądał się temu ze zdziwieniem. — Do diaska! — Wybuchnął tubalnym śmiechem. Dziewczyna podniosła dziki wrzask. Wrzeszczała i wrzeszczała. Al rozejrzał się z nagłym niepokojem. Na szerokim chodniku wszyscy patrzyli bądź to na niego, bądź na rannego Murzyna. — Zamknij się! — syknął do rozhisteryzowanej cizi. — Zamk- nij się, mówię! Ona go jednak nie słuchała. Krzyczała zapamiętale, jakby na tym polegał jej zawód. Wtem dał się słyszeć nowy dźwięk, który był głośniejszy za każdym razem, kiedy dziewczyna brała oddech przed następnym wrzaskiem. Al Capone uświadomił sobie, że po sześciuset latach jest w stanie rozpoznać nie tylko broń ręczną. Syreny wozów poli- cyjnych też się bardzo nie zmieniły. Rzucił się do biegu. Ludzie czmychali przed nim na boki, jak koty przed bullterierem. Naokoło rozlegały się okrzyki przerażenia. — Zatrzymajcie go! — Za nim! — Cuchnący reakcjonista. — Zabił tego frajera. Jednym uderzeniem. — Stójcie! Nie próbujcie go... Jakiś facet zagrodził mu drogę. Krępy i muskularny, czekał z ni- sko pochyloną sylwetką, niczym futbolista przed starciem. Al mach- nął ręką dość niedbałym gestem i strzelił białym ogniem w twarz śmiałka. Od kości oderwały się z sykiem czarne płaty skóry. Gęste kasztanowe włosy spaliły się na popiół. Nieszczęśnik jęknął w śmier- telnej udręce i z bólu stracił przytomność. Upadł na ziemię. W tym momencie rozpętało się piekło. Wystraszeni ludzie rzu- cali się tłumnie do panicznej ucieczki. Wyrywali na wszystkie stro- ny, byle dalej od Ala. Przewracali i tratowali tych, którzy dotąd śle- dzili z boku rozwój wypadków. Al zerknął przez ramię akurat w chwili, gdy fragment osłony drogowej składał się, by mógł tamtędy przejechać samochód patro- lowy: złowieszczy niebiesko-czarny przód w kształcie grotu włócz- ni, opływowa karoseria, oślepiające światła na dachu. — Stój, reakcjonisto! — huknęło z samochodu. Al zwolnił kroku. Miał przed sobą arkady, lecz przez sklepione łukiem wejście z łatwością wjechałby pojazd patrolowy. Do diaska! Żył dopiero od czterdziestu minut, a już musiał wiać przed glinami! Cóż robić? Zatrzymał się i odwrócił, ściskając dłonie na posrebrzanym pi- stolecie maszynowym. Z trwogą zauważył dwa następne wozy, skrę- cające z drogi dokładnie w jego kierunku. Z tyłu w samochodach otwierały się, na podobieństwo skrzydeł, szerokie klapy. Ze środka wybiegły... jakieś stwory, w żadnym razie ludzie czy zwierzęta. Może sztuczne zwierzęta? Czymkolwiek były, nie wyglądały sym- patycznie. Pękate metalowe kadłuby, z których wystawały lufy bro- ni palnej. Liczne nogi bez kolan, zrobione z dziwnej gumy. Mechanoidy szturmowe, podpowiedział Lovegrove. Dało się wy- czuć pewne podniecenie w jego mentalnym głosie. Lovegrove miał nadzieję, że stwory pokonają Ala. — Zasilane elektrycznie? — zapytał twardo. Tak. — To się dobrze składa. — Skoncentrował wzrok na jednym wybranym punkcie i rzucił swoje pierwsze czarodziejskie zaklęcie. Po przybyciu na miejsce zdarzenia sierżant policji Alson Loemer widział już oczami wyobraźni swój awans. Doznawał wielkiego za- dowolenia, przeglądając w neuronowym nanosystemie uaktualniane informacje z komisariatu. Podejrzany mężczyzna w ekscentrycznym ubraniu z pewnością wyglądał na reakcjonistę. Przed trzema dniami grupa przebranych w historyczne stroje terrorystów postawiła na nogi cały departament policji, rujnując rozmaite systemy elektrycz- ne w mieście za pomocą nieznanej plazmy i środków do walki ra- dioelektronicznej. Ale na tym nie koniec. Do uszu policjantów do- cierały kuriozalne pogłoski o tajemniczych uprowadzeniach, o lu- dziach porywanych nocą na ulicy. I nie schwytano ani jednego reakcjonisty. Agencje informacyjne zapychały sieć telekomunika- cyjną nawałem nie opartych na niczym spekulacji: a to o sektach wyznaniowych, a to o najemnikach z innej planety, nie wspomi- nając już bardziej szalonych domysłów. Burmistrz się pieklił i wy- żywał na komisarzu policji. Po korytarzach komisariatu snuli się anonimowi pracownicy którejś z rządowych agencji wywiadow- czych, jednak i oni nie wiedzieli więcej, niż policjanci wyjeżdża- jący na patrole. I oto on, sierżant Loemer, miał sposobność przy skrzynie jedne- go z tych łotrów. Przejechał nad złożoną barierą i ruszył dalej chodnikiem. Zoba- czył przed sobą bandytę, który biegł do Wieży Uortestone. Loemera wspierały jeszcze dwa wozy patrolowe, zaganiając rzezimieszka do budynku. Loemer włączył do akcji oba czekające w samochodzie 111 mechanoidy szturmowe i przekazał im datawizyjnie instrukcje do- tyczące obezwładnienia i pojmania terrorysty. Niespodziewanie wóz policyjny zacząć się psuć i zarazem na- bierać szaleńczej prędkości. Czujniki pokazywały ludzi umykają- cych trwożnie na boki; obok szarżował mechanoid szturmowy, strze- lając na prawo i lewo. Loemer wysłał polecenie do procesora ste- rującego układem pędnym robota, aby go zatrzymał. Nadaremnie. Wówczas reakcjonista zaczął strzelać do wozów policyjnych. Używał dziwnej broni, tym niemniej pociski bez trudu przebijały pancerne osłony, niszczyły osie i piasty kół. Metalowe łożyska jęk- nęły jedynym w swoim rodzaju, natychmiast rozpoznawalnym to- nem, który wróżył rychłą katastrofę. Loemer wcisnął przycisk bez- pieczeństwa, by wyłączyć silnik. Samochód gwałtownie skręcił, odbił się od bariery i wpadł na jedno z drzew regrowych, które tworzyły szpaler wzdłuż chodnika. Uruchomił się wewnętrzny alarm, który omal nie ogłuszył i tak już oszołomionego sierżanta. Odleciała boczna klapa bezpieczeństwa. Baniasty fotel Loemera wysunął się na teleskopowych prowadni- cach. Kiedy półprzezroczysta powłoka bańki rozpadła się na kilka kawałków, upadł z płaczem na kolana, powalony potężną kanonadą impulsów przeciążania zmysłów. Jego neuronowy nanosystem nie był wstanie przesłać kodu unieruchamiającego oszalałe mechano- idy szturmowe. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczył, zanim runął na zie- mię, było złamane drzewo spadające wprost na jego głowę. Nawet Al ucierpiał pod ostrzałem impulsów porażających zmy- sły. Szalona wesołość na widok samochodów patrolowych, które miotały się po chodniku i zderzały z przeszkodami, prędko ustąpiła pod naporem światła, dźwięku i zapachu. Jego energistyczne zdol- ności pozwoliły mu obronić się przed skutkami ataku, musiał jed- nak odwrócić się i popędzić w stronę wejścia do wieżowca. Z tyłu mechanoidy szturmowe zataczały się jak pijane, zalewając ulicę wystrzeliwanymi na chybił trafił impulsami. Dwa wpadły na siebie, odbiły się i przewróciły. Wywijały bezskutecznie nogami, niczym żuki przewrócone na plecy. Chodnik zaścielały nieruchome ciała. „Ludzie nie zginęli" — pomyślał Al. „Byli po prostu psychicznie zmaltretowani. Jezu, te me- chaniczne podroby żołnierzy potrafiły dać paskudny wycisk! I w od- różnieniu od prawdziwych policjantów nie można ich przekupić". Może Nowa Kalifornia nie była jednak rajem. Al biegł chwiejnie pod arkadami, aż ugrzązł w tłumie ludzi chcących uciec na bezpieczną odległość. Jego garnitur zmienił ko- lor, a wkrótce i krojem zaczął przypominać znoszony kombinezon roboczy Lovegrove'a. Chwycił na ręce i poniósł małą dziewczynkę, której łzy płynęły obficie po policzkach. Ucieszył się, że może jej pomóc. A to par- szywe, bezmózgie wieprze! Przed rozkazem otworzenia ognia po- winny najpierw zabezpieczyć teren. W Chicago coś takiego byłoby nie do pomyślenia. Dwieście jardów od wejścia do podcieni przystanął w grupie wystraszonych, zasapanych ludzi. Długo biegli, żeby wydostać się spod wpływu nieznośnych impulsów. Rodziny się ściskały, inni nawoływali znajomych lub przyjaciół. Al postawił dziewczynkę. Nadal płakała, co jednak, jak sądził, musiało być skutkiem działania gazu łzawiącego. Na szczęście przy- biegła matka, aby z niewysłowioną ulgą przytulić swoje dziecko. Podziękowała mu wylewnie. Miła paniusia. Troszczyła się o dzieci i rodzinę. I słusznie, tak być powinno. Żałował, że nie ma kapelu- sza, bo chętnie uchyliłby go z uszanowaniem. Ciekawe, jak ludzie w tym świecie formalnie okazują sobie grzeczność? Lovegrove nie umiał odpowiedzieć na to pytanie. Al ruszył przed siebie pod osłoną arkad. Niebawem w całym gmachu zaroi się od glin. Pokonał jeszcze sto pięćdziesiąt jardów i wyszedł z powrotem na ulicę. Dalej szedł już spacerowym kro- kiem. Kierunek go nie obchodził, byle oddalić się z tej okolicy. Tym razem miał na sobie kombinezon Lovegrove'a, więc nikt nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Wciąż się zastanawiał, co począć. Wszystko tu było takie obce. Ten świat, ta sytuacja. Obce? Chyba źle to określił. Lepiej powie- dzieć: przytłaczające. Czasem aż ciarki przechodziły po skórze. Po- myśleć tylko, że księżulkowie mieli rację w sprawie życia po śmier- ci, nieba i piekła. Nigdy nie uczęszczał skwapliwie do kościoła, co zawsze martwiło jego matkę. Ciekawe, czy zostałem zbawiony? Czy niebo ukarało mnie za ziemskie przewinienia? Bo chyba dlatego wróciłem. Ale czy po re- inkarnacji człowiek nie powinien zacząć z powrotem od niemow- lęctwa? Nigdy nie dręczyły go podobne dylematy. Znajdź mi hotel, zwrócił się do Lovegrove'a. Muszę trochę od- począć i pomyśleć, co dalej. W większości wieżowców dostępne były pokoje do wynajęcia. Tylko jak zapłacić? Al odruchowo sięgnął do spodni, by wyciągnąć z kieszeni dysk płatniczy Banku Jowiszowego: coś jakby grubą monetę, z jednej stro- ny czerwoną, z drugiej — błyszczącą jak srebro. Lovegrove wytłuma- czył posłusznie, jak się nią posługiwać. Al przycisnął kciukiem środek. Na srebrzystej stronie zafalowały nieuporządkowane zielone linie. — Do diabła! — Spróbował raz jeszcze, koncentrując uwagę i życząc sobie powodzenia. Zrobił magiczną sztuczkę. Zielone linie powoli ułożyły się w cyfry, z początku niewyraź- ne, potem już ostre i foremne. Lovegrove powiedział, że jeden taki dysk mógłby pomieścić zasoby finansowe planety. Al chłonął z prze- jęciem nowe wiadomości, aż nagle zdał sobie sprawę, że coś nie gra. Ktoś był w pobliżu. Jakoś zapomniał o reszcie. O tych, co już tu byli, kiedy wstąpił w ciało Lovegrove'a. O tych, którzy porzucili go w opuszczonym magazynie. Gdy przymykał oczy i wyrzucał ze świadomości hałas miasta, docierała do niego odległa, różnojęzyczna wrzawa. Odgłosy z królestwa koszmarów, obietnice i błagania o powrót do świata, o możliwość ponownego życia, oddychania. Nowe zdolności percepcyjne dały mu przedziwny obraz miasta. Wśród jednorodnej szarości widział ściany czarnych cieni i poru- szających się ludzi — bełkotliwe szepty duchów obdarzonych gło- sem. Niektóre się wyróżniały. Były głośniejsze i czystsze, choć bar- dzo nieliczne w tłumie. Al otworzył oczy i spojrzał na drogę. Fragment bariery składał się bez zgrzytu. Opodal zaparkował jeden z samochodów przypo- minających pociski. Uniosły się łamane do dołu drzwi w kształcie skrzydła, ukazując wnętrze przyzwoitego wozu; pod maską opły- wowego pojazdu z Nowej Kalifornii krył się oryginalny amerykań- ski kabriolet. Miał niskie zawieszenie, szeroką budę i chromowane wyposażenie. Tego modelu Al nie znał, ponieważ w latach dwu- dziestych jeszcze go nie produkowano, a jego wspomnienia z lat trzydziestych i czterdziestych były bardzo mgliste. Kierowca w powleczonym czerwoną skórą fotelu kiwnął przy- jaźnie głową. — Lepiej wskakuj — poradził. — Jak będziesz dłużej łaził po ulicy, to zgarną cię gliny. Są na nas troszkę cięci. Al rozejrzał się po chodniku, po czym wzruszył ramionami i wsiadł do samochodu. Od środka obraz nowoczesnego pojazdu wydawał się kolorową bańką mydlaną. — Nazywam się Bernard Allsop — rzekł mężczyzna za ko- lumną sterowniczą. Gdy wyprowadził samochód na jezdnię, barier- ka uniosła się płynnym ruchem. — Zawsze marzyłem o takim ślicz- nym zabytkowym autku, ale za życia w Tennessee brakowało mi grosza. — Ten jest prawdziwy? — A kto by tam wiedział? Grunt, że wygląda jak prawdziwy. Cieszę się, że mam okazję pojeździć sobie tym cackiem. Zawsze myślałem, że skończy się na marzeniach. — Wiem, co masz na myśli. — Nieźle narozrabiałeś, chłopcze. Świńskie ryje teraz wpadają w szał. Od paru dni śledzimy wydarzenia na ich paśmie radiowym. — Szukałem tylko taksówki, a taki jeden się stawiał. — Trzeba znać pewną sztuczkę, żeby jeździć po mieście bez wiedzy policji. Kiedyś chętnie ci ją zdradzę. — Dziękuję. Dokąd jedziemy? Bernard Allsop wyszczerzył zęby i mrugnął okiem. - Zabieram cię na spotkanie z resztą ferajny. Ochotników ni- gdy dość, trochę trudno ich znaleźć. — Zaśmiał się tak jakoś śpiew- nie i piskliwie, co przypominało Alowi kwik prosiaka. — Oni już dali mi kopa, Bernard. Nie mam ochoty z nimi gadać. — Rozumiem, chłopcze, ale wiesz, jak było. Miałeś ździebko namieszane w głowie. Tłumaczyłem im, że powinniśmy się tobą zająć. Co swojak, to swojak, nawet jeśli nie jest to całkiem rodzina. Dobrze, że w końcu się z tego wygrzebałeś. — Dzięki. — No więc jak się nazywasz? — Al Capone. Oldsmobilem zarzuciło, kiedy Bernard wzdrygnął się, zaciska- jąc ręce na kierownicy tak, że pobielały mu knykcie. Po chwili, nie bez lęku, zerknął z ukosa na swego pasażera. Dopiero co siedział tam dwudziestoletni młodzieniec w ciemnoczerwonym kombinezo- nie roboczym, teraz — elegancki mężczyzna o latynoskiej fizjono- mii, ubrany w dwurzędowy niebieski garnitur i jasnoszary kapelusz. — Nabijasz się, czy jak? Spod marynarki Al Capone wydobył maleńką pałkę basebal- lową. Bernard Allsop, teraz już porządnie wystraszony, patrzył, jak pałka osiąga pełne rozmiary. Nie trzeba było zanadto wysilać wy- obraźni, żeby domyślić się, co oznaczają ciemne plamy na jej kra- wędziach. — Nie — odparł uprzejmie Al. — Nie nabijam się z ciebie. — Dobry Boże! — Próbował się uśmiechnąć. — Al Capone. — W rzeczy samej. — Dobry Boże... Al Capone w moim samochodzie! Cóż to za przypadek. — Tak, to z pewnością przypadek. — Cała przyjemność po mojej stronie, Al. Chryste, ja nie żartu- ję! Czuję się zaszczycony. Do diabła, Al, byłeś najlepszy, wspiąłeś się na szczyty! Wszyscy o tym wiedzieli. Za dawnych czasów sa- memu pędziło się co nieco bimberku. Niewiele tego było, ledwie kilka butli. Ale ty! Ty zalewałeś nim całe miasto! Chryste! Al Ca- pone! — Poklepał kierownicę z dzikim chichotem. — Rany, już się nie mogę doczekać, jakie zrobią miny, kiedy cię przywiozę. — Dokąd ty mnie wieziesz, Bernard? — Spotkasz się z całą grupą, Al. Z całą grupą! Ejże, chyba się nie gniewasz, że mówię ci po imieniu? Nie chciałbym cię czymś urazić, wiesz przecież. — Nic nie szkodzi, Bernard, wszyscy przyjaciele mówią mi po imieniu. — Przyjaciele? Wspaniale, szefie! — Czym się właściwie zajmuje ta twoja grupa, Bernard? — Jak to? Powiększaniem swoich szeregów, rzecz jasna. Tylko tyle możemy na razie zrobić. W jedności siła. — Jesteś komunistą, Bernard? — Coś ty, Al! Jestem przykładnym Amerykaninem. Nienawi- dzę parszywych czerwonych. — A mnie się zdaje, że coś kręcisz. — O nie, źle mnie zrozumiałeś. Im nas więcej, tym jesteśmy silniejsi i mamy większą szansę na zwycięstwo. Całkiem jak w ar- mii: jeśli zebrać zgraną pakę ludzi, można każdemu dokopać. Nic innego nie miałem na myśli, Al. Nie kłamię! — Czym chce się zająć grupa, kiedy już będzie dość liczna i potężna? Bernard po raz drugi zerknął z ukosa na Ala, tym razem za- kłopotany. — Chcemy się stąd wyrwać, Al. To wszystko. — Z miasta? — Nie. Myślimy zabrać stąd planetę. — Uniósł wysoko palec. — Jak najdalej od tego. Od nieba. Al popatrzył sceptycznie do góry. Po obu stronach drogi przesu- wały się lśniące wieżowce. Ich wielkość już go nie przygniatała. Silniki statków kosmicznych nadal mrugały na lazurowym firma- mencie niczym lampy błyskowe, które powoli gasną. Nigdzie nie widział dziwnego księżyca. — Dlaczego? — zapytał rzeczowo. — Do licha, Al, czyżbyś tego nie czuł? Pustki? Przecież ona jest straszna. Olbrzymia otchłań próbuje cię wessać, połknąć żyw- cem. — Przełknął głośno ślinę i zniżył głos. — Niebo jest prawie takie samo. To jak przedmurze zaświatów. Musimy się schować. Tam, gdzie nie grozi widmo śmierci, gdzie coś się w życiu zmienia. Gdzie nie ma pustej nocy. — Gadasz już jak kaznodzieja, Bernard. — Cóż, może i jestem nim po trosze. Człowiek mądry wystrze- ga się nieszczęścia. Mówię to bez ogródek, Al. Ja się boję zaświa- tów. I nigdy tam nie wrócę, szefie, o nie. — Zamierzacie więc przemieścić planetę? — Otóż to. — Cholera, Bernard, na ambicji to wam nie zbywa! Życzę szczę- ścia. Wysadź mnie przy najbliższym skrzyżowaniu. Teraz już pora- dzę sobie w mieście. — Chcesz powiedzieć, że nie możemy liczyć na twoją pomoc? — zapytał Bernard z niedowierzaniem. — Nie. — Ale przecież nawet ty czujesz to, co wszyscy. Potępione du- sze ciągle błagają o ratunek. Nie boisz się, że tam wrócisz? — Właśnie, że się nie boję.. Jakoś nic mi nie dokuczało, gdy byłem tam po raz pierwszy. — Nic mu nie dokuczało... Dobry Boże, twarda z ciebie sztu- ka, Al. — Odrzucił do tyłu głowę i zawył jak szalony. — Słuchaj- cie, skurczybyki, Alowi Capone nawet zaświaty nie wydają się spe- cjalnie dokuczliwe! Jasny gwint! — A tak przy okazji, co to za bezpieczne miejsce, do którego chcecie zabrać planetę? — Tego nie wiem, Al. Może pójdziemy po tęczy za Judy Gar- land? W każdym razie tam, gdzie nie ma nieba nad głową. — Nie macie planu ani nawet bladego pojęcia, jak to się zakoń- czy. I ja mam w tym uczestniczyć? — Przysięgam, Al, że to nieuniknione. Jeśli będzie nas wielu, damy sobie radę. Pewnie zauważyłeś, do czego sam jesteś zdolny. Pomyśl teraz, co może zrobić milion ludzi. Dwa miliony. Dziesięć. Wtedy nic już nas nie powstrzyma. — Zamierzacie opętać milion ludzi? — A jakże. I Oldsmobil skręcił na długi zjazd, który prowadził do tunelu. Bernard odetchnął z ulgą, kiedy zalało ich ostre, lekko pomarańczo- we światło lamp. — Nie opętacie miliona ludzi — rzekł Al. — Gliny pokrzyżują wam szyki. Znajdą jakiś sposób. Mamy siłę, ale nie jesteśmy odpor- ni na kule. To świństwo, którym strzelają mechanoidy szturmowe, omal nie wysłało mnie z powrotem w zaświaty. Gdyby podeszły bliżej, byłbym teraz trupem. — Do licha, Al, właśnie o tym mówię! —jęknął Bernard. — Musimy być liczniejsi, wtedy nic nam nie zrobią. Al milczał. Ten Bernard miał trochę racji. Gdy będzie przybywać opętanych, sytuacja wymknie się spod kontroli policji. Tylko że gliny nie zrezygnują tak łatwo. Będą walczyć jak lwy, kiedy dostrzegą wagę problemu i zrozumieją jakie niebezpieczeństwo grozi im ze strony opętanych. Gliny, wojsko i agencje federalne, jeśli takowe były na tej planecie. Wszyscy staną ramię w ramię. Szczury rządowe zawsze zbierają się w stada. Dysponują bronią na statkach kosmicz- nych. Lovegrove wy dukał coś o jej wielkiej sile rażenia, zdolnej w ciągu paru sekund zamienić kraj w spieczoną na szkło pustynię. ICzy byłoby miejsce dla Ala na świecie, gdzie toczy się taka woj- na? Z drugiej strony, czy jest dla niego miejsce na którymkolwiek z nowoczesnych światów? — Jak porywacie ludzi? — rzucił nagłe pytanie. Bernard widocznie wychwycił zmianę w tonie jego głosu, świad- czącą o innym nastawieniu do sprawy. Stał się nerwowy i zaczął się wiercić na skórzanym fotelu, lecz ani na moment nie oderwał wzro- ku od jezdni. — No wiesz, Al, po prostu chwytamy ich na ulicy. W nocy, kiedy jest cicho i spokojnie. Bułka z masłem. — A jednak widzieli was, prawda? Gliniarz nazwał mnie „reak- cjonistą". Nadali wam nawet nazwę. Wiedzą, kto porywa ludzi. — No tak, nie dało się tego uniknąć. Trochę trudno kryć się przy tej skali działania. Jak już powiedziałem, potrzebujemy wielu ludzi. Bywa, że ktoś nas zobaczy. To jest wliczone w ryzyko. Niko- go nie złapali. — Jeszcze. — Al uśmiechnął się jowialnie. Położył rękę na ramieniu kierowcy. — Wiesz, Bernard, po namyśle doszedłem do wniosku, że jednak spotkam się z tą twoją grupą. Brakuje wam chyba zorganizowania. Nie obraź się, ale wątpię, byście mieli ja- kieś doświadczenie w tej dziedzinie. Ja, z drugiej strony... — W palcach pojawiło mu się grube cygaro. Zaciągał się długo, z wielkim upodobaniem, po raz pierwszy od sześciuset lat. — Ja przez całe życie uczyłem się łamać prawo. I pokażę wam, jak to robić najlepiej. Gerald Skibbow trzymał się kurczowo ręki salowego, wchodząc niespiesznie do ciepłego pomieszczenia o białych ścianach. Na jego luźnym bladoniebieskim fartuchu zaznaczały się czasem kontury kilku małych pakietów nanoopatrunku. Poruszał się z pełną dostojeń- stwa ostrożnością niczym schorowany staruszek w warunkach wy- sokiej grawitacji. Potrzebował pomocy, bez swego przewodnika nigdzie by nie zaszedł. Nie przesunął nawet —jak normalny człowiek — wzroku z bo- ku na bok, aby przyjrzeć się nowemu otoczeniu. Miękkie łóżko na środku pomieszczenia wraz z otaczającym je pierścieniem rozbudo- wanej aparatury medycznej nie wywarło na nim żadnego wrażenia. — W porządku — rzekł grzecznym tonem salowy. — Teraz po- mogę ci ułożyć się wygodnie. Wolniutko posadził Geralda na skraju łóżka, a następnie uniósł i przekręcił jego nogi, póki pacjent nie wyprostował się na kocu. Zawsze robił to uważnie. W tym silnie strzeżonym obiekcie sił po- wietrznych na Guyanie przygotował już kilkanaście osób do se- sji dochodzeniowej. Żadna nie zgłosiła się na ochotnika. Skibbow mógł sobie nagle uświadomić, co go za chwilę czeka. Kto wie, może taki wstrząs wyrwałby go z letargu? Nic takiego się jednak nie stało. Gerald pozwolił się przykryć siatką która ściśle przylgnęła do jego ciała. Gdy się zaciskała, naj- cichszy dźwięk nie wyrwał się z jego krtani, nawet nie drgnęła mu powieka. 2*» $/f Salowy z zadowoleniem pokazał uniesiony kciuk dwóm oso- bom, które siedziały za długim przeszkleniem w ścianie. Gerald nie miał możliwości wykonania najmniejszego ruchu. Przewiercał martwym wzrokiem przestronny plastikowy hełm, któ- ry opuścił się na jego głowę. Wewnątrz pogłaskało go jakieś włosie — jedwabiste, do pewnego stopnia usztywnione futerko. Gdy za- kryło twarz, zgasły światła. Dzięki zastrzykom substancji chemicznych nie czuł bólu ani dys- komfortu, gdy nanoniczne włókna wwiercały się w komórki skóry i przenikały kości czaszki. W ciągu dwóch godzin końcówki włókien wyszukiwały odpowiednie synapsy, co było skomplikowanym zabie- giem, przypominającym implantację neuronowego nanosystemu. Ta jednak operacja — odszukiwanie neurofibryli w skupiskach komórek określonych ośrodków pamięci — ingerowała głębiej w organizm niż wszczepianie zwyczajnych obwodów wspomagających. Trwała bez- litosna inwazja: miliony włókien drążyły sobie przejścia wzdłuż na- czyń włosowatych, ruchliwe ultracienkie zespoły molekuł zapro- gramowanych do specyficznych działań; wiedziały, dokąd iść i co zrobić. Pod wieloma względami przypominały dendrytową kon- strukcję żywych tkanek, w których budowały równoległą sieć prze- kazu informacji. Komórki były posłuszne modelowi swego DNA; struktura włókien została sformatowana przez jednostki sztucznej inteligencji. Proces zaprojektowany na podstawie znanego modelu nie był z nim wcale równoważny. Kiedy superczułe końcówki zaczęły rejestrować pobudzenia w synapsach, włóknami popłynęły pierwsze impulsy: potwornie wymieszany zlepek przypadkowych skrawków myśli, nieuporząd- kowane wspomnienia. Do pracy przystąpiła zainstalowana w bu- dynku jednostka sztucznej inteligencji, by dokonywać porównań, definiować cechy charakterystyczne, rozpoznawać tematy i wplatać je w spójne środowiska sensoryczne. Myśli Geralda Skibbowa koncentrowały się wokół jego miesz- kania w arkologii Większa Bruksela, trzech dość obszernych po- mieszczeń na sześćdziesiątym piątym piętrze piramidy Dolores. Za potrójnie szklonymi oknami rozpościerała się panorama surowych ni kształtów. Kopuły, piramidy, wieże, a wszystko ściśnięte i powy- kręcane w niewiarygodnej gmatwaninie napowietrznych tuneli ko- lejki. Każdy obiekt, na którym spoczął jego wzrok, był szary, nawet szklane kopuły — nie myte od dziesięcioleci. Wprowadzili się tu przed dwoma laty. Paula miała prawie trzy latka; wciąż się potykała, biegając chwiejnym kroczkiem po wszyst- kich kątach. Marie była małą energiczną księżniczką uśmiechu, która dysponowała szeroką gamą dźwięków wyrażających zdumienie, po- nieważ świat codziennie zaskakiwał ją swymi cudami. Tego wieczoru trzymał na kolanach młodszą córkę Guz wtedy piękną), podczas gdy Loren leżała w fotelu, oglądając serwis lokal- nych wiadomości. Paula bawiła się z disneyowskim mechanicznym opiekunem: dwa tygodnie temu Gerald kupił używany egzemplarz puszystego, antropomorfizowanego jeża o wyjątkowo denerwują- cym śmiechu. W rodzinie wszystko się układało, mieli ładne mieszkanie. I byli razem, z czego tak się cieszyli. Mocne ściany arkologii chroniły przed niebezpieczeństwami świata zewnętrznego. Gerald zapewniał swoim kobietom dach nad głową kochał je i obdarzał troską. One zaś odpłacały mu miłością co widział w ich uśmiechach i czułych spojrzeniach. Tato był kimś. Tato śpiewał dzieciom kołysanki. Musiał przykładać się do śpie- wania, bo gdyby tylko przestał, wynurzyłyby się z mroku upiory i strzygi, żeby porwać dzieci... Do pokoju weszli dwaj mężczyźni i bez słowa usiedli na sofie naprzeciwko Geralda. Patrzył na nich z zasępionym obliczem, nie mogąc skojarzyć sobie ich nazwisk i zastanawiając się, czemu wła- żą nieproszeni do jego domu. Włażą nieproszeni... Piramida zadrżała jakby pod wpływem lekkich wstrząsów sejs- micznych, przez co kolory nieco się rozmyły. Wtem pokój znieru- chomiał, a żona i dzieci zatrzymały się, uleciało z nich ciepło. — Wszystko w porządku, Gerald — powiedział jeden z niezna- jomych. — Nikt do ciebie nie włazi i nikt nie zrobi ci nic złego. Gerald przytulił maleńką Marie. — Kim jesteście? — Nazywam się doktor Riley Dobbs, jestem wykwalifikowa- nym neurologiem. A to mój kolega, Harry Earnshaw, specjalista od systemów neuronowych. Zamierzamy ci pomóc. — Pozwólcie mi śpiewać! — krzyknął Gerald z przestrachem. — Pozwólcie mi śpiewać! One nas dopadną^ jeśli przestaniemy. Dopadną wszystkich. Zaciągną nas do wnętrza ziemi i nigdy już nie zobaczymy światła! — Zawsze będzie jakieś światło, Gerald — rzekł Dobbs. — Możesz być tego pewien. — Zamilkł, przesyłając datawizyjne pole- cenie jednostce sztucznej inteligencji. Za arkologią wstał świt — czysty poranek, jakiego od stuleci nie widziano na Ziemi. Olbrzymie, czerwonozłote słońce rzucało jasne promienie na szarą okolicę. Wpadały prosto do jego mieszkania, ciepłe i ożywcze. Gerald westchnął jak dziecko i wyciągnął ręce do okna. — Ależ to piękne. — Odprężasz się, Gerald. To dobrze. Chcemy, żebyś był zre- laksowany. Byłoby najlepiej, gdybyś osiągnął ten stan bez naszej pomocy. Środki uspokajające opóźniają twoje reakcje, a powinie- neś mieć jasny umysł. — Co to ma znaczyć? — zapytał podejrzliwie Gerald. — Gdzie jesteś? — W domu. — Nie, Gerald, w domu byłeś dawno temu. To taki azyl dla cie- bie, psychologiczna ucieczka w przeszłość. Odtwarzasz ją dlatego, że przydarzyło ci się coś szczególnie nieprzyjemnego. — Nie, to nieprawda! Nic się nie stało! Odejdźcie! — Nie mogę odejść, Gerald. Zawiódłbym wiele osób, gdybym tu nie został. Niewykluczone, że ocalisz całą planetę. Gerald potrząsnął głową. — Na nic wam się nie przydam. Odejdźcie. — A jednak zostaniemy, Gerald. Przed nami nie uciekniesz. To nie jest konkretne miejsce, Gerald. To dzieje się w twojej głowie. — Nie! Nie! Nie! — Przykro mi, Gerald. Naprawdę jest mi przykro, ale nie mo- gę stąd odejść, póki nie pokażesz mi wszystkiego, co chciałbym zo- baczyć. — Odejdźcie! Ja śpiewam! — Gerald wrócił do swoich kołysa- nek. Raptem głos uwiązł mu w gardle i mężczyzna nie mógł już wy- dusić z siebie żadnego dźwięku. Po jego policzkach spłynęły gorą- ce łzy. — Koniec ze śpiewaniem, Gerald — powiedział Harry Earn- shaw. — Proponujemy ci inną zabawę. Doktor Dobbs i ja będziemy zadawać pytania. Chcemy wiedzieć, co się wydarzyło na Lalonde. Pokój zawirował, zalało go oślepiające światło. Wszystkie ka- nały sensoryczne przekazujące impulsy z mózgu Geralda Skibbowa zostały przeciążone. Riley Dobbs zadrżał, kiedy zespół procesorowy przerwał bezpo- średnie połączenie. W sąsiednim fotelu poruszył się Harry Earnshaw. — Psiakrew! — burknął Dobbs. Za przeszkloną ścianką ciało Skibbowa prężyło się pod siatką ochronną. Na polecenie doktora procesor nadzorujący zmiany fizjologiczne w organizmie pacjenta zaaplikował mu środek uspokajający. Earnshaw przyjrzał się wizualizacji czynności elektrycznej mó- zgu Skibbowa przy wzmiance o Lalonde. — Doznał naprawdę ciężkiego urazu. Skojarzenia rozprzestrze- niły się po wszystkich ścieżkach neuronowych. — Czy jednostka sztucznej inteligencji wydobyła coś podczas tego wstrząsu? — Nic. Przypadkowe zlepki informacji. Dobbs patrzył, jak wykres przedstawiający procesy fizjologiczne organizmu Skibbowa skupia się przy poziomej osi współrzędnych. — Dobra, wchodzimy. Ten środek powinien poskromić jego nerwy. Tym razem stali we trójkę na szmaragdowozielonej sawannie, gdzie trawa sięgała do kolan. Na widnokręgu majaczyły ośnieżone góry. Dźwięki rozchodziły się leniwie w rozgrzanym powietrzu. Przed nimi płonął budynek: wzniesiona z bali, solidna chata z ka- miennym kominem i dobudowaną stodołą. — Loren! — wrzeszczał rozpaczliwie Gerald. — Paula! Frank! — Ruszył biegiem w stronę domu, gdy płomienie lizały ściany. Dach z panelami baterii słonecznych zaczął się wyginać i pęcznieć z gorąca. Gerald nie zbliżył się ani o krok, choć biegł długo. Za oknami dostrzegł twarze dwóch kobiet i mężczyzny. Nie robili nic, kiedy ogarniał ich ogień. Przyjmowali swój los z bezgranicznym smut- kiem. Gerald osunął się na kolana i gorzko zapłakał. — Żona Loren oraz córka Paula z mężem Frankiem — powie- dział Dobbs, otrzymując dane personalne bezpośrednio z rdzenia sztucznej inteligencji. — Ani śladu Marie. — Nie ma się co dziwić, że gnojek jest w szoku, skoro widział, co się stało z jego rodziną — zauważył Earnshaw. — To prawda. Ale jesteśmy za wcześnie. Jeszcze nie został za- rażony wirusem energetycznym. — Dobbs wysłał polecenie jednost- ce sztucznej inteligencji, uruchamiając program miejscowego tłu- mienia wrażeń. Pożar zniknął razem z ludźmi. — W porządku, Ge- rald, już po wszystkim. Mają teraz spokój. Gerald odwrócił się raptownie i spojrzał na niego z twarzą wy- krzywioną złością. — Spokój?! Spokój?! Ty bałwanie skończony! Nigdy nie znaj- dą spokoju! Nikt z nas go nie znajdzie. No, pytaj! Na co czekasz, kretynie? Chcesz wiedzieć, co się stało? Oto co się stało, popatrz sobie! Na niebie zgasło słońce, zastąpione mdłą poświatą Rennisona, księżyca krążącego najbliżej Lalonde. Oświetlał drewnianą chatę rodziny Nichollsów, sąsiadów Geralda. Matka, ojciec i syn zostali związani i zamknięci z nim w zagrodzie dla zwierząt. Wokół zabudowań zaciskał się powoli krąg ciemnych postaci, ludzi o kształtach wypaczonych na podobieństwo dzikich bestii. — Mój Boże... — mruknął Dobbs. Dwie postacie ciągnęły do kabiny krzyczącą, opierającą się im dziewczynę. Gerald zaśmiał się kpiąco. — Mówisz o Bogu? Boga nie ma. * Po pięciu godzinach nieprzerwanej, przebiegającej na szczęście bez żadnych przygód podróży, Carmithę wciąż dręczyły wątpliwo- ści, czy postąpili mądrze, wyruszając do Bytham. Jej instynkt krzy- czał donośnie, żeby udała się do Holbeach, poszukała schronienia wśród ziomków, oddzieliła się nimi, niczym murem, przed zstę- pującym na ziemię widmem zagłady. Tam czułaby się bezpieczna. Ten sam instynkt nakazywał jej odnosić się z podejrzliwością do Titreana. Chociaż dotąd, jak przewidziała młodsza córka Kavana- gha, w jego towarzystwie nie przydarzyło się im nic złego. Kilka razy wskazywał zabudowania gospodarskie lub wioskę, gdzie mieli ukrywać się jego pobratymcy. Przeklęte rozterki. Z czasem zaczęła jednak wierzyć, że Titreano jest tym, za kogo się podaje: szlachcicem ze starej Ziemi, który opętał ciało norfol- skiego parobka. W ciągu tych pięciu godzin dużo rozmawiali. Im dłużej słu- chała, tym mniej miała wątpliwości. Umiał opowiadać z drobnymi szczegółami. Niemniej dokuczała jej pewna mała nieprawda, która pojawiała się stale w dyskusji. Titreano najpierw rozwodził się szeroko na temat swego po- przedniego życia, wzbudzając zaciekawienie sióstr, lecz potem za- pragnął dowiedzieć się czegoś o Norfolku. To wtedy Carmitha za- częła tracić cierpliwość do swoich towarzyszek podróży. Jakoś tole- rowała Genevieve; świat widziany oczami dwunastoletniej (wedle ziemskiej rachuby) dziewczynki był pełen dziwów, budził zapał do życia i krył jeszcze wiele tajemnic. Co innego jej siostra, ta to do- piero miała tupet. Louise wyjaśniała, jak to gospodarka Norfolku opiera się głównie na eksporcie „Norfolskich Łez", jak jej mądrzy przodkowie wybrali dla swoich dzieci rolniczą przyszłość, jak pięk- ne są miasta i miasteczka, jak czyste jest środowisko w porównaniu z uprzemysłowionymi planetami, jacy ludzie są mili, jak doskonale poukładana jest praca na plantacjach, jak mało jest przestępców. — Widzę, że dobrze wam się tu żyje — rzekł Titreano. — Jest czego pozazdrościć mieszkańcom Norfolku. — Niektórym tu się nie podoba — odparła Louise. — Ale to wyjątki. — Popatrzyła na Genevieve, która z głową wspartą na jej kolanach uśmiechała się blado. Dziewczynka w końcu zasnęła, uko- łysana miarowym ruchem wozu. Odgarnęła kosmyki włosów z czoła siostry. Były brudne i nie uczesane, a miejscami osmalone przez ogień w stajni. Pani Charl- sworth dostanie białej gorączki na ten widok. Córki właścicieli ziemskich zawsze miały być wzorem przyzwoitego zachowania, zwłaszcza jeśli nosiły nazwisko Kavanaghów. Na samą myśl o poświęceniu starszej pani do oczu Louise na- biegły łzy, które od dawna z trudem wstrzymywała. — To może mu wytłumaczysz, czemu ludzie grymaszą? — odezwała się Carmitha. — Którzy? — zdziwiła się Louise. — Członkowie Partii Ziemi, handlarze wtrąceni do więzienia za rozprowadzanie lekarstw, które w innych światach Konfederacji są powszechnie dostępne, robotnicy rolni i wszystkie ofiary bogate- go ziemiaństwa, łącznie ze mną. Złość, zmęczenie i rozpacz narastały w sercu Louise, jakby chcia- ły odebrać jej ostatnie resztki otuchy. Opuszczały ją siły, lecz mu- siała się jakoś trzymać i opiekować siostrą. Siostrą i bezcennym maleństwem. Czy jeszcze kiedyś zobaczy Joshuę? — Po co mi to mówisz? — zapytała z udręką. — Bo to szczere słowa. Założę się, że córka Kavanaghów nie nawykła do prawdy, a już na pewno nie z ust takich jak moje. — Wiem, że ten świat nie jest doskonały. Jeszcze nie oślepłam ani nie zwariowałam. — Wy tylko wiecie, co robić, żeby nie stracić władzy i przywi- lejów. Teraz widzisz, do czego to doprowadziło. Planeta została zdobyta, została wam zabrana. I co, mina ci zrzedła? Nie zadzierasz już nosa tak wysoko. — To ohydne kłamstwo. — Czyżby? Jeszcze dwa tygodnie temu minęłaś mnie na koniu, gdy pracowałam na waszej plantacji. Czemu nie zatrzymałaś się, żeby pogawędzić? Pewnie nie zauważyłaś mojej obecności. — Uspokójcie się, panie — rzekł Titreano z zakłopotaniem. Louise przyjęła jednak wyzwanie, chciała odpowiedzieć na obe- lgę i podłe pomówienia. — A czy prosiłaś, żebym się zatrzymała? — spytała twardo. — Czy w ogóle chciałabyś rozmawiać ze mną o rzeczach, które kocham i uważam za najcenniejsze na świecie? A może byłaś zbyt zajęta pa- trzeniem na mnie ze wzgardą? Zafascynowana swym szlachetnym ubóstwem? Jestem zła, bo jestem bogata, oto twoje myślenie. — Owszem, masz zamożną rodzinę. Twoi pradziadowie posta- rali się o to, gdy uchwalali tę niesprawiedliwą konstytucję. Uro- dziłam się na szlaku i na szlaku umrę, o to nie mam pretensji. Tyl- ko że przez was wjechaliśmy do ślepej uliczki. Prowadzi donikąd w czasach, kiedy można podróżować do środka galaktyki. Zamknę- liście nas tu jak w lochu. Nigdy nie zobaczę cudownych wschodów i zachodów słońca na innej planecie. — Twoi przodkowie znali treść konstytucji, a mimo to przyle- cieli. Cieszyli się, że znowu będą mogli wędrować, gdzie ich oczy poniosą, co jest już niemożliwe na Ziemi. — Skoro to ma być wolność, to dlaczego nie możemy się stąd wydostać? — Ależ możecie. Jak każdy. Po prostu kupcie sobie bilet na sta- tek kosmiczny. — Też mi pomysł. Cały zarobek mojej rodziny przy letnich zbiorach nie wystarczy, by kupić jeden bilet. Bo to wy kierujecie gospodarką. Wy tak to urządziliście, że zarabiamy psie pieniądze. — Nie moja wina, że stać was jedynie na pracę na plantacji. Masz wóz, czemu nie rozwozisz towarów jak kupcy? Albo posadź- cie sobie własne gaje. Jest tyle niezamieszkanych terenów na wy- spach. — Nie jesteśmy z natury posiadaczami ziemi. Nie chcemy przy- wiązywać się do jednego miejsca. — Iw tym rzecz! — krzyknęła Louise. — Sami się tu więzicie, za sprawą głupich uprzedzeń. My, właściciele ziemscy, niewiele tu mamy do dodania. Obarczacie nas ciągle winą za swoje niepowo- dzenia, ponieważ nie umiecie spojrzeć prawdzie w oczy. I nie myśl sobie, że tylko z wami los tak się obchodzi. Ja też chciałabym zwie- dzić Konfederację. Co noc o tym marzę, a jednak nigdy nie wsiądę na pokład statku. Nigdy nie dostanę na to pozwolenia, przez co moje cierpienie jest większe. Wy sobie sami zbudowaliście więzie- nie. Ja się w nim urodziłam. Mam obowiązki, które mnie tu trzy- mają. Muszę poświęcić życie dla dobra wyspy. — Tak, tak... Jakże wy cierpicie, szlachetni Kavanaghowie. Wdzięczność wprost przepełnia mi serce. — Cyganka obrzuciła Louise krytycznym spojrzeniem. Na Titreana nie zwracała większej uwagi, a już w ogóle na to, dokąd toczy się wóz. — Powiedz mi, panno Kavanagh, jak ci się zdaje, ile masz braci i sióstr w swej sza- cownej rodzinie? — Nie mam braci, jest tylko Genevieve. — A co z bękartami? — mruknęła Carmitha. — Co z nimi? — Zwariowałaś? Nie ma żadnych bękartów. Cyganka roześmiała się gorzko. — Takaś pewna siebie? My się dla ciebie nie liczymy? No to ci powiem, że sama wiem o trzech, którzy przyszli na świat w mojej rodzinie. Kuzynka nosiła jednego w zeszłym roku późnym latem. Zuch chłopak, wykapany ojciec. Twój ojciec. Widzisz teraz, że nie zajmuje się tylko pracą. Szuka przyjemności. Łóżko twojej matki wcale mu nie wystarcza. — To kłamstwo! — wrzasnęła Louise. Zrobiło jej się słabo, ze- brało na wymioty. — Naprawdę? Spotkał się ze mną w przeddzień wyjazdu żoł- nierzy do Bostonu. I dostał to, za co zapłacił. Zawsze się staram, żeby facet nie czuł się oszukany. Dlatego nie mów mi o szlachet- nym poświęceniu. Twoja rodzinka to zwyczajna banda pazernych możnowładców. Louise zerknęła na siostrę, która mrużyła oczy przed czerwo- nym blaskiem słońca. Żeby tylko nic nie usłyszała, wystraszyła się Louise. Patrząc z powrotem na Cygankę, nie mogła dłużej powstrzy- mywać drżenia warg. Znużyła ją kłótnia. Ten dzień ją zmiażdżył; ro- dzice zniewoleni, dom odebrany, hrabstwo spalone. Siostra była prze- rażona, a słodkie wspomnienia z przeszłości uległy zniszczeniu. — Jeśli chcesz skrzywdzić kogoś z Kavanaghów... — rzekła słabym głosem. — Jeśli chcesz zobaczyć, jak płaczę z powodu cze- goś, co podobno się stało, to mogę spełnić to życzenie. O siebie już nie dbam, lecz oszczędź moją siostrę, tyle dziś przeszła. Dziecko nie powinno tak cierpieć. Pozwól jej, proszę, wejść pod budę, gdzie nie usłyszy twoich oskarżeń. — Miała jeszcze coś więcej do powie- dzenia, o wiele więcej, ale słowa uwięzły jej w gardle. Zaczęła łkać, zła na siebie, że Gen jest świadkiem jej słabości. Łzy popłynęły strumieniem, gdy im pozwoliła. Genevieve objęła siostrę ramionami i przytuliła się do niej z ża- łością. — Nie płacz, Louise. Proszę, tylko nie płacz. — Wykrzywiła buzię. — Nienawidzę cię! — warknęła na Carmithę. — Mam nadzieję, że czujesz się usatysfakcjonowana, pani — dodał cierpko Titreano. Carmitha gapiła się na dwie nieszczęśliwe siostry oraz na chłod- ną zdegustowaną minę mężczyzny. Wypuściła lejce i zatopiła twarz w dłoniach, doznając piekącego uczucia wstydu. Cholera, żeby jeszcze w takiej chwili wyżywać się na przera- żonej szesnastoletniej dziewczynie, która nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziła! Która narażała swe życie, żeby ją ostrzec przed opęta- nymi na farmie. — Louise. — Wyciągnęła rękę do zapłakanej dziewczyny. — Przepraszam, Louise. Sama nie wiem, co mnie napadło. Jestem głu- pia i często paplam, co mi ślina na język przyniesie. — Przynajmniej zdołała się powstrzymać od słowa: wybacz. I dobrze, niech cię gryzie sumienie, ty zarozumiała zdziro, powiedziała do siebie. Titreano pogłaskał Louise po plecach, co w niczym nie pocie- szyło załamanej dziewczyny. — Moje dziecko... —jęknęła Louise z głośnym pochlipywa- niem. — Jeżeli nas złapią zabiją moje dziecko. Titreano delikatnie ujął jej ręce. — To ty... nosisz w sobie dziecko? — Tak! — Zaniosła się od płaczu. Genevieve wytrzeszczała oczy. — Jesteś w ciąży? Louise pokiwała głową, wstrząsając długimi włosami. — Aha. — Nikły uśmieszek zadrżał na ustach Genevieve. — Nikomu nie powiem, Louise, przysięgam — powiedziała poważnie. Louise przełknęła głośno ślinę i spojrzała na siostrę. Zaraz też wybuchnęła śmiechem, przysuwając do siebie Genevieve. Dziew- czynka odwzajemniła uścisk. Carmitha starała się ukryć zdziwienie. Należąca do najwyższych elit córka właściciela ziemskiego w ciąży i bez męża! Ciekawe, kto... — Dobrze — powiedziała z nieszczególną determinacją. — To jeszcze jeden powód do tego, żebyście zniknęły z tej wyspy. Jak na razie najlepszy. — Siostry przeszywały ją podejrzliwym spojrze- niem. I nic dziwnego. Ciągnęła więc dalej: — Macie moje uroczy- ste słowo, że ja i Titreano wsadzimy was jakoś na samolot. Racja, Titreano? — Bezwzględnie — odparł z powagą. — No to do dzieła. — Carmitha chwyciła lejce i ostro nimi szarpnęła. Koń znowu poczłapał monotonnie. „Niech będzie choć jeden dobry uczynek — pomyślała — je- den okruch przyzwoitości w masakrze ostatnich sześciu godzin. To dziecko przeżyje. Babciu, jeśli teraz mnie widzisz i jeśli w jakikol- wiek sposób możesz pomagać żywym, teraz masz ku temu naj- lepszą okazję. No i - nie mogła odpędzić tej myśli — pomóż chłopakowi, któ- ry nie przeląkł się Granta Kavanagha i odważył się dotknąć jego ukochaną córeczkę. Właściwie, to nie tylko dotknąć. Beztroski ro- mantyk czy bohaterski książę?" Carmitha zerknęła ukradkiem na Louise. Tak czy owak, powin- na uważać się za szczęściarę. Długi furgon, który ostrożnie zaparkował na trzecim poziomie pod siedzibą władz administracyjnych miasta, miał z boku wymalo- - wane logo metakorporacji Tarosa: stylizowaną palmę i orbitę elek- tronową. Kiedy zatrzymał się w zatoczce obok windy towarowej, wysiadło z niego sześciu mężczyzn i dwie kobiety, wszyscy w fir- mowych bladoczerwonych kombinezonach. Z samochodu wytoczyły się posłusznie trzy ręczne wózki transportowe, załadowane skrzynka- mi i narzędziami. Jeden z mężczyzn podszedł do windy i wyciągnął z kieszeni blok procesorowy. Wystukał coś na jego powierzchni, odczekał, potem zrobił to samo. Spojrzał nerwowo na resztę ekipy. Nikt się nie niecierpliwił. Ostatecznie zespół procesorowy zarządzający budynkiem przyjął kodowane polecenie i drzwi windy rozsunęły się z cichym szmerem. Kiedy to się stało, Emmetowi Morddenowi opadły ramiona, tak wielką poczuł ulgę. W poprzednim życiu miewał dolegliwości zwią- zane z chorym pęcherzem i wyglądało na to, że przeniósł je wraz ze sobą do opętanego ciała. Czuł, jak coś mu się przewraca w żołądku. Zawsze tak się działo, gdy brał udział w akcji. Dawniej był pod- rzędnym technikiem, dopóki w 2535 roku przywódca szajki nie stał się zbyt pazerny, a przy tym nieostrożny. W oficjalnym oświadcze- niu policja podała, że gang dostał szansę na złożenie broni... Tylko że zanim to nastąpiło, Emmet Mordden już dogorywał. Schował blok procesorowy do kieszeni kombinezonu i wyciąg- nął mały przybornik z narzędziami. Ciekawił go postęp technolo- giczny, jaki dokonał się w ciągu tych siedemdziesięciu pięciu lat. Ogólne zasady wcale się nie zmieniły, choć obwody elektryczne i programy były dużo bardziej złożone. Kluczykiem z przybornika otworzył pokrywkę nad awaryjnym panelem ręcznego sterowania. Wetknął do gniazda końcówkę kabla światłowodowego, a wtedy na wyświetlaczu bloku procesorowego pojawiły się pierwsze informacje. Po ośmiu sekundach urządzenie rozkodowało komendy programu nadzorczego windy i zablokowało alarm. — Droga wolna — oznajmił, wyciągając kabel światłowodo- wy. Im mniej skomplikowany był sprzęt elektroniczny, tym rza- dziej psuł się w pobliżu opętanych ciał. Szybko zrozumiał, że jeśli ograniczyć do absolutnego minimum funkcje bloku procesorowego, to będzie działał, aczkolwiek — niestety — często bardzo wolno. Al Capone poklepał go po ramieniu, kiedy ekipa razem z wóz- kami transportowymi wcisnęła się do windy. — Dobra robota, Emmet. Jestem z ciebie dumny, chłopcze. Uśmiechnął się niepewnie na znak wdzięczności i wcisnął guzik, aby zamknąć drzwi. Szanował Ala za to, że jasno określił grupie cele. Tyle wcześniej było zamieszania przy ustalaniu, jak najsprawniej opętać nowych ludzi. Znakomitą większość czasu spędzali na wza- jemnych sporach i walkach o pozycję. Jeśli już przyjmowali jakieś ustalenia, to nigdy jednomyślnie. Aż nagle zjawił się Al i wytłumaczył wszystkim chłodno i zwięź- le, że — czy to się komuś podoba, czy nie — on teraz obejmuje przy- wództwo. Właściwie mało kogo zdziwiło, że człowiek tak zdecydo- wany, niezachwiany w swoich zamierzeniach, dysponuje największą energistyczną siłą. Przeciwstawiły mu się dwie osoby, lecz wtedy nieduży kijek, który Al Capone nonszalancko trzymał w ręku, urósł raptem do rozmiarów pałki baseballowej. Potem nie padło już ani jedno słowo sprzeciwu. A najzabawniej- sze w tym wszystkim było to, że nawet jeśli ktoś miał jakieś obiek- cje, nie mógł pójść ze skargą na policję. Emmet nie wiedział, czego boi się bardziej: siły Ala czy jego temperamentu. Na szczęście był tylko pionkiem, a tacy słuchają rozkazów. Jego radość byłaby jednak większa, gdyby Al nie zabrał go dziś rano na tę akcję. — Najwyższe piętro — zakomenderował Al. Emmet wcisnął odpowiedni guzik i winda ruszyła łagodnie do góry. — W po- rządku, pamiętajcie o jednym: jeśli coś pójdzie nie tak jak trzeba, to mamy dość siły, żeby się stąd wyrwać — powiedział Al. — Tylko że nigdy nie nadarzy nam się lepsza okazja, by jednym prostym po- sunięciem zdobyć władzę nad miastem. Ale jeśli dostaniemy kopa, będzie nam później bardzo trudno coś zrobić. Dlatego postarajmy się, żeby wszystko szło zgodnie z planem. — Postaramy się, Al! — oświadczył z zapałem Bernard Allsop. — Jestem z tobą od początku do końca. Niektórzy popatrzyli na niego z nieskrywaną pogardą. Al ignorował ich z szerokim uśmiechem. Chryste, co za radość znów zaczynać od zera, nie mając po swej stronie nic, oprócz ambi- cji. Tym razem jednak z góry wiedział, za które sznurki pociągnąć. Kamraci opowiedzieli mu to i owo o wydarzeniach, jakie zaszły w ciągu ostatnich stuleci. Władze administracyjne Nowej Kalifornii wywodziły się w prostej linii ze starego rządu USA. Federalni. Al miał kilka rachunków do wyrównania z tymi palantami. Na sto pięćdziesiątym piętrze drzwi windy odezwały się ci- chym dzwonkiem i zaraz potem otworzyły. Pierwsi na korytarz wy- szli Dwight Salerno i Patricia Mangano. Uśmiechnęli się do trzech urzędników i położyli ich trupem jednym precyzyjnym snopem białego ognia. Dymiące ciała upadły na podłogę. — Poszło jak po maśle, nie wszczęli alarmu — oznajmił Em- met po konsultacji z blokiem procesorowym. — W takim razie do roboty! — nakazał wyniośle Al swej eki- pie. Wprawdzie mógł tylko z rozmarzeniem wspominać czasy, kie- dy przechadzał się po ulicach Cicero z bandziorami takimi jak An- selmi i Scalise, lecz i ci tutaj mieli jaja, a on im wyraźnie nakreślił cel. Poza tym czuł się świetnie, mogąc znowu dowodzić. Opętani rozeszli się po całym piętrze. Zamieniali firmowe ubra- nia pracowników metakorporacji Tarosa na ubiory z różnych epok. W ich rękach pojawiła się broń w zdumiewających odmianach. Drzwi otwierali dokładnie odmierzonymi błyskawicami białego ognia. Przeszukiwali pokoje zgodnie z listą. Każdy wypełniał skru- pulatnie swe zadania. Zadania określone przez Ala Capone. W San Angeles była dopiero godzina szósta rano i tylko nielicz- ni pracownicy administracji burmistrza siedzieli przy swoich biur- kach. Ci, którzy pojawili się o tak wczesnej porze, doznawali szoku, gdy bandyci włamywali się do gabinetów i wywlekali ich pod lu- fą na korytarz. Neuronowe nanosystemy szwankowały, bloki biur- kowe przestawały działać, procesory sieci nie odpowiadały. Nie było sposobu ostrzec innych ani wołać o pomoc. Wszystkich sie- demnastu zapędzono do gabinetu zastępcy dyrektora do spraw opie- ki zdrowotnej, gdzie ścieśnili się, wystraszeni i przygnębieni. Sądzili, że to najgorsza rzecz, jaka im się może przytrafić: zosta- li wszak stłoczeni w ciasnym pomieszczeniu na wiele godzin albo i n r i dni, póki z terrorystami będą trwały negocjacje o uwolnienie za- kładników. Wnet jednak bandyci zaczęli ich wywlekać na zewnątrz, wyszukując najpierw najsilniejszych. Nawet grube drzwi nie tłumi- ły wrzasków boleści. Al Capone stał przy oknie gabinetu burmistrza i patrzył na mia- sto. Cóż za wspaniały widok. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek w ży- ciu przebywał tak wysoko nad ziemią. Na miłość boską przy tym wieżowcu Empire State Building musiałby wyglądać jak maleńka przybudówka! A przecież w okolicy wznosiły się wyższe gmachy. Drapacze chmur stały jedynie w środkowej dzielnicy San Ange- les, w liczbie pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, tworząc handlowe, finansowe i administracyjne centrum miasta. Dalej wśród niskich pa- górków przycupnęły długie szeregi domów; szare linie budynków i dróg automatycznych rozdzielały w regularnych odstępach zielo- ne prostokąty parków. Na wschodzie jaskrawo skrzył się ocean. Lśniący turkusowy przestwór wód, odbijający pierwsze światło poranka, zafascynował Ala, który uwielbiał widok jeziora Michigan w lecie. Miasto było takie czyste i tętniące życiem. Zupełnie inne niż Chicago. O takim imperium nie mógł śnić nawet Czyngis-chan czy Stalin. Emmet zapukał, a nie doczekawszy się odpowiedzi, wetknął głowę do środka. — Wybacz, Al, że ci przeszkadzam — bąknął ostrożnie. — Nic się nie stało, chłopcze. Co nowego? — Mamy już w garści wszystkich, którzy pracują na tym pię- trze. Cały sprzęt elektroniczny można o dupę rozbić, więc nikt się nie dowie, co tu się wyrabia. Bernard i Luigi poszli, żeby ich opętać. — Świetnie. Spisujecie się naprawdę bez zarzutu. — Dzięki, Al. — Co z telefonami i maszynami do obliczeń? — Podłączam własne układy do sieci budynku, Al. Daj mi pół godziny, a wszystko będzie zapięte na ostatni guzik. — Możemy więc przejść do drugiego etapu? — Jasne, Al. — Dobra, chłopcze, wracaj do swych drucików. Emmet wycofał się z gabinetu. Al żałował, że ma tak blade po- jęcie o elektryce. Ten nowoczesny świat zanadto polegał na ma- łych, sprytnych urządzeniach. Miał pecha, bo Al Capone doskonale wiedział, jak wykorzystywać czyjeś słabe punkty. Oczyścił umysł i wprowadził go w ów szczególny stan oderwa- nia, szukając reszty opętanych, którymi dowodził. Byli rozrzuceni wokół gmachu ratusza; jedni przechadzali się po chodniku, inni sie- dzieli w zaparkowanych samochodach lub jedli śniadanie w barach pod arkadami. — Chodźcie! — rozkazał. Wielkie drzwi na parterze otworzyły się na oścież. Dochodziła dziewiąta, kiedy burmistrz Avram Harwood III przy- był do swojego biura. Dopisywał mu humor. W tym tygodniu był to pierwszy dzień, w którym podwładni nie bombardowali go już od samego rana datawizyjnymi nowinami dotyczącymi kryzysu. Po prawdzie, to nie dostał z ratusza ani jednej wiadomości. Cud jakiś czy co? Zaparkował wóz w prywatnej zatoczce i wszedł do ekspresowej windy, by wysiąść na najwyższym piętrze w świecie, który nie wy- dawał mu się tak do końca normalny. Nie umiał dokładnie tego wy- jaśnić, ale był przekonany, że coś nie gra. Ludzie jak zwykle mija- li go w pośpiechu, rzucając zdawkowe pozdrowienia. Drzwi win- dy nie zamknęły się za nim, lampy wewnątrz przygasały. Kiedy spróbował połączyć się datawizyjnie z procesorem kontrolnym, nie otrzymał odpowiedzi. Chciał wezwać służby remontowe, lecz pro- cesory sieciowe nie działały. Do licha, tylko tego brakowało: całkowitej awarii systemów elektronicznych. Przynajmniej już wiedział, dlaczego nie dotarły do niego żadne wiadomości. Po wejściu do gabinetu zastał w nim młodego, smagłego męż- czyznę, który rozsiadł się wygodnie w fotelu, trzymając w ustach jakiś gruby, miękki zwitek z zapaloną końcówką. I to jego ubra- nie... Reakcjonista! Burmistrz okręcił się na pięcie i może by uciekł na korytarz, gdyby nie trzech intruzów, którzy zatarasowali przejście. Wszyscy mieli na sobie staroświeckie dwurzędowe garnitury, brązowe kape- lusze z szerokimi rondami, a w rękach — prymitywne karabiny au- tomatyczne z okrągłymi magazynkami. Próbował wezwać pomoc, jednak neuronowy nanosystem od- mówił posłuszeństwa: zgrabnie uporządkowane ikonki umknęły mu sprzed oczu niczym tchórzliwe duchy. — Proszę usiąść, burmistrzu — zaproponował łaskawie Al Ca- pone. — Mamy kilka spraw do przedyskutowania. — Nie sądzę. Avram Harwood poczuł na plecach ukłucie lufy pistoletu ma- szynowego. Krzyknął z bólu. Świat na moment zawirował i po- wlókł się czernią. Jeden z jego dużych foteli uderzył go w nogi, a po chwili burmistrz już siedział w nim z ręką zaciśniętą na krę- gosłupie. — Musisz zrozumieć, że ty już poszedłeś w odstawkę — powie- dział Al. — Masz tylko jedno wyjście: zgodzić się na współpracę. — Zaraz tu wpadnie policja, mój panie. Poćwiartuje na filety ciebie i twoich gangsterów. I nie myśl sobie, że pomogę w negocja- cjach. Komisarz zna moje zdanie na temat ratowania zakładników. Żadnych ustępstw. Al przyjacielsko mrugnął okiem. — Lubię cię, Awy. Naprawdę. Podziwiam ludzi, którzy z za- pałem bronią swoich racji. Wiedziałem, że nie jesteś idiotą. Żeby wejść na sam szczyt w tym mieście, trzeba nieźle ruszać głową. Może więc pogadasz sobie z tym swoim komisarzem? Czas nazwać pewne rzeczy po imieniu. — Skinął ręką. Avram Harwood odwrócił głowę, kiedy do gabinetu wszedł ko- misarz Vosburgh. — Co słychać, panie burmistrzu? — przywitał się wesoło szef policji. — Rod! Jezu, ciebie też już mają? — Dalsze słowa utknęły mu w gardle, kiedy znajome rysy Vosburgha nagle się wykrzywiły. Po- patrzył na niego groźnie mężczyzna o dzikim wejrzeniu; wyraźnie rosły mu włosy na policzkach. Nie przypominały zwyczajnej brody, a raczej zjeżoną, gęstą sierść. — Zgadza się, mnie też mają — odparł głosem zniekształco- nym z powodu zębów, które nie mieściły się w ludzkich ustach. — Kim wy jesteście, do cholery? — zapytał z trwogą Avram Harwood. — Zmarłymi — rzekł Al. — Wróciliśmy na ziemię. — Bzdury! — Nie mam zamiaru się sprzeczać. Jak już nadmieniłem, mam do zaoferowania pewną propozycję. Jeden z moich kumpli, który żył niedługo po mnie, powiedział mi, że ludzie w jego czasach za- częli posługiwać się zwrotem „propozycja nie do odrzucenia". Bar- dzo mi się to spodobało. I po to właśnie tu czekam, Awy, drogi chłopcze. By złożyć ci propozycję nie do odrzucenia. — Jaką propozycję? — Zaraz ci wytłumaczę. Od dziś nie tylko wskrzeszam zmar- łych, ale zabieram się do budowy organizacji. Takiej, jaką zało- żyłem dawniej, tylko że teraz będzie miała bez porównania większy zasięg. Chcę, żebyś do niej dołączył, żebyś był moim wspólnikiem. Nic złego cię nie spotka. Daję ci na to moje słowo. Ty, twoja rodzi- na, może kilku najlepszych przyjaciół, wszyscy unikniecie opęta- nia. Umiem nagradzać za lojalność. — Zwariowałeś? Na mózg ci uderzyło? Miałbym się do ciebie przyłączyć? Wolę dopilnować, żeby was, mutantów, wybito do no- gi. Potem z przyjemnością opluję wasze zwłoki. Al pochylił się nad biurkiem i wsparł głowę na rękach, mierząc burmistrza chłodnym wzrokiem. — Przykro mi, Awy, ale jesteś w błędzie. Wszystko ci się po- pieprzyło. Bo widzisz, kiedy ludzie słyszą moje imię, wydaje im się, że jestem zwykłym wpływowym oprychem. Zakapiorem, które- mu udało się wybić. Mylą się. Kiedyś byłem królem, do jasnej cho- lery! Królem Alem I. Orientowałem się w polityce, dzięki Czemu wiem, jak sobie radzić w ratuszu i podległych urzędach. Wiem, jak zorganizowane jest miasto. Dlatego tu jestem. Przeprowadzam naj- większy w dziejach szwindel. — Tak? Jaki? — Pomyślałem sobie, że ukradnę twój świat, Awy. Cały ten kram sprzątnę ci sprzed nosa. Widzisz tych przyjemniaczków? Na- zywacie ich „reakcjonistami". Do niedawna nie mieli nawet pojęcia, w czym maczają łapy. Szczerze mówiąc, to kretyński pomysł, żeby zamykać niebo, jakby było oknem z grubymi zasłonami. Dlatego ich zreformowałem. Koniec z tym pieprzeniem. Zaczynamy grać prostą piłkę. Avram Harwood opuścił głowę. — Jezu... — To szaleńcy. Postradali zmysły. Zastanawiał się, czy zobaczy jeszcze swoją rodzinę. — Pozwól, że cię trochę oświecę. Nie można podporządkować sobie społeczeństwa, zaczynając od dołu, jak to robili reakcjoniści. Tu sobie uszczknęli, tam sobie uszczknęli i czekali cierpliwie, aż będą w większości. Mam ci powiedzieć, czemu to taki poroniony pomysł na przejęcie władzy? Ponieważ dotychczasowa większość zwącha pismo nosem i stanie na głowie, żeby im wpieprzyć. A kto wysunie się na czoło, Awy? Ano tacy jak ty. Bylibyście gene- rałami w tej bitwie, stawialibyście zacięty opór. Wezwiecie pod broń prawników, gliniarzy i agentów federalnych. Musicie chronić swój elektorat przed zagrożeniami. Zamiast porąbanej rewolucji ro- bicie to, co ja teraz robię. Zaczynacie od góry i drążycie do samego dna. — Al wstał i podszedł do okna. Wskazał cygarem na biegnącą w dole ulicę. — Widzę ludzi idących do ratusza, Awy. Robotni- ków, oficerów policji, adwokatów, pracowników urzędu podatko- wego, twoich podwładnych. Wystąpiliby przeciwko mnie jak jeden mąż, gdyby tylko wiedzieli, kim jestem. Tak, tak. Wchodzą tu, ale już nie wyjdą. Nie wyjdą, póki sobie z nimi nie poflirtujemy. — Odwrócił się do burmistrza, który wpatrywał się w niego z przera- żeniem w oczach. — Tak wygląda sytuacja, Awy — ciągnął spo- kojnie. — Moi ludzie zajmują piętro po piętrze. Idą na całość. Za- bierają ze sobą wszystkich siedzących za biurkami. Ci, którzy wal- czyliby ze mną w normalnych okolicznościach, poprowadzą naszą krucjatę między inne światy. Dobrze mówię, chłopcy? — A jakże, Al — odpowiedział Emmet Mordden. Nadzorował przebieg operacji, pochylony nad dwoma zamocowanymi na biurku blokami procesorowymi. — Mamy w rękach już dwanaście pięter. Od piętra trzynastego do osiemnastego przeciągamy na naszą stronę każdego, kto tam urzęduje. Zakładam, że od rana opętaliśmy sześć i pół tysiąca ludzi. — Rozumiesz już? — Al machnął zamaszyście cygarem. — Koła poszły w ruch, Avvy. Nic na to nie poradzisz. Do lunchu zro- bię porządek z władzami administracyjnymi miasta. Całkiem jak za dawnych dni, kiedy Wielki Bill Thompson siedział w mojej kiesze- ni. Ale dopiero jutro wszystko nabierze rozmachu. — Nie uda ci się — wyszeptał Avram Harwood. — Nie może ci się udać. — Ależ uda się, Awy, zobaczysz. Rzecz w tym, że... tu chodzi o powracające dusze. One nie są czyste jak kryształ. Kapujesz? Or- ganizacja to za małe słowo na to, co tu tworzę. Cholera, będę z to- bą szczery. Szykuje się gruntowna zmiana rządów w Nowej Kali- fornii. Szukam ludzi, którzy pomogą mi kręcić ten interes. Także tych, którzy będą obsługiwać maszyny w fabrykach i zbierać śmieci z ulic, którzy troszczą się o oświetlenie i wodę w kranach. Bo jeśli wszystko to szlag trafi, ludzie mnie dopadną i powieszą na gałęzi. Po prostu myślę o tym, czego nie brali pod uwagę reakcjoniści. Co potem? Nadal trzeba będzie dbać o porządek na świecie. — Al usiadł przy burmistrzu na poręczy przepastnego fotela i położył mu przyjacielsko rękę na ramieniu. — Dlatego możesz być mi pomoc- ny. Wielu chciałoby chwycić za stery. Wszyscy obecni w tym gabi- necie pragną zostać moimi zastępcami. I w tym cały kłopot. Nie każdy się nadaje. Mają sporo zapału, ale brak im talentu. Ty zaś, mój chłopcze, jesteś wybitnie utalentowany. Co więc powiesz? Ta sama praca, lepsze wynagrodzenie. Przywileje. Fajne babki na bo- ku, jeśli przyjdzie ci ochota. Co ty na to, Awy? Powiedz, że się zgadzasz, a poprawisz mi humor. — Nigdy. — Co? Co powiedziałeś, Awy? Bo nie dosłyszałem. — Powiedziałem „nigdy", psychopatyczny dziwolągu! Al bardzo wolno podniósł się z fotela. — Ja proszę. Ja klękam jak ten osioł i proszę o pomoc. Chcę, żebyś był moim przyjacielem. Błagam zarozumialca, jakiego jesz- cze w życiu nie widziałem. Otwieram przed tobą serce, do cholery. Wylewam swoje smutki. A ty odmawiasz? Masz czelność mi od- mówić? — Na jego policzku uwydatniły się trzy jasne pręgi. W ga- binecie zapadła grobowa cisza. — A zatem odmawiasz, Awy? Mó- wisz: nie? — Żebyś wiedział, kretynie! — wykrzyknął hardo Avram Har- wood. Jakby doszedł do głosu jakiś dziki pierwiastek jego osobowo- ści; ogarniała go szalona radość na myśl, że pomieszał szyki swemu adwersarzowi. — Odpowiedź brzmi: nie, nigdy! Nigdy, słyszysz? — Mylisz się. — Al rzucił cygaro na gruby dywan. — Wszyst- ko ci się pomyliło, kolego. Odpowiedź brzmi: tak. Zawsze masz mówić „tak", kiedy ze mną rozmawiasz. Masz mówić: „Jak pan so- bie życzy, panie Capone". Już ja się o to postaram, zasrańcu, żebyś tak do mnie mówił! — Dla podkreślenia wagi swoich słów walnął się pięścią w piersi. Kiedy rzucił okiem na poplamioną pałkę baseballową, która zmaterializowała się w rękach Ala Capone, burmistrz zrozumiał, że czekają go ciężkie chwile. Próżno czekali na wschód Diuka. Choć nad pagórkami wznosiła się jasna tarcza głównej gwiazdy układu, dziś nie dodawała otuchy swym białym blaskiem, który powinien przepędzić resztki krótkiej nocy. Zamiast tego nad horyzontem rozpostarła się wstęga dziwnej koralowej poświaty, ubarwiając rośliny purpurowym odcieniem. Przez głowę Louise przemknęła zdumiewająca i nieprzyjemna myśl, że oto powróciła Duchessa, okrążywszy w ciągu kilku sekund podbrzusze planety, aby wyskoczyć znienacka przed toczącym się niemrawo cygańskim wozem. Kiedy jednak przyjrzała się uważniej zjawisku, zrozumiała, że wywołane jest gęstym oparem czerwona- wej mgły. To nadal był poranek Diuka. — Co się dzieje? — zapytała Genevieve ze zdziwieniem. — O co chodzi? — Też się zastanawiam. — Louise badała wzrokiem widno- krąg, wychylając głowę za narożnik wozu, aby sprawdzić, jak za nimi wygląda niebo. — Wydaje się, że to gruba warstwa mgły, ale skąd ten kolor? Pierwszy raz widzę coś takiego. — Wcale mi się to nie podoba — oświadczyła Genevieve i skrzy- żowała ręce na piersi. Patrzyła przed siebie z posępną miną. — Wiesz, z czego bierze się ta mgła? — zwróciła się Carmitha do Titreana. — Niezupełnie, pani — odparł z zasępionym obliczem. — A mi- mo to czuję, że jest tu jak najbardziej na miejscu. Czyż nie podnosi was na duchu? — Ani trochę, do cholery! — burknęła Carmitha. — Nie jest niczym normalnym i ty dobrze o tym wiesz. — Zgadłaś, pani. Jego beznamiętna odpowiedź nie przyniosła jej uspokojenia. Strach, wątpliwości, senność, dzień bez posiłku, wyrzuty sumienia — wszystko to zaczynało przygniatać ją ciężkim brzemieniem. Wóz toczył się jeszcze pół mili w poświacie czerwonych mgieł. Carmitha wybrała dobrze wyjeżdżoną drogę pod lasem. Łagodnie pofałdowany teren wznosił się stopniowo, pełen głębokich dolin i stromych pagórków. Woda tocząca się ze zboczy na pół wy- schniętymi korytami uchodziła do większych potoków, które pły- nęły dnem każdej doliny. Rosnące tu gęste lasy stanowiły lepszą za- porę (i kryjówkę) dla szpiegujących oczu. Podróżni musieli więc polegać na tajemniczym szóstym zmyśle Titreana. Nikt nic nie mówił — bądź to ze zmęczenia, bądź ze strachu. Louise zauważyła, że odleciały gdzieś wszystkie ptaki. Zaledwie kilka jardów od drogi zwarta puszcza piętrzyła się nad nimi na kształt postrzępionej ściany urwiska, mrocznej i odpychającej. — No i dojechaliśmy — oznajmiła Carmitha, kiedy minęli za- kręt. Nie sądziła, że tak długo im to zabierze. Ośmiogodzinna jazda musiała wymęczyć biednego 01iviera. Przed nimi teren opadał łagodnie do szerokiej, otoczonej lasem doliny. Aluwialne podłoże pocięte było szachownicą pól upraw- nych, rozdzielonych długimi kamiennymi murkami i żywopłotami z genetycznie modyfikowanych głogów. Kilkanaście strumieni wpa- dało z bulgotem do rzeczki, która płynęła zakolami w siną dal. Czerwony blask słońca skrzył się na wąskiej nitce wody między spieczonymi gliniastymi skarpami. Do Bytham, niewielkiego skupiska kamiennych domostw, zo- stały im jeszcze ze trzy mile. W ciągu wieków systematycznie przy- bywało zabudowań, a wszystko zaczęło się od jednego garbate- go mostu. Po drugiej stronie miasteczka, nad strzechami domów, wznosiła się wąska wieżyczka kościoła. — Spokojnie tu — powiedziała Louise. — Nie widzę żadnych pożarów. — Dość cicho — zgodziła się Carmitha. — Są tu twoi kamraci? — zapytała Titreana z pewnym ociąganiem. Z zamkniętymi oczami wyciągnął do przodu głowę, jakby wę- szył w powietrzu. — Kilku — odparł z żalem. — Nie udało im się jeszcze zdo- być miejscowości. Zrobią to z czasem. W ludziach już budzi się świadomość, że groźny wróg wdarł się na ich ziemie. — Zerknął na Louise. — Gdzie cumuje twoja powietrzna machina? Zaczerwieniła się. — Nie wiem, nigdy tu nie byłam. — Wstydziła się powiedzieć, że jeśli nie liczyć zdarzających się dwa razy w roku wypraw do Bo- stonu, gdzie kupowała z matką ubrania, prawie nigdy nie przekra- czała rozległych granic Cricklade. Carmitha wskazała okrągłą polanę, położoną pół mili za mia- steczkiem, gdzie stały dwa duże hangary. — Tam jest aerodrom. Dzięki Bogu, że nie musimy mijać domów. — Sugerowałbym pośpiech, pani — powiedział Titreano. Choć nadal mu nie ufała, kiwnęła potakująco głową. — Zaczekajcie chwilkę. — Wstała i zniknęła z tyłu wozu. We- wnątrz panował nieopisany bałagan. Podczas szaleńczej ucieczki z Colsterworth poprzewracał się cały jej dobytek: odzież, rondle, patelnie, żywność, książki. Westchnęła boleśnie na widok potłuczo- nego serwisu z biało-niebieskiej porcelany. Matka zawsze powta- rzała, że jej przodkowie przywieźli go z Ziemi. Kufer pod łóżkiem stał nieporuszenie na swoim miejscu. Był zbyt ciężki. Carmitha przyklęknęła i pokręciła gałką zamka szyfro- wego. Louise popatrzyła z przestrachem na Cygankę, kiedy ta wyszła z wozu, niosąc jednolufową strzelbę i pas z amunicją. — Samoczynna — powiedziała. — Magazynek mieści dziesięć naboi. Już ją naładowałam. Nie jest odbezpieczona. Weź ją do ręki i zobacz, jak ci leży. — Ja? — Louise przełknęła ślinę, zaskoczona. — Tak, ty. Kto wie, co tam w dole nas czeka. Chyba strzelałaś już kiedyś ze strzelby? — Tak, oczywiście. Ale tylko do ptaków, szczurów drzewnych i rozmaitych przedmiotów. Obawiam się, że nie jestem dobrym strzelcem. — Nie przejmuj się. Po prostu wyceluj w stronę tego, co ci za- graża, i strzelaj. — Uśmiechnęła się cierpko do Titreana. — Da- łabym ją tobie, ale to dość zaawansowana broń w porównaniu z tym, czym posługiwałeś się w swoich czasach. Lepiej niech weźmie ją Louise. — Jak sobie pani życzy. Diuk był już wysoko na niebie i robił wszystko, żeby spalić czerwoną mgłę, która rozścieliła się nad ziemią. Co pewien czas na wóz padały czyste promienie słońca, aż wszyscy mrużyli oczy. Rzadko jednak przedzierały się przez zasłonę. Gdy wóz zjechał na dno doliny, Carmitha ponagliła konia do szybszego kroku. 01ivier starał się spełnić pokładane w nim oczeki- wania, lecz ciągnął już ostatkiem sił. Bliżej miasteczka posłyszeli bicie dzwonów. Nie było to by- najmniej radosne dzwonienie, przyzywające wiernych na poranną mszę, lecz długi monotonny łomot. Alarm. — Mieszkańcy już się dowiedzieli — oświadczył Titreano. — Moi pobratymcy zbierają się w grupę. Dzięki temu są silniejsi. — Jeśli wiesz, co robią, to czy oni wiedzą, co my robimy? — spytała Carmitha. — Tak, pani. Niestety. — Po prostu cudownie. — Dojechali do zakrętu, za którym dro- ga nie biegła już w kierunku aerodromu. Carmitha stanęła na koźle i próbowała się rozeznać, gdzie najwygodniej skręcić. Żywopłoty i murki okolicznych pól przypominały labirynt. — Psiamać! — mruknęła pod nosem. Oba hangary były doskonale widoczne w od- ległości pół mili, lecz tylko okoliczni mieszkańcy znali tutejsze skróty. — Wiedzą, że masz towarzystwo? — Chyba nie — odparł Titreano. — Jesteśmy za daleko. Ale kiedy zbliżymy się do miasteczka, wszystko się wyda. Genevieve pociągnęła go za rękaw, zaniepokojona. — Nie znajdą nas, prawda? Nie pozwolisz na to? — Oczywiście, że nie, maleńka. Dałem słowo, że was nie opuszczę. — Wcale mi się to nie podoba — stwierdziła Carmitha. — Mają nas jak na widelcu. Jeśli zobaczą, że jedziemy w czwórkę, od razu będą wiedzieć, że podróżujesz z nie opętanymi — rzekła do Titreana oskarżycielskim tonem. — Nie możemy zawrócić — oświadczyła Louise twardym, na- piętym głosem. — Jesteśmy już prawie na miejscu. Nie trafi nam się druga taka szansa. Carmitha miała już dodać, że na aerodromie niekoniecznie znaj- dą pilota; a tak w ogóle, to nie dostrzegła znajomej sylwetki ambu- lansu lotniczego. Prawdopodobnie stał w hangarze, ale jeśli fak- tycznie szczęście się od nich odwróciło... Widać było, że siostry są na granicy załamania nerwowego. Wyglądały okropnie, zaniedbane i wycieńczone, bliskie płaczu, cho- ciaż Louise starała się robić wrażenie zdeterminowanej. Carmitha dziwiła się samej sobie, że obdarzyła starszą z sióstr tak dużym szacunkiem. — Nie możecie zawrócić, to prawda — powiedziała. — Ale ja mogę. Jeśli odjadę wozem do lasu, opętani pomyślą, że uciekamy wszyscy przed Titreanem. — Nie! — wykrzyknęła Louise, wstrząśnięta. — Jesteśmy prze- cież razem! Możemy liczyć tylko na siebie. Oprócz nas nie został nikt na tym świecie. — Nieprawda, grubo się mylisz! Na innych wyspach ludzie żyją jak dawniej. Zostaną ostrzeżeni, nim dotrzecie do Norwich. — Nie — bąknęła Louise z mniejszym przekonaniem. — Dalej już poradzicie sobie beze mnie — ciągnęła Cyganka. — Do diabła, w pojedynkę łatwiej przetrwam złe czasy. Zaszyję się w lasach i opętani nigdy mnie nie znajdą. Jeśli będziecie włóczyć się za mną, daremny mój wysiłek. Cyganie są zżyci z ziemią, chyba wiesz o tym. Kąciki ust Louise wyraźnie opadły. — Co, nie wiesz? — nalegała Carmitha, zdając sobie sprawę, że myśli przede wszystkim o sobie. Po prostu nie zniosłaby udręki sióstr, gdyby na aerodromie rozwiały się jak mgła wszystkie ich nadzieje. — Wiem — odparła z rezygnacją Louise. — Grzeczna dziewczynka. W porządku, droga jest tutaj dość szeroka, żeby zawrócić wóz. Wy już lepiej zsiądźcie. — Jesteś pewna, pani? — zapytał Titreano. — W stu procentach. Pamiętaj, że trzymam cię za słowo. Masz bronić dziewczyn. — Skinął poważnie głową i zeskoczył z kozła. — Genevieve? — Dziewczynka nieśmiało podniosła wzrok, przy- gryzając lekko dolną wargę. — Były między nami tarcia i jest mi z tego powodu przykro, ale chcę, żebyś coś ode mnie przyjęła. — Carmitha sięgnęła za głowę i odpięła od szyi łańcuszek z wisio- rem. Srebrzysta, połyskująca w różowym świetle banieczka była właściwie siatką drobniutkich oczek, teraz już bardzo ściemniałych. W środku nadal można było dostrzec maleńką wiązankę brązo- wych gałązek. — Dostałam to kiedyś od babci, byłam wtedy mniej więcej w twoim wieku. Ten amulet odstrasza złe duchy. W środku jest wrzos przynoszący szczęście, widzisz? Prawdziwy wrzos, który rósł na Ziemi, zanim przyszły wielkie huragany. Kryje się w nim prawdziwa ziemska magia. Genevieve przez chwilę przypatrywała się badawczo amuleto- wi. Jej delikatne rysy wyostrzył dziarski uśmiech. Rzuciła się w ob- jęcia Cyganki. — Dziękuję — szepnęła. — Dziękuję za wszystko. — Zeszła z wozu z pomocą Titreana. Carmitha uśmiechnęła się niepewnie do Louise. — Przykro mi, dziewczyno, że między nami nie układało się le- piej. — Nic się nie stało. — No, nie wiem. Ale nie trać wiary w ojca po tym, co usły- szałaś. — Nie obawiaj się. Bardzo go kocham. — Też tak myślę. Dobrze jest mieć w kimś oparcie. Zwłaszcza gdy ponure dni przed człowiekiem. Louise szarpnęła za pierścionek na palcu lewej ręki. — To drobiazg, ale proszę. Nie ma w nim nic czarodziejskiego i chyba nie przynosi szczęścia, lecz jest ze złota, a w oczku ma praw- dziwy brylant. Przyda ci się, jeśli będziesz chciała sobie coś kupić. Carmitha spojrzała ze zdumieniem na pierścionek. — Gdy zamarzę o ślicznym domku, skorzystam z niego na pewno. Obie parsknęły cichym śmiechem. — Uważaj na siebie, Carmitha. Chciałabym zobaczyć się z tobą po powrocie, kiedy to wszystko się skończy. — Odwróciła się, żeby zejść. — Louise. Dziewczyna zamarła w bezruchu na dźwięk przepełnionego lę- kiem głosu. — Jest coś nie tak z tym Titreanem — powiedziała półszeptem Carmitha. — Nie wiem, może przesadzam, ale powinnaś mieć na niego oko, jeżeli chcesz z nim podróżować. Po chwili Louise zsunęła się ostrożnie z wozu, trzymając w ręku strzelbę samoczynną; taśma nabojowa obijała jej się nieprzyjem- nie o biodra. Stanąwszy na piaszczystej drodze, pomachała na po- żegnanie Cygance. Carmitha odwzajemniła się podobnym gestem i wstrząsnęła cuglami. Louise, Genevieve i Titreano patrzyli, jak wóz zakręca i oddala się zrytą koleinami drogą. — Wszystko w porządku, lady Louise? — zapytał kurtuazyjnie Titreano. Zacisnęła palce na strzelbie. Po chwili jednak odetchnęła swo- bodniej i błysnęła uśmiechem. — Raczej tak. Wyprawili się w kierunku aerodromu, pokonując z mozołem rowy i żywopłoty. Pola w większości już zaorano i obsiano zbożem, więc ziemia była miękka. Każdy krok wzbijał chmurkę pyłu. Louise zerknęła na Genevieve, która nie odrywała dłoni od sre- brzystej bańki wisiora, zawieszonego na wierzchu przykurzonej i po- dartej bluzki. — To już niedaleko. — Wiem — odparła żywo Genevieve. — Powiedz, Louise, czy dostaniemy coś do jedzenia w ambulansie lotniczym? — Pewnie tak. — To dobrze, bo umieram z głodu! — Po kilku ciężkich kro- kach odwróciła głowę w drugą stronę. — Titreano, ty się w ogóle nie wybrudziłeś! — wykrzyknęła z zaskoczeniem. Louise obejrzała się i rzeczywiście: żaden pyłek nie osiadł na jego granatowej marynarce. Spojrzał po sobie, nerwowo wodząc rękami wzdłuż szwów spodni. — Przepraszam, maleńka, może to taka tkanina. Chociaż, z dru- giej strony, nie przypominam sobie, żebym był kiedyś odporny na tego rodzaju niewygody. Powinienem chyba pogodzić się z losem. Louise patrzyła z niejaką konsternacją jak od kostek do kolan pełzną po jego spodniach plamy brudu. — Czyżbyś umiał zmienić wygląd, gdy tylko tego zechcesz? — spytała. — Wszystko na to wskazuje, lady Louise. — A to dopiero. Genevieve zachichotała. — To znaczy, że naprawdę chcesz tak głupio wyglądać? — Uważam, że... tak mi jest wygodniej, maleńka. — Jeśli możesz tak łatwo się zmienić, to może dostosuj się le- piej do otoczenia, co? — zaproponowała Louise. — Ja i Gen przy- pominamy zwykłych włóczykijów, lecz ty w swoim cudacznym, eleganckim odzieniu... Co byś sobie o nas pomyślał, gdybyś nale- żał do załogi ambulansu lotniczego? — Celna argumentacja, lady. W ciągu następnych pięciu minut, gdy tak maszerowali przez pola, postać Titreana ulegała stopniowej przemianie. Genevieve i Louise, nie bez spierania się, podsuwały mu coraz to nowe rady, opowiadając z lekka już zakłopotanemu kompanowi o fasonach odzieży i fakturze materiałów. Na koniec szarożółte prążkowane spodnie, sięgające pod kolana buty, tweedowa marynarka, kraciasta koszula i szara czapeczka upodobniły go do młodego zarządcy po- siadłości. — Teraz wszystko pasuje — zawyrokowała Louise. — Dziękuję, lady. — Zdjął czapkę i pokłonił się nisko. Genevieve przyklasnęła z zadowoleniem. Louise zatrzymała się przed jednym z setek murków, gdzie zna- lazła szparę między kamieniami, w którą mogła wetknąć czubek buta. W pewnych nie przystających młodej damie czynnościach na- bierała coraz większej wprawy. Po wspięciu się na murek dojrzała w odległości dwustu jardów ogrodzenie zabezpieczające teren aero- dromu. — Zaraz tam będziemy — obwieściła radośnie. Aerodrom w Bytham wydawał się opuszczony; hangary zamk- nięte, pustka w wieży kontrolnej. Nieco dalej, po drugiej stronie rozległego trawnika, stało rzędem, w ciszy i ciemności, siedem domków należących do personelu placówki. Uporczywy głos kościelnych dzwonów był tu jedynym dźwię- kiem. Nie zamilkły ani na chwilę, kiedy szli na przełaj przez pola. Z ręką zaciśniętą na broni Louise zerknęła poza narożnik pierw- szego hangaru. Nic się nie poruszyło. Przed niewielkimi drzwiami stały dwa traktory i samochód terenowy. — Są tu opętani? — zapytała szeptem Titreana. — Nie — odpowiedział równie cicho. — A zwykli ludzie? Na jego ogorzałej twarzy pojawiły się zmarszczki zakłopotania. — Jest kilku. Słyszę ich w tamtych domach. Pięciu czy sześciu siedzi w drugiej stodole. — W hangarze — poprawiła go Louise. — Takie budynki na- zywamy dziś hangarami. — Rozumiem, lady. — Przepraszam. Uśmiechnęli się do siebie niewyraźnie. — W takim razie chodźmy się z nimi zobaczyć — powiedziała. — Trzymaj się mnie, Gen. — Skierowała strzelbę lufą do ziemi, ujęła dłoń siostry i ruszyła w stronę drugiego hangaru. Żałowała, że wzięła tę broń od Carmithy, choć dzięki niej czuła niezwykłą pewność siebie. Jakkolwiek wątpiła, czy byłaby w stanie strzelić do człowieka. — Zobaczyli nas — zauważył spokojnie Titreano. Louise przypatrzyła się ścianie z falistych arkuszy blachy. Przez całą długość budynku biegł rząd wąskich okien. W jednym z nich zobaczyła jakieś poruszenie. — Jest tam kto? — zawołała. Odpowiedziała im głucha cisza. Louis podeszła do drzwi i głośno zapukała. — Hej, czy ktoś mnie słyszy? — Chwyciła gałkę, lecz drzwi były zamknięte na klucz. — I co teraz? — zapytała Titreana. — Słuchajcie! — krzyknęła Genevieve. — Chcę coś zjeść! Ktoś przekręcił gałkę i lekko uchylił drzwi. — Coście za jedni, do cholery? Louise wyprostowała się pomimo zmęczenia, wiedząc, jakie to ważne, żeby wyglądać na tą, za którą się podaje. — Nazywam się Louise Kavanagh i jestem dziedziczką Crick- lade, a to moja siostra Genevieve i William Elphinstone, jeden z zarządców naszej posiadłości. Genevieve otwierała już usta, chcąc zaprotestować, ale Louise ostrzegawczo trąciła ją butem. — Mamy w to niby uwierzyć? — padła odpowiedź zza drzwi. — Tak! - Poznaję, to ona! — odezwał się ktoś niższym głosem. Za otwartymi już teraz na oścież drzwiami stało dwóch mężczyzn. — Kiedyś pracowałem w Cricklade. — Dziękuję — powiedziała Louise. — Dopóki twój ojciec mnie nie wywalił. Louise nie wiedziała, czy ma wybuchnąć płaczem, czy po prostu zastrzelić go na miejscu. — Wpuśćcie ich, Duggen — zawołała jakaś kobieta. — Dziew- czyna wygląda na zmęczoną. Nie pora wypominać dawne krzywdy. Duggen wzruszył ramionami i odsunął się na bok. Wewnątrz jedynym źródłem światła były przykurzone okna. Na środku betonowej płyty czaił się ciemny, niezgrabny ambulans lot- niczy. Poniżej wąskiego, spiczastego nosa maszyny stały trzy oso- by: kobieta, która przed chwilą zabrała głos, oraz pięcioletnie bliź- niaczki. Przedstawiła się jako Felicja Cantrell, jej córki nosiły imio- na Hellen i Tammy. Drzwi otworzył jej mąż Ivan, pilot ambulansu. — Duggena już znacie, a przynajmniej on zna was. Ivan Cantrell wyjrzał uważnie za drzwi, nim je zamknął. — Może nam teraz powiesz, Louise, co tu robicie. Spotkało was jakieś nieszczęście? Jej pełne niedomówień opowiadanie trwało piętnaście minut, lecz w końcu zdołała zaspokoić ciekawość pytających. Przez cały czas trzymała język na wodzy, żeby nie wypowiedzieć słowa „opę- tanie" ani nie wspomnieć, kim naprawdę jest Titreano. Nietrudno było przewidzieć, że gdyby się wygadała, zostaliby migiem wyrzu- ceni z hangaru. Z drugiej jednak strony, cieszyły ją te niewinne kłamstewka. Louise, która wczoraj przebudziła się do normalnego życia, wyjawiłaby zapewne całą prawdę i wyniośle zażądała, by zrobiono coś w tej sprawie. Widocznie, w pewnym sensie, dora- stała. — Partia Pracy miałaby dostęp do nowoczesnej broni energe- tycznej? — powątpiewał Duggen, kiedy skończyła. — Tak mi się zdaje — odparła. — Wszyscy to powtarzali. Wciąż jej chyba nie dowierzał, lecz do rozmowy wtrąciła się na- gle Genevieve. — Posłuchajcie. i cj Louise na próżno wytężała słuch. — Czego? — Dzwony przestały bić. Duggen i Ivan podeszli do okna, żeby wyjrzeć na zewnątrz. — Nadchodzą? — szepnęła Louise do Titreana, który ukrad- kiem skinął głową. — Musicie nas stąd zabrać, proszę! — poprosiła Ivana. — To nie takie proste, panno Kavanagh. Nie mam wymagane- go zezwolenia. Poza tym trudno powiedzieć, co się dzieje w mia- steczku. Może powinienem najpierw rozmówić się z konstablem. — Proszę! Nie musi pan się bać utraty pracy. Moja rodzina panu pomoże. Z widoczną na twarzy rozterką wciągnął głęboko powietrze. — Słuchaj, Ivan — odezwała się Felicja. Patrzyła mu głęboko w oczy, wskazując ręką na bliźniaczki. — Lepiej, żeby nie było tu dziewczynek, cokolwiek tam się dzieje. W stolicy nic im się nie stanie. — Do diabła z tym, racja! Wygrałaś, panno Kavanagh. Wsia- dajcie! Zaraz stąd odlatujemy. Gdy Duggen zaczął otwierać wielkie przesuwne drzwi, do han- garu wpadł i oświetlił maszynę szeroki snop lekko różowego światła. SCV-659, samolot pasażerski wyprodukowany w zakładach Kulu Corporation, był dziesięciomiejscowym naddźwiękowcem piono- wego startu, zdolnym oblecieć glob bez tankowania. — Ma naturę ptaka, a zarazem siłę byka — mruknął Titreano, jakby nieco odurzony. — Cudowny. — Nie będziesz czuł się źle w środku? — zapytała Louise z nie- pokojem. — Na pewno nie, lady Louise. Dla mnie taka podróż jest warta górę złota. Za to, że mogę się w nią wybrać, wieczorem oddam hołd naszemu Panu. Zakaszlała, aby ukryć zaskoczenie. — W porządku, w takim razie wsiadajmy. Trzeba wejść po tych schodkach z drugiej strony. Weszła do samolotu w ślad za Felicją i jej dwiema córkami. Wąska kabina została dobrze przystosowana do swej roli: znajdo- wały się tu dwie pary noszy i kilka szafek ze sprzętem medycz- nym. Na jedynych dwóch fotelach usiadły bliźniaczki. Titreanowi, Louise i Genevieve przyszło zająć miejsce na noszach. Louise raz jeszcze sprawdziła zabezpieczenie broni, którą schowała pod noga- mi. Zdumiewające, ale nikt nie oponował, gdy wnosiła ją na pokład maszyny. — Pięknie! — krzyknął Ivan z fotela pilota podczas przygoto- wywania samolotu do startu. — Wskaźniki pokazują, że wysiadło pół tuzina układów. — Poważna awaria? — zapytał Duggen po zamknięciu włazu. — Jakoś damy sobie radę. Felicja wyciągnęła z szafki czekoladowy baton, który dała Ge- nevieve. Dziewczyna zerwała papierek i z wielkim, błogim uśmie- chem wgryzła się w smakołyk. Louise musiała wyciągnąć głowę, żeby zobaczyć kawałek szyby przed pilotem. Samolot wytaczał się z hangaru. — Widzę pożar w miasteczku! — wykrzyknął Ivan. — Jacyś ludzie biegną drogą w naszą stronę. Trzymajcie się! Pszczele buczenie wirników raptownie się nasiliło, a kabiną za- trzęsło. Po kilku sekundach byli już w powietrzu, lecąc nisko nad lotniskiem. Za szybą widać było jedynie skrawki niematerialnej różowej chmury. — Oby Carmitha poradziła sobie tam na dole — rzekła Louise ze smutkiem. — Nie spotka jej nic złego, lady, jestem o tym przeświadczony. I cieszy mnie, żeście się na koniec pogodziły. Podziwiam cię za to, lady Louise. Czując ciepło na policzkach, była pewna, że się czerwieni, co na szczęście maskowały plamy brudu. — Carmitha powiedziała mi coś, zanim się rozstałyśmy. Coś o tobie. Właściwie to wyraziła pytanie, które wciąż chodzi mi po głowie. — Ciekaw jestem, o czym mówiłyście. Jeśli zechcesz mnie za- pytać, to postaram się szczerze odpowiedzieć. — Miałam cię zapytać, skąd naprawdę pochodzisz. — Ależ, lady Louise, w tej kwestii niczego nie taiłem. — To i tak nie daje mi spokoju. Norfolk jest planetą rdzennie angielską więc zapoznajemy się w szkole z naszymi dziejami. Dla- tego wiem, że za twoich czasów w Anglii panowała kultura anglo- saska. — Owszem. — No, właśnie. A ty nie nosisz angielskiego imienia. W tam- tych czasach musiałoby brzmieć obco. Co innego w późniejszych wiekach, gdy zaczęła napływać ludność z innych krajów. Gdybyś jednak urodził się w 1764 roku w Cumbrii, jak twierdzisz, nazy- wałbyś się inaczej. — Wybacz, lady, że niechcący wzbudziłem twą nieufność. Te- go imienia nie dostałem zaraz po urodzeniu, lecz ono przylgnęło do mnie później. Stanowi najbliższe tłumaczenie mojego nazwiska w języku ludzi z wysp. — A jak ono brzmiało? Na jego szlachetnym obliczu malował się już tylko smutek. — Christian, lady Louise. Przy chrzcie dano mi na imię Fle- tcher Christian, z czego zawsze byłem dumny. Niestety, wyłącznie ja, albowiem od tamtej pory przynosiłem tylko wstyd rodzinie. Je- stem korsarzem, ot i cala prawda... 4 Ralph Hiltch odczuwał zadowolenie i ulgę, widząc, jak szybko najwyższe władze administracyjne księstwa Ombey reagują na tak zwany Kryzys Mortonski. Do osób znajdujących się w pierwszym gnieździe koordynacyjnym dołączyli wszyscy bez wyjątku członko- wie Komitetu Bezpieczeństwa Tajnej Rady. Tym razem u szczytu stołu w białym okrągłym pomieszczeniu siedziała sama księżna Kirsten, przez co admirał Farąuar został przeniesiony jedno miejsce dalej. Duży fragment stołu przeobraził się w szczegółową mapę górnej połówki Mortonridge; Marble Bar, Rainton, Gaslee i Exnall — cztery miasta, przez które przejeżdżał zbuntowany autobus linii Longhound — lśniły złowróżbnym krwistoczerwonym kolorem na pofałdowanym przedgórzu. Wokół nich migotały całe serie symbo- li, niczym elektroniczne armie oblegające wroga. Kiedy namierzono i zlikwidowano ostatnią ciężarówkę dostaw- czą, należącą do przedsiębiorstwa Moyce's, Diana Tiernan przezna- czyła pełną moc obliczeniową jednostek sztucznej inteligencji do analizowania ruchu i zatrzymywania pojazdów opuszczających czte- ry wymienione miasta. Sprzyjała im pewna okoliczność: w Morton- ridge minęła północ i natężenie ruchu drogowego było tam zdecydo- wanie mniejsze niż w popołudniowych godzinach szczytu. Identyfi- kacja samochodów nie sprawiała większych kłopotów. Trudności pojawiły się dopiero podczas ustalania, co należy zrobić z miastami i pojazdami. Dyskusja, tocząca się przy arbitrażu księżnej, trwała dwadzie- ścia minut, zanim uzgodniono mające obowiązywać procedury. O takim, a nie innym, rezultacie rozmowy rozstrzygnęły dopiero wspomnienia Geralda Skibbowa, zebrane podczas sesji dochodze- 1S7 niowej i nadesłane datawizyjnie z Guyany. Przed komitetem stawił się doktor Riley Dobbs, aby zaświadczyć o ich autentyczności; trochę nieśmiałym tonem oznajmił najwyższym władzom planety, że została zaatakowana przez wskrzeszonych umarłych. Dostarczył wszakże konieczne usprawiedliwienie, jeśli nie bodziec, do przyję- cia proponowanych przez Ralpha metod postępowania. A nawet on przyjmował raport Dobbsa z trwogą i niedowierzaniem. Gdyby po- pełnił błąd, okazał bodaj krztynę słabości... Obradujący w rozszerzonym składzie Komitet Bezpieczeństwa postanowił kierować wszystkie pojazdy kołowe, które wyjechały z miast w Mortonridge, do trzech wydzielonych stref przy autostra- dzie M6, obstawionych przez oddziały szturmowe policji. Wszelkie nieposłuszeństwo miało wywoływać natychmiastową interwencję platform bojowych. W wydzielonej strefie ludzie zostaliby w pojaz- dach, póki władze nie opracowałyby metody wykrywania opęta- nych. Policjanci mieliby strzelać do każdego, kto wbrew zakazom wyjdzie z samochodu. W miastach bezzwłocznie wprowadzono godzinę policyjną obo- wiązującą zarówno pieszych, jak i zmotoryzowanych. Porządku na ulicach miały strzec satelitarne czujniki platform strategiczno- -obronnych oraz patrole miejscowej policji. Niesubordynowany obywatel dostałby dokładnie jedną szansę, by oddać się w ręce funkcjonariuszy. Policjanci pilnujący przestrzegania godziny poli- cyjnej automatycznie dostawali pozwolenie na użycie broni. Nazajutrz o świcie miała się rozpocząć ewakuacja czterech po- dejrzanych miast. Ponieważ Diana Tiernan, opierając się na infor- macjach jednostek sztucznej inteligencji, była niemalże pewna, że opętani nie rozproszyli się po kontynencie, księżna Kirsten zgodziła się skierować stacjonujące na Guyanie jednostki piechoty do pomo- cy przy ewakuowaniu ludności. Rezerwom policji na kontynencie nakazywano wraz z wojskiem otoczyć miasta. W następnej kolejno- ści żołnierze przeszukaliby domy. Mieszkańcy, którzy nie zostali opętani, mieli zostać pod eskortą przetransportowani samolotami do bazy lądowej Królewskich Sił Powietrznych na północ od Pasto, gdzie czekały na nich tymczasowe kwatery. Natomiast każdy opętany dostałby dwie możliwości do wyboru: uwolnić ciało albo pogodzić się z zamknięciem w kapsule zerowej. Nie przewidywano wyjątków. — Myślę, że na razie to wszystko — stwierdził admirał Farąuar. — Uprzedźcie dowódców oddziałów wojskowych, żeby pod żadnym pozorem nie używali mechanoidów szturmowych — rzekł Ralph. — Właściwie to powinni posługiwać się jakąś tradycyjną bronią. — Nie wiem, czy mamy na składzie dość pocisków chemicz- nych — wyraził wątpliwość admirał. — Dopilnuję, żeby zapasy zo- stały właściwie rozdysponowane. — Zakłady przemysłowe na Ombey łatwo się przestawią na produkcję unowocześnionych karabinów i amunicji. Byłoby do- brze, gdyby zrobiono coś w tej sprawie. — Trzeba co najmniej dwóch dni, żeby ruszyć z produkcją — zauważył Ryle Thorne. — Chyba do tego czasu poradzimy sobie z sytuacją. — To prawda, sir. Jeśli rzeczywiście wszyscy opętani wpadną w zasadzkę w Mortonridge. I jeśli jacyś nowi nie przekradną się na planetę. — W ciągu ostatnich pięciu godzin przechwyciliśmy wszystkie jednostki przybywające do układu Ombey — oznajmiła Deborah Unwin. — Wasz statek, Ralph, był pierwszym, który przybył z La- londe. Gwarantuję, że z orbity nie przedostanie się już na planetę ani jeden opętany. — Dziękuję, Deborah — odezwała się księżna Kirsten. — Nie wątpię w kompetencję twoich oficerów ani skuteczność sieci plat- form bojowych, lecz moim zdaniem pan Hiltch słusznie nalega, aby nie zaniedbywać środków ostrożności. Doszło do pierwszego starcia z opętanymi, a już do walki z nimi przeznaczamy niemal wszystkie rezerwy. Musimy założyć, że rządy niektórych planet nie powstrzymają eskalacji działań wojennych. Tego problemu nie da się rozwiązać w najbliższej czy nawet nieco dalszej przyszłości. A ponieważ, według wszelkiego prawdopodobieństwa, udowodnio- no istnienie czegoś takiego, jak drugi świat i życie po śmierci, pew- ne założenia natury filozoficznej zdezaktualizowały się, a to budzi niepokój. — I tu wyłania się kolejny problem — powiedział Ryle Thorne. — Co powiedzieć ludziom? — To samo, co zwykle — odrzekła Jannike Dermot. — Jak naj- mniej, zwłaszcza na początku. Nie możemy dopuścić do wybuchu paniki. Proponuję zasłonić się wirusem energetycznym. — Popieram — zgodził się Ryle Thorne. Minister spraw wewnętrznych, księżna i jej sekretarz ułożyli ra- zem orędzie, które miało zostać opublikowane następnego ranka. Ralph miał okazję przyjrzeć się z bliska, jak wygląda sprawowanie władzy przez Saldanów. Nie było mowy, żeby księżna osobiście przedstawiła swą odezwę agencjom informacyjnym. To zadanie spo- czywało na barkach premiera i ministra spraw wewnętrznych. Przed- stawiciel rodu panującego po prostu nie mógł oznajmiać tak strasz- nych wiadomości — co najwyżej, po jakimś czasie, wygłosiłby sło- wa poparcia i współczucia dla ofiar. A ludzie, gdy zapoznają się z oficjalnym komunikatem, z pewnością będą potrzebować pociechy. Miasto Exnall leżało dwieście pięćdziesiąt kilometrów od prze- wężenia Mortonridge, gdzie półwysep łączył się z głównym lądem. Zostało założone przed trzydziestu laty i od tamtej pory szybko się rozwijało. Żyzne okoliczne gleby dawały ostoję licznym gatunkom miejscowych roślin, w tym wielu jadalnych. Farmerzy osiedlali się tutaj masowo, aby uprawiać nie tylko gatunki rodzime, ale również te sprowadzone z Ziemi, czujące się doskonale w wilgotnym tropikal- nym klimacie. Exnall żyło głównie z rolnictwa; nawet powstające pod patronatem władz samorządowych zakłady przemysłowe wy- twarzały przede wszystkim części zamienne do maszyn rolniczych. „W każdym razie nie jest to zabita deskami mieścina" — rozmy- ślał naczelny inspektor Neville Latham, jadąc centralną aleją Main- green. Exnall wtopiło się w las harandrydowy, zamiast znaleźć so- bie miejsce na karczowisku, jak inne miasta w Mortonridge. Nawet dwadzieścia minut po północy aleja wyglądała wspaniale: sąsiedz- two dorosłych drzew użyczało budynkom znamienia urokliwej wie- kowości, jakby jedne i drugie współistniały z sobą od stuleci. Lam- py uliczne, umocowane wysoko na sznurach, roztaczały mglistą pomarańczową poświatę, nadając obwisłym liściom harandrydów nieziemsko szary odcień. Otwarte były jeszcze tylko dwa bary i ca- łodobowa kawiarenka; po szybach z ciekłego szkła snuły się abs- trakcyjne desenie, przez co nie dało się zobaczyć, co się dzieje w środku. Oczywiście, nigdy nie zdarzało się nic nadzwyczajnego, o czym Neville Latham przekonał się przed dwudziestu laty, kiedy jeździł na patrole. Nałogowi pijacy i ofiary środków pobudzających zaglądali do barów, podczas gdy pracownicy nocnych zmian i poli- cjanci na służbie szukali wytchnienia w kawiarence. Procesor kierujący samochodem poprosił datawizyjnie o dalsze polecenia. Neville wyprowadził pojazd z alei w stronę parkingu przed posterunkiem. Dwudziestopięcioosobowy zespół policjantów stawił się w komplecie w pokoju operacyjnym. Na widok inspekto- ra sierżant Walsh wstał, a reszta się uciszyła. Neville zatrzymał się przed gronem swych podwładnych. — Dziękuję, żeście wszyscy przyszli — zaczął pośpiesznie. — Z datawizyjnego zawiadomienia drugiego stopnia tajności do- wiedzieliście się, że premier wprowadził na kontynencie godzinę policyjną, która ma obowiązywać od pierwszej nad ranem. Jestem pewien, że do każdego dochodziły plotki krążące po sieci, więc chciałbym teraz wyjaśnić, w czym rzecz. Najpierw dobra nowina: jestem w kontakcie z Brandonem McCullockiem, który mnie za- pewnił, że Ombey nie zostało skażone ksenobiotycznym czynni- kiem biologicznym, co sugerowały media. Nie miał również miej- sca żaden atak lotniczy. Wygląda jednak na to, że ktoś w Ksyngu rozpowszechnia niesłychanie zaawansowaną technikę sekwestracji. Neville obserwował niepokój malujący się mniej lub bardziej wyraźnie na znajomych mu twarzach. Sierżant Walsh, na którym zawsze mógł polegać, słuchał niewzruszenie. Dwaj oficerowie śled- czy, Feroze i Manby, chłonęli każde słowo, jakby chcieli wybadać, co się za nimi kryje. Młodzi policjanci ze służby patrolowej okazy- wali strach, ponieważ dobrze wiedzieli, że to oni muszą odwalić brudną robotę: wsiąść do wozów i dopilnować przestrzegania go- dziny policyjnej. Odczekał kilka chwil, aż ustaną rozmowy. — Niestety, jest także zła wiadomość. Otóż zdaniem człon- ków Komitetu Bezpieczeństwa, kilku nosicieli zakazanej technolo- gii przedostało się do Exnall. A to oznacza, że mamy w mieście stan wojenny. Godzina policyjna ma zostać wprowadzona z całą suro- wością i dotyczyć wszystkich mieszkańców. Dla niektórych z was będzie to trudne, macie tu przecież krewnych i przyjaciół, ale może- cie mi wierzyć, że jeśli chcecie im pomóc, nikt nie może łamać przepisów. Ludziom nie wolno się spotykać, bo właśnie wtedy, jak twierdzą eksperci, dochodzi do sekwestracji. Ponoć poszkodowa- nych rozpoznaje się wtedy, gdy jest już za późno na ratunek. — Mamy siedzieć w domu i czekać? Na co? Jak długo? — za- pytał Thorpe Hartshorn. Neville uniósł dłoń gestem uspokojenia. — Już do tego dochodzę, oficerze Hartshorn. Dostaniemy wspar- cie sił policyjno-wojskowych, które odgrodzą nas kordonem bez- pieczeństwa. Powinny się tu zjawić za półtorej godziny. Domy zo- staną zrewidowane w poszukiwaniu ofiar sekwestracji, a zdrowi lu- dzie ewakuowani. — Całe miasto? — zdziwił się Thorpe Hartshorn. — Wszyscy — potwierdził Neville. — Wkrótce przyślą tu eska- drę wojskowych samolotów transportowych, lecz zorganizowanie operacji potrwa kilka godzin. Do tego czasu musimy czuwać nad porządkiem w mieście. Siedziba DataAxis, jedynej agencji informacyjnej działającej w Exnall, mieściła się przy drugim końcu alei Maingreen. Był to za- niedbany dwupiętrowy biurowiec z płaskim dachem, przy którego budowie właściciel, starając się o kredyt, poczynił raczej znikome ustępstwa na rzecz zachowania leśnego charakteru miasta. Sama agencja była typową prowincjonalną placówką, zatrudniającą pię- ciu reporterów i trzech łącznościowców, którzy szperali po hrab- 1 /TO stwie w poszukiwaniu ciekawostek. Biorąc pod uwagę specyfikę tych terenów, podawane przez nich wiadomości dotyczyły bardzo wielu dziedzin życia, począwszy od drobnych anegdot, poprzez re- lacje z oficjalnych wydarzeń i informacje o przestępstwach (nielicz- nych), a skończywszy na okropnie nudnych zestawieniach cen sku- pu roślin uprawnych, które biurowe procesory układały praktycznie bez udziału człowieka. Z tego „fascynującego" zestawu w ciągu ostatnich sześciu tygodni udało im się sprzedać ogólnoplanetar- nym spółkom medialnym dokładnie cztery reportaże. Dziś jednak wszystko ulegnie zmianie, roześmiała się w duchu Finnuala 0'Meara, gdy procesor biurkowy rozkodował przekaz da- tawizyjny drugiego stopnia tajności od Landona McCullocka do Neville'a Lathama. Od dziesięciu godzin nieprzerwanie żeglowała po sieci, chłonąc wszelkie pogłoski, które zaczęły się pojawiać, odkąd wczoraj ogłoszono alarm na Guyanie. Żartobliwe uwagi w po- łączeniu z koszmarnymi wizjami, jakie dorzucali maniacy biulety- nów informacyjnych, sprawiły, że czuła się kompletnie wykończo- na i zamierzała już dać sobie spokój. Aż nagle przed godziną zro- biło się ciekawiej. W Pasto widziano oddziały szturmowe w akcji. Według relacji świadków, działy się tam jakieś straszne rzeczy, aczkolwiek poli- cja nie podała do wiadomości publicznej żadnych szczegółów. Na całym kontynencie wstrzymywano ruch kołowy na autostradach. Mnożyły się doniesienia o samochodach zniszczonych przez plat- formy orbitalne, a wśród nich wzmianka o porwanym autobusie, który został zmieciony z powierzchni ziemi niespełna sto pięćdzie- siąt kilometrów na południe od Exnall. W dodatku główny komi- sarz policji w Ksyngu osobiście zawiadamiał Neville'a Lathama, że w mieście atakuje ludzi nieznany, być może ksenobiotyczny wirus sekwestracyjny. Finnuala 0'Meara wyłączyła datawizyjnie biurkowy blok pro- cesorowy i otworzyła oczy. — Jasny gwint... — mruknęła. Była świeżo upieczoną absolwentką uniwersytetu, przed jedena- stoma miesiącami skończyła studia na uczelni w Atherstone. Po- czątkowa radość z tego, że już na drugi dzień po obronie znalazła za- trudnienie, przerodziła się w zgrozę po upływie kwadransa pracy w agencji. Nie powstawały tu żadne sensowne reportaże, co najwyżej środki na bezsenność. Często ogarniała ją bezsilna złość. W Exnall występowały wszystkie negatywne zjawiska, spotykane w małych miasteczkach. Rządziła nim klika: prominentne grono biznesmenów, radnych i bogatych farmerów, którzy podejmowali kluczowe decyzje na polu golfowym lub w czasie uroczystych kolacji. W jej rodzinnym mieście działo się podobnie — tym na konty- nencie Esparta, gdzie rodzicom nigdy nie udało się zdobyć docho- dowych kontraktów. Tylko dlatego, że mieli za mało znajomości. Zostali zepchnięci na margines, brak pieniędzy zatrzasnął przed nimi drzwi kariery. Po wyłączeniu szyfrowanego przekazu datawizyjnego przez pół minuty patrzyła tępo na blok procesorowy. Uzyskanie dostępu do policyjnego systemu komputerowego było nielegalne, a za posiada- nie zaawansowanych programów deszyfrujących groziła deporta- cja. Nie mogła jednak siedzieć z założonymi rękami. Po prostu nie mogła. Przecież to kłóciłoby się z jej dziennikarskim powołaniem. — Hugh! — zawołała. Technik obsługujący łącza telekomunikacyjne na nocnej zmia- nie odgrywał album Jezzibelli, teraz jednak przerwał swe zajęcie i spojrzał na nią z wyrzutem. — Co znowu? — W jaki sposób władze ogłosiłyby godzinę policyjną całko- wity zakaz wychodzenia z domu? Konkretnie, mam na myśli nasze miasto. — Nabijasz się ze mnie czy co? — Wcale nie. Zamrugał. Kiedy prysły ostatnie wrażenia po występie piosen- karki, otworzył nanosystemowy plik z procedurami postępowania w sytuacjach wyjątkowych. — Dobra, mam to. Sprawa jest w sumie dość prosta. Główny inspektor, na mocy swych uprawnień, wpisze do miejskiej sieci bezwarunkowy rozkaz, który zostanie przekazany do procesorów we wszystkich gospodarstwach domowych. Wiadomość zostanie odczytana przy pierwszym dostępie do procesora. O cokolwiek go poprosisz, o przyrządzenie śniadania lub odkurzenie dywanu, pierwsze, co zrobi, to powiadomi cię o godzinie policyjnej. Finnuala zacierała dłonie, rozważając w myślach różne możli- wości. — A więc ludzie dowiedzą się o godzinie policyjnej dopiero rano, kiedy się obudzą? — Zgadza się. — Chyba że powiemy im wcześniej. — Teraz to się już zgrywasz. — Skądże. — Na jej twarzy pokazał się drapieżny uśmiech. — Wiem, co teraz zrobi ten ciamajda Latham. Czym prędzej ostrzeże przyjaciół, żeby pierwsi mogli się ewakuować. To do niego podob- ne, tak to już się dzieje w tej nędznej mieścinie. — Czy aby nie przesadzasz? — zapytał chłodno Hugh Rosler. — Jeśli ewakuacją dowodzi sam McCullock, nikt z tej strony nie wywinie numeru. Finnuala uśmiechnęła się słodko i przesłała datawizyjne polece- nie do bloku procesorowego, który połączył się ponownie z policyj- nym systemem komputerowym. Programy monitorujące przeszły w tryb nadrzędności. Rezultaty wyświetlały się w umyśle Roslera pod postacią sza- rych, dwuwymiarowych ikonek. Ktoś na posterunku policji łączył się datawizyjnie z domami w mieście i najbliższej okolicy. Były to osobiste rozmowy, kierowane niestety do uprzywilejowanych wy- brańców. — Już robi swoje — powiedziała Finnuala. — Oboje doskonale znamy tych ludzi, Hugh. Tutaj nic się nie zmieni, choćby całej pla- necie groziło niebezpieczeństwo. — I co teraz? — Nie zapominaj, że mamy za zadanie informować ludzi. Uło- żę komunikat z ostrzeżeniem przed sekwestracją. Nie rozpowszech- nimy go w sieci telekomunikacyjnej. Zamiast tego zaprogramujesz nasz komputer, by rozesłał go natychmiast jako pilną wiadomość do wszystkich mieszkańców Exnall. Ludzie będą mieli równe szanse wydostać się stąd, kiedy przybędą samoloty transportowe. — Ja bym się jeszcze zastanowił, Finnuala. Może najpierw po- gadajmy z naczelnym... — Do dupy z naczelnym! — warknęła. — On i tak już wie. Zo- bacz, kto był siódmy na liście Lathama. Jemu nawet przez myśl nie przeszło, żeby się z nami połączyć. W tej chwili pakuje się ze spa- sioną żoną i przygłupim synalkiem, żeby czym prędzej znaleźć się na lądowisku. A twoje dzieciaki i żona, one też już wiedzą, Hugh? Czy ktoś się o nie troszczy? Hugh Rosler postąpił zgodnie ze swoim zwyczajem: dał za wy- graną. — W porządku, Finnuala, zmodyfikuję pogram procesora. Ale dobry Boże, lepiej żebyś się nie myliła. — Nie mylę się. — Wstała i zdjęła z krzesła żakiet. — Wybie- ram się na posterunek. Poproszę drogiego inspektora Lathama o opi- nię na temat groźby, jaka zawisła nad jego udzielnym księstewkiem. — Stąpasz po kruchym lodzie. — Wiem. — Uśmiechnęła się sadystycznie. — Czyż to nie cu- downe? Ralph wiedział, że nie pozostało mu już nic do udowodnienia. Po bolesnych doświadczeniach oddziały szturmowe zdały sobie spra- wę ze strasznego niebezpieczeństwa. Teoretycznie nie było powo- du, żeby wsiadał do policyjnego naddźwiękowca i leciał do Mor- tonridge. A jednak w towarzystwie Cathala, Deana i Willa pędził samolotem z prędkością pięciu machów. Próbował usprawiedliwiać się tym, że należało wymóc pośpiech na żołnierzach brygady przy- bywającej z baz na orbicie. Dla tych zaś, co już byli na ziemi, jego rady mogły okazać się bezcenne. W istocie jednak chciał na własne oczy zobaczyć miasta odgro- dzone kordonem wojska. Zobaczyć osaczonego wroga, unieszkodli- wionego i łatwego do zlikwidowania. — Chyba sprawdza się twój pomysł z kapsułami zerowymi — poinformował go datawizyjnie Roche Skark. — Sześciu jeńców schwytanych w domu towarowym wpakowaliśmy już do pojemni- ków sprowadzonych z Guyany. Czterej walczyli jak zwierzęta, za- nim żołnierze zmusili ich do wejścia. Pozostali zostali chyba ule- czeni przed zamknięciem. W obu przypadkach dusze po prostu zre- zygnowały z oporu. Wolały stracić ciało, niż zapaść w tymczasowy letarg. — To najlepsza wiadomość od dziesięciu godzin — odparł Ralph. — Można ich pokonać, wypędzić bez uśmiercania opętane- go ciała. A to oznacza, że nie musimy jedynie grać na zwłokę. — Tobie, Ralph, należą się podziękowania. Nadal nie wiado- mo, czemu opętani nie znoszą pobytu w kapsule zerowej, ale w koń- cu i tego się dowiemy podczas sesji dochodzeniowych. — Poddacie wyleczonych jeńców sesji? — Zastanawiamy się jeszcze, chociaż ja uważam, że to koniecz- ne. Tymczasem zajmujemy się pacyfikacją miast w Mortonndge. Na razie cała naukowa otoczka ma dla nas mniejsze znaczenie. — W jakim stanie są jeńcy? — Zachowaniem przypominają Geralda Skibbowa, są zdezo- rientowani i zamknięci w sobie, mimo że nie doznali tak głębokiego urazu jak on. Bądź co bądź, tylko przez kilka godzin byli opętani, podczas gdy Kingston Garrison przez wiele tygodni kontrolował Skibbowa. Przestali być niebezpieczni, ale tak na wszelki wypadek umieściliśmy ich chwilowo w izolatkach. W tej kwestii wyjątkowo zgadzam się z DeVille'em. Ralph skrzywił się przy tej wzmiance. — Właśnie miałem zapytać, sir. O co chodzi z tym DeVille'em? — No, cóż... Przykro mi, Ralph, że tak się zachowuje. Rzecz w układach między dwiema naszymi siostrzanymi agencjami. De- Ville to jedna z marionetek Jannike. ISA patrzy na ręce wszystkim wybijającym się politykom w królestwie, by tym, którzy nie mają nic na sumieniu, torować drogę do kariery. DeVille robi nieznośnie dobre wrażenie, choć w gruncie rzeczy to krętacz. Jannike promuje go na ewentualnego następcę Warrena Aspinala, premiera Ksyngu. Na pewno pragnie, żeby dowodził operacją. — Podczas gdy pan proponował księżnej, bym to ja został głównym doradcą... — Otóż to. Pomówię o nim z Jannike. Może zostanę uznany za dziwaka, ale problem z opętanymi jest chyba ważniejszy od na- szych wewnętrznych rozgrywek. — Dziękuję, sir. Będzie mi miło, jak się wreszcie odczepi. — Wątpię, czy jeszcze by ci bruździł. Spisałeś się dzisiaj na medal, Ralph. Nie myśl sobie, że twoje zasługi pójdą w zapomnie- nie. Przykułeś się na wieczność do biurka szefa oddziału. Mogę cię zapewnić, że nie będziesz narzekał na nudę. W mętnym świetle kabiny naddźwiękowca Ralph uśmiechnął się z zadumą. — Na razie brzmi zachęcająco. Roche Skark zamknął kanał łączności. Otrząsnąwszy się z niepotrzebnych myśli, Ralph połączył się z gniazdem koordynacyjnym, prosząc o aktualne informacje. Eska- dra aeroplanów Królewskich Sił Powietrznych pokonała już połowę drogi z Guyany. Dwadzieścia pięć policyjnych naddzwiękowców z oddziałami szturmowymi na pokładzie kierowało się do Morton- ridge z różnych baz na kontynencie. Wstrzymany został ruch na wszystkich autostradach. Według szacunków, zlokalizowano i unie- ruchomiono osiemdziesiąt pięć procent pojazdów poruszających się po drogach niższej kategorii. Zalecenia w sprawie godziny policyj- nej trafiały do procesorów we wszystkich mieszkaniach w Ksyngu. Policja czterech miast w Mortonridge przygotowywała się do wpro- wadzenia stanu wojennego. W komputerze wyglądało to całkiem nieźle. Działania szły zgodnie z planem, ale czy nie przeoczyli jakiegoś elementu? Za- wsze mogło wyskoczyć coś nieprzewidywalnego, ktoś taki jak Mixi Penrice. Albo ktoś... kto był zdolny porzucić komandosów Konfederacji w dżungli na Lalonde. Pozostawić Kelvena Solankiego i jego maleń- ki, nieszczęsny odział, by samotnie stawił czoło fali opętanych. Do jakich to metod muszę się uciekać w służbie dla Królestwa! Pewnie ja i DeYille mamy z sobą wiele wspólnego... * Dwadzieścia minut od chwili, kiedy Neville Latham skończył wydawać rozkazy, w pokoju operacyjnym znowu zapanował ład i porządek. Sierżant Walsh i oficer śledczy Feroze czuwali nad ru- chem wozów patrolowych, a Manby utrzymywał bezpośrednią łącz- ność z Dowództwem Strategiczno-Obronnym. Kiedy na ulicy poja- wiał się przechodzień, patrol policji docierał do niego w ciągu dzie- więćdziesięciu sekund. Neville przyłączył się do wydawania poleceń krążącym po mie- ście oficerom. Cieszył się, albowiem był potrzebny i mógł udowod- nić ludziom, że ich szef nie boi się zakasać rękawy i wziąć się do roboty. Już dawno pogodził się z faktem, że dla kogoś w jego wieku i z jego profesją Exnall jest placówką, z której nie można się dalej wybić. Co mu wcale nie przeszkadzało, odkąd przed dwudziestu pięciu laty uzmysłowił sobie, że nie jest stworzony do wysokich stanowisk. Udanie wkomponował się w tutejszą społeczność, do- brze ją rozumiał. Wiedział, że po przejściu na emeryturę wciąż bę- dzie aktywny. Myślał tak jeszcze do wczoraj, bo sądząc z treści ostatnich mel- dunków z Pasto, nazajutrz mogło już nie być miasta, gdzie pragnął doczekać starości. A jednak miał pewność co do jednej rzeczy. Choć w zasadzie był mało znaczącą figurą, zamierzał bronić Exnall do ostatka sił, wprowadzić stan wojenny ściśle według planu — i to z takim profe- sjonalizmem, żeby pozazdrościli mu naczelnicy policji z dużych miast. — Sir — odezwał się sierżant Walsh za zasłoną z kanciastych kolumn AV, które sterczały na jego konsolecie. — Słucham, sierżancie. — Trzy osoby połączyły się datawizyjnie z posterunkiem. Chcą wiedzieć, co się dzieje i czy to jakiś żart z tą godziną policyjną. Feroze odwrócił się z zasępionym obliczem. — Mnie pięciu pytało o to samo. Ponoć dostali powiadomienie o możliwości wprowadzenia godziny policyjnej. Kazałem im zwró- cić się o informacje do procesorów w mieszkaniach. — Aż osiem osób? — zdziwił się Neville. — I mimo że jest noc, wszyscy dostali tę samą wiadomość? Feroze spojrzał na jeden ze swoich wyświetlaczy. — Powiedziałbym, że piętnastu. Mam w kolejce jeszcze sie- dem rozmów datawizyjnych. — To jakiś absurd! — stwierdził Neville. — Przecież wystoso- wałem specjalny komunikat, żeby każdy wiedział, co jest grane. — Mają go w nosie. Wolą łączyć się z nami bezpośrednio. — Osiemnaście nowych sygnałów datawizyjnych — obwieścił Walsh. — Zaraz dobiją do pięćdziesięciu. — Nie mogą tak szybko wysyłać sobie ostrzeżeń — mruknął Neville półgłosem. — Hej, szefie! — Manby machał energicznie ręką. — Mamy ra- port z platformy satelitarnej! W całym mieście zapalają się światła w domach. — Jak to możliwe? — Sto dwanaście sygnałów datawizyjnych, sir — oznajmił Walsh. — Czyżbyśmy coś pokręcili w treści rozkazów? — spytał Ne- ville. Nie umiał się opędzić od natarczywej myśli, że jego rozkazy wypaczył atak radioelektroniczny, przed którym przestrzegał Lan- don McCullock. — Szły prosto z pliku — zauważył Feroze. — Sir, przychodzące sygnały zablokują wkrótce dostęp do sie- ci — powiedział Walsh. — Nagromadziło się ich ponad trzysta. Mamy zmienić priorytety programów zarządzających siecią? Pan o tym decyduje. Zamknijmy pasma cywilne i przywróćmy przepu- stowość nadrzędnych kanałów łączności. — Nie mogę... Wtem rozsunęły się drzwi do pokoju operacyjnego. Neville odwrócił się błyskawicznie (cholerne drzwi miały być zaryglowane kodem!) i aż westchnął ze zdumienia na widok młodej kobiety, która przepchnęła się obok zaczerwienionego Hartshoma. Nanosystemowy program porównawczy wyszukał mu jej nazwisko: Finnuala 0'Meara, pracowniczka agencji informacyjnej. Inspektor dostrzegł płaski, podejrzanie wyglądają&y blok proce- sorowy, zanim schowała go do torebki. Dekoder? Jeśli ma czelność używać go na posterunku policji, to co jeszcze chowa w zanadrzu? — Panno 0'Meara, proszę nam nie przeszkadzać podczas bar- dzo ważnych działań operacyjnych. Jeśli pani bezzwłocznie wyj- dzie, nie wystąpię z oskarżeniem. — Nagrywam i puszczam na żywo, szefie — rzekła Finnuala triumfalnym tonem. Jej oczy, wyposażone w implanty siatkówko- we, śledziły go bez zmrużenia powieki. — Nie muszę panu przypo- minać, że to budynek publiczny, a na mocy czwartej proklamacji królewskiej ludzie mają prawo wiedzieć, co się tutaj dzieje. — Jeśli o tym mowa, panno 0'Meara, to wystarczy dokład- niej przejrzeć kodeks prawny, aby się przekonać, że na czas stanu wojennego wszelkie proklamacje zostają zawieszone. Proszę wyjść i przestać nagrywać! — Czyżby na mocy tego samego zawieszenia naczelny inspek- tor mógł ostrzegać przyjaciół przed groźbąksenobiotycznej techno- logii sekwestracyjnej, zanim opinia publiczna pozna prawdę? Latham spłonął rumieńcem. Skąd ta mała suka wiedziała takie rzeczy? Nagle uświadomił sobie, co może zrobić osoba z nieograni- czonym dostępem do sieci. Wymierzył w nią oskarżycielsko palec. — Czy to pani wysłała komunikat do mieszkańców miasta? — Podobno zawiadomił pan najpierw swoich przyjaciół, in- spektorze. — Stul dziób, debilko, i odpowiedz na pytanie! To ty wszczęłaś alarm? Finnuala wykrzywiła szyderczo usta. — Nawet jeśli tak, to co? Zechce pan teraz odpowiedzieć na moje pytanie? — Boże wszechmogący! Sierżancie Walsh, ile mamy rozmów na linii? — Nagraliśmy tysiąc, sir, ale wszystkie kanały są zablokowane. Sygnałów musi być dużo więcej. Trudno określić ich liczbę. — Ile wysłałaś ostrzeżeń, 0'Meara? — zapytał Neville z wściek- łością. Pobladła, lecz nie myślała ustępować pola. — Wykonuję tylko swoją pracę, inspektorze. A pan? — Mów, ilu ostrzegłaś! Uniosła brwi z udawanym dostojeństwem. — Wszystkich. — Ty wariatko! Godzina policyjna jest po to, żeby nie wy- buchła panika. I pewnie by się udało, gdybyś się nie wtrącała. Może wywiniemy się z tego bez utraty kontroli nad własnym ciałem, ale ludzie muszą zachować spokój i słuchać rozkazów. — O jakich ludziach mówisz? — odburknęła. — O swoich zna- jomkach? O rodzinie burmistrza? — Oficerze Hartshorn, proszę ją wyprowadzić! W razie ko- nieczności niech pan użyje siły, wszystkie środki dozwolone. Po- tem spiszcie jej zeznania. — Tak jest. — Szeroko uśmiechnięty Hartshorn chwycił dzien- nikarkę za ramię. — Chodź ze mną, panienko. — W drugiej ręce trzymał pałkę neuroparalizatora. — Chyba nie chcesz, żebym sko- rzystał z tego narzędzia. Finnuala pozwoliła się wyprowadzić z pokoju operacyjnego. — Walsh — powiedział Neville, gdy drzwi się za nimi zamk- nęły. — Odłączy pan miejską sieć telekomunikacyjną. Policyjny system komputerowy musi działać, lecz cywilne przekazy mają zo- stać bezzwłocznie przerwane. Trzeba zapobiec wybuchowi paniki. — Rozkaz! Policyjny naddźwiękowiec zniżał lot nad miastem Rainton, kie- dy z Ralphem połączył się datawizyjnie Landon McCullock. — Słuchaj, jakaś cholerna dziennikarka wywołała popłoch w Ex- nall. Naczelny inspektor stara się temu zaradzić, ale w tych okolicz- nościach trudno oczekiwać cudu. Ralph rozłączył się z zespołem czujników samolotu. Zdjęcia miasta przychodziły w podczerwieni: lśniące różowe prostokąty w czarnej okolicy. Nad nimi w powietrzu pojawiały się błyszczące punkciki: do operacji przystępowały wojskowe aeroplany desanto- we i policyjne naddźwiękowce. Niby nadlatywały z odsieczą, lecz ich szyk nieodparcie kojarzył się z chmarą drapieżnych ptaków. — Radziłbym, aby pan albo premier zwrócił się do nich osobiś- cie. Niech przestrzegają rozporządzeń dotyczących godziny poli- cyjnej. Prędzej do nich trafią pańskie słowa niż wyjaśnienia miej- scowych dygnitarzy. Proszę wspomnieć o wysłanych żołnierzach piechoty. Dzięki temu zrozumieją, że ktoś im rzeczywiście pomaga. — To tylko teoria, Ralph. Niestety, naczelny inspektor w Ex- nall odłączył sieć miejską. Funkcjonuje już tylko policyjny sys- tem komputerowy. Mamy jedynie połączenie z ludźmi siedzącymi w wozach patrolowych. — Trzeba z powrotem uruchomić sieć. — Wiem, ale są problemy z procesorami, które nią zarządzają. Ralph zacisnął pięści. Wolałby powstrzymać się od pytania. — Awarie? — Na to wygląda. Diana zleciła jednostkom sztucznej inteli- gencji sprawdzenie urządzeń elektronicznych w Exnall, ale ponie- waż mogą korzystać z niewielu otwartych kanałów, są mniej sku- teczne niż w przypadku Pasto. — Niech to szlag trafi! W porządku, sir, już się zbliżamy. — Gdy przesłał pilotowi kilka wskazówek, naddźwiękowiec wzniósł się ponad swych krążących poniżej bliźniaków i pomknął na południe. Odkąd w sieci strategiczno-obronnej zaczął obowiązywać alarm trzeciego stopnia, dwieście pięćdziesiąt kilometrów nad Mortonri- dge satelita wykonywał czwarty przelot nad Exnall. Deborah Un- win oglądała miasto za pośrednictwem czujników o wysokiej zdol- ności rozdzielczej. Sytuację w mieście starały się ocenić wyspecja- lizowane zespoły analityków ze służb bezpieczeństwa i doradców od strategii. Zdjęcia nadchodziły jednak niekompletne. W wielu miejscach obrazy satelitarne były rozmyte, kontury — niewyraźne. W pod- czerwieni pokazywały się jedynie czerwone, rozbiegające się na boki pręgi, stale będące w ruchu. — Zupełnie jak w hrabstwach nad Quallheimem — stwierdził ponuro Ralph po odczytaniu danych. — Są tam, to oczywiste. I to w dużej sile. — Robi się naprawdę nieciekawie — odparła datawizyjnie De- borah. — Nie wiemy nawet, co się dzieje na względnie nieska- żonych terenach pod tymi przeklętymi drzewami harandrydowymi. W dodatku przeszkadza nam noc. Pewne jest to, że mnóstwo ludzi wyległo na ulice. — Pieszych? — Tak. Jednostki sztucznej inteligencji unieruchomiły wszyst- kie sterowane procesorowo pojazdy w mieście. Niektórzy z pewno- ścią mogą złamać kody, choć przypuszczam, że jedynym mecha- nicznym środkiem transportu w Exnall zostały rowery. — Co więc robią ci wszyscy przechodnie? — Garstka idzie główną drogą do autostrady M6, pozostali kie- rują się chyba do centrum. Zdaje się, że zbierają się pod posterun- kiem policji. — Do licha, tego jeszcze brakowało! W tłumie wirus błyska- wicznie się rozprzestrzeni. Nie powstrzymamy epidemii. Frank Kitson od lat tak się nie wkurzył. Był nie tylko zły, ale i wystraszony. Po pierwsze, w środku nocy wyrwał go z łóżka pilny komunikat od niejakiej 0'Meary, kobiety zupełnie mu nieznanej, która bajdurzyła coś o napaściach ksenobiontów i godzinie policyj- nej. Kiedy próbował skontaktować się z posterunkiem policji, nie do- czekał się na połączenie z oficerem dyżurnym. A ponieważ u sąsia- dów paliło się światło, zapytał datawizyjnie staruszka Yardly'ego, co jest grane. Yardly (jak również kilku jego krewnych) otrzymał ten sam komunikat, ale i on daremnie szukał wyjaśnień na policji. Frank nie chciał wyjść na durnia, dlatego nie panikował, choć bez wątpienia działy się dziwne rzeczy. Aż nagle wyłączyli sieć te- lekomunikacyjną. Kiedy zwrócił się do nadrzędnego procesora do- mu, chcąc w trybie awaryjnym skontaktować się z policją, w pa- mięci urządzenia znalazł zawiadomienie od naczelnego inspektora Lathama o wprowadzeniu godziny policyjnej. Inspektor wymienił ograniczenia dotyczące obywateli miasta, dodał też zapewnienie, że rankiem zostaną ewakuowani. Mocno już zatrwożony, Frank kazał rodzinie przygotować się do opuszczenia domu. Teraz byli już spakowani. Procesor w samochodzie nie odpowiadał na jego polecenia. Na- wet włączenie ręcznego sterowania na nic się nie zdało. Wyprawił się wówczas na poszukiwanie patrolu policji, żeby mu wreszcie wyja- śniono, skąd się wziął ten cholerny galimatias. Pozostało kilka minut do godziny pierwszej, kiedy oficjalnie miała zacząć obowiązywać godzina policyjna. Bądź co bądź, był lojalnym poddanym króla, miał chyba prawo spacerować ulicą. Godzina policyjna dotyczyła innych. Nie tylko on wyszedł z takiego założenia. Ze spokojnej dzielni- cy mieszkaniowej wymaszerowała spora gromada ludzi, kierując się w stronę centrum miasta. Niektórzy kulili się z zimna w chłod- nym nocnym powietrzu. Byli tacy, co zabrali z sobą dzieci; zaspane maluchy wypytywały rodziców piskliwymi głosikami. Co i rusz padały komentarze, lecz nikt nie wiedział, co się naprawdę dzieje. Ktoś zawołał Franka po imieniu. Zbliżał się do niego Hanly Noweli. — Ale bajzel — podsumował Frank. Pracowali w tej samej fir- mie agrochemicznej, co prawda w różnych działach. Czasem wy- chodzili wieczorem na drinka, niejednokrotnie też urządzali z rodzi- nami wspólne wypady w plener. — Potworny. — Hanly wydawał się zdezorientowany. — Na- walił ci samochód? Frank potwierdził skinieniem głowy, lekko zdziwiony tym, jak cicho mówi jego przyjaciel — zupełnie jakby się bał, że ktoś go podsłucha. — Tak, wydział ruchu drogowego musiał zablokować procesor. Nie wiedziałem nawet, że to możliwe. — Ja też. Na szczęście w swoim terenowcu omijam procesor i przechodzę od razu na ręczne sterowanie. Przystanęli. Frank przyglądał się podejrzliwie ludziom przecho- dzącym obok w luźnych grupkach. 1 nz — Zmieścisz się z rodziną — rzekł Hanly, gdy zostali sami. — Mówisz serio? — Może to tylko posępne cienie drzew ru- szały się na ulicy, wypaczając kształty w półmroku, w każdym razie Frank miał wrażenie, że twarz Hanly'ego jest trochę zmieniona. Hanly nieustannie się uśmiechał, szczerzył zęby, prawdziwie zado- wolony z życia. Tym razem było inaczej. Pewnie i on już miał dosyć. — Zawsze możesz na mnie liczyć — odrzekł łaskawie Hanly. — Dzięki, stary. Nie chodzi o mnie, tylko o moją żonę i Toma. Byle im się nic nie stało. — Wiem. — Już po nich lecę. Spotkamy się u ciebie. — Po co się trudzić? — Hanly wreszcie się uśmiechnął. Po- łożył rękę na ramieniu Franka. — Zaparkowałem tuż za rogiem. Chodź, podwiozę cię do domu. Szybciej się uwiniesz. Niewidoczny z ulicy, masywny samochód terenowy Hanly'ego stał w niewielkim parku za kępą starych harandrydów. — Wybrałeś już sobie jakiś bezpieczny zakątek? — zapytał Frank. Teraz i on ściszył głos. Małe grupy ludzi nadal przecinały przedmieścia w stronę centrum. Niejeden bez skrupułów wpako- wałby się do wozu, byle stąd jak najszybciej wyjechać. Frank z za- kłopotaniem spostrzegł, że biorą w nim górę chytrość i egoizm. Prawdopodobnie z każdym tak się działo, gdy walczył o przeżycie. — Niezupełnie. — Hanly otworzył tylne drzwi i gestem zapro- sił Franka do środka. — Ale myślę, że coś się znajdzie. Frank uśmiechnął się niepewnie i wsiadł do samochodu. Drzwi zatrzasnęły się za nim z taką siłą, że aż podskoczył. W środku było ciemno jak w piwnicy. — Hej, Hanly! — Nie doczekał się odpowiedzi. Bezskutecznie napierał na drzwi i szarpał za klamkę. — Stary, co ty wyprawiasz, do cholery?! Wtem doznał nieprzyjemnego wrażenia, że nie jest sam w samo- chodzie. Przywarł do drzwi w bezruchu. — Jest tu kto? — wyszeptał. — Nie przejmuj się nami, szefuńciu. Frank skulił się, kiedy w samochodzie zabłysło nieziemskie zie- lone światło. Tak bardzo raziło, że z całej siły zacisnął powieki, bojąc się podrażnienia siatkówki. Tuż przed tym zdążył wszakże zobaczyć zwinne, podobne do wilków istoty, które rzuciły się na niego z zakrwawionymi zębami. Siedząc w pokoju operacyjnym, Neville Latham przysłuchiwał się tłumom zgromadzonym przed posterunkiem. Dokuczliwy hałas napływał z zewnątrz falami, wprawiając w drżenie budynek. Ryk gawiedzi tętnił gniewem. Doprawdy, niewiarygodne — demonstracja w Exnall! Na do- miar złego wtedy, kiedy on miał wprowadzać godzinę policyjną. Dobry Boże... — Mają się rozejść — stwierdził datawizyjnie Landon McCul- lock. — Nie wolno im przebywać w grupie, bo to się skończy kata- strofą. — Tak jest. — Tylko jak tego dopilnować? Oto pytanie. Mam na posterunku pięciu policjantów. — Kiedy wylądują żołnierze pie- choty? — Mniej więcej za cztery minuty. Niech pan pamięta, Neville, że wojsko nie wkroczy do miasta. Jego zadaniem będzie odgrodzić was kordonem bezpieczeństwa. Ważą się losy całego kontynentu. Zaraza nie może wydostać się poza obręb Exnall. — Rozumiem. — Inspektor zerknął na biurkowy projektor AV, który wyświetlał aktualny raport sytuacyjny. Czujniki satelitarne nie dostarczały aż tak wielu szczegółów, lecz dało się z nich ułożyć w miarę dokładny obraz zdarzeń. Tłum złożony z około sześciuset osób wciąż gęstniał na alei przed posterunkiem policji. Neville podjął decyzję i za pośrednictwem bloku nadawczo-odbiorczego otworzył kanały łączności z wozami patrolowymi. I tak już wszystko przepadło: kariera, spokojna emerytura, może nawet przyjaciele. Wydając policjantom rozkaz strzelania pociska- 1 nn mi dźwiękowymi do nieuzbrojonych ludzi, narażał się na ich potę- pienie. A przecież tylko im pomagał, choć pewnie nigdy tego nie docenią. Eben Pavitt czekał przed posterunkiem od dziesięciu minut, aby złożyć zażalenie, nadal jednak nie udało mu się dotrzeć do wejścia. Zresztą, nawet gdyby stał bliżej, i tak nic by nie wskórał. Widział, jak ludzie bez powodzenia tłuką pięściami w grube, szklane drzwi. Jeśli ten nadęty gamoń Latham był w środku, to miał obowiązek po- rozmawiać z tłumem. Wiele wskazywało na to, że jego wyprawa (bite dwa kilometry w szortach i cienkiej koszulinie) poszła na marne. Właściwie nale- żało się spodziewać, że Latham wszystko śćhrzani. Nieskuteczne ostrzeżenia. Marna organizacja. Odcinanie ludzi od sieci. Przecież naczelny inspektor miał pomagać miastu, do pioruna! Już ja opowiem władzy, co się tutaj działo. Jeśli wyjdę stąd w jednym kawałku. Eben Pavitt przyglądał się z niepokojem swoim ziomkom. Raz za razem padały głośne wyzwiska. Obrzucono budynek kamienia- mi. Eben nie popierał takiego zachowania, choć doskonale rozumiał zniecierpliwienie ludzi. Rozwieszone nad aleją lampy, nie świecąc ze zwykłą sobie siłą zdawały się podzielać zły nastrój mieszkańców miasta. Kilka z nich migotało w dali nad obrzeżem tłumu. Wiedział, że nic tu po nim. Może powinien złapać okazję i wy- nieść się z miasta? Jeszcze nie było za późno, tylko musiałby wyru- szyć bez zwłoki. Kiedy się odwrócił i zaczął torować sobie drogę w ciżbie zagnie- wanych ludzi, dostrzegł na niebie duży aeroplan, który przelatywał nad zachodnimi rubieżami Exnall. Szybko zakryły go drzewa i kapryśne latarnie, lecz ów kulisty kształt w złotej mgiełce nie mógł być niczym innym. Rozmiarami odpowiadał wojskowym transportowcom. Uśmiechnął się potajemnie. A zatem rząd wziął się do roboty. Może nie wszystko było jeszcze stracone? I wtedy usłyszał syreny. Aleją pędziły wozy policyjne, zbliżały się z dwóch stron do tłumu. Otaczający go ludzie wytężali wzrok, śledząc rozwój wydarzeń. — PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ! — zagrzmiał czyjś głos z wnętrza posterunku. — W MIEŚCIE OBOWIĄZUJE STAN WOJENNY. WRÓĆCIE DO DOMÓW I CZEKAJCIE NA DALSZE POSTA- NOWIENIA! Eben był pewien, że tym zniekształconym głosem mówił Nevil- le Latham. Pierwsze wozy policyjne zahamowały niebezpiecznie blisko głównej grupy demonstrantów, jakby miały uszkodzone systemy ha- mulcowe. Ludzie w panice uskakiwali przed nimi, dwóch lub trzech straciło równowagę i upadło. Ktoś został potrącony przez samochód; poleciał jak z armaty prosto na kobietę i oboje grzmotnęli o ziemię. W tłumie zawrzało, rozległy się gniewne pohukiwania. Eben lę- kał się, że zaraz wybuchną rozruchy. Dziś nie byli to ci sami pokojo- wo nastawieni do świata mieszkańcy Exnall. A policja zachowywała się niesłychanie prowokacyjnie. Eben był zawsze wzorowym obywa- telem, tym bardziej wstrząsnęła nim reakcja policjantów. — NATYCHMIAST PROSZĘ SIĘ ROZEJŚĆ! TO NIELE- GALNA DEMONSTRACJA! Wtem nad kręcącymi się z ciekawością głowami przeleciał spo- rych rozmiarów kamień. Eben nie widział ręki, która go rzuciła. Pewne było tylko to, że ktoś nim cisnął z niewiarygodną siłą. Po uderzeniu w policyjny samochód kamień rozwalił przednią szybę z monolitycznego krzemu. Rozległy się szydercze okrzyki. W powietrzu zaroiło się od pry- mitywnych pocisków, które jak grad spadały na policyjne samochody. Odpowiedź była natychmiastowa i do przewidzenia. Z każde- go wozu patrolowego wyłoniły się dwa mechanoidy szturmowe. Pociski wyzwalające impulsy przeciążania zmysłów zapaliły na tle gwiazd czerwone flary z długimi, ulotnymi warkoczami. Najpierw powinny paść strzały ostrzegawcze! Procesory mecha- noidów miały wpisany zakaz bezpośredniego ataku, który mógł znieść wyłącznie Neville Latham. Pociski uaktywniły się dwa metry nad zbitą masą ludzi. Równie dobrze mogliby zostać ostrzelani ostrą amunicją. Eben patrzył na mężczyzn i kobiety, gdy padali na ziemię jak ra- żeni prądem elektrycznym. Łzy popłynęły mu ciurkiem z oczu, za- atakowanych oślepiającym światłem i potwornie kwaśnym gazem. Wrzaski ofiar zgubiły się w piekielnym hałasie. Jego nanosystemo- we programy nie dawały sobie rady z filtrowaniem wrażeń zmys- łowych (zgodnie z intencją konstruktorów broni), nic więc dziwne- go, że był ogłuszony, oślepiony i praktycznie pozbawiony czu- cia. Pchnięty bezpardonowo przez uciekających ludzi, zatoczył się i z trudem utrzymał równowagę. Pod skórę wgryzały się rozgrzane szpile i jadowite żądła. Ciało nabrzmiało, powiększyło się dwukrot- nie, potem trzykrotnie. Stawy się rozłaziły. Eben chyba krzyczał, choć nie był w stanie tego stwierdzić. W końcu jednak zaczęły powracać strzępy rozpoznawalnych wra- żeń. Szurał nogami po wilgotnej trawie, ręce zwisały mu bezwład- nie wzdłuż ciała. Ktoś chwycił go za kołnierz i ciągnął po ziemi. Kiedy oprzytomniał i mógł się rozejrzeć, dantejskie sceny roz- grywające się przed posterunkiem policji sprawiły, że miał ochotę wyć z bezsilnej wściekłości. Rozszalałe mechanoidy szturmowe strzelały do ludzi z najbliższej odległości. Bezpośrednie trafienie powodowało śmierć, a kto znalazł się blisko uaktywnionego pocis- ku, ten przechodził straszliwe tortury. — Porąbańcy! — wrzasnął Eben. — Zupełnie wam odbiło! — Świnie zawsze będą świniami. Popatrzył na człowieka, który odciągnął go na bok. — Dzięki Bogu, Frank, że to ty! Jeszcze trochę i byłbym tam zginął. — Całkiem możliwe — odrzekł Frank Kitson. — Miałeś szczę- ście, chłopie, że cię odnalazłem. Policyjny naddźwiękowiec wylądował obok pięciu ogromnych wojskowych aeroplanów. Stały rzędem na drodze łączącej Exnall z autostradą M6 - kwintet złowieszczo ciemnych, opasłych paję- czaków, które płozami porysowały węglowy beton. Dwieście me- trów dalej kończył się naturalny las harandrydowy, a zaczynały wy- pielęgnowane gaje cytrusowe. Gdy Ralph zszedł po schodkach z samolotu, wbudowane w kom- binezon czujniki pokazały mu żołnierzy rozbiegaj ącyeh się wzdłuż skraju lasu. Na drodze powstała prowizoryczna zapora. Na razie wszystko przebiegało planowo. Pułkownik piechoty Janne Palmer czekała już na Ralpha w swo- im aeroplanie. Kabina dowodzenia znajdowała się zaraz za kokpi- tem, a przebywało w niej dziesięcioro łącznościowców i trzech ofi- cerów taktycznych. Nawet w środku dobrze strzeżonej maszyny pani pułkownik miała na sobie — podobnie jak żołnierze z jej bry- gady — lekki opancerzony kombinezon. Zdjęła hełm powłokowy, ukazując Ralphowi zaskakująco kobiecą fizjonomię. Jedynie krótko przystrzyżone włosy nieokreślonego koloru przypominały o jej pro- fesji. Gdy w eskorcie młodego szeregowca Ralph wszedł do środka, lekko skinęła głową na powitanie. — Przejrzałam nagranie z akcji w domu towarowym Moyce's od Pasto — powiedziała. — Mamy do czynienia z nie lada twar- dzielami. — Niestety. Przypuszczalnie spośród czterech zakażonych miast w Mortonridge najgorsza sytuacja jest w Exnall. Spojrzała na kolumnę projektora. — Przyjemne zlecenie, nie ma co. Miejmy nadzieję, że moja brygada sobie z tym poradzi. Na razie próbuję otoczyć miasto kor- donem w odległości półtora kilometra od zabudowań. Za dwadzie- ścia minut uszczelnimy blokadę. — Doskonale. — W tym zasranym lesie trudno się poruszać. Czujniki sateli- tarne gówno widzą pod drzewami, a pan mi jeszcze mówi, że nie mogę polegać na zwykłych systemach obserwacyjnych. — Przykro mi. — Szkoda, bo aerowety byłyby tu bardzo wygodne w użyciu. — Lepiej z nich nie korzystać. Opętani potrafią schrzanić każde urządzenie elektroniczne. Przyda wam się prostszy sprzęt. Zbierze- cie dość skąpe informacje, ale przynajmniej będziecie wiedzieli, że są prawdziwe. — Ciekawa sytuacja. Jeśli miałam już kiedyś z czymś takim do czynienia, to chyba tylko w szkole taktycznej. — Diana Tiernan twierdzi, że jednostki sztucznej inteligencji poruszają się w Exnall tylko po kilku łączach. Sieć telekomunika- cyjna jest dla nas praktycznie niedostępna. Przestał działać nawet policyjny system komputerowy, dlatego nie wiemy, co naprawdę dzieje się w mieście. — Dopiero kilka minut temu ucichły zamieszki pod posterun- kiem policji. Ale nawet jeśli cały ten tłum, który zebrał się na głów- nej alei, został opętany, to i tak spora liczba mieszkańców uniknęła zarażenia. Co mamy z nimi robić? — Plany się nie zmieniają. O świcie wysyłamy do miasta oddziały ratunkowe. Cały czas modlę się, żeby godzina policyjna uchroniła nas od nieszczęścia, jak to się stało w pozostałych trzech miastach. — Zauważyłam, że w tej grze często kończy się właśnie na ży- czeniach. Ralph popatrzył na nią badawczo, lecz ona skupiła już wzrok na kolejnej audiowizualnej projekcji. — Teraz naszym głównym zadaniem jest zatrzymać opętanych w Exnall — powiedział. — Kiedy się rozwidni, zastanowimy się nad tym, jak pomóc pozostałym. — Rozumie się. — Janne Palmer przewiercała spojrzeniem pra- cownika ESA. Uśmiechnęła się blado. — Rano będę potrzebowała wszelkich dostępnych informacji. Od moich decyzji zależy życie wielu osób. Nie mam pod swoją komendą żołnierzy z sił specjal- nych. Tę operację przeprowadzamy w pośpiechu. Mogę liczyć tylko na pana i żołnierzy z brygady G66. Chciałabym, aby przeprowadził pan dla mnie rozpoznanie. Jesteście do tego najlepiej przygotowani. Pod każdym względem. — Nie zna pani przypadkiem Jannike Dermot? — Osobiście jej nie znam. To jak, zrobi pan to dla mnie? Roz- kazywać nie mogę: admirał Farąuar dał mi jasno do zrozumienia, że jest pan tu po to, aby dawać rady, do których muszę się stosować. — Pomaga mi, jak może. — Ralph nawet się nie zastanawiał. Dokonał wyboru już z chwilą, gdy powtórnie włożył pancerny kom- binezon. — W porządku, powiem chłopakom, że znowu wchodzi- my do akcji. Wziąłbym tylko z sobą mały oddział piechoty, na wy- padek gdybyśmy potrzebowali wsparcia ciężkich karabinów. — W czwartym aeroplanie czeka na pana doborowy pluton. Finnuala 0'Meara od dawna siedziała na pryczy pogodzona z losem. Ściślej mówiąc, od godziny. Miała wrażenie, że zamknięto ją w areszcie policyjnym całe wieki temu. Cokolwiek robiła, nikt nie reagował; próbowała połączyć się z głównym procesorem na posterunku, krzyczała, waliła pięściami w drzwi. Nikt nie przy- szedł. Pewnie za sprawą tego dupka Lathama. Dał jej kilka godzin na ochłonięcie. Cham i menda! Ale mogła mu jeszcze zrobić koło pióra. Jeśliby tylko zechciała. On zapewne o tym wiedział i dlatego trzymał ją pod kluczem, żeby nie zarejestrowała rozgrywających się wydarzeń. Odniosła tylko połowiczne zwycięstwo; mając kompletny reportaż, nie bałaby się stawiać warunków samemu burmistrzowi. Słyszała zgiełk na ulicy, gromkie protesty zbierających się tłumów. Ludzi musiało zejść się co niemiara. Po jakimś czasie rozległy się sy- reny nadjeżdżających aleją wozów policyjnych. Z głośników wyle- wały się przestrogi, napomnienia i groźby. Rozbrzmiewał dziwny, mo- notonny łomot pomieszany z wrzaskami i odgłosem tłuczonego szkła. Okropność. Powinna być na zewnątrz, przyglądać się wszyst- kiemu. Po ustaniu zamieszek, czy jakkolwiek to nazwać, nastała osobli- wa cisza. Finnuala zapadła w drzemkę, z której wyrwał ją dopiero szczęk otwieranych drzwi celi. — Najwyższy czas, do cholery! — powiedziała. Miała ochotę dać upust złości, lecz słowa zamarły jej na ustach. Do celi ociężałym krokiem weszła mumia w szarobrązowych bandażach, ubrudzonych na rękach gęstą zgniłozieloną cieczą. Na głowie miała elegancką czapeczkę Neville'a Lathama. — Przepraszam, że tyle to trwało — wychrypiała. Oficerowie ze sztabu polowego poinformowali Ralpha o kobie- cie, gdy jego oddział zwiadowczy zamierzał wkroczyć do Exnall. Pasmo datawizyjne było blokowane przez znajome pole zakłóceń radioelektronicznych, wskutek czego dało się przeprowadzić jedy- nie zwykłą rozmowę. Nie wchodziła w grę żadna wizualizacja, a tym bardziej pełen przekaz sensywizyjny, musieli więc polegać na prostym opisie. Na podstawie wskazań czujników platform bojowych ustalono, że cała ludność miasta rozeszła się do domów. Wcześniej pod para- solem harandrydów dochodziło do jakichś gwałtownych ekscesów; w podczerwieni na wszystkie strony rozbiegały się węże jasnych świateł. Do rana jednak zniknęły nawet te baśniowe esy-floresy. W Exnall poruszały się już tylko kołysane wiatrem wierzchołki drzew. Dachy, a nawet całe ulice jawiły się przymglone, jakby drobny deszczyk siąpił na soczewki czujników satelitarnych. Trud- no było cokolwiek dojrzeć wyraźnie — z wyjątkiem okrągłego pięt- nastometrowego placu obok restauracyjki przy drodze dojazdowej do autostrady. Stała tam nieznajoma kobieta. — Po prostu czeka na coś i tyle — powiedziała datawizyjnie Janne Palmer. — Zobaczy każdego, kto zjedzie do miasta z auto- strady. — Uzbrojona? — zapytał Ralph. Razem z przydzielonym mu dwunastoosobowym plutonem siedział w kucki sto metrów od pierw- szych zabudowań. Skradając się do miasta, korzystali z zasłony, jaką dawała niewielka skarpa przy drodze. W głowie mu huczało i dzwoniło, co —jak podejrzewał — było rezultatem działania środków pobudzających. Z ostatnich trzydzie- stu sześciu godzin przespał tylko dwie, zatem nic dziwnego, że aby utrzymać się w formie, musiał stymulować organizm chemią i soft- warem. Nic mu teraz nie mogło przyćmiewać umysłu. — Wątpię — odpowiedziała Janne Palmer. — Nie widać przy niej broni dużego kalibru. Ale ma kurtkę, pod którą mogła schować mały pistolet. — Jeśli jest opętana, byłby jej niepotrzebny. Nikt jeszcze nie widział, żeby używali zwykłej broni. — Niby racja. — Może to głupie pytanie, ale czy ona żyje? — Owszem. Porusza piersią przy oddychaniu, a jej obraz w pod- czerwieni nie odbiega od normy. — Myśli pani, że stoi tam na wabia? — Chyba nie jest aż taka naiwna. Może postawili ją na warcie, ale przecież wiedzą, że tu jesteśmy. Kilka oddziałów stoczyło po- tyczki, gdy odgradzaliśmy miasta. — Do diabła, czyżby łazili po lesie? — Na to wychodzi. Nie mogę zagwarantować, że mamy w gar- ści wszystkich opętanych. Poprosiłam już admirała Farąuara o posił- ki, pomogą nam przeczesać teren. W tej chwili Komitet Bezpieczeń- stwa rozpatruje moją prośbę. Ralph zaklął w duchu. Wytropienie opętanych, którzy włóczyli się po okolicy, graniczyło z cudem. W Mortonridge było koszmar- nie dużo niedostępnych zakątków. „Przydałyby się — pomyślał — psy z więzią afmiczną, jakich na Lalonde używali nadzorcy osad. Chciałbym zobaczyć minę Jannike Dermot, gdybym zwrócił się z tą sugestią do Komitetu Bezpieczeństwa. Cholera... przecież tak by nakazywał rozsądek". — Niech pan sekundkę zaczeka — powiedziała Janne Palmer. — Sprawdziliśmy naszą wartowniczkę w programie porównaw- czym. Mamy pewność, że to Angelinę Gallagher. — Ależ to wszystko zmienia. — Prawdopodobnie chce z nami rozmawiać. Nie jest głupia. Fakt, że pozwoliła się zobaczyć, jest jak wywieszenie białej flagi. — Chyba ma pani rację. — Ralph dał rozkaz porucznikowi, żeby na czas rozmowy z Komitetem Bezpieczeństwa pluton się za- trzymał. Żołnierze stanęli w obronnym kole, badając las i najbliż- sze zabudowania swymi najmniej zaawansowanymi przyrządami. Ralph zawiesił na ramieniu karabin automatyczny i przykucnął w splątanej gęstwinie marlupów. Miał trwożne przeczucie, że Gal- lagher (a właściwie ten, kto ją opętał) nie podyktuje możliwych do spełnienia warunków złożenia broni. „Żadna strona nigdy się nie podda" — pomyślał ze smutkiem. O czym więc chciałaby mówić? — Panie Hiltch, zgadzamy się z panią pułkownik Palmer. Ta kobieta pragnie negocjować — powiadomiła go datawizyjnie księż- na Kirsten. — Wiele pan już przeszedł, zdaję sobie z tego sprawę, muszę jednak prosić, żeby pan z nią porozmawiał. — Wesprzemy pańskie argumenty groźbą ataku ogniowego z orbity — dodała Deborah Unwin. — Znajdzie się pan w oku cy- klonu, że tak się wyrażę. Niech tylko spróbują sztuczek, a wypali- my laserem koło o średnicy dwustu metrów z panem w środku. Wiemy, że nie są w stanie obronić się przed siłą ognia platform sa- telitarnych. — W porządku, pójdę — odpowiedział Ralph swym niewi- docznym słuchaczom. — Bądź co bądź, to ja ją tu przywiozłem. O dziwo, Ralph nie zaprzątał sobie głowy żadnymi domysłami, gdy przemierzał drogą ostatnie pół kilometra. Chciał się tylko wy- wiązać z poruczonego mu zadania. Szlak, który zaczął się u ujścia ty- tanicznej rzeki na odległej planecie, doprowadził go do rolniczego miasteczka na zaśniedziałej prowincji jego ojczystego świata. Nawet jeśli te okoliczności kryły w sobie ironię, on jej nie dostrzegał. Angelinę Gallagher czekała na niego cierpliwie przed partero- wym tanim barem. Z początku towarzyszyli mu Dean, Will i Ca- thal, lecz gdy zostało im do przebycia jeszcze dwieście metrów, odłączył się od nich i dalej szedł już sam. Nic się nie poruszało w prostych, eleganckich domkach stojących wzdłuż drogi... wie- dział jednak, że oni tam są, za ścianami i zaciemnionymi oknami. Nie pokazywali się tylko dlatego, że nie nadszedł jeszcze ich czas. Swe role w tej sztuce odegrają później. Ralph z każdym krokiem utwierdzał się w tym przekonaniu. Nigdy w życiu samoistnie nie zrodziło się w nim tak silne prze- świadczenie o czymś — zupełnie jakby budziły się w nim jakieś pa- rapsychiczne zdolności. Przeczucie nieuchronnej katastrofy jeszcze się nasiliło. W miarę jak szedł, pole zakłóceń radioelektronicznych coraz słabiej oddziaływało na implanty i bloki procesorowe kombinezo- nu. Gdy zbliżył się na pięć metrów, Komitet Bezpieczeństwa odbie- rał już przekaz w pełnej sensywizji. Zatrzymał się, wyprostował ramiona i zdjął hełm powłokowy. Jej skąpy uśmiech wyrażał politowanie. — Wygląda na to, że nadszedł kulminacyjny moment — po- wiedziała. — Ktoś ty? — Annette Ekelund. A ty jesteś Ralph Hiltch, szef placówki ESA na Lalonde. Powinnam była przewidzieć, że każą ci nas ści- gać. Dobrze ci szło do tej pory. — Nie czas na duperele. Czego chcesz? — Ogólnie mówiąc, żyć wiecznie, choć w tej chwili tylko tego, żebyś odwołał policję i wojsko, które otacza cztery miasta, gdzie- śmy się urządzili. Niezwłocznie. — Nie. — Widzę, że oduczyłeś się szastać groźbami. Jeśli nie, to zrobi- my coś tam. Jeśli nie, to pożałujecie. Cieszę się. Ale w sumie, czym moglibyście nam zagrozić? — Kapsułami zerowymi. Annette Ekelund zmarszczyła czoło, zastanawiając się nad od- powiedzią. — No tak, coś w tym jest. Kapsuły napędziły nam strachu, przyznaję. Tylko że to doraźne lekarstwo nie pomoże. Jeżeli uciek- nę z opętanego ciała, aby nie cierpieć hibernacji, i tak w końcu wró- cę. Na planetach Konfederacji mieszka już kilka milionów opęta- nych. Za parę tygodni ich liczba pójdzie w setki milionów, a nieba- wem w miliardy. Zawsze będę mogła wrócić. Póki dostępne jest choć jedno ludzkie ciało, moi bracia mogą mnie wskrzesić. Zrozu- miałeś wreszcie? — Pewne jest to, że metoda z kapsułami się sprawdza. Zamk- niemy ciebie, a potem zamykać będziemy następnych opętanych, aż schwytamy wszystkich. To chyba też rozumiesz? — Przykro mi, Ralph, ale jak już powiedziałam, nie zdołasz mi niczym zagrozić. Dziwię się, że sam do tego jeszcze nie doszedłeś. Spójrz prawdzie w oczy — to ja będę górą. Przecież i ty kiedyś do nas dołączysz. Nie wywiniesz się śmierci, Ralph. Umrzesz dzisiaj, może jutro, może za rok. Za pięćdziesiąt lat, jeśli dopisze ci szczę- ście. Nieważne, kiedy umrzesz. O wszystkim decyduje entropia, los, zasady rządzące wszechświatem. Nie miłość, ale śmierć okaże się ostatecznym zwycięzcą. A po śmierci znajdziesz się w zaświatach. Z tą chwilą staniemy się bratem i siostrą, częścią tej samej społeczno- ści. Zjednoczeni w walce z żyjącymi. Trawieni żądzą życia. — Nie. — Z taką stanowczością mówisz o czymś, co przechodzi twoje wyobrażenia. — I tak ci nie wierzę. Bóg nie jest aż taki okrutny. Po śmierci musi być coś więcej niż pustka, do której trafiłaś. Wybuchnęła gorzkim śmiechem. — Ty głupcze! Nie masz o niczym pojęcia. — Może i jestem głupcem, ale żyję. Musisz się ze mną uporać, tutaj i w tej chwili. — Bóg to czczy wymysł, Ralph. Tylko ludzie są na tyle głupi, że tworzą sobie religię. Może nie zauważyłeś, ale żadna z obcych ras, z którymi mieliśmy kontakt, nie równoważy swoich obaw i nie- pewności nadzieją na chwalebne życie duszy w niebie. Nie, nie, Ralph. „Bóg" to uproszczony zwrot, jakiego używa prymitywny laik, gdy chce powiedzieć: reguły kosmologii kwantowej. Kosmos jest strukturą pod każdym względem naturalną, choć wybitnie okrutną w swym podejściu do życia. Nareszcie mamy szansę odejść stąd na dobre i znaleźć zbawienie. Nie powstrzymasz nas Ralph, nie pozwolimy na to. — Mogę to zrobić i zrobię. — Wybacz, Ralph, ale bezkompromisowa wiara w ludzkość jest twoją podstawową słabością. Słabością wszystkich pobożnych poddanych tego królestwa. Wykorzystamy to bez skrupułów. Moje słowa wydadzą ci się nieludzkie, ale przecież ty nie uważasz mnie za człowieka. Zrozum: zmarli nie mogą przegrać tej bitwy, ponie- waż nie macie na nich haka. Nie sposób nas zastraszyć, zniewolić czy przekonać. Podobnie jak sama śmierć, jesteśmy absolutem. — Przyszłaś tu po to, żeby coś powiedzieć. — Właśnie. Czy rozmawiam z władzami planety? Z księżną Saldaną? — Tak, jest świadkiem tej rozmowy. — To dobrze. Oto, co mam do powiedzenia: Mało brakło, a zabi- libyście nas wszystkich tej nocy. Jeśli dzisiaj będziemy walczyć z so- bą na podobnych zasadach, zginie mnóstwo ludzi. Żadna ze stron tego nie chce, dlatego proponuję zawieszenie broni. Zatrzymamy dla siebie Mortonridge i jednocześnie obiecamy, że nikt z nas się stąd nie ruszy. Jeśli mi nie wierzycie, a znam wasz brak zaufania, to macie jeszcze dość siły, żeby zbudować blokadę w wąskim gardle półwy- spu, gdzie styka się z głównym lądem. — Nie zgadzam się — przekazała datawizyjnie księżna Kirsten. — Królestwo nie opuści w potrzebie swych poddanych — rzekł Ralph głośno. — Powinniście już o tym wiedzieć. — Zdajemy sobie sprawę z potęgi królestwa — powiedzia- ła Annette Ekelund. — Dlatego proponujemy kompromis. Wynik zmagań między żyjącymi i zmarłymi nie będzie zależał od tego, co się tu wydarzy. Tutaj siły są zbyt wyrównane, lecz nie wszystkie planety Konfederacji są tak rozwinięte czy tak dobrze zarządza- ne jak Ombey. — Zadarła głowę z przymrużonymi oczami. Przez chwilę patrzyła w niebo niewidzącym wzrokiem. — To tam ważą się nasze losy. Nam tu pozostaje tylko czekać na rozstrzygnięcie. Wiemy, że wygramy. Tak samo, jak wasza ślepa wiara każe wam sądzić, że zwycięstwo przypadnie w udziale żyjącym. — Sugerujesz, że powinniśmy trzymać się na uboczu? — Tak. — W tej kwestii nie muszę nawet konsultować się z Komitetem Bezpieczeństwa. Nie stoimy na uboczu, ale idziemy w pierwszej li- nii, aby zniszczyć wroga. Inne planety uwierzą we własne siły, jeśli zobaczą, że można was powstrzymać od rozprzestrzeniania się, wy- pędzić z zajętych ciał. Annette Ekelund pokiwała głową z żalem. — Cóż, księżno, próbowałam zakończyć tę sprawę polubow- nie, lecz widzę, że trzeba użyć silniejszych argumentów, aby prze- mówić wam do rozsądku. — Ralph, czujniki satelitarne znów działają— zasygnalizowała Deborah Unwin. — Na dole duże poruszenie. Chryste, wychodzą z domów całą chmarą! Uciekaj stamtąd, Ralph! Na co czekasz? Biegnij! On jednak nie ruszał się z miejsca. Wiedział, że Ekelund nie za- mierza zrobić mu nic złego. To miał być tylko pokaz, którego spo- dziewał się w duchu i bał już od dawna. — Mamy uderzyć z orbity? — zapytał datawizyjnie admirał Farąuar. — Jeszcze nie, sir. — Udoskonalony wzrok pozwalał mu przyj- rzeć się domom stojącym wzdłuż ulicy i ludziom wychodzącym tłumnie na chodniki. Ekelund dała jakiś niewidoczny sygnał, gdyż opętani wywlekli zakładników za drzwi. Fałszywe ciała były wymyślnie spektakular- ne, upodobnione do wodzów starożytności, baśniowych stworów, makabrycznych potworów czy posępnych czarnoksiężników. Fan- tastyczne kształty wybrane po to, aby zaakcentować przepaść dzie- lącą opętanych i ich wystraszonych więźniów. Każda z czarodziejskich zjaw trzymała w łapach jednego z nie opętanych mieszkańców Exnall. Podobnie jak ich ciemięzcy, byli to przedstawiciele wszystkich warstw społeczności: młodzi i sta- rzy, kobiety i mężczyźni; ubrani w szlafroki, piżamy, pośpiesznie wciągnięte koszulki, nawet nadzy. Niektórzy się szamotali — ci niepokorni lub nieświadomi sytuacji, lecz większość zmuszono już bezpardonowo do posłuszeństwa. Opętani przytrzymywali ich i popychali do przodu bez naj- mniejszego trudu, energistyczne zdolności dawały im siłę mechano- idów. Dzieci płakały ze strachu, gdy chwytały je twarde jak stal dłonie i pazury. Dorośli wykrzywiali twarze w bezsilnej złości. Uszy Ralpha wypełniła symfonia wrzasków i daremnych wołań o pomoc. — Co wy robicie, do diabła?! — wrzasnął do kobiety. Zatoczył ręką koło. — Na miłość boską, przecież oni cierpią! — To nie wszystko — stwierdziła beznamiętnie Ekelund. — Niech ktoś z was zerknie na jezioro Otsuo, cztery kilometry na południowy zachód od miasta. Stoi tam porzucony samochód tere- nowy, który należał do jednego z mieszkańców Exnall. — Zaczekaj, Ralph, już to sprawdzamy — odezwała się Debo- rah Unwin. — Zgadza się, ktoś tam zostawił auto. Zarejestrowane na nazwisko Hanly'ego Nowella, pracownika zakładów agroche- micznych w przemysłowej dzielnicy miasta. — Dobra — powiedział Ralph. — Rzeczywiście tam stoi. A te- raz powiedz swoim, żeby zwolnili zakładników. — Nie, Ralph. Oni ich nie zwolnią. Próbuję ci uświadomić, że wydostaliśmy się już z tego miasta. Wiem, gdzie jest ten samo- chód, bo sama kazałam kierowcy, żeby tam go zostawił. I nie jest to przypadek odosobniony, z innych miast także wyjechały auta. Omi- nęliśmy sidła zastawione przez żołnierzy, Ralph. Przejęcie czterech miast, w których zatrzymywał się autobus, zaplanowałam bardzo starannie. Zeszłej nocy, gdy z takim zaangażowaniem ścigaliście opętanych w Pasto, my tu zwijaliśmy się jak w ukropie. Moi bra- cia rozproszyli się po całym półwyspie: pieszo, konno, rowerami, w ręcznie kierowanych pojazdach. Nawet ja już nie wiem, co się z nimi dzieje. Wojsko na próżno barykadowało dojazdy do miasta. Teraz musicie odgrodzić Mortonridge, żebyśmy nie przedostali się na inne rejony kontynentu. — Żaden kłopot. — Może i tak, ale nigdy już nie odzyskacie utraconej ziemi. Nie możecie nam odebrać nawet tego miasta, chyba że zdecydujecie się popełnić ludobójstwo. Przekonałeś się na własne oczy, co potrafi zdziałać jeden z nas, kiedy zostanie przyparty do muru. Wyobraź so- bie tę niszczycielską siłę wykorzystaną w złych zamiarach. Wysa- dzone w powietrze elektrownie na przedmieściach, szpitale w gru- zach, kluby dzienne walące się na głowy swych młodych bywał- ców. Dotychczas nie zabiliśmy nikogo, ale jeśli zechcemy to zrobić, jeśli nie dacie nam innego wyjścia, planeta przejdzie gehennę. — Ty potworze! — Nie zawaham się, Ralph. Wydam rozkaz rozpoczęcia kam- panii. Jedno moje skinienie i wszyscy zakładnicy w Exnall zo- staną wymordowani. Zginą na ulicy, będziesz mógł sobie popa- trzeć. Zmiażdżymy im czaszki, połamiemy karki, udusimy lub po- czekamy, aż się wykrwawią na śmierć z rozerwanych trzewi. — Nie wierzę. — Nie chcesz uwierzyć, Ralph, a to różnica. — Mówiła teraz głosem słodkim, szyderczym. — Nie mamy nic do stracenia. Ludzie, których tu widzisz, prędzej czy później zasilą nasze szeregi. To właś- nie chcę ci powiedzieć. Albo opętamy ich ciała, albo umrą i sami opętają żyjących. Proszę cię, Ralph, nie pozwól, by ktokolwiek miał cierpieć za twoje głupie przekonania. To my zwyciężymy. Ralph pragnął ją zabić, przysłuchując się z nienawiścią i stra- chem, jak w spokojnych słowach roztaczała przed nim wizję rzezi. I nie blefowała. W jego podświadomości ożyła nagle najprymityw- niejsza ludzka żądza: rozprawić się brutalnie z wrogiem. Neurono- wy nanosystem musiał zmniejszyć tętno. Ręka przesunęła się o cen- tymetr w stronę przytroczonej do pasa kabury na pistolet. A jednak muszę się powstrzymać. Nie mogę jej zabić. Nie mogę z nią skończyć za pomocą tego jednego barbarzyńskiego aktu, do którego zawsze się uciekamy. Dobry Boże, ona już nie żyje! Annette Ekelund śledziła wzrokiem drobny ruch jego ręki. U- śmiechnęła się i skinęła na jedną z postaci, która wyszła z baru. Ralph patrzył otępiały, jak niezgrabnie zbliża się do nich mumia w policyjnej czapce. Dziewczyna uwięziona w jej żelaznym uścisku mogła mieć najwyżej piętaaście lat. Ubrana była jedynie w długą fioletową koszulkę. Na gołych nogach widniały ślady brudu i zadra- pań. Przedtem zanosiła się płaczem, teraz tylko łkała, wleczona po placu. — Śliczna dziewczynka — powiedziała Annette Ekelund. — Ma ładne ciało, mimo że trochę za młode. Ale mogę to zmienić. Bo widzisz, Ralph, jeśli nadmiernie okaleczysz ciało należące kiedyś do Angelinę Gallagher, w następnej kolejności opętam tę dziewczy- nę. Mój kolega pogruchocze jej kości, zgwałci ją, zedrze jej skórę z twarzy. Będzie tak strasznie torturowana, że podpisze pakt z sa- mym Lucyferem, byle położyć kres męczarniom. Ale nie Lucyfer odpowie jej z zaświatów, tylko ja. Znowu wrócę do życia. Między nami nic się nie zmieni, Ralph, tyle że umrze ciało Angelinę Galla- gher. Jak myślisz, czy ona podziękuje ci za to? Dzięki nanosystemowemu wytłumieniu impulsów nerwowych, Ralph zapanował nad rękami i przemożnym pragnieniem urwania głowy tej kobiecie. — Co mam jej powiedzieć? — zwrócił się z pytaniem do Ko- mitetu Bezpieczeństwa. — Trudno, nie mamy wyjścia — odpowiedziała księżna Kir- sten. — Nie mogę pozwolić na tak okrutną śmierć tysięcy moich poddanych. — Jeśli się wycofamy, zostaną opętani — ostrzegł Ralph. — Ekelund zrobi z tą dziewczyną dokładnie to, czym straszyła. Ten sam los spotka wszystkich na półwyspie. — Wiem, muszę jednak brać pod uwagę dobro większości. Je- śli opętani przedarli się przez kordon wojska, to straciliśmy już Mortonridge. Nie mogę stracić całego kontynentu. — W Mortonridge mieszkają dwa miliony ludzi! — Pamiętam, ale przynajmniej będą żyć jako opętani. Myślę, że Ekelund ma rację: nie u nas rozstrzygnie się ta sprawa z opętaniem. — Nastąpiła chwila milczenia. — Wybieramy mniejsze zło. Niech pan jej powie, że może sobie wziąć Mortonridge. Tymczasowo. — Tak, pani — odparł szeptem. Annette Ekelund skwitowała to uśmiechem. — Zgodziła się, prawda? — Możesz sobie wziąć Mortonridge — powtórzył Ralph bez zmrużenia oka, kiedy księżna zaczęła wymieniać warunki. — Rozpo- czynamy operację ewakuowania ludzi z terenów, do których jeszcze nie dotarliście. Na każdą próbę kradzieży pojazdu mechanicznego odpowiemy ostrzelaniem z platformy satelitarnej któregoś z regio- nów, gdzie będzie was najwięcej. Kto spróbuje ominąć wojskową blokadę w północnej części półwyspu, zostanie umieszczony w kap- sule zerowej. Kogo schwytamy poza kordonem, również zostanie umieszczony w kapsule zerowej. Jeśli nastąpi atak terrorystyczny na jakiekolwiek budynki lub obywateli Ombey, wyślemy ekspedy- cję, karną i umieścimy kilkuset opętanych w kapsułach zerowych. Jeśli spróbujecie komunikować się z pozaplanetarnymi grupami opętanych, spotka was surowa kara. — Oczywiście — odrzekła Ekelund z kpiną w głosie. — Przyj- muję te warunki. — Dziewczyna idzie ze mną. — Daj spokój, Ralph. Nie wierzę, żeby władze cię do tego upo- ważniły. — Chcesz się przekonać? — rzucił wyzywająco. Ekelund spojrzała na zapłakaną dziewczynę, a potem wbiła spoj- rzenie w Ralpha. — Wstawiłbyś się za nią gdyby była leciwą staruszką? — za- pytała z drwiną. — Czemu sama nie wybrałaś leciwej staruszki? Wybrałaś ją ponieważ wiedziałaś, jak bardzo troszczymy się o dzieci. Popełniłaś błąd. Ekelund nie odpowiedziała, tylko z poirytowaniem kiwnęła ręką na mumię. Oswobodzona dziewczyna zatoczyła się; ledwie trzy- mała się na nogach; wstrząsały nią dreszcze. Ralph złapał ją nim się przewróciła. Skrzywił się z bólu, gdyż jego zraniona noga mu- siała teraz dźwigać o wiele większy ciężar. — Z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy się do nas przy- łączysz, choćbym miała jeszcze czekać długo — powiedziała Eke- lund. — Będziesz cennym nabytkiem. Odszukaj mnie, gdy już two- ja dusza znajdzie nowe ciało. — Pieprz się! — Ralph wziął dziewczynę na ręce i ruszył w po- wrotną drogę. Ignorował ludzi stojących gromadnie przed eleganc- kimi domkami, beznamiętnych opętanych i ich szlochające, bezrad- ne ofiary, którym sprawił tak bolesny zawód. Szedł ze wzrokiem wbitym w dal, skupiony wyłącznie na tym, aby się nie potknąć. Dobrze wiedział, że gdyby oddał się rozmyślaniom, uświadamiając sobie rozmiary katastrofy, którą spowodował... nie dałby rady iść dalej. — Ciesz się ze zwycięstwa, wyzwolicielu dziewcząt! — za- wołała za nim Annette Ekelund. — To dopiero początek — przyobiecał jej twardo. ł 5 W punkcie przestrzeni kosmicznej, odległym o cztery lata świetl- ne od gwiazdy, wokół której krążyło Mirczusko, powstało gwałtow- ne zagęszczenie grawitacyjne. Z początku na obszarze mniejszym od kwarka. A skoro anomalia zaistniała, momentalnie zwiększyła swe rozmiary i siłę oddziaływania. Przy jej obrzeżu, w miarę jak rosło pole grawitacyjne, zakrzywiały się tory fotonów, coraz inten- sywniej zasysanych do środka. Dziesięć pikosekund od chwili swego powstania anomalia nie przypominała już kształtem kuli, lecz dwuwymiarowy dysk o śred- nicy przeszło stu metrów. Pośrodku niego pole grawitacyjne znowu się wzburzyło, wywierając od wewnątrz olbrzymi nacisk na oko- liczną przestrzeń. Pojawiła się idealnie okrągła, szybko rozszerza- jąca się szczelina. Z terminalu tunelu czasoprzestrzennego buchnął długi kłąb sza- robiałego gazu. Zawarta w nim para wodna błyskawicznie zamie- niała się w maleńkie kryształki lodu, które rozbiegały się na boki, migocząc w mdłym blasku gwiazd. Wraz z fontanną pary z otchłani zaczął wylatywać zadziwiający zbiór rozmaitych obiektów — fan- tazyjnie uformowane chmury piasku, kępy trzciny z korzeniami wijącymi się jak pajęcze nogi, małe spękane kawałki biało-niebie- skiej rafy koralowej, strzępy liści palmowych, trzęsące się kule słonej wody, ławica przerażonych ryb, których bajecznie barwne ciała pękały pod wpływem nagłej dekompresji, kilka mew bro- czących krwią z dziobów i odbytów. Niebawem liczba tych dziwacznych szczątków wyraźnie się zmniejszyła, gdyż drogę zatarasował większy obiekt przemieszcza- jący się przez tunel. Do materialnej przestrzeni wydostał się — spłaszczony na podobieństwo łzy — „Udat", statek długości stu trzydziestu metrów o niebieskim polipowym kadłubie, ubarwionym zawiłą fioletową pajęczynką. Czarny jastrząb zmienił przepływ ener- gii przez rozbudowaną sieć komórek modelujących, stanowiących większą część jego ciała, by tym sposobem zmodyfikować pole dystorsji grawitonicznej. Z tyłu zamykał się już wylot tunelu czaso- przestrzennego. Niemal w ostatnim momencie z międzywymiarowej szczeliny zdążyła wylecieć niewielka ludzka postać. Kobieta okryta szczelnie skafandrem Sil młóciła rozpaczliwe rękami, jakby czepiała się samej materii czasoprzestrzeni, aby dogonić wielkiego czarnego jastrzę- bia. Z czasem, kiedy czujniki kołnierza, zamiast złowieszczo nie- uchwytnej pseudostruktury tunelu, znowu zaczęły pokazywać pa- noramę gwiazd i odległych mgławic, jej ruchy stały się opanowane. Doktor Alkad Mzu poczuła dreszcze na ciele, doznając nie- wysłowionej ulgi. Oderwana od równań fizycznych, stawała się energią. „Zbyt dobrze znam ukształtowanie rzeczywistości, żeby świa- domie wystawiać się na takie niebezpieczeństwo. Tunel czasoprze- strzenny ma wiele wad, wiele ukrytych pułapek. To ąuasi-kontinu- um, gdzie wymuszony przepływ energii kieruje strzałką czasu. W porównaniu z losem, jaki czai się wewnątrz takiego- antymiej- sca, śmierć mogłaby się wydać najcudowniejszym kompanem". Czujniki kołnierza sygnalizowały, że odkąd wypuściła z rąk sznurową drabinkę, jej ciało coraz szybciej obracało się w prze- strzeni. Aby zapobiec mdłościom, nerwowy nanosystem automa- tycznie wytłumił impulsy płynące z ucha wewnętrznego. Na włók- nach nerwowych biegnących od przedramion powstało kilka blokad analgetycznych. Na schemacie fizjologicznym obejrzała urazy mięś- ni i ścięgien, jakich doznała, kiedy „Udat" ratował się ucieczką. Na szczęście nie było to nic poważnego. Kiedy tylko zdejmie skafan- der, pakiety medyczne z łatwością sobie z tym poradzą. — Możecie mnie stąd zabrać? — przesłała datawizyjne pytanie do komputera pokładowego „Udata". — Obracam się i nie mogę tego przerwać. — Jakby sami tego nie widzieli. A tymczasem tech- nobiotyczny statek znajdował się już w odległości siedmiuset me- trów i wciąż się oddalał. Czekała z niecierpliwością na odpowiedź, rozmowę, dowód na to, że nie została sama. Jej dzisiejsze drama- tyczne położenie odświeżało zbyt wiele wspomnień sprzed trzy- dziestu lat. Matko Boska, zaraz mi się wyda, że to jakieś deja vu. — Wzywam „Udata". Czy możecie mnie zabrać? No, prędzej! Ode- zwijcie się! Na mostku „Udata" Haltam zajęty był programowaniem pakie- tów medycznych, które przywarły do podstawy czaszki Meyera. Pracował na statku jako specjalista od napędu termojądrowego, lecz sprawdzał się również jako oficer medyczny. Kapitan leżał nieprzytomny na fotelu amortyzacyjnym. Jego za- krzywione na podobieństwo szponów palce nadal wpijały się w ma- terac przeciwwstrząsowy. Musiał targać tkaninę z taką siłą, że po- łamał sobie paznokcie. Krew sącząca się z nosa zebrała się w lep- kich plamach na policzkach. Haltam wolał nie przypominać sobie jęków, wydobywających się z ust Meyera na krótko przed tym, jak czarny jastrząb umknął z Tranąuillity, wyrywając Alkad Mzu z łap agentów wywiadu, którzy więzili ją w habitacie. Nie podobał mu się też schemat fizjologiczny, gdy przeglądał go za pośrednictwem nerwowego nanosystemu kapitana. — Co z nim? — zapytał Aziz, pilot kosmolotu. — Nie najlepiej wygląda. Przeżył ogromny stres, no i teraz jest w szoku. Jeśli prawidłowo interpretuję schemat, jego symbionty neuronowe doznały rozległych obrażeń. Niektóre technobiotyczne synapsy obumarły, a tam, gdzie stykają się z rdzeniem przedłu- żonym, wystąpił niewielki krwotok. — Jezu! — W dodatku nie mamy na pokładzie pakietu medycznego, który mógłby sięgnąć tak głęboko. Ale nawet gdybyśmy go mieli, niewiele by nam to pomogło. Tylko fachowcy umieją się nimi po- sługiwać. — Nie wyczuwam jego snów — odezwał się datawizyjnie „Udat". — Zawsze je wyczuwałem. Zawsze. Haltam i Aziz wymienili stroskane spojrzenia. Technobiotyczny statek rzadko korzystał ze swego łącza z komputerem pokładowym, aby porozumieć się z załogą. — Jego obrażenia nie są nieuleczalne — odpowiedział Hal- tam czarnemu jastrzębiowi. — W pierwszym przyzwoitym szpitalu wszystko załatwimy. — Obudzi się? — Oczywiście. Nanosystem nerwowy chwilowo utrzymuje go w stanie omdlenia. Lepiej, żeby nie odzyskał przytomności, póki nanoopatrunki nie zintegrują się z ciałem. Ochronią go przed po- wikłaniami i pomogą mu wyjść z szoku. — Dziękuję, Haltam. — Robię, co mogę. A co z tobą? Wszystko w porządku? — Tranąuillity nie przebierało w środkach. Czuję ból w my- ślach. Pierwszy raz spotkało mnie coś takiego. — I żadnych szkód fizycznych? — Brak zniszczeń. Jestem w pełni sprawny. Haltam ze świstem wypuścił z ust powietrze. Wtem komputer pokładowy zasygnalizował, że Alkad Mzu prosi o pomoc. — Do diabła! — mruknął. Obszar kontrolowany przez zespół czujników elektronicznych, zamontowanych wokół podkowiastego modułu mieszkalnego, był ograniczony. W normalnych okoliczno- ściach wszelkich potrzebnych informacji dostarczały Meyerowi pę- cherze sensorowe „Udata". Kiedy Haltam połączył się z czujnika- mi, łatwo wypatrzył w podczerwieni Mzu, wirującą w rzednącym obłoku szczątków, które zostały wraz z nimi wciągnięte do tunelu czasoprzestrzennego. — Mamy już pani namiar — przesłał datawi- zyjnie. — Proszę zaczekać. — „Udat", czy mógłbyś się do niej zbliżyć? — zapytał Aziz. — Za moment. Haltam uśmiechnął się niepewnie, nieco uspokojony. Dobrze, że czarny jastrząb chciał z nimi współdziałać. Prawdziwej próbie zo- staną jednak poddani dopiero podczas skoku translacyjnego. „Udat" zbliżył się na odległość pięćdziesięciu metrów od Mzu i dostosował swój lot do jej toru. Cherri Barnes włożyła plecak ma- newrowy i wciągnęła ją do środka. — Musimy uciekać — stwierdziła datawizyjnie Alkad, gdy tyl- ko znalazła się w komorze śluzowej. — Nie ma czasu do stracenia. •— Szkoda, że nie ostrzegłaś nas przed swoimi kolegami na pla- ży — odparła Cherri z wyrzutem. — Wspominałam o agentach służb wywiadowczych. Przepra- szam, jeśli nie mieliście pojęcia, jak bardzo zależało im na zatrzy- maniu mnie w Tranquillity, ale sądziłam, że z moich wyjaśnień ja- sno to wynika. A teraz proszę, opuśćmy wreszcie to miejsce. Ledwie zamknął się zewnętrzny właz, sprężarki wypełniły ko- morę śluzową chłodnawym powietrzem. Cherri patrzyła, jak Mzu dotyka nieporadnie zatrzasków swego starego, wysłużonego ple- caczka. Po chwili upadł na ziemię. Skafander zaczął spływać z ciała Mzu, oleista substancja zbierała się w kulę zawieszoną u podstawy kołnierza. Cherri przyglądała się bacznie pasażerce, gdy jej własny skafander powracał do stanu, w jakim go przechowywano. Niska czarnoskóra kobieta dygotała, oblana potem. Dłonie miała wygięte do wewnątrz, jakby wykrzywił je artretyzm — skręcone, napuch- nięte, z nieruchomymi palcami. — Nasz kapitan leży nieprzytomny — powiedziała Cherri. — Nie wiadomo też, czy „Udat" wyszedł z tego bez szwanku. Alkad skrzywiła się i pokręciła głową. Cóż za ironia losu, że wszystkie jej plany zależały od dobrej woli właśnie „Udata". — Wyślą za nami statki. Jeśli zostaniemy w tym miejscu, zo- stanę schwytana, a wy prawdopodobnie zgładzeni. — Zaraz! Co ma pani na sumieniu, że Królestwo jest takie wkurzone? — Lepiej, żebyście nie poznali prawdy. — Wolałabym ją poznać, bo wtedy będę wiedzieć, co nam grozi. — Poważne kłopoty. — A dokładniej? — Dobrze, skoro pani na tym tak zależy, to powiem, że wszys- cy agenci ESA w Konfederacji dostaną rozkaz pójścia moim tro- pem. Radzę wam nie zadawać się ze mną zbyt długo, w przeciw- nym razie zginiecie. Wyrażam się jasno? Cherri zastanawiała się, co powiedzieć. Mzu była kimś w rodzą- ju zbiegłego dysydenta, o tym niby wiedzieli, ale czy mogli przy- puszczać, że skupia na sobie tak powszechną uwagę? I dlaczego Tranąuillity, prawdopodobnie w porozumieniu z Lordem Ruin, po- magało Królestwu Kulu zatrzymać tę kobietę? Mzu wpędziła ich w nie lada opały. Alkad połączyła się datawizyjnie z komputerem pokładowym, prosząc o bezpośrednią rozmowę z czarnym jastrzębiem. — „Udat"? — Słucham, doktor Mzu. — Musisz stąd uciekać. — Mój kapitan został ranny. Jego umysł jest zamroczony i nie mam z nim kontaktu. Czuję ból, kiedy próbuję myśleć. — Przykro mi, jeśli chodzi o Meyera, ale naprawdę nie może- my tu zostać. Czarne jastrzębie w Tranąuillity wiedzą, dokąd sko- czyłeś. Lord Ruin wyśle za mną pościg. Wszystkich nas pochwycą. — Nie zamierzam tam wracać. Boję się Tranąuillity. Myśla- łem, że mam w nim przyjaciela. — Wystarczy jeden niewielki manewr, jakiś krótki skok. Może być rok świetlny, kierunek się nie liczy. Wtedy nie znajdzie nas ża- den czarny jastrząb. Potem pomyślimy, co dalej. — Zgoda, jeden rok świetlny. Cherri odpinała kołnierz skafandra kosmicznego, kiedy poczuła znajome zaburzenie przyspieszenia grawitacyjnego, co oznaczało, że „Udat" moduluje pole dystorsyjne, aby otworzyć wlot tunelu czasoprzestrzennego. — Sprytnie — rzekła do Mzu z szyderstwem. — Mam nadzie- ję, że nas pani nie wyśle do diabła. Technobiotyczne statki rzadko wykonują skoki translacyjne bez nadzoru swoich kapitanów. — To błędne mniemanie — odpowiedziała Alkad znużonym głosem. — Jastrzębie są znacznie inteligentniejsze od ludzi. — Ale różnią się od nas osobowością. — Już po wszystkim. Wygląda na to, że wciąż żyjemy. Chciała się pani jeszcze na coś poskarżyć? Cherri zignorowała pytanie. Zaczęła wkładać jednoczęściowy kombinezon pokładowy. — Mogłaby mi pani zawiesić plecak na drugim ramieniu? — poprosiła Alkad. — Mam chwilowy niedowład rąk. Nie spodzie- wałam się, że ucieczka z Tranąuillity będzie taka karkołomna. Po- trzebuję kilka pakietów nanoopatrunku. — Nie ma sprawy. Haltam zaaplikuje pani te pakiety, ale teraz pomaga na mostku Meyerowi. Poniosę pani plecak. — Nie. Proszę mi go włożyć na ramię. Sama sobie poradzę. Cherri westchnęła przez zaciśnięte zęby. Ciekawiło ją, jak się czuje Meyer. Bała się reakcji „Udata" w przypadku przedłużają- cego się stanu omdlenia kapitana. Poziom adrenaliny w jej krwi, podwyższony w czasie ucieczki, zaczynał wracać do normy, a to pociągało skutki podobne do silnego ataku depresji. Do tego prze- bywanie z tą niewysoką kobietą było równie bezpieczne, jak nurko- wanie w czystym plutonie. — Co tam pani nosi? — Proszę sobie nie zawracać tym głowy. Cherri chwyciła paski plecaka i podniosła go na wysokość ka- miennej twarzy Mzu. Sądząc po ciężarze, musiał być prawie pusty. — Proszę mnie posłuchać...! — Kupa pieniędzy i jeszcze większa liczba informacji, których nie jest pani w stanie objąć swym rozumem. Jeśli mnie dopadną, za samo wciągnięcie mnie na pokład czeka panią egzekucja. A jeśli w Agencji dowiedzą się, że trzymała pani w ręku ten plecak, z miej- sca poddadzą panią sesji dochodzeniowej, żeby stwierdzić, ile wa- żyła jego zawartość. Naprawdę chce pani pogorszyć swoją sytuację i zerknąć do środka? Cherri miała wielką ochotę huknąć Mzu w głowę tym pleca- kiem. Meyer popełnił fatalny błąd, godząc się nonszalancko na tę absurdalną akcję ratunkową. Teraz pozostało im modlić się, żeby nie przypłacili życiem jego pomyłki. — Jak pani chce... — rzekła Cherri, udając spokój. Kosmodrom w San Angeles znajdował się na południowych przedmieściach metropolii. Miał proporcje kwadratu o boku dzie- sięciu kilometrów i był w zasadzie miniaturowym miasteczkiem, naszpikowanym rozmaitymi urządzeniami mechanicznymi. Gdy po- wstawał, na wyrównaną ziemię zostały wylane olbrzymie płyty z węglowego betonu i później podzielone na drogi kołowania, miejsca postojowe i pasy startowe. Niezliczone hangary przewoźni- ków lotniczych i terminale towarowe wypracowywały dwadzieścia procent całkowitego ruchu komunikacyjnego planety między po- wierzchnią ziemi a orbitą. W odróżnieniu od nużąco symetrycznych kostkowych biurow- ców i standardowych kompozytowych hangarów jedynie terminal pasażerski świadczył swym wyglądem o pewnej swobodzie działania architektów. Kojarzył się z koncepcją statków kosmicznych, które może by powstały, gdyby napędy umożliwiające przemieszczenie translacyjne nie wymusiły na przedsiębiorstwach astroinżynieryj- nych projektowania pojazdów o kulistym kadłubie. To zaznaczone miękkimi konturami skrzyżowanie naddźwiękowego dwupłata ze stacją rafinerii nisko grawitacyjnej odkreślało się wyraźnie na tle nieba swą majestatyczną technogotycką sylwetką. Jadący tu z mia- sta długą drogą automatyczną kierowcy odnosili wrażenie, jakby ów stwór szykował się do drapieżnego skoku na małe kosmolociki typu delta, które przemykały pod jego ogromnymi skrzydłami, by zabrać pasażerów. Jezzibella miała w nosie widoki. Tego ranka przez całą drogę siedziała w samochodzie z zamkniętymi oczami; nie spała, ale jej mózg odpoczywał. Te młokosy z koncertu — imiona wyleciały jej z pamięci — okazały się w nocy niewiele warte: czuły przed nią tak duży respekt, że nic się nie dało z nich wycisnąć. Teraz po prostu chciała się wyłączyć, uciec z tego świata, z tej galaktyki, gdzieś do innego kosmosu. Łudziła się nadzieją że czekający statek kosmicz- ny zabierze ją tam, gdzie dzieje się coś nowego. Że następny przy- stanek będzie trochę inny. Samochodem jechali też Leroy i Libby. Siedzieli w milczeniu, nieporuszenie. Umieli wczuć się w jej nastrój — zawsze taki sam, kiedy opuszczała planetę. I zawsze odrobinę głębszy. Leroy podejrzewał, że to owa niewypowiedziana tęsknota ka- zała jej szukać towarzystwa nastolatków, ponieważ i w nich odzy- wały się frustracje i rozpaczliwe poczucie zagubienia. Oczywiście, należało trzymać rękę na pulsie. Na razie w grę wchodziły zwyczaj- ne cierpienia młodej artystki i wpływy jakiejś perwersyjnej muzy, w końcu jednak, jeśli nie będzie czujny, Jezzibella mogła wpaść z kretesem w depresję. Kolejna rzecz na jego głowie. Dodatkowy stres. Ale przecież sam tego chciał. Jedenaście samochodów, tworzących konwój piosenkarki, zje- chało na plac parkingowy pod rozłożyste skrzydło terminalu. Leroy zdecydował się na lot o wczesnej godzinie, kiedy panował naj- mniejszy ruch na kosmodromie. Powinni bez przeszkód załatwić wszelkie formalności. Może właśnie dlatego żaden z ochroniarzy nie wyczuł, że coś się święci. Posługując się udoskonalonymi zmysłami, próbowali wyłapywać w tłumie podejrzane typy, toteż nieobecność ludzi da- wała im raczej ulgę niż powód do strachu. Wtem odezwała się Jezzibella: — Gdzie ta banda pieprzonych reporterów? Dopiero teraz Leroy spostrzegł, że coś jest nie tak. Terminal był nie tylko wyludniony, ale wręcz wymarły. Brak pasażerów, obsługi, nawet zastępcy menedżera, który miał powitać Jezzibellę. Wresz- cie — ani śladu po reporterach. Rzecz dziwna, a nawet niepokojąca. W nocy pozwolił, by informacje o harmonogramie wyjazdu prze- ciekły do trzech godnych zaufania źródeł. — Zaraz mnie tu szlag trafi, Leroy! — warknęła Jezzibella, kie- dy cały jej orszak minął drzwi wejściowe. — Gdzie myśmy przyje- chali, cholera? Do krainy z baśni? Własnym oczom nie wierzę! Jak mam wywrzeć na ludziach wrażenie, bałwanie, skoro świadkami mojego wyjazdu są tylko pieprzone mechaniczne robole!? — Czegoś tu nie rozumiem. Przestronna poczekalnia dla VIP-ów dostosowała się do wydu- manego wyglądu gmachu terminalu. Zdawało się, że w erze energii atomowej wskrzeszono starożytny Egipt. Było tu fantastyczne na- gromadzenie obelisków, fontann, ostentacyjnych złotych ornamen- tów, hebanowych sfinksów czających się pod ścianami. Kiedy pró- bował skomunikować się z procesorem lokalnej sieci, otrzymał tyl- ko sygnał połączenia. — A co tu jest do rozumienia, debilu? Znowu wszystko pochrza- niłeś. — Sprężystym krokiem Jezzibella ruszyła w stronę szerokich falistych schodów ruchomych, które pięły się ku jednej z głównych hal terminalu. Pamiętała, że to nimi właśnie zjeżdżali po przylocie, zatem tędy wiodła droga do kosmolotów. Porąbany procesor lokalnej sieci odmówił jej nawet mapy piętra. Kretyńska planeta! Gdy miała jeszcze do pokonania pięciometrowy odcinek scho- dów (jej świta nieporadnie próbowała za nią nadążyć), ujrzała męż- czyznę stojącego obok sklepionego wejścia na halę. Gamoń w ele- ganckim uniformie pracownika kosmodromu uśmiechnął się do niej formalnie. — Pani wybaczy, ale nie możecie iść dalej — oświadczył, kie- dy się z nim zrównała. — Tak? A to czemu? — Musimy dziś zmieścić kilka nadplanowych lotów, wszystko się poprzestawiało. Jezzibella uśmiechnęła się, jej skóra nabrała miękkości. Słodkie dziewczątko patrzyło szeroko otwartymi oczami, szukając oparcia w prawdziwym mężczyźnie. — Przepraszam za kłopot, ale mam już zarezerwowane bilety. Odlatuję dziś rano. — Obawiam się, że nastąpi niewielkie opóźnienie. Nie przestając się uśmiechać, Jezzibella wpakowała mu kolano w krocze. Isaac Goddard cieszył się z tego zlecenia. Zawracanie z dro- gi uciążliwych podróżnych, którzy wałęsali się po terminalu, by- ło ważnym zadaniem i Al Capone nie zleciłby go byle komu. Tak się złożyło, że miał się spotkać z megagwiazdą tych czasów. Lee Rug- giero, którego ciało opętał, był pełen podziwu dla Jezzibelli. Patrząc na nią z bliska, Isaac przyznawał mu rację. Taka śliczna kruszynka. Wolałby nie zatrzymywać jej siłą, lecz starty kosmolotów musiały odbywać się zgodnie z planem. Al wielokrotnie to powtarzał. Akurat zbierał w sobie energistyczne moce przed rozprawą z ochroniarzami, kiedy Jezzibella dołożyła wszelkich starań, aby władować mu jądra do trzewi i przemieścić je do oczodołów. Energistyczna moc, którą dostawał w darze każdy opętany, była zdolna do niemal cudownych dokonań, gdy wedle kaprysu woli zmieniała strukturę materii. Miała nie tylko niszczycielskie dzia- łanie, ale też mogła w okamgnieniu naprawiać uszkodzone przed- mioty. Wzmocnione dzięki niej ciało odpierało prawie każdy atak, tężyzna fizyczna niebywale wzrastała. Rany goiły się dosłownie na poczekaniu. Najpierw jednak należało sformułować życzenie, odpowiednio nakierować energistyczna moc. Isaac Goddard nie zdążył sobie cze- gokolwiek zażyczyć. Typowo męski ból wymiótł wszystkie spójne wątki myślowe z jego opętanego mózgu. Pozostało cierpienie. Z po- szarzałą twarzą osunął się wolno na kolana. Po policzkach płynęły mu łzy, wargi poruszały się bezgłośnie. — Nie wiem, czy pan się domyśla — powiedziała wesoło Jez- zibella — ale bardzo bym chciała wydostać się z tej zasmarkanej planety. — Odeszła dumnie. — Hej, hej! Jez! — zawołał Leroy, gnając za nią pokracznym kaczym krokiem. — Wzięłabyś sobie na wstrzymanie. Nie można bezkarnie robić takich rzeczy. — A czemu by nie, do jasnej cholery? Boisz się tej hordy świadków, która będzie zeznawać w sądzie? — Słyszałaś, co powiedział. Wszystkie loty są dzisiaj opóźnio- ne. Może poczekasz, a ja tymczasem zasięgnę języka? Co ty na to? Migiem się uwinę. — To ze względu na mnie powinny być opóźnione. Kapujesz, bałwanie? Ze względu na mnie! — Chryste, kiedy ty wreszcie wydoroślejesz! Nie jestem mene- dżerem rozhisteryzowanych małolatek, do cholery! Pracuję z do- rosłymi! Jezzibella przystanęła zdumiona. Leroy nigdy na nią nie krzy- czał. Uroczo wydęła usta. — Jestem niegrzeczna? — I to jak. — Przepraszam. Emmerson mnie wkurzył i tak mi zostało. — Rozumiem, ale on nie leci z nami statkiem. Już po strachu. Ironiczny uśmieszek zgasł na jej twarzy. — Leroy, proszę cię, ja nie chcę tu dłużej zostać. Nienawi- dzę tej dziury. Będę już grzeczna, przekonasz się. Tylko mnie stąd zabierz. Potarł policzki pulchnymi palcami. Włosy lepiły się do jego spoconego czoła. — W porządku. Dokonam cudu i zaraz zostaniemy stąd ewaku- owani. — Dzięki, Leroy. Wiesz, że brakuje mi odporności. Ty żyjesz jakby w innym świecie, borykasz się na co dzień z tyloma trudno- ściami. Leroy spróbował połączyć się datawizyjnie z procesorem siecio- wym, lecz daremnie czekał na odpowiedź. Urządzenia milczały jak zaklęte. — Co tu się dzieje, do cholery? — burknął zniecierpliwiony. — Czemu nikt nas nie uprzedził o zmianach w rozkładzie lotów? — To chyba moja wina — rzekł Al Capone. Odwróciwszy się, Jezzibella i Leroy zobaczyli dziesięciu ludzi maszerujących w ich stronę. Wszyscy mieli na sobie dwurzędowe garnitury i byli uzbrojeni w pistolety maszynowe. Ucieczka wyda- wała się dziwnie bezsensowna. Z bocznych korytarzy wyłaniali się następni gangsterzy. — Bo widzicie, ja nie chcę, żeby ludzie wszystko wiedzieli — wyjaśnił Al. — Przynajmniej do czasu. Bo jeszcze przemówię do tej przeklętej planety. Głośno i wyraźnie. Dwóch ochroniarzy Jezzibelli zauważyło zbliżających się ban- dytów. Wybiegli im naprzeciw, wyciągając pistolety termoinduk- cyjne. Al pstryknął palcami. Obaj wrzasnęli z bólu, gdy ich broń po- czerwieniała z gorąca. Szybko rzucili ją na ziemię. Zaraz też po- tknęli się o kawałek onyksowej posadzki, która wybrzuszyła się im pod nogami. Jezzibella patrzyła z niedowierzaniem, jak rośli faceci lądują chwiejnie na ścianie. Przeniosła spojrzenie na Ala i wyszczerzyła zęby. — Brawo. Marzyła o zarejestrowaniu tego zdarzenia, ale jej cholerny nano- system się zawiesił. „Typowe" — pomyślała z wściekłością. Al patrzył, jak tłuścioch cofa się z przestrachem. Natomiast da- mulka... stała sobie spokojnie. I ten jej osobliwy wyraz twarzy, za- lotnie zmrużone powieki, fascynacja i zaciekawienie. Jasny gwint, chyba jej się spodobał! I wcale się nie bała. Pierwsza klasa, bez dwóch zdań. Aż oczy rwała. Buzia aniołka i ciało, które w latach dwudziestych po prostu nie mogło istnieć. Lovegrove palił się, by zerknąć na nią choć przełomie. Opowia- dał skwapliwie, kim jest Jezzibella. Coś jakby popularna piosenkarka z nocnych klubów. Tyle że w obecnych czasach w grę wchodziło coś więcej aniżeli śpiew i klepanie w klawisze. Bez porównania więcej. — W takim razie o czym zamierzasz nam powiedzieć? — zapy- tała Jezzibella z lekka ochrypłym głosem. — Co takiego? — Kiedy będziesz przemawiał do mieszkańców planety. Co im powiesz? Al z rozmyślną flegmą zapalił cygaro. Niech sobie czeka. Niech wie, kto tu rządzi. — Powiem im, że ja tu rozkazuję. Że jestem szefem całego świata. Macie robić, co się wam każe. Wszystko bez wyjątku. — Mrugnął znacząco okiem. Jezzibella popatrzyła na niego z rozczarowaniem. — Szkoda marnować taki talent. — Co? — To wy jesteście tymi, których policja nazywa reakcjonistami? — Zgadza się — odparł ostrożnie Al. Beztrosko wskazała ręką oszołomionych ochroniarzy. — Macie odwagę i siłę, żeby zapanować nad planetą tak? — Chwytasz w lot. — To czemu trwonicie energię na tym zadupiu? — Droga paniusiu, na tym zadupiu żyje osiemset dziewięćdzie- siąt milionów ludzi. I jeszcze przed wieczorem zamierzam zostać ich pieprzonym cesarzem. — Mój ostatni album sprzedał się w ponad trzech miliardach egzemplarzy, a nielegalnych kopii było pewnie trzy razy tyle. Ci lu- dzie chcą, żebym była ich cesarzową. Jeśli stawiasz wszystko na jedną kartę, czemu nie wybierzesz sobie przyzwoitej planety? Kulu, Oshanko, może nawet Ziemi? Nie spuszczając z niej wzroku, Al zawołał przez ramię: — Hej, Sprytny Awy, dawaj tu swoje dupsko! Prędzej! Avram Harwood przyskoczył do niego z pochyloną głową i ob- wisłymi ramionami. Każdy krok musiał sprawiać mu ból, utykał na lewą nogę. — Jestem. — Nowa Kalifornia jest największą planetą w całej tej choler- nej Konfederacji. Dobrze mówię? — zapytał Al. — Tak, sir. To prawda. — A gdzie mieszka więcej ludzi? Tutaj czy na Kulu? — wtrąciła Jezzibella zmęczonym głosem. Avram Harwood wzdrygnął się ze zbolałą miną. — Odpowiadaj! — warknął Capone. — Na Kulu, proszę pani. — Czy jesteście silniejsi gospodarczo od Oshanko? — Nie. — Eksportujecie tyle co Ziemia? — Nie. Jezzibella przekrzywiła wzgardliwie głowę i wydęła wargi. — Czegoś jeszcze nie wiesz? — zwróciła się do Ala. Jej głos stał się nagle poważny. Al Capone wybuchnął śmiechem, zachwycony. — Ech, te nowoczesne kobiety! — Wszyscy umiecie robić takie sztuczki palcami? — A jakże, złotko. — Ciekawe. A jaką rolę w podboju planety odgrywa zajęcie kosmodromu? W pierwszym odruchu Al chciał się pochwalić. Długo by się rozwodził o zsynchronizowanych lotach na okoliczne asteroidy. O wykorzystaniu siły ognia platform strategiczno-obronnych, aby Organizacja mogła skutecznie rządzić planetą. Tylko że mieli mało czasu, a ta dziewczyna nie wychowywała się w lesie; zrozumiałaby wszystko, co by jej powiedział. — Przykro mi, kotku, ale nam się spieszy. Trochę zabalowałem. — Nie wierzę. Gdybyś zabalował ze mną nie ustałbyś na nogach. — Jasna cholera... — Jeśli to wszystko łączy się z porwaniem kosmolotów, to wy- bieracie się na statki kosmiczne albo asteroidy krążące wokół No- wej Kalifornii. Chcecie rządzić planetą więc nic wam po statkach. Zabieracie się za planetoidy. Niech zgadnę: chodzi o sieć platform bojowych? — Widziała niepokój malujący się na twarzach bandy- tów. Tylko nie na twarzy Avrama Harwooda: ten już od dobrej chwili sprawiał wrażenie pogrążonego w beznadziejnej otchłani swe- go prywatnego czyśćca. — I jak mi poszło? Al rozdziawił usta. Słyszał historie o pajęczycach, które przędą takie sprytne sieci, stosują hipnozę lub jeszcze coś innego. Wszyst- ko po to, żeby samce nie mogły im zwiać. Najpierw ich rżnęły, a potem zjadały. Teraz wiem, przez co muszą przechodzić. — Całkiem nieźle ci poszło. — Zazdrościł jej opanowania ner- wów. Właściwie to zazdrościł jej wielu rzeczy. — Al, chodźmy już — odezwał się Emmet Mordden. — Spokojnie, nie zapomniałem. — Poślemy całą grupę na dół, tam ich opętają ludzie Luciana. — Hej, kto tu dowodzi, do cholery?! Emmet cofnął się trwożnie. — Może i dowodzisz, ale nie kontrolujesz — zakpiła Jezzibella. — Nie przeciągaj struny, panienko! — ostrzegł ją ostro Al. — Prawdziwy przywódca każe ludziom robić to, co i tak chcą zrobić. — Oblizała wargi. — Zgadnij, co ja chcę robić. — Pieprzę to! Nowoczesne kobiety! Wszystkie jesteście dziw- kami! W życiu czegoś takiego nie słyszałem. — Są jeszcze inne rzeczy, o których nie słyszałeś. — Chryste Panie... — To jak będzie, Al? — W głosie Jezzibelli znów pojawiła się słodka chrypka. Prawie nie musiała udawać. Czuła się nadzwyczaj- nie napalona, podekscytowana, pobudzona. Wszystko naraz. Oto- czona przez grupę terrorystów, w dodatku bardzo niezwykłych. Przez gamoni dysponujących energią nuklearną. Odróżniał się od nich tylko niezwykle charyzmatyczny przywódca. Do tego dość przystojny. — Chciałbyś, żebym się przyłączyła do tego maleń- kiego puczu? Czy może do końca życia chcesz budzić się rano i my- śleć, jak by to było ze mną? Myślałbyś, to pewne. Wiesz, że mam rację. — Znajdziemy w rakiecie jakieś wolne miejsce — powiedział Al. — Tylko masz słuchać rozkazów. Zatrzepotała rzęsami. — Dobre na początek. Sam zdumiony swoją propozycją, Al próbował odtworzyć w pa- mięci tę rozmowę, żeby zrozumieć, jak to się wszystko zaczęło. Miał jednak mętlik w głowie. Znów działał pod wpływem impul- sów. Czuł się wyśmienicie, jak za starych dobrych czasów, kiedy nikt nie wiedział, na co mu za chwilę przyjdzie ochota. Trzymał rękę na pulsie, a ludzi w niepewności. Jezzibella podeszła do niego i wsunęła mu rękę pod ramię. — No to chodźmy. Al rozejrzał się dokoła z drapieżnym uśmiechem. — W porządku, mądrale. Słyszeliście, co powiedziała ta pani. Mickey! Zbierz tę bandę i zaprowadź do Luciana. Emmet! Silvano! Wy z chłopakami do kosmolotów! — Zostaw mi menedżera i staruszkę — poprosiła Jezzibella. — Aha, i muzyków też. — Odbiło ci? — zdenerwował się Al. — W Organizacji nie ma miejsca dla wałkoni. — Chyba chcesz, żebym dobrze wyglądała. Są mi potrzebni. — Jezu, aleś ty upierdliwa! — Jeśli szukasz dziewczyny, która ma robić za popychadło, znajdź sobie jakąś głupiutką smarkulę. Bo jeśli o mnie chodzi, to dostaniesz tylko pełen zestaw albo figę z makiem. — Niech ci będzie. Mickey! Weź na bok tych darmozjadów. Pozostałym zapewnijcie wszystkie możliwe atrakcje. — Wyciągnął do niej ręce w teatralnym geście. — Zadowolona? — W jego głosie pobrzmiewała kpina. — Zadowolona — odparła Jezzibella. Przez chwilę uśmiechali się do siebie znacząco, po czym skiero- wali się w stronę stanowisk kosmolotów, przecinając halę na czele korowodu gangsterów. Sześćset osiemdziesiąt tysięcy kilometrów nad równikiem Jowi- sza, w najmniejszej dozwolonej odległości od gęstego pierścienia orbitalnych habitatów, otworzył się terminal tunelu czasoprzestrzen- nego. Z okrągłej szczeliny wyleciał „Oenone", podając miejscowej sieci strategiczno-obronnej swoje dane identyfikacyjne. Gdy tylko pozwolono mu się zbliżyć, pognał z przyspieszeniem 5 g do habita- tu Kristata, prosząc w drodze, aby czekał już na nich zespół me- dyczny. — W czym rzecz? — zapytał habitat. W tej chwili do rozmowy włączył się Cacus, oficer medyczny. Wykorzystując zdolności afiniczne jastrzębia, przesłał listę fizycz- nych obrażeń, jakich doznała Syrinx w spotkaniu z opętanymi na wyspie Pemik. — Dużo będzie zależało od traumatologów — powiedział. — Oczywiście, na czas lotu została zamknięta w kapsule zerowej, ale kiedy wnieśliśmy ją na pokład, nie docierały do niej bodźce psychiczne na żadnym poziomie świadomości. Zareagowała tyl- ko automatycznie na obecność „Oenone". Moim zdaniem, jej stan jest bardzo poważny, ociera się o katatonię. — Co jej się stało? — zapytał habitat. Nieczęsto się zdarzało, żeby jastrząb odbywał lot bez nadzoru swego kapitana. — Była torturowana. Dopiero gdy zaczęła się narada lekarska, Ruben poprosił „Oeno- ne" o afiniczny kontakt z Edenem. W pobliżu Jowisza wyraźnie czuł, jak — pomimo przeciążenia — jego ciało odpręża się na fote- lu amortyzacyjnym. Spodziewał się, że obowiązki, czekające go w ciągu najbliższych kilku godzin, będą wymagać wiele wysiłku, lecz z pewnością dadzą się mniej we znaki niż pobyt na Atlantydzie i podróż do Układu Solarnego. Gdyby „Oenone" kierował się wyłącznie instynktem, bez- zwłocznie popędziłby do Saturna i habitatu Romulus, kiedy tylko Oxley zjawił się z Syrinx na pokładzie statku. Tęsknota za rodzimy- mi stronami po przeżyciu tak silnego wstrząsu leżała równie głębo- ko w naturze technobiotycznej istoty, jak i człowieka. To Rubenowi przypadło przekonać udręczonego, wystraszone- go jastrzębia, że lepiej udać się najpierw na Jowisza. Tamtejsze ha- bitaty dysponowały nowocześniejszą aparaturą medyczną, aniżeli te krążące wokół Saturna. Ponadto, rzecz jasna, należało powiado- mić konsensus o groźbie, której zażegnanie było sprawą większej wagi od losu jednostek. Do tego dochodził sam lot. „Oenone" nigdy nie podróżował bez choćby minimalnego nadzoru Syrinx, nie mówiąc już o wyko- nywaniu skoków translacyjnych. Technobiotyczne statki oczywiś- cie potrafiły przemieszczać się bez jakiejkolwiek ingerencji czło- wieka, lecz i w tym przypadku teoria rzadko pokrywała się z prak- tyką. Jastrzębie w zbyt dużej mierze utożsamiały się z potrzebami i życzeniami swoich kapitanów. Ogólnie dostępne pasmo afiniczne rozbrzmiało potężnym tonem ulgi, kiedy pierwszy manewr skoku zakończył się powodzeniem. Na dobrą sprawę, Ruben nie powinien wątpić w możliwości „Oenone", lecz i jemu zmartwienia nie dawały spokoju. Widział przecież skatowane ciało Syrinx... Co gorsza, jej umysł zamknął się niczym kwiat w nocy. Każda próba uchylenia wieka jej skłębio- nych myśli dawała w rezultacie chaotyczny zbiór odstręczających wrażeń i obrazów. Gdyby zostawić ją samą z koszmarami, pewnie do szczętu postradałaby zmysły. Cacus umieścił ją w kapsule zero- wej i tym sposobem przejściowo uporał się z problemem. — Witaj, Ruben — powiedział Eden. — Cieszę się, że mogę cię znowu przyjąć, choć zasmuciło mnie nieszczęście Syrinx. Czuję, że „Oenone" miota się w rozpaczy. Ruben nie rozmawiał bezpośrednio z owym protoplastą wszyst- kich habitatów od przeszło czterdziestu lat, gdy po raz ostatni skła- dał mu wizytę. Wybrał się wówczas w podróż, jaką prędzej czy później odbywał prawie każdy edenista. Nie była to bynajmniej pielgrzymka (edeniści obruszali się na takie słowa), ale pewien wy- raz szacunku, spłata moralnego długu istocie, która położyła pod- waliny pod całą ich kulturę. — Dlatego muszę z tobą porozmawiać — powiedział Ruben. — Eden, szykują się kłopoty. Zbierzesz, proszę, Konsensus Ge- neralny? Społeczeństwo edenistów, oparte na szczytnych zasadach egali- taryzmu, nie miało struktury hierarchicznej. Ruben mógłby o to samo prosić dowolny habitat. Osobowość, uznając prośbę za uza- sadnioną, przedłożyłaby ją konsensusowi habitatu, który miał pra- wo zebrać Konsensus Generalny, obejmujący wszystkich bez wy- jątku edenistów, habitaty i jastrzębie w Układzie Solamym. Jednak ze względu na ważkość sprawy Ruben postanowił zwrócić się z proś- bą właśnie do Edenu, pierwszego z habitatów. Zdał relację z wydarzeń na Atlantydzie, dołączając komentarz, który dostał im się w spadku po Latonie. Kiedy skończył, w paśmie afinicznym przez pewien czas trwało milczenie. — Zbiorę Konsensus Generalny — zadecydował Eden. Men- talny głos habitatu był niezwyczajnie poważny. Ulga Rubena przemieszała się ze szczyptą niepokoju. Brzemię spoczywające dotąd wyłącznie na załodze „Oenone" miało być te- raz podźwignięte przez innych — fundamentalne dobrodziejstwo edenizmu — lecz strachem napawało widome oszołomienie habita- tu na wieść o duszach powracających w celu opętania żywych. Eden został zawiązany w roku 2075, a zatem był najstarszą osobo- wością w Konfederacji. Jeśli gdzieś mieścił się odpowiedni zasób wiedzy, pozwalający podejść na chłodno do problemu, to chyba tyl- ko w tym wiekowym habitacie. Skonsternowany reakcją Edenu i zły na siebie za to, że oczeki- wał cudu, Ruben ułożył się wygodniej na fotelu i za pośrednictwem pęcherzy sensorowych jastrzębia zaczął podziwiać widoki. Znajdo- wali się dwadzieścia pięć tysięcy kilometrów od Europy, mijając łagodnym łukiem jej północną półkulę. Lodowa pokrywa księży- ca uzyskiwała szarożółte zabarwienie, gdy blask odległego Słońca błąkał się po jej gładkiej powierzchni, rozpalając oślepiające błyski w kraterach uderzeniowych. Za księżycem pół wszechświata przesłaniał Jowisz. Z bliska wi- dać było nawet rejony polarne. Planeta jawiła się pod postacią płaskiej ściany wzburzonych biało-pomarańczowych chmur. Gazo- wy olbrzym wszedł w fazę wzmożonej aktywności. W górnych warstwach atmosfery szalały potężne huragany; skręcając się na kształt grzybów, zasysały z niższych warstw mnóstwo ciemniej- szych zanieczyszczeń. Wzdłuż niestałych granic skomplikowanych zawirowań kolory walczyły z sobą niby armie. Toczyły bój bez zwycięzców i przegranych. Chaos był zbyt wielki, żeby któryś kształt lub odcień mógł odnieść sukces i utrwalić się na stałe. Czas życia największych plam, obecnie trzech, mierzony był zaledwie w tysiącleciach, lecz na razie stwarzały wspaniałe widowisko. Po pię- ciuset latach eksploracji kosmosu Jowisz wciąż pozostawał jednym z największych skatalogowanych gazowych olbrzymów. W pełni za- służył na swe pradawne miano Ojca Bogów. Sto tysięcy kilometrów bliżej powierzchni planety niż Europa ha- bitaty zbudowały wokół swego władcy własną niepowtarzalną kon- stelację: czerpały energię z magnetosfery, pławiły się w kapryśnych strumieniach cząstek, wysłuchiwały dzikich szumów emisji radio- wych, przyglądały się zmiennej panoramie chmur. Mogły istnieć wyłącznie w sąsiedztwie gazowych olbrzymów, bo tylko wytwarza- ne przez nie pole magnetyczne dostarczało energii potrzebnej do podtrzymania życia wewnątrz brunatnych polipowych skorup. Na or- bicie Jowisza było obecnie cztery tysiące dwieście pięćdziesiąt do- rosłych habitatów, będących ojczyzną ponaddziewięciomiliardowej populacji edenistów. Stanowiły drugą pod względem wielkości cy- wilizację, zrzeszoną w Konfederacji. Wyprzedzała ją jedynie Zie- mia z liczbą mieszkańców szacowaną na trzydzieści pięć miliar- dów. Niemniej jednak zdobycze gospodarcze i kulturowe były tu bez porównania bogatsze. Obywatele Jowisza nie doświadczali podziałów klasowych, biedy i analfabetyzmu, wszyscy doskonale wkomponowywali się w społeczność —jeśli nie liczyć trafiających się raz na milion Węży, którzy odcinali się całkowicie od edenizmu. Edeniści swój dobrobyt zawdzięczali Jowiszowi. Aby stworzyć tak zamożną społeczność — nawet jeśli pomagała w tym więź afi- niczna, gwarantująca wszystkim równowagę psychiczną, oraz bio- technologia biorąca na siebie trud wielu przyziemnych prac — mu- sieli ponieść znaczne nakłady finansowe. Na szczęście mieli He3, podstawowe paliwo termonuklearne używane w Konfederacji. W porównaniu z innymi paliwami mieszanka helu i deuteru wy- zwalała niezwykle czystą dla środowiska reakcję termojądrową: od- padem były naładowane cząsteczki helu i pomijalnie niska emisja neutronów. Taki produkt końcowy pozwalał oszczędzić na osło- nach prądnic. Hel znajdował też zastosowanie w silnikach statków kosmicznych. Społeczeństwa w Konfederacji ściśle uzależniały się od taniej i czystej energii termojądrowej, jeśli chciały zachować wysoki wskaź- nik rozwoju gospodarczego. Na szczęście deuter, zwykły izotop wodoru, występował powszechnie w przyrodzie, pozyskiwany głów- nie z mórz i lodowych planetoid. Jednakże He3 niełatwo było zdo- być. Operacja wydobycia helu na Jowiszu rozpoczęła się w roku 2062, kiedy to ówczesna Jovian Sky Power Corporation umieściła w atmosferze swój pierwszy aerostat, aby pozyskiwać ten rzadki izotop na skalę przemysłową. Wprawdzie znajdowano go w ślado- wych ilościach, lecz słowo „śladowe" nabiera zupełnie nowego zna- czenia, gdy rzecz dotyczy gazowego olbrzyma. Właśnie to eksperymentalne i dość ryzykowne dzieło — wśród przewrotów politycznych, aktów religijnej nietolerancji i triumfów technobiotyki — przekształciło się w edenizm. Edeniści nadal wydo- bywali He3 w skolonizowanych układach planetarnych z gazowym gigantem (z wyjątkiem Kulu i podległych mu księstw), aczkolwiek poławiacze chmur dawno już wyparły przy pracach eksploatacyj- nych pierwsze aerostaty. Największe przemysłowe przedsięwzięcie W dziejach ludzkości łączyło się także z największym monopo- lem. A skoro metoda rozwijania kolonii na światach pierwszego stadium zasiedlania ugruntowała się, monopol ten wydawał się nie- zagrożony. Tak czy inaczej, co przewidziałby każdy student ekistyki, Jo- wisz pozostał najważniejszym ośrodkiem gospodarczym edenistów. przede wszystkim dlatego, że zaopatrywał w hel największy rynek zbytu w Konfederacji: Ziemię razem z Halo 0'Neilla. Ażeby spro- stać takim wymaganiom, należało na ogromną skalę rozbudować przemysł wydobywczy i zaplecze infrastrukturalne, samo w sobie pochłaniające olbrzymie ilości energii. Wokół habitatów tłoczyły się setki stacji przemysłowych. Naj- większe z nich, asteroidalne rafinerie minerałów, miały dziesięć ki- lometrów średnicy, inne zaś były maleńkie, jak na przykład nisko- grawitacyjne laboratoria badawcze. W okolicznej przestrzeni kurso- wały dziesiątki tysięcy statków kosmicznych, importujących lub eksportujących wszystkie towary znane ludzkim i ksenobiotycznym rasom w Konfederacji. Przydzielane im wektory lotu wykreślały niemrawy, efemeryczny łańcuch DNA wokół gigantycznego orbi- talnego pierścienia. Kiedy „Oenone" znalazł się w odległości dwóch tysięcy kilome- trów od Kristaty, sensory optyczne zobaczyły habitat. Jarzył się słabym blaskiem niczym miniaturowa galaktyka z chudymi spiral- nymi ramionami; sam habitat tworzył błyszczące jądro owej mgła- wicy. Cylinder o długości czterdziestu pięciu kilometrów obracał się wolno w świetlistej otoczce: gwałtowne wiatry cząstek doda- wały energii ogniom Św. Elma na jego powłoce. Naokoło pobłyski- wały stacje przemysłowe; światła zlewały się w powikłane wzory nad zewnętrznymi kratowo-panelowymi konstrukcjami, których me- talowe powierzchnie poddawały się działaniu jonowych wichrów łatwiej niż technobiotyczny polip. Błyski silników termojądrowych układały się w spiralne ramiona; statki adamistów i jednostki mię- dzyorbitalne odwiedzały bądź opuszczały półkulisty obrotowy ko- smodrom habitatu. „Oenone" otrzymał pierwszeństwo przelotu, co pozwoliło mu wyminąć inne statki w drodze ku półkom cumowniczym opasują- cym północną czapę biegunową Kristaty, jakkolwiek przyspiesze- nie ujemne jastrzębia sięgało 7 g. Ruben patrzył na rozrastającą się sylwetkę habitatu i coraz wyraźniejszy pierścień drapaczy gwiazd — dosłownie jedyny element panoramy, który się jakoś zmienił, choć przebyli już sto tysięcy kilometrów od miejsca wynurzenia. Jowisz był wciąż taki sam. Z braku punktów odniesienia nie dało się nawet określić, czy w ogóle zbliżyli się do gazowego olbrzyma. Powstawało wrażenie, że „Oenone" przelatuje między dwiema pła- szczyznami: biało-żółto-brązową warstwą chmur i czarnym noc- nym niebem. Okrążyli obrotowy kosmodrom. Nad północną czapą bieguno- wą fioletowa mgiełka błyszczących cząstek była nieco przyćmio- na, przecinana falującymi pasami ciemności, gdzie energetyczny wiatr pękał i wzburzał się nad czterema koncentrycznymi pierście- niami półek cumowniczych. Na niebieskim kadłubie „Oenone" po- jawiło się słabe pole elektrostatyczne, gdy statek przelatywał nie- mal równolegle nad wewnętrzną półką; przez chwilę miejscowe wyładowania naśladowały zdobiącą kadłub purpurową siateczkę. Niebawem masywny jastrząb unosił się już dokładnie nad cokołem cumowniczym, obracając się powoli, by nastawić prawidłowo wlo- ty systemu zasilania. Opadł delikatnie na cokół, niby zeschły liść z drzewa. Podjechał konwój pojazdów serwisowych. Pierwszy pod krawę- dzią okrągłego kadłuba zjawił się ambulans, wysuwając wężowym ruchem długi rękaw śluzowy w stronę toroidu załogi. Gdy wytacza- no do ambulansu kapsułę zerową z ciałem Syrinx, Cacus omawiał z zespołem medycznym stan jej zdrowia. „Oenone" łakomie wchłaniał płyny pokarmowe z zasobników cokołu. — Jak się czujesz? — zapytał go Ruben trochę poniewczasie. — Dobrze, że ten lot się zakończył. Teraz Syrinx będzie mogła się leczyć. Kristata twierdzi, że zagoją się wszystkie rany. Ufam wieloskładnikowej osobowości habitatu, gdyż są w niej liczni lekarze. — Masz rację, wyleczą ją. A my możemy w tym pomóc. Świadomość, że cię kochają, zawsze przyspiesza powrót do zdrowia. — Dziękuję, Ruben. Cieszę się, że jesteś moim przyjacielem. I jej- Wstając z fotela amortyzacyjnego, Ruben czuł podziw dla „Oenone" za jego niezachwianą wiarę. Czasami rozbrajająca szcze- rość jastrzębia przypominała bezpośredniość dziecka. Taka niepod- ważalna. Edwin i Serina zajmowali się wyłączaniem systemów pokłado- wych w toroidzie załogi i nadzorowaniem pracy pojazdów serwiso- wych. Przewody startowe łączyły ich z urządzeniami zamontowany- mi na półce. Tulą pytała kierownika najbliższego składu towarowego o możliwość przechowania kilku pojemników, które znajdowały się w pomieszczeniach dolnej ładowni. Wszyscy, nawet „Oenone", wy- dawali się przeświadczeni, że zabawią tu dłuższy czas. Ruben znów pomyślał o obrażeniach Syrinx. Zadrżał, choć na mostku było ciepło. — Możesz połączyć mnie z Athene? — poprosił jastrzębia. Ostatni obowiązek, którego nie mógł wiecznie odkładać na potem. Bał się, że jego wstyd udzieli się Athene. To on odpowiadał za Sy- rinx. Gdybym zabronił jej lecieć tam pochopnie... Gdybym jej to- warzyszył... — Sama o sobie decyduje — odpowiedział twardo jastrząb. — Należy szanować indywidualność. Ledwie zdążył przywołać na usta smutny uśmiech, „Oenone" sięgnął swym potężnym zmysłem afinicznym na wskroś Układu Solarnego, docierając do Saturna i habitatu Romulus. — Nie przejmuj się, mój drogi — rzekła Athene, gdy wymie- nili się cechami tożsamości. — Przecież ona żyje, a do tego ma przy sobie „Oenone". To wystarczy. Bez względu na to, jak bar- dzo te łotry ją skrzywdziły. Jeszcze do nas wróci. — A więc już wiesz? — Oczywiście. Zawsze czuję, kiedy wraca do domu dziecko „lasiusa". Poza tym „Oenone" natychmiast mnie o wszystkim powiadomił. Zapoznaję się ze szczegółami, odkąd Eden zebrał Konsensus Generalny. Ruben czuł, jak wargi Athene składają się do ironicznego uśmiechu. — Stało się to po raz pierwszy od chwili, kiedy Latoń znisz- czył Jantrita — powiedziała. — I teraz on powraca. Z pewnością jest w tym jakieś fatum. — On już nie wróci — odparł Ruben. — Widzieliśmy jego ostatnią zagrywkę. Może to śmieszne, ale czasem żałuję, że po- pełnił samobójstwo, choć zrobił to w szczytnym celu. Myślę, że nadchodzą czasy, kiedy będziemy potrzebować tego rodzaju bezkompromisowości. Konsensus Generalny zebrał się w ciągu siedmiu minut. Niektó- rych obudzono, inni przerwali pracę. W całym Układzie Solarnym edeniści spajali się umysłami ze świadomością swych rodzimych habitatów, które z kolei łączyły się z sobą nawzajem. Był to owoc doskonale zorganizowanych rządów demokratycznych, gdzie każdy nie tylko głosował, ale też miał rzeczywisty wpływ na sposób reali- zacji założeń politycznych. Na początku „Oenone" przedstawił komentarz Latona, jego prze- słanie dla atłantydzkiego konsensusu. Oto stał przed nimi wysoki i przystojny mężczyzna z azjatyckimi rysami twarzy i czarnymi włosami splecionymi w mały warkoczyk. Miał na sobie zieloną je- dwabną tunikę, opiętą w talii pasem. Sam jeden we wszechświecie mroku. Swą postawą dawał jakby do zrozumienia, że wie, iż ma przed sobą swoich sędziów, a jednocześnie jest mu to obojętne. — Na pewno wnikliwie rozważyliście sprawozdanie z wyda- rzeń w Aberdale i na wyspie Pernik — zaczął. — Jak widać, cała sprawa miała swój początek podczas ofiarnego rytuału Quinna Dex- tera. Narzuca się wniosek, że ingerencja z zaświatów, do której doszło w dżungli na Lalonde, była jedyna w swoim rodzaju. Zwa- riowani sataniści od setek lat tańczą w lesie o północy, a jednak nigdy nie udało im się przywołać umarłych. Gdyby kiedykolwiek w przeszłości powróciły do nas dusze, z pewnością byśmy o tym wiedzieli, chociaż nie przeczę, że pogłoski o takich incydentach po- jawiały się zawsze, odkąd sięga ludzka pamięć. Niestety, nie udało mi się zgłębić przyczyny tego, co mogę na- zwać dziurą między naszym wymiarem a tak zwanymi zaświatami, gdzie dusze przebywają po śmierci. Musiało zajść coś szczególne- go, że ten rytuał był inny. Oto obszar, na którym powinny skoncen- trować się wszystkie wasze wysiłki. Pojedyncze akcje nie zapobieg- ną ekspansji opętanych, chociaż jestem pewien, że wszędzie tam, gdzie pojawi się nowe ognisko zapalne, społeczeństwa adamistów będą żądać operacji militarnej. Sprzeciwiajcie się tym daremnym działaniom. Musicie odkryć praprzyczynę, załatać wyrwę między wymiarami. To jedyna metoda, która daje wam szansę powodzenia. Moim zdaniem, tylko edeniści dysponują odpowiednim potencja- łem, żeby z zaangażowaniem i bez martwienia się o środki przegnać widmo zagłady. Jedność jest waszym atutem i zarazem ostatnią bro- nią ludzkości. Posłużcie się nią. Pamiętajcie, że chociaż opętani nie są zorganizowani, przyświeca im jeden wspólny, nadrzędny cel. Chcą osiągnąć przewagę liczebną i nie spoczną, póki ostatnie żywe ciało nie zostanie opętane. Dzięki temu ostrzeżeniu powinniście uchronić się przed tym, co spotkało Pernika. Proste podprogramy zwiadowcze zabezpieczą wieloskładni- kowe osobowości habitatów, natomiast one, żądając szczegółowych cech tożsamości, są w stanie wykryć wrogów podających się za ede- nistów. Moje ostatnie spostrzeżenie ma większe znaczenie filozoficz- ne niż praktyczne, choć kiedyś, jeśli zwyciężycie, uznacie jego słuszność. Będziecie musieli zmodernizować swoje społeczeństwo, ponieważ wiecie już, że człowiek ma nieśmiertelną duszę. Pamię- tajcie przy tym, jak ważna jest doczesność. Nie myślcie sobie, że śmierć jest wygodnym sposobem ucieczki przed cierpieniem, a ży- cie tylko jednym etapem istnienia, ponieważ śmierć odbiera na zawsze pewną cząstkę ludzkiej tożsamości. Na waszym miejscu jednak nie martwiłbym się tym, że na wieki zostaniecie uwięzieni w pustce zaświatów. Taki los spotka może jednego edenistę na mi- liard. Patrzcie, kim są powracające dusze, a zrozumiecie mój punkt widzenia. Z czasem każdy się dowie, jaki los nas czeka. W zetknię- ciu z ostateczną rzeczywistością nabrałem przekonania, że edenizm jest najdoskonalszą ze wszystkich doczesnych społeczności. Żal mi, że nie mogę wrócić do niej choć na krótką chwilę i służyć moją wiedzą. Chociaż wątpię, czy byście mnie przyjęli. Ostatni tajemniczy uśmiech i zniknął, tym razem na zawsze. Po pierwsze, zdecydował konsensus, chrońmy swoje społeczeń- stwo. Choć jesteśmy zabezpieczeni przed infiltracją, miejmy na uwa- dze perspektywę długotrwałego konfliktu zbrojnego, gdyby w jakimś układzie planetarnym opętani zdobyli władzę i przejęli okręty wojen- ne. Najskuteczniejszą formą obrony powinna być pomoc Konfederacji w powstrzymaniu ekspansji opętanych. W tym celu wszystkie jastrzę- bie zostaną powołane do służby wojskowej, z czego jedna trzecia zasili jednostki Sił Powietrznych Konfederacji. Jak słusznie sugero- wał Latoń, zespoły badawcze zajmą się poznawaniem natury tego tajemniczego zjawiska, aby zrozumieć, skąd opętani czerpią swą energistyczną moc. Trzeba znaleźć ostateczne rozwiązanie. Szanujemy poglądy tych spośród nas, którzy optują za polityką izolacji; wprowadzimy ją w życie, jeśli opętani zaczną odnosić zwycięstwa. Gdyby jednak usunęli podbite planety i asteroidy ada- mistów, skazując nas na samotność we wszechświecie, nasza przy- szłość byłaby ponura. Tej groźbie musimy stawić czoło wspólnie z całą ludzką rasą. Skoro sami dla siebie stanowimy zagrożenie, tym bardziej powinniśmy trzymać się razem. Po przebudzeniu Louise Kavanagh mogła rozkoszować się cudow- nym zapachem czystej, świeżej pościeli oraz przyjemnym dotykiem wykrochmalonego prześcieradła. Kiedy otworzyła oczy, okazało się, że leży w pokoju jeszcze większym niż jej sypialnia w Crickla- de. Naprzeciwko grube zasłony okienne przepuszczały do wnętrza tylko odrobinę światła. Półmroczne szczeliny nie pozwalały stwier- dzić, jakiego koloru blask pada z nieba. A byłaby to niesłychanie ważna informacja. Louise odrzuciła kołdrę i przemierzyła puszysty dywan, aby od- sunąć jedną z długich zasłon. Do środka wlała się złocista poświata Diuka. Obejrzała uważnie niebo, lecz na dworze wstawał jasny dzień. Nie widać było chmur deszczowych, a tym bardziej kłębów zwiewnej czerwonej mgły. Dość się wczoraj napatrzyła na te upior- ne wyziewy, kiedy ambulans powietrzny przelatywał nad Kesteven. Szerokie, półprzezroczyste tumany wisiały nad każdym miastem i miasteczkiem, jak okiem sięgnąć. Wszystkie ulice, domy i pola uprawne pod warstwą tej eterycznej substancji uzyskiwały mdłe karminowe zabarwienie. „Jeszcze tu nie dotarli" — pomyślała z ulgą Louise. „Ale tylko patrzeć, kiedy się pojawią". Wczoraj w Norwich zapanowała trwoga, chociaż władze miasta nie bardzo wiedziały, co jest powodem tego strachu. Jedyną wie- ścią, jaka przedostała się do stolicy z wysp podbijanych kolejno przez armię opętanych, była niesprawdzona pogłoska o powsta- niach i inwazji pozaplanetamych wojsk dysponujących nieznaną bronią. A tymczasem dowództwo strzegącej Norfolku eskadry Sił Powietrznych zapewniło księcia, że do żadnej agresji nie doszło. Pomimo tego na wyspie Ramsey zarządzono mobilizację wszyst- kich jednostek milicji. Oddziały wojskowe umacniały się na pozy- cjach obronnych wokół miasta. Nakreślano plany odbicia z rąk wro- ga takich wysp jak Kesteven. Ivan Cantrell dostał polecenie wylądowania na odludnym krań- cu aerodromu. Gdy tylko posadził maszynę, została otoczona przez żołnierzy, którzy czuli się niewygodnie w źle dopasowanych bru- natnozielonych mundurach, ściskając w dłoniach strzelby, które sta- nowiły przeżytek już w czasach ich dziadków. Jednakże pomiędzy nimi było kilku komandosów z Sił Powietrznych, ubranych w po- rządne jednoczęściowe kombinezony, wyglądające jak gumowa skó- ra. Ich matowoszare karabiny z pewnością nie były przestarzałe. Louise podejrzewała, że gdyby z takiej lufy wystrzelił jeden pocisk, byłoby po ambulansie. Żołnierze wyraźnie się uspokoili, kiedy Louise i Genevieve ze- szły po schodkach z samolotu, a zaraz za nimi Felicia Cantrell i jej dziewczynki. Dowodzący akcją kapitan Lester-Swindell przyznał im status uciekinierów, ale dopiero po dwugodzinnym przesłuchaniu stwierdzono, że są „wolni". Louise musiała wcześniej zadzwonić do ciotki Celiny, aby przyjechała i potwierdziła tożsamość sióstr; nie- zbyt jej się to uśmiechało, lecz nie miała wyboru. Ciotka Celina była co prawda starszą siostrą jej matki, jednak Louise nie mogła uwierzyć, że płynie w nich ta sama krew. Kobieta bynajmniej nie grzeszyła rozumem — uśmiechała się głupawo, bujała w obłokach i paplała jedynie o zakupach i zbiorach. Tak się wszakże składało, że ciotka Celina wyszła za Julesa Hewsona, hrabiego Luffenham, który piastował stanowisko doradcy na dworze księcia. Na Ramsey Kavanaghowie nie liczyli się tak bardzo jak na Kesteven, za to jej nazwisko miało tu wielkie poważanie. Dwie minuty po tym, jak ciotka Celina wparowała z impetem do biura, Louise i Genevieve ładowały się już do powozu. Fletcherowi Christianowi (parobek z Cricklade, ciociu, który pomógł nam uciec) kazano usiąść na koźle przy woźnicy. Louise chciała zaprotestować, lecz Fletcher puścił do niej oko i pokłonił się nisko ciotce Celinie. Louise oderwała wzrok od nieskazitelnie czystego nieba. Choć Balfern House znajdował się w samym sercu Bromptonu, eksklu- zywnej dzielnicy miasta, cała posiadłość zajmowała rozległy teren. Kiedy przyjechali tu wczoraj wieczór, przed żelazną bramą stało na warcie dwóch policjantów. Na razie nic mi nie grozi, powiedziała sobie w duchu. Tyle że wprowadziła jednego z opętanych nie tylko do miasta, ale i między najważniejszych dygnitarzy rządowych. Nie wydałaby jednak Fletchera Christiana, a również Genevieve trzymała buzię na kłódkę. Ze zdziwieniem stwierdzała, że ufa mu w większym stopniu niż hrabiemu czy premierowi. Udowodnił prze- cież, że chce i może obronić ją przed opętanymi. Ona z kolei miała za zadanie troszczyć się o siostrę. Albowiem ani milicja, ani ko- mandosi z Sił Powietrznych nie byliby w stanie im pomóc, gdyby nadeszli „tamci". Z opuszczonymi ramionami przeszła się po pokoju, odsuwając do końca zasłony. I co teraz? Mam powiedzieć ludziom, co ich cze- fca? Już widzę, jak zareagowałby wujek Jules. Doszedłby do wnios- ku, że histeryzuję. Z drugiej strony, jeśli nie będą o niczym wie- dzieć, to nic ich nie uratuje. Okropny dylemat. I pomyśleć, że wszystkie problemy miały się skończyć w stolicy. Że coś da się zrobić. Że można pomóc rodzi- com. Bzdurne marzenia. O skraj łóżka opierała się strzelba Carmithy. Louise popatrzyła na nią z uśmiechem. Ciotka Celina długo gderała i psioczyła na ae- rodromie, gdy Louise uparła się zabrać broń. Marudziła, że młode damy nie znają się na takich rzeczach, a już pod żadnym pozorem nie noszą ich przy sobie. Ciotka Celina będzie przeżywać ciężkie chwile, kiedy wezmą się za nią opętani. Louise spoważniała. Przyszło jej do głowy, że najlepiej poradzić się Fletchera, co mają robić. Louise znalazła siostrę w sąsiednim pokoju; siedziała na łóżku z podkurczonymi kolanami, oddając się gorzkim rozmyślaniom. Gdy jednak ich spojrzenia spotkały się, obie parsknęły śmiechem. Poko- jówki, zgodnie z surowym zaleceniem ciotki Celiny, przyodziały je w nad podziw wyszukane sukienki: jasne, kolorowe jedwabie i aksa- mity, ogromne marszczone spódnice, rękawy jak purchawki. — Chodź. — Louise ujęła dłoń Genevieve. — Musimy uciekać z tego domu wariatów. Ciotka Celina jadła śniadanie w długiej, oszklonej jadalni, z któ- rej rozpościerał się widok na ogrody i stawy z liliami. Siedziała przy stole z drewna tekowego — niczym cesarzowa zarządzała armią lokajów w liberiach i służących w wykrochmalonych fartu- chach. Gromadka opasłych psiaków węszyła przy jej krześle z na- dzieją na nagrodę w postaci kawałka tostu lub boczku. — Oho, zaraz widać poprawę! — orzekła, kiedy wprowadzono siostry. — Wczoraj wyglądałyście po prostu strasznie. Ledwie was poznałam. Do twarzy wam w tych sukienkach. Twoje włosy znowu błyszczą Louise. Wyglądasz jak z obrazka. — Dziękuję, ciociu Celino. — Siadaj, kochanie, i pałaszuj. Pewnie umierasz z głodu po tych straszliwych przygodach. Widziałaś tyle okropności, tyle wy- cierpiałaś, a przecież jesteś dziewczyną. Wczoraj przed snem po- dziękowałam Bogu, że dotarłyście do nas bez szwanku. Służąca podała Louise talerzyk z jajecznicą. Zrobiło jej się dziw- nie mdło w żołądku. Chryste, bylebym tylko nie zwymiotowała. — Dziękuję, ale wystarczy mi tost — wydukała. — Pamiętasz jeszcze Roberta, Louise? — W głosie ciotki po- brzmiewała nieskrywana duma. — Mój synek wyrasta na dzielnego młodzieńca. Louise zerknęła na siedzącego po drugiej stronie stołu chłopca, który obżerał się jajecznicą z boczkiem i nerkami. Roberto był od niej dwa lata starszy. Kiedy ostatnio odwiedził Cricklade, nie spę- dzali z sobą wiele czasu. Chciał wiecznie leniuchować. Od tamtej pory przybyło mu jakieś dwadzieścia funtów, z czego większość w pasie. Podniósł na nią wzrok z wyrazem twarzy Williama Elphinsto- ne'a. A tymczasem ta przeklęta sukienka z obcisłym stanikiem pod- kreślała jej nienaganną sylwetkę. Zdziwiła się mocno, gdy raptem spiekł raka pod jej żelaznym spojrzeniem i skupił się z powrotem na talerzu. „Muszę się stąd wy- dostać — pomyślała — z tego domu, miasta, byle dalej od tych bęc- wałów i co ważniejsze, byle nie nosić już tej cholernej sukienki. Nie muszę pytać Fletchera, sama wiem o tym doskonale". — Zawsze byłam ciekawa, co podkusiło twoją matkę do za- mieszkania na Kesteven — powiedziała ciotka Celina. — To taka dzika wyspa. Źle się stało, że nie została w mieście. Twoja droga matula mogła wybrać sobie kogoś na dworze. Za młodu była istnym aniołem, po prostu aniołem. Zupełnie jak wy dwie. A teraz nawet nie wiadomo, ile złego ją spotkało przez tą straszną rebelię. A mó- wiłam: nie jedź. Czemu mnie nie posłuchała? To się w głowie nie mieści. Mam nadzieję, że eskadra Sił Powietrznych wystrzela do nogi tych szubrawców. Powinni zmieść z powierzchni ziemi całą tę wyspę, spalić ją laserami do samej skały. A wy, kwiatuszki, za- mieszkałybyście u mnie na stałe. Czyż nie byłoby cudownie? — Oni tutaj też przyjdą! — powiedziała wzburzona Genevieve. .— Nie powstrzymacie ich, zobaczycie. Nikomu się to nie uda. Louise trąciła ją nogą i zmierzyła groźnym spojrzeniem. Ge- nevieve tylko wzruszyła ramionami i zaczęła jeść jajecznicę. Ciotka Celina pobladła, wachlując się teatralnie chusteczką. — Dziecko drogie, co też ty wygadujesz? Wasza matka nie po- winna była ruszać się ze stolicy. Tutaj dziewczęta otrzymują po- rządne wychowanie. — Wybacz, ciociu Celino — wtrąciła szybko Louise. — Trud- no nam zebrać myśli. Wiesz, co przeszłyśmy... — Oczywiście, rozumiem. Musicie pójść do lekarza. Szkoda, że wczoraj go nie wezwałam. Bóg wie, jakie choróbska mogły was dopaść, gdyście tyle dni spędzały na bezdrożach. — Ależ nie! — Lekarz w mgnieniu oka odkryłby jej ciążę, a re- akcja ciotki Celiny byłaby nieprzewidywalna. — Dziękuję, ciociu, ale to nic strasznego, za kilka dni minie. Pomyślałam sobie, że skoro już tu jesteśmy, mogłybyśmy zwiedzić miasto. To dla nas niezwykła okazja. — Uśmiechnęła się przymilnie. — Ciociu Celino, proszę. — O, tak! Czy możemy? — dorzuciła Genevieve. — Sama nie wiem. Nie najlepsza to pora na podziwianie wido- ków, na ulicach pełno milicji. W dodatku obiecałam Hermione, że wezmę udział w dzisiejszym spotkaniu organizowanym przez Czer- wony Krzyż. W tych ciężkich czasach każdy pomaga, jak może, na- szym dzielnym chłopakom. Nie mam czasu, żeby was oprowadzić. — Ale ja mogę — zaproponował Roberto. — Zrobię to z przy- jemnością. — Nie spuszczał wzroku z Louise. — Nie pleć głupstw, skarbie! — fuknęła ciotka Celina. — Idziesz dzisiaj do szkoły. — Fletcher Christian na pewno z chęcią nam potowarzyszy — wpadła na pomysł Louise. — Udowodnił już swoją wartość. Przy nim będziemy bezpieczne. — Kątem oka dostrzegła marsową minę Roberta. — Cóż... — Proszę! — naciskała Genevieve. — Chciałabym kupić ci bu- kiet kwiatów, ciociu. Jesteś dla nas taka miła. Ciotka Celina klasnęła w dłonie. — Jakaś ty słodziutka, kochanie. Wiesz, że zawsze chciałam mieć córeczkę? Ależ wyjdźcie sobie na miasto, proszę bardzo. Louise podziękowała z rozpromienioną twarzą. Mogła sobie wy- obrazić, co by się stało, gdyby próbowały wymóc tym sposobem coś na matce. Genevieve wróciła do śniadania z miną niewiniątka. Po drugiej stronie stołu Roberto w zadumie przeżuwał trzeciego tosta. Siostry odnalazły Christiana w pomieszczeniach służby. Ponie- waż mężczyźni usługujący w Balfern House w większości zasilili jednostki milicji, kucharz zapędził go do roboty przy wynoszeniu worków ze składu żywności. Obrzuciwszy dziewczęta taksującym spojrzeniem, opuścił na podłogę kuchni parciany wór z marchwią. Pokłonił się dwornie. — Wyglądacie kwitnąco, młode damy, po prostu cudownie. Wiedziałem, że ładniej wam będzie w takich ozdobnych strojach. Louise spojrzała na niego ostro, lecz już po chwili oboje się uśmiechali. — Ciocia Celina użyczyła powozu — rzekła dostojnym tonem. — I pozwoliła ci towarzyszyć nam, przyjacielu. Oczywiście, gdy- byś wolał tu zostać i dalej robić to, co ci tak dobrze wychodzi... — Widzę, panno Louise, żeś dla mnie dziś niełaskawa. Trudno, zasłużyłem sobie na szyderstwa. Niemniej czułbym się zaszczyco- ny, mogąc wam towarzyszyć. Odprowadzany ponurym spojrzeniem kucharza, sięgnął po kurt- kę i wyszedł w ślad za Louise. Genevieve biegła przodem z podka- saną spódnicą. — Maleńka wydaje się nieporuszona nieszczęściem, które ją spotkało — zauważył Fletcher. — I Bogu dzięki. Jak minęła noc? Wytrzymałeś jakoś? — za- pytała Louise, gdy już nie mógł ich dosłyszeć żaden służący. — W komórce było ciepło i sucho. Spało się w gorszych wa- runkach. — Szkoda, że cię tu przyprowadziłam. Zapomniałam, jak gru- biańsko postępuje czasem moja ciotka Celina. Ale gdyby nie ona, moglibyśmy utknąć na aerodromie. — Nie bierz sobie tego do serca. Twoja ciotka jest wzorem do- brego wychowania w porównaniu z pewnymi matronami, które po- znałem w młodości. — Fłetcher. — Położyła mu rękę na ramieniu i zwolniła kroku. — Czy oni tu są? Na jego kamiennym obliczu odbiła się melancholia. — Są, młoda damo. Czuję kilkudziesięciu ukrytych w różnych częściach miasta. Ich liczba rośnie z każdą godziną. Upłynie jesz- cze parę dni, może tydzień, ale los Norwich jest już przypieczęto- wany. — Dobry Boże, czy to się nigdy nie skończy? Otaczał ją ramieniem, gdy drżała. Wyrzucała sobie w duchu okazywaną słabość. Gdzie jesteś, Joshua? Potrzebuję cię! — Zło nie zwróci na ciebie uwagi, jeśli nie będziesz o nim myś- leć — powiedział Fłetcher ciepłym głosem. — Naprawdę? — Matka zawsze mi to powtarzała. — I miała rację? Uniósł palcami jej podbródek. — To było dawno temu i daleko stąd. Dziś jednak, jeśli zejdzie- my im z drogi, przez pewien czas nic nie będzie ci grozić. — Rozumiem. Od pewnego czasu zastanawiam się, jak zagwa- rantować bezpieczeństwo Genevieve i mojemu dziecku. Jest tylko jeden sposób. — Mianowicie? — Odlecimy z Norfolku. — Aha. — Czeka nas trudne zadanie. Pomożesz mi? — Niepotrzebnie pytasz. Wszak wiesz, że służę wam całym sercem. — Dziękuję, Fłetcher. Jest jeszcze jedno pytanie: czy ty chcesz z nami lecieć? Zamierzam dostać się do Tranąuillity. Znam tam ko- goś, kto udzieli nam pomocy. — Jeśli to w ogóle możliwe, dodała w duchu. — Tranąuillity? — To taki pałac w przestrzeni kosmicznej. Krąży wokół gwiaz- dy, do której stąd jest bardzo daleko. — Zręczna z ciebie kusicielka. Dotąd żeglowałem jedynie pod gwiazdami, teraz pożegluję ku nim. Czyż mógłbym oprzeć się ta- kiej pokusie? — Cieszę się — szepnęła. — Nie chcę być marudny, lady, ale czy na pewno wiesz, jak wyprawić się w taką podróż? — Chyba wiem. Tatuś i Joshua, a w pewnym sensie również Carmitha, nauczyli mnie jednej rzeczy. Pieniądze wszystko załatwią. Fletcher uśmiechnął się z szacunkiem. — Mądrze powiedziane. Tylko czy masz pieniądze? — Przy sobie ich nie mam, ale od czego nazwisko Kavana- ghów? Jakoś je zdobędę. 6 Ione Saldana została sama w swym pałacowym apartamencie u podnóża urwiska. Członkowie rady nadzorczej Związku Banków zostali grzecznie, acz stanowczo wyprowadzeni, przyjęcie defini- tywnie dobiegło końca. Nikt zresztą nie śmiałby się sprzeciwiać. Niestety, każdy z nich miał świadomość, że skoro się ich wyprasza, musiało zdarzyć się jakieś prawdziwe nieszczęście. Pewnie w ol- brzymim habitacie krążyły już plotki na ten temat. Ione przygasiła komórki elektroforescencyjne na suficie, przez co przedmioty wydawały się oblane wątłą księżycową poświatą. Mogła teraz popatrzeć przez szklaną ścianę, która odgradzała ją od morza - niemego świata, gdzie wśród kolorów niepodzielnie królo- wały odcienie akwamaryny. Teraz nawet one powlekły się szaro- ścią, gdy tuba świetlna pozwalała nocy wkraść się do wnętrza habi- tatu. Ryby, niczym tajemnicze zjawy, prześlizgiwały się wśród splą- tanych gałęzi koralowców. W dzieciństwie Ione całymi godzinami przyglądała się wybry- kom ryb i stworzeń bytujących w piasku. Teraz też siedziała ze skrzyżowanymi nogami na brzoskwiniowym dywanie z mchu, ma- jąc przed oczami swą prywatną żywą scenę teatralną. Na jej kola- nach siedział zadowolony Augustine. Rozmyślając z zamkniętymi oczami, głaskała aksamitną sierść ksenobiotycznego zwierzątka. — Możemy wysłać za Mzu patrol czarnych jastrzębi — za- sugerował habitat. — Znam współrzędne wylotu tunelu czaso- przestrzennego, którym uciekł „Udat". — Znają je wszystkie jastrzębie — odpowiedziała. — Kłopot z ludźmi. Kiedy statki wyjdą poza zasięg platform strategicz- no-obronnych, nie będziemy w stanie nic zrobić, aby utrzymać ich w ryzach. Mzu spróbuje dobić z nimi targu. Zapewne z po- wodzeniem. Wykazuje się niezwykłą zaradnością. Zdołała na- wet uśpić naszą czujność. — Mojej czujności nie uśpiła — żachnęła się osobowość ha- bitatu. — Zaskoczył mnie sam pomysł ucieczki, który daje dużo do myślenia. Wszystko wskazuje na to, że skrupulatnie dopra- cowała szczegóły swego planu. Ciekawe, jakie będzie jej następ- ne posunięcie. — Chyba się domyślam — poleci po „Alchemika". Nie wi- dzę innego powodu, dla którego miałaby tak się zachowywać. A gdy go dostanie, przyjdzie czas na Omutę. — Niestety. — Dlatego nie wyślemy za nią czarnych jastrzębi. Mogłaby naprowadzić je na „Alchemika", a to by jeszcze pogorszyło sprawę. — Skoro tak, to co zamierzasz zrobić w sprawie pracowni- ków agencji wywiadowczych? — Jeszcze się zastanawiam. A jak zareagowali? Lady Tessę, kierowniczkę placówki Agencji Bezpieczeństwa Zewnętrznego w Tranąuillity, wręcz poraziły wieści o ucieczce Al- kad Mzu, jakkolwiek starała się ukryć swój strach pod wybuchem wściekłości. W apartamencie wieżowca, który służył za kwaterę główną ESA, stała przed nią Monica Faulkes; wolała złożyć spra- wozdanie osobiście, niż korzystać z sieci telekomunikacyjnej habi- tatu. Nie chodziło o wyprowadzenie w pole Tranąuillity (rzecz nie- możliwa), ale o to, że wiele rządów i organizacji nie wiedziało nic o istnieniu Mzu i wynikających stąd implikacjach. Od ucieczki naukowca upłynęły dwadzieścia trzy minuty, gdy swego rodzaju spóźniony szok zaczął ogarniać ciało Moniki, w miarę jak budziła się w niej świadomość, że o mały włos nie zo- stała wraz z „Udatem" wessana do tunelu czasoprzestrzennego. Jej neuronowy nanosystem nie radził sobie z tłumieniem zimnych dreszczy, które przebiegały na przemian po kończynach i mięśniach brzucha. — Wasz wyczyn wykracza poza ramy zwykłej kompromitacji! __. piekliła się lady Tessa. — Boże wszechmogący, jesteśmy tu wy- łącznie po to, żeby nie udało jej się~ wymknąć z habitatu. Wszystkim agencjom na tym zależy, nawet Lordowi Ruin, do cholery! A wy bier- nie patrzycie, jak ona spokojnie, spacerkiem, wam nawiewa! Chryste Panie, coście tam robili na tej plaży? Zatrzymała się, żeby włożyć skafander, a wy nawet nie podeszliście, by to sprawdzić. — To nie był spacerek, proszę pani. Chciałabym też zauważyć, gwoli ścisłości, że nasz zespół miał za zadanie tylko pełnić dozór. Środki, jakimi dysponujemy w Tranąuillity, i tak nie gwarantowały, że powstrzymamy Mzu, jeśli zdecyduje się na próbę ucieczki albo jeśli ktoś użyje siły, żeby ją stąd zabrać. Skoro Agencja chciała mieć pewność, czemu nie przysłała na placówkę więcej osób? — Zaraz mi tu wyjedziesz z regulaminem, Foulkes, co? Macie wzmacnianą budowę ciała, implanty bojowe... — Wzdrygnęła się i spojrzała na sufit, jakby spodziewała się boskiego potępienia. — A Mzu dawno już dobiła sześćdziesiątki. Jakim cudem udało jej się dostać w pobliże tego przeklętego czarnego jastrzębia, a potem jeszcze dać drapaka? — Czarny jastrząb zniwelował całą naszą przewagę fizyczną. Nikt nie spodziewał się takiego zwrotu wydarzeń. Gdy próbowaliś- my powstrzymać ją przed wejściem na pokład, dwóch sierżantów zostało zlikwidowanych. Osobiście dziwię się, że statek kosmiczny dostał pozwolenie na skok do wnętrza habitatu. — Monica poto- czyła urażonym spojrzeniem po gołych polipowych ścianach. Lady Tessa nadal ciskała z oczu błyskawice, lecz odpowiedziała już spokojniejszym tonem: — W tym przypadku osobowość niewiele mogła zdziałać. Jak sa- ma powiedziałaś, ten manewr translokacyjny był bezprecedensowy. — Samuel twierdzi, że rzadko jastrzębie skaczą z taką precyzją. — Dziękuję. Postaram się ująć w raporcie tę niezwykle przy- datną informację. — Wstała z krzesła i podeszła do okrągłego okna. Apartament znajdował się na jednej trzeciej wysokości wieżowca Świętej Etalii, gdzie przyciąganie grawitacyjne było zbliżone do standardowego. Z tego miejsca rozciągał się doskonały widok na dolną część rozległej, rdzawej powłoki habitatu; sierpowaty rąbek obrotowego kosmodromu wystawał zza krawędzi niby wschodzą- cy metalowy księżyc. Od pięciu dni w przedziałach dokowych startowało i cumowało mniej statków. Wielkie platformy bojowe mrugały filuternie na tle zaciemnionej strony Mirczuska, odbijając ostatnie już promienie słońca; wkrótce Tranąuillity miało pogrążyć się w cieniu planety. „Jaki byłby z nich pożytek w konfrontacji z „Alchemikiem"? — pomyślała Tessa — Z machiną zagłady, która ponoć może niszczyć gwiazdy". — Co teraz będzie? — zapytała Monica. Zacierała ramiona, aby się rozgrzać i pohamować dreszcze. Z rękawów bluzy wysypy- wały się ziarenka piasku. — Naszym naczelnym zadaniem jest powiadomić Królestwo — odrzekła lady Tessa twardym tonem. Sterczący z biurkowego bloku procesorowego projektor AV nadal milczał. — Zanim się na- radzą i rozpoczną poszukiwania, upłynie sporo czasu. Mzu dobrze o tym wie. Może teraz postąpić dwojako: albo poleci „Udatem" od razu po „Alchemika", albo gdzieś tam się zaszyje. — Postukała pozłacanym paznokciem o szybę, za którą wolnym ruchem przesu- wały się miriady gwiazd. — Jeżeli jest na tyle bystra, aby wyrwać się wszystkim pil- nującym jej agencjom, to z pewnością wie, że nie znajdzie dosko- nałej kryjówki i w końcu ktoś ją dopadnie. Rzucą się teraz w pościg całe tłumy. — „Udat" nie zainstalował na pokładzie specjalistycznego sprzętu. Sprawdzałam rejestry Komisji Astronautycznej, od ośmiu miesięcy nie montował nowego wyposażenia. Posiada, oczywiście, standardowe stanowiska dla wyrzutni os bojowych i wysokowydaj- nej broni krótkiego zasięgu. Jak prawie każdy czarny jastrząb. To go w niczym nie wyróżnia. — A zatem? — Jeśli poleci „Udatem" po „Alchemika", to jak wystrzeli do słońca Omuty? — A wiemy, jaki sprzęt jest potrzebny, żeby z tego strzelać? — Nie — przyznała lady Tessa. — Nie wiemy nawet, czy jest konieczny dodatkowy osprzęt. Ta broń jest jednak nowa, unikato- wa, a więc niestandardowa. W tym możemy upatrywać naszej jedy- nej szansy na pomyślny koniec tej sprawy. Jeśli zabraknie jej czę- ści, wyjdzie z ukrycia i skontaktuje się z producentem. — Niekoniecznie — powiedziała Monica. — Na pewno ma przyjaciół, stronników. Chociażby w doradach. Może tam się wła- śnie udała? — Oby. Agencja od dziesięcioleci ma oko na ocalałych miesz- kańców Garissy, na wypadek gdyby któryś z nich zapałał nagle głupią żądzą zemsty. — Odwróciła się od okna. — Polecisz, żeby poinstruować kierownika tamtejszej placówki ESA. Prawdopodob- nie Mzu kiedyś tam się zjawi, więc dobrze byłoby mieć na miejscu kogoś zorientowanego w temacie. Monica pokiwała smętnie głową. — Tak jest. — Nie rób takiej zbolałej miny, bo to ja muszę zameldować się w Kulu i powiedzieć dyrektorowi, że nam zwiała. Tobie i tak się upiekło. Spotkanie w biurze Sił Powietrznych Konfederacji na czterdzie- stym piątym piętrze wieżowca Świętej Michelle zbiegło się ze spo- tkaniem pracowników ESA zarówno w czasie, jak i w kwestii tema- tu. Wstrząśnięty komandor Olsen Neale przeglądał sensywizyjny zapis nieoczekiwanej ucieczki Alkad Mzu, przekazany mu przez strapioną Pauline Webb. Kiedy już obejrzał zawartość pliku i otrzymał kilka wyjaśniających odpowiedzi, doszedł do tego samego wniosku, co lady Tessa. — Zakładam, że ma dostęp do pieniędzy na zakup urządzeń ko- niecznych do uruchomienia „Alchemika" i na zamontowanie ich na okręcie wojennym — powiedział. — Ale wątpię, by wybór padł na „Udata". Stawka w grze jest zbyt duża. Za tydzień będą go ścigać wszystkie rządy i floty wojenne. — W takim razie sądzi pan, że „Alchemik" naprawdę istnieje? — spytała Pauline. — Nasze służby wywiadowcze zawsze były o tym przekonane, choć nie wpadły im w ręce przekonywające dowody. Po tym, co się stało, nikt już chyba nie ma wątpliwości. Nawet jeśli nie przecho- wała „Alchemika" w kapsule zerowej, pewnie umie zbudować ko- pię. A choćby i setki, jeśli przyjdzie jej ochota. Pauline zwiesiła głowę. — Cholera, schrzaniliśmy sprawę. — Niestety. Zawsze uważałem, że nie powinniśmy polegać na łaskawości Lorda Ruin, który dał jej tu schronienie. — Wykonał nieokreślony gest ręką. — Bez urazy. Stojący na biurku projektor AV mrugnął krótkim światełkiem. — Nic nie szkodzi — odparło Tranąuillity. — Przedłużający się impas osłabił naszą czujność. Miała pani rację: ona wodziła nas za nosy przez ćwierć wieku. Jasna cholera, że też jej się nie znudziło! Kto tak długo czuje w sobie nienawiść, ten nie będzie marnował czasu. Uciekła, ponieważ wierzy, że bę- dzie miała okazję wykorzystać „Alchemika" przeciwko Omucie. — Tak, sir. Olsen Neale, chcąc zareagować w jakiś logiczny sposób na za- istniałą sytuację, z trudem odegnał nieprzyjemne myśli. Nie miał pod ręką żadnego planu awaryjnego. Nikt w CNIS-ie nie przypusz- czał, że więzień może uciec. — Natychmiast wyruszam na Trafalgar. Powiadomię admirał Lalwani o zniknięciu Mzu, żeby mogła pouczyć naszych ludzi i wy- słać ich na poszukiwania. Naczelny admirał będzie musiał wzmoc- nić siły obronne Omuty. Do licha, Flocie odejdzie kolejna eskadra, która powinna pełnić inne zadania. — Wszyscy boją się Latona. To jej utrudni podróż — zauwa- żyła Pauline. — Miejmy nadzieję. Jednak na wszelki wypadek uda się pani na dorady i uprzedzi nasze biuro, że w okolicy może niebawem po- jawić się Alkad Mzu. Samuel, edenista, nie musiał oczywiście spotykać się twarzą w twarz ze swymi trzema kolegami, którzy pracowali w Tranąuilli- ty. Porozumieli się za pomocą więzi afinicznej. W wyniku rozmo- wy on i Tringa udali się na kosmodrom. Samuel wynajął statek mający zabrać go na dorady, podczas gdy Tringa obrał sobie za cel Jowisza; zamierzał ostrzec tamtejszy konsensus. Ten sam scenariusz powtórzyło osiem międzynarodowych grup wywiadowczych, skierowanych do obserwowania Mzu. Za każdym razem, w pierwszej kolejności decydowano się powiadomić dyrek- torów poszczególnych agencji; trzy grupy wysłały swych przedsta- wicieli na dorady. Biura pośrednictwa czarterowego, którym porządnie dawał się we znaki malejący ruch statków kosmicznych, nagle miały okazję zrobić dobry interes. — Czas, żebyś postanowiła, czy pozwolić im na zawiado- mienie macierzystych światów — powiedziała osobowość habita- tu. — Gdy wieść się rozniesie, stracisz kontrolę nad rozwojem wydarzeń. — I tak ich nigdy nie kontrolowałam. Byłam jak sędzia, który dba o czystą grę. — Masz więc teraz sposobność zejść ze stołka i wziąć udział w rozgrywce. — Nie kuś mnie. Mam dosyć problemów z Laymilami i tą ich dysfunkcją rzeczywistości. Jeśli nie mylił się mój drogi dzia- dek Michael, to sprawa Laymilów może sprawić nam jeszcze więcej kłopotów niż „Alchemik". — Przyznaję ci słuszność, ałe muszę wiedzieć, czy pozwolić agentom służb wywiadowczych na opuszczenie habitatu. Ione otworzyła oczy i spojrzała w okno, lecz woda w morzu była smoliście czarna. Nie zobaczyła nic prócz swego niewyraźne- go odbicia na szybie. Po raz pierwszy w życiu zaczęła rozumieć, co oznacza samotność. — Zawsze masz mnie przy sobie — zapewniło ją Tranąuillity. — Wiem. W pewnym sensie jesteś częścią mnie, ale czasem dla odmiany dobrze jest wesprzeć się na czyimś ramieniu. — Masz na myśli Joshuę? — Nie bądź złośliwy. — Przepraszam. Czemu nie zaprosisz Clementa do aparta- mentu? Z nim czujesz się szczęśliwa. , — Chciałeś powiedzieć, że chodzę z nim do łóżka. — Jest jakaś różnica? — Owszem, lecz nie każ mi tłumaczyć. Chodzi o to, że nie potrzebuję tylko fizycznego zaspokojenia. Czekają mnie decy- zje, które zaważą na losie setek milionów ludzi. — Już w chwili poczęcia było wiadome, że ten dzień kiedyś nadejdzie. Po to żyjesz. — Zgadza się, po to żyje większość Saldanów. Codziennie przed lunchem podejmują tuzin ważnych decyzji. Ale nie ja. Coś mi się zdaje, że mam wyłączony rodzinny gen arogancji. — Winiłbym raczej wynikający z ciąży brak równowagi hormonalnej, który wzmaga twoją niepewność. Ione wybuchła głośnym śmiechem, budzącym echa w przestron- nym pomieszczeniu. — Ty chyba naprawdę nie widzisz różnicy między naszymi procesami myślowymi. — Chyba jednak ją widzę. Ione ujrzała w wyobraźni zabawny dwukilometrowy nos, który kręcił się z dezaprobatą. Jej śmiech przeszedł w chichot. — No cóż, w takim razie do rzeczy. Pomyślimy logicznie. Alkad Mzu wymknęła się nam z rąk i pewnie teraz wdraża swój plan zniszczenia gwiazdy Omuty. Ani ty, ani ja nie rozporzą- dzamy środkami dostępnymi służbom wywiadowczym, za po- mocą których można ją wytropić i powstrzymać. Racja? — Elegancki wywód. — Dziękuję. Dlatego jeśli chcę przyczynić się do jej schwy- tania, powinnam dać swobodę działania agentom wywiadu. — Popieram. — Wobec tego niech lecą. Przynajmniej jest szansa, że Omu- tanie ocaleją. Nie chciałabym mieć na sumieniu ludobójstwa. Ty chyba też? — A więc uzgodnione. Zezwolę na start wynajętych stat- ków. — Teraz pozostaje tylko obserwować rozwój wydarzeń. Je- żeli Mzu zostanie złapana, ktoś przejmie technologię budowy „Alchemików". Słyszałaś, co Monica powiedziała na plaży: ze- chce ją zdobyć każdy rząd, aby zapewnić przetrwanie własnej formie demokracji. — To prawda. Państwa, które osiągają miażdżącą przewa- gę militarną, zwykło się określać mianem supermocarstw. Nie ulega wątpliwości, że jeśli powstanie takie mocarstwo, rozpo- cznie się wyścig zbrojeń. Rządy będą usiłowały przejąć techno- logie wykorzystane przy konstrukcji „Alchemika", co odbije się ujemnie na gospodarce Konfederacji. Jeśli im się powiedzie, upowszechni się polityka odstraszania strategicznego. Nastanie terror. — A wszystko to z mojej winy. — Niezupełnie. Alkad Mzu zaprojektowała „Alchemika". Od tamtej chwili nie dało się już zapobiec dalszym wydarze- niom. Jest takie powiedzenie, że kto wypuści dżinna z butelki, ten go już w niej nie zamknie. — Co nie znaczy, że nie warto próbować. Regina, stolica Avon, z lotu ptaka prawie niczym nie różniła się od innych metropolii na w pełni rozwiniętych i uprzemysłowionych planetach Konfederacji: ciemna, ziarnista plama zabudowań, które co roku wydzierały dla siebie dalsze skrawki okolicznej zieleni. Je- dynie strome zbocza wzgórz i pokręcone nitki rzek do pewnego stopnia hamowały ten proces, aczkolwiek w centralnych dzielni- cach nawet one zostały ujarzmione metalem i węglowym betonem. Również tutaj, jak wszędzie, w sercu miasta wyrosło skupisko wie- żowców — siedziba władz administracyjnych, spółek handlowych i instytucji finansowych. Potęgę gospodarczą planety odzwiercie- dlała bogata rewia kryształowych iglic, grubych kompozytowych cylindrów i neomodernistycznych wież z połyskliwego metalu. Jedynym odejściem od tej szablonowej koncepcji urbanistycznej było drugie, mniejsze zgrupowanie białych i srebrzystych drapaczy chmur, usytuowane przy długim jeziorze na wschodnich rubieżach stolicy. Podobnie jak Zakazane Miasto, starożytna rezydencja chiń- skich cesarzy, tak i one stały w izolacji od reszty Reginy, chociaż zapadały tutaj decyzje mające wpływ na życie miliardów ludzi. Owo siedlisko półtora miliona mieszkańców zajmowało powierzch- nię szesnastu kilometrów kwadratowych i mieściło na swym obsza- rze strzeżone budynki przedstawicielstw dyplomatycznych, amba- sady, firmy prawnicze, biura międzygwiezdnych korporacji, kosza- ry wojskowe, agencje egzekucyjne, studia nagraniowe oraz tysiąc firm kateringowo-hotelarskich. To przeludnione, znane z biurokra- cji i wywindowanych cen, mrowisko tworzyło jakby ochronny pier- ścień wokół gmachu Zgromadzenia Ogólnego, wzniesionego nad samym brzegiem jeziora; bardziej przypominał stadion sportowy z kopulastym dachem niż centrum rządowe Konfederacji. Analogię do stadionu podkreślała jeszcze główna sala obrad, w której rzędy foteli otaczały miejsce, gdzie zasiadał zespół Rady Politycznej. Naczelny admirał, Samual Aleksandrovich, porówny- wał je do areny walk gladiatorów, ponieważ członkowie Rady mu- sieli bronić tu przedkładanych przez siebie propozycji. W dziewięć- dziesięciu procentach był to teatr, lecz w każdej epoce politycy lu- bili pchać się na afisz. Jako jeden ze stałych członków Rady Politycznej, naczelny ad- mirał miał prawo zwołać posiedzenie plenarne Zgromadzenia Ogól- nego. W dziejach Konfederacji naczelni admirałowie korzystali z tego prawa tylko trzykrotnie; dwa razy domagali się od państw członkowskich dodatkowych statków, by zapobiec wojnom mię- dzyplanetarnym, a raz była to prośba o środki potrzebne do wytro- pienia Latona. Samual Aleksandrovich nigdy nie przypuszczał, że będzie czwar- tym z kolei, lecz nie było czasu na konsultacje z prezydentem po tym, jak na Trafalgar przybył jastrząb z wieściami o Atlantydzie. Po zapoznaniu się z raportem admirał doszedł do wniosku, że nie ma ani chwili do stracenia. Każda godzina zwłoki mogła przynieść nie- obliczalne następstwa, jeśli chcieli przeszkodzić opętanym w agre- sji na nieprzygotowane do obrony światy. Tak więc teraz, w blasku lamp osadzonych w czarnym marmu- rowym suficie, Samual w mundurze galowym zmierzał do stołu ob- rad. Po jego prawej ręce szła pani admirał Lalwani, po lewej masze- rował kapitan Khanna. Między rzędami cisnęli się przeróżnej rangi dyplomaci; gwar głosów brzmiał tak, jakby ze dwa buldożery przy- stępowały w pobliżu do burzenia fundamentów. Admirał podniósł wzrok na zatłoczone loże prasowe. Wszyscy chcieli obejrzeć na żywo ten spektakl. „Może nie byłoby im tak wesoło, gdyby wiedzieli, w czym rzecz" — pomyślał ze smutkiem. Ubrany zwyczajowo w arabskie szaty, prezydent Olton Haaker zasiadł wraz z pozostałymi członkami Rady Politycznej przy dębo- wym stole o kształcie podkowy. Samual Aleksandrovich wychwy- cił pewną nerwowość w zachowaniu prezydenta. Zły znak. Stary breżniewista był wszak wytrawnym, przebiegłym dyplomatą. Zo- stał po raz drugi powołany na pięcioletnią kadencję, a przecież tyl- ko czterech spośród ostatnich piętnastu prezydentów sprawowało powtórnie ten urząd. Rittagu-FHU, ambasadorka Tyrataków, majestatycznym krokiem przemierzała salę, pozostawiając na posadzce ledwie widoczne śla- dy z brązowych pyłków, które odrywały się od jej łusek niczym mgiełka. Dotarła do stołu, gdzie usadowiła swe potężne ciało w sze- rokim fotelu podobnym do kołyski. Samiec pohukiwał do niej cicho z podobnego siedziska w pierwszym rzędzie ław. Samual Aleksandrovich żałował, że ksenobiontów nie reprezen- tuje w Radzie Politycznej przedstawiciel Kiintów. Obaj ksenobio- tyczni członkowie Konfederacji wymieniali się co trzy lata, choć w Zgromadzeniu odzywały się głosy, że i oni powinni ustawiać się w kolejce do obsady stołków Rady Polityki —jak wszystkie rządy ludzkiej rasy. Rzecznik Zgromadzenia Ogólnego zaapelował o ciszę, po czym oznajmił, że na mocy artykułu dziewiątego Traktatu o Konfederacji naczelnemu admirałowi udziela się prawa głosu. Wstając od stołu, Samual Aleksandrovich omiótł wzrokiem ławy zajmowane przez stronnictwa, które musiał przekonać. Edeniści, oczywiście, zawsze stali po jego stronie. Związany z nimi silnym sojuszem Rząd Cen- tralny zapewne da mu swe poparcie. Do innych liczących się potęg należały Oshanko, Nowy Waszyngton, Nankin, Holsztyn, Peters- burg oraz, jakżeby inaczej, Królestwo Kulu, którego wpływy się- gały najdalej. Dzięki Bogu, że Saldanowie byli żarliwymi zwolen- nikami Konfederacji. Był nieco poirytowany, że rozstrzygnięcie tak ważnej kwestii (może i najważniejszej w dziejach ludzkości) zależało od tego, kto z kim rozmawiał, czyje ideologie się ze sobą ścierały, czyje zapa- trywania religijne były sztywniejsze. Właśnie dlatego zakładano kolonie czyste etnicznie, ponieważ odrębne kulturowo społeczno- ści mogły żyć ze sobą w zgodzie tylko pod warunkiem, że nie wpa- kowano ich na tę samą planetę; Ziemia przekonała się o tym już podczas Wielkiego Rozproszenia. Zgromadzenie Ogólne wspierało i upowszechniało tę luźną koncepcję współistnienia. Teoretycznie. — Prosiłem o zwołanie posiedzenia, ponieważ pragnę, aby ogło- szono najwyższy stan zagrożenia — powiedział Samual Aleksan- drovich. — Niestety, kryzys związany z pojawieniem się Latona znacząco się pogłębił. Zechcą państwo zapoznać się z sensywizyj- nym raportem, który dotarł do nas z Atlantydy. — Polecił główne- mu procesorowi odtworzyć nagranie. Zaprawionym dyplomatom nawet wieloletnie doświadczenie nie pomogło w zachowaniu pokerowych twarzy, kiedy objawiały im się wydarzenia na wyspie Pernik. Naczelny admirał cierpliwie obser- wował fale westchnień i grymasów. Nagranie trwało kwadrans, lecz wielu je przerywało, by sprawdzić reakcje kolegów albo upewnić się, że odczytują właściwy zapis, a nie jakiś wyrafinowany sensy- wizyjny horror. Na koniec Olton Haaker wstał, lecz zanim przemówił, przyglądał się długą chwilę Aleksandrovichowi. Admirał zastanawiał się, jak odebrał to wszystko prezydent, człowiek niezachwiany w swej mu- zułmańskiej wierze. Ciekawe, co by zrobił na widok dżinna? — Jest pan pewien, że to sprawdzone informacje? — zapytał prezydent. Samual Aleksandrovich skinął na panią admirał Lalwani, dyrek- torkę CNIS-u, która siedziała za nim na krześle. Powstała. — Ręczymy za ich prawdziwość — oświadczyła i z powrotem usiadła. Niejedno przenikliwe spojrzenie skierowało się teraz na Ca- yeaux, ambasadora edenistów, który jednak znosił je ze stoickim spokojem. „Typowe — pomyślał naczelny admirał — najprościej zwalić winę na posłańca". — Dobrze. Jakie są zatem pańskie propozycje? — spytał prezy- dent. — Po pierwsze, ogłoszenie powszechnego stanu zagrożenia pozwoli Siłom Powietrznym zwiększyć międzynarodowe rezerwy okrętów wojennych — powiedział naczelny admirał. — Wszystkie eskadry, związane z nami przysięgą, powinny czym prędzej zasilić poszczególne floty Konfederacji. Najlepiej w ciągu tygodnia. — Tego rodzaju mową, co było do przewidzenia, nie mógł sobie za- skarbić przychylności słuchaczy. — Z tym wrogiem nie dojdziemy do porozumienia na drodze rokowań. Nasza odpowiedź musi być szybka, zdecydowana i wsparta całą potęgą Sił Powietrznych. — Tylko co z tego wyniknie? — zapytał ambasador Rządu Centralnego. — Jak mamy sobie radzić z powracającymi zmarły- mi? Nie zamierza pan chyba zabijać opętanych? — Zgadza się, tego nie możemy robić — przyznał naczelny ad- mirał. — O czym niestety oni wiedzą, i co daje im olbrzymią prze- wagę. W praktyce czeka nas największa w historii operacja uwol- nienia zakładników. Dlatego proponuję przyjąć strategię obowią- zującą w podobnych sytuacjach: grajmy na zwłokę, póki nie znaj- dzie się lepsze rozwiązanie. A skoro jeszcze dokładnie nie wiemy, na czym stoimy, doprecyzujmy ogólne założenia. Nie wolno wypu- ścić wroga z zajętych przez niego układów planetarnych. W tym celu proponuję wydać rozporządzenie o zakazie lotów cywilnych i handlowych. Zakaz miałby obowiązywać z chwilą zatwierdzenia. Kryzys związany z Latonem i tak już wymusił znaczny spadek licz- by lotów, więc wprowadzenie w życie rozporządzenia nie powinno być trudne. W warunkach ograniczonego ruchu lotniczego łatwiej kierować siły zbrojne tam, gdzie będą miały największe szanse po- wodzenia. — Co mamy rozumieć przez słowo „powodzenie"? — zapytał prezydent. — Sam pan przed chwilą powiedział, że interwencja zbrojna nie wchodzi w rachubę. — Powiedziałem, że nie jest to ostateczne rozwiązanie. Woj- sko może i musi być użyte wyłącznie po to, aby opętani nie wydo- stali się poza obręb zdobytych układów planetarnych. Jeśli uda im się opanować uprzemysłowiony układ, bez wątpienia sięgną po wszystkie jego zasoby, żeby zbliżyć się do celu. A celem tym jest, jak powiedział Latoń, całkowity podbój. Musimy przygotować się na starcie, prawdopodobnie na kilku oddzielnych frontach. W prze- ciwnym razie będzie ich przybywać, aż padnie Konfederacja i ostat- ni człowiek zostanie opętany. — Czy to ma oznaczać, że porzucimy zajęte przez wroga ukła- dy planetarne? — Zostaną odizolowane, dopóki nie opracujemy skutecznych środków zaradczych. Już teraz zespół naukowców na Trafalgarze bada opętaną kobietę. Mam nadzieję, że doczekamy się wkrótce wyników. Stwierdzeniem tym wywołał wrzawę w ławach. — Schwytaliście jedną z nich? — zapytał zdumiony prezydent. — Tak, choć dopiero po przybyciu jastrzębia z Atlantydy do- wiedzieliśmy się, kim ona jest naprawdę. Teraz wiemy, na co po- łożyć nacisk w badaniach. — Rozumiem. — Prezydent wyglądał na zakłopotanego. Zerk- nął na rzecznika, który skinął zachęcająco głową. — Popieram wniosek naczelnego admirała w sprawie ogłoszenia stanu zagroże- nia — powiedział formalnie. -— Jeden głos oddany, zostało jeszcze osiemset — szepnęła Lałwani. Rzecznik zakołysał srebrnym dzwoneczkiem, który stał przed nim na stole. — Skoro na razie nie jesteśmy w stanie nic dodać do informacji przekazanych przez admirała, wzywam zebranych do głosowania nad proponowanym rozporządzeniem. Rittagu-FHU wydała przenikliwy świst i wstała. Przekręciła swą wielką głowę w stronę naczelnego admirała, aż zawieszone pod jej szyją wymiona zakołysały się z cichym szelestem. Wyginając w skomplikowany sposób podwójne usta, wyrzuciła z siebie długi potok słów. — Oświadczenie rzecznika nieprawdziwe — przetłumaczył stojący na stole blok procesorowy. — Mam dużo do dodania. Ele- mentarni ludzie, martwi ludzie... nie mogą przebywać w otoczeniu Tyrataków. Nie wiedzieliśmy, że takie rzeczy są dla was osiągal- ne. Ostro krytykujemy wasze zniekształcanie rzeczywistości. Jeżeli wszyscy potraficie stać się elementarni, to wszyscy zagrażacie Tyra- takom. Boimy się. Nie możemy dłużej zadawać się z ludźmi. — Zapewniam, ambasadorze, że sami nie mieliśmy o tym poję- cia — powiedział prezydent. — Boimy się na równi z wami. Nie od- cinajcie się od nas zupełnie, póki nie znajdzie się wyjście z sytuacji. — Kto tak twierdzi? — przetłumaczył blok melodyjne pytanie Rittagu-FHU. Na zasępionej twarzy Oltona Haakera odmalowało się zdziwie- nie. Spojrzał z ukosa na swoich nie mniej zakłopotanych zastępców. — Ja. — Dobrze, lecz mówi? — Przykro mi, ambasadorze, ale nie rozumiem. — Owszem, to pan rzekomo mówi. Tylko kim pan jest? Widzę przed sobą Oltona Haakera, jak już nieraz go widziałam przed sobą. Skąd mam wiedzieć, że to wciąż Olton Haaker? Skąd mam wie- dzieć, czy nie jest pan elementarnym człowiekiem? — Zapewniam, że nie jestem! — rzekł twardo prezydent. — Tego nie wiem. Jaka jest różnica? — Tyratak przeniósł wzrok na naczelnego admirała. Wielkie szkliste oczy nie odzwier- ciedlały żadnych uczuć. — Po czym ją poznać? — W bezpośredniej bliskości opętanego występują zakłócenia pracy urządzeń elektronicznych — odpowiedział Aleksandrovich. — Chwilowo nie dysponujemy lepszą metodą detekcji. Staramy się opracować inne techniki. — Nie macie pewności. — Opętania zaczęły się na Lalonde. Pierwszym statkiem, który stamtąd przyleciał, był „Ilex"; nie zatrzymywał się nigdzie po dro- dze. Możemy spokojnie zakładać, że w układzie Avon nikt nie zo- stał opętany. — Nie macie pewności. Samual Aleksandrovich na próżno głowił się nad odpowiedzią. Jestem o tym święcie przekonany, lecz to przeklęte stworzenie ma rację. Stuprocentowej pewności nie zdobędziemy. Człowiek nie po- trzebuje niezbitych dowodów, żeby sformułować wniosek. Tyratak — tak, a to różnica, która dzieli obie rasy o wiele bardziej niż budo- wa ciała. Kiedy odwrócił się w milczeniu, napotkał puste spojrzenie pre- zydenta. Dlatego powiedział, siląc się na spokój: — Nie mamy pewności. Głęboko zamyślony, nie zwrócił szczególnej uwagi na zbiorowe westchnienie słuchaczy, a nawet na kilka głosów oburzenia. Trudno. Zrobiłem, co do mnie należało. Dałem jasną, jedno- znaczną odpowiedź. — Dziękuję za słowa prawdy — rzekła Rittagu-FHU. — Obo- wiązek ode mnie wymaga, bym teraz przemówiła w imieniu mojej rasy. Od dziś Tyratakowie zrywają wszelkie kontakty z ludźmi. Opuścimy wasze światy. Nie przybywajcie na nasze. Rittagu-FHU wyprostowała długie ramię i w okrągłej dziewię- ciopalczastej dłoni wyłączyła blok translatora. Świstem przywołała partnera, po czym razem z nim udała się do wyjścia. Kiedy zasuwały się za nimi drzwi, na sali panowała grobowa cisza. Olton Haaker odchrząknął, wyprostował ramiona i popatrzył na ambasadora Kiintów, który stał nieporuszenie w najniższym rzędzie ław. — Jeśli pan również pragnie odejść, ambasadorze Roulor, to oczywiście zarówno panu, jak i pozostałym ambasadorom Kiin- tów zapewnimy wszelką pomoc w podróży powrotnej na ojczystą planetę. Bądź co bądź, omawiany problem dotyczy ludzi. Nie chce- my narażać was na niebezpieczeństwo i psuć naszych owocnych stosunków. Kiint wydłużył śnieżnobiałą traktamorficzną rękę, w której trzy- mał niewielki blok procesorowy. Projektor AV zabłysnął blado. — Samo życie niesie z sobą ryzyko, panie prezydencie — stwier- dził Roulor. — Radość przeplata się z niebezpieczeństwem. Aby znaleźć jedno, trzeba poznać drugie. I myli się pan, twierdząc, że to wyłącznie ludzki problem. Wszystkie samoświadome rasy odkry- wają w końcu istotę śmierci. — To znaczy, że i wy ją poznaliście? — zapytał Olton Haaker. W jego dostojnym zachowaniu pojawiła się pewna nerwowość. — Owszem, i nam się objawiło, kim naprawdę jesteśmy. Daw- no, dawno temu musieliśmy stawić czoło prawdzie, lecz wyszliśmy z tego zwycięsko. Teraz wy stoicie przed tym samym wyzwaniem. Nie możemy udzielić wam wsparcia w walce, możemy wam tylko współczuć. Do Valiska przylatywało coraz mniej statków kosmicznych; w ciągu dwóch dni ich liczba spadła o dziesięć procent. Mimo że w trybie podrzędności Rubra kontrolował ruch lotniczy wokół habi- tatu, jego nadrzędna świadomość nie czytała statystyk. Zaalarmo- wały go dopiero pierwsze oznaki zapaści gospodarczej. Statki spóź- niały się z planowymi dostawami części zamiennych do stacji prze- myślowych jego ukochanego przedsiębiorstwa Magellanie Itg. Nie były to należące do miejscowej floty czarne jastrzębie, ale jednostki adamistów. Zaciekawiony, przejrzał fleksy z najnowszymi wiadomościami, które dotarły ostatnio do Valiska. Szukał jakiegoś wytłumaczenia, wieści o kryzysie lub konflikcie zbrojnym w innym sektorze Konfe- deracji. Bezskutecznie. Kiedy jego nadrzędna osobowość, jak co tydzień, skontrolowała Fairuzę, uświadomił sobie, że coś niedobrego dzieje się także we- wnątrz habitatu. Fairuza był jego podopiecznym z dziewiątego poko- lenia potomków. Już od najmłodszych lat zapowiadał się obiecująco. Rubra z zadowoleniem obserwował chłopca, który wybijał się na przywódcę rówieśników w klubie dziennym, zgarniał dla siebie największe porcje czy to słodyczy, czy czasu przy konsoli do gier, miewał okrutne podejście do zwierząt domowych, okazywał wzgar- dę swoim nieśmiałym, kochającym rodzicom. Wyróżniał się chci- wością, porywczością, nieposłuszeństwem, złośliwością. Rubra był nim zachwycony. Kiedy Fairuza skończył dziesięć lat, do jego umysłu zaczęły wnikać ukradkiem fale zachęty. Nieukojona tęsknota za wielkimi rzeczami, poczucie własnej wartości, wiara w przeznaczenie, wybu- jałe ego — wszystko to zawdzięczał cichym podszeptom Rubry, które nieustannie brzmiały w jego myślach. Tyle razy ów złożony proces twórczy brał w łeb. Po Valisku pętała się gromada nieudaczników o zwichrowanej psychice, odpad po wielu próbach ukształtowania dynamicznej, bezwzględnej oso- bowości, którą Rubra chciał ukuć na swój obraz i podobieństwo. Choć tak bardzo pragnął wyprodukować kogoś, kto byłby godzien piastować funkcję dyrektora Magellanie Itg, przez dwieście lat zno- sił tylko upokorzenia, gdy jego niedoszli spadkobiercy kolejno oka- zywali się fajtłapami. Fairuza miał jednak żelazną wolę, rzadko spotykaną wśród jego licznej rodziny. Na razie nie wykazywał psychicznych niedomagań, które innych zaprowadziły do rynsztoka. Rubra wiązał z nim swe nadzieje, niemal tak silne, jak kiedyś w przypadku Dariata. Lecz o dziwo, kiedy Rubra przywołał podprogram monitorujący czternastolatka, nie otrzymał odpowiedzi. Gigantyczna fala zdumie- nia obiegła warstwę neuronową habitatu. Technobiotyczne zwierzęta kuliły się i drżały, gdy przechodziła pod nimi. Pierścienie grubych mięśni, regulujących przepływ płynów w olbrzymiej sieci przewo- dów pokarmowych i kanałów wodnych, rozmieszczonych głęboko pod polipową powłoką, dostawały spazmów. Zanim sytuacja wróciła do normalności, niezależne podprogramy przez pół godziny walczyły z powstałymi zatorami i zalaniami. Każdy z ośmiu tysięcy potomków Rubry zatrząsł się mimowolnie, nie rozumiejąc przyczyny — nawet dzieci, które nic jeszcze nie wiedziały o swoich korzeniach. Przez chwilę Rubra nie wiedział, co robić. Jego osobowość by- ła rozłożona równomiernie w całej neuronowej warstwie habitatu; pierwsi projektanci Edenu nazwali ów stan ujednorodnioną obecno- ścią. Każdy program i podprogram, zależny bądź niezależny, działał oddzielnie, ale też wchodził w skład większej całości. Wszystkie in- formacje zmysłowe pochodzące z komórek sensytywnych zapisy- wały się jednolicie w całej warstwie. Jakikolwiek błąd był nie do pomyślenia. Błąd oznaczałby, że coś jest nie tak z jego myślami. Czyżby w umyśle, ostatnim fragmencie jego prawdziwej istoty, pojawiły się usterki? Po początkowym zdziwieniu musiał przyjść strach. Co mogło spowodować taką katastrofę? Może cierpiał już na rozległe zaburze- nia psychiczne, przed którymi przestrzegali go edeniści? Przewidy- wali, że po kilku wiekach samotności i zdenerwowania, wynika- jącego z braku godnego spadkobiercy, przyjdzie na niego choroba. Zaczął układać zbiór nowych programów, aby przeanalizować własną strukturę umysłową. Niczym zamaskowane widma, wędro- wały niepostrzeżenie po warstwie neuronowej, wypełniając misję szpiegowania podprogramów i donosząc na bieżąco o rezultatach swych działań. Zaczęła się wydłużać lista nieprawidłowości, które układały się w dziwną całość. Niektóre podprogramy, jak na przykład ten moni- torujący Fairuzę, były wykasowane, inne nie działały, zdarzyło się też kilka przypadków blokowania wpisów do pamięci. Zastanawiał przy tym brak jakiejkolwiek logiki. Rubra wiedział, że został zaata- kowany, choć była to osobliwa forma ataku. Jedna rzecz nie budziła wątpliwości: ktokolwiek odpowiadał za sabotaż, znakomicie orien- tował się w tematach więzi afinicznej i procesów myślowych habi- tatu. Nie wierzył, by kryli się za tym nacechowani odrażającym po- czuciem wyższości edeniści. Uważali, że czas jest najsilniejszą bro- nią przeciwko niemu; konsensus Kohistana wychodził z założenia, że Rubra nie utrzyma się u władzy dłużej niż kilka stuleci. Poza tym podstępna, napastnicza wojna z kimś, kto im nie zagrażał, stałaby w jawnej sprzeczności z fundamentalnymi prawami rządzącymi ich społeczeństwem. Nie, to musiał być ktoś inny. Ktoś stąd. Rubra sprawdził wyłączone podprogramy kontrolne. Było ich siedem, z czego sześć monitorowało nastoletnich potomków Rubry; ponieważ nie pracowali jeszcze w Magellanie Itg, poddano ich tyl- ko pobieżnej obserwacji. Jednakże siódmy potomek... W ciągu piętnastu lat Rubra ani razu nie zainteresował się przedmiotem swej największej porażki: Dariatem, z którym był w konflikcie od trzy- dziestu lat. Wstrząsnęło nim to odkrycie. Nie wiedzieć jak, Dariat uzyskał częściową władzę nad organizmem habitatu. Ale przecież ten sam Dariat skutecznie przeciwstawił się Rubrze, który — od owego fe- ralnego dnia przed trzydziestu laty — usiłował za pomocą więzi afi- nicznej wtargnąć do jego umysłu. Dariat, mimo swoich rozlicznych wad, w pewnych dziedzinach wiedzy nie miał sobie równych. Reakcja Rubry polegała na zbudowaniu zabezpieczeń wokół szkieletu nadrzędnej osobowości — filtrów wejściowych, mających sprawdzać wszystkie napływające informacje pod kątem wirusów i „koni trojańskich". Wprawdzie nie wiedział, do czego Dariat zmie- rza, mieszając się do podprogramów, lecz było pewne, że wciąż winił Rubrę za śmierć Anastazji Rigel. Dariat dyszał żądzą zemsty. Jakaż nieposkromiona determinacja. Pod tym względem mogli ze sobą rywalizować. Rubra od dziesięcioleci nie czuł takiego zapału. Mógłby chyba jeszcze negocjować z Dariatem. W sumie to facetowi nie stuknęła nawet pięćdziesiątka, zostało mu pół wieku produktywnego życia. A jeśli nie dojdą do porozumienia... Cóż, zawsze można go było sklonować. Rubrze wystarczyłaby do tego jedna żywa komórka. Starając się chłodno oceniać sytuację, ułożył serię nowych pole- ceń. Różniły się od wszystkiego, co istniało dotychczas w warstwie neuronowej. Udoskonalone modele, zmodyfikowana kolejność ope- racji. Rzeczy niewidoczne dla kogoś przyzwyczajonego do standar- dowych procesów myślowych. Potajemne komendy rozbiegły się do wszystkich optycznie sensytywnych komórek, potomków obda- rzonych więzią afiniczną, zwierzęcych serwitorów: znajdźcie obraz wizualny porównywalny z wyglądem Dariata. Po siedmiu minutach dopiął swego. Rubra nie był wszakże przy- gotowany na to, co zobaczył. Ktoś ingerował w programy obserwacyjne na osiemdziesiątym piątym piętrze wieżowca Kandi. Mieszkali w nim ludzie moralnie zdegradowani, co oznaczało, biorąc pod uwagę charakter populacji Valiska, że panoszyło się tam najnędzniejsze łajdactwo. Anomalie występowały głównie w apartamencie Andersa Bospoorta, potentata pornobiznesu i półprofesjonalnego gwałciciela. Jeden z podprogra- mów obserwacyjnych został zmieniony, by zatrzymać się na jednym wybranym segmencie pamięci. Zamiast monitorować apartament i przesyłać przetworzone zdjęcia bezpośrednio do nadrzędnego pro- gramu analitycznego, wstawiał starą wizualizację pomieszczeń jako obraz pobierany w czasie rzeczywistym. Rubra rozwiązał problem: usunął poprzednie programy i umie- ścił w ich miejsce nowe, wydajniejsze. W apartamencie, który teraz widział, panował straszny bałagan: meble poprzestawiane i zawalo- ne stosami męskich i damskich ubrań, porozrzucane talerze z psu- jącym się jedzeniem, dziesiątki pustych butelek. Na stole leżały wy- sokowydajne bloki procesorowe produkcji Kulu Corporation oraz fleksy z encyklopediami technicznymi — a nie była to bynajmniej ulubiona lektura do poduszki Bospoorta. Wraz ze wzrokiem i słuchem zadziałały również zmysły powo- nienia, rejestrując w apartamencie obrzydliwy gnilny smród. Po- wód był prosty: przy łóżku w głównej sypialni rozkładał się otyły trup Dariata. I ani znaku przemocy; żadnych sińców, kłutych ran, śladów wiązki promieniowania. Jego pucołowata twarz zastygła w szyderczym grymasie, zupełnie jakby cieszył się, że umiera. Dariat był niezmiernie zadowolony ze swojego nowego, znie- wolonego ciała. Zapomniał już, jak to jest być szczupłym, poruszać się żwawym krokiem, przemykać zwinnie między zamykającymi się drzwiami windy, nosić przyzwoite ubranie zamiast nieszczęsnej togi. Na domiar szczęścia, odzyskał także młodość. Znów mógł się chełpić zdrowym, silnym i sprężystym ciałem. To, że Horgan miał zaledwie piętnaście lat, w niczym mu nie przeszkadzało, gdyż ener- gistyczna moc dawała sobie ze wszystkim radę. Wybrał wygląd dwudziestolatka, młodzieńca w kwiecie wieku ze smagłą, gładką karnacją i długimi włosami w kolorze hebanu. Nosił białą odzież, prostą bawełnianą koszulę i rajtuzy podkreślające pręgi tygrysich mięśni. Nie miał wulgarnie rozdętej sylwetki supermena, którą po Bospoorcie odziedziczył Ross Nash, ale i tak wpadał w oko dziew- czynom. Prawdę mówiąc, opętanie sprawiło mu tyle przyjemności, że mógłby zapomnieć o swej misji. Mógłby, ale nie zapomniał. Jego cele nie zbiegały się z celami innych opętanych, bo w przeciwień- stwie do nich nie bał się śmierci ani powrotu w zaświaty. Teraz, jak nigdy wcześniej, wierzył w świat duchowy, o którym opowiadała Anastazja. Zaświaty stanowiły jedynie cząstkę wielkiej tajemnicy umierania. Boża zdolność tworzenia była nieograniczona; oczywiś- cie istniało więcej wymiarów oraz życie po śmierci. Rozmyślał o tym, gdy szedł ze swymi pobratymcami do tawerny Tacoul. Jego towarzysze, wykonując w zaślepieniu własne zadania, nie tryskali wcale humorem. Tawerna Tacoul dawała pojęcie o życiu w Valisku. Formę wnę- trza, utrzymanego niegdyś w eleganckim, srebrzysto-czarnym wy- stroju, dzisiaj zarzucili nawet projektanci specjalizujący się w stylu retro. Jedzenie wydawano tu w torebkach, choć były czasy, kiedy potrawy przyrządzało się w pięciogwiazdkowej kuchni. Draśnięte zębem czasu kelnerki nie powinny już właściwie nosić krótkich spódniczek, a klientela miała w nosie kondycję lokalu. Jak do więk- szości barów, tak i tutaj zachodzili ludzie specyficznego pokroju — w tym przypadku były to załogi statków kosmicznych. Przy kamiennych stołach w kształcie grzybów siedziało ze dwa- dzieścia osób, kiedy Dariat wszedł do środka w ślad za Kiera Sal- ter. Wolnym krokiem podeszła do lady i zamówiła drinka. Zgło- siło się od razu dwóch mężczyzn, którzy chcieli za niego zapłacić. Gdy trwały ich podchody, Dariat usiadł blisko drzwi i rozejrzał się po przestronnym pomieszczeniu. Poszczęściło im się: pięciu gości lokalu miało charakterystyczne ciemnoniebieskie oczy potomków Rubry, do tego wszyscy nosili srebrne gwiazdy na epoletach kombi- nezonów. Dowódcy czarnych jastrzębi. Dariat skoncentrował uwagę na programach obserwacyjnych, działających w warstwie neuronowej za ścianami, pod podłogą i nad sufitem. To samo robili Abraham, Matkin i Graci, którzy opę- tali ciała zdolne do afinicznego kontaktu: wysyłali dywersyjne po- lecenia, aby oddzielić wydarzenia w tawernie od nadrzędnej świa- domości Rubry. Dobrze ich wyszkolił. We czterech już w ciągu minuty zmodyfi- kowali nieskomplikowane programy, dzięki czemu tawerna Tacoul przeistoczyła się w strefę niedostrzegalną dla zmysłów habitatu. Na zwieńczenie dzieła, drzwi z błony mięśniowej skurczyły się bezsze- lestnie; ich szara, ziarnista powierzchnia stała się teraz barierą nie do przejścia. Kiera Salter wstała, odprawiając zalotników wzgardliwym ge- stem. Kiedy jeden zaczął się odgrażać, uderzyła go od niechcenia otwartą dłonią w skroń. Siła ciosu rzuciła go na podłogę. Z okrzy- kiem bólu uderzył głową o twardy polip. Zaśmiała się i przesłała mu pocałunek, gdy ścierał krew sączącą się z nosa. — Nie tak prędko, kochasiu! Jej długa skórzana torebka przeobraziła się w sztucer wielo- strzałowy. Skierowała broń na wystraszonych ludzi i roztrzaskała jedną z mrugających lamp. Wszyscy pochylili głowy, gdy posypały się białe szczątki kom- pozytu. Niektórzy próbowali przesłać datawizyjnie sygnał ratunko- wy do procesora miejscowej sieci. Urządzeniami elektronicznymi opętani zajęli się w pierwszej kolejności. — Uwaga, to jest napad! — oświadczyła Kiera z silnym amery- kańskim akcentem. — Niech nikt się nie rusza! Cenne drobiazgi mają trafić do worka. Dariat westchnął, zdegustowany. Cóż za przewrotność losu, że takiej lafiryndzie dostało się cudowne ciało uroczej Marie Skibbow. — Po co się w to bawić? — zapytał. — Chodzi nam o dowódców czarnych jastrzębi. Nie lepiej będzie, jak na rym poprzestaniemy? — W trakcie zabawy zawsze jest wesoło — odparła. — Coś ci powiem, Kiera. Jesteś skończoną idiotką. — Czyżby? — Cisnęła w niego kulą białego ognia. Kelnerki i klienci tawerny krzyczeli ze strachu, szukając kryjó- wek. Dariat zdołał odbić pocisk, używając do tego celu ręki, której nadał kształt grubej paletki do tenisa stołowego. Dariatem wstrząsnął prąd elektryczny, porażając wszystkie nerwy w jego ramieniu. Biały ogień szamotał się zapamiętale po wnętrzu, wywracał stoły i krzesła. — Daj sobie spokój z dobrymi radami — powiedziała Kiera. — Robimy to, co nam nakazuje instynkt. — Dziwny jest ten twój instynkt. To bolało. — Zejdź wreszcie na ziemię, ty ofermo! Byłoby ci lepiej na świecie, gdybyś nie nabił sobie głowy durnymi zasadami. Klaus Schiller i Matkin zachichotali, widząc jego zakłopotanie. — Przez twoje dziecięce zagrania wszystko diabli wezmą — odciął się Dariat. — Jeśli chcemy zdobyć czarne jastrzębie, musisz panować nad swoim zachowaniem. Tańczysz, jak ci zagra Tarrug. Weź się w garść, wsłuchaj się w melodię ducha. Wsparła gniewnie sztucer na ramieniu i wymierzyła w niego palec. — Jak mi tu zaraz nie skończysz mędrkować, to przysięgam, że skrócę cię o głowę! Ściągnęliśmy cię, żebyś rozprawił się z osobo- wością habitatu, na tym koniec. Tutaj ja decyduję, co będziemy ro- bić. Sama ustanawiam reguły, do cholery! Dzięki nim wyjdziemy na swoje. Mam ambitne zamiary. A z ciebie jaki pożytek, fajtiapo? Chcesz przez sto lat gryźć ziemię, aż znajdziesz mózg Rubry. A po- tem mu dokopiesz, mam rację? Na tym polega twoja wielka, wieko- pomna krucjata? — Nie — odparł z niezmąconym spokojem. — Ciągle ci po- wtarzam, że siłą nie pokonasz Rubry. Twój plan opętania mieszkań- ców habitatu spali na panewce, jeśli on nam przeszkodzi. Pomysł z czarnymi jastrzębiami nie jest rewelacyjny, nawet one nie pomogą nam go pokonać. Jak zaczniemy niewolić ludzi, ściągniemy na sie- bie jego uwagę. — Nasz los w rękach Allacha — mruknął Matkin. — Naprawdę nie rozumiesz? — zwrócił się do niego Dariat. — Jeżeli skoncentrujemy się na zniszczeniu Rubry i przejęciu warstwy neuronowej, wszystkie drzwi staną przed nami otworem. Będziemy bogami. — To już zakrawa na bluźnierstwo, synu — wtrącił Abraham Kanaanejczyk. — Najpierw się zastanów, potem mów. — W porządku —jak bogowie. Lepiej? Chodzi o to... — Chodzi o to, że zaślepia cię zemsta — przerwała mu Kiera, kierując na niego lufę broni dla podkreślenia wagi swoich słów. — Nie przekonasz nikogo, że jest inaczej, skoro popełniłeś samobój- stwo, żeby osiągnąć swój cel. My wiemy, jaka jest stawka w grze. Wzmacniamy się liczebnie, bo chcemy przetrwać. Jeśli coś ci nie pasuje, może dłuższy pobyt w zaświatach nauczy cię rozumu. Zanim wysunął argumenty na swoją obronę, zdał sobie sprawę z nieuchronnej porażki. Widział upór na twarzach opętanych, od- bierał ich chłodne uczucia. Głupcy i słabeusze. Nie umieli patrzeć w przyszłość. Byli jak zwierzęta. Tylko że kiedyś będzie musiał skorzystać z pomocy tych zwierząt. Kiera znowu wygrała — podobnie jak wówczas, kiedy wymogła na nim, żeby złożył dowód swojej lojalności. Opętani szli za nią, nie za nim. — W porządku — powiedział. — Niech będzie po twojemu. — Na razie. — Dziękuję — odparła, nie kryjąc szyderstwa. Z szerokim uśmiechem podeszła do dowódcy czarnego jastrzębia. W trakcie tej wymiany zdań w tawernie było cicho; ludzie po prostu milczeli, co nie mogło dziwić, skoro dwa metry dalej mó- wiono o ich losie. Wreszcie rozmowa dobiegła końca. Szale się przechyliły. Kelnerki z piskiem zbiegły się przy barze. Siedmiu gości rzuciło się do zamkniętych drzwi z błony mięśniowej. Pięciu starło się z opętanymi, wywijając wszystkim, cokolwiek wpadło im w ręce: nożami rozszczepieniowymi (nie działały), stłuczonymi butelkami, pałkami neuroparalizatorów (również bezużytecznymi), a nawet go- łymi pięściami. W odwecie szalał biały ogień: świetliste kule trafiały w kolana i stopy, obezwładniały i okaleczały. Biczowe wąsy spinały nogi ni- czym płonące kajdany. Opętani zacieśnili koło, gdy ich ofiary zwijały się z bólu na podłodze. Powietrze wypełnił swąd spalonej skóry. Rocio Condra tkwił w zaświatach od pięciuset lat, kiedy nastał czas cudów. Była to nieznośna egzystencja, którą mógł porównać jedynie do rozciągniętego na wieki uczucia śmiertelnej duszno- ści. Wszystko odbywało się zawsze w absolutnych ciemnościach, w milczeniu i odrętwieniu. Milion razy obejrzał swoje życie, lecz wciąż mu było mało. Aż nagle zaczęły zdarzać się dziwy, z zewnętrznego wszech- świata przedostawały się wrażenia. Szczeliny w pustce zaświatów otwierały się na ułamki sekundy... jakby wzburzone obłoki sadzy, rozwiewały się na mgnienie oka, przepuszczając złote promyki wsta- jącego słońca. Za każdym razem jedna potępiona dusza odlatywała ku oślepiającej i ogłuszającej rzeczywistości, gdzie czekały wol- ność i piękno. Rocio wył z rozpaczy razem z innymi, którym się nie powiodło. Wykrzykiwali więc ze zdwojoną mocą swe błagania, obietnice i apele do upartych, krnąbrnych żyjących, proponując zbawienie i bogactwa w zamian za maleńką pomoc. Obietnice chyba skutkowały. Pojawiało się coraz więcej szcze- lin — tak wiele, że sprowadzały ze sobą całkiem nową udrękę. Wie- dzieć, że jest droga wyjścia, a jednocześnie spotykać się z od- mową. .. Teraz jednak zdarzył się wyjątek. Tym razem... tym razem oto- czyła go i niemal zmiażdżyła wspaniałość światła i hałasu. Wśród zgiełku rozlegały się czyjeś prośby o pomoc, ktoś pragnął skrócenia męczarni. — Ja ci pomogę! — zełgał Rocio. — Możesz na mnie polegać! Nasilał się ból, gdy oszalałe myśli karmiły się jego kłamstwami. Czegoś takiego nie dało się przyrównać do skłębienia dusz, które szukały sposobu na urozmaicenie sobie ponurego bytu. Splatające się myśli dawały mu siłę, ból doprowadzał do ekstazy. Rocio czuł drżenie kończyn, gdy piekło go zmęczone krzykiem gardło, a żar osmalał skórę. Zapadł w błogostan niczym masochista, którego ma- rzenia właśnie się ziszczają. Myśli mężczyzny kurczyły się i słabły, kiedy Rocio wpychał się i wwiercał do połączeń nerwowych mózgu. W miarę jak to czy- nił, doświadczał kolejnych rozkosznych ludzkich doznań: powie- trza wypełniającego płuca, bicia serca. Przez cały ten czas tłamsił swoją ofiarę. Z instynktowną łatwością rozwijał w sobie umiejęt- ność narzucania własnej woli, usidlenia duszy. Z otchłani zaświatów dobiegały jeszcze wrzaski potępieńców, którzy wściekali się, że przeszkodził im w drodze do zbawienia. Gorzkie wymówki i posądzenia o nieuczciwość. Po chwili rozbrzmiewały już tylko słabowite sprzeciwy ofiary oraz ten drugi, dziwnie odległy głos wyrażający obawę o los uko- chanej osoby. Rocio wyparł zupełnie duszę żywiciela, wypełniając mózg swym umysłem. — Wystarczy — odezwała się jakaś kobieta. — Jesteś nam po- trzebny do ważniejszych rzeczy. — Zostawcie mnie! — wycharczał. — Już prawie wszedłem, prawie... — Przybywało mu sił, zniewolone ciało zaczynało reago- wać na bodźce. Odemknąwszy załzawione oczy, ujrzał rozmyte za- rysy trzech pochylających się nad nim postaci. Z pewnością miał przed sobą anioły, a wśród nich prześliczną dziewczynę, która przy- oblekła się w czarowną białą aureolę. — Stój! — rozkazała. — Masz wejść do czarnego jastrzębia. Prędzej! Musiała zajść jakaś straszna pomyłka. Czyżby niczego nie rozu- mieli? Przecież to był cud. Skończyła się pokuta. — Wszedłem — powtórzył Rocio. — Zobaczcie, jestem w środ- ku. Udało mi się. — Uniósł swoją nową dłoń; z palców zwisały pę- cherze, niby jakieś wielkie półprzezroczyste grzyby. — No to wyłaź! Ręka przestała istnieć. Krew ochlapała mu twarz i zalała oczy. Chciał krzyczeć, lecz nadwerężone struny głosowe odmówiły po- słuszeństwa. — Jazda do czarnego jastrzębia, tępaku, albo odeślemy cię z po- wrotem w zaświaty! Tym razem zostaniesz tam na wieki. Kolejna fala bólu i następujące po niej przerażające otępienie były wszystkim, co zostało po zniszczonej prawej stopie. Rozwalali jego świeżutkie, cudowne ciało. Wkrótce nie będzie miał niczego. Wyrządzano mu wielką niesprawiedliwość, mógł tylko wrzeć z nie- mej złości. Wtem w jego umyśle pojawiły się osobliwe, niewyraźne wrażenia. — Widzisz, jakie to proste — rzekł Dariat. — Zrób w my- ślach to samo co ja. Zrobił. Otwarty przed nim kanał afiniczny połączył go z „Min- dori". — Co się dzieje? — zapytał strwożony czarny jastrząb. Lewa noga spaliła się doszczętnie. Biały ogień przerzucił się na krocze i resztkę prawej nogi. — Peran! — wykrzyknął czarny jastrząb. Rocio nałożył na swoje myśli specyficzny ton dowódcy statku. — „Mindori", pomóż! — Jak? Co się dzieje? Długo cię nie czułem. Dlaczego zamk- nąłeś się przede mną? Nigdy tego nie robiłeś. — Przepraszam, ale strasznie mnie boli. Myślę, że to atak serca. Chyba umieram. Chcę być z tobą, przyjacielu. — Chodź! Prędko! Pasmo afiniczne rozszerzyło się, gdy czarny jastrząb przygoto- wał się na przyjęcie swego dowódcy. Jego umysł promieniował miłością i współczuciem. Mimo swych rozmiarów i nieprzepartej siły była to szlachetna, ufna istota. Kiera Salter tymczasem nie re- zygnowała z własnej formy nacisku. Przeklinając diablicę, która potraktowała go tak okrutnie, Rocio porzucił kochane ludzkie ciało i udał się w podróż w paśmie afi- nicznym. Odbywało się to inaczej niż w drodze z zaświatów. Wów- czas wpychał się na chama, teraz witały go czułe, przyjacielskie ra- miona, aby go przygarnąć i uchronić od złego. Energistyczny rdzeń jego duszy osadził się w komórkach neuro- nowych technobiotycznego statku. Więź łącząca go z ciałem do- wódcy zerwała się, gdy Kiera triumfalnie roztrzaskała pięścią jego głowę. „Mindori" zajmował cokół na środkowej półce cumowniczej Valiska, gdzie cierpliwie wchłaniał płyny odżywcze do swoich pę- cherzy pokarmowych. Częściowo przysłonięta nieobrotowym ko- smodromem Opuncja przedstawiała sobą mozaikę bladozielonych pasm burzowych. Czarny jastrząb cieszył się tym widokiem. Naro- dził się w pierścieniach gazowego olbrzyma i tutaj przez osiemna- ście lat dorastał, osiągając niebagatelną długość stu dwudziestu pię- ciu metrów i kształt zbliżony do stożka. Był dziwolągiem nawet wśród czarnych jastrzębi, które różniły się zasadniczo od zwykłych jastrzębi, mających formę dysku. Na jego ciemnozielonym kadłubie malowały się fioletowe pręgi, a z tylnej części statku sterczały trzy grube, podobne do płetw odgałęzienia. Ze względu na ów kształt spłaszczonego pocisku, moduł mieszkalny nasadzony był w środko- wej części górnego kadłuba niby metalowe siodło. Jak w przypadku wszystkich technobiotycznych statków, jego pole dystorsyjne otaczało szczelnie kadłub, wykorzystywane tylko w małym zakresie podczas cumowania. Stan ten uległ zmianie, gdy do komórek nerwowych wtargnęła dusza Rocia Condry. Opanowa- nych neuronów było dużo więcej niż w ludzkim mózgu, co zwięk- szało energistyczną moc pochodzącą z międzywymiarowej defor- macji. Wydostał się z przydzielonego mu klastra pamięci i uciekł mającym go wspierać podprogramom. — Kim jesteś? — zdążył tylko zapytać przestraszony statek. Rocio błyskawicznie podporządkował sobie jego umysł, nie umiał jednak zapanować nad skomplikowanymi funkcjami organi- zmu czarnego jastrzębia z tą samą łatwością, z jaką zawładnął ludz- kim ciałem. Nie mógł liczyć na instynkt ani prawidłowo reagować na sekwencje impulsów nerwowych. Znalazł się na obcym teryto- rium; za jego życia nie było jeszcze mowy o żywych statkach ko- smicznych. Nie przejmował się niezależnymi programami, które sprawo- wały kontrolę nad pracą narządów — po prostu zostawił je w spo- koju. Jednakże polem dystorsyjnym kierowała świadoma wola. Kilka sekund od chwili opętania pole rozrosło się w niekontro- lowany sposób. Czarny jastrząb przechylił się do tyłu, wyrywając węże pokarmowe z gniazd przyłączeniowych. Płyny odżywcze trysnęły szeroką strugą, rozlewając się po półce, dopóki habitat nie zamknął w pośpiechu zaworów mięśniowych. „Mindori" zakołysał się i wzniósł trzy metry nad cokół o kształcie grzyba. Rocio rozpaczliwie próbował położyć kres dzikim oscyla- cjom energii w węzłach modelujących. Niestety, zachodzące tam procesy były mu zupełnie nieznane. Detekcję mas, najważniejszy zmysł jastrzębi, umożliwiały drobne, lecz precyzyjne manipulacje polem dystorsyjnym. Rocio nie miał zielonego pojęcia, gdzie się znajduje, cóż dopiero mówić o powrocie tam, skąd wystartował. — Zwariowałeś? Co ty wyprawiasz? — zapytał rozgniewany Rubra. Część rufowa „Mindori" zatoczyła gwałtowny łuk, dolne płetwy omal nie drasnęły półki. Kierowca pojazdu serwisowego trwożnie wcisnął hamulce i prędko się cofnął, kiedy olbrzymi technobiotycz- ny statek przeleciał niespełna pięć metrów od szklanej kopulastej kabiny. — Przepraszam — odpowiedział Rocio, przeszukując szybko pamięć czarnego jastrzębia, aby znaleźć jakiś program sterujący. — Mam tu nagły wzrost mocy. Zaraz wszystko wróci do normy. Podobne pląsy rozpoczęły następne dwa statki, gdy sprowadzo- ne z zaświatów dusze opanowały ich neurony. Rubra wypytał je gniewnie o przyczynę. Rocio nauczył się skuteczniej regulować pole dystorsyjne oraz łączyć wyczuwane obiekty masowe z obrazami, których mu dostar- czały pęcherze sensorowe. Kadłub statku przesuwał się niebezpiecz- nie blisko krawędzi półki cumowniczej. Przekonfigurował pole dystorsyjne, aby pchnęło go w przeciw- nym kierunku. I mógłby się cieszyć sukcesem, gdyby nie to, że pę- dził w stronę polipowej powłoki habitatu. Do tego na jego drodze siedział inny (nie opętany) czarny jastrząb. — Nie mogę się zatrzymać! — rzucił pośpiesznie. Obcy wzniósł się na sześćdziesiąt metrów szybkim, zwinnym manewrem, wyrażając swoje głębokie oburzenie. „Mindori" prze- mknął pod nim i zatrzymał się, prawie zawadzając „płetwami" o po- włokę Valiska. Dwaj pozostali, goszczący w tawernie Tacoul dowódcy czar- nych jastrzębi padli w końcu ofiarą strategii Kiery Salter. Ich statki wystrzeliły z cokołów jak sztuczne ognie z nadmiarem paliwa. Ru- bra wraz z resztą wystraszonych jastrzębi zasypywał je pytaniami. Trzy nie opętane statki, zdenerwowane zachowaniem swych kuzy- nów, także wystartowały z półki. Kolizja wydawała się nieuniknio- na, gdy olbrzymy hasały w kilometrowej szczelinie między dwiema półkami. Aby je rozdzielić, Rubra przesłał im wektory lotu z naka- zem bezwzględnego posłuszeństwa. Rocio tymczasem zrozumiał podstawowe zasady dynamiki po- la dystorsyjnego. Pchnął ostrożnie swe masywne cielsko w stronę półki cumowniczej. Po pięciu podejściach, gdy kręcił chaotyczne spirale wokół cokołu, udało mu się usiąść. — Może byście wreszcie przestali się wygłupiać! — powie- dział Rubra, gdy wzburzona gromada czarnych jastrzębi siadała nerwowo na cokoły. Rocio z zakłopotaniem dostosował się do polecenia. Pozdrowił pozostałe cztery opętane statki, a następnie zaczął wymieniać z ni- mi drobne uwagi, ucząc się kontrolować swoje nowe ciało. Po półgodzinie eksperymentów Rocio był zachwycony tym, co mógł teraz poczuć i zobaczyć. Otoczenie gazowego olbrzyma przenikały energie w wielu postaciach i niezliczona ilość obiektów materialnych. Zderzały się z sobą pola elektryczne, elektromagne- tyczne, strumienie promieniowania kosmicznego. Dwadzieścia księ- życów, setki mniejszych planetoid. Wszystkie one odciskały deli- katne ślady w jego świadomości, rejestrowane na rozmaite sposoby: w formie kolorów, zapachów, brzmień. Miał dostęp do znacznie szerszej gamy wrażeń niż umysł człowieka. A każde z nich było ostrzejsze od tych doświadczanych w zaświatach. Po jakimś czasie w paśmie afinicznym zaległa pełna napięcia ci- sza, wszyscy czekali, co się dalej stanie. 7 Przeładowany kosmolot gładko przecinał stratosferę Lalonde, oddalając się od górzystego, wschodniego wybrzeża Amariska. Do- piero kiedy wzniósł się na pułap stu kilometrów, a strumień jo- nów zrzedł niemal do zera, Ashly Hanson zamknął wloty powietrza i uruchomił napęd odrzutowy. I wtedy zaczęły się kłopoty. Musiał wydobyć całą moc z bliźniaczych silników rakietowych w ogonie maszyny, żyłować baterie i podnosić temperaturę plazmy do grani- cy bezpieczeństwa. System chłodzenia wydawał ostrzegawcze sy- gnały, na które reagował w zależności od zachowania maszyny: jedne uwzględniał, inne ignorował. Czuł się jak ryba w wodzie; biegły w sztuce pilotażu, dobrze wiedział, ile można wydusić z przy- rządów i kiedy podjąć skalkulowane ryzyko. Wskaźniki rezerw mocy i poziomu paliwa, marginesy bezpie- czeństwa — wszystko to tworzyło w umyśle Ashly'ego nadzwyczaj złożony, interaktywny, wielowarstwowy schemat, gdy energicznie przetasowywał informacje. Dane składały się powoli w przejrzysty obraz sytuacji, pozwalając na wybór najkorzystniejszej opcji; Ashly zdecydował się osiągnąć prędkość ucieczki już na pułapie stu dwu- dziestu kilometrów. Teoretycznie po takim manewrze zostałoby siedem kilo masy paliwowej w zbiornikach. — Trochę mała wysokość — mruknął. Ale trudno, przynaj- mniej mieli szansę spotkać się z „Lady Makbet". Przekroczenie dopuszczalnego obciążenia kosmolotu zawdzię- czali blisko trzydziestoosobowej gromadce dzieciaków, które szczebiotały i pokrzykiwały radośnie za fotelem pilota, mimo że oj- ciec Horst i Kelly Tirrel dwoili się i troili, aby je uciszyć. „To i tak zaraz się skończy" — pomyślał Ashly z ponurym przekonaniem: dzieci zawsze wymiotowały w stanie nieważkości, zwłaszcza te najmłodsze. Poprosił komputer pokładowy o kanał łączności z „Lady Mak- bet". Procesor telekomunikacyjny nie od razu połączył się z satelitą umieszczonym na orbicie Lalonde, a szerokość pasma była ograni- czona. Smutny dowód na istnienie niewidzialnych, wrogich sił pa- nujących nad nieszczęsną planetą. — Joshua? — Siedzę twój lot, Ashly. — Będziesz musiał wykonać manewr, żebyśmy mogli się spo- tkać. Zużywam już paliwo odrzutowych silników sterujących, żeby wyjść na orbitę. Oto mój wektor. — Za pośrednictwem komputera pokładowego Ashly przesłał datawizyjny plik. — Chryste, możemy nie dać rady! — Wybacz, ale te dzieciaki dużo ważą. Kiedy zacumujemy na kosmodromie, trzeba będzie wymienić wszystkie silniki odrzutowe. Musiałem wydusić z nich dosłownie wszystko. Przydałyby się też gruntowne testy pokrycia pracującego. — Jakoś to przebolejemy, zniżkę za bezwypadkowe loty i tak diabli wzięli podczas bitwy. Przygotuj się na spotkanie za dwana- ście minut. — Dziękuję, Joshua. W kabinie kosmolotu wyraźnie przycichło wesołe trajkotanie dzieciarni. Przyspieszenie zmalało do 0,05 g, kiedy nastąpiło osta- teczne wejście na orbitę. Wyłączyły się silniki rakietowe. Komputer pokładowy zawiadamiał, że w zbiornikach zostały cztery kilogramy masy paliwowej. Na tyłach kabiny rozległo się pierwsze głośne czknięcie. Ashly uzbroił się w cierpliwość. Alarm w kabinach „Lady Makbet" ostrzegał o wzrastającym przyspieszeniu. Edenisci, przygotowujący się pod kierownictwem Sary Mitcham i Dahybiego Yadewa na przyjęcie gromady dzieci, pobiegli do foteli i tymczasowo rozścielonych materaców. Wszyscy mieli — mniej lub bardziej — posępne, zafrasowane miny. Zwa- żywszy, przez co przeszli w ciągu ostatnich trzydziestu godzin, ich obawy były usprawiedliwione. Piskliwy sygnał przywracał pamięć najgorszych wspomnień. — Nie bójcie się! — uspokoił ich Joshua. — Tym razem nie będzie zabójczych przyspieszeń. To rutynowy manewr. Tylko on został na mostku. Przygaszone światła jarzyły się mdłą czerwienią, wyostrzając nad konsoletą rysunki holograficzne i pro- jekcje AV. O dziwo, dobrze się czuł w samotności. Oto był tym, kim chciał być zawsze (a przynajmniej tak mu się wydawało): dowódcą statku kosmicznego, zwolnionym z wszelkich innych obowiązków. Nadzorowanie komputera pokładowego i jednoczesne ustawianie wielkiej maszyny na wektorze lotu, tak by połączyli się z bezwład- nym kosmolotem, nie pozostawiało mu czasu na rozważanie konse- kwencji smutnych faktów. Śmierć Warlowa, rozbity oddział na- jemników, stracona planeta, zniszczona flota ratownicza. Nie miał ochoty rozmyślać nad kompromitującą klęską ani nad tym wszyst- kim, co wiązało się w wyruszeniem opętanych na podbój wszech- świata. Wolał już zajmować się czymś pożytecznym, rozwiązywać bieżące problemy. Jego emocjonalne odprężenie tylko przypominało uczucie ulgi. Bitwy, w których osobiście brał udział, skończyły się zwycięstwem. Uratował edenistów, dzieci oraz Kelly. Niebawem wrócą do domu. Czy można było zrobić coś więcej? Dlaczego więc męczyły go wyrzuty sumienia? Podprowadził statek na odległość kilometra od kosmolotu i za- czekał, aż prawa mechaniki nieba zbliżą do siebie oba pojazdy. Pod nimi zaciemniona strona planety jawiła się jako czarna, pusta plama. Oko ludzkie nie mogłoby nic dostrzec; tylko fale radarowe i promie- nie podczerwone zdolne były wydobyć z mroku zarysy lądów. Joshua polecił komputerowi pokładowemu połączyć się z siecią telekomunikacyjną, jaką stanowiła ocalała garstka niskoorbitalnych satelitów obserwacyjnych. Obraz, który przekazywały, wzbogacał się szybko o nowe szczegóły. Obecnie Amarisk znajdował się w całości na osłonecznionej półkuli Lalonde. Nad kontynentem niepodzielnie panowała olbrzy- mia czerwona zawiesina. Krawędzie zwartej, zakrywającej czwartą część jego powierzchni, chmury, która chowała pod sobą dorzecze Juliffe, rozchodziły się na boki z huraganową prędkością. Chmu- ra nadal zachowywała swą jednorodną formę — była parawanem szczelnie zasłaniającym leżące poniżej ziemie. Znikło również sza- re znamię, utrzymujące się nad Quallheimem w czasie krótkiej ope- racji oddziałów najemnych. Nawet góry, gdzie mieszkali Tyratako- wie, okazały się niewystarczającą barierą; chmura kłębiła się nad stokami, wypełniała doliny. Tylko najwyższe szczyty, jeszcze nie- zdobyte, wystawiały nad czerwony welon swoje poszarpane, ośnie- żone czuby — niby góry lodowe dryfujące po morzu krwi. Widok, który przedtem budził odrazę u Joshui, teraz napełniał go strachem. Dowodził istnienia potężnej, przerażającej siły. Joshua przełączył wizję na obrazy przekazywane z zewnętrz- nych czujników „Lady Makbet". W odległości pięciuset metrów zo- baczył kosmolot ze złożonymi skrzydłami. Odpalił jonowe silniki sterujące, obracając statek, tak aby platforma cumownicza znalazła się dokładnie naprzeciwko zatrzasków na dziobie kosmolotu. Ashly śledził przez wąską szybę manewry Joshui, jak zwykle zdumiony umiejętnością, jaką okazywał dowódca, kontrolując ma- newry olbrzymiego, kulistego statku. Platforma, wysunięta z hanga- ru na teleskopowych ramionach, zatoczyła łuk i nasadziła się na spłaszczony dziób kosmolotu. Ta sztuka, oczywiście, udała się Jo- shui już za pierwszyrr razem. Płyty konstrukcji pracującej przenosiły rozmaite zgrzyty i stuka- nia, gdy kosmolot był powoli wciągany do wąskiego, cylindrycznego hangaru „Lady Makbet". Ashly wzdrygnął się z obrzydzenia, kiedy na jego kombinezonie wylądowała jeszcze jedna gorąca, śmierdząca kula wymiocin. Nawet nie próbował jej odbić, bo rozpadłaby się tylko na mniejsze kawałeczki. Takie, które można by połknąć przy oddechu. — Osiem osób musi zostać w kabinie kosmolotu — oznajmiła datawizyjnie Sara, kiedy rękaw śluzowy połączył się z kadłubem pojazdu. __ Chyba sobie żartujesz! — przestraszył się Ashly. __ Niestety, mówię poważnie. Urządzenia regulacji składu po- wietrza i tak ledwo zniosą tyle osób na pokładzie. Twoje filtry dwu- tlenku węgla bardzo nam się przydadzą. .— Boże... — powiedział z udręką. — Trudno, ale przyślij tu natychmiast jakieś podręczne odkażacze. — Czekają w komorze śluzowej. — Dzięki. — Najpierw przyślij najmłodsze dzieci. Wpakuję je do kapsuł zerowych. — Już się robi. — Polecił komputerowi pokładowemu ode- mknąć luk komory śluzowej, po czym wstał z fotela, żeby zapytać ojca Horsta, które dzieci powinny pójść pierwsze. Gdy tylko wrota hangaru zatrzasnęły się za kosmolotem, włą- czyły się dwa nieuszkodzone silniki termojądrowe. „Lady Makbet" zaczęła oddalać się od planety z łagodnym przyspieszeniem 1 g, zmierzając do punktu o współrzędnych skoku do Tranąuillity. Daleko za nimi środkowy fragment czerwonej chmury wzburzył się wściekle i spiętrzył. Słup podobny do trąby powietrznej wy- strzelił w górę, sięgając dwadzieścia kilometrów nad warstwę wy- strzępionych cumulusów. Dłuższą chwilę chwiał się bezładnie ni- czym przyzywający — bądź grożący — palec. Zespoły czujników i panele termozrzutu zaczęły się wsuwać do schowków w kadłubie. Skurczył się jasny strumień biało-niebieskich gazów wylotowych. Przez krótki czas „Lady Makbet" szybowała jeszcze w przestrzeni, aż wreszcie zagarnął ją horyzont zdarzeń. Badawczy odrost chmury stracił wigor i ugiął się z wolna, jakby w pokłonie przegranego. Lśniący trzon rozpłynął się w spokojnej czerwonej toni. Krawędzie jednak wciąż się przemieszczały. Widok z okien Hiltona budził zachwyt, czego należało się spo- dziewać po budynku wzniesionym kosztem trzystu pięćdziesięciu milionów dolarów. Al Capone był oczarowany. Ekskluzywny apar- tament znajdował się na najniższym piętrze wieży, gdzie panowała standardowa grawitacja. Za półokrągłą szybą antyradiacyjną, która wypełniała całą ścianę głównej sypialni, przesunęła się wolno tar- cza Nowej Kalifornii. Planeta błyszczała urokliwie na czarnym tle kosmosu. Al żałował tylko, że gwiazdy nie migoczą tu jak za daw- nych czasów, gdy podziwiał je nocą przed swoim letnim domkiem nad Round Lakę. To był jednak drobiazg, albowiem znowu czuł się jak król. Hilton, sześćdziesięciopiętrowa wieża, wznosił się na planeto- idzie Monterey, krążącej w odległości stu dziesięciu tysięcy kilo- metrów od Nowej Kalifornii. Jeśli nie liczyć drapaczy gwiazd w ha- bitatach edenistów, które posłużyły za wzór projektantom wieży, w Konfederacji zbudowano tylko kilka podobnych konstrukcji. Tu- ryści rzadko mieli sposobność oglądać terrakompatybilną planetę w tak komfortowych warunkach. „Głupota — pomyślał Al — obrotny biznesmen mógłby zrobić kokosy na hotelach takich jak Hilton". Nie powinien przez cały dzień gapić się na Nową Kalifornię. Wyczuwał obecność swoich najbardziej zaufanych podkomendnych, którzy czekali cierpliwie na korytarzu. Prędko pojęli, że nie wolno mu przeszkadzać, kiedy szuka prywatności, niemniej należało dać im rozkazy, żeby nie gnuśnieli. Al wiedział, jak szybko wszystko może się rozsypać, jeśli popuści wodze. Cóż z tego, że to inna pla- neta: naturę ludzi nie tak łatwo zmienić. Jakby na zawołanie, Jezzibella mruknęła zalotnie: — Może byś tu przyszedł, skarbie? Cóż, niektórzy się jednak zmieniają. W latach dwudziestych i trzydziestych kobiety zachowywały się zdecydowanie inaczej. By- ły żonami albo dziwkami. Mimo to Al zaczynał podejrzewać, że również w tych czasach dziewczyny pokroju Jezzibelli były ewene- mentem. Dopiero co uległa i przymilna, momentalnie przeistaczała się w tygrysicę, nie mniej niż on silną i zaborczą. Al dysponował te- raz energistyczną mocą, co pozwalało mu fiutem wyczyniać zdu- miewające rzeczy. Nawet Jezzibellę wprawiał w zadziwienie. Był dumny ze swoich dokonań, przynajmniej przez pewien czas, ponie- waż tylko wtedy błagała go, by nie kończył, by jej nie zostawiał. Mówiła, jaki jest doskonały. Zazwyczaj role były odwrócone. Cho- lera, ona nawet całowała jak chłopiec. Kłopot w tym, że gdy już do- konał cudów z jej rozpalonym ciałem, ona chciała jeszcze raz i jesz- cze, i jeszcze... — Proszę cię, kochanie. Naprawdę lubię tę egipską pozycję. Tylko z tobą może się udać, tylko ty jesteś dość duży. Al westchnął, zrezygnowany. Odwrócił się od okna i podszedł do łóżka, na którym leżała Jezzibella. Kokietka nie miała wstydu w oczach, była całkiem naga. Wyszczerzył zęby i rozpiął biały szlafrok. Jezzibella pisnęła, patrząc rozpłomienionym wzrokiem na jego erekcję. Nagle padła na pościel, przeobrażając się błyskawicznie w zupełnie inną postać. Teraz Al miał przed sobą młodziutką nastolatkę, bojącą się stracić dziewictwo. Wszedł w nią z rozmachem, nie próbował żadnej wyrafinowanej techniki. Krzyknęła z niedowierzaniem, prosząc, aby przestał, aby był delikatniejszy. Nie mogła jednak się oprzeć, bo i jaka dziewczyna oparłaby się takiemu kochankowi? Już po chwili jego pełne werwy pchnięcia sprawiły, że jej krzyki przeszły w jęk rozkoszy, a zagnie- waną twarz spowił uśmiech. Jej ciało odpowiadało; oboje poruszali się w płynnym, akrobatycznym rytmie. Nie kontrolował swoich re- akcji, nie czekał na nią, po prostu eksplodował w stanie nieprzy- tomnego upojenia. Kiedy otworzył zamglone oczy, wpatrywała się w sufit nie- widzącym wzrokiem, oblizując wargi czubkiem języka. — Rżnięcie jak marzenie... — powiedziała, przeciągając syla- by. — Trzeba będzie powtórzyć. Al miał dość. — Muszę się zbierać, pogadać z chłopakami. Wiesz, jak to jest. — Jasne, kotku. Co im dasz do roboty? — Chryste, laluniu! Ja rządzę całą tą zasmarkaną planetą! My- ślisz, że wszystko chodzi jak w zegarku? Mam milion problemów na głowie. Żołnierze potrzebują rozkazów, inaczej dyscyplina się rozprzęga. Jezzibella wydęła usta, a następnie przetoczyła się na bok i chwyciła blok procesorowy, który leżał na skraju łóżka. Wstukała jakieś informacje i zmarszczyła czoło. — Al, kochanie, zrób coś z tymi zakłóceniami. — Wybacz — mruknął, próbując uspokoić myśli. To był naj- lepszy sposób, jeśli urządzenia elektryczne miały przy nim działać. Jezzibella gwizdnęła z zadowoleniem, odczytując informacje przewijające się na ekranie bloku (dawno już nauczyła się obywać bez datawizji w towarzystwie Ala). Zgodnie z ustaleniami urzędni- ków z biura Harwooda, w Nowej Kalifornii było już blisko czter- dzieści milionów opętanych. Dołączenie do świty Ala — szalone, instynktowne posunięcie na kosmodromie w San Angeles — wyda- wało jej się w tych okolicznościach najmądrzejszą rzeczą. Zawsze tęskniła za wypadem na bezdroża prawa. Smak władzy, jaką dawało przebywanie z Alem — dosłownie władzy życia i śmierci — upajał bardziej niż tłum rozwrzeszczanych wielbicieli na koncercie. Kto by pomyślał, że gangster sprzed wieków stworzy genialną strukturę rządów i nałoży jarzmo niewoli całej planecie. Jemu to się udało. „Wystarczy wiedzieć, za które sznurki pociągać" — powiedział jej w drodze na asteroidy. Rzecz jasna, nie wszyscy spośród czterdziestu milionów opęta- nych byli wobec niego lojalni, nawet nie wszyscy zostali rekruto- wani do Organizacji. Ale czy niegdyś przysięgała mu wierność większość mieszkańców Chicago? Ci w każdym razie — czy tego chcieli, czy nie — byl; jego poddanymi. — Nasza Organizacja musi być zwarta i gotowa, kiedy opętani zaczną wychodzić z ukrycia — wyjaśnił. — W Chicago nazywali mnie bandytą, ponieważ istniała jeszcze jedna administracja, która próbowała równolegle ze mną sprawować władzę: rząd. Przegra- łem, bo gnoje byli silniejsi i liczniejsi. Tym razem ustrzegę się błędów. Tym razem będę tylko ja i nikt mi nie dorówna. Dotrzymał słowa. Obserwowała go przy pracy tamtego pierw- szego dnia, zaraz po tym, jak podbili asteroidy i opanowali sieć platform bojowych. Siedziała cicho w kącie wojskowego centrum analiz strategicznych, gdzie żołnierze z Organizacji urządzili sobie główną kwaterę. Patrzyła uważnie, aby dowiedzieć się, w co na- prawdę się wpakowała. Przyglądała się wznoszeniu piramidy, któ- rej budulcem byli ludzie. Al ani na moment nie tracił cierpliwości, wydając rozkazy swoim podkomendnym, którzy przekazywali je z kolei swoim podwładnym i tak dalej, i dalej. Piramida stale się rozbudowywała, wchłaniała nowych rekrutów na dole, strzelała co- raz wyżej, potężniał jej wierzchołek. Przy wprowadzaniu i utrzy- mywaniu systemu hierarchii w piramidzie obowiązywało nieubła- gane prawo siły. Platformy strategiczno-obronne na pierwszy cel wzięły ośrodki rządowe. Wszystko od Pałacu Senackiego i baz wojskowych aż po posterunki policji okręgowej zamieniło się w lawę. Al całym ser- cem nienawidził policji. „Te kanalie zamordowały mojego brata" — warknął ze złością, kiedy rozmawiała z nim na ten temat. Nawet ratusze w zapadłych mieścinach zostały obrócone w popiół, gdy rano otwierały swe podwoje. Przez osiem godzin platformy bojowe raziły impulsami energii nieszczęsną, bezradną planetę, której z za- łożenia miały bronić. Systematycznie niszczono ogniska zorganizo- wanego oporu. Potem opętani mogli już czuć się swobodnie. Wśród nich byli aktywiści z Organizacji Ala; kierowali operacją podboju, dowiadując się przy okazji, kto i kiedy powrócił z zaświa- tów oraz co robił w poprzednim życiu. Szczegóły trafiały do biura Avrama Harwooda na Montereyu, gdzie studiowano je wnikliwie, aby wyselekcjonować ludzi o przydatnych umiejętnościach. Kilku wyróżnionych miało dostać „propozycje nie do odrzucenia", jak wyraził się Al z dzikim chichotem. Stanowili znikomą mniejszość, lecz ster rządów zawsze dosta- wał się w ręce wąskich elit. Nikt nie mógł z nim rywalizować, o co zatroszczył się już na samym początku. Dysponował odpowiednią siłą ognia na wypadek, gdyby jakiś śmiałek wysunął się z szeregu. Po opanowaniu systemów strategiczno-obronnych trzymał w garści ultranowoczesną wojskową sieć telekomunikacyjną — jedyną, któ- ra nadawała się do użytku na terytoriach zajętych przez opętanych. Nawet jeśli między przybyszami z zaświatów pojawiali się malkon- tenci (rzecz nieunikniona), to nie mogli kontaktować się z innymi, którzy podzielali ich poglądy, co zapobiegało rozprzestrzenianiu się buntów. Jezzibella czuła się wyróżniona. Był to przełomowy moment w dziejach, zupełnie jakby na własne oczy widziała Eisenhowera, gdy dowodził operacją lądowania wojsk alianckich w Normandii, czy Richarda Saldanę, kiedy organizował exodus z Nova Kongu do Kulu. Czuła się wyróżniona i wniebowzięta. Ekran bloku procesorowego wyświetlał wciąż nowe statystyki. Na obszarach kontrolowanych przez Organizację pozostało prze- szło szesnaście milionów nie opętanych. Harwood proponował zo- stawić ich w spokoju, aby mogli wykonywać przyziemne prace. Za- sadniczo więc cieszyli się wolnością - na razie Organizacja o to dbała. Jezzibella przypuszczała, że lada dzień wszystko mogło się. jednak odmienić. Gromadzono zaplecze transportowe dla grup mających uderzyć na nie podbite jeszcze miasta i hrabstwa. Szacunki wskazywały, że nazajutrz o tej porze Nowa Kalifornia będzie liczyć sto milionów opętanych mieszkańców. Za trzy dni Organizacja zdobędzie abso- lutną kontrolę nad planetą. A jeszcze wczoraj Jezzibella musiała się zadowolić towarzy- stwem pary niewydarzonych młokosów i męczącymi wygłupami swej świty. — Brawo, wszystko idzie jak po maśle — powiedziała. — Znasz się na rzeczy, Al. Dał jej łobuzerskiego klapsa w tyłeczek. — Jak zawsze. Czuję się tutaj całkiem jak w Chicago. Jedyna różnica wynika ze skali. Tu wszystko jest sto razy większe, ale Sprytny Awy bardzo się stara, żebym się w tym nie pogubił. Awy nie wrył się w posadę burmistrza, tak jak kiedyś w Chicago wielki Jim Thompson. Bynajmniej. On ma prawdziwą smykałkę do pa- pierkowej roboty. — Podobnie jak Leroy Octavius. — Owszem. Teraz rozumiem, dlaczego chciałaś go sobie za- trzymać. Przydałoby się więcej takich. — Po co? — Zęby ciągnąć ten wózek. Przynajmniej przez pierwsze dni. — pochylił głowę i przetarł twarz rękami. — Potem dopiero się zacznie. Większość tępaków na dole szykuje się na tę magiczną sztuczkę ze znikaniem. Nie jestem pewien, Jez, czy utrzymam ich w ryzach. — Zeszłego dnia osiem razy rozkazywał Emmetowi Morddenowi użyć platform bojowych, by ostrzelać budynki i dzielnice, nad którymi zaczęły się zbierać czerwone obłoki. Za każdym razem delikwenci brali sobie do serca przestrogę i świetliste chmury znikały. Chwilowo był panem sytuacji, lecz co zrobi, kiedy przejmie władzę nad planetą? Głowa mu od tego pękała. Niełatwo będzie od- wieść opętanych od pomysłu z kryciem się pod czerwoną chmurą, skoro tylko on nie chciał, żeby to zrobili. Gdy odda im w ręce pla- netę, zaczną się zastanawiać, czemu nie mogą zrealizować swego najważniejszego celu. Wtedy jakiś mądrala skorzysta z okazji i spró- buje wykopać go z interesu. Nie pierwszy raz. — Musisz dać im zajęcie — stwierdziła Jezzibella. — Łatwo ci mówić, laleczko. Gdy już dostaną ten pieprzony świat, co im będę w stanie jeszcze podarować, na miłość boską? — Posłuchaj. W kółko mi powtarzasz, że cała zabawa skończy się, kiedy opętani sprzątną z wszechświata Nową Kalifornię, tak? Wszyscy mają być wtedy równi i nieśmiertelni. — Zgadza się. — Ale to oznacza, że staniesz się zerem. Na pewno nie bę- dziesz żadną ważną figurą. — O to mi się władnie rozchodzi, do cholery! Jezzibella znów zmieniła wygląd. Takiej jej jeszcze nie widział: wydała mu się szkolną belferką lub pracowniczką biblioteki. Zagubił się gdzieś jej seksapil. Al syknął przez zaciśnięte zęby. Ta jej zdol- ność do nagłej transformacji wyprowadzała go z równowagi. A prze- cież nie dysponowała energistyczną mocą ani niczym podobnym. Pochyliła się i położyła ręce na jego ramionach, patrząc mu z bliska w oczy. — Kiedy polecisz w dół — rzekła poważnym tonem — polecą za tobą wszyscy twoi podwładni i żołnierze. W głębi serca nikt z nich tego nie chce. Musisz coś wykombinować, i to coś niegłupie- go, żeby Organizacja przetrwała bez szwanku. Jeśli dadzą się zła- pać na lep, będziesz mógł jeszcze długo trzymać ich w karności. — Widzisz przecież, żeśmy zwyciężyli. Nie ma najmniejszego powodu, by dalej iść tą drogą. — Jest wiele powodów — odparła. — Gdybyś orientował się, jakie dziś zasady obowiązują w galaktyce, mógłbyś sobie zaplano- wać przyszłość. Ale ja zamierzam cię oświecić i zacznę od zaraz. Posłuchaj, co ci powiem... Rząd planetarny Nowej Kalifornii zawsze myślał perspekty- wicznie, zasilając dolarami podatników miejscowy przemysł obron- ny. Po pierwsze, zapewniał przedsiębiorstwom potężny zastrzyk kapitałowy, umożliwiający prowadzenie agresywnej polityki eks- portowej i otwieranie nowych filii zagranicznych. Po drugie, po- nadprzeciętna wielkość floty dawała układowi niezachwianą pozy- cję w Konfederacji. Zaangażowanie w rozbudowę urządzeń wojskowych spowodo- wało powstanie doskonałego systemu dowodzenia, kierowania i łącz- ności (C3). Mózgiem systemu było wojskowe centrum analiz strate- gicznych, przestronna pieczara wydrążona w litej skale pod pierwszą komorą biosferyczną, wyposażona w najnowocześniejsze rdzenie sztucznej inteligencji i sprzęt telekomunikacyjny, utrzymująca kon- takt z równie imponującą eskadrą czujników satelitarnych i plat- form bojowych. Można było stąd kierować obroną całego układu planetarnego zarówno przed frontalnym, zmasowanym atakiem, jak i niezapowiedzianą napaścią okrętu wojennego z napędem na anty- materię. Niestety, nikt nie przewidział, co może się stać, jeśli cen- trum zostanie zdobyte, a cała siła ognia — skierowana na planetę i krążące wokół niej asteroidy. Członkowie Organizacji podzielili się w centrum operacyjnym na dwie grupy. Jedna, pod kierownictwem Avrama Harwooda, zaj- mowała się głównie sprawami administracyjnymi, zwłaszcza nowo powstającymi służbami cywilnymi. Druga, mniej liczna, pod okiem Richmanna i Morddena obsługiwała przejęty sprzęt wojskowy. Ci ostatni stali na straży prawa. Prawa Ala Capone. Powierzył to zada- nie wyłącznie opętanym, żeby przypadkiem jakiś nie opętany nie zechciał zostać bohaterem. Kiedy Al i Jezzibella wkroczyli do centrum analiz, ogromne ho- lograficzne ekrany ścienne pokazywały zdjęcia satelitarne Santa Volty. W kilku dzielnicach miasta biły w niebo szare słupy dymu. Na przesyłany w czasie rzeczywistym obraz nakładały się symbole graficzne, w miarę jak żołnierze Organizacji przeprowadzali natar- cie. Silvano Richmann i Leroy Octavius stali przed kolorowymi ekranami, dyskutując o najlepszej strategii ujarzmienia ludności. Z tyłu, za ośmioma rzędami konsolet, czekali cierpliwie oficerowie łączności. Gdy Al wszedł, wszyscy się odwrócili. Sypały się uśmiechy, wi- waty, nawet krótkie gwizdy. Obszedł naokoło całą salę: ściskał dłonie, żartował, śmiał się, dziękował, dodawał otuchy. Jezzibella nie odstępowała go ani na krok. Uniesieniem powieki pozdrowiła Leroya. — No więc, jak leci? — zapytał zbitą grupę swoich bezpośred- nich podwładnych, kiedy już skończył obchód. — Trzymamy się harmonogramu — odpowiedział Mickey Pi- leggi. — Gdzieniegdzie wybuchły walki. W innych miejscach ludzie na nasz widok przewracają się na grzbiet i machają łapkami. Trudno z góry przewidzieć, co się będzie działo. Chodzą wieści, że nie chce- my już nikogo opętać. Dzięki temu robi się kupa zamieszania. — U mnie też w porządku, Al — oznajmił Emmet Mordden. — Czujniki satelitarne wyłapują wiadomości docierające do nas z prze- strzeni kosmicznej. Niełatwe zadanie, bo głównie są to skupione wiązki promieniowania. W każdym razie wygląda na to, że reszta układu wie, co tu robimy. — Będą z tego jakieś problemy? — spytał Al. — Nie, sir. Kiedy opanowaliśmy asteroidy, wpadło nam w ręce czterdzieści procent okrętów floty Nowej Kalifornii. Wciąż są w do- kach. Z kolei dwadzieścia procent okrętów zasiliło jednostki Floty Sił Powietrznych Konfederacji. W układzie zostało około pięćdzie- sięciu statków mogących wyrządzić nam szkodę. Ale spokojnie: wszystkie platformy sąw pełnej gotowości bojowej. Nawet jeśli ad- mirałowie zbiorą się do kupy, to i tak wiedzą, że atak na nas byłby samobójstwem. Al zapalił cygaro i dmuchnął dymem w ekran. Wyświetlał sy- tuację na bliskich orbitach, co wczoraj wyjaśnił mu Emmet. W tej chwili zdjęcia nie przedstawiały nic nadzwyczajnego. — Widzę, że dobrze sobie radzisz na swoim podwórku, Em- met. Jestem pod wrażeniem. — Dzięki, Al. — Mordden kiwnął nerwowo głową. — W pro- mieniu miliona kilometrów od powierzchni planety zamarł ruch statków kosmicznych. Zostało tylko pięć jastrzębi. Nie opuszczają swych pozycji siedemset kilometrów nad biegunami. Zdaje mi się, że patrzą nam na ręce. — Szpiedzy? — zapytał Al. — Tak. — Rozwalić ich na kawałki! — odezwał się dziarsko Bernard Allsop. — Dobrze mówię, Al? Dałbym tym edenistycznym komu- chom wyraźnie do zrozumienia, że mają nie podskakiwać, bo do- bierzemy im się do dupy. — Stul pysk! — rzucił Al ze spokojem. Bernard zadrżał ze strachu. — Przepraszam, Al. Tak mi się jakoś wyrwało. — Możemy zestrzelić te jastrzębie? — spytała Jezzibella. Emmet przeniósł wzrok z niej na Ala i oblizał zwilgotniałe usta. — Ciężka sprawa. Wiedziały, jak się ustawić nad biegunami. Nie dosięgniemy ich żadną bronią energetyczną. A jeśli odpalimy salwę os bojowych, po prostu umkną tunelem czasoprzestrzennym. Oni nam na szczęście też nie mogą nic zrobić. — Jeszcze — powiedział Al. Żuł cygaro, przesuwając je mię- dzy kącikami ust. — Zobaczą, co robimy, i najedzą się strachu. Nie- bawem^ala pieprzona Konfederacja będzie wiedzieć, co tu majstru- jemy. — A nie mówiłam, że będą kłopoty, kochanie? — wtrąciła iro- nicznie dziewczęcym głosikiem Jezzibejja, z idealnym wyczuciem chwili. — Jasne, że mówiłaś, laleczko — odparł ze spojrzeniem wbi- tym w ekrany. — Musimy ich jakoś załatwić! — zwrócił się głośno do wszystkich obecnych. — Dobra, Al... — rzekł Emmet. — Zobaczę, co da się zrobić, choć wątpię... — Nie, Emmet — przerwał mu Al. — Nie mówię o pięciu par- szywych stateczkach, tylko o tych, którzy za nimi stoją. — O edenistach? — zapytał Bernard z nadzieją. — Poniekąd również o nich. Sąjednym z elementów, chłopcze, rozumiesz? Otwórzcie szeroko oczy. Otacza was wielki wszech- świat. — Słuchali go z zapartym tchem. Do licha, Jez miała rację. Nic nowego. — Edeniści rozgłoszą o naszych sprawkach w całej Konfederacji. Co się wtedy stanie, jak myślicie? — Obrócił się do- okoła, unosząc ręce w teatralnym geście. — Ktoś zgadnie? Nikt? Dla mnie to dość oczywiste. Gnoje przybędą tu z całą masą okrę- tów wojennych i odbiorą nam planetę. — Będziemy walczyć — powiedział Bernard. — Aż przegramy! — warknął Al. — Tylko czy to kogoś obcho- dzi? Już ja wiem, co wam łazi po głowie, osły patentowane! Myśli- cie sobie, że was tu nie będzie. Że wkrótce opuścicie tę śmierdzącą norę i schronicie się pod czerwoną chmurę, gdzie nie ma kosmosu ani nieba i każdy żyje wiecznie. Co, może się mylę? Może nie takie myśli lęgną się w waszych durnych łepetynach? Odpowiedziały mu spuszczone spojrzenia i szuranie nóg. — Mickey, co ty na to? Mickey Pileggi najchętniej zapadłby się pod ziemię. Obawiał się podnieść wzrok na swego szefa. — Sam wiesz, jak to jest, Al. To nasza ostatnia deska ratunku. Ale przedtem możemy posłuchać rady Bernarda i nakopać im tro- chę do dupy. Nie boję się walczyć. — Pewnie, że się nie boisz. Nie powiedziałem, że się boisz. Nie obraziłem cię, Mickey, zakuta pało. Ja tylko mówię, że powinieneś się dobrze zastanowić. Siły Powietrzne Konfederacji zjawią się tu- taj z tysiącem, nie, z dziesięcioma tysiącami okrętów, a wtedy wy zrobicie najmądrzejszą rzecz na świecie i dacie drapaka. Racja? Sam bym uciekał, gdyby walili do mnie ze wszystkiego, co mają pod ręką. Tik wykrzywił lewy policzek Mickeya. — Jasne, szefie — odpowiedział strachliwie. — A zatem uważasz, że wówczas dadzą wam spokój? — spytał Al. — Mówię do wszystkich. Gadajcie! Kto na tej sali uważa, że rządowe szyszki dadzą za wygraną, jeśli znikniecie razem z Nową Kalifornią? Ha? No, gadajcie! Stracą planetę zamieszkaną przez osiem milionów ludzi, a dowodzący operacją admirał wzruszy ra- mionami i powie: Pieprzyć to, oni zawsze zwyciężą! Wracamy do domu. — Al wskazał palcem pięć fioletowych gwiazdek, ozna- czających na ekranie jastrzębie. Trafił w szkło wiązką białego światła. Rozprysły się świetliste kropelki. W szkle wyżłobił się kra- ter, który zniekształcał i powiększał wyświetlane niżej obrazy. — Czy admirał byłby debilem?! — ryknął Al. — Ruszcie mózgowni- cami, durnie! Ludzie dziś latają między gwiazdami, na miłość bo- ską. Wiedzą wszystko na temat energii, wiedzą wszystko o zjawi- skach kwantowych. Do diabła, mogą nawet zatrzymać czas, jeśli zechcą! A czego jeszcze nie wiedzą, prędko odkryją. Zobaczą, co- ście zrobili, i pójdą waszym tropem, gdy weźmiecie planetę. A po- tem was stamtąd wywloką. Parszywi jajogłowi będą rozmyślać, co się stało, będą ślęczeć nad problemem dniami i nocami. Nie spocz- ną, póki nie znajdą rozwiązania. Znam federalnych i wiem, jak działają rządy. Możecie mi wierzyć, że kto jak kto, ale ja wiem o nich wszystko. Przed nimi nie ma ucieczki. Te skurczybyki nigdy nie poprzestaną. Nigdy! Choćbyście pienili się i wyli ze złości, sprowadzą was z powrotem. Tak, tak, znajdziecie się z powrotem między gwiazdami. W pustce, gdzie wszystko się zaczęło. Twarzą w twarz ze śmiercią i zaświatami. Złapali się na haczyk. Na ich twarzach odbijało się zwątpienie i strapienie. No i strach, wszechpotężny strach. Wytrych do serca każdego człowieka. Narzędzie, którym generał pociąga za sznurki żołnierzy. Al Capone uśmiechnął się szatańsko do pogrążonej w grobo- wym milczeniu widowni. __Jest tylko jeden sposób, żeby się ustrzec przed tym. Któryś was, kretyni, już się może domyśla? Nie? Czemu mnie to nie dzi- wi? No cóż, sprawa jest prosta, idioci. Przez całe życie braliście nogi za pas, ale teraz z tym koniec. Pora odwrócić się do tego, kto waS straszy, i odgryźć mu fujarę! W ciągu pięciuset lat po pierwszym udanym skoku translacyj- nym rządy, uniwersytety, koncerny i laboratoria wojskowe praco- wały nad wynalezieniem metody, która pozwoliłaby przesyłać wia- domości z prędkością nadświetlną. Chociaż intensywne badania pochłonęły miliardy dolarów, nikomu nie udało się rozgryźć teore- tycznej strony zagadnienia, a tym bardziej zaprojektować sprawnie funkcjonującego systemu. Jeśli ktoś chciał wysłać informację do in- nego układu planetarnego, musiał to zrobić statkiem kosmicznym. Z tego powodu w Konfederacji wiadomości rozprzestrzenia- ły się niczym koła na wodzie między zamieszkanymi układami pla- netarnymi. A ponieważ gwiazdy nie były ułożone regularnie jak cząstki w sieci krystalicznej, z czasem te koła ulegały coraz więk- szym zniekształceniom. Agencje informacyjne dawno już ułożyły równania matematyczne, opisujące najefektywniejszą dystrybucję informacji między swymi filiami. Po otrzymaniu sensacyjnej nowi- ny (jak ta o pojawieniu się Ione Saldany) biuro czarterowało do roz- wiezienia fleksów z reguły od ośmiu do dwunastu statków, w zależ- ności od tego, gdzie i kiedy nastąpiło opisywane zdarzenie. Pod ko- niec cyklu dystrybucyjnego rozpowszechniana informacja mogła w przeciągu dwóch tygodni dotrzeć do układu planetarnego z kilku- nastu stron. Na prędkość przekazu informacji istotny wpływ miał charakter każdego z wynajętych statków — liczyła się jego marka, doświadczenie dowódcy, sprawność urządzeń pokładowych; sto róż- norakich czynników stwarzało dość szeroki margines niepewności. Wiadomość o powrocie Latona otrzymała, rzecz jasna, pierw- szeństwo we wszystkich biurach Time Universe, do których dotarł fleks z nagraniem Graeme'a Nicholsona. Srinagar był jednak odda- lony o czterysta lat świetlnych od Tranąuillity. Wieść o szczegół- nym pasażerze „Yaku" przybyła do Valiska kilka dni po tym, jak „Yaku" wyruszył stąd w dalszą drogę. Latoń! Rubra zdumiał się niezmiernie. Co prawda obaj byli renegatami, lecz w żadnej mierze sojusznikami. Dlatego po raz pierwszy od stu trzydziestu lat rozszerzył zakres więzi afinicznej i z pewnym ocią- ganiem skontaktował się z habitatami edenistów na orbicie Kohista- na, aby je powiadomić, że „Yaku" na krótki czas zatrzymał się w jego doku. — Latoń jednak nie wszedł do środka — zapewnił. — Kon- trolę celną przeszło tylko trzech członków załogi: Marie Skib- bow, Alicia Cochrane i Manza Balyuzi. — Skibbow z pewnością była zasekwestrowana i należy się spodziewać, że pozostałych dwoje to nosiciele — odpowiedział konsensus Kohistana. — Gdzie oni teraz są? — Nie wiem. — Było to bolesne, upokarzające wyznanie, tym bardziej że rozmawiał ze swoimi niegdysiejszymi partnerami. Szyb- ko jednak skojarzył Marie Skibbow i Andersa Bospoorta, u którego w mieszkaniu znaleziono zwłoki Dariata. Rysował się wielce za- trważający ciąg wydarzeń. Jego rzekomo niezawodny system prze- chowywania wspomnień całkowicie zawiódł. Marie i Anders zeszli na dół wieżowca i skutecznie umknęli jego percepcji. Podprogram nie zarejestrował ich zniknięcia. Nadal nie można ich było zlokali- zować, mimo że Rubra rozbudował swoje podprogramy perceptyw- ne i wyposażył je w nowe, silniejsze zabezpieczenia. — Potrzebujesz pomocy? — zapytał konsensus Kohistana. — Jeśli zechcesz, nasi neuropatolodzy spróbują określić charakter nieprawidłowości w twoich podprogramach. — Nie! A to byście się ucieszyli, co? Znowu moglibyście się dobrać do mojego umysłu. Chcecie grzebać, aż się dowiecie, co ma wpływ na moje reakcje. — Rubra... — Nigdy nie zrezygnujecie, gnojki, co? Nigdy się nie pod- dacie? — Zważywszy na okoliczności, byłoby mądrzej odłożyć na bok wzajemne animozje. — Sam sobie z tym poradzę, bez niczyjej pomocy. Oni mogą dłubać tylko w peryferyjnych programach. Nie są w stanie mi zagrozić. — Tak ci się wydaje. — Mam pewność! Możecie mi wierzyć, że mam pewność! Jestem sobą, taki sam jak zawsze. — Rubra, to dopiero początek. Oni spróbują wejść na wątki myślowe wyższego rzędu. — Nic im to nie da, skoro wiem, czego się wystrzegać. — Jak uważasz, ale poprosimy zgromadzenie układowe, by zabroniło statkom kosmicznym cumować w twoich dokach. Musimy zapobiec rozprzestrzenianiu się zarazy. — Nie mam zastrzeżeń. — Czy przynajmniej w tej kwestii zechcesz z nami współpracować? — Oczywiście. Aż wytropię i zgładzę załogę „Yaku". — Bądź ostrożny, Rubra. Wirus mutagenny Latona jest niezwykle groźny. — I myślicie, że się nim zaraziłem? Że dlatego moje progra- my nawalają? Łajdaki! Upłynęła długa chwila, zanim przeszła mu złość i wróciła zdol- ność spokojnego, racjonalnego myślenia. Gdy zaczął logicznie skła- dać fakty, sieć czujników satelitarnych Valiska zawiadomiła go o pięciu jastrzębiach, które wynurzyły się z tuneli czasoprzestrzen- nych i zajęły pozycję w odległości pół miliona kilometrów. Szpicle! Nie ufali mu. Musiał teraz znaleźć trzech ludzi z „Yaku" oraz swoich potom- ków, których programy nadzorcze zostały przerobione. Podczas gdy w całym układzie planetarnym zarządzano gorącz- kowo alarm bojowy stopnia pierwszego, Rubra raz po raz penetro- wał swoje wnętrze w poszukiwaniu zbiegów. Nie sprawdzały się standardowe procedury rozpoznawania wzorca wizualnego. Wielo- krotnie udoskonalał i zmieniał programy porównawcze. Na próżno. Podobne programy próbował załadować serwitorom, mając nadzie- ję, że powiedzie im się tam, gdzie niczego nie zobaczyły wrośnięte w polip komórki sensytywne. Nadrzędną świadomością gruntow- nie przeglądał wieżowiec po wieżowcu, przekonany, że nie zdołali jeszcze opanować i zmodyfikować rdzenia jego tożsamości. Nic nie wskórał. Po dziesięciu godzinach do czuwających jastrzębi dołączyły trzy fregaty Srinagarskich Sił Powietrznych. W habitacie agencja Time Universe powtarzała bez ustanku na- granie Graeme'a Nicholsona, którego treść bardzo poruszyła miesz- kańców. Opinie były podzielone. Niektórzy twierdzili, że Latoń i Rubra są kolegami i mają zgodne zapatrywania. Latoń nie zrobiłby krzywdy Valiskowi. Inni jednak przypominali, że obaj nigdy się z sobą nie spotkali, a poza tym szli przez życie różnymi ścieżkami. Ludzi nurtował niepokój, ogólnie jednak było spokojnie. Przy- najmniej w ciągu pierwszych kilku godzin. Wtedy bowiem jakiś idiota z centrum kontroli lotów cywilnych wygadał się (biuro Col- linsa zapłaciło mu dwieście tysięcy fuzjodolarów za wiadomość), że swego czasu „Yaku" cumował w Valisku. Dwadzieścia statków momentalnie ustawiło się w kolejce do odlotu, lecz Rubra nie wyra- ził zgody. Obawy ustępowały oburzeniu, złości i trwodze. Charakter miej- scowej ludności był taki, że gdy dawała upust swoim frustracjom, oddziały opłacanej przez Magellanie Itg policji zaciężnej z trudem radziły sobie z tłumieniem rozruchów. W kilku wieżowcach jedno- cześnie wybuchły burzliwe zamieszki. Tu i ówdzie wybierano „ra- dy", które domagały się prawa do wystąpienia z petycją do osobo- wości habitatu. Rubra wszystkie odrzucał, choć zapamiętywał przy- wódców. Bardziej rozgarnięci mieszkańcy Valiska zabierali sprzęt obozowy i szukali schronienia w odludnych zakątkach na obszarze terenów parkowych. Chuligańskie zajścia pokrzyżowały szyki Rubrze, który w ta- kich warunkach nie mógł liczyć na szybkie odnalezienie trzech członków załogi „Yaku". Trzydzieści osiem godzin po tym, jak fleks Graeme'a Nicholso- na dotarł do układu Srinagar, jastrząb przybyły z Avon odsłonił prawdziwą istotę groźby, jaka zawisła nad Konfederacją. Ta priory- tetowa wiadomość wyprzedziła nawet komunikat naczelnego admi- rała, zawierający ostrzeżenie przed wirusem energetycznym. W konsekwencji każdy przylatujący statek izolowano przed wpuszczeniem na pokład w pełni uzbrojonej wojskowej jednostki inspekcyjnej. Z dnia na dzień całkowicie zamarł ruch statków cy- wilnych. Ogłoszono rozporządzenie, na mocy którego wszyscy cu- dzoziemcy przebywający w habitacie mieli się zgłosić na policji. Nieposłuszeństwo równało się w praktyce podpisaniu na siebie wy- roku śmierci. Wezwano pod broń rezerwistów. Astroinżynieryjne stacje przemysłowe rozpoczęły masową produkcję os bojowych. Pod pewnymi jednak względami wieści o opętaniach pomogły Rubrze. Dzięki nim mieszkańcy Valiska otrząsnęli się z marazmu. Rubra uznał, że to najwłaściwsza pora, aby zwrócić się do nich o po- moc. Każdy procesor sieci telekomunikacyjnej, holoekran i projektor AV przekazywał ten sam wizerunek człowieka w kwiecie wieku, przystojnego i kompetentnego, który mówił spokojnym, lecz auto- rytatywnym głosem. Od stu lat nie występował publicznie, nic więc dziwnego, że skupił na sobie uwagę zaskoczonych ludzi. — W tej chwili tylko trzech opętanych ukrywa się w habitacie — oświadczył. — Dają nam oczywiście powód do niepokoju, lecz na razie nie stanowią zagrożenia. Wydałem oddziałom policji broń dużego kalibru, która daje przewagę nad przeciwnikiem dysponu- jącym energistyczną mocą. Ponadto są wśród nas obywatele z do- świadczeniem, które może okazać się pomocne w razie konfronta- cji. — Ironiczne, domyślne skrzywienie ust wywołało uśmiech na twarzach wielu widzów. — Niestety, umieją zmieniać wygląd, przez co trudno mi ich namierzyć. Zatem proszę, byście i wy ich szukali, a gdy złapiecie, natychmiast dali mi znać. Nie ufajcie ludziom tylko dlatego, że wyglądają znajomo; te dranie pewnie podadzą się za wa- szych przyjaciół. Zapamiętajcie też, że zakłócają działanie sprzętu elektronicznego. I znów —jeśli jakiś procesor zacznie wykazywać usterki, od razu mnie powiadomcie. Za informacje prowadzące do ujęcia zbiegów czeka nagroda w wysokości pół miliona fuzjodola- rów. Udanych łowów. — Dzięki, Wielki Bracie. — Nash Ross kiwnął szklanką z pi- wem w stronę holoekranu wiszącego nad barem w tawernie Ta- coul. Oderwał wzrok od chwiejącego się mocno obrazu Rubry i uśmiechnął się szeroko do Kiery. Siedziała przy stoliku w niszy, prowadząc cichą, lecz ożywioną rozmowę ze swoją niewielką grupką zauszników, która jednak stale się powiększała. Żartowano, że to jej oficerowie sztabowi. Ross był trochę wkurzony, ponieważ nie zapraszała go ostatnio na narady. Owszem, nie imponował wie- dzą techniczną, a życie w habitacie było szaleńczą wyprawą do przyszłości dla człowieka, który urodził się w roku 1940 (i zmarł w 1989: rak jelit); wciąż się spodziewał, że lada moment pokaże się Yul Brynner w swoim czarnym stroju rewolwerowca. Ale do licha ciężkiego, przecież i jego zdanie coś znaczyło! Poza tym, już od wielu dni się z nim nie pieprzyła. Rozglądając się po srebrno-czarnym wnętrzu tawerny, omal nie wybuchnął śmiechem. Od lat nie panował tu taki ruch. Właściciel jednak nie był uradowany, gdyż nikt nie płacił za drinki i obiady. Miał tu bowiem szczególną klientelę. Tatarzy i komputerowi wła- mywacze wchodzili w wesołą komitywę z rzymskimi legionistami i motocyklistami w czarnych skórach. Trafiały się też odrzuty z pra- cowni zacnego doktora Frankensteina. Muzyka płynęła z szafy gra- jącej, wspaniałego modelu wurlitzera z 1950 roku. Na podświetlo- nym parkiecie miało okazję wykazać się w tańcu stadko aniołów. Natłok wrażeń przytłaczał, lecz po próżni zaświatów była to praw- dziwa uczta dla zmysłów. Ross uśmiechnął się przyjaźnie do swych nowych kumpli, którzy opierali się o bar. Dariat, biedaczysko, też został wyłączony ze składu elitarnej grupy przywódczej Kiery, co go bardzo wnerwiało. Przy nim Abraham Kanaanejczyk, odziany jak kaznodzieja, patrzył ze zgorszeniem na przykłady moralnego zdeprawowania. „Trzeba jednak było przyznać — pomyślał wesoło Ross — że opętani umieją się bawić". W tawernie Tacoul mogli to robić w poczuciu zupełnej bezkarności. Spece od więzi afinicznej przekształcili knajpę w oazę bezpieczeństwa, przeformatowując pod- programy działające w warstwie neuronowej za ścianami. Dopił resztkę piwa, przysunął szklankę do nosa i zażyczył sobie, żeby się znów napełniła. Ciecz, która pojawiła się w środku, wy- glądała jak szczyny. Zmarszczył brwi. Kontrolowanie tylu mięśni twarzy było ciężkim zadaniem. Pięć godzin temu cieszył się, że na- wet po opętaniu ciała można się spić na umór, teraz jednak wycho- dziło na to, że wiążą się z tym pewne niedogodności. Rzucił szklan- kę przez ramię. W holu widział chyba jakieś sklepy, postanowił więc kupić sobie ze dwie flaszki przyzwoitej gorzały. Rubra wiedział, że przetwarza swe myśli z efektywnością da- leką od ideału. Podły nastrój zawdzięczał samemu sobie. Powinien wciąż szukać, przeformatowywać podprogramy — wytężać wszyst- kie siły, skoro poznał prawdziwą naturę zagrożenia. A było to na- prawdę poważne zagrożenie. Opętani zdobyli wyspę Pernik. Tech- nobiotyka miała słabe strony. Wszystkie swoje moce obliczeniowe powinien poświęcić znalezieniu wyjścia z sytuacji. Bądź co bądź, opętani mieli fizyczną formę, zatem w taki czy inny sposób można było ich wykryć. Zamiast tego dumał. Robił coś, czego habitaty edenistów nie mogły albo też po prostu nie zwykły czynić. Dariat. Wciąż mu się przypominał ten nieporadny gnojek. Da- riat nie żył. Jak się jednak okazywało, śmierć nie kończyła istnie- nia. A on umarł szczęśliwy. Ów blady półuśmieszek zdawał się na- wiedzać komórki warstwy neuronowej niczym złowrogi upiór. Nie była to wcale wydumana przenośnia... Ale popełnić samobójstwo tylko po to, żeby wrócić? Nie. Nie zrobiłby tego. Ktoś jednak nauczył opętanych zakłócać jego procesy myślowe. Ktoś znający się na rzeczy. No i ten uśmiech. Załóżmy — tylko załóżmy — że tak bardzo zależało mu na zemście... Wtem uświadomił sobie, że w delikatesach na siedemnastym piętrze wieżowca Diokki dzieje się coś niezwykłego. Napad z bro- nią w ręku? Podprogram próbował wezwać policję, lecz wysyłane przez niego sygnały nie trafiały do celu. Zabezpieczone protokoły komunikacyjne, które niedawno zainstalował, nadaremnie starały się skompensować błędy. Pobudziły trzeci poziom instrukcji i za- alarmowały nadrzędną osobowość. A i to ledwo im się udało. W warstwie neuronowej wieżowca Diokki dawała się wyczuć nie- zwykle aktywna działalność sabotażowa, praktycznie odcinająca budynek od świadomości Rubry. Podekscytowany i zaniepokojony, skoncentrował na nim całą swoją uwagę... Ross Nash pochylał się nad ladą sklepu, przyciskając wielo- strzałową strzelbę do twarzy skamieniałego sprzedawcy. Pstryknął w palce i zaraz wypadł mu z rękawa tysiącdolarowy banknot; kie- dyś widział, jak pewien magik robi to samo w Vegas. Papierowy pieniądz sfrunął na stosik. — I jak, koleś, dość już tego będzie? — spytał. — Jasne — stęknął sprzedawca. — Wystarczy. — No! Bo już ci miałem dupę odstrzelić! To jankeskie dolary, najlepsza waluta na tym pieprzonym świecie. Wszyscy o tym wie- dzą. — Zabrał z lady butelkę „Norfolskich Łez". Rubra przyjrzał się broni, zastanawiając się, czy jego programy porównawcze na siedemnastym piętrze działają prawidłowo. Strzel- ba wydawała się zrobiona z drewna. Ross wyszczerzył zęby do dygoczącego sprzedawcy. — Jeszcze tu wrócę — zapowiedział z ciężkim akcentem. Od- wrócił głowę i ruszył w drogę powrotną. Strzelba migotała, rywali- zując o przestrzeń z odłamaną nogą krzesła. Sprzedawca porwał zawieszoną pod ladą pałkę obezwładniającą i wziął potężny zamach. Zdzielił Rossa w potylicę. Nie tylko on, ale i Rubra był zdumiony skutkami zwykłego ude- rzenia. Zaledwie pałka zaiskrzyła na skórze Rossa, opętane ciało za- płonęło z intensywnością niewielkiego rozbłysku słonecznego. Oślepiająca poświata okradła z kolorów wnętrze sklepu, kształty naokoło przyoblekły się w odcienie bieli i srebra. Zamontowane w pobliżu czujniki i procesory wznowiły pracę. Sieć Valiska zarejestrowała alarm przeciwpożarowy i wezwanie pomocy. Rozmieszczone w suficie dysze spryskiwaczy przekręciły się i bluznęły pianą gaśniczą, jakkolwiek jej gęste strumienie na nic się już nie zdały. Zniewolone ciało Rossa przygasło, osunęło się na zwęglone kolana, odpadały z niego całe płaty spalonej skóry. Po odblokowaniu procesora zarządzającego siecią w sklepie, Rubra włączył obwody fonii. — Wynoś się! — rozkazał. Sprzedawca skulił się ze strachu. — Jazda stamtąd! — ponaglił go Rubra. — Uciekaj! — Odblo- kował wszystkie procesory sieciowe na siedemnastym piętrze i po- wtórzył ostrzeżenie. Programy analityczne zaczęły łączyć w całość informacje napływające z komórek sensytywnych wieżowca. Mimo że akcją kierował segment nadrzędnej osobowości, Rubra wciąż nie mógł zobaczyć, co się dzieje w tawernie Tacoul. Raptem z jej wnę- trza zaczęły wychodzić na hol widmowe postaci. Znalazł ich! Całe cholerne gniazdo. Kule białego ognia ścigały przerażonego sklepikarza, który biegł do windy. Jedna ugodziła go w ramię. Wrzasnął z bólu, gdy z rany poszedł czarny, cuchnący dym. Rubra natychmiast odwołał działające na piętrze niezależne pro- gramy i przejął ich zadania. Komórki elektroforescencyjne ściem- niały; pogrążyłyby hol w nieprzeniknionym mroku, gdyby nie cha- otyczne błyski białego ognia. Drzwi z błony mięśniowej prowa- dzące na klatkę schodową otworzyły się, wpuszczając wąską smugę światła. Sprzedawca skręcił, pochylił głowę i pognał prosto w ich stronę. Na podłogę sypały się odłamki polipa. W suficie otwierały się szeroko wentylacyjne kanaliki zbiorcze, gdy Rubra — w sposób nie przewidziany przez projektantów systemu — zwierał i zginał mięś- nie regulujące przepływ powietrza. Z nierównomiernych otworów strzeliły gęste, białe tumany. Gorąca, śmierdząca i kleista substan- cja była zagęszczoną parą wodną, wydyszaną z tysięcy płuc. Kana- liki zbierały ją z powietrza i pompowały do oczyszczenia w wyspe- cjalizowanych organach. Opętani chcieli, żeby znikła. Lepki opar, posłuszny ich rozka- zom, rozstępował się przed nimi na boki. Wcześniej jednak zdołał zamienić kule ognia w niegroźne, rozproszone kosmyki świetlistej mgiełki. Sklepikarz wyskoczył na klatkę schodową. Rubra zamknął za nim drzwi z błony mięśniowej. Zdążył je zacisnąć akurat w chwili, kiedy kilka kul białego ognia wgryzło się w ich powierzchnię ni- czym węże lawy. Gdy Kiera Salter wybiegła na hol, znikały ostatnie kłęby śmier- dzącej mgły. Włączyły się czerwone lampy awaryjne, zalewając przestronne pomieszczenie ostrą księżycową poświatą. Przed zamk- niętymi drzwiami dostrzegła żądny zemsty tłum. — Stójcie! — krzyknęła. Jedni usłuchali, lecz drudzy nadal maltretowali błonę mięśnio- wą białym ogniem. — Przestańcie! Natychmiast! — Tym razem złość odezwała się w jej głosie. — Odwal się, Kiera! — On załatwił Rossa, do cholery! — Postaram się, żeby cierpiał. — Zobaczymy. — Kiera wyszła dumnym krokiem na środek holu i zatrzymała się z rękami na biodrach. Powiodła wzrokiem po twarzach wspólników, którzy najwyraźniej chwiali się w swej lojal- ności. — Trzeba działać logicznie. — Wskazała na dymiące drzwi z błony mięśniowej. Były ciągle zamknięte. Szara powierzchnia wyraźnie drżała. — Rubra już wie o nas. — Zadarła głowę i krzyk- nęła, patrząc na sufit: — Wiesz już, prawda? Komórki elektroforescencyjne zapaliły się wolno, oświetlając jej uniesioną twarz. Pojawiały się na nich ciemne linie, układające się w zrozumiałe kształty. TAK. — Tak. Widzicie? — Zastanawiała się, czy któryś z opętanych ośrnieli się jej przeciwstawić. Dwaj nowi rośli pomocnicy Kiery, Bonney Lewin i Stanyon, stanęli przy niej wojowniczo. — Zasady gry się zmieniły, nie będziemy się już ukrywać. Przejmujemy wła- dzę w całym habitacie! NIE — pojawił się napis na suficie. — Czyja z tobą ubijam interes, Rubra?! — krzyknęła w górę. __Nie jesteś dla mnie równorzędnym partnerem. Kapujesz? Jeśli uśmiechnie się do ciebie nadzwyczajne szczęście, będziesz mógł sobie trochę pożyć. Nie licz na nic więcej. Nie wkurzaj mnie i nie wchodź mi w drogę, a może znajdziemy jakieś zastosowanie dla twojego ukochanego Valiska. Tylko musisz być grzeczny. Bo gdy już opętamy wszystkich mieszkańców habitatu, łatwo będzie stąd odlecieć. Tyle że przedtem statki kosmiczne potną cię na kawałki. Rozwalę ci powłokę, wyssę z ciebie atmosferę, zamrożę rzeki, wy- sadzę organy trawienne w czapie biegunowej. Będziesz się męczył i męczył, zanim wreszcie zdechniesz. Kto wie, może upłynie pół wieku? Chciałbyś się przekonać? JESTEŚCIE SAMI. ODDZIAŁY POLICJI I WOJSK NA- JEMNYCH SĄ JUŻ W DRODZE. PODDAJCIE SIĘ. Kiera parsknęła jadowitym śmiechem. — Nie jesteśmy sami, Rubra. Są nas miliardy. — Rozejrzała się, lecz nie dostrzegła nikogo, kto miałby przeciwne zdanie (nie licząc takich jak Dariat i Kanaanejczyk, ale oni się nie liczyli). — No dobra, słuchajcie. Wychodzimy z ukrycia. Wprowadzamy w ży- cie plan E. — Pstrykała w palce, rozdzielając polecenia. — Wy trzej przejmiecie kontrolę nad procesorami zarządzającymi winda- mi. Wyjedziemy do parku. Bonney! Złapiesz tego zasrańca, który wykończył Rossa. Ma go boleć jak diabli. Sala posiedzeń zarządu Magellanie Itg będzie odtąd naszym centrum dowodzenia. Na siedemnaste piętro dotarła pierwsza winda. Pięciu opętanych wbiegło do niej pośpiesznie, jakby koniecznie chcieli dowieść swej gorliwości i posłuszeństwa, a potem zgarnąć nagrodę. Gdy drzwi się zasunęły, Rubra złamał zabezpieczenia obwodów elektrycznych i przyłożył napięcie 80 kV do metalowych prętów, które usztyw- niały szyb windy. Kiera słyszała dobiegające ze środka wrzaski, czuła mękę zwią- zaną z przymusowym odejściem w zaświaty. Izolująca drzwi guma silikonowa topiła się i zapalała, a przez powstałe W ten sposób szczeliny wdzierał się do holu upiorny blask płomieni pożerają- cych ciało. NIE BĘDZIE ŁATWO. Blisko pół minuty stała jak sparaliżowana, kryjąc pod kamienną maską twarzy kłębiące się w niej uczucia. Potem podniosła palec na szczupłego młodzieńca w szerokim białym garniturze. _ Hej, ty! Otwórz drzwi mięśniowe. Pójdziemy schodami. — A mówiłem, że najpierw powinniśmy dorwać tego dupka. — Bierz się do roboty! — warknęła Kiera, a następnie zwróciła się do reszty — Rubra dał nam próbkę swoich możliwości. Oczy- wiście nie ma z nami szans, ale będzie stwarzał problemy. W koń- cu przerwiemy połączenia wieżowców z warstwą neuronową, ale póki to się nie stanie, zachowujcie ostrożność. Drzwi z błony mięśniowej gładko się rozstąpiły. Grupa nieco markotnych opętanych miała przed sobą siedemnaście pięter wspi- naczki do parku. _ __ To nie było zwyczajne afmiczne polecenie — zwrócił się Ku- bra do konsensusu Kohistana. - Poczułem nagły skok napięcia w komórkach neuronowych wokół błony mięśniowej. To przyszło wraz z afinicznym poleceniem, wykasowało wszystkie moje pro- gramy Umiejscowiło się na obszarze o średnicy około pięciu me- trów Nie mogło sięgnąć do głównej warstwy neuronowej. — Latoń twierdził, że Lewis Sincłair wyzwolił niezwykłą energię oddziaływania afinicznego, kiedy przejmował wyspę Pernik — odparł konsensus. — Ta energia działa na zasadzie brutalnej siły i — jako taka — może być przezwyciężona. Gdy- by chociaż jednemu z nich udało się przenieść do ciebie swoją osobowość, jego energistyczna moc będzie wzrastać proporcjo- nalnie do liczby opanowanych komórek. Nie możesz do tego do- puścić. ., .. — Niedoczekanie ich! Wiecie, że komórki neuronowe Vah- ska zostały zsekwencjonowane na podstawie mojego DNA. Są zdolne do podtrzymywania jedynie moich procesów myślowych. Sądzę, że właśnie coś takiego zrobił Latoń z Pernikiem, kiedy zmodyfikował warstwę neuronową wyspy za pomocą wirusa mutagennego. Opętani z dostępem do kanałów aflnicznych za- kłócają niektóre funkcje, na przykład w drzwiach mięśnio- wych, ale ich osobowości nie zagnieżdżą się w warstwie neuro- nowej jako niezależne byty. Chyba żeby występowali w charak- terze podsegmentu mojej nadrzędnej osobowości. Musiałbym ich wpuścić. — To znakomita wiadomość. Tylko czy zdołasz uchronić swych mieszkańców od opętania? — Będzie ciężko — przyznał niechętnie Rubra. — Z pewno- ścią nie uda mi się uratować wszystkich, a nawet większości. Nie uniknę też wielu wewnętrznych zniszczeń. — Współczujemy. W przyszłości pomożemy ci naprawić szkody. — Nie wiem, czy mamy przed sobą jakąś przyszłość. 8 Andre Duchamp niemalże odruchowo wybrał asteroidę Culey. Krążąca w układzie planetarnym Dzamyn Ude, w odległości całych sześćdziesięciu lat świetlnych od Lalonde, w określonych okolicz- nościach stanowiła bezpieczną przystań dla pewnych statków ko- smicznych. Jakby na przekór swym przodkom o chińskim rodowo- dzie i ich tradycyjnie autorytarnym rządom, nowe władze asteroidy przymykały oko na przepisy Komisji Astronautycznej i nie spraw- dzały zbyt wnikliwie wykazów przywożonych ładunków. Taka po- stawa nie wpływała ujemnie na stan gospodarki. Zachęcone udogod- nieniami w handlu, przybywały tu licznie statki, a w ślad za nimi koncerny astroinżynieryjne, które zapewniały im wszechstronny ser- wis. A gdzie pojawiali się potentaci, tam należało się spodziewać szerokiej rzeszy mniejszych przedsiębiorstw finansowych i usługo- wych. Wprawdzie podkomisja Zgromadzenia Ogólnego do zwalcza- nia przemytu i piractwa niejednokrotnie potępiała politykę prowa- dzoną przez władze Culey, dotąd jednak nic się nie zmieniło. W każ- dym razie od piętnastu lat, odkąd Andre tu przylatywał, nigdy nie miał problemu z opchnięciem towaru czy zdobyciem półlegalnego czarteru. Asteroida była dosłownie jego drugim domem. Jednakże tym razem, kiedy „Villeneuve's Revenge" wynurzył się po skoku translacyjnym w strefie dozwolonego wyjścia, kosmo- drom na Culey, o dziwo, ociągał się z wydaniem pozwolenia na cu- mowanie. W ciągu ostatnich trzech dni do układu dotarły najpierw wieści o powtórnym pojawieniu się Latona, a następnie ostrzeżenie z Trafalgara przed zaraźliwym wirusem energetycznym. W obu przypadkach źródło zagrożenia umiejscawiano na Lalonde. — Ależ ja mam na pokładzie ciężko rannego człowieka! — za- protestował Andre, kiedy po raz trzeci z kolei odrzucono jego proś- bę o udostępnienie przedziału dokowego. — Przykro mi, Duchamp — odparł oficer z centrum kontroli ruchu lotniczego. — Nie może pan teraz cumować. — Ruch na kosmodromie zmalał prawie do zera — zauważyła Madeleine Collum. Połączyła się z zespołem czujników statku, aby przyjrzeć się bliżej asteroidzie. — Z czego i tak większość to statki lokalnego przewozu pracowników i wielofunkcyjne pojazdy serwi- sowe. Nie widzę żadnych statków gwiezdnych. — Ogłaszam alarm pierwszego stopnia — powiadomił datawi- zyjnie oficera Andre. — Teraz muszą nas wpuścić — mruknął do Madeleine. Prychnęła w odpowiedzi. — Oświadczenie przyjęte, „Villeneuve's Revenge". Radzimy wam ustawić wektor lotu na asteroidę Yaxi. Mają tam najnowo- cześniejszy sprzęt, który będzie wam potrzebny. Andre popatrzył wrogo na prostą w wyglądzie konsoletę teleko- munikacyjną. — W takim razie proszę o otwarcie kanału łączności z komisa- rzem Ri Drakiem. Ri Drak był asem w rękawie Andre; nie spodziewał się wycią- gać go w sytuacji, kiedy chodziło jedynie o los członka załogi. Ta- kich jak on wolał trzymać w rezerwie, na wypadek gdyby nad jego głową zebrały się czarne chmury. — Witaj, kapitanie — odezwał się datawizyjnie Ri Drak. — Wygląda na to, że wplątałeś się w jakieś kłopoty. — Bynajmniej — odrzekł Andre. — Nie mam żadnych. W prze- szłości to dopiero były kłopoty, co? Uruchomili program szyfrujący wyższego rzędu — ku utrapie- niu Madeleine, która nie mogła usłyszeć drugiej części rozmowy. O czymkolwiek mówili, zajęło im to prawie piętnaście minut. Emo- cje Andre uzewnętrzniały się na jego pobrużdżonej twarzy w posta- ci ukradkowych uśmiechów, przeplatanych sporadycznie gryma- sem oburzenia. — Niech ci będzie, kapitanie — powiedział na koniec Ri Drak. — „Villeneuve's Revenge" otrzyma pozwolenie na wejście do do- ku, ale jeśli zostałeś zarażony, poniesiesz za to pełną odpowiedzial- ność. Uprzedzę siły bezpieczeństwa o twoim przybyciu. — Dziękuję, monsieur — rzekł chłodno Andre. Madeleine nie zadawała zbędnych pytań, tylko połączyła się da- tawizyjnie z komputerem pokładowym, prosząc o schemat dzia- łania urządzeń, aby pomóc kapitanowi z sekwencją zapłonu silnika termojądrowego. Przeciwbieżny kosmodrom obrotowy na Culey miał kształt sied- mioramiennej gwiazdy, a jego zaniedbany wygląd świadczył o po- wszechnym wśród mieszkańców asteroidy lekceważeniu przepi- sów prawa kosmicznego. Niezwykłą mozaikę tworzyły segmenty pogrążone w ciemności, gdzie brakowało srebrzystobiałego płasz- cza izolującego powierzchnię metalowych konstrukcji. Z co naj- mniej trzech nieszczelnych rur tryskały szare strumienie gazu. „Villeneuve's Revenge" został skierowany do odizolowanego przedziału dokowego blisko jednego ze szpiców gwiazdy. Jego wnę- trze było jasno oświetlone; blask reflektorów przeobrażał stromy, metalowy krater w pozbawioną cieni studnię. Czerwone światełka na obrzeżu mrugały w zgodnym rytmie, gdy statek opadał na wysu- niętą platformę. Najpierw przez rękaw śluzowy przeszedł uzbrojony oddział po- licji portowej. Funkcjonariusze otoczyli i pilnowali na mostku kapi- tana i jego załogi, podczas gdy grupa celników skrupulatnie prze- trząsała kabiny mieszkalne. Po dwóch godzinach oględzin odprawa celna została zakończona. — To musiała być straszna bitwa! — stwierdził dowódca od- działu policji, mijając luk przejściowy prowadzący na dolny pokład, gdzie wdarli się opętani. Panował tu nieopisany bałagan, mocowania były popękane i powyginane, nadtopione i poczerniałe fragmenty kompozytu przybrały dziwaczne formy, ciemne plamy krwi zaczy- nały odczepiać się od miejsc, do których przyległy. Pomimo ciągłej pracy przeciążonych systemów wentylacji, nie udało się jeszcze zli- kwidować paskudnego zapachu, który wypełniał pokład. Do drabinki prowadzącej do włazu przywiązano linkami z włókna krzemowego dziewięć czarnych worków na zwłoki. Poruszając się w słabym przeciągu, jaki wytwarzały pogięte, trzęsące się przewody wentyla- cyjne, unosiły się kilka centymetrów nad osmalonym pokryciem pokładu, zderzały się ze sobą i odskakiwały w zwolnionym tempie. — Wysłałem ich z Erickiem do diabła — rzekł twardo Andre. Desmond Lafoe, który pomagał koronerowi segregować ciała, spojrzał z dezaprobatą na kapitana. — Możecie być z siebie dumni — stwierdził dowódca policji. __Jeśli wierzyć temu, co ludzie mówią o Lalonde, w samym sercu Konfederacji zmaterializowało się piekło. — Mają rację, to była rozprawa z piekielnymi bestiami. O mały włos, a by nas ukatrupili. Nigdy wcześniej nie widziałem w kosmo- sie tak morderczej bitwy. Dowódca pokiwał głową w zamyśleniu. — Kapitanie — odezwała się datawizyjnie Madeleine. — Mo- żemy wziąć do szpitala kapsułę zerową z Erickiem. — Rozumiem. Róbcie swoje. — Trzeba zatwierdzić przelew pieniężny za leczenie, kapitanie. Na zadowolonej dotąd twarzy Andre pokazał się cień niezado- wolenia. — Zaraz tam będę. Mam tu jeszcze kilka spraw związanych z odprawą. — Tak się składa, że znam paru ludzi w mass mediach, którzy chętnie nagrają sprawozdanie z pańskiej wyprawy — powiedział dowódca oddziału policji. — W każdej chwili mogę pana z nimi skontaktować. Jeśli dobrze pójdzie, nie zapłaci pan nawet cła im- portowego. Te rzeczy leżą w moich kompetencjach. Ponury nastrój Andre od razu się poprawił. — Sądzę, że dojdziemy do porozumienia. W drodze do szpitala, znajdującego się w największej pieczarze mieszkalnej asteroidy, Madeleine i Desmond nie odstępowali kap- suły zerowej. Zanim wyłączono pole, lekarze przejrzeli fleks, który Madeleine nagrała podczas badania stanu zdrowia Ericka. — Wasz przyjaciel jest w czepku urodzony — oświadczył głów- ny chirurg po wstępnym zapoznaniu się z materiałem. — Wiemy — powiedziała Madeleine. — To stało się w naszej obecności. — Tak się szczęśliwie złożyło, że jego neuronowy nanosystem, wyprodukowany w Kulu Corporation, to sprzęt najwyższej klasy o bardzo dużych możliwościach. Podczas dekompresji działał rozbu- dowany awaryjny program podtrzymania życia. Zapobiegł obumar- ciu tkanek w narządach wewnętrznych i uchronił system nerwowy od poważniejszych uszkodzeń. Dopływ krwi do mózgu utrzymywał się na zadowalającym poziomie. Utracone komórki możemy sklono- wać i wymienić. Oczywiście trzeba przeszczepić płuca, którym ob- rywa się najbardziej w warunkach dekompresji. Mamy też do wyle- czenia wiele naczyń krwionośnych. Wszczepienie dłoni i przedra- mienia to już prosty zabieg chirurgiczny. Madeleine uśmiechnęła się radośnie do Desmonda. Podczas lotu wszyscy byli poddani dużemu obciążeniu psychicznemu, nie wie- dząc, czy przeprowadzili odpowiednie zabiegi i czy pod wiekiem kapsuły nie leży warzywo. Andre Duchamp wszedł do poczekalni z tak wesołą miną, że Madeleine popatrzyła na niego podejrzliwie. — Erick wyzdrowieje — oznajmiła. — Tres bon. Zawsze powtarzałem, że to śliczny enfant. — Z pewnością go uratujemy — powiedział chirurg. — Pyta- nie tylko, jaką mam wybrać metodę leczenia. Jeżeli zaimplantujemy sztuczną tkankę, której mamy tu w bród, pacjent w ciągu kilku dni stanie na nogach. Zaraz potem rozpoczęlibyśmy operację klonowa- nia i stopniowej wymiany wstawionych fragmentów żywą tkanką. Ewentualnie moglibyśmy umieścić go w kapsule zerowej i poczekać, aż z pobranego materiału genetycznego wyrosną nowe narządy. — Rozumiem. — Andre odchrząknął, unikając wzroku swoich towarzyszy. — To ile dokładnie kosztuje takie leczenie? Chirurg wzruszył skromnie ramionami. — Wyjdzie najtaniej, jeśli damy mu sztuczną tkankę i zrezy- gnujemy ze wstawiania sklonowanych narządów. Technologia wy- twarzania sztucznej tkanki pozwala ludziom wzmacniać swój orga- nizm. Poszczególne elementy żyją dłużej niż reszta ciała i są wy- jątkowo odporne na choroby. — Magnifigue. — Andre błysnął szerokim, rozradowanym uśmiechem. — Chyba nie skorzystamy z tej ostatniej opcji, kapitanie, praw- da? —¦ zapytała zimno Madeleine. — Kiedy Erick uratował ci statek i dupę, sam powiedziałeś, że w razie potrzeby kupisz mu sklonowa- ne ciało. Zapomniałeś? Jaka ulga, że nie musisz klonować całego ciała. Zaoszczędzisz kupę kasy. Czeka cię tylko drobny wydatek na niewielką ilość sztucznej tkanki i kilka sklonowanych narządów. Na pewno chciałbyś, żeby Erick cieszył się kompletnie odbudowa- nym, naturalnym ciałem. Mam rację, kapitanie? Widać było, że Andre sili się na uśmiech. — Oui — powiedział. — Masz zupełną słuszność, moja droga Madeleine. Jak zawsze. — Kiwnął głową w stronę chirurga. — Bar- dzo dobrze, niech będzie pełne klonowanie. — Jak pan sobie życzy. — Chirurg przedstawił dysk płatniczy Banku Jowiszowego. — Muszę pana poprosić o zaliczkę w wyso- kości dwustu tysięcy fuzjodolarów. — Dwustu tysięcy fuzjodolarów! Myślałem, że chce go pan wyleczyć, a nie odmłodzić! — Niestety, czeka nas dużo pracy. Z pewnością ubezpieczenie pokryje panu koszty? — No, nie wiem. Muszę sprawdzić — odrzekł Andre z re- zerwą. Madeleine parsknęła śmiechem. — Czy Erickowi będzie wolno latać ze wszczepioną sztuczną tkanką? — spytał Andre. — O, tak — odpowiedział lekarz. — Po sklonowane implanty zgłosi się dopiero za kilka miesięcy. — Świetnie. — Jak to? Dokąd lecimy? — zapytała nieufnie Madeleine. Andre wyciągnął własny dysk kredytowy Banku Jowiszowego i podsunął go chirurgowi. — Zależy, kto nas wyczarteruje. Może nawet unikniemy bank- ructwa przed powrotem. Jestem pewien, że Erick bardzo ucieszy się z tego, wiedząc, do czego doprowadziła mnie jego nierozwaga. Na Idrii od trzech dni obowiązywał alarm bojowy. Przez pierw- szych czterdzieści osiem godzin rada asteroidy wiedziała tylko tyle, że „ktoś" opanował sieć strategiczno-obronną Nowej Kalifornii, a równocześnie unicestwił (lub przejął) połowę miejscowej floty wojennej. Brakowało szczegółów. Nikomu nie mieściło się w gło- wie, by zamach stanu miał szansę powodzenia na współczesnym świecie, lecz chaotyczne informacje, które nadeszły, zanim nadajniki pogrążyły się w złowróżbnym milczeniu, wskazywały niezbicie, że platformy bojowe prowadzą ostrzał celów na powierzchni planety. Dopiero gdy zeszłego dnia do układu dotarł jastrząb kurierski z ostrzeżeniem wydanym przez Zgromadzenie Ogólne, ludzie zro- zumieli, co się dzieje. A wraz ze zrozumieniem przyszła trwoga. Na wszystkich zasiedlonych asteroidach w pasie Lyll ogłoszono alarm bojowy najwyższego stopnia. Habitaty edenistów na orbicie Yosemite wyznaczyły wokół gazowego olbrzyma strefę wzbronio- nego wyjścia o średnicy dwóch milionów kilometrów. Na straży prawa stały uzbrojone jastrzębie. Okręty Sił Powietrznych Nowej Kalifornii, które ocalały z pogromu, rozproszyły się po zamieszka- nych asteroidach, podczas gdy resztka admiralicji wybrała sobie na miejsce spotkania grupę planetoid trojańskich w punkcie libracyj- nym L2 Yosemite, aby zdecydować, co zrobić w tej sytuacji. Na ra- zie zastosowano najstarszy w dziejach manewr taktyczny — wy- słano zwiad mający wypełnić ogromną lukę informacyjną. W centrum dowodzenia siecią strategiczno-obronną Idrii dyżu- rował komandor Nicolai Penovich, gdy w odległości trzech tysięcy kilometrów wynurzyły się statki adamistów. Pięć średniej wielkości jednostek daleko od strefy dozwolonego wyjścia. Upłynęło kilka sekund, odkąd się pojawiły, a czujniki wykryły ich znaki w pod- czerwieni. Programy strategiczne sygnalizowały odpalenie licznego zespołu os bojowych. Przewidziano cele: platformy obronne i uzu- pełniająca je sieć czujników satelitarnych. Z rozkazu Penovicha komputer zarządzający systemami kiero- wania ogniem odpowiedział na napaść. Przestrzeń przecięły wiązki laserów i elektronów. Ku najeźdźcom wysłano — naprędce zorga- nizowane — jednostki sił obrony terytorialnej, w skład których wchodził praktycznie każdy statek zdolny odpalić osę bojową. Za- nim jednak dotarły na miejsce zdarzeń, wrogowie umknęli tunelami czasoprzestrzennymi. Wynurzyły się następne cztery okręty, wystrzeliły osy bojowe i uciekły. Nicolai miał związane ręce: atak był wręcz podręcznikowy. Obszar śledzony przez czujniki zmalał już o czterdzieści procent. I wciąż malał, w miarę jak podpociski odrywające się z os bojo- wych wypełniały okoliczną przestrzeń impulsami zakłócającymi. Wybuchy nuklearne otaczały asteroidę roziskrzonym welonem ra- dioaktywnych cząstek, wymazując niemal zupełnie odczyty daleko- siężnych skanerów satelitarnych. Coraz trudniej było strzelać z platform do zbliżających się my- śliwców bezpilotowych. Komandor nie wiedział nawet, ile salw może jeszcze oddać. Po stronie obrońców dwa statki oberwały pociskami kinetycz- nymi i teraz rozpadały się wśród spektakularnych, krótkotrwałych rozbłysków ognia. Nicolai, wspólnie z nieliczną grupą podwładnych, powziął de- cyzję o wycofaniu reszty floty i ustawieniu statków w kulistym szy- ku obronnym wokół asteroidy. Sprzęt telekomunikacyjny był jed- nak w równie żałosnym stanie, co czujniki satelitarne. Przynajmniej trzy okręty nie odpowiedziały na rozkaz. Dwie platformy strate- giczno-obronne wypadły z sieci dowodzenia. Ofiary os bojowych lub wojny radioelektronicznej - program taktyczny nie umiał tego odgadnąć. „Te platformy nie zostały zbudowane w celu odpierania frontal- nych ataków" — pomyślał z rozpaczą komandor. Dla Idrii gwaran- cją bezpieczeństwa zawsze było wsparcie sił powietrznych układu. Dwa niskoorbitalne satelity detekcyjne wykryły cztery okręty, które pojawiły się niespełna pięćdziesiąt kilometrów od asteroidy. Fregaty przed zniknięciem odpaliły chmarę os bojowych. Osiem pędziło na kosmodrom; nadlatując z przyspieszeniem 35 g, rozrzu- ciły po drodze krocie podpociskow. Nicolai nie miał już czym się bronić. Dwukilometrową metalowo-kompozytową konstrukcją targ- nęły precyzyjnie wyliczone eksplozje, niszczące przekaźniki tele- komunikacyjne i zespoły czujników. Odtąd sieć dowodzenia nie odbierała żadnych sygnałów. — Niech to piekło pochłonie! — krzyknął porucznik Fleur Mi- ronov. — Nie wyjdziemy z tego żywi! — Myli się pan — odparł Nicolai. — Chcą nas tylko osłabić przed końcowym starciem. — Wyświetlił schematy konstrukcyjne pomieszczeń kosmodromu, rozpatrując nieliczne opcje, jakie im jeszcze pozostały. — Niech oddziały wojska zajmą pozycje w kory- tarzach ramienia osiowego. Mają tamtędy nikogo nie przepuszczać. Trzeba też zamknąć dla ruchu tunele przelotowe, łączące komory z kosmodromem. Kto zostanie po drugiej stronie, sam będzie mu- siał sobie radzić. — Z opętanymi?! — oburzył się Fleur. — Może po prostu wy- walić biedaków za śluzę? — Dość tego, poruczniku! Lepiej niech mi pan znajdzie jakiś czujnik zewnętrzny, który jeszcze działa. Chcę wiedzieć, co się dzieje na zewnątrz. — Rozkaz. — Musimy myśleć o większości. Niebawem dostaniemy po- moc z Orlanda i Yreki. Na Orlandzie stacjonują dwie fregaty wo- jenne. Wytrzymajmy jeszcze kilka godzin. Żołnierze z pewnością wytrwają na swych stanowiskach. Opętani nie mają przecież żadne- go wyszkolenia. — A jeśli Yreka i Orland też odpierają ataki? — powątpiewał Fleur. — Widzieliśmy tylko kilkanaście statków, a były ich setki na asteroidach i niskoorbitalnych stacjach cumowniczych, kiedy opę- tani przejęli władzę na Nowej Kalifornii. — Boże, powiedziałby pan wreszcie coś optymistycznego! Co z tym zewnętrznym czujnikiem? — Już go łączymy, sir. Mechanoidy pracujące przy przeglą- dach paneli termozrzutu mają wbudowane obwody mikrofalowe, pewnie opętani nie celowali do tak małych przekaźników. — Dobra. Dajcie obraz. Jakość zdjęć napływających do jego mózgu była strasznie słaba: na smoliście czarnym tle przemieszczały się bez ładu i składu jasno- szare smugi, dolną ćwiartkę wizualizacji zajmowała pobrużdżona si- nobrązowa skała. Fleur zdalnie sterował mechanoidami, obracając ich czujniki w stronę zdewastowanego dysku kosmodromu. Na ko- smodromie w wielu miejscach uchodziły kłęby gazów, odłamane ele- menty kratownic wlokły za sobą wstęgi wyszarpanych urządzeń. Ze zniszczonych sekcji wystrzeliło osiem szalup ratunkowych. Nicolai Penovich wolał sobie nie wyobrażać, ile w nich tłoczyło się osób i jak można im pomóc. Na tle zakrzywionego gwiazdozbioru Ryb rozkwitały białe, jaskrawe eksplozje. Ktoś tam ciągle walczył. Nagle w polu widzenia pojawił się duży statek, bluzgający fiole- towym ogniem z silnika termojądrowego. Najwyraźniej okręt wo- jenny, biorący bezpośredni udział w operacji wojskowej: miał wy- sunięte zespoły czujników krótkiego zasięgu, a panele termozrzutu - schowane. Z niewielkich otworów wylotowych rozmieszczonych na obwodzie statku uchodziły szarobiałe kłęby chłodziwa. Naokoło przedniego kadłuba otwarte były liczne sześcioboczne wrota, zbyt duże jak dla wyrzutni os bojowych. Brak skali utrudniał ocenę rozmiarów, lecz Nikolai szacował, że statek mierzy co najmniej dziewięćdziesiąt metrów średnicy. — Wygląda na okręt szturmowy — powiedział. Główny napęd wyłączył się, a zamiast niego niebiesko zapło- nęły jonowe silniki sterujące. Statek znieruchomiał pięćset metrów od ramienia łączącego nieobrotowy kosmodrom z asteroidą. — Rozmieściłem kilka oddziałów w ramieniu — oznajmił Fleur. — Niedużo tego, garstka policji portowej i kilkunastu wzmacnia- nych najemników, którzy zgłosili się na ochotnika. — Nawet Horatio nie był w większych opałach — mruknął Ni- colai. — Mimo to powinni wytrzymać. Opętani nie przeprowadzą standardowej operacji uchwycenia przyczółka. Ich ciała uszkadzają sprzęt elektroniczny. Nie są w stanie włożyć skafandra Sil, a tym bardziej kombinezonu pancernego. Muszą zacumować i przebić się przez tunele przelotowe, a to ich będzie drogo kosztować. — Po- nownie sprawdził sytuację na zewnątrz, szukając potwierdzenia swych opinii. Wielki statek nie ruszał się z miejsca, błyskając co pewien czas pomarańczowym światłem silników korekcyjnych. — Przełączcie mnie na sensorową wizualizację kosmodromu i zobacz- cie, co z wewnętrznymi łączami — rozkazał. — Może nam się uda pokierować stąd bitwą. — Aye, sir. — Fleur zaczął przekazywać do komputera datawi- zyjne instrukcje, sprzęgając obwody telekomunikacyjne centrum dowodzenia z cywilnymi kanałami łączności, które obejmowały cały kosmodrom. Tymczasem za otwartymi grodziami okrętu pojawiły się niewy- raźne, cienie. — A cóż to znowu za diabelstwo? — zdziwił się Nicolai. Mechanoidy serwisowe zwiększyły rozdzielczość kamer. Ko- mandor dostrzegł postacie wychodzące ze statku niczym szerszenie z gniazda. Czarne sylwetki, trudne do rozpoznania ze względu na zakłócenia obrazu i słabe oświetlenie. Z wyglądu humanoidzi. Po- sługiwali się plecakami manewrowymi, w których powiększono dy- sze w celu uzyskania większej siły ciągu. — Kim oni są? — zapytał szeptem. — Zdrajcami — syknął Fleur. — Zasrańcy z Sił Powietrznych Nowej Kalifornii przeszli na ich stronę. Nigdy nie popierali autono- micznych osiedli asteroidalnych. I teraz pomagają opętanym! — Niemożliwe. Nikt by im nie pomagał. — Ma pan inne wytłumaczenie? Potrząsnął bezradnie głową. Nad ramieniem kosmodromu zwin- ne czarne szerszenie wdzierały się między karbotanowe konstruk- cje. Jeden po drugim wlatywały do okrągłych doków. Louise z radością wróciła do cichych, luksusowych pokoi w Bal- fern House. To był niezapomniany dzień, ale też długi i męczący. Rano odwiedziła prawnika zajmującego się w stolicy sprawami ICavanaghów — pana Litchfielda — aby pobrać pieniądze ze swego rodzinnego konta. Przelew trwał godziny. Zarówno prawnik, jak i pracownicy banku zdziwili się niezmiernie widokiem dziewczyny, która pragnęła wyrobić sobie dysk kredytowy Banku Jowiszowego. Louise nie zrażała się przeszkodami i walczyła o swoje; Joshua mówił, że tego rodzaju dyskiem można płacić w całej Konfederacji. Wątpić, by gdziekolwiek liczyły się norfolskie funty. Dotychczasowe trudności wydały jej się jednak bagatelne, gdy zaczęła rozmyślać nad sposobem ucieczki z Norfolku. Na orbicie pozostały tylko trzy statki zarejestrowane jako jednostki cywilne, lecz Siły Powietrzne Konfederacji wyczarterowały je, przekwalifi- kowały na okręty wsparcia logistycznego i włączyły w skład miej- scowej eskadry. Louise, Fletcher i Genevieve udali się powozem na Błonia Ben- netta, największy aerodrom w Norwich, by porozmawiać z pilotem kosmolotu parkującego na płycie postojowej. Pilot nazywał się Fu- ray i to dzięki jego wstawiennictwu zdołała namówić panią kapi- tan statku „Far Realm", aby wzięła ich na pokład. Prawdopodobnie pieniądze, a nie płomienne mowy Louise, przekonały ją do udostęp- nienia miejsca w kabinie pasażerskiej. Opłata za przelot wynosiła czterdzieści tysięcy fuzjodol.arów od głowy. Louise liczyła na to, że kupi bilet na bezpośredni przelot do Tranąuillity, lecz jej nadzieje prysły już na samym wstępie rozmo- wy z Furayem. Na mocy kontraktu.„Far Realm" miał towarzyszyć eskadrze, póki wypełniała swą misję w układzie. Okręt mógłby wy- ruszyć w drogę tylko tam, gdzie udałyby się fregaty Sił Powietrz- nych. Pani kapitan oświadczyła, że nikt z góry nie zna docelowego portu. Dziewczyna wcale się tym nie przejęła, po prostu chciała wy- dostać się z Norfolku. Czekanie na orbicie było bezpieczniejsze niż pobyt na planecie. Dopiero w następnym porcie zacznie się mar- twić, jak dostać się do Tranąuillity. Kapitan Layia, chcąc utargować wyższą kwotę, wielokrotnie podkreślała, że wyświadcza im wielką łaskę. Koniec końców, naza- jutrz wylatywali na orbitę i tam mieli zaczekać, aż eskadra wypełni swe zadania. I znów zwłoka, i znów niepewność. Tym niemniej znacznie zbliżyła się do celu. Pomyśleć, że osobiście załatwiła formalności związane z podróżą kosmiczną! Wyruszała na spotkanie z Joshuą. I zostawiała wszystkich na pastwę losu. Przecież nie zabiorę ich z sobą. Chciałabym, Boże, wiesz o tym, ale naprawdę nie mogę. Zrozum mnie, proszę. Starała się nie okazywać trawiącej jej troski, gdy prowadziła służące do swojego pokoju. Niosły paczki i skrzynki — plon zaku- pów zrobionych po opuszczeniu aerodromu. Zaopatrzyła się w ubra- nia stosowne do podróży statkiem (Genevieve miała wielką frajdę, gdy je wybierała) tudzież inne rzeczy, których mogli potrzebować. Przypominała sobie opowieści Joshui o trudach i niebezpieczeń- stwach lotów międzygwiezdnych. On sam raczej nie przejmował się nimi, był taki odważny. Na szczęście ciocia Celina jeszcze nie wróciła, choć zbliżał się wieczór. Nie sposób byłoby ukryć przed nią przeznaczenia bagaży. Odprawiwszy pokojówki, Louise wreszcie zdjęła buty. Źle się czuła na wysokich obcasach; wytworna czarna skóra zaczynała ją dręczyć jak narzędzie tortur. W ślad za butami na ziemi wylądował żakiet. Otworzyła drzwi balkonowe. Diuk wisiał nisko na niebie. W jego cudownie złocistych pro- mieniach ogrody pyszniły się szczególnie intensywną barwą. Rześ- ki wiaterek ledwie kołysał gałęziami drzew. W największym stawie czarne i białe łabędzie popisywały się ekwilibrystycznym walcem wokół puszystych kęp pomarańczowych lilii wodnych. Za nimi, z ci- chym szmerem, pieniły się wysokie fontanny. Jakże zwodniczy spokój. Mur skutecznie tłumił hałas ruchliwej drogi, więc nie chcia- ło się wierzyć, że to centrum największego miasta na planecie. Cza- sem nawet w Cricklade było głośniej. Myśli o rodzinnym domu przejęły ją zimnym dreszczem. Przez cały dzień uciekała przed nimi. Ciekawe, co napastnicy każą robić mamie i tacie? Jeśli ten wstrętny Quinn Dexter nimi rządzi, to pew- nie złe i podłe rzeczy. Wzdrygnęła się i wróciła do pokoju. Pora na długą kąpiel w wan- nie. Potem jeszcze przebierze się do kolacji. Kiedy ciocia Celina obudzi się rano, jej i Genevieve już tutaj nie będzie. Zdjęła swoją nową bluzkę i spódniczkę. Po odłożeniu biustono- sza pomacała ostrożnie piersi. Czyżby były tkliwsze? A może tak się jej wydawało? Czy w ogóle miały być wrażliwsze, skoro prze- chodziła dopiero pierwszą fazę ciąży? Szkoda, że na lekcjach pla- nowania rodziny nie słuchała uważniej nauczycielki, zamiast chi- chotać z koleżankami podczas oglądania męskich genitaliów. — Widać, że dokucza ci samotność, Louise, skoro musisz robić to sama. Pisnęła, chwyciła bluzkę i zasłoniła się nią jak tarczą. Roberto odsunął zasłonę okienną, za którą się dotąd ukrywał, i beztroskim krokiem wyszedł na środek pokoju. Uśmiechał się ob- leśnie. — Wynoś się stąd! — krzyknęła. Pierwsza fala palącego wsty- du odeszła i teraz ogarnął ją szalony gniew. — Wynoś się, paskud- ny, tłusty wieprzu! — Potrzeba ci kogoś naprawdę bliskiego — ciągnął niezrażony Roberto. — Kogoś, kto cię nauczy przyjemności. Zobaczysz, jak będzie ci dobrze. Louise cofnęła się o krok, nogi ugięły się pod nią z obrzydzenia. — Wynocha, i to zaraz! — warknęła. — Bo co? — Zatoczył ręką szeroki łuk, wskazując stos paczek zniesionych przez służące. — Gdzieś się wybierasz? Jak ci właści- wie minął dzionek? — Nie twój interes, co robię z wolnym czasem. Odejdź, zanim zadzwonię po pokojówkę! Roberto postąpił krok w jej stronę. — Nie bój się, Louise, niczego nie powiem mamie. Nie skarżę na przyjaciół. A my zostaniemy przyjaciółmi, prawda? Takimi od serca. Cofnęła się i rozejrzała z przestrachem. Sznurek, za który mu- siałaby pociągnąć, aby wezwać pomoc, wisiał po drugiej stronie łóżka, blisko niego. Był poza jej zasięgiem. — Nie zbliżaj się do mnie! — Chyba jednak się zbliżę. — Zaczął rozpinać guziki koszuli. — Bo widzisz, jeśli będę musiał stąd odejść, to opowiem policji o tym twoim koleżce, rzekomym pracowniku farmy. — Co?! — bąknęła, wstrząśnięta. — Tak, tak. Wiedziałem, że to zmieni twoje nastawienie. Kaza- li mi uczyć się w szkole historii. Nie lubię jej, ale za to wiem, kim był Fletcher Christian. Twój przyjaciel używa fałszywego imienia. Dlaczego miałby to robić, Louise? Uczestniczył w jakichś zamiesz- kach na Kesteven? Trochę z niego buntownik, co? — Fletcher nie ma nic wspólnego z zamieszkami. — Doprawdy? I co, mam iść zadzwonić? — Nie. Roberto oblizał wargi. — Proszę, nareszcie zgrzeczniałaś. To jak, pomożemy sobie nawzajem, Louise? Pomożemy? Przycisnęła bluzkę do ciała. Kręciło jej się w głowie. — Pomożemy? — powtórzył. Louise kiwnęła niepewnie głową. — No, od razu lepiej. — Ściągnął koszulę. Łzy naszły jej do oczu. Nie pozwolę mu, choćby nie wiem co, zarzekła się w duchu. Wolę już umrzeć, przynajmmej nie będę czuła się taka uświniona. Roberto odpiął sprzączkę pasa i zaczął zdejmować spodnie. W chwili gdy owijały mu się wokół kolan, Louise dała susa w stro- nę łóżka. — Cholera! — wrzasnął Roberto. Próbował ją złapać, ale chy- bił. Nogi zaplątały mu się w spodniach i omal się nie przewrócił. Louise wskoczyła na łóżko i zaczęła czołgać się po pościeli. Nie myślała nawet, co się za nią dzieje. Roberto klął na czym świat stoi, mocując się ze spodniami. Louise wychyliła głowę ponad skraj łóżka i wsunęła pod nie ręce. — Nic ci to nie da! — Roberto chwycił ją za kostkę i zaczął ciągnąć do siebie. Louise krzyknęła, kopiąc drugą nogą. — Pocze- kaj, szmato! - krzyknął. Spadł jej na plecy, aż stęknęła z bólu pod jego ciężarem. Roz- paczliwie czepiała się materaca, chcąc zsunąć się z łóżka. Ręką pra- nie dotykała dywanu. Roberto roześmiał się zwycięsko na widok jej daremnej szamotaniny i zmienił pozycję, siadając okrakiem na jej pośladkach. — Gdzieś ci spieszno? — szydził. Jej głowa i ramiona wisiały nad podłogą, kaskada włosów roz- pływała się na pościeli. Rozsiadł się wygodnie, lekko zadyszany, i odsłonił jej plecy, rozkoszując się widokiem jedwabistej skóry. Louise wciąż się pod nim prężyła, chciała się spod niego wywinąć. — Przestań się ze mną siłować! — rozkazał. Jego członek był już gotowy do działania. — Nie uciekniesz od tego, Louise. Daj spokój! Zobaczysz, że spodoba ci się, kiedy już zaczniemy. Będę się z tobą kochał do białego rana. — Przysunął dłonie do jej piersi. Zdesperowane wysiłki Louise nie poszły na marne — namacała pod łóżkiem chłodny, gładki przedmiot z drewna. Chwyciła go czym prędzej, jęcząc z odrazy, gdy Roberto zaciskał palce. Dotyk strzelby dał jej pokaźny zastrzyk energii, rozpalił ją i zarazem ostudził. — Puść mnie, Roberto — poprosiła. — Pozwól mi się podnieść. Ohydnie natrętne dłonie zamarły w bezruchu. — Po co? — Zróbmy to inaczej. Odwróć mnie na wznak, proszę. Tobie też będzie łatwiej. Teraz mnie boli. Przez chwilę milczał. — Nie rzucisz się na mnie? — Wydawał się niezdecydowany. — Nie. Obiecuję. Tylko nie w ten sposób. — Lubię cię, Louise. Naprawdę cię lubię. — Wiem. Ciężar uciskający jej plecy zelżał. Louise sprężyła się w sobie, dobywając resztek sił. Wyciągnęła strzelbę spod łóżka, odwróciła się i wzięła szeroki zamach, próbując przewidzieć, w którym miej- scu znajdzie się jego głowa. Roberto spostrzegł, na co się zanosi. Zdołał unieść ręce, aby zasłonić się przed ciosem. Pochylił się w bok... Lufa strzelby grzmotnęła go nad lewym uchem, mechanizm zam- ka zahaczył o rękę. Nie było to miażdżące uderzenie, którego spo- dziewała się Louise, jednakże zaskoczony Roberto wrzasnął z bólu, przyciskając ręce do głowy. Zaczął pochylać się do tyłu. Louise wyszarpnęła nogi i stoczyła się z łóżka, omal nie gubiąc przy tym broni. Usłyszała łkanie Roberta. Głowa jej płonęła niesa- mowitym żarem. Uwolniła się od salonowej ogłady, którą nabyła na Norfolku. Odrzuciła wszystko, co dała jej cywilizacja. Stanęła na równych nogach, uchwyciła pewniej strzelbę i z całej siły trzasnęła nią w głowę swego dręczyciela. Natarczywe pukanie do drzwi przywołało ją do rzeczywistości. Z niewiadomej przyczyny osunęła się na ziemię i zaczęła płakać. Jej ciało przenikały chłodne dreszcze, skórę miała zlaną potem. Pukanie się powtórzyło, tym razem głośniejsze. — Lady Louise? — Fletcher? — wydusiła z siebie cieniutkim głosikiem. — To ja, pani. Coś się stało? — Ja... — Nerwowy śmiech uwiązł jej w krtani. — Zaczekaj chwilkę, Fletcher. — Rozejrzała się i nagle doznała szoku. Roberto leżał rozpostarty na łóżku. Krew sącząca się z rany na głowie utwo- rzyła na prześcieradle ogromną plamę. Dobry Boże, zabiłam go! Powieszą mnie za to. Długą chwilę wpatrywała się milcząco w Roberta, po czym wstała i owinęła ręcznikiem swoje nagie ciało. — Jest tam ktoś z tobą? — zapytała Fletchera. — Nie, pani. Jestem sam. Louise otworzyła drzwi i wpuściła go do środka. Widok trupa wcale go nie speszył. — Pani. — Jego głos naznaczony był współczuciem i troską. Otworzył ramiona, w których schowała się, usiłując zapanować nad płaczem. — Nie miałam wyjścia — wydukała. — On zamierzał... Fletcher pogłaskał ją po wzburzonych włosach, gładząc je deli- katnie i czesząc. Niebawem opadały na plecy niczym sucha, lśniąca peleryna. Trochę przygasł ogień jej wewnętrznego bólu. — Skąd wiedziałeś? — szepnęła. — Wyczułem twą udrękę. Okrzyk niemy, ale jakże donośny. — Aha. — Zawstydziła się na myśl, że opętani mogą czytać w ludzkich umysłach. Tyle jest złego w mojej głowie. Fletcher zauważył jej żałosne spojrzenie. — Czy ten bydlak naruszył twą cześć, pani? Potrząsnęła głową. — Nie. — Jego szczęście. Inaczej osobiście wyprawiłbym go w za- światy. I nie odszedłby stąd w sposób bezbolesny. — Ależ on nie żyje, Fletcher. Zabiłam go. — Nie, pani. On żyje. — A krew? — Przy skaleczeniu głowy zawsze to wygląda gorzej, niż jest w istocie. Uspokój się, nie wylewaj już łez nad tym ścierwem. — Boże, wpadliśmy po uszy. Roberto podejrzewa cię o coś. Nie mogę pójść na policję i zgłosić próby gwałtu. On im wszystko o tobie wyśpiewa. Poza tym... — westchnęła ze złością— ...trud- no powiedzieć, komu uwierzy ciocia Celina. — Dobrze. W takim razie musimy opuścić ten dom. — Ale... — Znalazłaś jakieś inne wyjście z sytuacji? — Nie — przyznała ze smutkiem. — A więc się przygotuj. Spakuj, co potrzeba. Ja w tym czasie pójdę po twoją siostrzyczkę. — A co z nim zrobimy? — Wskazała na nieprzytomnego Ro- berta. — Ubierz się, pani. Zaraz się nim zajmę. Louise pogrzebała w skrzynkach i po chwili przeszła do łazien- ki. Fletcher pochylał się już nad Robertem. Włożyła długie granatowe spodnie i białą koszulkę z krótkim ręka- wem. Dzieło zwieńczyły czarne tenisówki. W życiu nie paradowała w takim stroju — matka nigdy by się na to nie zgodziła. Przekonała się jednak, że to bardzo praktyczne ubranie. W nowych łaszkach od razu poczuła się lepiej. Rzeczy, które uważała za niezbędne, wędrowały do nowej walizki. Wciąż była zajęta pakowaniem, kiedy z sypialni doleciały przerażone okrzyki Roberta. Wnet przeszły w ciche jęki. Początkowo chciała pobiec i sprawdzić, co się dzieje, lecz wzięła tylko głęboki oddech, popatrzyła w lustro i poprawiła fryzurę. Gdy na koniec wróciła do sypialni, Roberto leżał związany pa- sami z podartego koca. Świdrował ją obłąkanym, przestraszonym wzrokiem. Rozpaczliwie starał się coś powiedzieć, lecz przeszka- dzał mu knebel w ustach. Podeszła do łóżka i spojrzała na niego z góry. Roberto przestał się szarpać. — Jeszcze kiedyś zjawię się w tym domu — powiedziała. — Razem z ojcem i mężem. Jeśli masz choć trochę oleju w głowie, ulotnisz się stąd, byśmy cię nie spotkali. Duchessa wstawała już nad widnokręgiem, gdy przybyli na Bło- nia Bennetta. Wszystkie pojazdy latające zostały wcielone do służ- by wojskowej (łącznie z powietrznym ambulansem z Bytham). Mia- ły przerzucić oddziały wojska na wyspy zajęte przez buntowników. Trzecia ich część parkowała w długich rzędach na krótko przystrzy- żonej trawie aerodromu. Przed hangarami poruszali się żołnierze w zgniłozielonych mundurach. U wejścia do budynku administracyjnego stało trzech wartowni- ków, sierżant z dwoma szeregowymi. Nikogo tu jeszcze nie było w porze lunchu, kiedy Louise rozmawiała z Furayem. Genevieve wysiadła z taksówki i zmierzyła ich ponurym spoj- rzeniem. Dziewczynka stała się ostatnio bardzo zadziorna. — Przykro mi, panienko — powiedział sierżant. — Cywilom wstęp wzbroniony. Armia przejęła kosmodrom. — Nie jesteśmy cywilami, tylko pasażerami! — rzekła Gene- vieve z oburzeniem. Popatrzyła groźnie na rosłego mężczyznę, któ- ry nie zdołał ukryć uśmiechu. — Wybacz, złotko, ale to i tak nie uprawnia was do wejścia. — Ona mówi prawdę — powiedziała Louise. Wyciągnęła z to- rebki kopię umowy przewozowej i podała ją żołnierzowi. Wzruszył ramionami i przewertował kartki, nie zwracając uwagi na treść. — „Far Realm" jest okrętem wojennym — dodała Louise z na- dzieją. — No, nie wiem... — Te dwie młode damy są siostrzenicami earla Luffenhama — odezwał się Fletcher. — Myślę, że pański zwierzchnik powinien za- poznać się z ich dokumentami. Chyba nikomu nie zależy na tym, żeby earl dzwonił do generała dowodzącego tą bazą. Sierżant kiwnął sztywno głową. — Oczywiście. Proszę tu zaczekać, a ja sprawdzę, co da się zrobić. Porucznik ma w tej chwili urwanie głowy, więc to może tro- chę potrwać. — To miłe z pana strony — powiedziała Louise. Sierżant uśmiechnął się z zakłopotaniem. Zaprowadzono ich do małego gabinetu na parterze, gdzie okna wychodziły na lotnisko. Szeregowcy wnieśli pakunki, pokazując Louise roześmiane twarze. — Poszli sobie? — zapytała, gdy drzwi się zamknęły. — Nie, pani. Nasza obecność jest nie na rękę sierżantowi. Je- den z szeregowców pilnuje korytarza kilka kroków za drzwiami. — Niech to diabli! — Podeszła do jedynego okna. Z tego miej- sca można było zobaczyć sporą część płyty lotniska. Samoloty zda- wały się upakowane jeszcze ciaśniej niż rano, były ich całe setki. Po trawiastych pasach drogowych maszerowały oddziały milicji, musztrowane okrzykami starszych sierżantów. Tłum ludzi uwijał się przy załadunku wielkich samolotów transportowych. Obok od- działów przejeżdżały niskie ciężarówki dowożące sprzęt. — Chyba niedługo ruszy ofensywa— powiedziała Louise. Bo- że, ależ oni młodzi! Po prostu chłopcy w moim wieku. — Czeka ich klęska, co? Wszyscy zostaną opętani? — Prawdopodobnie tak, pani. — Może powinnam coś zrobić? — Nie była pewna, czy mówi cicho, czy głośno. — Mogłam zostawić list wujkowi Julesowi. Mog- łam go ostrzec. Nie poświęciłam im nawet tej odrobiny czasu, któ- rej wymaga napisanie kilku zdań. — To by i tak niczego nie zmieniło. — Joshua nas obroni. On mi uwierzy. — Lubię Joshuę — wtrąciła Genevieve. Louise uśmiechnęła się i potarmosiła ją lekko za włosy. — Gdybyś ostrzegła rodzinę i dwór książęcy, a oni by ci uwie- rzyli, nie mogłabyś chyba dostać się na ten statek. — Mówisz, jakbym już się dostała! — zirytowała się. — Trze- ba było polecieć z Furayem, kiedy umowa doszła do skutku. Genevieve popatrzyła na nią z troską. — Jeszcze polecimy, Louise. Zobaczysz. — To nie takie proste. Jakoś nie wydaje mi się, żeby ten po- rucznik, mimo pisemnego pozwolenia, wpuścił nas na płytę lotni- ska, póki odlatują ci wszyscy żołnierze. Może co najwyżej zadzwo- nić do wujka Julesa. Wtedy dopiero zaczną się kłopoty. — Czemu? — spytała Genevieve. Louise ścisnęła dłoń siostry. — Trochę się pożarłam z Robertem. — Fe! Z tym tłuściochem? Nie lubię go! — Ani ja. — Ponownie wyjrzała przez okno. — Fletcher, mo- żesz sprawdzić, czy jest tu gdzieś Furay? — Spróbuję, lady Louise. — Stanął obok niej z pochyloną gło- wą położył dłonie na parapecie i przymknął powieki. Siostry wymieniły spojrzenia. — Jeśli nie zdołamy uciec na orbitę, zaszyjemy się gdzieś na bagnach — powiedziała Louise. — Znajdziemy sobie jakiś dziki zakątek. To samo zrobiła Carmitha. Genevieve otoczyła ramionami talię starszej siostry i przylgnęła do niej na długo. — Zabierzesz nas stąd, Louise, na pewno. Jesteś taka mądra. — Nie przesadzaj. — Louise odpowiedziała uściskiem na uścisk. — Ale przynajmniej zdobyłam normalne ubranie. Genevieve przyjrzała się z uznaniem swoim dżinsom i bluzce, chociaż na piersi miała wstrętnie namalowanego królika. Fletcher otworzył oczy. — On tu jest, lady Louise. Tam. — Wskazał palcem wieżę kon- trolną. Louise popatrzyła z fascynacją na mokre ślady, które zostawił na parapecie. — Świetnie, jak na początek. Teraz musimy tylko wykombino- wać, jak dostać się do kosmolotu. — Dotknęła kieszeni spodni, gdzie chowała dysk kredytowy. — Jestem pewna, że pan Furay da się przekonać, żeby nas bezzwłocznie zabrać na statek. — Na terenie aerodromu jest już kilku opętanych. — Fletcher zmarszczył brwi. — Jeden z nich jest jakiś dziwny. — Coś z nim nie tak? — Nie pasuje do innych. — Czemu? — Trudno powiedzieć. Louise zerknęła na Genevieve, która pobladła na wzmiankę o opętanych. — Nie złapią nas, Gen. Obiecuję. — I ja ci to obiecuję, maleńka. Genevieve pokiwała głową bez przekonania. Chciałaby im wierzyć. Louise przesunęła wzrok na żołnierzy maszerujących przed bu- dynkiem i powzięła decyzję. — Fletcher, możesz wyczarować dla siebie mundur wojskowy? — zapytała. — Oficerski, ale żeby stopień nie był za wysoki. Może porucznik albo kapitan? Uśmiechnął się. — Słuszna myśl, pani. — Jego szary garnitur zamigotał, ściem- niał do koloru khaki, a materiał stał się sztywniejszy. — Trzeba zmienić guziki — zauważyła Genevieve. — Powin- ny być większe. — Skoro tak twierdzisz, maleńka. — Wystarczy — powiedziała po chwili Louise. Bała się, że za- nim skończą, wróci sierżant. — Co drugi młody rekrut nie zna się na mundurach, a więc jak pozna, że coś się nie zgadza? Nie mar- nujmy czasu. Genevieve i Fletcher skrzywili się, słysząc to ponaglenie. Dziew- czynka zachichotała. Louise otworzyła okno i wyjrzała na zewnątrz. W pobliżu nie było żywej duszy. — Przerzućmy najpierw bagaże — powiedziała. Możliwie szybkim krokiem ruszyli w stronę hangaru. Louise prędko pożałowała, że wzięli tyle pakunków. Podobnie jak Fle- tcher, dźwigała dwie ciężkie walizy. Nawet Genevieve uginała się pod brzemieniem dużego chlebaka. Nie mogli marzyć, że prze- kradną się niepostrzeżenie. Hangar znajdował się w odległości dwustu jardów. Kiedy tam dotarli, wieża kontroli ruchu wydała im się tak samo, jak przedtem, oddalona. W dodatku Fletcher twierdził, że Furay jest „gdzieś tam", więc równie dobrze pilot mógł zajmować się czymś po drugiej stro- nie budynku. Obecnie w hangarze mieścił się magazyn sprzętu wojskowego. Drewniane paki piętrzyły się w długich rzędach, ułożone tak, by od głównego przejścia odbiegały w lewo i prawo wąskie odnogi. Pod jedną ze ścian stało pięć wózków widłowych, lecz w pobliżu nie dało się zauważyć żołnierzy. Z obu stron hangaru wrota były szero- ko otwarte, przez co w środku wytworzył się lekki przeciąg. — Sprawdźmy, czy nie stoi tu jakiś samochód terenowy — po- wiedziała Louise. — Jeśli nie, to będziemy musieli rozstać się z ba- gażem. — Czemu? — zdziwiła się Genevieve. — Bo jest za ciężki, Gen, a musimy się spieszyć. Nie przejmuj się. Kupię ci, co zechcesz. — Potrafisz obsługiwać takie wehikuły, pani? — zapytał Fle- tcher. — Prowadziłam już samochód. Po podjeździe w Cricklade. Je- den raz. Gdy tato krzyczał mi do ucha, co mam robić. Louise postawiła walizki i kazała ich popilnować siostrze. — Rozejrzę się wokół budynku — rzekł Fletcher. — Mój wi- dok nikogo nie zainteresuje. Proponowałbym wam tu zostać. — Zgoda. Ja obejrzę sobie ten magazyn. — Ruszyła na drugi koniec hangaru. Na dachu, rozgrzewane żarem Diuka, trzeszczały z cicha staroświeckie arkusze blachy falistej. Zostało jej czterdzieści kroków do rozsuniętych wrót, kiedy z tyłu doleciał krzyk Fletchera. Biegł szerokim przejściem między skrzynia- mi, machając z ożywieniem ręką. Zaraz za nim pędziła Genevieve. Do hangaru wjechał dżip, w którym siedziały dwie osoby. Kie- rowca miał na sobie mundur wojskowy, lecz pasażer na tylnym sie- dzeniu ubrany był na czarno. Louise czekała na nich spokojnie. „Wezmę byka za rogi - po- myślała. — W sumie, to przez cały dzień nie robię nic innego". Po chwili zauważyła, że mężczyzna w czerni jest księdzem; zdradzała go koloratka. Odetchnęła z ulgą. Musiał być kapelanem wojskowym. Dżip zatrzymał się koło niej. Louise przywołała na usta ujmujący uśmiech, jakim zawsze wy- jednywała zgodę na ojcu. — Czy nie mogliby nam panowie pomóc? Trochę się pogu- biłam. — Nie do wiary — odparł Quinn Dexter. — Taka zaradna dziewczyna? Louise rzuciła się do ucieczki, gdy wtem coś zimnego i oślizg- łego owinęło się wokół jej kostek. Wywróciwszy się na sfatygo- waną betonową posadzkę, boleśnie poocierała sobie dłonie i nad- garstki. Quinn wysiadł z samochodu. Jego stylizowana na habit szata trzepotała pod kolanami. — Dokąd to się wybierasz? Nie zważając na piekące ręce i obolałą nogę, Louise podniosła wzrok na stojącego nad nią mężczyznę. — Ty diable! Co zrobiłeś mamie? Jego koloratka przybrała szkarłatny kolor, jakby nasączyła się krwią. — Cholera, cóż za głód wiedzy! Ale nie martw się, Louise, po- każemy ci dokładnie, co przydarzyło się twojej mamuśce. Zamie- rzam osobiście wszystko ci wytłumaczyć. — Nie waż się jej tknąć, sir! — Fletcher zatrzymał się przed maską samochodu. — Pani Louise jest pod moją pieczą. Włos jej z głowy nie spadnie. — Ty zdrajco! — wrzasnął Lawrence Dillon. — Otrzymałeś łaskę od Bożego Brata. Pozwolił ci wrócić na świat, żebyś walczył z legionami fałszywego pana. Sprzeciwiasz się mesjaszowi wybra- nemu po to, by stanął na czele tych, co powrócili? Quinn pstryknął w palce i Lawrence się uciszył. — Nie wiem, kim jesteś, przyjacielu, ale nie zaczynaj ze mną, bo pożegnasz się z życiem. — Nie zamierzam z nikim kruszyć kopii. Odsuń się na bok, a każdy z nas pójdzie w swoją stronę. — Nie dorównujesz mi siłą, dupku, a do tego nie jestem sam. Fletcher uśmiechnął się cierpko. — Dlaczego więc silą nie wydrzesz mi tego, czego pragniesz? Bo może stawię opór? Może ściągniemy na siebie uwagę żołnierzy? Dasz sobie radę z całą armią? — Nie przeciągaj struny! — ostrzegł Quinn. — Opuszczam tę zacofaną planetę i nikt mi w tym nie przeszkodzi. A tę dziwkę znam, już ją kiedyś spotkałem. Mała spryciara! Pewnie wystarała się o miejsce na statku kosmicznym, prawda? Louise zmierzyła go wściekłym spojrzeniem. — Tak właśnie myślałem — powiedział Quinn kpiarskim to- nem. — No cóż, kotku, oddasz mi teraz swój bilet. Moja przyszłość jest bez porównania ważniejsza od twojej. — Nigdy! — wyjąkała, kiedy Lawrence Dillon złapał ją za kark i postawił na nogi. Fletcher zerwał się do przodu, lecz stanął jak wryty, kiedy Quinn wskazał na schowaną za nim Genevieve. — Chyba zwariowałeś — powiedział. — Jeśli będę musiał, wy- ślę cię z powrotem w zaświaty. A z twoją maleńką przyjaciółką obejdę się wyjątkowo brutalnie. Wiesz, że to nie żarty. Nie zostanie opętana. Zachowam ją dla siebie. Czasem oddam ją Lawrence'owi na noc. Zna kilka perwersyjnych sztuczek. Sam go uczyłem. — A jakże. — Lawrence uśmiechnął się lubieżnie do Gene- vieve. — Nie ma w was nic ludzkiego. — Fletcher otoczył dziewczyn- kę opiekuńczym ramieniem. — Mylisz się! — warknął Quinn z taką furią, że Fletcher cof- nął się pół kroku. — Banneth! To w niej nie ma nic ludzkiego! Robiła ze mną różne rzeczy... — Aż się zaślinił. Parsknął śmie- chem i obtarł brodę wierzchem drżącej dłoni. — Czego ona nie robiła... Ale z tym koniec. Teraz to ja będę jej robił różne rzeczy. Rzeczy odrażające, o których nie miała pojęcia. Boży Brat jest dla mnie wyrozumiały, rozumie moją żądzę. Spuszczę na nią wężową bestię, która ją pożre i wypluje resztki. Jeśli będzie trzeba, podejmę przeciw niej cholerną krucjatę. Użyję broni jądrowej, użyję antyma- terii, użyję chrząszczy bojowych. Wszystko jedno czego. Rozpie- przę całą Ziemię. Polecę tam i dobiorę się do niej. I nikt mnie nie powstrzyma! — Ja z tobą! — krzyknął Lawrence. Quinn oddychał ciężko, jakby w hangarze brakowało powietrza. Habit zamienił się w obszerną sutannę, po której błąkały się mikro- skopijne iskierki. Louise struchlała na widok jego oblicza. Walka z nim byłaby beznadziejna. Quinn uśmiechnął się do niej, upojony swą wizją. Z wampi- rzych kłów spłynęły dwie krople krwi i ściekły po podbródku. — Dobry Boże. — Louise przeżegnała się wolną ręką. — Ale na razie tylko ty mnie obchodzisz. — Quinn wydawał się spokojniejszy. — Fletcher! — pisnęła. — Ostrzegam! Trzymaj się od niej z daleka! Quinn machnął lekceważąco ręką. Fletcher skulił się, jakby ol- brzymia pięść zdzieliła go w żołądek. Wypuścił z sykiem powietrze. Na twarzy miał zdumienie i grozę, kiedy siła uderzenia pchnęła go do tyłu. Jego ciało coraz ciaśniej oplatały wężyki białego ognia, mundur zaczął się tlić. Krew buchnęła z ust i nosa, a także zaplamiła spodnie w kroku. Z wrzaskiem robił młynka rękami, opędzał się przed nie- widzialnym wrogiem. — Nie! — błagała Louise. — Przestań! Proszę! Genevieve opadła na kolana z poszarzałą twarzą i obłąkanym spojrzeniem. Lawrence zaczął przesuwać dłoń przy kołnierzyku Louise, pod- śmiewając się drwiąco. Wtem zastygł w bezruchu, osłupiały ze zdziwienia. Quinn marszczył czoło, kierując wzrok na drugi koniec hangaru. Louise z trudem przełknęła ślinę. Niczego nie rozumiała, lecz Fle- tcher przestał wywijać szaleńczo kończynami. Oprószył go zwiewny pyłek, mieniący się wszystkimi kolorami tęczy. Jego ubranie po- woli się naprawiało. On sam przekręcił się niezgrabnie i z trudem dźwignął na kolana. — A ty po jaką cholerę tu przy lazłeś?! — krzyknął Quinn Dexter. Louise wbiła wzrok w wejście do hangaru. Przez otwarte wrota wpadał do środka jasny blask Duchessy, malując jasnoczerwony pro- stokąt na pogrzebowym tle metalowej jaskini. Dokładnie pośrodku stała czarna, nierozpoznawalna postać z wymierzoną w nich ręką. Lanca białego ognia wpadła do hangaru zbyt szybko, by wzrok mógł za nią nadążyć. Louise zobaczyła wielkie cienie przemykające w okamgnieniu po ścianach i skrzyniach. Pocisk uderzył w żelazny dźwigar tuż nad głową Quinna, który skulił ramiona i uskoczył na oślep, gdy posypały się z góry płaty rozgrzanego, poskręcanego me- talu. Dach zatrzeszczał ostrzegawczo: została naruszona konstruk- cja nośna budynku. — Boży Bracie! Zupełnie ci odbiło, śmierdzielu?! — ryknął Quinn. Po hangarze przetoczył się basowy rechot, zniekształcony przez specyficzną akustykę pomieszczenia. Louise zdążyła przesłać Fletcherowi błagalne spojrzenie, ten jednak wzruszył tylko bezradnie ramionami. Nieznajoma postać rozłożyła szeroko ręce. — Quinn! Co tu się dzieje, do diabła?! — zapytał trwożnie La- wrence. W odpowiedzi zobaczył postrzępioną koronę białego ognia, która otoczyła sylwetkę nieznajomego. Najbliższe skrzynie stanęły w nieziemskich topazowych płomieniach, jakie zwykle wybuchały w styczności z energistyczną mocą. Zerwał się suchy wiatr, który targnął ubraniem Quinna. — Cholera! — zaklął. Ogień gnał w ich stronę, trawiąc skrzynie, skacząc w boczne przejścia, coraz szybciej i szybciej - wkrótce mogli się znaleźć w oku piekielnego cyklonu. Drewno jęczało i pękało przed spopie- leniem, wyrzucając na żer płomieniom zawartość skrzyń, a to zwięk- szało jeszcze siłę żywiołu. Louise krzyknęła. Owiała ją fala potwornego gorąca. Lawrence puścił ją i teraz wykonywał rękami gorączkowe ruchy. Przed nim powietrze wyraźnie się wyginało, nabierało soczewkowej krzywi- zny, służyło jako tarcza przed złowrogim promieniowaniem. Fletcher porwał na ręce Genevieve. Nisko pochylony, minął dżipa i pobiegł ku wyjściu. — Prędzej, pani! — zawołał na Louise. Hałas był taki, że ledwie go usłyszała. Gdzieś za frontalną linią ognia rozbrzmiewały głuche odgłosy eksplozji. Arkusze blachy fa- listej startowały do lotu: zrywały się z zardzewiałych nitów, by szy- bować wysoko w dwubarwne niebo. Louise biegła chwiejnie za Fletcherem. Dopiero gdy znalazła się na zewnątrz, ośmieliła się na moment obejrzeć. Na całej długości hangaru szalejące płomienie tworzyły pul- sujący tunel. Górą buchał gęsty czarny dym, lecz środek był dosko- nale widoczny. Quinn stał zwrócony twarzą do pożaru. Unosił nieustraszenie ramiona, używając swej mocy do odparcia niszczycielskiego napo- ru gorąca. Daleko przed nim nieznajoma postać przybrała podobną postawę. — Kim jesteś? — dał się słyszeć krzyk Quinna wśród ryku pożogi. — Powiedz! — Rozleciał się ogromny stos skrzyń, z które- go posypały się roje iskier. Tu i ówdzie dźwigary dachowe uginały się i przewracały, spadające płaty blachy cięły płomienie. Tunel zaczął się skręcać i zapadać. — Powiedz! Pokaż twarz! — Ode- zwały się syreny alarmowe. Ludzie krzyczeli. Rozpadały się kolej- ne fragmenty zdewastowanego hangaru. — Powiedz! Szumiący ogień przesłonił zuchwałą postać. Nieartykułowanym wyciem Quinn dał upust swojej wściekłości. Nawet on musiał się cofnąć, gdy topił się metal, a beton zamieniał w nieruchawą lawę. Wraz z Lawrence'em wybiegł na przywiędły trawnik. Wokół pogo- rzeliska uwijali się ludzie i wozy straży pożarnej. Łatwo było wmie- szać się w tłum i oddalić chyłkiem. Lawrence nic nie mówił, kiedy mijali rząd parkujących samolotów; zaćmiony umysł Quinna zmu- szał go do milczenia. Louise i Fletcher dostrzegli pierwsze pojazdy wojskowe, sunące ku nim po trawiastej płycie: dżipy oraz pomalowane na zielono sa- mochody rolnicze. Zza linii samolotów wyłonił się oddział milicji, ponaglany głośno przez dowódcę. W dali wyły coraz to nowe syre- ny. Za plecami Louise płomienie biły w niebo wyżej i wyżej. — Fletcher, co z twoim mundurem?! — syknęła. Spojrzał po sobie. Jedno mrugnięcie oka i jego pomięta bluza wygładziła się, a fioletowe spodnie znów były w kolorze khaki. Miał imponująco władczą postawę. Genevieve stęknęła w jego ramionach, jakby śnił jej się koszmar. — Co z nią? — spytała Louise. — Wszystko w porządku. Zwyczajne omdlenie. — Az tobą? Kiwnął wolno głową. — Przeżyję. — Myślałam już... To było okropne. Co za brutal z tego Quinna! — O mnie się nie martw, pani. Nasz Pan zlecił mi misję, której cel z czasem się objawi. Inaczej nie byłoby mnie tutaj. Samochody dojechały już prawie na miejsce. Zewsząd zbiegali się żołnierze. „Wkrótce zacznie się istne szaleństwo — pomyślała Louise. — Nikt nie będzie wiedział, co się dzieje i co należy zrobić". — Musimy wykorzystać każdą okazję — powiedziała. — Bądź- my stanowczy. — Zaczęła machać ręką na jeden z terenowców. — Za kierownicą siedzi kapral. Jesteś od niego starszy stopniem. — To pewne, pani, że u ciebie z przedsiębiorczością może iść w zawody jedynie hart ducha. Wielka szkoda, że narodziliśmy się w tak różnych epokach. Obdarzyła go na poły nieśmiałym, na poły rozradowanym u- śmiechem. I wtedy zatrzymał się przed nimi samochód terenowy. — Słuchaj no! — warknął Fletcher do wystraszonego kaprala. ,— Trzeba zabrać stąd tę dziewczynkę. Wyratowałem ją z pożaru. — Rozkaz! — Żołnierz wyskoczył z auta, żeby pomóc Fletche- rowi ułożyć Genevieve na tylnym siedzeniu. — Przy wieży kontrolnej stoi nasz kosmolot — powiedziała Louise, przeszywając Fletchera znaczącym spojrzeniem. — Mają tam lekarstwa potrzebne mojej siostrze. Pilot zna się na rzeczy. — Rozumiem, proszę pani — rzekł Fletcher. — Do wieży — polecił kapralowi. Skonsternowany mężczyzna patrzył to na Louise, to znów na Fle- tchera, lecz mimo niezwykłości sytuacji nie zdecydował się kwestio- nować słów oficera. Louise usiadła energicznie obok Genevieve i później trzymała na kolanach jej głowę, kiedy odjeżdżali od rozpa- dającego się hangaru. Posłuszny wskazówkom Fletchera, kapral po dziesięciu minu- tach znalazł kosmolot należący do „Far Realma". Chociaż Louise nigdy wcześniej nie widziała podobnego pojazdu, od razu wpadł jej w oko, gdyż wyróżniał się zasadniczo od stojących obok samolo- tów. Błyszczące skrzydła zdawały się nie pasować do stożkowatego kadłuba, jakby wymontowano je z jakiegoś większego kosmolotu. Zanim dojechali, Genevieve odzyskała przytomność, aczkolwiek była przygaszona i bez przerwy tuliła się do Louise. Kiedy z pomocą Fletchera wysiadła z samochodu, spojrzała bojaźliwie na tuman czar- nego dymu, który rozsnuwał się nad czerwonym horyzontem. Zacis- nęła pobielałe palce na otrzymanym od Carmithy wisiorku. — Już po wszystkim — powiedziała Louise. — Możesz mi za- ufać, Gen. — Potarła kciukiem schowany w kieszeni dysk kredyto- wy, jakby to był równie potężny amulet, co podarunek od Carmithy. Dzięki Bogu, że go nie zgubiła. Genevieve kiwnęła głową bez słowa. — Dziękuję, kapralu — rzekł Fletcher. — Teraz niech pan le- piej wróci do swego dowódcy i pomoże w gaszeniu pożaru. — Rozkaz. — Cisnęło mu się na usta pytanie, o co w tym wszystkim chodzi. Dyscyplina wzięła jednak górę nad ciekawością; dodał gazu i odjechał spiesznie szerokim trawiastym pasem. Louise odetchnęła z niewysłowioną ulgą. Furay czekał już przy schodkach, witając ich domyślnym uśmie- chem. Wyglądał bardziej na zaciekawionego niż przestraszonego. Louise popatrzyła mu w oczy z wesołą miną; cieszyła się, że udało im się pokonać trudności, a widok, jaki sobą przedstawiali, po prostu ją śmieszył. Jak to dobrze, że choć raz nie musiała wymyślać na poczekaniu jakiejś zwariowanej historii. Furay nie dałby się na- brać. Odwaga i odrobina szczerości — w tym przypadku niczego więcej nie potrzebowała. Wyciągnęła dysk płatniczy. — Oto moja przepustka. Pilot uniósł brew, wskazując spojrzeniem na kłęby dymu. — Pani znajomi? — Tak. Niech pan się modli, żeby nie chcieli poznać i pana. — Rozumiem. — Przyjrzał się mundurowi Fletchera. Kiedy spo- tkali się w południe, Fletcher miał na sobie zwykły garnitur. — Widzę, że w niespełna pięć godzin dochrapał się pan stopnia porucznika. — Niegdyś byłem kimś więcej niźli porucznikiem. — Aha. — Nie takiej odpowiedzi oczekiwał Furay. — Moja siostra musi gdzieś usiąść — powiedziała Louise. — Przeszła przez piekło. Dziewczynka wyglądała rzeczywiście tak, jakby lada chwila mia- ła wyzionąć ducha. — Oczywiście — odparł ze współczuciem. — Chodźcie za mną. Zaaplikujemy jej pakiet nanoopatrunku. Louise ruszyła za nim po schodkach. — Myśli pan, że można by już startować? Ponownie zerknął na krwawą łunę pożaru. — Przeczuwałem, że pani o to zapyta. * Szeregowy Shaukat Daha od sześciu godzin trzymał wartę przed kosmolotem sił powietrznych, kiedy hangar na drugim końcu Błoni Bennetta stanął w płomieniach. Major dowodzący jego oddziałem wysłał na akcję ratunkową sześciu żołnierzy, lecz reszta miała zo- stać na miejscu. — Kto wie, czy nie odwracają tym naszej uwagi — oznajmił datawizyjnie dowódca. Tak więc Shaukat, przełączywszy udoskonalone siatkówki oczu na pełną rozdzielczość, mógł jedynie obserwować szalejące płomie- nie. Pędzące po aerodromie wozy straży pożarnej, wielkie czerwone pojazdy z obsługą w srebrzystych kombinezonach, przedstawiały się doprawdy malowniczo. Na tej stukniętej planecie nie używano me- chanoidów gaśniczych. Prawdziwi strażacy ręcznie rozwijali węże. Niesamowite. Program kontrolujący odbiór wrażeń zmysłowych ostrzegł go, że do kosmolotu zbliża się dwóch mężczyzn. Po zmianie rozdziel- czości siatkówek Shaukat zobaczył kapelana i mężczyznę w stopniu porucznika. Wiedział, że teoretycznie powinien słuchać rozkazów norfolskich oficerów, lecz porucznik był zaskakująco młody. Nie- malże dzieciuch. Istniały granice posłuszeństwa. Shaukat poprosił blok nadawczo-odbiorczy kombinezonu pan- cernego o włączenie zewnętrznego głośnika. — Panowie — powiedział uprzejmie, kiedy podeszli bliżej. — Obawiam się, że osoby nieupoważnione mają wstęp wzbroniony na kosmolot. Muszę sprawdzić panów tożsamość i aktualne zezwole- nia, zanim wejdziecie na pokład. — Oczywiście — powiedział Quinn Dexter. — Tylko niech mi pan powie, czy to kosmolot z fregaty „Tantu"? — Zgadza się, sir. — Niech cię Pan błogosławi, synku. Zirytowany tym poniżającym zwrotem, spróbował przesłać ja- kąś uszczypliwą uwagę do bloku nadawczo-odbiorczego. Neurono- wy nanosystem odmówił posłuszeństwa. Kombinezon pancerny stał się znienacka uciążliwie ciasny, jakby włączyły się wewnętrzne ge- neratory walencyjne, by usztywnić tkaninę. Chciał zerwać z głowy hełm powłokowy, lecz me był w stanie unieść ręki. Pierś eksplodo- wała straszliwym bólem. „Atak serca! — pomyślał ze zdumieniem - Zmiłuj się, Allachu, to przecież niemożliwe! Mam dopiero dwa- dzieścia jeden lat!" Tak czy inaczej, ucisk się nasilał, mięśnie zdawały się zbijać w żelazne powrozy. Nie mógł się ruszyć ani zaczerpnąć oddechu. Ksiądz przyglądał mu się z niejakim zaciekawieniem. Shaukat uczuł w sobie przenikliwy chłód, lodowe szpile wkłuwały się we wszystkie zakamarki organizmu. Kołnierz kombinezonu zdusił jego ochrypły okrzyk cierpienia, zaciskając się jak pętla wokół szyi. Quinn obserwował drżącego żołnierza; uziemiał energię jego ciała, rozbijał w komórkach chemiczne silniczki życia. Po chwili podszedł do martwego posągu i trącił go palcem. Rozległo się ci- che, krystaliczne „dzyń", które szybko zamarło. — Fajnie — powiedział Lawrence z podziwem. — Chodziło o to, żeby nie narobić hałasu — rzekł Quinn z od- cieniem dumy. Wszedł na schodki prowadzące do kosmolotu. Lawrence przyjrzał się uważnie pancernemu kombinezonowi. Na ciemnej, podobnej do skóry tkaninie gromadziły się siwe krysz- tałki szronu. Zagwizdał z uznaniem i sprężystym krokiem ruszył za Quinnem. William Elphinstone wyszedł z diabolicznej ciemności prosto w kaskadę świateł, dźwięków i gorąca; wrażenia zmysłowe całkiem go przytłoczyły. Przeczulone uszy puchły od bolesnych jęków przy tych powtórnych narodzinach. Powietrze zdawało się trzeć o skórę, każda molekuła była niczym ząb piły. Tyle czasu! Tyle czasu bez żadnych wrażeń cielesnych. W nie- woli u samego siebie. Duch, jego dręczyciel, wreszcie go opuścił, oswobodził. Wil- liam stęknął z ulgi pomieszanej ze strachem. Objawiały mu się strzępy strasznych wspomnień. Była zażarta nienawiść. Było rozpętanie niszczycielskiego pożaru i zadowolenie z pokrzyżowania planów wroga. Była Louise Kavanagh. Louise? William miał mętlik w głowie. Siedział na ziemi z podwiniętymi nogami, oparty plecami o siatkę ogrodzenia. Wodził wzrokiem po setkach samolotów ustawionych rzędami na rozległym aerodromie. Nigdy dotąd nie był w takim miejscu. Hałaśliwe wycie syren to cichło, to się wzmagało. Kiedy odwró- cił głowę, zobaczył zgliszcza hangaru. Z poczerniałych resztek bu- dynku nadal unosił się dym i strzelały języki ognia. Naokoło uwijali się strażacy w srebrzystych kombinezonach, zalewając pogorzeli- sko pianą z węży. W pobliżu roiło się od milicji. — Tutaj! — krzyknął William do swoich kolegów po fachu. — Tutaj jestem! — Wydusił jednak z siebie tylko słabowity charkot. Nisko nad lotniskiem przeleciał kosmolot Sił Powietrznych Kon- federacji, kiwając się lekko na boki, jakby miał kłopoty z urządzenia- mi pokładowymi. William zmarszczył czoło, zadumany. Ten widok odświeżył jeszcze jedno wspomnienie — silne, acz fragmentaryczne: martwy chłopiec uwiązany nogami do gałęzi drzewa. — A pan co tu porabia? — odezwał się jeden z dwóch żołnie- rzy patrolujących teren, którzy stali pięć kroków dalej. Wymierzył w Williama lufę karabinu. Jego kompan wstrzymywał na smyczy parę warczących owczarków alzackich. — Ja... ja byłem jeńcem. Jeńcem rebeliantów. Ale to nie są re- belianci. Proszę, musicie mnie wysłuchać. To czarty. Żołnierze popatrzyli na siebie porozumiewawczo. Ten z karabi- nem przewiesił broń przez ramię i sięgnął po miniaturowy blok nadawczo-odbiorczy. — Musicie mnie wysłuchać! — powtórzył William rozpaczliwie. — Zostałem pojmany. Opętany. Jestem oficerem służącym w jednost- kach milicji z hrabstwa Stoke. Macie mnie słuchać, to rozkaz. — Naprawdę, sir? A gdzież to się podział pański mundur? William spojrzał na swoje ubranie. Owszem, miał na sobie daw- ny mundur, lecz niełatwo było to stwierdzić. Brunatnozielony ko- lor bluzy zgubił się pod czerwono-niebieską kratą, a przepisowe spodnie przekształciły się w niebieskie drelichy. Miał dłonie poroś- nięte na wierzchu czarnym owłosieniem. A niegdyś wszyscy mu dogadywali, że ma ręce delikatne jak kobieta. Jęknął, poirytowany. — Bóg mi świadkiem, że mówię prawdę! — Po ich obojętnych, apatycznych minach poznał, że prosi nadaremnie. William Elphinstone siedział oparty o ogrodzenie, póki funkcjo- nariusze żandarmerii nie zabrali go na posterunek policji. Oficero- wie śledczy, którzy przybyli na przesłuchanie z Biura do Zadań Specjalnych w Norwich, również nie dali wiary jego opowieściom. Uwierzyli dopiero wtedy, gdy już było za późno. Asteroida Nyiru krążyła w odległości dziewięćdziesięciu tysię- cy kilometrów od Naroka, jednego z pierwszych rdzennie kenij- skich światów. Kiedy przed dwustu laty została umieszczona na obecnej orbicie, przedsiębiorstwo budowlane wykroiło na jej po- wierzchni platformę o połkilometrowej średnicy dla przylatujących statków technobiotycznych. W nadziei na zyski z obrotu handlowe- go, rada asteroidy wyposażyła półkę we wszelkie możliwe udogod- nienia. Powstał nawet mały zakład chemiczny, gdzie produkowano płyny pokarmowe dla jastrzębi. „Udat" skarżył się, że są niesmaczne. Meyer nie miał ochoty na spory. Dzięki troskliwej opiece Haltama już po siedmiu godzinach od ucieczki z Tranąuillity odzyskał przytomność. Świadomość, że znajduje się w przestrzeni międzygwiezdnej — zmuszony do uspo- kajania zmartwionego i obolałego czarnego jastrzębia tudzież rów- nie zafrasowanej załogi — nie pomagała mu wrócić do równowagi psychicznej. Aby pokonać osiemdziesiąt lat świetlnych, dzielących ich od Naroka, potrzebowali aż jedenastu skoków translacyjnych, gdy normalnie wystarczyłoby pięć. W tym czasie widział się z doktor Alkad Mzu dokładnie dwa razy. W trakcie lotu rzadko wychodziła z kabiny. Pomimo blokad analgetycznych i owiniętych wokół rąk i nóg pakietów nanoopa- trunku, odniesione obrażenia sprawiały jej pewne problemy (co dziwniejsze, nie pozwoliła Haltamowi zaprogramować pakietu na- noopatrunku na wyleczenie starego urazu kolana). Żadne z nich nie miało zamiaru przełamywać lodów. Wymienili z sobą tylko kilka oschłych, czysto formalnych słów. Mzu wyraziła ubolewanie z po- wodu jego ran i nieustępliwości przeciwników, natomiast Meyer zapoznał ją z parametrami lotu. I na tym się skończyło. Po przybyciu na Nyiru bez szemrania wypłaciła całą uzgod- nioną sumę, dodała pięcioprocentową premię i poszła swoją drogą. Cherri Barnes zapytała ją, dokąd się udaje, jednak szczupła kobieta, uśmiechając się lodowato, odpowiedziała, że lepiej będzie, jeśli nikt się tego nie dowie. Zniknęła z ich życia równie zagadkowo, jak się w nim pojawiła, choć w mniej dramatycznych okolicznościach. Przez trzydzieści sześć godzin Meyer przechodził skompliko- waną operację na otwartym mózgu. Chirurdzy naprawiali zniszczo- ne symbionty neuronowe. Po dwóch dniach rehabilitacji i gruntow- nych badań został wyrejestrowany z miejscowego szpitala. Cherri Barnes pocałowała go, kiedy wrócił na mostek „Udata". — Miło cię znowu zobaczyć. Puścił do niej oko. — Dzięki. Były chwile, kiedy miałem niezłego pietra. — Ty miałeś pietra? A co z nami? — Byłem przerażony — stwierdził „Udat". — Wiem, ale już po wszystkim. A tak przy okazji: dzielnie sobie poczynałeś beze mnie. Jestem z ciebie dumny. — Dziękuję. Tym niemniej wolałbym już tego nie powtarzać. — I nie będziesz musiał. Koniec z udowadnianiem swojej wartości. — Świetnie! Meyer spojrzał pytająco na twarze swej trzyosobowej załogi. — Domyślacie się może, co się stało z naszą postrzeloną pasa- żerką? — Nie mamy zielonego pojęcia — odparł Aziz. — Pytałem lu- dzi na kosmodromie. Zgłosiła się do agencji czarterowej i słuch o niej zaginął. Meyer usiadł w fotelu kapitańskim. Wciąż go męczył pulsujący ból w głębi czaszki. Zaczynał się zastanawiać, czy kiedykolwiek mi- nie. Lekarz powiedział, że najprawdopodobniej niebawem ustąpi. — Nieźle sobie radzi. Chyba miała rację, że lepiej dla nas, by- śmy o niczym nie wiedzieli. — Ładnie to wygląda, ale tylko w teorii — rzekła Cherri ze złością. — Niestety, pracownicy wszystkich agencji wywiadow- czych widzieli, jak porywamy ją z Tranąuillity. Jeśli rzeczywiście jest kimś niebezpiecznym, to siedzimy po uszy w gównie. Będą chcieli zadać nam kilka pytań. — Wiem — przyznał Meyer. — Boże, żeby w tym wieku być na celowniku ESA! — Może sami się zgłośmy? — zaproponował Haltam. — Bądź- my realistami: jeśli zechcą nas złapać, i tak im nie uciekniemy. Gdy do nich zapukamy, przekonają się, że nie mamy nic wspólnego z tym, w co zamieszana jest Mzu. Cherri prychnęła z niechęcią. — Dobra, ale pakować się w łapy tajnej policji króla? Bardzo ryzykowne. Ludzie o niej mówią dziwne historie. Każdy je słyszał. — Racja — przytaknął Haltam. — Lepiej nie być ich wrogiem. — A jakie jest twoje zdanie, Meyer? — spytał Aziz. Najchętniej zmieniłby temat. Podczas terapii rehabilitacyjnej po- ziom składników odżywczych w jego organizmie został perfekcyj- nie wyrównany, ciągle jednak odczuwał osłabienie. Gdyby ktoś zdjął mu z ramion to brzemię! No tak, oczywiście... Pewna myśl wydała mu się całkiem niegłupia. — Dobry pomysł — skomentował „Udat". — Była dla nas miła. — Znam kobietę, która chyba mogłaby nam pomóc — obwie- ścił Meyer. — O ile jeszcze żyje. Nie widziałem jej prawie od dwu- dziestu lat, a już wtedy była w podeszłym wieku. Cherri spojrzała na niego domyślnym wzrokiem. — Kobieta? Meyer uśmiechnął się szelmowsko. — Owszem, kobieta. Niejaka pani Athene. Edenistka. — Oni są gorsi niż te łotry z ESA! — zaprotestował Haltam. — Skończcie z tymi uprzedzeniami. Mają jedną pozytywną ce- chę, która ich wyróżnia. Są uczciwi. Czego nie można powiedzieć o tych draniach z ESA. Poza tym edeniści tworzą społeczność, któ- rej agenci ESA nie są w stanie infiltrować. — Skąd pewność, że ona nam pomoże? — spytała Cherri. — Niczego nie obiecuję. Wiem tylko, że jeśli będzie w stanie, to przyjdzie nam z pomocą. — Przesunął spojrzenie po twarzach załogi. — A co, macie inne propozycje? - Nie mieli. — Dobra, Cherri. Po- wiadom kosmodrom, że odlatujemy. Za długo już tu tkwimy. — Aye, sir. — A ty ułóż sekwencję skoków do Układu Solarnego. — Oczywiście — odparł „Udat", po czym dodał z pewnym utęsk- nieniem: — Ciekawe, czy „Oenone" zawita do Saturna? — Kto wie. Chętnie bym zobaczył, co z niego wyrosło. — Właśnie. Jak sam powiedziałeś, długo nas tam nie było. Po pierwszym skoku translacyjnym wynurzyli się w odległości dwunastu lat świetlnych od Naroka. Drugi taki manewr oddalił ich o kolejnych piętnaście lat świetlnych. Ufając, że czarny jastrząb w pełni wydobrzał po niedawnych przejściach, Meyer pozwolił mu wykonać następny skok. Pusta przestrzeń rozerwała się pod ogromną presją jaką wywarła na niej dystorsja generowana przez komórki modelowania energii. „Udat" wpłynął w szczelinę, rozprowadzając energię według subtel- nego, ściśle określonego modelu, aby podtrzymać spójność pseudo- materii, która zamknęła się wokół polipowego kadłuba. Statek poko- nywał dystans niemierzalny w fizycznych jednostkach długości. — Meyer! Jakieś zaburzenie! Mentalny okrzyk strachu porażał swą siłą. — O czym ty mówisz? — Terminal jakby się oddalał! Nie mogę dopasować modelu dystorsji do jego współrzędnych! Połączony z umysłem czarnego jastrzębia, Meyer czuł, jak pseu- domateria naokoło kadłuba przekształca się, skręca i wygina ni- czym ściany tunelu z kłębiącego się dymu. „Udat" nie potrafił wy- musić stabilności, a przez to spójności tunelu czasoprzestrzennego.* — Co się dzieje? — zapytał z przestrachem. — Bardzo dziwne. Występuje jakaś druga silą działająca na tunel. Zakłóca moje pole dystorsyjne. — Musisz ją zneutralizować. Pośpiesz się, żebyśmy tu nie utknęli. — Poczuł wzrost mocy w komórkach modelujących, zwięk- szyło się natężenie pola dystorsyjnego. Wszystko dało ten skutek, że zakłócenia jeszcze się nasiliły. „Udat" wyczuł pierwsze fale tworzące się w pseudomaterii tunelu czasoprzestrzennego. Zadrżał, gdy dwie z nich przetoczyły się po kadłubie. — To na nic! Zużywam ogromne ilości energii! , — Uspokój się. To pewnie jakaś chwilowa anomalia. — Zda- wał sobie sprawę z olbrzymiego ubytku energii. Gdyby tracili ją nadal w tym tempie, rezerwy wyczerpałyby się po dziewięćdziesię- ciu sekundach. „Udat" zmniejszył natężenie pola dystorsyjnego, by jak naj- dłużej korzystać z zapasu energii. Wzdłuż tunelu przemieściło się wielkie zaburzenie, które wstrząsnęło statkiem. Nie umocowane przedmioty podskoczyły i rozsypały się po mostku. Meyer, mimo że i tak zacisnęła się na nim siatka ochronna, odruchowo uchwycił się skraju fotela. Komputer pokładowy zasygnalizował datawizyjnie, że włącza się odczyt nagranej wiadomości. Załoga „Udata" mogła tylko gapić się w zdumieniu na natrętną konsoletę, gdy wizerunek Alkad Mzu wdarł się do neuronowych nanosystemów. Nie było tła, pani doktor po prostu stała na środku szarej przestrzeni. — Witaj, kapitanie Meyer — powiedziała. — Jeśli wszystko poszło zgodnie z planem, obejrzy pan sobie to nagranie na kilka mi- nut przed śmiercią. Może i robię z tego melodramat, ale chciałabym wyjaśnić, czemu znalazł się pan w takiej właśnie sytuacji. A jaka to sytuacja? Prosta sprawa. Doświadcza pan czegoś, co się nazywa sprzężeniem rezonansowym pola dystorsyjnego. Odkryłam je przy- padkiem trzydzieści lat temu. W module mieszkalnym zostawiłam pewien mały przyrząd, który wywołuje oscylacje pola dystorsyjne- go „Udata". Raz wzbudzone, są już niemożliwe do stłumienia, po- nieważ sam tunel czasoprzestrzenny pełni funkcję wzmacniacza. Rezonans utrzymuje się, póki istnieje pole dystorsyjne; bez tego pola tunel zapada się z powrotem do swego kwantowego stanu. To pułapka logiczna, z której nie ma wyjścia. Zginiecie, kiedy w ko- mórkach „Udata" wyczerpie się energia, a tej, jak przypuszczam, ubywa dość szybko. Teraz słowo o przyczynach. Nieprzypadkowo wybrałam pański statek, by uciec z Tranąuillity. Nigdy nie wąt- piłam, że „Udat" potrafi wywiązać się z tak trudnego zadania. A to dlatego, ponieważ widziałam już kiedyś w akcji tego czarnego ja- strzębia. Ściślej mówiąc, trzydzieści lat temu. Pamięta pan, kapita- nie? Trzydzieści lat temu, z dokładnością do jednego miesiąca, „Udat" wchodził w skład dywizjonu najemników na usługach Omu- ty, który dostał rozkaz przechwycenia trzech okrętów Garissańskich Sił Zbrojnych: „Chengho", „Gombari" i „Beezlinga". Ja leciałam „Beezlingiem", kapitanie, a o pańskim udziale wiem dlatego, że kiedy już było po wszystkim, przejrzałam zapisy czujników dzia- łających w czasie starcia. „Udat" to wyjątkowy statek, nie tylko pod względem kształtu i ubarwienia, ale i zręczności. Jest pan doskonały w swoim fachu, więc wyszedł pan z walki zwycięsko. Resztę wszys- cy znamy. Wiemy, jaki los spotkał moją ojczystą planetę. Skończył się przekaz datawizyjny. Cherri Barnes patrzyła na Meyera z dziwnym spokojem. — Mówiła prawdę? To byłeś ty? Zdobył się jedynie na gorzki uśmiech. — Tak. Wybacz, przyjacielu. — Kocham cif. Trzy sekundy później wyczerpała się energia zmagazynowana w komórkach modelujących „Udata". Tunel czasoprzestrzenny, utrzy- mywany sztucznie dzięki istnieniu pola dystorsyjnego, zamknął się. W przestrzeni kosmicznej pojawiła się prosta, dwuwymiarowa szczelina o długości piętnastu lat świetlnych. Wyrzuciła z siebie ilość promieniowania twardego odpowiadającego masie czarnego jastrzębia. Gdy wszechświat wrócił do stanu równowagi, momen- talnie znikła. 9 Nicolai Penovich był ledwie żywy ze strachu, choć próbował to ukryć, kiedy gangsterzy z marsowymi minami wprowadzali go do apartamentu. Tak po prawdzie, to udawanie twardziela nie mog- ło mu przynieść wiele pożytku: dano mu do zrozumienia, że opęta- ni potrafią wybadać, co komu chodzi po głowie. Nie umieli jed- nak czytać bezpośrednio w myślach ani dobrać się do wspomnień. Dzięki temu miał asa w rękawie. Wspomnienia... połączone z mo- dlitwą. Ale nawet modlitwy nie odpędzały od niego tej upiornej myśli, że na szali leży nie tylko jego życie doczesne, ale i to po śmierci. Znalazł się w przestronnym salonie, gdzie podłogę wyściełał bia- ły kosmaty dywan, a bladoróżowe meble przypominały kruche szkla- ne balony. Do sąsiednich pokoi prowadziło kilkoro drzwi, proste trzymetrowe płyty z czystego złota. Przeciwległą ścianę wypełniało okno z widokiem na Nową Kalifornię. Panorama przesuwającej się wolno terrakompatybilnej planety zapierała dech w piersiach. Jeden z gangsterów postraszył go pistoletem maszynowym i za- prowadził na środek pomieszczenia. — Stań! — warknął. — Tu zaczekasz! Minutę później bezszelestnie otworzyły się wysokie, boczne drzwi. Weszła młoda dziewczyna. Zapominając o swej dramatycz- nej sytuacji, Nicolai patrzył na nią jak urzeczony. Miała prze- śliczną, aniołkowatą buzię, której każdy cys podkreślały delikatne, wręcz ptasie kosteczki. Długa sukienka, zwiewna niczym pajęczy- na, ukazywała pod spodem kształty równie eteryczne. Wydała mu się raptem dziwnie znajoma, aczkolwiek nie mógł uwierzyć, że gdzieś ją spotkał, ale nie zapamiętał. Minęła go i podeszła do stosu podróżnych walizek. — Libby! Gdzie się podział mój czerwony kostium ze skóry? Ten ze srebrną obróżką. Libby! — Tupnęła w dywan. — Już idę, gołąbeczko. — Do salonu wtoczyła się zagoniona kobieta. — Będzie w brązowej walizce, tej z kolekcją na nieformal- ne okazje po przyjęciach. — Która to? — spytała dziewczyna ze zniecierpliwieniem. — Ta, gołąbeczko. Szczerze ci powiem, że nawet podczas na- szych dawnych tournee nie byłaś tak rozkapryszona. — Pochyliła się, żeby otworzyć walizkę. Nicolai przyjrzał się uważniej nimfetce. Nie, to chyba niemoż- liwe... Do środka wmaszerował Al Capone w świcie swoich kompa- nów. Nie ulegało wątpliwości, że to on tu dowodzi. Był przystoj- nym dwudziestokilkuletnim mężczyzną o kruczoczarnych włosach i nieco pulchnych policzkach, które uwydatniały jego wieczny, mdły uśmiech. Swe ubranie, zdaniem Nicolaiego śmieszne i przestarzałe, nosił — w odróżnieniu od pozostałych bandytów — z uderzającą klasą. Zerknął na dziewczynę i wykrzywił usta. — Cholera jasna, Jez! Ile razy mam ci powtarzać, żebyś nie pa- radowała przed chłopami w takim stroju?! Nic na sobie nie masz! Spojrzała przez ramię, wydęła wargi i nawinęła na palec ko- smyk włosów. — Al, kochanie, uspokój się. To działa na twoją korzyść. Niech sobie chłopcy obejrzą, co należy do ciebie, a czego sami nie będą nigdy mieli. Jestem żywym dowodem na to, że ty przewodzisz tej sforze. — Jezu... — Uniósł oczy w niebiosa. Jezzibella podeszła do Ala wolnym krokiem i uszczypnęła go lekko w policzek. — Spraw się szybko, złociutki. Niektóre części mojego ciała wymagają solidnego dopieszczenia. — Skinęła na Libby i ruszyła do wyjścia. Kobieta podążyła za nią, niosąc na ręku strój złożony z pięciu wiotkich pasów czerwonej skóry. Jezzibella błysnęła do Nicolaia chytrym, filuternym uśmiesz- kiem spod bujnej grzywy złotych włosów. Gdy wyszła, Al Capone przewiercił go spojrzeniem. — Masz coś dla mnie, kolego? — Tak, sir. — Co takiego? — Przynoszę cenną informację, panie Capone. O czymś, co z pewnością przyda się pańskiej Organizacji. Al kiwnął lekko głową. — W porządku. Przeszedłeś przez te drzwi, a to oznacza, że nie brakuje ci odwagi. Rzadko komu udaje się ta sztuka, możesz mi wierzyć. Skoro więc już tu jesteś, wyłóż swoje racje, najlepiej jak potrafisz. — Chcę przyłączyć się do Organizacji. Podobno daje pan zaję- cie nie opętanym ludziom, którzy wykazują się specjalnymi uzdol- nieniami. Al wskazał kciukiem Avrama Harwooda III, który stał w grupce jego podkomendnych. — Ma się rozumieć. Jeśli Sprytny Awy potwierdzi, że masz dla nas dobrą wiadomość, to jesteś przyjęty. — A co powie na wiadomość o antymaterii? — spytał Nicolai. Po twarzy zdegradowanego burmistrza przebiegł dreszcz grozy. Al potarł brodę w zamyśleniu. — Brzmi nieźle. Masz jej trochę? — Wiem, skąd ją wziąć. Mogę uczyć dowódców statków ko- smicznych, jak się z nią obchodzić. To niebezpieczna substancja, ale ja mam za sobą odpowiednie przeszkolenie. — Jak to? Jesteś kimś w rodzaju agenta rządowego. Może na- wet pracownikiem biura śledczego. Myślałem, że to nielegalne. — Owszem, ale Idria to mała asteroida, która tu, w układzie planetarnym, ma za sąsiadów wiele potężnych instytucji. Naziemni politykierzy coraz częściej nawołują do wzmocnienia pozycji ukła- du, chcą utworzyć wspólną administrację, jest mowa o unii. W ra- dzie Idrii i wśród oficerów wojska są ludzie, którym nie podoba się takie gadanie. Zbyt długo walczyliśmy, żeby spółki założycielskie przyznały nam autonomię. Dlatego woleliśmy się przygotować. Tak na wszelki wypadek. Nasze przedsiębiorstwa produkują podzespoły pasujące do napędów na antymaterię i systemów jej utrzymania. Dowództwo Obrony Strategicznej nawiązało współpracę z pewną stacją produkcyjną. — Chcesz powiedzieć, że jak będziesz chciał, to ją zdobędziesz? — spytał Al. — Tak, sir. Znam współrzędne gwiazdy, wokół której krąży stacja. Mogę was tam zaprowadzić. — Skąd pewność, że spodoba nam się twoja propozycja? — Znajdujecie się w tej samej sytuacji, co kiedyś Idria. Nowa Kalifornia jest duża, ale Konfederacja jest o wiele większa. — Twierdzisz, że gram w drugiej lidze? — Kto wie, czy sam się o tym nie przekonasz, gdy naczelny ad- mirał przybędzie z wizytą. Al uśmiechnął się szeroko i poklepał Nicolaia po ramieniu. — Podobasz mi się, chłopcze, bo masz głowę na karku. Po- słuchaj, jak się umówimy. Usiądziesz sobie w kącie z moim przyja- cielem Emmetem Morddenem, który jest maniakiem na punkcie elektrycznych gadżetów i tym podobnych rzeczy. Opowiesz mu o wszystkim, a jeśli potwierdzi, że nas nie zwodzisz, pozostaniesz z nami. Al zamknął za sobą drzwi i oparł się o nie plecami. Oderwał się na chwilę od świata — na tę bezcenną chwilę, kiedy mógł się wyci- szyć i wzmocnić nadwątloną pewność siebie. Nigdy bym nie przy- puszczał, że bycie sobą może być takie trudne, do cholery! Jezzibella znów się upodobniła do silnej i chłodnej sportsmenki. Leżała na łóżku z wyrzuconymi nad głowę ramionami i nogą zgiętą w kolanie. Łańcuszki stroju zaciskały się na jej piersiach, wypinając do góry ciemne, nabrzmiałe sutki. Kiedy oddychała, całe ciało prę- żyło się z kocią gracją. — Dobra — odezwał się Al. — Gadaj mi tu zaraz, czym jest ta cholerna antymateria! Wygięła plecy i zmierzyła go wyzywającym wzrokiem. — Zapomnij. — Nie mam czasu na gierki, Jez, więc po prostu mi powiedz. — Potrząsnęła głową z boku na bok. — Do stu piorunów! — Pod- szedł do łóżka, chwycił ją za brodę i zmusił, by na niego popatrzyła. — Muszę to wiedzieć! Czekają mnie trudne decyzje. Zamachnęła się ręką. Zdążył złapać jej dłoń, nim go spoliczko- wała, niemniej strąciła jego szary kapelusz. Zaczęła się szamotać, próbowała go odepchnąć. — Tylko to ci w głowie, ha?! — krzyknął gniewnie. — Chcesz się zabawić moim kosztem, dziwko? — Chwycił mocno jej ręce i przygwoździł do poduszki. Nagość piersi unoszących się w klesz- czach jej zmysłowego stroju rozpaliła w jego sercu ogień niepohamo- wanej namiętności. Wcisnął dziewczynę głębiej w materace, upojony widokiem jej gibkiego ciała, które wiło się pod nim bezradnie. — I kto jest teraz górą? Kto ma cię w garści, cholero? — Zdarł pas ma- teriału z jej krocza i rozsunął nogi. Klęczał między jej udami, gdy ubranie na nim zamieniało się w parę. Jęknęła, po raz ostatni pró- bując desperacko wyrwać się spod jego władzy. Nie miała szansy mu sprostać... Po upływie pewnego czasu krzyknął, oszołomiony rozkoszą. Cudowne orgazmiczne wyładowania rozprzestrzeniały się po jego ciele z obłędną dzikością docierały do każdej bez wyjątku komór- ki. Trwał w tym stanie, póki mógł wytrzymać, po czym osunął się na wymięte jedwabne prześcieradło. — Od razu lepiej, kochanie — powiedziała Jezzibella, głasz- cząc jego ramię. — Nie cierpię, kiedy jesteś spięty. Al uśmiechnął się do niej sceptycznie. Przeobraziła się ponow- nie w nastoletniego kociaka, który chmurą złocistych loków osła- niał twarz pełną uwielbienia i troski. — O nie, lady. Ty nie możesz być człowiekiem. Pocałowała go w nos. — A wracając do antymaterii — powiedziała — to będziesz jej potrzebował. Jeśli masz okazję, bierz ją bez zastanowienia. — Czegoś tu jednak nie rozumiem — wymamrotał. — Love- grove powiada, że robi się z niej silniejsze bomby. A przecież broni atomowej mamy od groma. — Nie chodzi o to, Al, że bomby będą lepsze. Antymaterią można napędzać osy bojowe i statki kosmiczne, dzięki czemu ich zdolności manewrowe wzrosną o rząd wielkości. To jak różnica między strzelbą i karabinem maszynowym. Tu i tam walisz naboja- mi, ale co byś wolał w czasie rozróby? — Dobre porównanie. — Dzięki. Wprawdzie podbój osiedli na asteroidach idzie jak po maśle, lecz twoje jednostki i tak pod względem liczebności nie mają się co mierzyć z konwencjonalnymi wojskami Konfederacji. A tymczasem antymateria pomnoży twoją siłę. Zdobądź jej trochę, a dwa razy pomyślą, nim zdecydują się zaatakować. — Rany, skąd ja cię wziąłem! Zaraz pogadam z chłopakami. — Przerzucił nogi nad skrajem łóżka i zaczął przywoływać ubranie z owego magicznego królestwa, gdzie przebywało na czasowym wygnaniu. — Poczekaj. — Przywarła do jego pleców, obejmując go ręka- mi w pasie. — Dobrze się zastanów, Al, nim się w to wpakujesz. Trzeba wszystko przemyśleć. Będziesz miał kłopoty z antymaterią, to niebezpieczne świństwo. Masz się do niej nie zbliżać. — Jak to? — nastroszył się. — Energistyczna moc demoluje przyrządy elektroniczne i ukła- dy zasilania, dlatego musisz trzymać się z daleka od antymaterii. Wystarczy, że każesz opętanemu podejść do systemu utrzymania antymaterii, a drugą część eksplozji wszyscy będziemy obserwo- wać z zaświatów. Nie mogą przy niej pracować opętani. — Takie buty... — Al podrapał się po zmierzwionej czuprynie, zbity z pantałyku. Organizacja zawdzięczała swój sukces temu, że trzymała nie opętanych w ryzach, pod ścisłą kontrolą. Owa grupa na najniższym szczeblu drabiny społecznej wymagała stałego nad- zoru, a więc była niezbędna, bo dzięki niej żołnierze z Organizacji mieli co robić, czuli się przydatni. I przyjmowali rozkazy. Ale żeby oddać antymaterię w ręce nie opętanych... To mogłoby na dobre spieprzyć zrównoważony stan rzeczy. — No nie wiem, Jez. — Czym się przejmujesz? Wystarczy trzymać w szachu wszystkich wyznaczonych do pracy z antymaterią. Niech ich rodzi- ny będą zakładnikami. Pomogą ci Harwood i Leroy. Al zamyślił się. Pomysł z zakładnikami mógłby wypalić. Przy- gotowania kosztowałyby sporo trudu, a żołnierze Organizacji mu- sieliby zawsze mieć oczy szeroko otwarte. Ryzykowne. — W porządku, warto spróbować. — Al! — Jezzibella pisnęła jak mała dziewczynka i zasypała pocałunkami jego szyję. Nim się w pełni zmaterializowało, ubranie Ala znów znikło. Dowództwo sztabu miało swoje biuro w luksusowym apartamen- cie, na jaki mogły sobie pozwolić bezkarnie jedynie grube szyszki z rządu. Wokół długiego stołu z litego drewna, biegnącego przez środek pomieszczenia, ustawiono drogie meble ręcznej roboty. Za ścianą, w razie potrzeby przezroczystą, mieściło się wojskowe cen- trum analiz strategicznych. Al usiadł u szczytu stołu i gestem ręki pozdrowił swych podko- mendnych. Nie uśmiechał się, a to oznaczało, że zamierzał poru- szyć jakąś ważną sprawę. — No, dobra — powiedział. — Jakie macie dla mnie nowiny? Leroy! Korpulentny menedżer rozejrzał się z pewnym siebie wyrazem twarzy. — Nakreślony przez nas plan pacyfikacji ludności sprawdza się w praktyce. Kontrolujemy osiemdziesiąt pięć procent powierzchni planety. Zdobyliśmy wszystkie bazy wojskowe i ośrodki przemys- łowe. Skutecznie działają budowane przez Harwooda struktury ad- ministracyjne. Zostało blisko dwadzieścia procent nie opętanych, lecz wszyscy robią, co się im każe. — Są nam do czegoś potrzebni? — zapytał Silvano Richmann, nie racząc spojrzeć na menedżera. — Leroy? — rzekł Al. — Na dużych terenach miejskich z całą pewnością są potrzeb- ni. Miasteczka i wsie dają sobie radę, gdy opętani łączą swoje energi- styczne siły, jednak wielkie aglomeracje potrzebują służb użyteczno- ści publicznej. Trudno sprawić, by tak wielka fura gówna i śmieci znikła, ot tak, po prostu. W dodatku okazuje się, że opętani nie są w stanie wytwarzać żywności ze składników nieorganicznych, dlate- go niezbędna jest sieć transportu towarowego do rozwożenia arty- kułów spożywczych. Tymczasem wystarczają zapasy w magazynach. Trzeba wcielić w życie jakieś podstawowe zasady ekonomii, żeby rolnicy chcieli zaopatrywać miasta. Kłopot w tym, że opętani miesz- kający na wsi nie mają ochoty się przepracowywać, a poza tym nie wiem, czego moglibyśmy użyć w zastępstwie pieniędzy. Zbyt łatwo je podrobić. Może rozwiązaniem będzie wymiana handlowa. Drugi problem wynika stąd, że opętani nie potrafią wykonać czegokolwiek na stałe, bo wszystko, co zrobią, powraca do stanu pierwotnego, gdy przestaje działać energistyczna siła. Trzeba powtórnie urucho- mić wiele fabryk. Jeśli chodzi o sprawy wojskowości, to na tym polu nie opętani są absolutnie niezastąpieni, ale to już działka Mickeya. — W porządku, Leroy, dobrze się spisałeś — powiedział Al. — Kiedy będę miał w ręku wszystko, co tam jest na dole? — Już teraz masz w ręku wszystko, co się liczy. Ale tych pięt- naście procent to ciężki orzech do zgryzienia. Ogniska oporu prze- trwały głównie na dalekiej prowincji, gdzie farmerzy nigdy nie da- wali sobie w kaszę dmuchać. Wielu zadekowało się w kryjówkach na bezludziu i czai się na nas z bronią myśliwską. Organizuję z Sil- vanem polowania, ale z naszych doświadczeń wynika, że szykuje się długa, męcząca kampania, i do dla obu stron. My dysponujemy energistyczna mocą a oni, w przeciwieństwie do naszych łowców, znają teren, więc siły są prawie wyrównane. Al mruknął drwiąco. — Zmuszają nas do uczciwej walki? — Nikomu wiatr nie wieje w plecy — przyznał Leroy. — W końcu i tak zwyciężymy, to już przesądzone. Tylko nie pytaj, kiedy to nastąpi. — Dobrze, ale pogłówkuj jeszcze nad tymi zasadami ekonomii. Musimy mieć zorganizowane społeczeństwo. — Rozumie się, Al. — A tobie, Mickey, jak idzie? Mickey Pileggi zerwał się na nogi ze spoconym czołem. — Całkiem nieźle, Al. W czasie pierwszego ataku przełamaliś- my obronę czterdziestu asteroid. Tych największych, gdzie mieszczą się najważniejsze stacje przemysłowe. Mamy teraz trzy razy więcej okrętów wojennych niż na początku. Reszta asteroid to już niedo- bitki, łatwo sobie z nimi poradzimy. Niczym nam nie zagrożą. — Macie dość ludzi, żeby obsadzić wszystkie statki? — Myślimy nad tym, Al. To nie takie proste jak w przypadku planety. Przeszkadzają nam odległości, szwankują łącza telekomu- nikacyjne. — A reakcje ze strony edenistów? — Sporadyczne. Tylko przy trzech asteroidach doszło do starć z uzbrojonymi jastrzębiami, ponieśliśmy drobne straty. Nie było dużych akcji odwetowych. — Prawdopodobnie oszczędzają siły — powiedział Silvano Rich- mann. — Też bym tak zrobił na ich miejscu. Al wbił w Mickeya mordercze spojrzenie (Boże, jakże długo je ćwiczył za dawnych dni w Brooklynie). I nie wyszedł z wprawy — tik nieszczęśnika wzmógł się, jakby ktoś go nakręcił. — Kiedy przechwycimy statki cumujące na asteroidach, bę- dziemy mieli dość siły, żeby dać łupnia edenistom? Mickey rozpaczliwie szukał wzrokiem sprzymierzeńców. — Może. — Pytanie, co chcesz z nimi zrobić, Al — zabrał głos Emmet Mordden. — Wątpię, czy zmusimy ich do uległości, żeby pozwolili się opętać lub oddali habitaty pod kontrolę Organizacji. Wierz mi na słowo, oni różnią się od wszystkich ludzi, których dotąd po- znałeś. Nawet dzieci. Można ich pozabijać, wypędzić ze zniszczo- nych habitatów, ale zniewolić? Mało prawdopodobne. Al zacisnął wargi i zmierzył Emmeta uważnym spojrzeniem. Ten nie przypominał Mickeya; owszem, też był nieśmiały, niemniej znał się na rzeczy. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Musisz podjąć decyzję. — Jaką? — Czy sięgnąć po antymaterię. Bo widzisz, edeniści mają mo- nopol na dostawy helu, a więc paliwa, które zużywają wszystkie statki kosmiczne i stacje przemysłowe. No i platformy strategicz- no-obronne, a wiadomo, że muszą być na chodzie. Oczywiście, zbiorniki w układzie Nowej Kalifornii zawierają ogromne ilości helu, ale kiedyś na pewno się wyczerpią. Musimy koniecznie do- brać się do źródła, jeśli chcemy latać statkami i zachować władzę nad planetą. Druga możliwość to antymateria. — No, tak... — rzekł Al dyplomatycznie. — Rozmawiałeś z tym typkiem Penovichem. Będzie co z niego? — Wygląda na rozgarniętego. Sporo wie o antymaterii. Mógłby zaprowadzić nas do tej stacji produkcyjnej, o której wspomniał. — Mamy statki, które poradzą sobie z transportem? Emmet zmarszczył czoło, zafrasowany. — Jasne, ale statki to drobiazg. Potrzebujemy rzeszy nie opęta- nych, którzy będą je pilotować i zajmować się antymaterią. Nasza energistyczna moc nie nadaje się do walki w przestrzeni kosmicz- nej, zmniejsza zdolności bojowe jednostek. — Wiem — powiedział spokojnie Al. — Cholera, nie można tego jakoś obrócić na naszą korzyść? Udowodnijmy nie opętanym, że w Organizacji wszystkim przysługują równe prawa. To dobry chwyt reklamowy. A co z tymi twardzielami, którzy pomogli nam na asteroidach? — Fakt, są nieźli — przyznał niechętnie Silvano. — W takim razie załatwione — oświadczył Al. — Spróbujemy dokopać edenistom. Zobaczymy, może uda się odebrać im te pokłady helu. A tymczasem wykupimy sobie słodką, małą polisę ubezpiecze- niową. Emmet! Zacznij kompletować statki! Silvano! Razem z Av- vym dobierzesz załogi. Powołujcie tylko tych nie opętanych, którzy kochają życie rodzinne, jasne? Zanim wyruszą na wyprawę, prze- transportujcie ich krewnych na Montereya. Przeżyją tu najwspanial- sze wakacje w życiu. Wywalicie wszystkich z ośrodka wypoczynko- wego i przygotujecie miejsca dla nowych wczasowiczów. Silvano przymusił usta do lekkiego uśmiechu. ¦— Jasne, Al. Biorę się do roboty. Al Capone rozsiadł się wygodnie, patrząc, jak wcielane są w czyn jego wskazówki. Wszystko szło gładko, co jednak rodziło pewien istotny kłopot, który nawet Jezzibella przeoczyła (akurat w tej dziedzinie nie dorównywała mu do pięt doświadczeniem). Jego podkomendnym władza uderzała do głowy, uczyli się po- ciągać za sznurki. Na razie trzymali się wyznaczonych im teryto- riów, lecz wkrótce mogli zacząć kombinować. I jasne jak słońce na niebie, że jeden z nich spróbuje się wybić. Przeskakując wzrokiem z twarzy na twarz, zastanawiał się, który to będzie. Kiera Salter siedziała w fotelu prezesa zarządu Magellanie Itg, patrząc na swą nową siedzibę. Sala mieściła się w jednym z nielicz- nych wolno stojących budynków w habitacie — okrągłej piętnasto- piętrowej wieży, usytuowanej u podnóża północnej czapy bieguno- wej. Za oknami rozciągała się zachwycająca panorama wnętrza habitatu. Najbliższe, szarobrązowe barwy półpustyni przechodziły łagodnie w spokojną zieleń stepów i zagajników, za którymi ciąg- nęły się trawiaste równiny, opanowane obecnie przez bujnie rozple- nioną ksenobiotyczną roślinę o różowych kwiatkach. Wyraźnym kontrastem odcinał się od tego ogromny krąg morza: rozległa połać jasnych turkusowych wód, gęsto przetykanych migotliwymi skier- kami. Osiowa tuba świetlna zalewała ziemię z wysoka południo- wym blaskiem. Ową sielską scenerię mąciła jedynie garstka obło- ków lśniących mdłą czerwienią. Poza tym prawie nic nie świadczyło o zamachu stanu, na które- go czele stała Kiera: dwa słupy czarnego dymu, samolot policyjny rozbity w parku przy wejściu do holu wieżowca. Największe znisz- czenia dokonały się wewnątrz drapaczy gwiazd, lecz obiekty strate- giczne, takie jak stacje przemysłowe i kosmodrom, ucierpiały sto- sunkowo mało. Jej plan okazał się skuteczny. Każdy, kto zetknął się z opętaną osobą, bez względu na swój status społeczny, natychmiast był znie- wolony. Proces rozprzestrzeniał się lawinowo z siedemnastego pię- tra wieżowca Diokki, zrazu wolniej, lecz w miarę upływu czasu i wzrostu liczby opętanych, nabierał rozpędu. Niebawem objął swym zasięgiem sąsiedni wieżowiec. Rubra naturalnie ostrzegał ludzi, tłumacząc, na co mają zwra- cać szczególną uwagę. Mówił, gdzie są opętani. Kierował akcjami jednostek policji zaciężnej i wzmacnianych najemników. Opętani wpadali w zasadzki, lecz problem polegał na tym, że powodzenie dowodzonych przez Rubrę oddziałów zależało w głównej mierze od sprzętu. A to dawało opętanym wyraźną przewagę. Technika — chyba że była niezaawansowana, jak w przypadku broni strzelającej pociskami chemicznymi — obracała się przeciwko ludziom Rubry, odmawiała posłuszeństwa w decydującej chwili, karmiła fałszywy- mi danymi. Nie próbował nawet wyciągać z magazynu tych kilku mechanoidów szturmowych, którymi dysponował habitat. Na półkach cumowniczych polipowe kadłuby opętanych stat- ków kosmicznych zaczynały wydymać się w poświacie niezwyk- łych świetlistych deseni, przeobrażając się w konwulsjach w doj- rzałe piekielne jastrzębie. Ekscentrycznie przeprojektowane statki i ogromne harpie oddalały się od habitatu, aby rzucić wyzwanie ja- strzębiom edenistów i fregatom Srinagarskich Sił Powietrznych, które ostrożnie zbliżały się do Valiska. Okręty wojenne wycofały się, zaniechawszy prób niesienia pomocy oblężonej ludności. Władza Kiery rozciągała się teraz na cały habitat i obejmowała kulistą strefę przestrzeni o średnicy stu tysięcy kilometrów. W każ- dym razie było to niemałe lenno, jak dla niegdysiejszej arystokratki z Nowego Monachium. Już wtedy przez krótki czas smakowała ta- kie życie: pozycję, wpływy i poważanie, jakie zapewniała władza. Sukces był tak blisko. Pochodziła z dobrego, majętnego domu, u jej boku stal ambitny i zaradny mąż. Należał jej się fotel w radzie mini- sterialnej, a w perspektywie może nawet z dawna wymarzony urząd kanclerski. Mąż jednak potknął się, zgubiła go nadmierna ambicja i niecierpliwość. Szukając dla siebie najłatwiejszej drogi, wszedł w nieodpowiednie układy. Jego błędy skazały ją na bezbarwne ży- cie w starej, odludnej posiadłości. Odtąd udzielała się jedynie w or- ganizacjach charytatywnych, pogardzana przez lisice, które mieniły się kiedyś jej najbliższymi przyjaciółkami. Aż zmarła, obrażona na świat i zgorzkniała. I oto Kiera Salter powróciła, młodsza i piękna jak nigdy. Nie za- mierzała powtarzać błędów i niepowodzeń z przeszłości. — Trzy godziny temu skończyliśmy robotę w ostatnim wie- żowcu — poinformowała radę, której członków w większości sama dobrała. — Valisk w praktyce należy do nas. Jej słowa spotkały się z aplauzem, a nawet kilkoma wesołymi gwizdami. Poczekała, aż zrobi się cicho. — Bonney! Ilu zostało nie opętanych? — Ze dwie setki, nie więcej — odparła specjalistka od polo- wań. — Kryją się po dziurach. Z pomocą Rubry, oczywiście. Tro- chę to potrwa, nim ich wytropimy. Ale nie zwieją, w końcu będą nasi. — Są groźni? — W najgorszym przypadku przeprowadzą parę akcji sabota- żowych. Żaden kłopot. Wyczuwamy, gdy się do nas zbliżają. My- ślę, że tylko Rubra mógłby nam jeszcze poważnie zagrozić. Nieste- ty nie wiem, kim on naprawdę jest i jakie są jego możliwości. Wszystkie oczy zwróciły się na Dariata. Kiera wolałaby go nie widzieć w składzie rady, lecz nikt mu nie dorównywał znajomością więzi afinicznej i programów działających w habitacie. Potrzebo- wali jego głębokiej wiedzy, jeśli chcieli policzyć się z Rubra. Pomi- mo to nadal nie uważała go za normalnie opętanego człowieka; był szalony, a przy tym niezwykle wyrachowany w swym szaleństwie. Kierował się zupełnie innymi zasadami niż oni, przez co — jej zda- niem — był im kulą u nogi. W dodatku niebezpieczną. — W razie konieczności Rubra zniszczy ekosystem — rzekł spokojnie Dariat. — Kontroluje systemy regulacji środowiskowej i narządy trawienne, co daje mu wiele atutów. Niewykluczone, że wprowadzi związki trujące do wody i pożywienia, wypełni atmo- sferę czystym azotem, żebyśmy się udusili, albo nawet wypuści ją w kosmos. Mógłby wyłączyć tubę świetlną, żebyśmy zamarzli, albo też nie wyłączać jej, aż się usmażymy. Sam nie dozna żadnych trwałych uszkodzeń. Biosferę się odnowi, a ludzi sprowadzi. Życie ludzkie jest mu bardziej obojętne niż nam, martwi się tylko o siebie. Zawsze powtarzam, że wszystkie nasze osiągnięcia pójdą na marne, jeśli on przetrwa. Ale wy nie chcecie mnie słuchać. — No to powiedz nam, barani łbie, czemu nic nam jeszcze nie zrobił? — spytał wzgardliwie Stanyon. Kiera położyła dłoń na swej nodze, aby powstrzymać ją od ner- wowego ruchu. Stanyon dobrze sobie radził w roli jej zastępcy. Po części to właśnie jego budzącej strach sile zawdzięczała, że okazy- wano jej respekt. I w łóżku świetnie się spisywał po odejściu Nasha. Jednakże inteligencja nie była jego mocną stroną. — Otóż to — zwróciła się chłodno do Dariata. — Czemu? — Bo mamy w rękawie asa, którego on się boi. Możemy go za- bić. Piekielne jastrzębie wożą na pokładzie tyle os bojowych, że mogłyby rozwalić ze sto habitatów. Jest pat. Jeśli dojdzie do otwar- tej wojny, obie strony zostaną unicestwione. — Wojny? — zdziwiła się Bonney. — Owszem. W tej chwili omawia z konsensusem edenistów sposoby skutecznej walki z opętanymi. Jak wiecie, chcę przenieść swoją osobowość do warstwy neuronowej, ale tak, żeby jej nie za- blokować. W razie powodzenia przejmę kontrolę nad habitatem i jednocześnie pozbędę się Rubry. „Jakoś mnie nie zadowala takie rozwiązanie" — pomyślała Kiera. — Więc na co jeszcze czekasz? — zapytał Stanyon. — Pakuj się tam i walcz z draniem na jego terytorium. A może strach cię ob- leciał? — Komórki warstwy neuronowej obsługują tylko procesy my- ślowe Rubry. Jeśli wątek myślowy nie pasuje do wzorca jego oso- bowości, nie działa w warstwie neuronowej. — Przecież rozpieprzyłeś całą kupę programów! — Zgadza się. Dokonałem przeróbek w tym, co już było, ale ni- czego nie wymieniłem. — Dariat westchnął przeciągle, wspierając brodę na rękach. — Już od trzydziestu lat próbuję rozwiązać ten problem, rozumiecie? Wszystkie dotychczasowe metody były bez- użyteczne. Potem pomyślałem, że trzeba wzmocnić więź afiniczną za pomocą energistycznej siły. Mógłbym modyfikować fragmenty warstwy neuronowej, zmuszać komórki do zaakceptowania wzorca mojej osobowości. Właśnie w tym kierunku szły moje badania, kie- dy ten pijany debil, Ross Nash, zdradził naszą kryjówkę. Przestaliś- my się chować i pokazaliśmy Rubrze, do czego jesteśmy zdolni. Niech będzie, trudno, tylko że element zaskoczenia diabli wzięli. Rubra ma się na baczności, jak nigdy dotąd. W ciągu ostatnich dzie- sięciu godzin przekonałem się o tym aż za dobrze. Gdy staram się zagnieździć w warstwie neuronowej i przerobić jej kawałek, ten na- tychmiast wypada z ujednorodnionej architektury. Rubra oddziałuje na bioelektryczne składniki komórek, które momentalnie obumie- rają. Nie pytajcie o szczegóły, bo ich nie znam. Może niszczy natu- ralne regulatory chemiczne albo po prostu razi je impulsami nerwo- wymi o zabójczym natężeniu. Nie wiem. Tak czy inaczej, gdzie tyl- ko się ruszę, jestem blokowany. — Ciekawy wywód — powiedziała oschle Kiera. — Po prostu powiedz, czy możesz go pokonać. Dariat uśmiechnął się z zamglonym spojrzeniem. — Pokonam go, to pewne. Czuję na sobie dotyk Czi-ri. Istnieje jakiś sposób i ja go odnajdę. Zebrani na sali patrzyli na siebie zdenerwowani lub zaniepoko- jeni. Wszyscy z wyjątkiem Stanyona, który tylko prychnął, nie kry- jąc wstrętu. — A zatem Rubra nie stanowi dla nas bezpośredniego zagro- żenia? — spytała Kiera. Fascynacja Dariata władcami królestw z re- ligii Gwiezdnego Mostu tylko utwierdzała ją w przekonaniu, że z tym facetem jest naprawdę niedobrze. — Tak — odparł Dariat. — Będzie nas chciał powoli wynisz- czyć. Rażenie prądem elektrycznym, zrzucanie kamieni na głowy rę- kami serwoszympansów. My zaś musimy obyć się bez wind w wie- żowcach i wagoników kolejki. Trochę to uciążliwe, ale da się wy- trzymać. — Jak długo to potrwa? — odezwał się Hudson Proctor, były generał, którego Kiera dopuściła do wąskiego grona swych najbliż- szych współpracowników, aby pomógł im opracować strategię za- jęcia habitatu. — Rubra siedzi nam na karku, a i edeniści niedaleko. Wszyscy robią, co mogą, żeby nas wypieprzyć z powrotem w za- światy. Musimy temu przeciwdziałać, przejść do czynów. Niech skonam, jeśli bez walki pozwolę się stąd wypędzić! — Omiótł wzrokiem twarze, zadowolony z milczącego poparcia rady. — Piekielne jastrzębie nie są wcale gorsze od zwyczajnych ja- strzębi — powiedziała Kiera. — Edeniści nie wedrą się do Valiska, będą śledzić rozwój wydarzeń z bezpiecznej odległości. Nie warto się nimi przejmować. — Piekielne jastrzębie dorównują tym zwyczajnym, to prawda, ale czemu miałyby zostać i nas bronić? — Dariat? — Chcąc nie chcąc, Kiera znów musiała się do nie- go zwrócić. Ale to on wymyślił, jak zmusić piekielne jastrzębie do posłuszeństwa. — Dusze, które opętały statki, będą nam pomagać, dopóki im każemy — powiedział Dariat. — Bo mamy coś, czego pragną: ludz- kie ciała. Potomkowie Rubry za pomocą więzi afmicznej rozma- wiają z czarnymi jastrzębiami, które należały do Magellanie Itg. Oznacza to, że dusza może wydostać się ze statku i wrócić do ciała tą samą drogą, jaką je opuściła. Podczas przewrotu pojmaliśmy wy- starczająco wielu potomków Rubry, aby duszom siedzącym w pie- kielnych jastrzębiach zapewnić ludzkie ciała. Czekają zamknięte w kapsułach zerowych. — Tylko na co? — fuknął Hudson Proctor. — To mnie właśnie wkurza! Nie wiem, czemu właściwie ma służyć ta dyskusja. — A co byś ty proponował? — spytała Kiera. — Po co tyle myśleć, przecież to oczywiste! Wiejmy stąd! Wszys- cy wiedzą, że wspólnymi siłami możemy razem z Valiskiem wymel- dować się z tego wszechświata. Stwórzmy sobie własny wszechświat, ułóżmy nowe prawa. Tak żeby nie było wokół nas pustej wieczno- ści, żeby raz na zawsze odgrodzić się od zaświatów. Wreszcie bę- dziemy bezpieczni. Daleko od Rubry, edenistów i tej całej reszty. Bezpieczni i nieśmiertelni. — Jest w tym trochę racji — powiedziała Kiera. Większość opętanych przebywała w świecie żywych dopiero od kilku godzin, a już narastała w nich chęć ucieczki. Byle dalej, byle skryć się przed tym strasznym, pustym niebem. W zamkniętym wnętrzu Valiska czuli się lepiej niż na planecie, choć nie cierpieli wieżowców i zim- nych gwiazd błyskających za oknami niczym nieustanne przypo- mnienie zaświatów. Tak, przyznała w duchu Kiera, pewnego dnia trzeba będzie wynieść się stąd na zawsze. Ale nie teraz, ponieważ nie spełniły się jeszcze jej inne, odwieczne marzenia. Bo gdy już Valisk trafi do wszechświata, gdzie wszyscy są w stanie zaspokoić swe pragnienia, tęsknota za władzą wygaśnie, zatraci się w radości z idyllicznego życia, które stanie się na wieki ich udziałem. Kiera Salter przestanie być kimś szczególnym. Prawdopodobnie i tak ją to czeka, tylko po co się spieszyć? — A co powiecie na to, że sami je- steśmy dla siebie zagrożeniem? — zapytała z udawaną nutą cieka- wości, jakby rozwiązali już ten oczywisty problem. — Jakim zagrożeniem? — spytał Stany on. — To proste. Na jak długo zamierzamy opuścić ten wszech- świat? — Ja nie kupuję biletu powrotnego — mruknął Hudson Proctor z sarkazmem. — Ani ja, lecz wieczność to dość długi czas, nie uważasz? Od dzisiaj musimy myśleć w innych kategoriach. — Jak to? — Ilu mamy ludzi w Valisku, Stanyon? — Prawie dziewięćset tysięcy. — A więc niespełna dziewięćset tysięcy. Gdy tymczasem ce- lem życia, jeśli ta nazwa w ogóle tu pasuje, jest zbieranie doświad- czeń. Jakichkolwiek i jak długo to możliwe. — Uśmiechnęła się po- nuro do swoich doradców. — W każdym wszechświecie, gdzie wylądujemy, zawsze będzie tak samo. W tej chwili jest nas za mało, jeśli chcemy przez całą wieczność dostarczać sobie nawza- jem wciąż nowych doświadczeń. Musimy urozmaicać sobie czas szukaniem świeżych wrażeń, inaczej będziemy rozwijać jeden te- mat, tylko w drobnych wariacjach. Pięćdziesiąt tysięcy lat takiej eg- zystencji i zechcemy tu wrócić tylko po to, żeby zaznać czegoś no- wego. — Miała ich w garści. Dostrzegała lęk i niepewność kiełku- jące w ich umysłach. Hudson Proctor odchylił się na oparcie krzesła i obdarzył ją bla- dym uśmiechem. — Mów dalej, Kiera. Od razu widać, że sporo o tym myślałaś. Jakie widzisz rozwiązanie? — Są dwie możliwości. Pierwsza: piekielne jastrzębie prze- rzucą nas na terrakompatybilną planetę, gdzie nasza kampania za- cznie się od nowa. Osobiście, boję się ryzyka. Wprawdzie okręty wojenne nie mogą wedrzeć się do Valiska, ale kiedy spróbuje- my wylądować na planecie, wytłuką nas jak kaczki na strzelnicy. Drugie wyjście jest sprytniejsze: sprowadzimy ludzi tutaj. Valisk z łatwością pomieści sześć czy siedem milionów, nie musimy nawet wspomagać habitatu energistyczną mocą. Zbierzmy sześć milio- nów, a w naszym społeczeństwie nie będzie wiało nudą. — Wolne żarty. Mamy tu ściągnąć ponad pięć milionów ludzi? — Owszem. Nie od razu przybędą, ale kiedyś na pewno. — Zwabić kilka osób, to rozumiem, ale taką gromadę? Nie wy- starczy poczekać, aż liczba ludności wzrośnie w sposób naturalny? — O pięć milionów? Trzeba by objąć kobiety dziesięcioletnim programem obowiązkowego macierzyństwa. W tej chwili nasza ra- da sprawuje władzę, ale spróbujcie wdrożyć taki program, a zoba- czycie, jak długo przetrwa. — Nie mówię o tym, co teraz, ale o tym, co potem. Nie będzie- my mieć dzieci po tej przeprowadzce? — A będziemy? Nie mamy nawet własnego ciała. To nie były- by nigdy nasze dzieci. Bodźce biologiczne już na nas nie działają. Te ciała są tylko odbiornikami wrażeń zmysłowych dla naszej świa- domości. Ja, w każdym razie, nie zamierzam mieć dzieci. — Załóżmy, że masz rację, choć wcale nie twierdzę, że tak jest. Jakim cudem chcesz nam zapewnić tak wielki dopływ mieszkań- ców? Wyślesz piekielne jastrzębie na wyprawy pirackie, żeby pory- wały ludzi? — Nie — odpowiedziała pewnym siebie tonem. — Po prostu ich zaproszę. Widzieliście plemiona Gwiezdnego Mostu. Nie ma w Konfederacji społeczeństwa, gdzie nie byłoby wyrzutków. Znam się na tym, bo pracowałam dla organizacji charytatywnej, która zaj- mowała się pomocą dla młodzieży nie umiejącej znaleźć sobie miej- sca w nowoczesnym świecie. Gdyby zebrać do kupy wszystkich ta- kich, co czują się zagubieni, zapełniliby ze dwadzieścia habitatów. — Ba, ale jak to zrobić? Czemu mieliby tu przybyć, akurat do Valiska? — Wystarczy ułożyć odpowiednią wiadomość, to wszystko. Owszem, za dnia pałac Burley też wyróżniał się w Atherstone: wzniesiony na pagórku wśród rozległych parków, spozierał z kró- lewskim dostojeństwem na porozrzucane dzielnice metropolii. Do- piero jednak nocą uzyskiwał prawdziwie majestatyczne oblicze. Światła Atherstone rozścielały nad autostradami, bulwarami i wspa- niałymi placami jasną perłową łunę, która migotała niby żywa isto- ta. Położone w centrum tereny przypałacowe tonęły w ciemno- ściach, lecz w samym ich sercu pałac Burley lśnił piękniej niż w promieniach słońca, oświetlony pierścieniem pięciuset reflekto- rów. Widać go było z prawie każdego punktu w mieście. Przelatując nad stolicą, Ralph Hiltch patrzył za pośrednictwem czujników wojskowego aeroplanu na neoklasyczną budowlę o niezli- czonej ilości skrzydeł, nie zawsze połączonych z geometryczną sy- metrią, oraz pięć czworokątnych dziedzińców z tętniącymi zielenią ogrodami. Choć dochodziła godzina pierwsza, mnóstwo aut przeci- nało park długą szosą, zalewając ją prawie nieprzerwanym strumie- niem białego światła. Pomimo swego bogatego wystroju, pałac był stałą siedzibą rządu. Wzmożony ruch nie mógł dziwić, gdy się wzięło pod uwagę wprowadzony na planecie stan wyjątkowy. Pilot posadził maszynę na jednym z nie rzucających się w oczy dachów z lądowiskiem. Gdy Ralph zszedł po schodkach, czekał już na niego Roche Skark w asyście dwóch ochroniarzy, którzy dys- kretnie stali kilka kroków z tyłu. — Co u ciebie? — zapytał dyrektor ESA. Ralph uścisnął wyciągniętą dłoń. — Jakoś się trzymam, sir. W odróżnieniu od Mortonridge. — Musisz mieć paskudne wyrzuty sumienia, Ralph. Mam na- dzieję, że nie wpłyną na twoją ocenę sytuacji. — Nie, sir, to na pewno nie wyrzuty sumienia. Co najwyżej żal. Mieliśmy ich już prawie w garści, ale się wymknęli. Roche patrzył współczująco na młodszego agenta. — Wiem, Ralph, jednak wyparłeś ich z Pasto, a to bez wątpie- nia olbrzymi sukces. Pomyśl tylko, co by się stało, gdyby duże mia- sto zostało opanowane przez drugich takich jak Annette Ekelund. Mortonridge pomnożone przez sto. Taka armia opętanych nie po- szłaby na ugodę, jak ci na półwyspie. — Tak, sir. Weszli do pałacu. — A co z tym pomysłem, nad którym pracowałeś? Myślisz, że wypali? — spytał Roche. — Mam nadzieję. Cieszę się, że pozwolił mi pan osobiście zwrócić się z tym do księżnej. — Cały jego plan rodził się w rzad- kich chwilach wytchnienia podczas trwającej dwa dni gorączkowej ewakuacji Mortonridge, gdy omawiał założenia taktyczne z panią pułkownik Palmer. Pewne sugestie chciał samodzielnie przedstawić księżnej, ponieważ obawiał się, że jeśli przekaże je zwykłymi kana- łami, zostaną poddane obróbce przez analityków i strategów woj- skowych. Ugodowcy wygładzą wszelkie nierówności, aby powstała nienaganna, politycznie poprawna koncepcja. I zapewne niesku- teczna. Sukces gwarantowała tylko stuprocentowa realizacja pier- wotnego planu. Czasami, kiedy przystawał w biegu i patrzył z boku na ogarnię- tego obsesją napaleńca, którym się stał, zadawał sobie pytanie, czy po prostu nie wpada w przesadną arogancję. — Staram się pomóc ci, jak mogę — powiedział Roche Skark. — Jak już wspomniałem, twoje zasługi nie przeszły bez echa. W dziesięciobocznym holu z kolumnami błyszczącymi od złota i platyny czekał na nich elegancko ubrany Sylvester Geray. Kamer- dyner obrzucił wysłużony mundur Ralpha spojrzeniem wyrażają- cym pewną dozę szacunku, po czym otworzył kilkoro drzwi. W porównaniu z salami reprezentacyjnymi, prywatny gabinet księżnej Kirsten sprawiał wrażenie cichego i skromnego zakątka. Z podobnego gabinetu właściciel dużej posiadłości ziemskiej mógł- by zarządzać swoimi dobrami. Ralph jakoś nie umiał sobie wyobra- zić, że tu się właśnie rządzi całym układem planetarnym. Podchodząc do biurka, czuł, że powinien zasalutować, aczkol- wiek zdawał sobie sprawę, że byłby to śmieszny gest w wykonaniu cywila. Księżna wyglądała prawie tak samo jak w programach in- formacyjnych; szacowna dama, która jakby na zawsze zatrzymała się w średnim wieku. Choćby narzucił sobie najtwardszą dyscypli- nę, nie powstrzymałby się od wnikliwego przyjrzenia się twarzy księżnej. Oczywiście, miała klasyczny nos Saldanów, wąski z za- krzywionym w dół czubkiem; był to jeden z niewielu delikatnych elementów w jej posturze, którą cechowała swoista tężyzna. Do- prawdy, nie wyobrażał jej sobie w roli wątłej babuleńki. Księżna powitała Ralpha łaskawym skinieniem głowy. — Pan Hiltch. Nareszcie we własnej osobie. — Tak, pani. — Bardzo dziękuję, że pan przyszedł. Proszę usiąść, zaraz przej- dziemy do rzeczy. Ralph usiadł obok Roche'a Skarka, ciesząc się tym ułudnym po- czuciem bezpieczeństwa, które odczuwał w obecności swego szefa. Jannike Dermot obserwowała go z cieniem rozbawienia na twarzy. Oprócz kamerdynera w gabinecie przebywał jeszcze Ryle Thorne, który zdawał się nie zwracać na Ralpha jakiejkolwiek uwagi. — Połączymy się teraz z admirałem Farąuarem — oznajmi- ła księżna, dając polecenie procesorowi biurka, aby rozpoczął kon- ferencję o pierwszym stopniu zabezpieczenia. Znów znaleźli się w białej bańce wirtualnej sali. Ralph zajmował teraz miejsce na prawo od admirała. Po przeciwnej stronie stołu siedziała księżna. — Zechce pan przedstawić w skrócie sytuację w Mortonridge, panie Hiltch? — poprosiła. — Tak, pani. Zakończyliśmy najważniejszą część akcji ewakua- cji ludności. Dzięki ostrzeżeniom udało się wywieźć samolotami i aeroplanami transportowymi Królewskich Sił Powietrznych po- nad osiemnaście tysięcy osób. Sześćdziesiąt tysięcy uciekinierów dotarło samochodami do autostrady M6 i uciekło tą drogą, zanim została zamknięta. Czujniki satelitarne naliczyły osiemset łodzi z uchodźcami, które płyną na północ kontynentu. Staramy się za- bierać ludzi przede wszystkim z małych, przeciążonych jednostek. — Co oznacza, że w Mortonridge ugrzęzło na amen dwa milio- ny ludzi — stwierdził admirał Farąuar. — Bez nadziei na pomoc. — Przypuszczalnie w większości zostali już opętani — rzekł Ralph. — Bądź co bądź, grupy rozesłane przez Ekelund od dwóch dni przeczesują teren. Kto dotąd uniknął opętania, do jutra zostanie wytropiony. Liczba opętań narasta wykładniczo. To straszne rów- nanie, jeśli znajduje odbicie w rzeczywistości. — Ma pan absolutną pewność, że dochodzi do dalszych opę- tań? — spytała księżna. — Niestety tak, pani. Zdjęcia satelitów fotografujących półwy- sep sąjak zwykle rozmyte, lecz na pewnych odcinkach działa sieć te- lekomunikacyjna. Opętani przegapili ten fakt albo zignorowali. Jed- nostki sztucznej inteligencji ściągają obrazy z kamer i czujników. Wszystko odbywa się zgodnie ze schematem. Nie opętanych wyłapu- je się, a następnie torturuje, póki nie ulegną. Wróg jest w tym wzglę- dzie bezlitosny, choć obchodzi się pobłażliwie z dziećmi. Większość osób docierających do punktów ewakuacyjnych nie skończyła szes- nastu lat. — Dobry Boże... — mruknęła księżna. — Czy jacyś opętani próbowali się wydostać? — spytał Ryle Thorne. — Nie, sir — odparł Ralph. — Z tego, co wiemy, przestrzegają umowy. Na razie jedyna anomalia związana jest z pogodą. Nad Mortonridge kumulują się niespotykane chmury. Wszystko zaczęło się dziś rano. — Niespotykane chmury? — zdziwił się Ryle Thorne. — Tak, sir. Jednorodna powłoka rozszerzająca się na północ niezależnie od wiatru. Aha, i zaczyna świecić na czerwono. Uwa- żamy, że to dodatkowa zasłona przed czujnikami satelitarnymi. Je- 1 śli nadal będzie się rozprzestrzeniać w tym tempie, w ciągu trzy- dziestu sześciu godzin zakryje cały półwysep. Potem zostaną nam już tylko czujniki wpięte do sieci, chociaż myślę, że opętani w koń- cu zwrócą na nie uwagę. — Czerwone chmury? — spytała księżna Kirsten. — Może są trujące? — Nie, pani. Wysyłaliśmy roboty, żeby pobrały próbki. To zwy- kła para wodna. Oni jednak jakoś ją kontrolują. — A jeśli zostanie użyta w charakterze broni? — Jeszcze nie wiemy, w jaki sposób mogłaby nam zaszkodzić, choć do jej wytworzenia potrzeba zapewne ogromnych ilości ener- gii. Tak czy inaczej, na północy wytyczyliśmy granicę nie do prze- jścia. Żołnierze nazywają ją pasem przeciwpożarowym. Na przewę- żeniu półwyspu platformy bojowe wyrysowały laserami szeroką na dwa kilometry linię spalonej ziemi, strzeżoną przez patrole naziem- ne i satelity obserwacyjne. Jeśli ktoś na nią wejdzie, stanie się ce- lem dla działek laserowych. — A gdyby tak chmura próbowała przejść dalej? — Spróbujemy odpędzić ją promieniami laserowymi. Jeśli to nie poskutkuje, wówczas zwrócimy się do ciebie, pani, o pozwole- nie na przeprowadzenie akcji odwetowej. — Rozumiem. Skąd będziecie wiedzieć, gdzie ją przeprowa- dzić, skoro czerwone chmury wszystko zasłaniają? — Wyślemy oddziały zwiadowcze, pani. — W takim razie módlmy się, żeby lasery zatrzymały chmurę. — Widzę, że jesteście świetnie przygotowani do odparcia zma- sowanego szturmu opętanych — powiedział Ryle Thorne. — Pyta- nie, co zrobicie, gdy zaczną przekradać się pojedynczo, z grupami uchodźców? Wiadomo, że wystarczy jeden, aby koszmar zaczął się od nowa. Przyglądałem się z bliska ewakuacji. Chwilami była dość chaotyczna. — Była chaotyczna podczas samego ratowania uchodźców, sir. Na drugim końcu panował porządek. Każdy musiał przejść próbę, która wykazywała, czy ma zdolności energistyczne. Nie złapaliśmy żadnych podejrzanych. Nawet gdyby w jakiś sposób nas przechy- trZyli, i tak wszystkich uchodźców poddano kwarantannie. Jestem pewien, że poza Mortonridge na Ombey nie ma opętanych. — Całe szczęście — powiedziała księżna Kirsten. — Wiem, że Roche Skark złożył już panu gratulacje, panie Hiltch, mimo to chciałabym osobiście wyrazić panu wdzięczność za to, jak pan so- bie radzi w kryzysowej sytuacji. Naprawdę, świeci pan przykładem. — Dziękuję, pani. — Muszę przyznać ze smutkiem, że Ekelund miała rację. Ten konflikt nie rozstrzygnie się na naszej planecie. — Proszę mi wybaczyć, ale powiedziałem wtedy, że mam inne zdanie, i nadal przy nim obstaję. — Proszę mówić śmiało, ja nie gryzę — zachęciła go księżna pogodnie. — Bardzo bym chciała mylić się w tej kwestii. Ma pan jakiś pomysł? — Tak, pani. Uważam, że nie powinniśmy czekać bezczynnie, aż ktoś wybawi nas z kłopotu. Musimy udowodnić, choćby tylko dla własnego spokoju ducha, że można pokonać opętanych, odebrać im to, co już wzięli. Wiemy na pewno, że w kapsułach zerowych oddają zniewolone ciała. Prawdopodobnie na Kulu, Ziemi lub w ja- kimś laboratorium z najwyższej klasy sprzętem badawczym zosta- nie opracowana szybsza, skuteczniejsza metoda działania. Chodzi jednak o to, że cokolwiek wymyślimy, będziemy musieli wyruszyć w teren i wprowadzić teorię w życie. — I chce pan zacząć od zaraz? — zapytał admirał Farąuar. — Tak, sir. Przed nami etap przygotowań. Trzeba zorganizo- wać zaplecze logistyczne. Po rozmowach z pania pułkownik Palmer doszedłem do wniosku, że opętani popełnili jeden wielki błąd. Po opętaniu ludności Mortonridge stracili swoją najważniejszą kartę przetargową: zakładników. Nie mogą nas szantażować masakrą nie- winnych osób, jak to było w Exnall, ponieważ wszystkich już opę- tali. Zostali sami. — Zna pan z doświadczenia ich nieustępliwość. Trzeba po- święcić dwóch komandosów na każdych czterech, pięciu schwyta- nych nieprzyjaciół. A to kiepski przelicznik. Ralph skoncentrował uwagę na księżnej. Żałował, że to wirtual- na konferencja. Pragnął rzeczywistego kontaktu wzrokowego, aby przekonać ją, że faktycznie wierzy w to, co mówi. — Nie sądzę, byśmy musieli narażać na śmierć komandosów, sir. Przynajmniej na linii ognia. Jak sam pan powiedział, zostaliby wybici. Jeśli nie obezwładnimy opętanego, sam nigdy się nie pod- da. Morale żołnierzy upadłoby na długo przed wysłaniem ich do frontalnego ataku. — Czym więc chciałby się pan posłużyć? — zapytała księżna, zaciekawiona. — Istnieje pewna technika, która nie zawodzi tam, gdzie prze- bywają opętani. Jest szeroko dostępna i mogłaby nam pomóc w wy- zwoleniu Mortonridge. — Technobiotyka — odgadła księżna, zadowolona ze swej do- myślności. — Owszem, pani. — Ralph starał się ukryć zdziwienie. — Mo- że edeniści wyprodukują technobiotycznych wojowników, którzy wyręczą żołnierzy? — Został już nawet zsekwencjonowany odpowiedni materiał genetyczny — stwierdziła księżna, podekscytowana. Wybiegała my- ślami naprzód, szkicując pierwsze plany. — Sierżant z Tranąuillity. Widziałam nagrania sensywizyjne. Ten twardziel odstrasza samym swoim wyglądem. lone jest moją kuzynką, więc z pewnością doga- damy się w sprawie zakupu. Członkowie Komitetu Bezpieczeństwa milczeli, zdeprymowani gorliwością, z jaką księżna odrzucała wiekowe tabu. — Mimo to będziemy potrzebowali wojsk konwencjonalnych, które utrzymają zdobyte terytoria i wesprą działania technobiotycz- nych wojowników — rzekł ostrożnie Ralph. — To prawda. — Księżna była pogrążona w zadumie. — Wy- stąpił pan z cenną propozycją, panie Hiltch. Niestety, jak pan się zapewne orientuje, nie uchodzi, abym zwracała się do edenistów z tego rodzaju prośbą. Niektóre następstwa takiego przymierza go- dziłyby w elementarne, utrwalane w ciągu wielu stuleci zasady po- lityki zagranicznej Królestwa. — Rozumiem, pani — powiedział chłodno Ralph. — Sama nie mogę ich prosić o coś takiego. — Księżnę bawiła ta wymiana zdań. — Tylko król Alastair II posiada stosowne upraw- nienia. Dlatego poleci pan do mojego starszego brata i wszystko mu opowie. Co pan na to? Gdy tylko Organizacja Capone przejęła rządy na Nowej Kalifor- nii, konsensus trzydziestu habitatów na orbicie Yosemite rozpoczął przygotowania do wojny. Podobne zdarzenie nie miało miejsca, odkąd przed pięciuset laty położono pierwsze podwaliny kultury edenistów. Tylko Latoń zagroził im w przeszłości, lecz to był jeden człowiek; dzięki olbrzymim środkom, jakimi dysponowała Konfe- deracja, mogli szybko się z nim rozprawić (jak wówczas sądzili). Tym razem było inaczej. Adamiści we wszystkich zakątkach Konfederacji niemal zawsze okazywali brak zrozumienia dla społeczności edenistów. Mniemali, że skoro jest to społeczność bogata i wewnętrznie związana, powin- na dążyć do odcięcia się od świata, a przynajmniej bać się jego wpływów. Mylili się. Edeniści byli dumni ze swojego racjonalnego podejścia do wszelkich zagadnień życia. Owszem wzdragali się przed użyciem przemocy, przedkładając niekończące się negocjacje i sankcje gospodarcze nad konflikt zbrojny, gdy jednak zabrakło al- ternatywy, byli gotowi walczyć. Do tego walczyć z zimną wyra- chowaną, budzącą strach precyzją. Zaraz po zapadnięciu decyzji konsensus zajął się rozdziałem za- sobów zgromadzonych przy gazowym olbrzymie. Skupiska stacji przemysłowych wokół habitatów zostały natychmiast i w całości przestawione na produkcję uzbrojenia. Konsensus koordynował wy- rób podzespołów; prędko dopasował zdolności produkcyjne do za- potrzebowania, potem przeszedł do optymalizowania procesów wy- kończeniowych. Minęły zaledwie cztery godziny, odkąd ruszyła operacja, a już z nowo powstałych hal montażowych wyszły pierw- sze osy bojowe. Po zdobyciu władzy na Nowej Kalifornii Capone wszczął bata- lię przeciwko osiedlom asteroidalnym na obszarze układu. Konsen- sus wiedział, że — prędzej czy później — przyjdzie pora na niego. Yosemite dostarczał He3 dla całego systemu słonecznego, miał więc ogromne znaczenie strategiczne. Może gdyby Capone ruszył bez zwłoki do generalnego szturmu na Yosemite, odniósłby zwycięstwo. Zdobywanie osiedli astero- idalnych było taktycznym błędem. Konsensus zyskał kilka cennych dni na skonsolidowanie obrony gazowego olbrzyma. Nawet Emmet Mordden nie zdawał sobie sprawy z olbrzymiego potencjału cywili- zacji, która wszystkie swoje wysiłki koncentruje na rozbudowie ar- senału wojennego; cywilizacji korzystającej, jak edeniści, z naj- nowszych osiągnięć nauki. Czy mógł cokolwiek przewidzieć? Roz- grywały się przecież wydarzenia bezprecedensowe. Jastrzębie pełniące straż siedemset tysięcy kilometrów nad bie- gunami Nowej Kalifornii dostrzegły wśród pięćdziesięciu trzech planetoid obiegających planetę trzy nowe zgrupowania okrętów wo- jennych. Liczba i rodzaj statków, a w niektórych przypadkach na- wet zdolności bojowe jednostek, zostały skrupulatnie odnotowane, a następnie przesłane do Yosemite. Organizacja nie wiedziała, że ja- strzębie nie pełniły kluczowej roli w operacji wywiadowczej, po pro- stu kierowały akcją zbierania informacji. Tysiące niewykrywalnych czujników szpiegowskich wielkości pomidora przelatywało między asteroidami niczym płatki czarnego śniegu. Wszelkie dane, jakie udało im się zgromadzić, technobiotyczne procesory przekazywały jastrzębiom w paśmie afmicznym. Opętani nie potrafili wykryć więzi afinicznej, która była odporna zarówno na działanie sił energistycz- nych, jak i konwencjonalnych urządzeń zakłócających. Minuta po minucie czujniki szpiegowskie meldowały o rozwoju sytuacji. Gdyby ktokolwiek w Organizacji uświadomił sobie, jak szcze- gółowa jest wiedza edenistów, nigdy by nie doszło do wysłania okrętów. Trzydzieści dziewięć godzin po tym, jak Capone wydał rozkaz zdobycia instalacji wydobywczych Yosemite, z doków na astero- idach odcumowały dwie z trzech przygotowanych eskadr. Konsensus znał wektory lotu statków i czas, kiedy miały przybyć na miejsce. Planeta Yosemite krążyła wokół oddalonego o osiemdziesiąt je- den milionów kilometrów słońca typu G5. Mając średnicę stu dwu- dziestu siedmiu tysięcy kilometrów, była tylko trochę mniejsza od Jowisza, lecz jej pasmom burzowym brakowało wigoru, jaki powin- ny mieć nad ciałem niebieskim o tej masie. Nawet kolory były nie- ciekawe: brązowe i żółtobrunatne wstęgi wiły się wśród śnieżno- białych chmur kryształków amoniaku. Trzydzieści habitatów poruszało się ospale siedemset pięćdzie- siąt tysięcy kilometrów nad równikiem, po torach tylko nieznacz- nie zwichrowanych delikatnym oddziaływaniem ośmiu dużych we- wnętrznych księżyców planety. To właśnie w tym pierścieniu kon- sensus rozmieścił swoje nowe instalacje obronne. Każdy habitat został otoczony zespołem rozbudowanych platform bojowych, lecz z powodu bezwzględności nieprzyjaciela konsensus postanowił nie dopuścić okrętów Organizacji na odległość, skąd mogłyby wystrze- lić skuteczną salwę os bojowych. Gdy potwierdziły się wektory lotu nieprzyjacielskich statków, konsensus przegrupował dwanaście tysięcy os bojowych spośród trzystu siedemdziesięciu tysięcy rozmieszczonych nad strefą równi- kową gazowego olbrzyma. Dysze silników termonuklearnych błys- kały przez kilka minut, przemieszczając je po torach prowadzących do obszarów przestrzeni, gdzie spodziewano się wynurzenia wro- gów. Ku tym miejscom ruszyła również setka jastrzębi patrolowych. Pierwszych siedem okrętów, jak zalecały standardowe progra- my taktyczne, było fregatami liniowymi wojsk szybkiego reagowa- nia. Miały za zadanie oszacować siły przeciwnika, a w razie ko- nieczności oczyścić przedpole dla okrętów eskadry. Zaledwie znik- nęły horyzonty zdarzeń, zostawiając statki w swobodnym spadku, dwadzieścia pięć jastrzębi puściło się w ich stronę z przyspiesze- niem 10 g. Pola dystorsyjne zaburzyły ciągłość przestrzeni wokół kadłubów, przez co nie mogły ratować się ucieczką Osy bojowe z przyspieszeniem 25 g pokonywały dzielącą je od wroga odleg- łość. Fregaty odpaliły własne zespoły myśliwców bezpilotowych, lecz ze względu na zakłócenia pracy czujników, spowodowane ener- gistycznym oddziaływaniem załóg, odpowiedź długo się spóźniała, a kiedy już nastąpiła, była bezskuteczna wobec liczebnej przewagi przeciwnika. Każdą fregatę wzięło na cel przynajmniej sto pięć- dziesiąt pędzących zewsząd os bojowych. Fregaty tymczasem mog- ły wystrzelić co najwyżej po czterdziestu obrońców. Aby miały szansę wyjść ze starcia zwycięsko, musiałyby mieć ich po pięćset. W ciągu stu sekund fregaty przestały istnieć. Dziesięć minut później pozostałe okręty Organizacji zaczęły wy- nurzać się po skokach translacyjnych. Ich położenie było bezna- dziejne. Zgodnie z założeniami, wyspecjalizowane fregaty miały uchwycić dla nich przyczółek. Zazwyczaj statek adamistów potrze- bował czasu, aby wysunąć zespoły czujników i sprawdzić, czy w okolicy nie ma zagrożenia. Niesforny, szwankujący sprzęt teraz jeszcze ten czas wydłużył. Kiedy czujniki przekazały pierwsze ob- razy areny zmagań wojennych, mogłoby się zdawać, że porusza się ku nim mała galaktyka. Widok Yosemite zacierał się za mgławicą skrzącą się błyskami silników termojądrowych. Tysiące os bojo- wych i dziesiątki tysięcy podpocisków wytwarzały ułudną jutrzen- kę nad połową zaciemnionej strony olbrzymiej planety. Mgławica kurczyła się; z bliźniaczych zawirowań wykręcały się dwie gęste iglice, wydłużające się wytrwale ku strefom wynurzenia nieprzyja- cielskich okrętów. Jeden po drugim statki Organizacji rozbijały się o straszne, wielkie niczym księżyce, tarcze światła, eksplodując w fotonowych gejzerach, które gasły daleko w bezdennej ciemności. Po dwóch godzinach jastrzębie pełniące nad Nową Kalifornią misję rozpoznawczą doniosły, że z asteroid na orbicie planety wy- ruszyła trzecia eskadra Capone. Ćwierć miliona kilometrów od No- wej Kalifornii statki uaktywniły węzły modelowania energii i znik- nęły. Wektor lotu eskadry wprawił konsensus w zdziwienie, ponie- waż nie prowadził do żadnego zamieszkanego układu planetarnego. Bezpośrednie zagrożenie minęło, ale nawet to nie zdołało uci- szyć rozszalałych myśli Louise. Całą drogę na orbitę, gdzie przycu- mowali do statku kosmicznego, pokonali bez problemów, chociaż podczas wznoszenia się Furay ciągle narzekał na drobne awarie urządzeń. Sam statek nie zrobił na niej takiego wrażenia, jakiego się spo- dziewała. Wnętrza kojarzyły się z pokojami służby, jakkolwiek wy- konano je z metalu i plastiku. Tylko w rozmieszczonych w kształ- cie piramidy czterech kulach, nazywanych przez załogę modułami mieszkalnymi, Louise mogła się swobodnie poruszać. Domyślała się, że obudowana kadłubem reszta statku to sama maszyneria. Wszystko na pokładzie było nieznośnie małe: stoliki, krzesła, koje. A czego się akurat nie używało, należało złożyć i schować. I nie ko- niec na tych udrękach: w stanie nieważkości czuła się potwornie. O dziwo, Genevieve w czasie lotu kosmolotem wyraźnie się ożywiła, choć jej starsza siostra popadała w coraz większe przygnę- bienie. Gdy tylko wyłączył się napęd rakietowy i siła ciężkości zmalała do zera, Genevieve wydała radosny okrzyk; uwolniwszy się spod siatki ochronnej, zaczęła fruwać po kabinie, odbijać się z chichotem od ścian i wykonywać salta. Nawet Fletcher, zrazu nieswój w nowym otoczeniu, odprężył się i, dopingowany przez dziewczynkę, z ledwo dostrzegalnym uśmiechem zrobił kilka pro- stych ćwiczeń gimnastycznych. Ale nie Louise. Nawet mowy nie było. W czasie manewru cu- mowania trzykrotnie dostawała ataku mdłości na pokładzie trzę- sącego się kosmolotu. Dopiero po którejś z rzędu próbie nauczyła się korzystać z używanej w takich przypadkach rurki sanitarnej — na co wszyscy przebywający w kabinie patrzyli ze zgrozą i obrzy- dzeniem. Kiedy minęli tunel śluzy powietrznej i znaleźli się na ciasnym pokładzie mieszkalnym statku kosmicznego, nadal źle się czuła, do czego dochodziły jeszcze skurcze żołądka. Endron, inżynier pokła- dowy pełniący również funkcję oficera medycznego, zaciągnął ją do kajuty szpitalnej. Dwadzieścia minut później, gdy ustąpiły przy- kre sensacje żołądkowe i jakimś chłodnym płynem opłukano jej usta, aby zabić w nich gorzkawy posmak, pierwszy raz rozejrzała się uważnie po swoim najbliższym otoczeniu. Miała dziwne uczu- cie w uszach; kiedy jednego dotknęła, okazało się, że małżowinę obłożono z zewnątrz czymś twardym. — Nanoopatrunek — wyjaśnił Endron. — Umieściłem z obu stron po jednym pakiecie. Nie próbuj ich ściągać, bo wrosły do środka uszu. Dzięki nim nie będziesz tak łatwo tracić równowagi. — Dziękuję — odparła słabym głosem. — I przepraszam za kłopot. — Nie masz za co przepraszać. Gdyby jeszcze twoja siostra była taka spokojna. — No, nie! Dokucza wam? Roześmiał się. — Bez przesady. Rzadko widujemy dziewczynki na pokładzie, to wszystko. Louise przestała gładzić nanoopatrunek. Cofnąwszy rękę, zoba- czyła na nadgarstku niezwykłą zieloną bransoletę, wykonaną z sub- stancji przypominającej matowy polietylen; bransoleta miała cal szerokości i jakieś pół cała grubości. I żadnej spoiny, tylko jednoli- ty materiał. Bliższe oględziny wykazały, że zrosła się z jej skórą, co jednak nie sprawiało bólu. — A to inny pakiet — powiedział Endron węzłowato. — Jego też lepiej nie dotykać. — Pomaga zachować równowagę? — Nie, ale jest nieodzowny w twoim stanie. Utrzyma stężenie związków chemicznych we krwi na odpowiednim poziomie, a jeśli wykryje zaburzenia metabolizmu, mogące wyniknąć z wpływu nie- ważkości, prześle mi datawizyjne ostrzeżenie. — W moim stanie? — spytała nieśmiało. — Chyba wiedziałaś, że jesteś w ciąży? Zamknęła oczy i kiwnęła głową, walcząc ze wstydem. Obcy i wie takie rzeczy. Cóż za hańba. — Mogłaś uprzedzić Furaya — rzekł z lekkim wyrzutem. — W stanie nieważkości zachodzą silne zmiany fizjologiczne w orga- nizmie, zwłaszcza u osób nie przyzwyczajonych. Powinnaś się so- lidnie zabezpieczyć, zanim wsiadłaś do kosmolotu. Spod jej powieki wycisnęła się gorąca łza. — Ale wszystko jest dobrze, prawda? Z dzieckiem? Przepra- szam, ja naprawdę nie wiedziałam. — No już, cichutko... — Endron pogłaskał ją czule po czole. __Dziecko ma się dobrze, bo jesteś zdrową dziewczyną. Wybacz, jeśli napędziłem ci strachu. Jak już powiedziałem, nie przywykliś- my wozić pasażerów. Pewnie i dla ciebie to nowa sytuacja. — A więc wszystko w porządku? Naprawdę? — Tak. Nanoopatrunki sprawią, że nic się nie zmieni. — Dziękuję. Jest pan dla mnie bardzo miły. — Po prostu robię, co do mnie należy. Muszę przejrzeć kilka plików, żeby ustalić dla ciebie dietę, a przy okazji sprawdzić, co mamy w zapasach. Wrócimy jeszcze do tego tematu. Louise odemknęła powieki. Kabina wydała jej się rozmyta, a to za sprawą łez w oczach, które usunęła, trzepnąwszy kilkakrotnie rzęsami. — Przyda ci się trochę ruchu. — Endron zwolnił zatrzaski pas- ków przytrzymujących ją w fotelu. — Tylko pamiętaj, żebyś nie brykała jak twoja siostrzyczka. Zupełnie jakby słyszała panią Charlsworth. — Nie będę... — Miała jeszcze coś dodać, lecz gdy go zoba- czyła, słowa zamarły jej na ustach. Najpierw pomyślała, że doznał jakichś strasznych obrażeń. Głowa Endrona wyglądała normalnie, jak u wielu mężczyzn do- biegających sześćdziesiątki: krótko przystrzyżone, faliste, przypró- szone siwizną włosy, okrągłe policzki, na których nie było znać zmarszczek. Jednakże reszta ciała... Miał bardzo szerokie ramio- na i rozdętą klatkę piersiową, gdzie pod błyszczącym zielonym kombinezonem zaznaczały się linie żeber. Budową anatomiczną, a zwłaszcza rozrośniętą i z pozoru kruchą piersią przypominał dziew- czynie oglądane w szkole hologramy wiecznie nastroszonych ziem- skich wróbli. — Pierwszy raz widzisz Marsjanina, co? — zapytał miłym głosem. Louise odwróciła głowę, wyrzucając sobie pustą ciekawość. — Nie pamiętam. Wszyscy Marsjanie wyglądają tak samo? — Tak, i lepiej się przyzwyczajaj. Bądź co bądź, to statek linio- wy należący do Sil, pozostali członkowie załogi są podobni do mnie. Oprócz Furaya, oczywiście. Dlatego jest z nami na pokładzie. Żaden z nas nie mógłby pilotować kosmolotu na terrakompatybilną planetę. Za duża grawitacja. — Jak... — Nie wiedziała, czy powinna rozwijać ten temat w tak zdawkowej rozmowie. Miała wrażenie, że mówią o jakiejś śmiertelnej chorobie. — Czemu tacy jesteście? — Modyfikacje genetyczne. Dobrze zaplanowane już bardzo dawno temu. Nawet terraformowanie nie pozwoliło uzyskać na Mar- sie standardowej atmosfery. Nasi przodkowie postanowili pójść na kompromis. Mamy komunistyczne społeczeństwo, więc każdy zgo- dził się na modyfikację płuc pod kątem zwiększenia ich pojemno- ści. Wszystko to poprzedziły wcześniejsze zabiegi przystosowaw- cze, które były konieczne do przetrwania w polu grawitacyjnym Księżyca. — Księżyca? — zdziwiła że Louise, próbując zaprowadzić ład w myślach. — Żyliście kiedyś na Księżycu? — Społeczeństwo lunarne terraformowało Marsa. Nie uczyłaś się o tym w szkole? — Chyba nie... Może jeszcze nie doszliśmy do tego. — Wolała go nie wypytywać o zwyczaje komunistów. Pamiętając, jakie ojciec miał zdanie w tej materii, postanowiła na razie nie komplikować so- bie życia. Uśmiechał się do niej łagodnie. — Myślę, że dość już historii. Zbliża się północ, jeśli wziąć pod uwagę czas w Norwich. Może się trochę prześpisz? Pokiwała głową z ożywieniem. Endron nauczył ją podstawowych sztuczek, dzięki którym mogła sprawniej poruszać się w stanie nieważkości. Miała nie zawracać sobie głowy szybkością a tylko tym, by bezpiecznie i bezproble- mowo dotrzeć do celu. Nie należało też brać zbyt dużego rozpędu, bo łatwo było o siniaki. Zachęcona przykładem Endrona, udała się do modułu mieszkal- nego, który został przydzielony trójce pasażerów. Kajuta była sze- ścianem o boku pięciu jardów i prostych ścianach z szarego kom- pozytu, opatrzonych kilkoma tablicami przyrządów kontrolnych, których pomarańczowe i zielone światełka mrugały pod ciemną, szklaną powierzchnią. Gdy rozsunęły się plastikowe drzwi przypo- minającego skrzepniętą ciecz, zobaczyła trzy kabiny sypialne (u siebie w Cricklade miała większe szafy ubraniowe). Na wyższym pokładzie była łazienka; Louise obrzuciła ją krótkim spojrzeniem i zadrżała z odrazy, przysięgając sobie w duchu, że nie pójdzie do ubikacji, nim wylądują bezpiecznie na planecie. Genevieve skoczyła do Louise, gdy siostra minęła luk przejścio- wy w suficie. Fletcher uśmiechnął się na przywitanie. — Przecież tu jest cudownie! — oświadczyła dziewczynka. Frunęła sześć cali nad podłogą, kręcąc się niczym baletnica. War- koczyki sterczały jej na boki. Zwolniła z rozłożonymi szeroko ra- mionami, a następnie odbiła się zgrabnie czubkami palców i poszy- bowała pod sufit. Tam zatrzymała się, chwytając klamrę. Popa- trzyła na Louise rozanielonym wzrokiem. — Założę się, że zrobię siedem salt, zanim dolecę do podłogi. — Pewnie ci się uda — powiedziała Louise zmęczonym głosem. Genevieve natychmiast spoważniała. Wolno lewitowała ku pod- łodze, aż zrównała się z Louise. — Wybacz. Jak się czujesz? — Teraz już lepiej. Pora do łóżka. — Jejku, Louise! — Do łóżka! — No, dobrze. Endron podał dziewczynce butelkę do wyciskania. — Masz tu napój czekoladowy. Spróbuj, a jestem pewny, że ci posmakuje. Genevieve przyssała się do końcówki i zaczęła łapczywie pić. — Wydobrzałaś, lady? — zapytał Fletcher. — Owszem, dziękuję. Patrzyli na siebie długą chwilę, nie przejmując się obecnością Endrona. Na jednej z tablic kontrolnych rozbrzmiało ciche piknięcie. Endron spochmurniał i podfrunął do tablicy, przy której zamo- cował stopę na czepniku. — Wszystko tu się sypie! — mruknął. Fletcher spojrzał przepraszająco na Louise, nieco zawstydzony. — Nic na to nie poradzę — szepnął. — Nie twoja wina — odrzekła również szeptem. — Ale nie przejmuj się. Statek wciąż leci. — Wiem, lady. — Dobre to było — stwierdziła Genevieve. Uniosła pustą bu- telkę i czknęła. — Ależ, Gen! — Przepraszam. Gdy Endron opowiadał o wyposażeniu kabiny, udało jej się ułożyć Genevieve do snu w grubo wyściełanym, przytwierdzonym do podłogi śpiworze. Louise wetknęła siostrze włosy do kaptura i pocałowała ją delikatnie w czoło. Genevieve spojrzała na nią za- spanym wzrokiem i zaraz zamknęła oczy. — Dostała silny środek nasenny, prześpi bite osiem godzin — oznajmił Endron, pokazując pustą butelkę. — Po przebudze- niu nie będzie już tak dokazywać. Furay powiedział mi, jak się za- chowywała, kiedy wchodziliście na pokład. Musiała odreagować pożar w hangarze. Taka nadpobudliwość bywa gorsza od depresyj- nej apatii. — Rozumiem. — Nic dodać, nic ująć. Louise popatrzyła jesz- cze na Genevieve, zanim śmieszne drzwi się zamknęły. Przez całą noc nie będzie żadnych opętanych, żadnego Roberta ani Quinna Dextera. „Dotrzymałam obietnicy - pomyślała. — Dzięki Ci, Boże". Mimo zmęczenia zmusiła wargi do dumnego uśmiechu. Nie była już tamtą niezaradną rozpieszczoną córeczką właściciela ziemskie- go, której Carmitha okazywała tyle pogardy jeszcze parę dni temu. Chyba odrobinkę podrosła. — Powinnaś odpocząć, lady — powiedział Fletcher. Ziewnęła. — Masz rację. Też już idziesz spać? Spokojne rysy Fletchera na chwilę wykrzywił wątły uśmieszek. — Jakiś czas będę jeszcze czuwał. — Wskazał na holoekran wyświetlający obraz z zewnętrznej kamery: usianą obłokami pano- ramę zieleni, brązów i błękitów oświetlanych promieniami Diuka. .— Rzadko dane jest śmiertelnikowi oglądać świat znad skrzydeł aniołów. — Dobranoc, Fletcher. — Dobranoc, lady. I niechaj Bóg strzeże twych snów przed ciemnością. Louise nie miała czasu śnić. Obudziła się, gdy ktoś delikatnie ścisnął jej ramię. Mrużąc oczy, oślepione padającym zza drzwi ostrym światłem, chciała się poruszyć, lecz nie było to łatwe w cia- snocie śpiwora. — Co tam? — jęknęła. Tuż nad nią pochylał się Fletcher z głęboką troską na twarzy. — Racz wybaczyć, lady, ale pomyślałem sobie, że powinnaś o czymś wiedzieć. Załoga ma kłopot. — Są już na pokładzie?! — krzyknęła z trwogą. — Kto? — Opętani. — Nie, lady Louise. Nic nam nie grozi, bądź pewna. — To co się dzieje? — Myślę, że są na innym statku. — W porządku, już idę. — Namacała w śpiworze klamerkę, ob- róciła ją o dziewięćdziesiąt stopni, a wtedy gąbczasty materiał roz- stąpił się na całej swej długości. Ubrała się, zaplotła włosy w nie- zgrabny warkocz i przemieściła się do maleńkiej kabiny. Fletcher poprowadził ją na mostek, klucząc okrągłymi koryta- rzami łączącymi poszczególne moduły mieszkalne tudzież słabo oświetlonymi pokładami, które wydawały się jeszcze ciaśniejsze niż zajmowana przez nich kabina. Kiedy Louise po raz pierwszy objęła wzrokiem mostek, przypomniała jej się rodzinna krypta Ka- vanaghów w podziemiach dworskiej kaplicy. W tym posępnym po- mieszczeniu podobne do świec kryształy, stojąc na konsoletach kon- trolnych, rzucały na ściany zielono-niebieskie refleksy. Urządzenia mechaniczne, żebrowane rurki i plastikowe kable tworzyły nieczy- telne reliefy nad większością grodzi. W największym jednak stop- niu owo wrażenie potęgował widok czworga członków załogi, któ- rzy leżeli na fotelach amortyzacyjnych nieruchomo i z zamkniętymi oczami. Nad ciałami naciągnęła się cienka siatka z sześciokątnymi okami, dzięki której nie spadali z foteli. Furaya i Endrona już znała, lecz dopiero teraz miała okazję po- znać Laiyę, kapitana statku, oraz Tilię, specjalistkę od węzłów mo- delujących. Endron mówił prawdę: pozostali Marsjanie charaktery- zowali się tą samą budową ciała. Prawdę mówiąc, różnica między jedną i drugą "płcią była trudno zauważalna. Louise zastanawiała się, czy któraś z kobiet ma w ogóle piersi. Wszak musiałyby wy- glądać komicznie na tak wydętym tułowiu. — Co robimy? — zapytała Fletchera. — Sam nie wiem. A nie będą źli, gdy ich zbudzimy? — Oni wcale nie śpią, tylko rozmawiają datawizyjnie z kompu- terem pokładowym. Joshua opowiadał, że na mostku kapitańskim statku kosmicznego często tak się dzieje. Później ci to wyjaśnię. — Louise lekko się zarumieniła. Fletcher stał się w jej życiu osobą tak nieodłączną, że czasem zapominała, kim on jest naprawdę. Cze- piając się klamer, zbliżyła się do fotela zajmowanego przez pilota i poklepała go ostrożnie po ramieniu. Nawet przez myśl jej nie przeszło, aby przeszkadzać pozostałym; ogarniał ją dziecięcy strach przed reakcją tych dziwnych postaci. Furay otworzył oczy, poirytowany. — Aha, to ty. — Przepraszam, ale chciałam wiedzieć, co się dzieje. — Dobra, poczekaj. — Siatka ochronna zsunęła się, zwinęła w rulon na skraju fotela i tam zniknęła pod materacem. Furay ode- pchnął się i powoli obrócił, aż stanął wyprostowany przed Louise z nogą na czepniku. — Niestety, nie mam dobrych wieści. Pani ad- mirał dowodząca eskadrą zarządziła stan najwyższego pogotowia na wszystkich okrętach. Prawie to samo, co alarm bojowy. .— Co się stało? — „Tantu" wypadł z telekomunikacyjnej sieci dowodzenia, nie odpowiada na sygnały wywoławcze. Podejrzewamy uprowadzenie okrętu. Fregata, kilka minut po przycumowaniu do niej kosmolotu, nadała jakąś niezrozumiałą wiadomość. Więcej się nie odezwała. Louise popatrzyła z wyrzutem na Fletchera, który jednak wcale się tym nie przejął. Furay dostrzegł tę wymianę spojrzeń. — Kosmolot należący do „Tantu" wystartował z Błoni Bennet- ta dziesięć minut po nas. Zechcesz skomentować? — Rebelianci deptali nam po piętach — odparła szybko Louise. — Może to oni zajęli kosmolot? — A potem zdobyli fregatę? — zapytał pilot sceptycznie. — Mają broń energetyczną— powiedziała Louise. — Sama ją widziałam. — Spróbuj machnąć laserową strzelbą na pokładzie okrętu Sił Powietrznych Konfederacji. Żołnierze potną cię na kotlety. — Nie umiem tego inaczej wytłumaczyć — powiedziała szczerze. — Hm... — Po jego minie poznała, że zaczynał mocno ża- łować, iż zabrał ją na pokład. — Co pani admirał zamierza zrobić, żeby naprawić sytuację? — spytał Fletcher. — Jeszcze nie zdecydowała. Wysłano „Serira" z misją nawią- zania bezpośredniego kontaktu. Może coś się wyjaśni, gdy pozna- my raport. — Ale że waszym admirałem jest kobieta... No, no... — dziwił się Fletcher. Furay drapał się po brodzie. Klnąc w duchu, próbował wydedu- kować, co jest grane. — To normalne, Fletcher — syknęła Louise. — Na Norfolku kobiety, które zarządzają dobrami ziemskimi, należą do rzadkości ¦— wytłumaczyła pilotowi lekkim tonem. — Damy na ogół nie pia- stują ważnych stanowisk. Wybacz, żeśmy trochę nieoświeceni. — Nie wyglądasz mi na nieoświeconą, Louise — rzekł Furay. Mówił to głosem przytłumionym, monotonnym, ale zarazem dość szorstkim, toteż nie umiała orzec, czy to z jego strony dopiero uwertura, jak wyrażała się pani Charlsworth, czy też po prostu zwykły sarkazm. Furay raptem znieruchomiał. — Ruszył się. — Kto? — „Tantu" uruchomił silniki i opuszcza orbitę. Wasi rebelianci musieli porwać statek, to jedyne wytłumaczenie. — Ten statek ucieka? — odezwał się Fletcher. — Przecież mówię! — odparł pilot, zdenerwowany. — Praw- dopodobnie zmierzają do punktu o współrzędnych skoku. — Co na to admirał? — zapytała Louise. — Trudno powiedzieć. „Far Realm" nie jest okrętem wojen- nym, więc nie mamy dostępu do strategicznych decyzji eskadry. — Musimy za nim lecieć — zawyrokował Fletcher. — Słucham? Louise spiorunowała wzrokiem swego towarzysza. — Ten statek musi ruszyć za fregatą. Trzeba ostrzec ludzi, kto jest na pokładzie. — A wolno wiedzieć, kto jest na pokładzie? — zapytał spokoj- nie Furay. — Rebelianci — wtrąciła pośpiesznie Louise. — Mordercy i grabieżcy, którzy będą uprawiać swój proceder, póki nie trafią do więzienia. Myślę jednak, że lepiej będzie, jak Siły Powietrzne Konfederacji wymierzą im sprawiedliwość. Prawda, Fletcher? — Lady... — Coście się nagle tak wszyscy pożarli, hę? — Gdy siatka nad kapitańskim fotelem zwinęła się, Layia wyfrunęła w stronę trójki rozmawiających. Owszem, w rysach jej twarzy zachowały się ślady kobiecości, musiała przyznać Louise, aczkolwiek były słabo widoczne. Ogolo- na głowa wydawała się jakaś dziwna; przecież damy noszą długie włosy. Autorytatywnym zachowaniem na mostku zdradzała swoją rangę. Wystarczyło, że zabrała głos, a już każdy, nie widząc nawet srebrnej gwiazdy na jej epolecie, wiedział, kto dowodzi statkiem. — Zależy mi na tym, żebyśmy ruszyli za tą fregatą, madam — powiedział Fletcher. — Buntownicy muszą zostać schwytani, ina- czej rebelia wymknie się spod kontroli. — Nie ujdą bezkarnie — odparła spokojnie Layia. — Mogę pana zapewnić, że admirał potraktuje poważnie uprowadzenie fre- gaty Sił Powietrznych. Ale to sprawa wojska, gdy tymczasem my lecimy zwykłym statkiem zaopatrzeniowym. To nie nasz problem. — Trzeba ich zatrzymać. — Jak? Jeśli użyjemy os bojowych, wszyscy na pokładzie zginą. Fletcher spojrzał błagalnie na Louise, która mogła tylko wzru- szyć ramionami, chociaż w stanie nieważkości jej gest nie był zbyt czytelny. — Admirał wyśle okręt pościgowy — powiedziała Layia. — Po przybyciu do układu planetarnego przedstawi tamtejszym wła- dzom obraz sytuacji. „Tantu" nie dostanie pozwolenia na cumowa- nie w porcie, a kiedy wyczerpią mu się zapasy, będzie zmuszony negocjować. — A więc porywacze nie opuszczą pokładu? — spytał Fletcher z obawą. — Pod żadnym pozorem — zapewniła go Layia. — Pod warunkiem że okręt pościgowy nie zgubi ich przy któ- rymś skoku translacyjnym — wtrącił pesymistycznie Furay. — Jeże- li „Tantu" wykona manewr skoku sekwencyjnego, sprawi duży kło- pot swoim prześladowcom, chyba że byłyby to jastrzębie. W skład eskadry, niestety, wchodzą jedynie konwencjonalne jednostki. — Mówił wolno pod ciężkim spojrzeniem pani kapitan. — Przykro mi, ale to normalny sposób na zmylenie pościgu. Każdy okręt wojenny potrafi wykonać skoki sekwencyjne. Wszyscy o tym wiedzą. — Madam, proszę... — nalegał Fletcher. — Jeśli rebelianci rzeczywiście mają szansę uciec, to musimy ich gonić. — Po pierwsze, jest pan tu tylko pasażerem. Prawdopodobnie dowiedzieliście się od pilota, że zostaniemy na orbicie, póki woj- sko będzie tego od nas żądało, i za żadne pieniądze nie zmienimy planów. Po drugie, gdybym nawiała z orbity w pościgu za „Tantu", zostałabym doprowadzona przed oblicze admirała i zwolniona ze służby. Po trzecie, jak was przed chwilą życzliwie poinformowano, „Tantu" jest zdolny do skoków sekwencyjnych; jeżeli zgubi nowo- czesną fregatę, to i my nie mamy czego szukać. Po czwarte, jeśli pan się stąd natychmiast łaskawie nie wyniesie, wpakuję pana do szalupy ratunkowej i wyekspediuję z powrotem do kraju, który pan tak bardzo kocha. Zrozumiano? — Rozumiemy, pani kapitan — powiedziała Louise, paląc się ze wstydu. — Przepraszamy za kłopot. Nie będziemy już się na- przykrzać. — Niech to szlag trafi! — zawołał Endron z fotela amortyza- cyjnego. — Procesory siadająjeden po drugim! Nie wiem, co to za awaria, ale wygląda coraz groźniej. Layia popatrzyła na Louise i wskazała palcem najbliższą grodź. Louise chwyciła Fletchera za ramię i odbiła się od podłogi, mierząc w stronę luku przejściowego. Wyraz cierpienia na jego twarzy rozdzierał jej serce. Ich tor lotu okazał się błędny i Fletcher musiał się odepchnąć od jednej z konsolet. — Co ci chodzi po głowie? — jęknęła Louise, gdy wrócili do swojej kajuty. — Nie rozumiesz, że jeśli zdenerwujemy panią ka- pitan, znajdziemy się w opałach? — Przyłapała się na gafie i za- słoniła dłonią usta. — Och, przepraszam, Fletcher. Nie chciałam być uszczypliwa. — To prawda, lady, co powiedziałaś. Zawsze masz rację. Po- stąpiłem głupio, przyznaję, a do tego beztrosko. Wasze bezpieczeń- stwo jest dla mnie najważniejsze. — Odwrócił się i spojrzał na ho- loekran. Przelatywali nad tą częścią Norfolku, która była zwrócona na Duchessę. Zobaczyli odpychający, czerwono-czarny krajobraz. — Czemu tak ci na tym zależy, Fletcher? Czemu tak bardzo chciałbyś dopaść Dextera? Wojsko się nim zajmie. Martwisz się, co będzie, jeśli dostanie się na inną planetę? — Niezupełnie, lady. Tak się nieszczęśliwie składa, że po wa- szej pięknej Konfederacji grasuje już cała horda opętanych. Wej- rzałem w serce tego człowieka, lady Louise, a to, co tam zoba- czyłem, napełniło mnie większą trwogą niż piekielna otchłań za- światów. To właśnie jego dziwną naturę kiedyś wyczułem. On się różni od innych opętanych. Jest potworem, siewcą zła. Wiele go- dzin biłem się z myślami, aż doszedłem do wniosku, że moim prze- znaczeniem jest przynieść mu zgubę. — Dexterowi? — zapytała cicho. — Tak, lady. Wydaje mi się, że to przez wzgląd na niego Pan nagrodził mnie powtórnym przyjściem na świat. Dano mi w tej ma- terii jasny osąd, którego nie wyprę się w zgodzie z sumieniem. Mu- szę podnieść alarm, zanim Dexter, ku niedoli innych światów, roz- winie sieć swoich intryg. — Ale przecież nie możemy go gonić. — I to jest właśnie kłopot, który ciąży mi na sercu, choćby i pożyczonym. Pali mnie żywym ogniem. Być tak blisko i zgubić trop. — Może jeszcze nie wszystko stracone — powiedziała Louise. Jej myśli gnały jak oszalałe. — Jakże to, lady? — Powiedział, że udaje się na Ziemię. Po to, żeby się na kimś zemścić... Na Banneth. Zamierza dopaść Banneth. — W takim razie trzeba ją ostrzec. Dexter dopuści się odra- żających okropieństw, realizując swoje diabelskie zamiary. Ciągle nie mogę zatrzeć wspomnienia słów, które wypowiedział o maleń- kiej. Że też w ogóle myślał o takim ohydztwie. Podobne pomysły rodzą się tylko w jego głowie. — No cóż, i tak lecimy na Marsa. Pewnie znajdziemy tam więcej statków kursujących na Ziemię niż do Tranąuillity. Nie mam tylko pojęcia, jak znajdziemy Banneth, gdy już będziemy na miejscu. — Każda wyprawa dzieli się na etapy, lady. Najlepiej żeglować od portu do portu. Dłuższą chwilę przyglądała się jego stroskanej twarzy, po której błąkały się blade odblaski holoekranu. — Dlaczego podniosłeś bunt, Fletcher? Aż tak strasznie było na „Bounty"? Popatrzył na nią w zdumieniu, po czym z wolna się uśmiechnął. — Nie poszło o warunki na pokładzie, lady, choć wątpię, czy przypadłyby ci do gustu. Wszystkiemu winien był jeden człowiek, mój kapitan. To on dawał mi siłę, która pchała moje życie ku brze- gom przeznaczenia. William Bligh był mi druhem, gdyśmy wyru- szali w podróż, mimo iż dzisiaj wydaje mi się to dziwne. Cóż, kiedy morze zupełnie go odmieniło! Oburzał się brakiem awansu, próbo- wał na siłę wcielać w czyn własne pomysły na temat prowadzenia statku. Nigdy wcześniej nie widziałem tak barbarzyńskiego trakto- wania ludzi przez kogoś, kto mienił się człowiekiem cywilizowa- nym, nikt mną nigdy bardziej nie pomiatał. Oszczędzę ci drastycz- nych szczegółów, moja droga lady Louise, niech ci wszakże będzie wiadomo, że każdy w pewnej chwili traci wytrzymałość. Moja chwi- la nadeszła podczas owego długiego, okropnego rejsu. Nie wstydzę się wszakże tego, co uczyniłem. Wyzwoliłem spod jego tyranii wie- lu dobrych, uczciwych marynarzy. — A więc po twojej stronie była słuszność? — Tak uważam. Gdyby mnie dzisiaj postawiono przed sądem wojennym, zdałbym szczerą relację ze swoich uczynków. — I teraz chcesz zrobić coś podobnego. Uwolnić ludzi. — Tak, lady. Jakkolwiek wolałbym tysiąc rejsów pod dowódz- twem Bligha od jednego w towarzystwie Quinna Dextera. Williama Bligha miałem za mistrza w zadawaniu cierpień. Jakże się myliłem. Gdym ujrzał zło w jego najprawdziwszej postaci, przepełniła mnie groza. Takiego przeżycia nie da się zapomnieć. 10 Przez kilka dni reporterów traktowano jak więźniów, aczkol- wiek ich oprawcy z Organizacji starannie unikali tego określenia, preferując takie zwroty, jak areszt domowy czy zakaz opuszczania miejsca pobytu. Wyszukano ich w tłumie i oszczędzono z pogro- mu, kiedy opętani zdobywali San Angeles. Potem, wraz z rodzina- mi, zagnano wszystkich do Wieży Uorestone. Patricia Mangano, która pełniła funkcję dowódcy straży, pozwalała dzieciom bawić się w licznych holach budynku, podczas gdy ich rodzice spotykali się w grupkach, roztrząsając zaistniałą sytuację i powtarzając dawno usłyszane plotki — do czego osoby z ich fachem miały szczególne predyspozycje. Pięć razy w ciągu ostatnich dwóch dni zabierano garstkę wybrań- ców na zwiedzanie miasta, aby mogli popatrzeć, jak budowle ule- gają stopniowemu przeobrażeniu na znak, że zdobywcy rządzą nie- podzielnie krajem. W ciągu jednej nocy dobrze im kiedyś znane przedmieścia, rzec by można, zapadły w studnię czasu, jak gdyby jakiś nieziemski architektoniczny bluszcz wspiął się żywo po ścia- nach; zamienił szkło chromowe w kamień, a z płaskich powierzchni wyrzeźbił łuki, kolumny i posągi. Enklawy wielowiekowej historii wyrastały jak grzyby po deszczu, od nowojorskich alej po starożyt- ne śródziemnomorskie wille, od rosyjskich dworków aż po trady- cyjne japońskie domostwa. I były udoskonalone; próbowały ukoić tęsknotę do lepszego życia. Dziennikarze wiernie wszystko nagrywali do swoich odpornych na zakłócenia nanosystemowych komórek pamięciowych. Ten ra- nek jednak różnił się od wcześniejszych. Wywołano ich z pokojów, wtłoczono do autobusów i zawieziono do odległego o pięć kilome- trów ratusza. Gangsterzy z Organizacji wyprowadzili ich następnie na chodnik i tam ustawili w szeregu między drogą automatyczną a ozdobnym sklepionym wejściem do drapacza gwiazd. Na rozkaz Patricii gangsterzy cofnęli się kilka kroków, zostawiając reporterów samym sobie. Kiedy tylko Gus Remar spostrzegł, że jego neuronowy nanosys- tem znów wykazuje pełną sprawność, uruchomił kompletny zapis sensywizyjny, łącząc się datawizyjnie z blokiem nagraniowym, aby zrobił zapasową kopię na fleksie. Odkąd awansował na stanowisko redaktora w stołecznej filii Time Universe, dawno już nie układał reportażu w terenie, lecz nabyte umiejętności ciągle w nim drze- mały. Rozejrzał się uważnie po okolicy. Po drodze automatycznej nie poruszały się żadne pojazdy, lecz na chodniku przy barierce zebrały się gęste tłumy. Powiększając ogniskową, przekonał się, że ciągną się tak hen, aż do trzeciej przecz- nicy. Przeważali opętani, których wyróżniały muzealne wręcz i od- tworzone z monotonną drobiazgowością ubiory z dawnych epok. Opętani i nie opętani wydawali się dość swobodnie czuć w swoim towarzystwie. Uwagę Gusa przyciągnęła jakaś bójka, do której doszło dwie- ście metrów dalej, na skraju ciżby. Zogniskował na niej swe udo- skonalone siatkówki. Dwaj mężczyźni przepychali się z twarzami zaczerwienionymi od gniewu. Jeden z nich był smagłym, przystojnym, zaledwie dwu- dziestoletnim brunetem, ubranym w skórzaną kurtkę i spodnie. No- sił na plecach gitarę akustyczną. Jego przeciwnik był starszym, czterdziestokilkuletnim grubasem. Jego odzienie wybijało się pod względem ekscentryczności ponad wszystko, co Gus do tej pory zo- baczył — biały garnitur dziwacznego kroju upstrzony był koloro- wymi paciorkami, spodnie rozszerzały się w szerokie dzwony, a koł- nierz przypominał kształtem skrzydła samolotu. Trzecią część nala- nej twarzy zasłaniały ogromne okulary słoneczne o pomarańczo- wym odcieniu. Gdyby nie okoliczności, Gus mógłby sądzić, że to sprzeczka ojca i syna. Przełączył w tryb nadrzędności program fil- trowania dźwięku. — Ty pieprzona podróbo! — krzyknął młodzieniec z silnym południowym akcentem. — Ja taki nigdy nie byłem! — Szarpnął ze wstrętem białą marynarkę, burząc jej staranne ułożenie. — Jesteś kukłą, którą ze mnie zrobili! Jesteś ułomnym produktem przemysłu nagraniowego, narzędziem do zbijania forsy. Nigdy bym nie wrócił w twojej postaci! Starszy mężczyzna odepchnął go od siebie. — Kogo nazywasz podróbką smarkaczu? Jestem jedynym prawdziwym królem. Bójka rozgorzała na nowo, każdy próbował przewrócić przeciw- nika. Okulary słoneczne poleciały na ziemię. Gangsterzy z Organi- zacji pośpieszyli rozdzielić zwaśnionych mężczyzn, lecz młodszy zdążył ściągnąć gitarę i wziął szeroki zamach, gotów roztrzaskać głowę swej wersji z Las Vegas. Gus nie zobaczył, jak to się skończyło. Tłumy zaczęły wiwato- wać, bo oto na drodze automatycznej pojawiła się zmotoryzowana procesja. Na czele jechały motocykle policyjne (marki Harley Da- vidson, o czym dowiedział się Gus z plików encyklopedii) — było ich dziesięć i wszystkie mrugały czerwonymi i niebieskimi reflek- torami. Za nimi żółwim tempem sunęła olbrzymia limuzyna. Cadil- lac w wersji sedan, model z trzeciej dekady dwudziestego wieku, miał irracjonalnie masywną konstrukcję; szerokie opony wybrzu- szały się pod ciężarem opancerzonej karoserii. Szyby grubości co najmniej pięciu centymetrów powlekały wnętrze akwariową ziele- nią. Na tylnym fotelu siedział jeden człowiek, machając wesoło tłumom. Miasto szalało na jego widok. Al uśmiechnął się szeroko z cyga- rem w zębach i wyciągnął do góry kciuki. Chryste, jak za dawnych czasów, gdy jeździł tym właśnie kuloodpornym cadillakiem, a prze- chodnie patrzyli na niego z rozdziawionymi gębami. Każdy w Chi- cago wiedział, kto jest księciem ulic. Mieszkańcy cholernego San Angeles też już o tym wiedzieli. Cadillac zatrzymał się przed wejściem do ratusza. Dwight Saler- no zszedł po schodkach i otworzył z uśmiechem drzwi auta. — Miło cię znowu zobaczyć, Al. Wszyscy za tobą tęsknili. Al pocałował go w oba policzki i odwrócił się do rozgorączko- wanych gapiów. Splótł dłonie nad głową niczym bokser obok po- walonego przeciwnika, co spotkało się z wrzaskliwą owacją. Białe ognie przelatywały z sykiem nad drogą automatyczną, jakby sam Zeus odpalał fajerwerki w Dniu Niepodległości. — Kocham was, ludzie! — ryknął Al do bezimiennego stada baranów. — Stańmy ramię w ramię, a żaden dupek z debilnej Kon- federacji nie przeszkodzi nam w tym, co chcemy zrobić! Słów Ala nie słyszeli nawet ludzie w pierwszym szeregu, lecz jego przesłanie było zrozumiałe. Wrzawa się nasiliła. Nie przestając machać zawzięcie ręką, Al odwrócił się i wbiegł sprężyście do ratusza. Staraj się zawsze, żeby chcieli więcej, tak mu radziła Jezzibella. Narada odbywała się w przestronnym holu, sięgającym piątej kondygnacji i zajmującym połowę powierzchni na parterze. Od drzwi aż do długiego kontuaru recepcyjnego biegła alejka wysokich palm, klonów swych kalifornijskich przodków. Nad nimi rury pro- mieniujące świeciły mętnym, szarobiałym światłem, w donicach wysychała ziemia. Dało się zauważyć jeszcze inne oznaki zaniedba- nia: pod jedną ze ścian dogorywały zepsute mechanoidy, w wyjściu awaryjnym brakowało drzwi, za niesprawnymi schodami ruchomy- mi rosły stosy zmiecionych tam naprędce śmieci. Za świecącym czystością kontuarem recepcyjnym ustawiono rząd krzeseł. Al usiadł w samym środku, mając z obu stron po dwóch swoich pełnomocników. Jego krzesło stało na niewielkim podwyż- szeniu. Patrzył na podenerwowanych dziennikarzy, których wpro- wadzano do holu i ustawiano przed nim w szeregu. Powstał, kiedy ucichli. — Nazywam się Al Capone i pewnie wszyscy się zastanawia- cie, czemu was tu sprosiłem — powiedział i zachichotał. Tylko nie- liczni odpowiedzieli na to powściąganym uśmiechem. Twarde skur- czybyki. — No dobrze, wyłożę kawę na ławę. Jesteście tu dlatego, bo chcę, żeby cała Konfederacja wiedziała, co się dzieje w tych stronach. Jeśli dowiedzą się i zrozumieją, oszczędzą sobie smutku i cierpienia. — Ściągnął szary kapelusz i położył go na wypolero- wanym blacie. — Sprawa jest prosta. Moja Organizacja rządzi ca- łym układem Nowej Kalifornii. Trzymamy w ryzach wszystkie bez wyjątku planety i osiedla asteroidalne. Nie patrzymy na nikogo wil- kiem, a tylko po to używamy władzy, żeby wszystkie sprawy szły tu jak najlepiej. Nie różnimy się więc od innych zwyczajnych rządów. — Zarządzacie też habitatami edenistów? — zapytał jeden z re- porterów. Jego znajomi poruszyli się z przestrachem, czekając na naganę od Patricii Mangano. Nagana nie nastąpiła, choć Patricia nie miała uszczęśliwionej miny. — Cwaniaczek z ciebie, kolego! — przyznał Al z wymuszonym uśmiechem. — Nie, nie zarządzam habitatami edenistów. Mógłbym, ale tego nie robię. A wiesz dlaczego? Bo nasze siły są prawie wy- równane. Ot, co. Gdybyśmy zaczęli się z sobą szarpać, nie obyłoby się bez strat po obu stronach. Dużych strat. A ja chcę ich uniknąć. Nie będę posyłał ludzi w zaświaty, wdając się w jakieś przygłupie spory terytorialne. Już ja je zwiedziłem; nie wyobrażacie ich sobie nawet w najstraszniejszych koszmarach. Po co się tam pchać? — Jak myślisz, Al, co sprawiło, że stamtąd powróciłeś? Sta- nąłeś przed boskim trybunałem? — Chytre pytanie, paniusiu. Nie wiem, skąd się biorą takie nie- dorzeczności. Coś wam jednak powiem: nie widziałem w zaświa- tach aniołów ani czartów, nikt z nas ich nie widział. Wiem tylko tyle, że wróciłem. To niczyja wina, stało się i koniec. Teraz się bro- nimy, żeby nie obrzucano nas gównem. Po to jest Organizacja. — Przepraszam, panie Capone — zabrał głos Gus, zachęcony wyczerpującymi odpowiedziami na wcześniejsze pytania. — Jaką właściwie rolę pełni Organizacja? Przecież tak naprawdę jest wam niepotrzebna. Opętani mogą robić wszystko, na co mają ochotę. — Wybacz, kolego, ale bardzo się mylisz. My tu nie potrzebu- jemy dawnego rządu rozrabiaków. Mamy dość podatków, przepi- sów, ideologii, całego tego chłamu. Konieczny jest porządek i ja go zaprowadzam. Wyświadczam wszystkim wielką łaskę, biorąc spra- wy w swoje ręce. Bronię opętanych przed atakiem Sił Powietrz- nych Konfederacji. Troszczę się także o sporą rzeszę nie opętanych. Uwierzcie mi na słowo: gdyby nie ja, nie moglibyście dziś stać przede mną i władać swoim ciałem. Jak widzicie, dbam o różnych lu- dzi, mimo że połowa z nich ma to jeszcze w nosie. Zanim się zja- wiłem, opętani nie mieli zielonego pojęcia, jak zabrać się do rzeczy. Teraz harujemy wspólnymi siłami, żeby nadać realny kształt naszej wizji świata. A wszystko dzięki mnie i Organizacji. Gdybym trzymał się na uboczu i nie chwycił za sznurki, miasta by się rozpadły i cała armia osieroconych dzieciaków ruszyłaby na wieś. Widziałem na własne oczy Wielki Kryzys. Znam dolę ludzi, którzy nie mają pracy, nie mają gdzie się podziać. A tutaj wszystko zaczynało się walić. — Jakie są twoje dalekosiężne plany, Al? Co teraz zrobi Orga- nizacja? — Dopracuje szczegóły. Zdajemy sobie sprawę, że nadal trzeba poprawiać to i owo. Musimy jeszcze trochę się natrudzić, nim sta- niemy się w pełni wartościowym społeczeństwem. — Czy to prawda, że zamierzacie uderzyć na Konfederację? — Toż to wierutne brednie, kolego. Chryste, kto rozgłasza takie kłamliwe plotki? Oczywiście, że nie myślimy nikogo atakować. Ale możemy się dość skutecznie bronić, jeśli flota Konfederacji wpad- nie na jakiś głupi pomysł. Statków nam nie brakuje. Cholera, nie chciałbym, żeby do tego doszło. Chcemy być dla wszystkich dobry- mi sąsiadami. Kto wie, czy nie będziemy się ubiegać o przyjęcie do Konfederacji. — Uśmiechnął się od ucha do ucha, gdy hol roz- brzmiał pomrukami zdziwienia. — A co? Czemu by nie, do diaska? Cóż szkodzi spróbować? Może narodzi się z tego jakieś pozytyw- ne myślenie? Kompromis, który wszystkich ucieszy? Możliwości dla dusz, które chcą powrócić? Organizacja byłaby gotowa opłacić uczonych z Konfederacji, żeby wyhodowali nam od podstaw nowe ciała, coś w tym rodzaju. — Czy to znaczy, że oddałby pan zajmowane ciało, gdyby były dostępne klony? Al słuchał ze zmarszczonym czołem, gdy Emmet tłumaczył mu szeptem, czym jest klonowanie. — Jasne — odparł. — Jak już powiedziałem, wszyscy jesteśmy ofiarami ślepego losu. — Wierzy pan w pokojowe współistnienie? Oblicze Ala spochmumialo. Zniknęła wesołość. — Lepiej zacznij w to wierzyć, kolego. Wróciliśmy i nikt nas stąd nie wykurzy, kapujesz? Zrozumcie, że nie zgotujemy wam tu końca świata, nie jesteśmy Jeźdźcami Apokalipsy. Udowodniliśmy na tej planecie, że opętani i nie opętani mogą żyć razem. Ludzie na innych światach mają swoje słuszne obawy, ale i my tutaj się bo- imy. Nie spodziewajcie się, że powrócimy w zaświaty. Musimy się jakoś dogadać. Wyciągam rękę na zgodę do przewodniczącego Zgromadzenia Ogólnego. Z propozycją nie do odrzucenia. Czerwone chmury zaczęły się rozrastać, już nad całym Nor- folkiem migotały rubinowe iskierki. Pierwszy dzień na orbicie upły- nął Louise, Genevieve i Fletcherowi na oglądaniu obrazów z ze- wnętrznych kamer statku. Najgorzej było nad Kesteven. Ziemię przykryła zwarta szkarłatna maska, której niezgrabny kształt paro- diował linię brzegową wyspy. Wokół jej odcinających się krawędzi tułały się strzępy zwykłych białych obłoków, odpychane przez nie- widoczny wiatr, ilekroć podpływały za blisko. Fletcher zapewnił dziewczyny, że sama w sobie chmura nie jest groźna. — Odzwierciedla wolę ludzi — oznajmił. — Nic więcej. — Ktoś sobie tego zażyczył, a ona się pojawiła? — spytała Ge- nevieve, zaintrygowana. Obudziła się emocjonalnie spokojniejsza; wczorajsze napady niepohamowanej żywiołowości lub cichej me- lancholii już się nie powtarzały. Była też mniej rozgadana, co nie mogło dziwić. Louise też nie miała ochoty na rozmowy. Podobnie jak Fletcher, słowem nie wspomniała o „Tantu". — W rzeczy samej, maleńka. — Czemu ktoś chciał czegoś takiego? — Żeby znaleźć schronienie przed pustką wszechświata. Nawet na planecie, gdzie noc trwa krótko, niebo nie jest miłym widokiem. Ślady czerwieni widoczne były nad trzydziestoma wyspami. Lou- ise przyrównywała je do wybuchu groźnej epidemii, jakby złośliwy rak wyniszczał ciało jej świata. Furay i Endron kilkakrotnie zjawiali się w kajucie, aby poinfor- mować ich o działaniach eskadry Sił Powietrznych i postępach woj- ska. Nie było tego wiele. Oddziały desantowe lądowały na dwóch wyspach, Shropshire i Lindsey, w nadziei odbicia głównych miast z rąk wroga. Jednakże z linii frontu dochodziły sprzeczne wieści. — Mają ten sam problem, co na Kesteven — zwierzył się Furay, kiedy przyniósł lunch. — Nie możemy dać wsparcia chłopakom na lądzie, bo nie mamy wiarygodnych namiarów na cele. Czerwone chmury niepokoją panią admirał. Technicy ze sztabu nie umieją wytłumaczyć tego zjawiska. Do czwartej po południu (według czasu obowiązującego na stat- ku) dowódcy wojskowi stracili łączność z połową oddziałów. Czer- wone chmury zawisły nad czterdziestoma ośmioma wyspami, z cze- go dziewięć kompletnie zasłoniły. Gdy nad wyspą Ramsey zapadał zmierzch, nad dwiema wioskami unosiły się drobne kosmyki czer- wieni. Z Norwich przerzucono w pośpiechu rezerwy wojska. Łącz- ność z nimi urwała się w ciągu kwadransa, odkąd przybyły na miej- sce akcji. Louise patrzyła ze smutkiem, jak nad wioskami gęstnieją po- skręcane chmury. — Miałam rację — powiedziała, przybita. — Nic nie można było zrobić. Reszta jest tylko kwestią czasu. Tolton szedł korytem wąskiego strumienia, woda ochlapywała jego fioletowe lakierki. Kępy płowej trawy, porastające wierzch stromej skarpy, sięgały mu kilka centymetrów nad głowę. Nie mógł niczego w parku zobaczyć - a zatem, na szczęście, nikt nie mógł zo- baczyć jego. Daleko w górze błyszczała tuba świetlna. Blask raził w oczy Toltona, którego życie toczyło się dotąd nocą — w klu- bach, barach i holach wieżowców. Wygłaszał swoje poetyczne ka- zania przed audytorium złożonym z wypalonych astronautów, na- łogowych odbiorców błękitnej awangardy, skończonych ćpunów i najemników, którzy włóczyli się po dolnych piętrach drapaczy gwiazd. Tolerowali go, sami zagubieni w nowoczesnym świecie. Chłonęli (lub wyśmiewali) pięknie dobrane słowa, dokładając do jego bagażu doświadczeń swoje własne historie. Babrał się w opi- sach zmarnowanych żywotów, podobnie jak w półmrocznych zauł- kach kloszardzi babrali się w stosach odpadków — i on wiecznie coś wygrzebywał, próbował zrozumieć zasłyszane opowieści, rzu- cić swoją mową jakieś światło na ich zniekształcone sny, wytłuma- czyć ich znaczenie. Pewnego dnia umieszczę to wszystko na albumie MF, tak im obiecywał. Cała galaktyka dowie się o waszej niedoli, zostaniecie wyzwoleni z ucisku. Nie wierzyli mu, lecz przyjęli go między siebie jak swojaka. Dzięki temu wyszedł cało z wielu barowych utarczek. Teraz jednak, gdy znalazł się w śmiertelnych opałach, wszyscy go zawiedli. Choć to nie mieściło się w głowie, przegrali: kupa najtwardszych drani w Konfederacji została wymieciona w niespełna trzydzieści sześć godzin. — Przy najbliższym rozwidleniu pójdziesz w lewo — odezwał się blok procesorowy przypięty do pasa. — Zgoda — mruknął posłusznie. Bolesny, najbardziej niesmaczny ze wszystkich żartów: on, anar- chizujący poeta, został upokorzony wdzięcznością dla Rubry, skraj- nego kapitalisty i dyktatora, który mu pomagał! Dziesięć metrów dalej łączyły się z sobą dwa strumienie. Bez wahania skręcił w lewo, brodząc po kolana w spienionej wodzie. Ucieczka z wieżowca przebiegała tak, jakby z jego podświadomo- ści wyrwał się nieudolny montaż wszystkich poznanych opowieści wojennych, by go prześladować. Śmiechy i bestialstwa szły za nim nawet tymi nieużywanymi korytarzami, które, jak mu się wyda- wało, tylko on znał. Jedynie Rubra, a właściwie jego spokojny głos, łudził go jeszcze nadzieją, wydając polecenia. Czarne spodnie przemokły i zaczął czuć ich ciężar. Było mu zimno, częściowo ze strachu, częściowo z przemęczenia. Trzy godziny temu zdołał zmylić pogoń, choć Rubra twierdził, że ciągle go tropią. Strumień zaczął się rozszerzać, obniżały się skarpy. Tolton do- szedł do skalnego jeziorka szerokości piętnastu metrów, obrzeżone- go w połowie urwiskiem. Tłusta ksenobiotyczna ryba, umykając przed nim niezgrabnie, wydawała się toczyć po dnie. Nie widział dalszej drogi, żadnych innych strumieni dopływowych. — I co teraz? — zapytał żałosnym głosem. — Po drugiej stronie jest kanał zasilający — rzekł Rubra. — Zamknąłem przepływ, żebyś mógł przepłynąć. Kanał ma pięć me- trów długości, zakręca i jest nieoświetlony. Prowadzi do groty, gdzie będziesz bezpieczny. — Do groty? Myślałem, że przyroda potrzebuje stuleci do wy- żłobienia jaskini. — Ściśle mówiąc, to komora wyrównawcza. Masz duszę arty- sty, więc wolałem unikać technicznych zwrotów. Tolton wyczuł w głosie Rubry pewne rozdrażnienie. — Dziękuję. — Ruszył przez wodę w stronę skalnej ściany. Po kilku wskazówkach mógł już się zanurzyć. Z łatwością odnalazł wlot kanału, koszmarnie czarną dziurę szerokości zaledwie półtora metra. Świadom, że w kanale nie zdoła się odwrócić czy chociażby wycofać, zmusił się do wpłynięcia do środka, zostawiając za sobą chmarę powietrznych baniek. Kanał nie mógł mieć pięciu metrów długości, prędzej dwadzie- ścia lub trzydzieści. Zakręty były ostre, jedne prowadziły w dół, inne w górę. Wystrzelił na powierzchnię, łapiąc oddech z dzikim okrzykiem. Półkulista jaskinia w najszerszym miejscu mierzyła ze dwadzieścia metrów. Po ścianach pokrytych cienką warstwą wilgo- ci wciąż tu i tam ciurkiem spływała woda. Tolton wynurzył się w sadzawce znajdującej się w samym środku groty. Uniósłszy gło- wę, dostrzegł u wierzchołka okrągły otwór, a na jego twarz spadły chłodne krople. Pierścień komórek elektroforescencyjnych wypeł- niał najmniejsze szpary słabym, białoróżowym światłem. Dopłynął do brzegu i wyczołgał się na śliskie podłoże. Chwy- ciły go dreszcze wywołane zimnem, a może również nieprzyjem- nym uczuciem klaustrofobii. Komora wyrównawcza była miejscem odgrodzonym od świata, a że zazwyczaj cała wypełniała się wodą, czuł się tu wyjątkowo źle. — Serwoszympans przyniesie jedzenie i suchą odzież — po- wiedział Rubra. — Dziękuję. — Na razie nic ci tu nie grozi. — Ja... — Rozejrzał się podejrzliwie. Mówiono, że Rubra wi- dzi wszystko. — Nie wiem, czy długo to wytrzymam. Jest tu, jak dla mnie... trochę ciasno. — Wiem, ale nie przejmuj się. Wkrótce udasz się w dalszą dro- gę, żeby cię nie dopadli. — Mogę dołączyć do reszty? Brakuje mi towarzystwa ludzi. — Obawiam się, że nie zostało was wielu. Moim zdaniem, nie powinieneś spotykać się z grupą. Łatwiej cię wtedy namierzą. Jesz- cze nie odkryłem, jak tropią nie opętanych. Prawdopodobnie ma- ją zdolności paranormalne. Czemu by nie, do diabła, skoro znają wszystkie sztuczki magiczne? — Ilu nas jeszcze pozostało? — spytał z trwogą. Rubra zastanowił się, czy powiedzieć mu prawdę, lecz doszedł do wniosku, że Tolton nie ma zbyt silnej psychiki. — Kilka tysięcy — skłamał. Faktycznie na wolności znajdo- wało się trzystu siedemdziesięciu jeden ludzi, a równoczesne poma- ganie im wszystkim przypominało piekło. W chwili gdy pocieszał Toltona, dostrzegł Bonney Lewin idącą tropem Gilberta Van-Riytella. Ta drobna, lecz nieustępliwa kobieta przebierała się ostatnio w dziewiętnastowieczny strój, jakiego uży- wano podczas safari w Afryce: brunatnozielony kostium z dwoma skrzyżowanymi bandolierami — pasami zawierającymi w czarnych pętlach błyszczące złociste naboje. Przez ramię przewiesiła lśniący karabin Lee Enfield kaliber 7.77 mm. Gilbert, niegdysiejszy kontroler jakości w Magellanie Itg, od początku nie miał szans. Rubra próbował go wyprowadzić kanałami instalacyjnymi pod stacją kolejki tunelowej, lecz Bonney na czele grupy myśliwych siedziała mu na karku. — Trzy metry dalej znajdziesz właz kontrolny — przekazał Ru- bra datawizyjnie Gilbertowi. — Masz teraz... Wtem od ściany kanału instalacyjnego oderwały się cienie i schwytały zbiega. Rubra nie widział ich wcześniej. Ktoś ze znaw- stwem oszukał jego programy perceptywne. Raz jeszcze przeformatował miejscowe podprogramy. Kiedy od- zyskał względną zdolność widzenia, Van-Riytell leżał z nogami i rękami przywiązanymi do długiej żerdzi; mieli go zabrać jako zdo- bycz myśliwską. Zrezygnował z walki. Bonney z wesołą miną nad- zorowała przebieg całej operacji. Jeden z łowców — wysoki mężczyzna w prostym białym garnitu- rze — stał w pewnym oddaleniu od reszty, przyglądając się wszyst- kiemu bez szczególnego zainteresowania. Rubrę olśniło. To musiała być jego sprawka! — Dariat! Młodzieniec poderwał głowę. Na krótką chwilę iluzja się roz- proszyła, co jednak wystarczyło Rubrze. Pod postacią przystojnego młodzieńca kryła się sylwetka Horgana, wąska twarz wykrzywiona grymasem trwogi. Dowód nie do podważenia. — Domyślałem się, że to ty — powiedział Rubra. Pewność w tej kwestii przyniosła mu ulgę. — To już teraz bez znaczenia — odparł Dariat. — Niedługo zatracisz wszelką świadomość. Nawet w zaświatach nie znaj- dziesz wyzwolenia, już ja o to zadbam. — Zadziwiasz mnie, Dariat. Potraktuj to jako komplement. Ciągle marzysz, żeby mnie dorwać, co? Tylko zemsta ci w gło- wie. Przez trzydzieści lat jej szukałeś. Myśl o niej trzymała cię przy życiu. Choć minęło tyle czasu, nadal mnie obwiniasz za śmierć nieszczęsnej Anastazji Rigel. — A co, złapano innych podejrzanych? Gdybyś mnie stam- tąd nie wyciągnął, bylibyśmy dziś żywi. — I kryli się przed zacną panią Bonney. — Kto wie. Ale może gdybym był szczęśliwy, coś bym w ży- ciu osiągnął. O tym to już nie pomyślałeś! Mógłbym awansować w pracy na wyższe stanowiska, po to mnie szkoliłeś. Pod moim kierownictwem firma znów rozwinęłaby skrzydła. Takie wa- runki życia stworzyłbym w Valisku, że nawet miliarderzy z Tranquillity waliliby do nas drzwiami i oknami. Pozbyłbym się nieudaczników i szumowin, którzy gromadzą się pod twoim sztandarem. Sam król Alastair przyleciałby z wizytą, prosząc o wskazówki, jak ma rządzić Królestwem. Naprawdę przypusz- czasz, że gdybym tu zaprowadził porządek, pieprzona garst- ka umarlaków przeszłaby odprawę celno-paszportową i zmyliła czujność oficerów imigracyjnych? Nie próbuj się tłumaczyć ze skutków swoich zaniedbań! — Ładnie powiedziane. Chciałbym tylko wiedzieć, czy mó- wiąc o nieudacznikach, którym tak chętnie dałbyś kopa w dupę, miałeś również na myśli swoją ukochaną dziewczynę? — Ty draniu! — wrzasnął Dariat. Wszyscy myśliwi gapili się na niego, nawet Van-Riytell. — Znajdę cię! Dopadnę i zmiażdżę twoją duszę! — Porwała go wściekłość. Odrzucił ręce na boki ni- czym biblijny Samson, gdy obalał słupy podtrzymujące świątynię. Biały ogień buchający z jego dłoni wżerał się w ściany kanału. Po- lip łuszczył się i pękał, w powietrzu unosiły się chmury czarnych płatków. — Cóż za temperament! — zadrwił Rubra. — Widzę, że po tylu latach nadal cię ponosi. — Uspokój się, wariacie! — krzyknęła Bonney. — Pomóżcie mi! — odkrzyknął Dariat. Energistyczny huragan szalejący w jego ciele zamieniał mózg w rozżarzoną do białości magmę, która chciała rozsadzić mu głowę. — Zaraz go zabiję! Po- móżcie, zaklinam was w imieniu Czi-ri! — Białe płomienie rujno- wały korytarz, próbowały przedrzeć się do warstwy neuronowej, wczepić się w samą tkankę umysłu i palić, palić, palić... — Przestań, i to zaraz! — Bonney przymknęła oko, celując do niego z lee enfielda. Dariat powoli zapanował nad białym ogniem, czekając, aż za- mieni się w niegroźne energistyczne wyładowania, które dawały siłę komórkom zniewolonego ciała. Kiedy owiał go dym z poczer- niałych ścian, skulił ramiona i przybrał na powrót postać Horgana, do tego stopnia realną że miał na sobie nawet jego pobrudzoną ko- szulę i wymięte spodnie. Schował twarz w dłoniach, walcząc ze łzami. — Jeszcze go dostanę! — oświadczył drżącym, chłopięcym gło- sem Horgana. — Nie ujdzie mi! Usmażę go w tej muszli jak homa- ra! Zobaczycie! Trzydzieści lat czekałem. Trzydzieści lat! Thole pozwoli mi wymierzyć mu sprawiedliwość. Jest mi to winien! — Jasne, że tak — powiedziała Bonney. — Równie pewne jest to, że jeśli kiedyś wywiniesz podobny numer, załatwię cię tak, że się nie odbudujesz z tego ciała. — Kiwnęła głową na swych ludzi, którzy wzięli na barki żerdź ze starym kontrolerem i ruszyli w dro- gę. Spojrzała ponownie na skurczonego w sobie Dariata i już miała coś powiedzieć, lecz się rozmyśliła. Puściła się kanałem za grupą myśliwych. — Rany, cały się trzęsę ze strachu — zakpił Rubra. — Czu- jesz wstrząsy? Pewnie zaraz morze zaleje park. Nie chcesz się chyba zamoczyć? — Śmiej się, śmiej! — odparł Dariat rwącym się głosem. — Możesz sobie żartować, ale któregoś dnia dam ci wycisk. Roz- walę twoje zabezpieczenia. Dobrze wiesz, że nie będą mi się bez końca opierać. A ja po swojej stronie mam wieczność. Kiedy wreszcie pękniesz, wejdę do warstwy neuronowej. Wpełznę jak robak do twojego umysłu i będę cię toczył jak drewno. — A jednak nie myliłem się co do ciebie. Byłeś najlepszy. Któż oprócz ciebie przez tyle lat mógłby trwać w tak namięt- nej nienawiści? Przy nas przedsiębiorstwo znów przeżywałoby szczyt świetności, nie miałoby konkurentów w galaktyce. — Hm, same pochlebstwa. Czuję się zaszczycony. — Skończ z tym. Pomóż mi. — Że co? Szajba ci odbiła? — Nie. Wspólnymi siłami pokonamy Kierę i oczyścimy ha- bitat ze zgrai jej kompanów. Później możesz rządzić Valiskiem. — Edeniści mieli rację, ty jesteś szalony. — Edeniści boją się mojej wytrwałości. Wychodzi na to, że i ty odziedziczyłeś geny, które za nią odpowiadają. — Właśnie. Dlatego wiesz, że mnie nie zniechęcisz. A więc nawet nie próbuj. — Dariat, chłopcze, ty do nich nie należysz, nie jesteś W gruncie rzeczy jednym z opętanych. Czego możesz się po nich spodziewać, ha? Myślałeś o tym? Łączą się w jakieś spaczone społeczeństwo. Są zwykłym wybrykiem natury. Anomalią, któ- ra kiedyś przeminie. Kto żyje, dąży do jakiegoś celu, lecz oni nie są żywi. Weź pod uwagę swoje energistyczne możliwości. Dzięki nim tworzysz coś z niczego, ale jak to pogodzić z istotą ludzkie- go bytu? Nijak: po prostu masz dwa nie pasujące do siebie ele- menty. Nigdy ich nie dopasujesz. Spójrz na siebie. Jeśli chcesz odzyskać Anastazję, sprowadź ją z powrotem. Znajdź ją w za- światach i przywołaj. Przecież teraz możesz mieć wszystko, pa- miętasz obietnicę Kiery? Trzymasz z nimi, Dariat? Któregoś dnia będziesz musiał się zdecydować. Jeśli nie chcesz, żeby cię wyręczyli. — Nie mogę jej tu sprowadzić — wyszeptał. — Niby czemu? — Bo nie mogę. Ty nic nie rozumiesz. — Chcesz się przekonać? — Miałbyś być moim spowiednikiem? Nigdy. — Zawsze nim byłem. Wiesz, że jestem spowiednikiem wszystkich, którzy wewnątrz mnie mieszkają. Jestem przecho- walnią ich sekretów. Wliczając w to sekret Anastazji Rigel. — Wiem wszystko o Anastazji. Nie mieliśmy przed sobą ta- jemnic. Kochaliśmy się. — Doprawdy? Pamiętaj, że miała swoje życie, zanim ją spo- tkałeś. Siedemnaście długich lat życia. I jeszcze pewien czas po- tem. Dariat rozejrzał się z ledwie tłumionym gniewem, znów ubrany w swój skromny, lecz schludny biały garnitur. — Nie było żadnego „potem". Umarła! Przez ciebie! — Gdybyś znał jej przeszłość, wiedziałbyś, o czym mówię. — Co z tą jej tajemnicą? — zapytał. — Dowiesz się, jeśli mi pomożesz. — Ty gnido! Zamienię cię w popiół, będę tańczył na twoich szczątkach... Nadrzędny program Rubry obserwował, jak Dariat daje upust złości. W pewnej chwili wydawało się, że mężczyzna znowu za- cznie strzelać po ścianach białym ogniem. Resztką sił Dariat zdołał jednak nad sobą zapanować. Ledwo, ledwo. Rubra milczał. Wiedział, że jeszcze nie pora na zagranie asem, wyjawienie ostatecznej tajemnicy, którą chował dla siebie przez trzydzieści lat. Musiał teraz pielęgnować i wzmacniać rozterki za- szczepione w sercu Dariata, aby doprowadziły jego umysł na skraj szaleństwa. Wtedy odsłoni przed nim swój sekret. Kiedy horyzont zdarzeń otaczający „Lady Makbet" przestał ist- nieć, podobne z kształtu do grzybów urządzenia namiarowe wysu- nęły się ze schowków w kadłubie i zaczęły odczytywać położenie gwiazd. Po piętnastu sekundach komputer pokładowy potwierdził, że statek wynurzył się w odległości pięćdziesięciu tysięcy kilome- trów od nieobrotowego kosmodromu w Tranąuillity. Do tego czasu czujniki przyrządów do walki radioelektronicznej wykryły, że mi- mo iż pojawili się dokładnie w środku strefy dozwolonego wyjścia, wzięło ich na cel osiem platform strategiczno-obronnych. — Chryste — mruknął kwaśno Joshua. — Witajcie w domu, przyjaciele, miło was znowu zobaczyć. — Zerknął na Gaurę, który leżał na fotelu amortyzacyjnym Warlowa. — Niech pan powiadomi habitat o naszej sytuacji, byle szybko. Wygląda na to, że ktoś tu ma chętkę pociągnąć za spust. Czujniki systemów bojowych namierzyły cztery czarne jastrzę- bie, które z przyspieszeniem 6 g zmierzały po trajektoriach prze- chwytu. Gaura przytaknął drobnym ruchem nadgarstka. Edenista miał zamknięte oczy; nawiązał rozmowę z osobowością habitatu niemal w tym samym momencie, kiedy statek zakończył manewr skoku translacyjnego. Nawet więź afmiczna nie wystarczała jednak do prędkiego streszczenia tego, co im się przytrafiło. Wyjaśnienia, po- parte pełnym udostępnieniem wspomnień, trwały długie minuty. Gaura wyczuł niejeden błysk zaskoczenia w chłodnych myślach osobowości, w miarę jak snuł swą opowieść o Lalonde. Kiedy skończył, lone — wedle obyczaju edenistów — przesłała rnu swoje cechy tożsamości. — Niezwykła historia — stwierdziła. — Jeszcze dwa dni te- mu nie uwierzyłabym w żadne słowo, lecz po tych wszystkich fleksach z ostrzeżeniem, jakie przyszły do nas z Avon, mogę tyl- ko powiedzieć, że macie pozwolenie na wejście do doku. — Dziękuję, lone. — Zanim zostaniecie wpuszczeni do habitatu, musicie przejść badania, które potwierdzą, że nie jesteście opętani. Nie mogę narażać mieszkańców habitatu na ryzyko zarażenia, zawie- rzając słowu jednego człowieka, choćby wydawał się zdrowy. — Rozumiem. — Co z Joshuą? — Nic mu nie jest. Nadzwyczajny młodzieniec. — Wiem o tym. Komputer pokładowy pokazał na ekranie, że celowniki platform strategiczno-obronnych przełączają się na inne obiekty. Z centrum kontroli ruchu lotniczego Joshua otrzymał standardową zgodę na cumowanie wraz z wektorem podejścia. — Potrzebuję przedziału dokowego, gdzie można wyprowadzić rannych — odpowiedział datawizyjnie. — Postawcie w stan pogo- towia zespół pediatryczny i zwołajcie kilku biofizyków. Te dziecia- ki przeszły piekło na Lalonde, na koniec poczęstowano je jeszcze atomówką. — Zwołuję odpowiednie zespoły lekarskie — odparło Tranąuil- lity. — Będą na was czekać, gdy przycumujecie. Biorąc pod uwagę stan kadłuba statku i widoczne z daleka ujścia pary, uznałem za sto- sowne zawiadomić ekipy remontowe na kosmodromie. — Dziękuję, Tranąuillity. Zawsze o wszystkim pamiętasz. — Czekał z nadzieją, że lone wejdzie na kanał i coś powie, zaraz jed- nak usłyszał te same co przedtem uaktualnienia danych z centrum kontroli lotów. „Skoro sama tego chce, to proszę bardzo" — pomyślał z ura- żoną miną. Uruchomił dwa sprawne silniki termojądrowe, aby ustawić sta- tek zgodnie z wektorem podejścia. Z przyspieszeniem 1,5 g zbliżali się do Tranąuillity. — Połknęli tę historię z opętaniem? — zwróciła się Sara do Gaury z pewną dozą obawy i sceptycyzmu w głosie. Zapytał habitat o fleksy z Avon. — Owszem — odpowiedział po chwili. — Zgromadzenie Ogól- ne upoważniło naczelnego admirała do podjęcia koniecznych środ- ków ostrożności. W tej chwili dziewięćdziesiąt procent światów Konfederacji orientuje się, w czym rzecz. — Zaraz, zaraz — wtrącił Dahybi. — Dopiero co wróciliśmy z Lalonde i nigdzie nie zabawiliśmy po drodze. Jakim cudem, do li- cha, eskadra Sił Powietrznych mogła ostrzec A von już dwa lub trzy dni temu? — To nie ich zasługa — wyjaśnił Gaura. — Opętam już wcześ- niej wydostali się z Lalonde. Podobno Latoń zniszczył całą wyspę na Atlantydzie, żeby ich tam powstrzymać. — Jasny gwint! —jęknął Dahybi. — To znaczy, że już grasują luzem po Konfederacji? — Niestety, tak to wygląda. Shaun Wallace nie okłamał Kelly. A miałem nadzieję, że to jakaś cwana propaganda z jego strony — dodał ze smutkiem edenista. Po tej wiadomości na statku zapanowało ogólne przygnębienie. Okazało się bowiem, że tam gdzie chcieli znaleźć azyl, również nie było zbyt bezpiecznie. Uciekli przed bitwą, lecz wokół i tak zbie- rało się na wojnę. Nawet psychika edenistów ugięła się pod tym ciosem. Ponury nastrój udzielił się dzieciom z Lalonde (tym, któ- rych nie wciśnięto do kapsuł zerowych) — kolejne dramatyczne doznanie, aczkolwiek, rzecz jasna, miały już za sobą potworniej- sze doświadczenia. Obiecane przez ojca Horsta szczęście, którego oczekiwały u krańca swej podróży, znów się oddaliło. Nie pod- niosło ich na duchu nawet to, że wreszcie dotarli do celu. Uszkodzenia, jakich statek doznał w czasie starcia nad Lalonde, nie pogorszyły jego zdolności manewrowych, skoro pilotem był Joshua. „Lady Makbet" zawisła nad wyznaczonym jej przedziałem dokowym CA 5-099, w samym sercu dysku kosmodromu, dokład- nie tam, dokąd miał ją zaprowadzić wektor lotu. Któż by zgadnął, że nie działa piętnaście dysz korygujących? A przecież, na domiar złego, miały miejsce wycieki z samoczynnych zaworów do usuwa- nia paliwa i dwóch pękniętych rur zasilających w systemach krioge- nicznych. W tym momencie co czwarty mieszkaniec Tranąuillity łączył się z czujnikami na kosmodromie, aby obejrzeć cumowanie „Lady Makbet". Agencje informacyjne przerywały swe programy, aby ogłosić, że jeden statek wyszedł cało z Lalonde. Dziennikarze bar- dzo szybko poszli tym tropem i już niebawem odkryli, że w prze- dziale dokowym zbiera się zespół pediatryczny. Rozgorączkowany szef Kelly wywoływał datawizyjnie nowo przybyły statek, lecz nikt mu nie odpowiadał. Pracownicy stacji przemysłowych i astronauci, zmuszeni ze wzglę- du na kwarantannę przesiadywać w barach, przypatrywali się cumu- jącej jednostce z podziwem, ale też z pewną bojaźnią. Owszem, Jo- shua znów wykaraskał się z tarapatów, lecz poczciwa „Lady Mak- bet" wyglądała strasznie... Zwęglona pianka z nultermu w wielu miejscach odpadała płatami, odsłaniając zmarszczone, a więc pod- dane działaniu wysokiej temperatury fragmenty kadłuba; świad- czyło to niezbicie, że statek został ostrzelany wiązkami skoncen- trowanej energii. Do tego dochodziły stopione zespoły czujników i dwa uszkodzone silniki termojądrowe. Cóż to musiała być za bit- wa! Nikt nie wierzył, że ktoś jeszcze wróci. Ciężko było pogodzić się z myślą o stracie przyjaciół, kolegów i znajomych, którzy towa- rzyszyli Terrance'owi Smithowi, aby zamienić się w radioaktyw- ny pył lub paść ofiarą opętania. Przecież dysponowali potężnymi, szybkimi i świetnie uzbrojonymi statkami. Wysadzanie pasażerów, co było do przewidzenia, przebiegało dość chaotycznie. Gdy ludzie wyłaniali się z tunelu śluzowego, od- nosiło się wrażenie, że ze statkiem wiąże się jakieś zaburzenie prze- strzeni liniowej, a jej wnętrze jest dużo większe niż przestrzeń za- warta w obrębie kadłuba. Wysłani na miejsce zdarzeń reporterzy stwierdzili ze zdziwieniem, że uchodźcy są w większości edenista- mi. Dorośli asystowali przy wyjściu, cudownej pod względem ko- mercyjnym, chmarze dzieciaków w potarganych ubraniach: ma- łych, wystraszonych uciekinierów z Lalonde. Pielęgniarki fruwały za nimi w przedziale recepcyjnym, podczas gdy dziennikarze, ni- czym latające rekiny, dopadali je i pytali, jak się czują i co widziały. Po twarzach zaczęły płynąć łzy. — Jak oni się tam dostali, do diabla? — zwróciła się Ione do habitatu. Zaraz też sierżanci pośpieszyli, by odholować reporterów. Jay Hilton dryfowała przez przedział z nogami podkulonymi pod brodę. Drżała, przybita nieszczęściem. Zawiodła się w swych oczeki- waniach zarówno podróżą statkiem kosmicznym, jak i tym przyję- ciem. Wśród hałaśliwej gromady ciał obijających się po przedziale próbowała wypatrzyć ojca Horsta, choć wiedziała, że ksiądz musi troszczyć się o innych i prawdopodobnie jest teraz bardzo zajęty. W sumie nie zostało dla niej nic do zrobienia, wszystkim znowu zaj- mowali się dorośli. Może jeśli zwinie się w maleńki kłębuszek, nikt jej nie zauważy, gdy wybierze się na zwiedzanie parków w habita- cie? Przechowywała w pamięci opowieści o pięknych habitatach edenistów. Jeszcze w arkologii wielokrotnie marzyła, żeby pewnego dnia odwiedzić Jowisza — nie zważając na kazania ojca Varhoosa, który ostrzegał przed przekleństwami technobiotyki. Szanse na umknięcie z tego rozgardiaszu szybko się jednak roz- wiały. Mijający ją dziennikarz zauważył, że jest najstarszym dziec- kiem w przedziale. Chwycił się klamry i zahamował raptownie. Przywołał na usta ujmujący, przyjacielski uśmiech, którym według rady neuronowego nanosystemu powinien sobie zaskarbić zaufanie dorastającego dziecka. — Cześć! Straszne, prawda? Powinni to lepiej zorganizować. — Yhm — przytaknęła niepewnie Jay. — Nazywam się Matthias Rems. — Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — A ja Jay Hilton. — Miło mi, Jay. Cieszę się, że przyleciałaś do Tranąuillity. Bę- dziesz tu bezpieczna. Z tego, co słyszałem, przeżyliście koszmar na Lalonde. — Tak było. — Naprawdę? Co się właściwie stało? — Już pierwszego dnia mama została opętana. A później... — Ktoś dotknął jej ramienia. Gdy odwróciła się, Kelly Tirrel przewier- cała Matthiasa Remsa wrogim spojrzeniem. — On pyta, co się stało — powiedziała w lepszym nastroju. Lubiła Kelly; podziwiała ją od chwili, gdy dziennikarka przybyła do chaty na sawannie, aby ich uratować. W czasie podróży do Tranąuillity postanowiła zostać w przyszłości niezłomną reporterką, która przemierza wszystkie zakątki Konfederacji. — Historia tego, co się wydarzyło, należy wyłącznie do ciebie, Jay — powiedziała twardo Kelly. — Tylko to ci zostało. Jeśli chce coś usłyszeć, musi dać ci kupę pieniędzy. — Kelly! — Zirytowany Matthias popatrzył na nią z groźbą w oczach. Kelly w ogóle się tym nie przejęła. — Czepiaj się równych sobie wiekiem, Matthias. Napastowa- nie zszokowanych dzieci to podłe zagranie, nawet jak na ciebie. Jay jest pod moją opieką. — To prawda, Jay? — spytał. — Podpisałaś cyrograf z Collin- sem? — Co? — Jay przesuwała wzrok z twarzy na twarz, zmieszana. — Sierżant! — zawołała Kelly. Jay pisnęła ze strachu, kiedy ramię Matthiasa Remsa objęła czarna, błyszcząca dłoń. Należała do potwora o skórze jak z żelaza i tak strasz- nym wyglądzie, że nawet opętani nie mogliby się z nim równać. — Nie bój się, Jay. — Po raz pierwszy od wielu dni Kelly uśmiechnęła się z rozbawieniem. — On jest po naszej stronie. Tacy jak on stoją w Tranąuillity na straży porządku. — Aha. — Jay głośno przełknęła ślinę. — Chciałabym zgłosić próbę naruszenia praw autorskich — wyjaśniła sierżantowi Kelly. — Ponadto Matthias Rems złamał za- sady zapisane w karcie etyki mediów i sensy wizji, dotyczące bez- prawnego wyciągania informacji od nieletnich pod nieobecność ich rodziców bądź opiekunów. — Dziękuję, Kelly — odparł sierżant. — I witaj w domu. Gra- tuluję wytrwałości w trudnych chwilach. Skrzywiła się chłodno do technobiotycznego serwitora. — Pozwoli pan ze mną — rzekł sierżant do reportera. Ode- pchnął się topornymi nogami od ściany przedziału i razem z Mat- thiasem ruszył w stronę luku przejściowego. — Nigdy nie ufaj dziennikarzom, Jay — powiedziała Kelly. — Nie należymy do miłych ludzi. Jesteśmy gorsi nawet od opętanych. Oni kradną ciała, my zaś kradniemy ci życie dla zarobku. — Ale nie ty — odparła Jay, wkładając w te słowa całą swoją dziecięcą, wyrosłą z podziwu, ufność. Ufność, której osoba dorosła po prostu nie miałaby szansy sprostać. Kelly pocałowała ją w czoło z mieszanymi uczuciami. Ech, te dzisiejsze dzieci. Tyle wiedzą, choć przez to łatwiej je zranić. Deli- katnie pchnęła Jay w stronę pielęgniarki, a potem zostawiła je obie na rozmowie o tym, co dziewczynka ostatnio jadła i kiedy to było. — Na miłość boską, Kelly! Wzdrygnęła się na dźwięk znajomego głosu, co w stanie nieważ- kości dawało wrażenie, jakby od stóp do głów przemieściło się po niej faliste drżenie. Złapała klamrę i zatrzymała się w miejscu. W jej polu widzenia ukazały się najpierw nogi Garfielda Lunde, potem reszta ciała. Był to jej bezpośredni przełożony — człowiek, który wydał oficjalną zgodę na misję podwładnej. Ryzykowna gra, rzekł wtedy. Podobno praca w terenie nie należała do jej moc- nych stron. Zawsze dawał ludziom do zrozumienia, jak wielki dług wdzięczności u niego zaciągają. Cokolwiek zrobił dla swych pra- cowników, uważał to za nieoszacowaną przysługę i przejaw niele- galnej wręcz życzliwości. Swą pozycję zawdzięczał wyłącznie mi- strzowskim posunięciom w biurowym światku — bynajmniej nie sensywizyjnym uzdolnieniom czy renomie rzetelnego reportażysty. — Witaj, Garfield — przywitała się bez cienia entuzjazmu. — Udało ci się wrócić. Do tego ładną masz fryzurę. Kelly już prawie zapomniała o włosach, przyciętych bardzo krót- ko, aby nie przeszkadzały przy nakładaniu hełmu powłokowego. F^ Moda, gustowny ubiór, błony kosmetyczne — podobne pojęcia przestały istnieć w jej wszechświecie. — Nieźle, Garfield. Teraz już wiem, że to dzięki swej spostrze- gawczości wspinasz się na szczyty. Machnął palcem, lecz nie udało mu się złapać warkocza, który zawijał się wokół jego szyi. — Widzę, że okrzepłaś. Pewnie w czasie misji przejrzałaś wresz- cie na oczy. Kilka razy dotknęłaś trupa. Zastanawiałaś się, czy nie powinnaś pomóc, zamiast pilnować nagrywania. Zapomnij o wy- rzutach sumienia, taka już jest nasza praca. — Jasne. — Czy oprócz was ktoś wróci? Jakieś inne statki? — Jeśli ich tu jeszcze nie ma, to już po nich. — Chryste, nie mogło się lepiej złożyć! Mamy całkowitą wy- łączność na reportaż. Poleciałaś na planetę? — Tak. — Wszyscy opętani? — Tak. — Wspaniale! — Rozejrzał się z zadowoleniem po przedziale recepcyjnym. W stanie nieważkości ruchy dzieci i edenistów przy- pominały taniec leciwych baletnic. — Hej, a gdzie najemnicy, któ- rzy z tobą lecieli? — Nie przeżyli, Garfield. Poświęcili się, żeby kosmolot mógł zabrać dzieci na pokład „Lady Makbet". — Boże wielki! Super! Oddali życie za dzieci? — Tak. Wróg miał nad nami przewagę, lecz oni się nie ugięli. Walczyli do samego końca. Nigdy nie sądziłam, że... — Niesamowite! Ale masz to, prawda? Na miłość boską Kelly, powiedz mi, że to nagrałaś! Decydującą bitwę, ostatnią próbę obrony! — Nagrałam, co mogłam. Choć czasem tak się bałam, że w gło- wie mi się mieszało. — Rany! Wiedziałem, że zlecam tę misję odpowiedniej osobie. Udało się nam, złotko! Tylko patrzeć, a oglądalność naszych pro- gramów sięgnie zenitu. Zepchniemy z rynku Time Universe i resztę konkurencji. Zdajesz sobie sprawę, czego dokonałaś? Cholera, Kel- ly, prawdopodobnie skończysz jako mój szef! Cudownie! Zachowując spokój, Kelly przełączyła w tryb nadrzędności sko- piowany od Ariadnę program do walki wręcz w stanie nieważkości. Wyostrzyła swój zmysł równowagi, aby kontrolować ruchy ciała w delikatnych podmuchach powietrza, które pojawiały się w po- mieszczeniu. Podobnie udoskonaliła swą orientację przestrzenną; rozeznanie we wzajemnym położeniu osób i przedmiotów wyraźnie się poprawiło. — Cudownie? — syknęła. Garfield wyszczerzył z dumą zęby. — A jakże! Kelly zaatakowała, obracając się zarazem wokół swego środka ciężkości. Zamachnęła się wyprostowaną nogą, szukając butem je- go głowy. Dwóch sierżantów musiało ją odciągać. Na szczęście lekarze z zespołu pediatrycznego mieli z sobą pakiety nanoopatrunku. Gdy- by nie to, Garfield straciłby oko. Tak czy inaczej, dopiero po tygo- dniu jego nos odzyskał dawne kształty. Ostatni uciekinierzy opuścili pokład „Lady Makbet". Przecią- żone systemy regulacji składu powietrza nareszcie mogły odpo- cząć. Wpięte w kadłub węże wytwarzały na mostku chłodny wia- terek, wypierając zanieczyszczone powietrze, które śmierdziało ludzkim potem i było ciężkie od dwutlenku węgla. Joshua przy- siągłby, że nawet łopatki wiatraczków ukrytych za kratkami wenty- lacyjnymi nie jęczą już tak głośno. Może go jednak ponosiła wy- obraźnia? Załoga mogła teraz delektować się luksusową obfitością tlenu. Załoga, niestety, niekompletna. W czasie lotu Joshua nie miał zbyt dużo czasu, żeby wspominać Warlowa. Gdy gnał na złamanie karku między kolejnymi punktami o współrzędnych skoku. Gdy martwił się stanem węzłów modelowania energii, nieszczelnościami, uszko- dzonymi układami tudzież losem dzieci, za które tak nagle stał się odpowiedzialny. Gdy starał się doprowadzić swą misję do szczęśli- wego końca. Dopiął swego. Pokonał przeszkody, które zewsząd padały mu pod nogi. Tylko dzięki temu czuł się świetnie, choć nie dało się po- wiedzieć, żeby był szczęśliwy. Świadomość dobrze spełnionego obowiązku miała zbawienny wpływ na samopoczucie. „A w tym przypadku — pomyślał — doprowadzała go blisko potęgowanej zmęczeniem nirwany". Ashly Hanson wyłonił się z dolnego luku przejściowego i omiótł wzrokiem nieruchome postacie, nadal spoczywające na fotelach pod siatką ochronną. — Może nie wiecie, ale dolecieliśmy na miejsce — powiedział. — Jasne... — Joshua datawizyjnie przekazał instrukcje kom- puterowi pokładowemu. Tęczowe wykresy działania głównych urzą- dzeń statku zniknęły z jego myśli, a siatka ochronna zwinęła się w rulon. — Myślę, że ze sprzątaniem można by poczekać do jutra — rzekł Dahybi. — Zrozumiałem aluzję — odparł Joshua. — Nie tylko zezwa- lam, ale wręcz nakazuję opuścić pokład. Sara podfrunęła ze swojego fotela i musnęła jego policzek lek- kim pocałunkiem. — Spisałeś się na medal! Kiedy to wszystko się skończy, od- wiedzimy Aethrę. Opowiemy mu, jak żeśmy uciekli i uratowali dzieciaki. — Jeśli tam będzie. — Przecież wiesz, że będzie. — Ona ma rację, Joshua — wtrącił Melvyn Ducharme, od- woławszy neurograficzną wizualizację obwodów zasilających „La- dy Makbet". — Warlow tam jest. A nawet jeśli transfer się nie po- wiódł, jego dusza nas teraz obserwuje. — Jezu! — wzdrygnął się Joshua. — Wolę o tym nie myśleć. — W tej kwestii nie mamy nic do powiedzenia. — To przynajmniej jej nie roztrząsajmy — rzekł Ashly ponuro. Wyciągnął rękę do Sary. — Chodź, niech ci śmiertelnicy oddają się żałobie. Nie wiem, jak ty, ale ja walnę sobie u Harkeya porządnego drinka, a potem legnę na tydzień do łóżka. — Dobry pomysł. — Wyszarpnąwszy stopę z czepnika przy fo- telu Joshui, ruszyła w stronę luku przejściowego w ślad za starym pilotem, miłośnikiem podróży w czasie. Gdy tak razem odeszli, na twarzy Joshui pojawił się wyraz zmie- szania. Nie twój interes, zganił się natychmiast. Poza tym musiał jeszcze brać pod uwagę Kelly, aczkolwiek zmieniła się nie do pozna- nia po powrocie z Lalonde. Do tego dochodziła Louise. No i Ione. — Chyba zrezygnuję z drinka i pójdę od razu do łóżka — oznajmił dwóm pozostałym członkom swej załogi. Pojedynczo opuszczali mostek. Dopiero w komorze śluzowej napotkali zbliżającego się z naprzeciwka inżyniera z firmy serwiso- wej. Potrzebował upoważnienia od kapitana, aby rozejrzeć się po statku i ustalić harmonogram napraw. Joshua musiał poświęcić chwilę na omówienie priorytetów i przekazanie plików z informa- cjami o urządzeniach, które doznały najpoważniejszych uszkodzeń na Lalonde. Kiedy na koniec opuścił statek, zastał wokół siebie pustkę. Skoń- czyły się już cyrki w pomieszczeniu recepcyjnym, reporterzy prze- stali węszyć i nie było nawet sierżanta, który miał go zbadać, czy nie został opętany. „Cóż za niespotykana w Tranąuillity beztroska" — pomyślał. Winda pasażerska przewiozła go wzdłuż ramienia łączącego dysk kosmodromu ze środkiem północnej czapy biegunowej habitatu. Wysiadł na jednej z dziesięciu tutejszych stacji kolejki tunelowej. Byłaby zupełnie wyludniona, gdyby nie jedna osoba. Ione stała obok czekającego wagonika, ubrana w zielononiebie- ski sarong i bluzkę podobnego koloru. Joshua uśmiechnął się ze smutkiem do przywołanych tym widokiem wspomnień. — Pamiętam cię — powiedziała. — Zabawne, bo myślałem, że już zapomniałaś. — Nie zapomniałabym, cokolwiek by się stało. Zatrzymał się przed Ione, patrząc z góry na twarzyczkę, w której delikatnych rysach odbijało się już tyle mądrości. — Byłem głupi — przyznał. — Myślę, że możemy łatwo obalić tę tezę. — Byłem głupi wiele razy. — Tranąuillity czyta wspomnienia edenistów, których urato- wałeś. Podziwiam twoje dokonania podczas tej wyprawy, Joshua, i nie mam tu na myśli popisowego latania. Naprawdę, jestem z cie- bie bardzo dumna. Kiwał tylko posłusznie głową. Od dawna marzył o takim wła- śnie pojednaniu; rozstali się zaraz po kłótni, która otworzyła wiele ran i pozostawiła wiele niedopowiedzianych rzeczy. Gdy jednak spełniało się jego marzenie, uciekał myślami do Louise, którą także zostawił samej sobie. A wszystko przez Warlowa, któremu obiecał, że będzie z większą odpowiedzialnością traktował swe dziewczyny. — Wyglądasz na zmęczonego. — Ione wyciągnęła rękę. — Chodźmy do domu. Joshua popatrzył na jej otwartą dłoń, małą i jakże kształtną. Gdy splotły się ich palce, odkrył na nowo, ile jest w niej ciepła. Parker Higgens szacował, że musiało upłynąć ze dwadzieścia lat, odkąd po raz ostami ruszył się z Tranąuillity. Wtedy była to krótka podróż statkiem adamistow na Nankina, gdzie miał wygłosić wykład na uniwersytecie i pozyskać kandydatów do prac naukowych nad cy- wilizacją Laymilów. Zachował złe wspomnienia; mdłości odczuwa- ne w stanie nieważkości zdawały się pokonywać wszystkie zapory, jakimi neuronowy nanosystem blokował włókna nerwowe. Tym razem z zadowoleniem stwierdził, że jest zupełnie inaczej. Sztuczna grawitacja w module mieszkalnym czarnego jastrzębia utrzymywała się na stałym poziomie, dysponował wygodną kabiną, załoga była życzliwa, a przydzielony do jego eskorty oficer Sił Po- wietrznych okazał się kulturalną panią i wspaniałą towarzyszką po- dróży. W końcowej fazie lotu połączył się z elektronicznymi czujni- kami czarnego jastrzębia, aby obejrzeć sobie Trafalgara. Wokół dwóch ogromnych kulistych kosmodromów poruszały się w tłoku dziesiątki okrętów wojennych. W tle błyszczała malownicza tarcza Avon; zauważył, że ciepłe błękity, zielenie, biele i brązy są bez po- równania przyjemniejsze dla oka niż posępne pasma burzowe Mir- czuska. Niemalże buchnął śmiechem, myśląc o stereotypowym ob- razie, jaki sobą teraz przedstawiał: oto stary, siwiejący profesorek odkrywa niespodzianie, że poza jego ośrodkiem badawczym też ist- nieje życie. Szkoda, że nie miał czasu podziwiać widoków. Bez przerwy, odkąd zamknął się za nimi terminal tunelu czasoprzestrzennego, pani oficer rozmawiała datawizyjnie z Trafalgarem, przedstawiając w skrócie treść raportu i autoryzując go kilkoma hasłami. Po chwili otrzymali wektor podejścia dla jednostek uprzywilejowanych, dzię- ki czemu mogli okrążyć kosmodrom z zapierającą dech w piersiach prędkością, nim zanurzyli się w olbrzymi krater, gdzie znajdowały się półki cumownicze dla statków technobiotycznych (samych ja- strzębi: oni byli wyjątkiem). Potem odbył dwie rozmowy z oficerami sztabu naczelnego ad- mirała; wymienił się z nimi informacjami, których wymowa pora- ziła w równej mierze obie strony. Parker dowiedział się o opętaniu, oni zaś otrzymali dane na temat Unimerona, ojczystej planety Lay- milów. Doszli do wniosku, że zbieżność faktów jest wykluczona. Kiedy wprowadzono Parkera do okrągłego gabinetu Samuala Aleksandrovicha, z miejsca ogarnęło go uczucie zazdrości. Ze swo- jego biura w ośrodku badawczym miał o wiele skromniejszy widok niż ten, jaki rozpościerał się stąd na biosferę Trafalgara. Typowa re- akcja skończonego biurokraty, wytknął sobie w duchu. Prestiż po- nad wszystko. Naczelny admirał obszedł swoje wielkie tekowe biurko, aby po- witać Parkera mocnym uściskiem dłoni. — Dziękuję za przybycie, panie dyrektorze. Chciałbym rów- nież wyrazić wdzięczność dla Lorda Ruin za nadanie tej sprawie pierwszorzędnego znaczenia. Wygląda na to, że Konfederacja ma w niej silnego stronnika. Oby głowy innych rządów poszły za jej przykładem. — Nie omieszkam jej tego powtórzyć. Naczelny admirał przedstawił osoby siedzące przy stole: panią admirał Lalwani, kapitana Maynarda Khannę, doktora Gilmore'a oraz Mae Ortlieb, doradczynię przewodniczącego Zgromadzenia do spraw naukowych. — No cóż, Kiintowie pouczyli nas, że każda rozumna rasa musi kiedyś poznać prawdziwą naturę śmierci — powiedziała Lalwani. — Wygląda na to, że Laymilowie nie wyszli zwycięsko z tej kon- frontacji. — Dotychczas nigdy o tym nie wspominali — rzekł Parker z goryczą. — W badaniach prowadzonych w Tranąuillity pomaga nam sześcioro Kiintów. Pracuję z nimi długie lata; są uczynni, to- warzyscy, uważam ich nawet za przyjaciół... I nigdy nie podsunęli nam najdrobniejszej wskazówki. Do licha z nimi! Od początku wie- dzieli, dlaczego Laymilowie popełnili samobójstwo i zniszczyli ha- bitaty. — Ambasador Roulor powiedział, że sami musimy sobie z tym poradzić. — Wielka mi pomoc... — burknął doktor Gilmore. — Właści- wie to nie ma się co dziwić, biorąc pod uwagę, jaką tajemnicą osłaniają swoje życie duchowe. — Sądzę, że wszystkie rasy, którym udaje się przetrwać kryzys związany z odkryciem sekretu umierania, przyjmują bardziej udu- chowioną postawę wobec życia — stwierdził naczelny admirał. — Niech pan nie patrzy na nich krzywo, doktorze Gilmore. A pan, dy- rektorze, niech mi powie, czy inwazja opętanych i dysfunkcja rze- czywistości Laymilów to jedno i to samo zjawisko. — Tak, admirale. W świetle naszych wiadomości wzmianka dowódcy statku Laymilów o badaniach nad istotą śmierci w klanie Galheith prowadzi do prostego i logicznego wniosku. Gdy opusz- czał orbitę, na Unimeronie rosła już liczba opętanych. — Popieram tę tezę — powiedziała Lalwani. Spojrzała na na- czelnego admirała z niemą prośbą. Gdy skinął głową, ciągnęła: — Niedawno przybył do nas jastrząb z Ombey. Kilku opętanych prze- dostało się na powierzchnię planety, ale na szczęście władze wyka- zały się nadzwyczajną skutecznością w tropieniu zbiegów. Mimo to nie obyło się bez pewnych ustępstw. Dysponujemy nagraniem nie- spotykanego zjawiska. Parker zaczął przeglądać zapisane na fleksie obrazy, zebrane nad Ombey przez czujniki satelitarnej sieci strategiczno-obronnej. Nad Mortonridge rozciągała się niezwykle gładka, czerwona chmu- ra. Kolejne zdjęcia migawkowe pokazywały przemieszczającą się nad oceanem linię terminatora. Nocą zasłona przykrywająca półwy- sep mieniła się przyciemnioną, złowieszczą czerwienią; jej krawę- dzie zginały się nerwowo nad pofalowaną linią brzegową. — No, pięknie... — mruknął, odwołując wizualizację. — Nie ma wątpliwości, że oba zjawiska pasują do siebie jak ulał — orzekł doktor Gilmore. — Wiadomo, że Latoń działał w pośpiechu i pod ogromną pre- sją — powiedziała Lalwani. — Gdyby jednak potraktować jego słowa poważnie, nasunie się wniosek, że jeśli czerwona chmura otoczy szczelnie planetę, opętani mogą ją uprowadzić do innego wszechświata. — Nie tak zupełnie — sprostował doktor Gilmore. — Kto biegle manipuluje czasoprzestrzenią, ten wytworzy wokół planety osobne mikrokontinuum. W zwyczajnej czasoprzestrzeni nie będzie można do niej dotrzeć. Może tunelem czasoprzestrzennym, lecz trzeba by poznać kwantową sygnaturę terminalu. — Nikt z nas nie wierzył w zniszczenie ojczystej planety Lay- milów — powiedział wolno Parker. — Podejrzewaliśmy, że została przemieszczona, choć, oczywiście, rozpatrywaliśmy przemieszcze- nie tylko w naszym wszechświecie. — W takim razie opętani Laymilowie opanowali tę sztuczkę ze znikaniem — powiedziała Lalwani. — To się naprawdę da zrobić. — Dobry Boże... — mruknął naczelny admirał. — Nie dość, że szukamy sposobu na odwrócenie procesu opętania, to jeszcze musi- my wykombinować, jak wyciągać planety z jakiejś wykoślawionej wersji nieba. — Laymilowie z kosmicznych ostrowów woleli popełnić samo- bójstwo, niż się poddać — rzekła chłodno Lalwani. — Osobiście, najbardziej boję się tej analogii między Pierścieniem Ruin a wyspą pernik. Opętani dają nam jeden wybór: poddacie się lub zginiecie. A jeśli zginiemy, to tylko po to, żeby zasilić ich szeregi. Latoń jed- nak wybrał śmierć. Co więcej, wydawał się zadowolony z tego, co go czeka. Na sam koniec powiedział do Oxleya, że wybiera się w wielką podróż. Nie rozwodził się na ten temat, choć zdawał się być przeświadczony, że ominą go męki zaświatów. — Niestety, to zbyt chwiejny dowód, żeby na jego podstawie układać strategię działania — zauważyła Mae Ortlieb. — A nawet gdyby się udało ją opracować, raczej nie przypadłaby ludziom do gustu. — Zdaję sobie z tego sprawę — odparła zimno Lalwani. — Jednak dzięki tym informacjom wytyczymy kierunki dalszych ba- dań. Dopiero ich wyniki pozwolą nam opracować strategię dzia- łania. — Dość tego! — przerwał tę wymianę zdań naczelny admirał. — Zebraliśmy się, żeby zdecydować, którą drogą powinny pójść badania naukowe. A ponieważ jako tako orientujecie się już w te- macie, przedstawcie mi swoje sugestie. Doktorze Gilmore? — Aby określić właściwości energii, którą posługuje się dusza wstępująca w ciało, poddajemy serii badań Jacąueline Couteur. Na razie z mizernym skutkiem. Przyrządy pomiarowe niczego nie reje- strują lub psują się pod jej wpływem. Tak czy inaczej, nie umiemy powiedzieć, skąd się bierze ta energia. — Popatrzył na naczelnego admirała z pewną nieśmiałością. — Chciałbym prosić o zgodę na przeprowadzenie testów metodami inwazyjnymi. Znów ten ostentacyjny obiektywizm starego naukowca. Z ust Parkera wyrwało się pełne dezaprobaty parsknięcie. Nie pochwalał ślepego, militarystycznego nastawienia doktora Gilmore'a. Zastanawiał się, czy one wciąż znajdują się w archiwach, do któ- rych pani admirał z pewnością miała dostęp: bity przestarzałych da- nych, w dawno nie używanym języku programowania, szczegółowo opisujące jego wystąpienia przeciwko realizowanym na uniwersyte- cie wojskowym programom badawczym. Czy przejrzała je, nim do- stał zaproszenie na naradę w samym sercu największej potęgi mili- tarnej, jaką znała ludzka historia? Może uważała, że dziś już nie jest groźny. Może nawet miała rację. Jednak postępowanie ludzi pokro- ju Gilmore'a rozbudzało w nim na nowo dawną odrazę. Metody in- wazyjne, cóż za tupet! — Pan się temu sprzeciwia, dyrektorze? — zapytał doktor Gil- more z formalną grzecznością. Parker powiódł wzrokiem po wielkich holoekranach, patrząc na chmarę statków kosmicznych krążących wokół Avon. Szykowały się do działań wojennych. Czekały na konflikt zbrojny. — Zgadzam się z naczelnym admirałem — rzekł, rad nierad. — Spróbujmy znaleźć naukowe rozwiązanie. — Co stanie się pod warunkiem, że badania będą przebiegać bez zakłóceń. Wiem, o czym pan sobie myśli, dyrektorze. Ja też ubolewam, że doszło do eksperymentów na człowieku. A jednak dopóki nie przedstawi pan rozsądnej alternatywy, jeniec musi nam pomagać w poszerzaniu wiedzy. — Znam argument o wyborze mniejszego zła, doktorze. Nie- szczęście polega na tym, że po siedmiu wiekach stosowania ścis- łych metod naukowych nie wypracowaliśmy humanitarnych sposo- bów dociekania prawdy. Moim zdaniem, eksperymenty na ludziach są przejawem barbarzyństwa. — Radzę zapoznać się z nagraniem porucznika Hewletta, do- wódcy komandosów, którzy w czasie misji na Lalonde pojmali Ja- cąueline Couteur. Zobaczy pan, kto naprawdę zachowuje się jak barbarzyńca. — To dopiero rzeczowy argument! Skoro oni zaczęli, mamy pełne prawo odpłacić im tą samą monetą. Wszyscy jesteśmy ludźmi. — Przykro mi — przerwał tę rozmowę naczelny admirał — ale nie mamy czasu wysłuchiwać tego, co macie do powiedzenia w kwestiach moralności. W Konfederacji obowiązuje stan wyjątko- wy, panie dyrektorze. Jeśli w starciu z nieprzyjacielem przyjmiemy rolę, jak pan zapewne powie, dzikusów, to trudno, inaczej nie moż- na. Nie my wywołaliśmy ten konflikt. Odpowiadamy w jedyny zna- ny nam sposób. A ja zamierzam posłużyć się panem, jak doktor Gil- more posługuje się Jacąueline Couteur. Parker wyprostował się na krześle, mierząc naczelnego admirała lodowatym wzrokiem. Ten człowiek nie był naukowcem, sprzecza- nie się z nim wydawało się z góry skazane na porażkę. Lalwani miała rację, przyznał z bólem. Studenckie zapatrywania przegry- wały walkę z dojrzałym instynktem samozachowawczym. Za nasz charakter odpowiadają geny. — Wątpię, czy będzie pan miał ze mnie jakąś korzyść, admira- le. Zrobiłem już wszystko, co miałem do zrobienia. — Niezupełnie. — Aleksandrovich skinął ręką na Mae Ortlieb. — Zanim popełnili samobójstwo, Laymilowie z pewnością pró- bowali obronić przed opętanymi kosmiczne ostrowy — powiedzia- ła. — Podejrzewam, że dlatego właśnie zabrano na pokład statku tak zwanych panów esencji. — To prawda, lecz ich próba się nie powiodła. — Iw tym rzecz. — Przesłała mu lekki, ironiczny uśmiech. — Wystarczy zastosować metodę naukową, panie dyrektorze. Odrzu- cić to, co niemożliwe, aby skoncentrować się na reszcie. Prace poszłyby sprawniej, gdybyśmy wiedzieli, czym nie można pokonać opętanych. Oszczędzilibyśmy mnóstwo czasu. A nie da się ukryć, że i ludzi. — Zgadzam się, lecz nasza wiedza w tej kwestii jest szczątkowa. — Myślę, że w elektronicznym module Laymilów jest jeszcze wiele plików, które nie zostały przeformatowane na wzór ludzkich wrażeń zmysłowych. — Owszem. — W takim razie wiemy, od czego zacząć. Bylibyśmy wdzięcz- ni, gdyby po powrocie do Tranquillity zechciał pan poprosić Ione Saldanę o nadanie najwyższej rangi tym badaniom. — Zrobiła to przed moim odlotem. — Doskonale. Wybierzemy specjalistów z wojskowych ośrod- ków naukowych na Trafalgarze. Pomogą wam w analizie danych. Mają większe doświadczenie w dziedzinie uzbrojenia. Parker patrzył na nią ze zniecierpliwieniem. — Laymilowie różnili się od nas, broń była czymś obcym w ich kulturze. Wybierając środki zaradcze, stosowali psychologiczne czyn- niki hamujące, przekazywane przez, odpowiedzialną za harmonię życia, strukturę kosmicznych ostrowów. Przeciwnicy prowadzili ze sobą rozmowy. — A gdy kończyły się fiaskiem, w przystępie rozpaczy mogli sięgać po inne sposoby. Opętani Laymilowie nie wzdragali się przed przemocą, co widać na nagraniu. Ta ich dysfunkcja rzeczywistości wywoływała pożary na dużych obszarach lądu. Parker poddał się, choć miał na ten temat zupełnie inne zda- nie. Jego rozmówcy naiwnie wierzyli, że gdzieś wśród żałosnych szczątków w Pierścieniu Ruin kryje się deus ex machina, jakaś su- perbroń czekająca tylko po to, żeby uchronić ludzkość od zguby. Ech, to wojskowe myślenie! — Może i macie rację — powiedział. — Zapiszcie jednak w nagraniu, że mam szereg poważnych wątpliwości. — Naturalnie — odparł naczelny admirał. — Nie wolno nam jednak spocząć na laurach, z pewnością pan to rozumie. Możemy wysłać z panem naszych specjalistów, dyrektorze? — Oczywiście. — Parker wolał nie myśleć, co na to powie Ione Saldana. Głównym ograniczeniem, jakie nałożyła na program ba- dań, był zakaz rozpowszechniania technologii wojskowych. Wyma- newrowali go z zadziwiającą łatwością. Lekcja poglądowa pokazała mu różnicę między politycznymi zagrywkami w bezbronnym pań- stewku na kresach ludzkiego imperium a tymi, jakie praktykowano w stolicy Konfederacji. Samual Aleksandrovich patrzył z niejakim współczuciem na zre- zygnowanego dyrektora. Doprawdy z ciężkim sercem napastował ów świat, gdzie mieszkali na wskroś poczciwi ludzie, miłujący po- kój. Bo właśnie dlatego, że w galaktyce żyli tacy jak Parker Hig- gens, musiała też istnieć Konfederacja, by się czuli bezpieczni. — Dziękuję, panie dyrektorze. Nie chciałbym wyjść na nieuprzej- mego gospodarza, ale byłbym wdzięczny, gdyby w ciągu dwóch go- dzin przygotował się pan do podróży. Nasi ludzie wchodzą już na statki. — Przy tej ostatniej uwadze unikał gorzkiego spojrzenia Hig- gensa. — Udadzą się w drogę jastrzębiami Floty, zatem wróci pan do Tranąuillity z doborową eskortą. Nie wybaczyłbym sobie, gdyby wpadł pan w ręce wroga. Jest pan dla mnie bezcenny. a no — Czy to możliwe? — zapytał Parker, przestraszony. — To znaczy... spotkanie z wrogiem? — Oby do niego nie doszło. Generalnie, sytuacja jest gorsza, niż przypuszczaliśmy dotychczas. Nie wszędzie dotarły na czas na- sze ostrzeżenia. Kilka jastrzębi meldowało po powrocie, że opętani zdobyli przyczółki na rozmaitych planetach i przejęli siedem za- mieszkanych asteroid. Najgorsze wieści przyszły z układu Srinaga- ra, gdzie uzyskali władzę w habitacie Valisk. Dysponują flotą czar- nych jastrzębi. Teoretycznie są w stanie przeprowadzić wielką ope- rację militarną, aby przyjść z pomocą swoim przyjaciołom. — Rozumiem. To niewiarygodne, że opętani tak się rozpano- szyli. Nagranie z Mortonridge daje do wiele myślenia. — Otóż to. Wie pan już teraz, czemu nam tak zależy na tych in- formacjach z archiwum Laymilów? — Tak... Wiem. — Proszę się nie martwić, panie dyrektorze — odezwała się Lal- wani. — Mamy jeszcze tę przewagę, że małe, odizolowane grupki opętanych nie są ze sobą w kontakcie. Prawdziwy powód do stra- chu będziemy mieć wtedy, gdy zaczną się organizować, nawiązywać łączność z innymi układami planetarnymi. Zgromadzenie Ogólne zakazało lotów komercyjnych, co powinno nam dać parę tygodni wytchnienia. Trudno im będzie przemieszczać się po kryjomu. Każ- da ich akcja na arenie międzygwiezdnej musi odbywać się na wiel- ką skalę, a więc nie ujdzie naszej uwagi. — Iw tym Siły Powietrzne upatrują swej największej szansy — rzekł naczelny admirał. — Ofiar, niestety, nie da się uniknąć. W przestrzeni kosmicznej starcia zbrojne nie kończą się remisem; kto nie zwycięża, ten ginie. Będziemy strzelać do niewinnych osób. — Wątpię, czy do tego dojdzie, skoro tej hołocie brakuje zorga- nizowania — wtrąciła Mae Ortlieb. — Kontrolujemy połączenia komunikacyjne między układami. Nigdy nie zdołają połączyć sił i poważnie nam zagrozić. — Chyba że... — zaczął Parker, lecz urwał w pół zdania. Zaraz jednak westchnął ze zbolałą miną. — W zaświatach przebywają nasi najwięksi generałowie i dowódcy wojskowi. Znają się na takty- ce nie gorzej od nas. Wiedzą, co trzeba zrobić, żeby odnieść zwy- cięstwo. — Nie wezmą nas z zaskoczenia — zapewnił naczelny admirał, chociaż wypowiedź Parkera zburzyła jego spokój ducha. Czy coś wskóram, jeśli Napoleon sprzymierzy się z Richardem Saldaną? W drodze do holu wieżowca Sushe Dariat pokonał ostatni za- kręt schodów. Żaden z opętanych nie korzystał z windy, aby nie igrać z niebezpieczeństwem, bowiem Rubra kontrolował obwody wysokiego napięcia. Kolejka tunelowa w ogóle nie wchodziła w ra- chubę. Okrągły, stylowy niegdyś hol znajdował się jakby w strefie działań wojennych. Szklane ściany były popękane i zabrudzone sadzą, zdruzgotane meble leżały, gdzie popadnie, ociekając wodą i brudną szarą pianą z umieszczonych pod sufitem spryskiwaczy przeciwpożarowych. Buty plaskały nieprzyjemnie na czarnej ziemi z rozbitych doniczek. Zrezygnował z pouczania osób, które razem z nim kluczyły po tym pobojowisku. „Gdybyście mnie posłuchali..." — tyle razy im to już powtarzał, że w końcu przestali zważać na jego słowa. Zresztą i tak ślepo słuchali poleceń Kiery. Musiał przyznać, że rada pod jej przewodnictwem nieźle sobie radziła z utrzymaniem dyscy- pliny w habitacie. Prócz tego — z niczym. A przecież opętani, posługując się energistyczną mocą, mogliby doprowadzić hol do pierwotnego stanu; nikt im nie kazał wywijać miotłą i ścierką. Nie- ustanna obecność Rubry i przeciągająca się wojna nerwów wpły- wały jednak ujemnie na morale ludzi. Minął przekrzywione drzwi i wyszedł na kamienne płyty oka- lające budynek. Przynajmniej okoliczne parki zachowały swój urokliwy wygląd. Szmaragdowy trawnik, nie skalany ani jednym chwastem, ciągnął się do szeregu rosnących w odległości dwustu metrów leciwych drzew z obwisłymi gałęziami. Tu i tam biegły ubite żwirowe ścieżki, którymi można było dojść do wszystkich zakątków habitatu. Gdzieniegdzie rosły krzewy z kopułami równo przyciętych gałązek, obsypanych fioletowymi listkami i srebrzysty- jiji kwiatuszkami. Nad głowami pomykały radośnie ptaszki o ga- dzim wyglądzie, będące właściwie trójkątnymi, silnie umięśniony- mi skrzydłami o turkusowych i bursztynowych łuskach. Tę idylliczną scenerię mącił jedynie leżący na ścieżce trup ze stopą wykręconą pod nienormalnym kątem. Trudno było orzec, czy to mężczyzna, czy kobieta. Głowa wyglądała tak, jakby ktoś ją wpakował do dyszy silnika termojądrowego. Dwadzieścia metrów dalej tliły się w trawie resztki winowajców. Jeden z dwóch serwoszympansów trzymał jeszcze w dłoni coś na kształt stopionej różdżki, w której Dariat rozpoznał pałkę paralizatora. Niegroźne na pozór serwitory załatwiły bez ostrzeżenia wielu opęta- nych. Po kilku dniach unikania niespodziewanych i niemożliwych do przewidzenia ataków, ludzie po prostu wykańczali je na poczekaniu. Dariat zmarszczył nos, przechodząc obok cuchnących zwłok. Po dotarciu do drzew zauważył na najwyższej gałęzi trójkątnego ptaka. Chwilę mierzyli się bacznym spojrzeniem. Przypuszczał, że kseno- biotyczne zwierzę nie jest związane więzią afmiczną. Z Rubra jed- nak nie było żartów. Dopiero teraz przyszło Dariatowi na myśl, że oczy serwitorów doskonale nadają się do śledzenia mieszkańców habitatu, pozwalając obejść blokady, jakimi unieszkodliwiał pod- programy działające w warstwie neuronowej. Przeszył ptaka gniew- nym wzrokiem, na co ten zafalował skrzydłami, ale nie odleciał. Dariat przemierzał prędkim krokiem zagajnik, kierując się ku dużej polanie, gdzie przebywała Kiera. Na obu brzegach szerokiej rzeczułki imponujące swą wielkością drzewa o szarozielonych liś- ciach układały się jak stoki doliny. Czarne pnie porośnięte były włochatą, podobną do mchu rośliną. W nadwodnych szuwarach migały dzikie maki. Ludzie na polanie zebrali się w dwóch grupkach. W skład pierw- szej wchodziła wyłącznie młodzież w wieku mniej więcej dwudzie- stu lat; chłopcy z obnażonymi torsami paradowali w szortach lub kąpielówkach, dziewczęta podkreślały swoje wdzięki zwiewnymi, letnimi sukienkami bądź strojami bikini. Kryterium doboru stano- wiła uroda. Sześcioro dzieci przechadzało się ze znudzoną miną: dziewczynki w fartuszkach i kokardkach, chłopaczki w krótkich spodenkach i kolorowych koszulkach. Dwoje dzieciaków w wieku sześciu, siedmiu lat paliło papierosy. Po drugiej stronie polany cztery zwyczajnie ubrane osoby, żywo gestykulując, rozmawiały ochrypłymi, podniesionymi głosami. Przed nimi w trawie leżały rozmaite urządzenia elektroniczne — narzędzia niezbędne przy tworzeniu profesjonalnych nagrań mood fantasy. Dariat podszedł do Kiery, którą wypatrzył wśród członków eki- py nagraniowej. Nosiła białą bawełnianą bluzeczkę z perłowymi guziczkami, rozpiętą od góry dla uwydatnienia dekoltu. Z opale- nizną nóg kontrastowała cienka biała spódniczka. Miała bose stopy i rozpuszczone na ramiona włosy, a wszystko razem sprawiało, że wyglądała niezwykle seksownie. Czar prysł, gdy skierowała wzrok w jego stronę. Marie Skibbow mogłaby ucieleśniać marzenia ero- tyczne wielu mężczyzn, lecz złośliwa inteligencja przyczajona w jej umyśle przejmowała dreszczem. — Mówią, Dariat, że pękasz — powiedziała cierpko. — Wiele razy nam pomagałeś, więc byłam dotąd pobłażliwa, ale jeśli zdarzy się jeszcze jeden incydent, jak ten w kanale instalacyjnym, zrezy- gnuję z twoich usług na dobre. — Jeśli nie będzie mnie tutaj, żeby walczyć z Rubra, ty również przestaniesz panować nad nerwami. Wystarczy, że na moment za- pomnisz o czujności, a Rubra odeśle w zaświaty wszystkich opęta- nych. Ma w nosie ludzi, którym zabraliśmy ciała. — Przynudzasz, Dariat. Słyszałam, że tobie nie tylko puszczają nerwy. Masz objawy rozwiniętej psychozy, paranoidalne przywi- dzenia. Ludzie są zaniepokojeni. Zastanów się, jak wyeksmitować Rubrę z warstwy neuronowej, zamiast szerzyć zamęt, bo inaczej marnie skończysz! Jasne? — Jak słońce. — Cieszę się. Doceniam twoje wysiłki, Dariat, tylko nabierz elastycznego podejścia do rzeczy — powiedziała, maskując twarz wymuszonym uśmiechem. Za nią na drzewie ksenobiotyczny ptak obserwował zdarzenia na polanie. Energistycznym mirażem Dariat utajnił drwiący wyraz, jaki pojawił się na jego prawdziwej twarzy. — Chyba masz rację. Spróbuję. — Wreszcie mówisz jak człowiek. Posłuchaj: ja też nie chcę być wyrzucona z Valiska. Urządzimy się tu wygodnie i zachowamy swoją pozycję, tylko musimy działać z rozmysłem. Jeśli ten pomysł z nagraniem wypali, zlecą się do nas tłumy rekrutów. Wtedy prze- niesiemy Valiska w takie miejsce, gdzie Rubra nigdy już nam nie podskoczy. Postaraj się, żeby do tego czasu za bardzo nie rozrabiał, a resztę zostaw na mojej głowie, zgoda? — W porządku, rozumiem. Odprawiła go skinieniem głowy, po czym wyrównała oddech i odwróciła się do ekipy nagraniowej. — Gotowi? Haled Jaros patrzył ze złością na niesforny blok sensytywny, który trzymał w dłoni. — Myślę, że tak. Teraz na pewno zadziała. Ramon zaprogramo- wał go tak, żeby zostały tylko najważniejsze funkcje. Nie rejestruje- my sygnałów cieplnych ani zapachowych, ale odbiór AV przebiega bez większych zakłóceń. Przy odrobinie szczęścia dodamy później aktywatory emocjonalne. — No dobrze, zaczynamy od nowa — powiedziała głośno. Pod okiem Haleda zmysłowa grupka młodzieży raz jeszcze za- jęła umówione pozycje. Jedna z par zaczęła całować się na trawie, druga pluskała się w wodzie. Małe dzieci, zgasiwszy papierosy, goniły się w kółko z dzikimi chichotami. — Tylko trochę ciszej! — napomniała je gniewnie Kiera. Sama usiadła przy głazie, leżącym na brzegu skrzącej się wody. Odchrząknęła i lewą ręką odgarnęła włosy z czoła. — Rozepnij jeszcze dwa guziki, kochanie — poradził Haled. — I mocniej zegnij kolana. — Wpatrywał się w projektor AV jednego z bloków procesorowych. Skupiła myśli, dusząc w sobie wściekłość. Guziki bluzki straciły wyrazistość, zaraz też odpadły pętelki, przez co delikatna tkanina rozchyliła się jeszcze bardziej. — Czy to absolutnie konieczne? — zapytała. — Zaufaj mi, skarbie. Nakręciłem w życiu kupę filmów rekla- mowych. Seks zawsze dobrze się sprzedaje, to podstawa w tym biz- nesie. Tak to już jest, nic na to nie poradzisz. Dlatego chcę pokazać nogi i biust, żeby chłopcy mieli się do czego ślinić, a dziewczyny nabrały pewności siebie. Dzięki temu i jedni, i drudzy będą nam jeść z ręki. — Zgoda — burknęła. — Zaczekaj! — Co znowu? Odwrócił wzrok od projektora AV. — Nie zwracasz na siebie dość uwagi. Kiera spojrzała na swe obnażone piersi. — Ten żart jest w bardzo złym guście. — Nie, nie! Nie chodzi o cycuszki, nic im nie brakuje. Mam na myśli twój ogólny wizerunek, jest jakiś blady. — Szarpał w palcach dolną wargę. — Już wiem! Zaskoczysz ich swoją śmiałością. Chcę, żebyś nadal opierała się o głaz, tylko zawiąż sobie na kostce czer- woną chustkę. - Kiera mierzyła go lodowatym spojrzeniem. — Pro- szę cię, kochanie. Miałaś mi zaufać — dodał. — Znów się skoncen- trowała. Wokół kostki zmaterializował się odpowiedni kawałek ma- teriału, jedwabna chusteczka zawiązana na węzeł. Krwistoczerwona. Ciekawe, czy zrozumiał podtekst. — Rewelacja! Teraz masz w sobie dzikość, taką cygańską egzotykę. Trudno się w tobie nie zakochać. — Mogę zaczynać? Kiera już po chwili odzyskała spokój, układając twarz w wyrazie będącym kwintesencją dziewczęcego onieśmielenia. Opodal szem- rała melodyjnie woda, reszta młodzieży przybliżyła się z wesołymi minami, dzieci goniły się wokół kamienia. Kiera uśmiechnęła się do nich pobłażliwie i machnęła ręką, pozwalając im na dalszą zabawę. Na koniec odwróciła głowę i wbiła spojrzenie w blok sensytywny. — Powiedzą wam, że nie powinniście oglądać tego nagrania — powiedziała. — Prawdę mówiąc, wasi rodzice, starsi bracia i władze, gdziekolwiek mieszkacie, stanowczo wam tego zabronią. Ciekawe czemu? No tak, to przecież oczywiste, należę do opętanych, jestem demonem zagrażającym, jak to się mówi, żywej tkance wszechświa- ta. Waszego wszechświata. Wychodzi na to, że jestem waszym wro- giem. Jakżeby inaczej, skoro tak twierdzi Zgromadzenie Ogólne Konfederacji. A ono nigdy się nie myli, no nie? Słuchajcie, prze- wodniczący Haaker wpadł tu z wizytą, obejrzał mnie od stóp do głów, porozmawialiśmy i teraz wszystko już o mnie wie: czego prag- nę, czego nienawidzę, czego się boję, kto jest moim ulubionym wy- konawcą mood fantasy. Chociaż... jakoś nie pamiętam, kiedy wła- ściwie z nim rozmawiałam. Ale kiedyś musiałam, ponieważ ambasa- dorzy wszystkich rządów głosowali za tym, żebym została oficjal- nie uznana za potwora. To inteligentni, poważni, mądrzy ludzie; chyba nie zrobiliby tego, gdyby nie dysponowali całą górą dowo- dów. Prawda? W rzeczywistości jedynym pośrednim dowodem — ciągnęła — na którym oparli swą decyzję, był fakt, że Latoń zabił dziesięć tysięcy edenistów, gdyż byli opętani. Pamiętacie Latona? Kiedyś podobno był kimś w rodzaju bohatera, miało to jakiś związek z habitatem Jantrit. Jak myślicie, zapytał mieszkańców wyspy Per- nik, czy chcą być unicestwieni? Ciekawe, czy wszyscy się zgodzili. Zrobiono z nami to, co robią wam, jak kosmos długi i szeroki: zo- staliśmy zaszufladkowani jako złe typy. Jeden mięśniak komuś da w nos, a zaraz słychać krzyk, że wszystkie dzieciaki to chuliganeria. Wystarczy, że rozejrzycie się w swoim sąsiedztwie, a przyznacie mi rację. W ich oczach zawsze będziecie należeli do masy. Jeden popełni coś złego, wszyscy od razu są winni. Tak właśnie nas traktują. Na szczęście tutaj, w Valisku, wygląda to inaczej. Może są gdzieś opętani, którzy chcą zapanować nad wszechświatem. Jeśli tak, to niech się z nimi rozprawi Flota Konfederacji. Mam nadzieję, że prędko to nastąpi. Sama boję się takich opętanych. My tu jednak walczymy o coś sensownego, nie wznosimy głupich i przestarza- łych haseł. Dziś nie ma już potrzeby tak się zachowywać, tak myś- leć. Wszystko się zmieniło. Przekonaliśmy się, na co pozwala moc płynąca z opętania, oczy- wiście właściwie użyta. Zamiast szerzyć zniszczenie, pomagajmy ludziom. I tego właśnie obawia się przewodniczący Haaker — zmia- ny układów w jego starannie ułożonym świecie. Jeśli one odejdą do lamusa, on odejdzie wraz z nimi, straci władzę i intratną posadę. Tutaj przecież chodzi o pieniądze. Za forsę kupicie ludzi, dostanie- cie broń, zrobicie karierę w polityce. Forsa z podatków tuczy biuro- krację. Bogate przedsiębiorstwa zyskownie inwestują i przejmują rynki. To pieniądz decyduje, co wszechświat ma dla nas do zaofero- wania. Tylko że wszechświat jest nieskończony, nie trzeba go regla- mentować. Ci z nas, którzy wrócili z mroków nocy, wyłamują się spod wpływu zdegenerowanych rządów. Możemy żyć po swojemu, mo- żemy prosperować. Wrzućcie do ognia haniebne karty Banku Jowi- szowego, a wyprowadzimy was z labiryntu przepisów, które wam narzucają. — Jej uśmiech wciąż był nieśmiały, lecz teraz także nie- co łobuzerski. Wyciągnęła otwartą dłoń w stronę bloku sensytyw- nego, następnie zacisnęła palce w pięść i ponownie je rozchyliła. Na dłoni roztaczały chłodny blask niebieskie brylanty i wiotkie pla- tynowe łańcuszki. Kiera zrobiła wesołą minę, po czym niedbale rzuciła klejnoty na ziemię. — Widzicie, jakie to proste? Przedmio- ty, towary, skarby kapitalistów, wszystko to istnieje tylko po to, żeby dawać radość. U nas, w Valisku, są one jedynie wyrazem uczuć. Ekonomia rozpadła się, na jej gruzach wyrasta prawdziwe równouprawnienie. Odwróciliśmy się plecami do materialistów. Wy- rzekliśmy się kontaktów z nimi, bo dzieli nas rozbieżność celów. Będziemy teraz żyć po naszemu, rozwijać się intelektualnie, rezy- gnować ze ślepej pogoni za pieniądzem i kochać się wzajemnie, ponieważ uczciwość zastąpiła skąpstwo. Skąpstwo zginęło wraz z resztą dawnych wad ludzkości. Valisk stał się miejscem, gdzie wszystkie życzenia się spełniają, zarówno najskromniejsze, jak i te największe. Ci, którzy wrócili z zaświatów, nie są w tym względzie uprzywilejowani. Gdybyśmy chcieli korzystać sami z tylu dobro- dziejstw, bylibyśmy wielkimi skąpcami. Niech korzystają wszyscy. Właśnie za takie nastawienie do świata rządy nami gardzą i mie- szają nas z błotem. Przenosimy Valiska do innego wymiaru wszech- świata — do kontinuum, gdzie każdy będzie miał energistyczną moc. Tam odzyskam własną materialną postać i zwrócę ciało, które pożyczyłam. Potępione dusze znów się staną prawdziwymi ludźmi, czemu nie będą towarzyszyć łzy i cierpienia, którymi płacimy za to, że podążamy uparcie własną ścieżką. Mam dla was propozycję. Otwieramy podwoje Valiska przed wszystkimi ludźmi dobrej woli i szlachetnego usposobienia. Przed wszystkimi, którzy mają dość walki o przetrwanie i wszechobec- nych ograniczeń, jakimi wiążą nam ręce rządy i kultury. Jeśli chce- cie udać się z nami w podróż, mile was powitamy. Wyruszamy już wkrótce, zanim przybędą okręty wojenne, by zbombardować nas za zbrodnię bycia tym, kim jesteśmy: ludźmi pragnącymi pokoju. Obiecuję, że przygarniemy każdego ochotnika. Nie zawsze bę- dzie łatwo do nas dotrzeć, lecz zachęcam: spróbujcie. Czekamy tu na was. Powodzenia. Biały jedwab przyciemniał i zaczął mienić się tysiącem kolo- rów, jakby bluzka i spódniczka okryły się nieprzebranym krociem motylich skrzydeł. Marie Skibbow uśmiechała się przyjaźnie, pro- mieniując na widzów swym naturalnym ciepłem. Dzieci przypadły do niej z głośnym chichotem; wyrzuciły w powietrze płatki maków, które opadały niczym nieziemskie czerwone śnieżynki. Gdy wzięły ją za ręce, przyłączyła się ochoczo do zabawy. I taki był koniec nagrania. Mimo tego, że powstał przed blisko półwieczem, oddział chirur- gii rekonstrukcyjnej mógł się pochwalić bogatym, nowoczesnym wyposażeniem. Przemysł medyczny, podobnie jak spokrewnione z nim gałęzie gospodarki, przynosił duże dochody na asteroidzie Culey. Sala pooperacyjna, na której położono Ericka Thakrara (Du- champ nie zamówił osobnego pokoju), mieściła się przy głównym korytarzu gmachu szpitalnego; śnieżnobiałe ściany z kompozytu i nie rażące w oczy panele oświetleniowe nadawały pomieszczeniu typowy wygląd, spotykany w lecznicach na całym obszarze Konfe- deracji. Nad pacjentami czuwały dwie pielęgniarki, siedzące obok drzwi przy komputerowym stanowisku kontrolnym. Co prawda, nie były tam niezbędne — zespół półświadomych procesorów niepo- równanie szybciej wykrywał nieprawidłowości w funkcjonowaniu organizmu — jednak szpitale tradycyjnie utrzymywały liczny per- sonel; chorzy pragnęli kontaktu z człowiekiem, czerpali z niego otuchę. Przemysł medyczny nie tylko przynosił sute zyski, lecz tak- że, jako jeden z ostatnich, zatrudniał rzesze ludzi, opierając się au- tomatyzacji pracy z iście technofobicznym uporem. Zabieg przeszczepienia Erickowi sztucznej tkanki rozpoczął się kwadrans po tym, jak wyjęto go z kapsuły zerowej. Na oddziale szpitalnym przebywał już szesnastą godzinę; w pewnej chwili pra- cowały nad nim równocześnie cztery zespoły chirurgów. Kiedy wy- jechał z sali operacyjnej, trzydzieści procent wagi swego ciała za- wdzięczał sztucznym wstawkom. Drugiego dnia po operacji miał u siebie gościa. Rysy twarzy trzydziesto kilkuletniej kobiety zdradzały jej orientalne pochodze- nie. Dyżurnej pielęgniarce wyjaśniła z uśmiechem, że jest daleką kuzynką Ericka. W razie czego mogła przedstawić dowód tożsamo- ści. Pielęgniarka po prostu wskazała jej ręką korytarz. Kiedy weszła na salę, z sześciu łóżek cztery były zajęte. Na jed- nym z nich za odsuniętym parawanem leżał starszy mężczyzna ze wzrokiem wyrażającym przemożną chęć rozmowy. Pozostałe trzy były szczelnie zasłonięte. Uśmiechnęła się blado do samotnego pa- cjenta i podchodząc do łóżka Ericka, podała hasło procesorowi ste- rującemu parawanem, który otworzył się u stóp łóżka i zwinął ku ścianom. Kobieta weszła do środka i przesłała hasło zamykające pa- rawan. Z trudem zachowała spokój, widząc postać wyprostowaną na ak- tywnym profilowanym materacu. Erick leżał całkowicie owinięty pa- kietami medycznymi, jakby z półprzezroczystej zielonej substancji uszyto mu przylegający do ciała trykot. Przy szyi i tułowiu wycho- dziły rurki, prowadzące do stojącej u wezgłowia szafki ze sprzętem medycznym — wpływały nimi związki chemiczne, które wspie- rały neuronowy nanosystem przy regeneracji wycieńczonego orga- nizmu, a odpływały toksyny i obumarłe komórki krwi. Z pakietu otulającego twarz spojrzała na nią para otępiałych, przekrwionych oczu. — Kim pani jest? — zapytał datawizyjnie Erick. Nie zostawiono mu otworu na usta, tylko małą dziurkę nad nosem do oddychania. Przesłała mu kod identyfikacyjny. — Porucznik Li Chang, CNIS — powiedziała. — Dzień dobry, kapitanie. Otrzymaliśmy w biurze Floty pański kod zgłoszeniowy. — Gdzieście byli tyle czasu, do jasnej cholery?! Wysłałem ten kod już wczoraj. — Przykro mi, sir, ale od dwóch dni panuje w układzie pewien zamęt związany ze stanem wyjątkowym. Mamy pełne ręce roboty. W pobliżu stale kręcą się pańscy koledzy z załogi. Wolałam, żeby mnie tu nie widzieli. — Bardzo sprytnie. Wie pani, jakim statkiem tu przyleciałem? — Tak, sir. „Viłleneuve's Revenge". Udało wam się wyrwać z Lalonde. — Mało brakło, a byśmy tam zostali. Nagrałem raport ze stresz- czeniem misji. Te informacje muszą być niezwłocznie dostarczone na Trafalgara. To nie jest walka z Latonem, ale coś innego, o wiele gorszego. Neuronowy nanosystem Li Chang uruchomił obejścia nerwowe, aby mogła zachować spokojny wyraz twarzy. Ileż wycierpiał ten człowiek, żeby się czegoś dowiedzieć... 7-*- Tak, sir. Opętanie. Trzy dni temu dostaliśmy fleks z ostrze- żeniem wydanym przez Zgromadzenie Ogólne Konfederacji. — A więc już wiecie? — Tak, sir. Prawdopodobnie opętani opuścili Lalonde, zanim dolecieliście na miejsce. Przypuszcza się, że na statku „Yaku". Przedostają się teraz na inne planety. To Latoń ostrzegł nas o nie- bezpieczeństwie. — Latoń? — Tak, sir. Zdołał powstrzymać ich na Atlantydzie. Uprzedził edenistów, nim wysadził się w powietrze. Gdyby chciał pan poznać szczegóły, to agencje informacyjne nadają na ten temat obszerny re- portaż. — Cholera! — Spod pakietu okrywającego twarz wydostał się ledwie słyszalny jęk. — Szlag jasny by to trafił! Cały wysiłek na darmo? Tyle poświęcenia, żeby poznać historię, o której dziennika- rze bębnią na okrągło? — Uniósł rękę kilka centymetrów nad matę- rac. Mocno się trzęsła, jakby opatrunek przytłaczał ją swym cię- żarem. — Przykro mi, sir — rzekła cicho Li Chang. Oczy zaszły mu łzami. Opatrunek wchłonął cicho i sprawnie słoną ciecz. — W raporcie zawarłem ważne informacje. W próżni można z nimi wygrać. Boże, można im zdrowo dowalić! Dowództwo Sił Powietrznych musi być o tym poinformowane. — Tak, sir. Z pewnością się dowie. — Li Chang wiedziała, że zabrzmiało to pusto i trywialnie, lecz cóż miała powiedzieć? — Je- śli przekaże mi pan swój raport, dołączę go do następnego meldun- ku, który wyślemy na Trafalgara. — Zapisała zbiór zaszyfrowanych informacji w pustej komórce pamięciowej. — Lepiej niech pani przejrzy moją kartę pacjenta — rzekł Erick. — I zainteresuje się lekarzami, którzy mnie operowali. Chirurdzy musieli zauważyć, że wszczepiono mi implanty bojowe. — Zajmę się tym. Mamy swoich ludzi wśród personelu szpitala. — To dobrze. Aha, i, na miłość boską, proszę przekazać kie- rownikowi placówki, żeby mnie zwolnił z tej cholernej misji. Na- stępnym razem, kiedy spotkam się twarzą w twarz z Andre Du- champem, tak mu przyłożę, że zębów nie pozbiera! Niech biu- ro prokuratury wystąpi o aresztowanie dowódcy i załogi statku „Villeneuve's Revenge" pod zarzutem piractwa i zabójstwa. Mam wszystkie obciążające ich pliki, całe sprawozdanie z napaści na „Krystal Moona". — Kapitan Duchamp ma tu jakieś polityczne powiązania. Dzię- ki nim wymigał się od kwarantanny obowiązującej przed cumowa- niem wszystkie przylatujące statki. Pewnie moglibyśmy doprowa- dzić do aresztowania, lecz jego znajomy, kimkolwiek jest, raczej nie zechce wstydzić się na procesie sądowym. Duchamp zostanie zwolniony za kaucją, jeśli po prostu nie wymknie się stąd cicha- czem. Asteroida Culey to złe miejsce, żeby wyskakiwać z tego ro- dzaju oskarżeniami przeciwko niezależnym handlarzom. Dlatego tylu ich tutaj zawija i dlatego powstała tu duża placówka CNIS-u. — Nie aresztujecie go? Nie powstrzymacie tego szaleńca? W czasie napaści na frachtowiec zginęła piętnastoletnia dziewczyn- ka! Piętnastoletnia! — Proponowałabym wstrzymać się z aresztowaniem, sir, po- nieważ on i tak wyjdzie na wolność. Jeśli Agencja zechce go przy- gwoździć, musi to zrobić gdzie indziej. — Na próżno czekała na od- powiedź czy jakąkolwiek reakcję. Jedyną oznaką życia Ericka były diody migające wolno na pulpitach urządzeń medycznych. — Sir? — Cóż, zgoda. Tak bardzo chcę go dorwać, że aż mnie ręce świerzbią. Musi pani zrozumieć, że takie elementy jak on i takie statki jak „Villeneuve's Revenge" muszą być wyłapane i wyeliminowane z obiegu. Wszystkie załogi niezależnych przewoźników należałoby zesłać na planety karne, a ich statki pociąć na złom i części zamienne. — Tak, sir. — Proszę już iść, pani porucznik. Przygotujcie się do odesła- nia mnie na Trafalgara. Nie życzę sobie przechodzić tu rekonwale- scencji. — Tak, sir. Przekażę pańską prośbę. Może upłynąć trochę cza- su, zanim pana przewiozą. Jak już wspomniałam, w Konfederacji obowiązuje stan wyjątkowy. Tymczasowo przenieślibyśmy pana na oddział zamknięty, który znajduje się pod stałą ochroną. I znów nastąpiła długa chwila milczenia. Li Chang czekała ze stoickim spokojem. — Nie — zdecydował w końcu Erick. — Zostanę tutaj, bo za wszystko płaci Duchamp. Naprawy statku i moje leczenie mogą oka- zać się na tyle kosztowne, że łajdak w końcu splajtuje. W świetle tu- tejszych przepisów nieregulowanie długów jest poważnym przestęp- stwem. Bądź co bądź, w grę nie wchodzi etyka, tylko pieniądze. — Tak, sir. — Ma mnie stąd zabrać pierwszy statek odlatujący z Culey. — Zajmę się przygotowaniami, sir. Może pan na mnie polegać. — W porządku. Teraz proszę zostawić mnie samego. Dawno nie czuła się taka przygnębiona. Odwróciła się i przeka- zała datawizyjne polecenie do procesora parawanu. Na odchodnym zerknęła jeszcze przez ramię — z nadzieją, że uspokoi sumienie wi- dokiem odprężonej postaci zapadającej w krzepiący sen — lecz na dnie otworów wyciętych w zielonym opatrunku wciąż otwarte oczy wpatrywały się w sufit z tępą złością. Parawan wszystko zasłonił. Ledwie zamknął się wlot tunelu czasoprzestrzennego, Alkad Mzu odwołała przekaz z czujników centrum kontroli ruchu lotniczego. W odległości pięćdziesięciu tysięcy kilometrów odczytom w za- kresie światła widzialnego brakowało ostrości, przedstawione były głównie w postaci symboli graficznych naniesionych na wzmocnio- ne ziarniste obrazy. Mimo tak marnej jakości zdjęć pomyłka nie wchodziła w rachubę. „Udat" odleciał. Popatrzyła przez olbrzymie okno sali widokowej, które osadzo- no w ścianie skalnej bezpośrednio nad półką cumowniczą. Pod kra- wędzią masywnej sylwetki nieobrotowego kosmodromu, oddalone- go stąd o półtora kilometra, dawał się zobaczyć wąski wycinek fir- mamentu. W pole widzenia wpływał wolno Narok, okryty powłoką białych chmur; planeta miała duże albedo, dzięki czemu roztaczała wokół siebie delikatne lśnienie. Na półkę wyskoczyły blade, wy- dłużone cienie, przylepione do jastrzębi siedzących na cokołach cu- mowniczych. Przesuwały się po gładkim kamieniu niczym sekun- dowe wskazówki zegara. Alkad poczekała, aż Narok skryje się za ostrym, sztucznym horyzontem. Manewr skoku powinien być już wykonany. Następny uruchomi urządzenie rezonansowe, które scho- wała na pokładzie statku. Nie towarzyszyło temu uczucie zwycięstwa, a tym bardziej rado- ści. Samotny czarny jastrząb i jego chciwy dowódca — jakaż to re- kompensata za straszny los Garissy? Za akt ludobójstwa popełniony na mieszkańcach planety? Zawsze to jednak dobre na początek. W każdym razie udowodniła sobie, że nadal dysponuje tą bezkom- promisową stanowczością która pchała ją do działania przed trzy- dziestu laty, gdy żegnała się z Peterem ostatnim pocałunkiem. „Wystarczy au revoir" — rzekł wtedy z naciskiem. Starała się uparcie wierzyć w tamte słowa. Może owa pierwsza, ślepa nienawiść po tylu latach ostygła? Zbrodnia jednak pozostała zbrodnią; dziewięćdziesiąt pięć milio- nów jej zabitych rodaków domagało się sprawiedliwości. Wiedzia- ła, że wbrew logice jest pałać tak dziką żądzą zemsty. Smutne zna- mię człowieczeństwa. Chwilami nachodziła ją myśl, że tylko ta jed- na, przybierająca potworne rozmiary, obsesja nadaje jej wymiar istoty ludzkiej. W Tranąuillity wyzbyła się wszystkich niepotrzeb- nych uczuć, odsunęła je za ścianę pozornie normalnego zachowa- nia. Normalnego, biorąc pod uwagę to, że zniszczono jej rodzinną planetę. Znów pojawiły się posępne cienie. Dziwaczne kontury pełzły po kamiennej półce, dostosowane do ruchu obrotowego asteroidy. „Udat" wykonał już pewnie trzeci manewr skoku. Alkad przeżegnała się szybko. — Matko Boża, powitaj ich dusze w niebie. Przebacz im zbrod- nie, bo wszyscy jesteśmy dziećmi, które nie wiedzą, co czynią. Ileż w tym obłudy! A jednak Kościół Marii Legio był inte- gralną i żywotną częścią garissańskiej kultury. Nie mogłaby się go wyprzeć i nie chciałaby, zdając sobie zarazem sprawę, jak absur- dalna to sprzeczność w odczuciu niewierzącego. Ich tożsamość została rozbita, toteż każdą pozostałość po niej należało zacho- wać i pielęgnować. Może przyszłe pokolenia znajdą pociechę w jej naukach? Narok znowu zniknął z pola widzenia. Alkad odwróciła się ple- cami do gwiazd i ruszyła do wyjścia; w niskim polu grawitacyjnym dotykała stopami ziemi co dwadzieścia sekund. Pakiety nanoopa- trunku, owinięte wokół kostek i przedramion, dokonały już więk- szości niezbędnych napraw, dzięki czemu jej ruchy nabrały wolnej, ospałej wręcz płynności. Dwóch członków załogi „Samaku" — jeden był kosmonikiem o imponującej muskulaturze — czekało cierpliwie tuż za drzwiami. Gdy ich mijała, przystąpili do niej z obu stron. Zastanawiała się, czy rzeczywiście już w tej chwili potrzebuje osobistej ochrony, lecz wolała nie igrać z niebezpieczeństwem. Wzięła na siebie wielką od- powiedzialność i nie mogła pozwolić, by jakiś wypadek pokrzy- żował jej plany lub też by ktoś ją rozpoznał (bądź co bądź, był to rdzennie kenijski układ planetarny). Windą pasażerską udali się w trójkę na kosmodrom, gdzie cumo- wał „Samaku". Wyczarterowanie statku adamistów kosztowało ją ćwierć miliona fuzjodolarów. Może i przepłaciła, lecz nie miała wy- boru — musiała jak najszybciej dostać się na dorady. Agencje wy- wiadowcze będą jej szukać z nieubłaganą zawziętością, skoro wy- mknęła im się w Tranąuillity, udowadniając, że miały słuszny powód do strachu przed jej osobą. „Samaku" należał do niezależnego prze- woźnika; wyprodukowane w zakładach wojskowych przyrządy na- wigacyjne i obiecane premie gwarantowały krótki czas podróży. Transfer pieniędzy na konto dowódcy statku przypieczętował sprawę. Odkąd uciekła z habitatu, wydarzenia toczyły się trybem od niej niezależnym, teraz jednak powzięła świadomą, brzemienną w skutki decyzję. Ludzie, z którymi zamierzała się spotkać na dora- dach, przez trzydzieści lat przygotowywali się na jej powrót. Stano- wiła ostatnie ogniwo. Misja zniszczenia Omuty, rozpoczęta niegdyś na pokładzie „Beezlinga", wkraczała w decydującą fazę. Zaraz po wyjściu z tunelu czasoprzestrzennego „Intari" roze- jrzał się w okolicznej przestrzeni. Stwierdziwszy brak bezpośred- niego zagrożenia ze strony okruchów skalnych czy obłoków za- gęszczonego pyłu, z przyspieszeniem 3 g ruszył w stronę planety. Układ planetarny Norfolku był trzecim, który odwiedził w ciągu pięciu dni po wyruszeniu z Trafalgara, a zarazem przedostatnim w jego planie podróży. Kapitan Nagar niespecjalnie się ucieszył, gdy zlecono mu rozwiezienie wiadomości Naczelnego Admirała z ostrzeżeniem przed opętanymi. Tradycyjnie, adamiści często obar- czali winą kuriera. Czegóż innego można się spodziewać po ich prymitywnym myśleniu i kiepsko zintegrowanej osobowości? Po- mimo to kapitan miał też powody do zadowolenia: niewiele jastrzę- bi wywiązywało się tak sprawnie z podobnych zadań. — Uwaga, coś tu się dzieje! — powiadomił swą załogę „Inta- ri". — Eskadra Sil Powietrznych nie opuściła jeszcze orbity. Ustawiła się w szyku bojowym, chyba udziela wsparcia ognio- wego oddziałom lądowym. Nagar posłużył się zmysłami jastrzębia, żeby samemu zoriento- wać się w sytuacji. Jego mózg przestawił się bez problemu na od- mienny sposób postrzegania świata. Planeta przedstawiała się jako mocno zwichrowana niespójność w skądinąd regularnej strukturze czasoprzestrzeni. Jej pole grawitacyjne przyciągało zewsząd masę drobinek wędrujących w przestrzeni międzyplanetarnej. W niewiel- kiej odległości od planety znajdował się zbiór punktów o dość dużej masie, które lśniły jasno w widmie magnetycznym. — Miały odlecieć w zeszłym tygodniu. — Retoryczna uwaga. Posłuszny jego niemym życzeniom, „Intari" zogniskował pęcherze sensorowe na powierzchni planety, przesuwając zakres pracy przy- rządów ku widmu optycznemu. Objawiła mu się natychmiast bryła Norfolku; światło padające z dwóch źródeł wyodrębniało na niej dwie różnobarwne półkule, oddzielone wąskim sierpem prawdzi- wego mroku. Ziemie opromienione cynobrowym blaskiem Duches- sy wyglądały zupełnie zwyczajnie — takimi zapamiętał je „Intari", gdy przed piętnastu laty odwiedził ten układ. Jednakże prowincje należące do Diuka poznaczone były kołami przemalowanych na czerwono chmur. — One lśnią — stwierdził „Intari", zwracając uwagę na skra- wek ciemności. Nagar nie zdążył wypowiedzieć się na temat owej frapującej scenerii, bo oto konsola radiokomunikacyjna odebrała sygnał od pani admirał dowodzącej eskadrą, która pytała o powód ich wizyty. Kiedy Nagar podał swe dane identyfikacyjne, w zamian otrzymał streszczenie aktualnej sytuacji na nieszczęsnej planecie rolniczej. Strzępy czerwonej chmury przykrywały już przeszło osiemdziesiąt procent zamieszkanych wysp, skutecznie blokując próby nawiąza- nia z nimi łączności. Władze planety nie umiały zaprowadzić po- rządku na dotkniętych klęską wojny terenach; oddziały policji i wojska przechodziły na stronę wroga. Kontakt urwał się nawet z jednostkami Królewskich Sił Lądowych, posłanymi do pomocy na powierzchnię planety. Zeszłego dnia zbuntowana armia zdobyła Norwich — nad miastem zbierały się już pierwsze czerwone obłoki. Właściwości tej niezwykłej substancji odstraszyły panią admirał od działań odwetowych przy użyciu broni do rażenia celów naziem- nych, jaką dysponowały okręty wojenne. Jak rebelianci wytwarzają coś takiego? — pytała. — Nie udałoby im się, gdyby byli zwykłymi rebeliantami — wytłumaczył jej Nagar. Szyfrowanymi kanałami łączności przesłał ostrzeżenie od naczelnego admirała. Kapitan Layia w milczeniu odbierała datawizyjny przekaz. Na koniec powiodła wzrokiem po twarzach swej równie wstrząśniętej załogi. — Wreszcie wiemy, co się stało z „Tantu" — powiedział Furay. — Do diabła! Mam nadzieję, że statek pościgowy dopadnie drani. Layia spojrzała na niego z zakłopotaniem. Nieprzyjemne myśli chodziły jej po głowie. — Znalazłeś naszych trzech pasażerów na aerodromie, z którego wystartował „Tantu". Mniej więcej w tym samym czasie. Dziew- czynka przeżyła coś strasznego, wyszła cało z dziwnego pożaru. Sam tak powiedziałeś. Ogólnie wszyscy pochodzą z wyspy Ke- steven, a tam to wszystko się zaczęło. — Nie przesadzajmy! — zaprotestował Furay. Skupił na sobie wzrok całej załogi, niezdecydowanej, lecz z pewnością podejrzli- wej. — Oni właśnie uciekają z Kesteven. Wykupili miejsca na stat- ku kilka godzin przed pożarem hangaru. — Mamy szereg drobnych awarii — powiedziała Tilia. — Też mi nowina! — burknął ze złością Furay. — Czyżby wię- cej niż zwykle? Tilia zmierzyła pilota zimnym wzrokiem. — Jest ich nieco więcej, lecz to jeszcze niczego nie przesądza. — Layia zamyśliła się z poważną miną. „Far Realm" został wypro- dukowany w Państwowym Instytucie Przemysłowym na Lunie, co wcale jednak nie znaczyło, że właściciel w terminie poddawał sta- tek regulaminowym przeglądom. Ostatnio firma na każdym kroku szukała oszczędności. Inaczej niż w czasach, kiedy zaczynała latać. — Oni nie są opętani — stwierdził Endron. Layia ze zdziwieniem przyjęła spokojny, wyważony ton jego wypowiedzi. Endron zdawał się taki pewny. — Skąd wiesz? — Zbadałem Louise, kiedy weszła na pokład. Aparatura pomia- rowa działała bez zarzutu, podobnie jak pakiety nanoopatrunku. Gdyby była opętana, energistyczne oddziaływanie, o którym mówił naczelny admirał, zakłóciłoby ich pracę. Layia zastanowiła się nad jego słowami. — Masz chyba rację — zgodziła się niechętnie. — Poza tym nie próbowali przejąć statku. — I martwili się ucieczką „Tantu". Fletcher nienawidzi rebe- liantów. — No dobrze, trudno się z tym nie zgodzić. Pozostaje tylko py- tanie, kto ma pójść do nich z nowinami. Kto ma im powiedzieć, co dokładnie stało się z ich światem. Furay zauważył, że znowu skupia na sobie powszechną uwagę. — Wspaniale, wielkie dzięki. Kiedy mijał liczne pokłady dzielące go od kajuty pasażerów, pani admirał wydawała rozkazy podległym jej statkom. Dwie frega- ty, „Ladora" i „Leveque", miały pozostać na orbicie Norfolku, aby umocnić blokadę planety. Do każdego, kto próbowałby się prze- drzeć, choćby i kosmolotem, miały natychmiast otworzyć ogień. Odwiedzające układ statki handlowe byłyby zawracane — i w tym przypadku zatwierdzono użycie siły wobec nieposłusznych. „Intari" wyruszał w dalszą podróż. Reszta eskadry wracała do baz 6. Floty na Tropei, aby tam oczekiwać na dalsze rozkazy. „Far Realm" zo- stał zwolniony ze swoich obowiązków, jego kontrakt wygasł. Po krótkiej rozmowie z dowódcą eskadry Layia oświadczyła: — Pozwoliła nam lecieć na Marsa. Kto wie, jak długo jeszcze potrwa stan wyjątkowy, a nie chciałabym utknąć w układzie Tropei. Teoretycznie, nadal pełnimy służbę w wojsku, więc nie dotyczą nas ograniczenia w ruchu statków cywilnych. W najgorszym razie po powrocie damy prawnikom temat do długich sporów. Ucieszony perspektywą powrotu do domu Furay w trochę lep- szym nastroju wpłynął do kajuty. Luk w suficie minął głową do Przodu, co dało mu odwróconą orientację w przestrzeni. Trzej pasa- żerowie patrzyli, jak wywraca koziołka i dotyka stopą czepnika. Przywitał ich nieporadnym uśmiechem. Louise i Genevieve przy- glądały mu się uważnie. Miały świadomość, że przynosi złe nowi- ny, choć próbowały nie dopuszczać do siebie tej myśli. A jemu ciężko było z tym brzemieniem. — Najpierw dobra wiadomość — powiedział. — Za godzinę ruszamy na Marsa. — Świetnie! — odparła Louise. — A jaka jest ta druga? Unikał jej pytającego wzroku, nie patrzył też na Genevieve. — Są powody, dla których stąd odlatujemy. Przybył jastrząb z ostrzeżeniem od naczelnego admirała i komunikatem Zgromadze- nia Ogólnego Konfederacji. Wszyscy myślą, że prawdopodobnie... ludzie zostają... opętani. Była bitwa na Atlantydzie z udziałem nie- jakiego Latona. To on nas ostrzegł. Posłuchajcie, coś dziwnego dzieje się z ludźmi i tak to nazywają. Przykro mi, ale pani admirał uważa, że na Norfolku szerzą się opętania. — A więc to samo dzieje się na innych planetach? — zapytała Genevieve z przestrachem. — Owszem. — Furay zmarszczył brwi, czując na rękach gęsią skórkę. Jej głos nie brzmiał sceptycznie. Dzieci są zawsze ciekaw- skie. Popatrzył na Fletchera, potem na Louise. Oboje okazywali tro- skę, to prawda, lecz w żadnym razie zwątpienie. — Wiedzieliście, co? Wiedzieliście? ¦— Oczywiście. — Louise uśmiechnęła się nieśmiało. — Wiedzieliście o tym od samego początku. Wielki Boże, trze- ba było powiedzieć! Gdybyśmy wiedzieli, gdyby pani admirał... — Urwał, zmieszany. — Właśnie — powiedziała Louise. Zdumiewało go jej opanowanie. — Ale... — Przyjął pan z niedowierzaniem oficjalny komunikat Zgroma- dzenia Ogólnego Konfederacji. Czy uwierzyłby pan dwóm dziew- czynom i rolnikowi? Niech pan sam powie. Mimo zerowej siły ciążenia Furay zwiesił głowę. — Nie — przyznał. 11 Porośnięta gęstym lasem dolina była dzika i piękna — takie zda- rzały się tylko w starych habitatach. Syrinx zagłębiła się w puszczę, podchodzącą do samych obrzeży jedynego w Edenie pasa miejskiej zabudowy. Cieszyła się, że rosło jeszcze tyle drzew, które pamię- tały pierwsze dni habitatu. Grube pnie czasem się pochylały, lecz ciągle było w nich życie. Mądre, sędziwe drzewa przed kilkoma wiekami zbuntowały się przeciwko wdrażanej w parkach koncepcji dyskretnego porządku, aż w końcu wymknęły się spod wszelkiej kontroli. Wtedy habitat zostawił im swobodę. Syrinx nie pamiętała szczęśliwszych chwil w życiu, aczkolwiek nie tylko otaczająca ją zieleń wpłynęła na ten stan rzeczy. „Samotność wiąże się z oczekiwaniem" — powiedział Aulie z szelmowskim uśmiechem, gdy tuż po lunchu całował ją na poże- gnanie. Zapewne miał rację; na ludzkich uczuciach znał się nie go- rzej niż na sprawach seksu. Dlatego był takim cudownym kochan- kiem — umiał w pełni zapanować nad jej reakcjami. O tak, z pewnością miał rację, przyznała Syrinx z utęsknieniem. Rozstali się niespełna półtorej godziny temu, a jej ciało stanowczo domagało się jego bliskości. Sama myśl, co zrobi z nim w nocy, kiedy będzie go miała wyłącznie dla siebie, wprawiała ją w szam- pański nastrój. Jej wakacyjna wycieczka do Edenu sprawiła, że plotkowali o niej wszyscy krewni i znajomi. Ten aspekt ich romansu dawał Sy- rinx prawie tyle samo przyjemności co fizyczny kontakt. Aulie miał czterdzieści cztery lata, dzieliła ich różnica dwudziestu siedmiu lat. Niełatwo było wprawić w zdumienie egalitarną i liberalną społecz- ność edenistów, lecz jej się ta sztuka świetnie udawała. Czasem jednak i ona lękała się przepaści wieku. Tak właśnie było tego popołudnia. Aulie chciał zwiedzić jedną z komór w pół- nocnej czapie biegunowej, gdzie znajdowały się przedpotopowe, bo pochodzące jeszcze z XXI wieku urządzenia cybernetyczne; wszystkie wciąż pracowały w tej muzealnej fabryce. Syrinx nie wy- obrażała sobie nudniejszego zajęcia. Oto zwiedzali pierwszy w dzie- jach habitat, zawiązany przed pięciuset laty, kolebkę edenizmu, a on chciał oglądać antyczne roboty! Dlatego się rozstali. On udał się na zwiedzanie maszyn paro- wych, ona przechadzała się po wnętrzu. Eden był o wiele mniejszy od innych habitatów, mierzył zaledwie jedenaście kilometrów dłu- gości i trzy — średnicy. Uchodził za prototyp. W Edenie nie budo- wano drapaczy gwiazd; ludzie mieszkali w małym mieście opa- sującym północną czapę biegunową. Roiło się tu od pozostałości po dawno minionych epokach; obecni właściciele prostych, metalo- wo-kompozytowych, łatwych w montażu bungalowów, troszczyli się o zachowanie ich pierwotnego piękna. Cieszyły oczy zwłaszcza zadbane przydomowe ogródki ze starymi, nie zmodyfikowanymi genetycznie odmianami roślin. Wprawdzie ogrodowa flora nie mogła się poszczycić dorodnością czy intensywnością barw swych dale- kich potomków, przyjemnie było jednak popatrzeć na tę pamiątkę z przeszłości, żywy fragment zamierzchłych czasów. Syrinx spacerowała na wpół zatartymi ścieżynkami, omijając sę- kate korzenie, które splatały się ze sobą na wysokości jej łydek. Nie- kiedy schylała się, żeby nie zaczepić o zwisające pnącza. Każdy cen- tymetr kwadratowy kory skolonizowały mchy i grzyby, budujące na drzewach niepowtarzalne ekosystemy. Wśród dostojnych pni pano- wał zaduch, nieruchome powietrze było nieznośnie wilgotne. Ze względu na Auliego, aby podkreślić swą zgrabną sylwetkę, Syrinx włożyła krótką sukienkę z obcisłą talią która jednak okazała się całkowicie niepraktyczna w tych warunkach — mokre ubranie utrud- niało ruchy. Już niebawem zaczęły ją chłostać po ramionach lepkie kosmyki oklapniętych włosów. Na rękach i nogach mnożyły się zie- lone i brązowe plamy — niczym barwy wojenne samej matki natury. Pomimo niewygód ciągle szła przed siebie. Z każdą chwilą wy- raźniej odczuwała nastrój oczekiwania — nie tego jednak z teorii Auliego. To było mniej konkretne; dawało wrażenie, jakby lada moment miała poznać istotę boskości. W końcu wyszła z gęstwiny na polanę, gdzie białe i różowe lilie niemal całkowicie pokryły spokojną toń jeziorka. Nielicznymi szla- kami otwartej wody wolno pływały czarne łabędzie. Na bagnistym brzegu stał domek, różniący się od wszystkich innych spotykanych w mieście. Pod ustawioną na palach konstrukcją z desek i kamieni kołysało się morze szuwarów. Stromy, kryty niebieskim łupkiem dach tworzył szerokie podstrzesza, dzięki czemu chata zyskiwała okalającą ją werandę oraz wygląd kojarzący się nieodparcie z ziem- skim dalekowschodnim budownictwem. Gdy ciekawość wzięła górę nad lękiem, Syrinx zbliżyła się do chaty. Choć z pozoru cudaczna, zdawała się pasować do tego miej- sca. Wiekowe miedziane dzwonki, zupełnie zaśniedziałe pod wpły- wem pogody, pobrzękiwały z cicha, kiedy wchodziła na ganek po rozchwianych schodkach. Ktoś tu na nią czekał. Na wózku inwalidzkim siedział mężczy- zna o orientalnych rysach, ubrany w granatową jedwabną marynar- kę. Kolana przykrył kocykiem w szkocką kratę. Jego twarz, jak u bardzo starych ludzi, zdawała się krucha niczym z porcelany. Włosy rosły już tylko nad samym karkiem, siwe kędziory opadające na kołnierz. Nawet sam wózek był staroświecki, bez silnika, drew- niany, o dużych wąskich kołach z chromowanymi szprychami. Moż- na by odnieść wrażenie, że staruszek od lat go nie opuszczał; ideal- nie dopasował się do jego kształtu. Na balustradce siedziała sowa, przewiercając Syrinx spojrze- niem swych wielkich oczu. Starzec uniósł dłoń; żółta, pomarszczona skóra usiana była setką szarobrązowych plamek. Kiwnął palcem. — Zbliż się. Zdając sobie sprawę ze swego opłakanego stanu, Syrinx z waha- niem postąpiła dwa kroki w jego stronę. Zerknęła w bok, żeby przez otwarte okna zajrzeć do wnętrza chaty. Za czarnymi prostokątami panował nieprzejrzany mrok. Mrok, w którym czaiła się... — Jak się nazywam? — zapytał z nagła starzec. Syrinx z trudem przełknęła ślinę, onieśmielona. — Wing-Cit Czong. To pan wynalazł wieź afiniczną. A tak- że edenizm. — Źle się wyraziłaś, moja droga dziewczyno. Społeczność nie jest wynalazkiem, można ją tylko budować. — Przepraszam. Nie mogę... nie mogę zebrać myśli. — W ciemności migały jakieś kształty, ich zarysy wydawały się ude- rzająco znajome. Sowa zaskrzeczała cicho. Syrinx z zakłopotaniem spojrzała na Wing-Cit Czonga. — Dlaczego nie możesz zebrać myśli? Wskazała ręką na okna. — Tam są ludzie. Pamiętam ich. Na pewno. Co ja tutaj ro- bię? Bo jakoś nie pamiętam. — W środku nikogo nie ma. Nie pozwól, Syrinx, żeby twoja wyobraźnia wypełniała pustkę. Jesteś tu tylko z jednego powo- du: aby się ze mną spotkać. — Po co? — Chcę ci zadać kilka ważnych pytań. — Mnie? — Tobie. Czym jest przeszłość, Syrinx? — Przeszłość jest ciągiem zdarzeń, których skutkiem jest taka, a nie inna teraźniejszość... — Przestań! Czym jest przeszłość? Wzruszyła ramionami, zażenowana faktem, że stoi przed obli- czem twórcy edenizmu i nie może odpowiedzieć na najprostsze py- tanie. — Przeszłość jest miarą stopniowego rozkładu... — Przestań! Kiedy umarłem? W którym roku? — Aha. W 2090. — Uśmiechnęła się z ulgą. — A w którym roku ty się urodziłaś? — W 2580. — To ile masz lat? — Siedemnaście. — Czym jestem, kiedy ty masz siedemnaście lat? — Częścią wieloskładnikowej osobowości Edenu. — Co to są za składniki? — Ludzie. — Nie. Ludzie są istotami z krwi i kości. Czym są więc te elementy składowe? Jak się nazywa proces zachodzący w chwili śmierci? — Transfer. Wiem! Chodzi o wspomnienia. — W takim razie czym jest przeszłość? — Wspomnieniami. — Uśmiechając się promiennie, wypro- stowała ramiona i powtórzyła formalnym tonem: — Przeszłość to wspomnienia. — Nareszcie postęp. Gdzie twoja osobista przeszłość może mieć znamiona rzeczywistości? — U mnie w głowie? — Właśnie. A co jest naszym celem w życiu? — Zbieranie doświadczeń. — Owszem, chociaż od siebie chciałbym jeszcze dodać, że powinno nim być również dążenie do poznania prawdy i osiągnięcia duchowej czystości. Nawet po tylu latach jestem nieugiętym wyznawcą buddyzmu. Dlatego też nie mogłem od- mówić lekarzom, którzy prosili mnie, żebym z tobą porozma- wiał. Najwidoczniej jestem dla ciebie autorytetem, który da- rzysz szacunkiem. — Na moment wesołość wykrzywiła mu usta. — Skoro tak przedstawiają się sprawy, pomoc w twojej terapii to dla mnie dana, od której nie wolno mi uciekać. — Dana?. — U buddystów ten termin oznacza akt darowizny. Dzięki swej ofierze dajaka, czyli dający, może dostrzec wyższą formę egzystencji, co pomaga w transformacji umysłu. — Rozumiem. — Byłbym zdziwiony, gdybyś już teraz w pełni to rozu- miała. Edenizm pociąga za sobą odejście od religii, czego, muszę przyznać, nie przewidziałem. Ale może wróćmy do bieżących problemów. Ustaliliśmy, że żyjesz po to, aby zbierać doświad- czenia, a przeszłość jest tylko wspomnieniem. — Tak. — Czy może ci zrobić krzywdę? — Nie — odparła pewnym głosem. Przecież to logiczne. — Jesteś w błędzie. Gdyby tak było, nikt nie uczyłby się na własnych błędach. — Fakt, ja też się uczę. Ale przeszłość z pewnością mnie nie skrzywdzi. — Może na ciebie wpływać. Bardzo silnie. Prawdopodobnie dzielimy włos na czworo, lecz wierz mi, wpływ przeszłości może wyrządzić ci krzywdę. — Załóżmy. — Ujmę to inaczej. Wspomnienia mogą cię dręczyć. — Tak. — Dobrze, a jak to się przełoży na twoje życie? — Jeśli będę mądra, przestanę popełniać stare błędy, zwłaszcza te bolesne. — Racja. A zatem nasuwa się logiczny wniosek, że prze- szłość czasem ma nad nami władzę, ale my nie mamy jej nigdy nad przeszłością, prawda? — Tak. — A co z przyszłością? — Nie rozumiem. — Czy przeszłość może decydować o przyszłości? — Może na nią wpływać — odparła z wahaniem. — Za pośrednictwem czego? — Ludzi? — Zgadłaś. To się nazywa karma. Zachodnia cywilizacja stosowała określenie: odpowiedzialność za własne czyny. Wszystko, co teraz robisz, rzutuje na przyszłość, a każdy uczy- nek opiera się na interpretacji doświadczeń z przeszłości. — Rozumiem. — Biorąc to pod uwagę, twój przypadek jest bardzo po- ważny. — Jak to? — Zwyczajnie. Ale zanim przejdziemy do następnego eta- pu, chciałbym, żebyś mi odpowiedziała na jedno osobiste pyta- nie. Masz teraz siedemnaście lat. Wierzysz w Boga? Nie cho- dzi mi o prymitywną wizję stwórcy wysławianego w religiach adamistów, ale o siłę wyższą, która kieruje wszechświatem. Bądź szczera, Syrinx. Cokolwiek powiesz, na pewno się nie po- gniewam. Pamiętaj, że jestem chyba najbardziej uduchowio- nym edenistą. — Wierzę... raczej... Choć nie. Obawiam się, że Boga może nie być. — Chwilowo poprzestańmy na tej odpowiedzi. W naszej społeczności to często spotykana rozterka. — Naprawdę? — Tak. A teraz usłyszysz coś o sobie, lecz nie wszystko na- raz. Proszę cię, żebyś każdą moją wypowiedź poddała ostrej lo- gicznej analizie. — Zgoda. — Jesteśmy w symulowanej rzeczywistości. Sprowadzono cię tutaj po to, żebyś mogła poradzić sobie z problemami. — Uśmiechając się życzliwie, gestem ręki zaprosił ją do dyskusji. — Jeśli w ogóle odbywa się leczenie, to z pewnością nie fi- zycznych obrażeń. Do tego nie potrzeba symulowanej rzeczywi- stości. Muszę mieć jakieś zaburzenia umysłowe, stąd ta sesja te- rapeutyczna. — Mówiąc to, czuła przyspieszone bicie serca, acz- kolwiek krew krążąca szybciej w żyłach zdawała się ochładzać ciało, zamiast je ogrzewać. — Bardzo dobrze. Ale ty nie masz zaburzeń umysłowych, Syrinx. Twoje procesy myślowe przebiegają wzorowo. — To dlaczego tu jestem? — No, właśnie. Dlaczego? — Wiem. Jakiś czynnik zewnętrzny? — Tak. Bardzo nieprzyjemne doświadczenie. — Doznałam urazu? — Jak już powiedziałem, jesteś nad wyraz błyskotliwa. Pro- wadzący twoją terapię zespół specjalistów zablokował ci dostęp do wspomnień z dorosłego życia, aby uraz nie zakłócił twoich procesów myślowych. Chwilowo możesz myśleć bez przeszkód, mimo że w tym stanie nie wykorzystujesz pełnego potencjału swego intelektu. Syrinx uśmiechnęła się szeroko. — To znaczy, że normalnie jestem mądrzejsza? — Osobiście wolałbym określenie: sprawniejsza umysłowo. To jednak, czym dysponujemy, w zupełności wystarczy do na- szych celów. — Czyli do wyleczenia mnie? Skoro doznałam urazu, nic by do mnie nie docierało. Wpadłam w katatonię? — Masz jej objawy. Przypadki podobne do twojego psycho- logowie nazywają psychotycznymi pętlami. Ludzie, którzy wy- rządzili ci krzywdę, próbowali cię zmusić do czegoś naprawdę wstrętnego. Odmówiłaś, idąc za głosem miłości. Edeniści wy- chwalają twoją nieugiętość, lecz właśnie upór doprowadził do tego schorzenia. Syrinx uśmiechnęła się blado, niespecjalnie przejęta tą nowiną. — Mama zawsze powtarzała, że mam twardy kark. — I słusznie. — Co mam teraz robić? — Przyjrzyj się uważnie istocie swojego nieszczęścia. Uraz można cofnąć, chociaż nie od razu. Gdy znajdziesz w pamięci wydarzenia z przeszłości, ale się przed nimi nie ugniesz, unie- szkodliwimy — jedno po drugim — wszystkie przykre wspo- mnienia i odczucia. — Dlatego mówił pan o przeszłości. Mam bez strachu zmierzyć się ze wspomnieniami, ponieważ same w sobie nie są groźne. — Wspaniale. Teraz ci je udostępnię. Zebrała się w sobie, napinając mięśnie brzucha i zaciskając pię- ści — jakkolwiek zdawała sobie sprawę z absurdalności takiego za- chowania. — Spójrz na sowę — poinstruował ją Wing-Cit Czong. — Jak sie nazywa? Sowa zamrugała i rozłożyła do połowy skrzydła. Syrinx przy- glądała się piaskowo-brązowym wzorkom na jej piórach. Wyda- wały się płynne, zmieniały odcień, aż nabrały ciemnogranatowego, przemieszanego z purpurą zabarwienia. „Oenone!" — wykrzyk- nęła. Wyspa Pernik popędziła ku niej z taką szybkością, że ze stra- chu chwyciła się kurczowo balustrady. — Proszę, Syrinx! Nie! — zawołał statek. Ogrom udręki i tęsk- noty wpleciony w to proste błaganie doprowadził ją do łez. — Nie opuszczaj mnie więcej! — Już nigdy tego nie zrobię, ukochany! Nigdy! Przenigdy! __Drżała na całym ciele, gdy lata wspomnień odsłaniały przed nią swe oblicze. A na samym końcu, zanim ogarnęły ją straszne ciem- ności, nieporównywalnie wyraźniejszy od wszystkiego, co zoba- czyła wcześniej, pojawił się loch, a w nim jej oprawcy. — Syrinx? — Jestem tu — uspokoiła niepewnie jastrzębia. — Wszystko w porządku, nic mi nie jest. — Uratowałaś mnie przed nimi. — Czyż mogłam postąpić inaczej? — Kocham cię. — I ja cię kocham. — Miałem rację — powiedział Wing-Cit Czong. Kiedy Syrinx uniosła głowę, zobaczyła lekko uśmiechniętą twarz. Gęstniejąca sieć zmarszczek postarzała ją o kolejną dekadę. — Tak? — Postąpiłem słusznie przed wiekami, gdy ukazałem ludziom miłość i gorycz, które mają w sercach. I teraz żyją w harmonii ze światem, czego ty jesteś widomym przykładem, droga Syrinx. Dzięki ci za to. A teraz otwórz oczy. — Przecież są otwarte. Westchnął ostentacyjnie. — Aleś ty drobiazgowa. W takim razie je zamknij. Gdy Syrinx odemknęła powieki, ujrzała nad sobą jasnoniebieski sufit. Z ciemnych rozmytych kształtów na obrzeżach jej pola widze- nia wyodrębniły się trzy zaciekawione, pochylone nad nią twarze. — Cześć, mamo — powiedziała. Z trudem wypowiadała sło- wa. Jej ciało wydawało się ściśnięte przyciasnym kombinezonem lotniczym. Athene zaczęła płakać. W długim rzędzie pod ścianą studia montażowego stało piętna- ście holoekranów. Wszystkie były włączone, a wyświetlały najróż- niejsze obrazy. Od widoku Amariska z wysokości tysiąca kilome- trów (czerwonych pasów chmur, odzwierciedlających koryto Juliffe wraz z jej dopływami) po straszną, morderczą bitwę okrętów wo- jennych na orbicie Lalonde. Od akcji zbrojnej komandosów Rezy Malina w wiosce Pamiers po podniecenie dzieciaków, które wy- biegły tłumnie z chaty, aby powitać poduszkowiec. Spośród pięciu osób siedzących przy stole cztery wpatrywały się w ekrany z nerwowym entuzjazmem, właściwym podglądaczom emocjonującym się wielkimi wydarzeniami, których spektakularna strona przyćmiewa tragiczny los jednostek. Kelly oglądała rezultaty swej pracy z rezerwą, co w głównej mierze zawdzięczała nanosys- temowym programom uspokajającym. — Nie wycinajmy nic więcej! — zaprotestowała Kate Elvin, naczelna redaktorka. — A mnie się to dalej nie podoba! — oświadczył Antonio Whi- telocke, dyrektor filii Collinsa w Tranąuillity, sześćdziesięcioletni karierowicz, który wydrapał się na szczyt z działu analiz politycz- no-gospodarczych. Doskonale sobie radził w tym szczególnym habi- tacie, nie wzbudzał jednak sympatii młodych, rzutkich dziennikarzy pokroju Kelly Tirrel. Jej reportaż z Lalonde wystraszył go jak diabli. — Nie można podawać wiadomości cięgiem przez trzy godziny! — Rusz głową! — burknęła Kelly. — Same zwiastuny zajmą trzy godziny. — Strach myśleć, co zwiastują — mruknął Antonio, łypiąc zim- nym wzrokiem na swą wzburzoną megagwiazdę. Obcięta na skin- i heada, onieśmielała samym swoim wyglądem, a przecież słyszał hi- storię nieszczęsnego Garfielda Lunde. Marketingowcy dawno już chcieli ożywić wizeiunck fumy Iwaizą odbiegającą od obowiązu jących w branży kanonów. Kiedy myślał o tamtej ślicznej, pełnej kobiecego wdzięku dziennikarce, która jeszcze miesiąc temu przed- stawiała poranne wiadomości, budził się w nim lęk, że oto jeden z opętanych zdołał, mimo wszystko, wydostać się z Lalonde. — Materiał jest doskonale wyważony — stwierdziła Kate. — Udało się zmieścić główne założenia tragicznej operacji, a nawet zakończyć całość optymistycznym akcentem. Miałaś niesamowity pomysł, Kelly, z tym ratowaniem dzieci. — Wielkie dzięki. Za nic w świecie nie wracałabym po nie z Horstem i najemnikami, gdyby nie miało to wpływu na jakość reportażu. Kate przyjęła ze zrozumieniem tę sarkastyczną uwagę. W prze- ciwieństwie do Antonia, pracowała kiedyś w terenie. Nieraz wy- syłano ją w rejon działań wojennych. — Dzięki tym wiadomościom spełnią się nasze dwa nadrzędne cele, Antonio. Od powrotu „Lady Makbet" cały habitat trzęsie się od plotek. Dzisiejszy serwis informacyjny nie wymaga nawet spe- cjalnej reklamy. Wieczorem połączą się z nami wszyscy bez wy- jątku. Chodzą słuchy, że kiedy Kelly pojawi się na wizji, konkuren- cja zacznie nadawać powtórki oper mydlanych. A gdy już ściągnie- my widownię, nie damy jej chwili wytchnienia do samego końca. Nie proponujemy zwykłych sensywizyjnych wrażeń z wojny, ale całą wciągającą historię. Coś takiego zawsze na nich działa. Za je- den półminutowy spot reklamowy zgarniemy, i to po zniżkowej ce- nie, pół miliona fuzjodolarów! — Tylko przy pierwszej prezentacji. — Najlepsze jest właśnie to, że będzie ich więcej. Każdy nagra sobie na fleks dzisiejszy program, to normalne, jednak Kelly przy- wiozła ponad trzydzieści sześć godzin materiału. Dojdą nagrania z czujników „Lady Makbet", robione od chwili, gdy statek wynu- rzył się w układzie planetarnym Lalonde. Będziemy to wałkować przez miesiąc: zaprezentujemy wywiady z naukowcami, programy dokumentalne^ panele dyskusyjne. Do końca roku daleko, a my już mamy w kieszeni pierwsze miejsce pod względem oglądalności. i to za darmcchę. — Też mi darmocha! Wiesz, ile zapłaciliśmy „libracyjnemu" Calvertowi za sensorowe nagrania? — I tak wyszło tanio — upierała się Kate. — Już dziś wieczór zwrócą się nam poniesione koszty. A ponieważ mamy wyłączne prawa do dystrybucji programu na obszarze Konfederacji, potroimy zyski całej grupy kapitałowej Collinsa. — Jeśli w ogóle będzie jakaś dystrybucja — rzekł Antonio. — Jasne, że będzie. Czytałeś przepisy dotyczące ograniczeń w ruchu statków cywilnych? Zabraniają cumowania, ale nie odlo- tów. Czarny jastrząb zatrzyma się w strefie dozwolonego wyjścia planety i przekaże datawizyjnie kopię programu do miejscowego biura firmy. Będziemy płacić dowódcom więcej niż zwykle, ale tyl- ko trochę więcej, bo i tak tracą czas, siedząc na półkach przy czapie biegunowej. To się da załatwić. Po tym wszystkim dadzą nam posa- dy w głównej siedzibie firmy. — Po jakim „wszystkim"? — zapytała Kelly. — Daj spokój. — Kate dotknęła jej ramienia. — Wiemy, że było ci ciężko, wszyscy to czujemy. Ograniczenia powstrzymają ekspansję opętanych. Znamy już istotę problemu, wkrótce siły bez- pieczeństwa zlikwidują ogniska zapalne. Opętani wygrali na Lalon- de, bo to cholernie zacofana planeta. — Tak, tak. — Kelly ciągnęła już wyłącznie na programach stymulacyjnych; w jej głowie melodyjnie szumiała odtrutka oczysz- czająca organizm z toksyn wydzielających się przy zmęczeniu. — Ratowanie galaktyki to teraz pestka. Phi, mamy do czynienia tylko z umrzykami! — Jeśli ci nie zależy, Kelly, wystarczy powiedzieć — rzekł An- tonio, po czym wyłożył swoją najsilniejszą kartę: — Możemy ko- muś innemu zlecić tę robotę. Na przykład Kirstie McShąne. — Tej szmacie?! — A więc wszystko pójdzie zgodnie z planem? — Chcę wydłużyć relację z Pamiers i dać wywiad z Shaunem Wallace'em. Dzięki temu ludzie wyrobią sobie jaśniejszy pogląd na sytuację. — Wallace jest drętwy. Przez całą rozmowę smędzi o tym, że nie można pokonać opętanych. —- I dobrze, cholera! Shaun jest niesłychanie ważny, bo mówi nam to, co musimy wiedzieć, żeby zająć się naszym prawdziwym problemem. — Mianowicie jakim? — Śmiercią. Wszyscy kiedyś umrzemy, Antonio, nawet ty. — Nie, Kelly! Nie pozwolę na tę błazenadę. Nie wiem już, co gorsze: to czy nagrane przez ciebie wygłupy Tyrataków, którzy biją czołem Śpiącemu Bogu. — Szkoda, że pozwoliłam ci to wyciąć. Dotąd nikt nie wie- dział, że Tyratakowie są religijni. — W świetle ostatnich wydarzeń zwyczaje ksenobiontów niko- go nie obchodzą. — Kelly, epizod w wiosce Tyrataków nadamy kiedyś w progra- mie dokumentalnym — powiedziała Kate. — Kończmy już redago- wać ten materiał. Boże, wchodzisz na żywo za czterdzieści minut! — Chcecie, żebym była słodziutka? Dajcie cały wywiad z Shaunem. — Masz już przecież połowę — powiedział Antonio. — Zacho- waliśmy wszystkie istotne wypowiedzi. — Bynajmniej. Słuchajcie, musimy przekazać ludziom, co jest grane z tym opętaniem, co ono naprawdę oznacza — obstawała przy swoim Kelly. — Na razie większość obywateli Konfederacji dostała tylko parszywy komunikat Zgromadzenia Ogólnego. Mówi się w nim o rzeczach abstrakcyjnych, które dzieją się gdzieś, hen, na innej planecie. Ludzie muszą wiedzieć, że to nie takie proste. Fi- zyczna utrata bezpieczeństwa to jeszcze nie wszystko. Stoimy przed dylematami natury filozoficznej. Antonio z miną cierpiętnika przycisnął dłoń do czoła. — Nic do ciebie nie dociera, co? — zapytała gniewnie Kelly. Machnęła ręką, wskazując drastyczne obrazy na holoekranach. — Czyżbyś tego nie widział? Czyżbyś nie zrozumiał? Musimy uświa- domić ludzi! Mogę to dla ciebie zrobić. Nie jakaś tam porąbana Kir- AA\ stie McShane. To ja wracam z miejsca zdarzeń. Dzięki mnie wszys- cy, którzy obejrzą program, poczują się, jakby tam byli. Antonio zerknął na ekran, na którym między dymiącymi zglisz- czami wioski biegł Pat Halahan, rozwalając swych upiornych prze- ciwników na krwiste strzępy. — Świetnie. Tylko tego nam jeszcze potrzeba. Ione nie przypuszczała, że tak to się potoczy. Po wejściu do mieszkania Joshua nawet nie spojrzał w stronę sypialni. Wydawał się odrętwiały. A bywało już tak, że zdzierał z niej sukienkę, zanim zdążyła dobiec do łóżka. Miała dziwne przeczucie, że w taki nastrój wprawił go nie tylko koszmar operacji wojskowej. Choć nie okazywał strachu, był cichy i przybity. Doprawdy, rzecz niezwykła u Joshui. Wziął prysznic, zjadł lekką kolację i usadowił się na wygodnej kanapie. Ione usiadła obok, lecz bała się położyć dłoń na jego ra- mieniu, niepewna reakcji. — Ciekawe, czy wspomina tę dziewczynę z Norfolku? — za- pytała w zadumie. — Ma za sobą ciężkie przeżycia — odparła osobowość habi- tatu. — Przygotuj się, że jego normalne zachowanie będzie teraz nieco stonowane. — Ale żeby tak bardzo? Jest wstrząśnięty, to oczywiste, jed- nak to nie wszystko. — Ludzki umysł ciągle dojrzewa. Szybkość tego procesu wyznaczają otaczające go zdarzenia. Jeśli po przygodzie na La- londe przesta! bujać w obłokach, to chyba nie ma powodu do zmartwień. — Zależy, czego od niego oczekiwać. Byl moim ideałem mężczyzny. Takim miłym, niepokornym adoratorem, który nie chciał mnie do siebie uwiązać. — Jeśli się nie mylę, wspominałaś czasem o seksie. — A pewnie, to też prawda. Jest nam razem wspaniale, czu- ję się taka swobodna. To ja go poderwałam, pamięiasz? Czegóż więcej mogłaby chcieć dziewczyna z moim bagażem obowiąz- ków? Był kimś, kto nie wtrącał się do moich spraw, gdy jako Lord Ruin podejmowałam decyzje. Po prostu nie interesował się polityką. — Bardziej przydałby ci się mąż niż przygodny kochanek. Ktoś, kto zawsze będzie przy tobie. — W tobie mam męża. — Kochasz mnie, a ja kocham ciebie. I tak już musi pozo- stać, skoro się we mnie urodziłaś. Wciąż jednak jesteś człowie- kiem i to człowiek powinien być twoim towarzyszem życia. Weź przykład z dowódców jastrzębi: jedni i drudzy żyją ze sobą w doskonałej mentalnej symbiozie. — Wiem. Może po prostu jestem zazdrosna. — O dziewczynę z Norfolku? Jak to? Przecież wiesz, ile ko- chanek ma Joshua. — Nie o niej myślałam. — Ione popatrzyła na profil Joshui, który gapił się w wielkie okno salonu. — Myślałam o sobie sprzed roku. Mówi się, że człowiek coś docenia, dopiero gdy to straci. — Przecież on siedzi przy tobie. Przytul go. Jestem pewien, że potrzebuje pociechy. — Jego tu nie ma, odszedł. Mój dawny Joshua przestał ist- nieć. Widziałeś, jak on manewruje? Gdy oglądałam wspomnie- nia Gaury z tamtego wyczynu w punkcie libracyjnym, o mało nie dostałam zawału serca. Nie sądziłam, że Joshua jest tak świetnym pilotem. Czy mogę mu to odbierać? Jego życie to ko- smiczne podróże. Pragnie dowodzić „Lady Makbet", bo to mu daje największą satysfakcję. Pamiętasz nasz ostatni spór, zanim poleciał na Lalonde? Chyba miał wtedy rację. Nareszcie znalazł swoje miejsce w życiu. Latanie ma w genach, podobnie jak ja urodziłam się do sprawowania władzy. Nie mogę mu tego zabrać; z równym skutkiem on mógłby starać się odebrać mi ciebie. — Chyba troszkę nadużywasz tego porównania. — Możliwe. Byliśmy młodzi, dobrze się bawiliśmy i w ogóle było cudownie. Miło powspominać. — On się dobrze bawił. Ty jesteś w ciąży. Ma teraz obo- wiązki wobec dziecka. — Czyżby? W dzisiejszych czasach matki nie potrzebują opieki silnego łowcy czy zbieracza. Monogamia staje się trud- niejsza, im dłużej żyjemy. Modyfikacje genetyczne podważyły racjonalność powiedzenia „póki śmierć nas nie rozdzieli", sku- teczniej niż jakakolwiek rewolucja społeczna. — Nie chcesz, żeby twoje dziecko dorastało w atmosferze miłości? — Moje dziecko będzie dorastało w atmosferze miłości. Jak możesz mnie o to pytać? — Nie kwestionuję twoich intencji. Wskazuję tylko na praktyczną stronę zagadnienia. Na razie nie jesteś w stanie za- pewnić dziecku pełnej rodziny. — Bardzo konserwatywne podejście do rzeczy. — Przyznaję, że przytaczam skrajne argumenty. Nie jestem fundamentalistą, chcę tylko sprowokować cię do myślenia. Wszystko w twoim życiu zostało za ciebie zaplanowane i zrobio- ne, wszystko oprócz tego dziecka. Sama zaszlaś w ciążę, był to twój osobisty wybór. Oby to nie okazało się błędem. Za bardzo cię kocham. — Mój ojciec miał więcej dzieci. — Oddano je na wychowanie edenistom w największym możliwym środowisku rodzinnym. Cały świat jest ich rodziną. Powstrzymała się przed wybuchem głośnego śmiechu. — Aż trudno uwierzyć, że Saldanowie stają się edenistami. A więc na koniec i my przechodzimy na drugą stronę. Czy król Alastair wie o tym? — Odbiegasz od tematu, Ione. Jedno dziecko Lorda Ruin dorasta zawsze we mnie, jestem jego rodzicem. To dziedzic. Inne dzieci nimi nie są. Jako ich matka musisz im zagwaranto- wać szczęśliwą przyszłość. — Twierdzisz, że postąpiłam nieodpowiedzialnie, poczyna- jąc dziecko? — Tylko ty możesz sobie na to odpowiedzieć. Łudziłaś się nadzieją, że zatrzymasz Joshuę jako męża-domatora? Od po- czątku musiałaś wiedzieć, że to mało prawdopodobne. — Boże! Tyle gadania tylko dlatego, że Joshua siedzi jakiś osowiały. — Przepraszam. Zdenerwowałem cię. — Wcale nie. Dopiąłeś swego: sprowokowałeś mnie do myś- lenia. Niektórzy boją się związanego z tym bólu, zwłaszcza gdy postępują jak ja, nie zastanawiając się nad konsekwencjami swych uczynków. Dlatego czuję się urażona i odrzucam kryty- kę. Ale zrobię wszystko dla dziecka. — Jestem tego pewien, Ione. Zaczerwieniła się. Tak wiele czułości było w tym mentalnym głosie. Przytuliła się do Joshui. — Martwiłam się o ciebie — powiedziała. Upił łyczek przywiezionych przez siebie „Norfolskich Łez". — To jeszcze nie najgorzej. Ja większość czasu robiłem w ga- cie ze strachu. — Naprawdę, mój ty „libracyjny" Joshuo? — Chryste, znowu zaczynasz. — Gdyby nie zależało ci na reklamie, nie sprzedałbyś Collinso- wi nagrań sensorowych. — Niełatwo odmówić Kelly. Ione popatrzyła na niego spod oka. — Na to wychodzi. — Miałem na myśli, że trudno odmówić, gdy ci proponują taką kupę forsy. Weź poprawkę na moją sytuację. Z wynagrodzenia, które dostałem od Terrance'a Smitha, nie starczy mi nawet na remont „Lady Makbet". I jakoś wątpię, żeby Towarzystwo Rozwoju Lalonde wyrównało mi straty, skoro nie ma już planety, którą rozwijało. Hono- rarium Collinsa pokryje wszystkie moje koszty, pozbędę się długów. — Nie zapominaj o zyskownym interesie na Norfolku. — No tak, racja, choć wolałbym na razie, nie ruszać tamtych pieniędzy. Odkładam je na później, kiedy sytuacja wróci do normy. — Jak zawsze, bohater i optymista. Myślisz, że wszechświat wróci jeszcze do normy? Joshua najchętniej nie poruszałby tego tematu. Znał ją na wylot i wiedział, do czego zmierza. Pragnęła niepostrzeżenie skierować rozmowę na odpowiadające jej tory. — Któż to może wiedzieć? Czy w tej rozmowie ma się pojawić Dominiąue? Ione ze zdziwioną miną oderwała policzek od jego ramienia. — Nie, a czemu pytasz? — Sam nie wiem. Myślałem, że chcesz pogadać o nas, o na- szej przyszłości. Dominiąue i przedsiębiorstwo jej ojca odgrywały ważną rolę w moich planach. — Nie będzie już przyszłości, o jakiej kiedyś marzyłeś, Joshua. Dawne czasy nie wrócą. Świadectwo tego, że jest życie po śmierci, zwróci uwagę ludzi na czekającą ich wieczność. — Tak, to skomplikowana sprawa, jeśli się głębiej zastanowić. — Tyle masz do powiedzenia po swej gruntownej, dociekliwej analizie zdarzeń? — Przez chwilę sądziła, że się obraził. On jednak tylko uśmiechnął się powściągliwie. Nie był zły. — Tak — rzekł spokojnie, z powagą. — To skomplikowana sprawa. W czasie dwóch dni operacji trzy razy otarłem się o śmierć. Gdybym popełnił choćby jeden błąd, Ione, byłbym dzisiaj martwy. Tyle że niezupełnie: siedziałbym w zaświatach. Jeśli Shaun Walla- ce mówił prawdę, a na to wygląda, krzyczałbym bezgłośnie, żeby ktoś mnie stamtąd zabrał. Nieważne, ile by to kosztowało i kto miałby zapłacić. — Okropność. — Warlow zginął z mojej winy. Chyba przeczuwałem, że idzie na śmierć, gdy opuszczał komorę śluzową. 1 teraz, razem z wszystkimi duszami, przebywa w jakimś niedostępnym dla nas miejscu. Może pa- trzy teraz na nas i błaga o wrażenia. Kłopot w tym, że jestem mu coś winny. — Joshua osunął głowę na jedwabną poduszkę, wpatrując się tępo w sufit. — Tylko czy jestem mu winny aż tyle? Chryste... — Jeśli był twoim przyjacielem, nie zażąda czegoś takiego. — Mozę. Ione wyprostowała się i sięgnęła po butelkę, żeby dolać sobie trunku. — Zamierzam go jednak zapytać — zwróciła się do Tran- ąuillity. — Chyba nie będziesz mnie prosić o błogosławieństwo? — Nie, ale powiedz mi, co o tym myślisz. — W porządku. Jestem przekonany, że Joshua ma wszyst- ko, czego potrzeba, aby podołać zadaniu. Prawdę mówiąc, ni- gdy mu niczego nie brakowało. Ale czy byłby najodpowiedniej- szym kandydatem, tego jeszcze nie rozstrzygnąłem. Muszę przy- znać, że ostatnio wydoroślał. I nie zdradziłby cię rozmyślnie. Niestety, jest porywczy i to działa na jego niekorzyść. — A ja tę jego cechę cenię sobie najbardziej. — Rozumiem to, a nawet akceptuję, kiedy rzecz dotyczy twego dziecka lub mojej przyszłości. Tylko czy wolno ci igrać z ogniem, gdy stawką w grze jest „Alchemik"? — Może i nie. Spróbujemy jakoś zmniejszyć ryzyko, lecz ja po prostu nie mogę siedzieć bezczynnie. — Joshua? — Tak? Wybacz, nie chciałem cię martwić swoim kiepskim sa- mopoczuciem. — Nie szkodzi. Dręczy mnie pewien problem. — Wiesz, że pomogę ci, jeśli tylko dam radę. — Zobaczymy. Tak czy inaczej, chciałam się do ciebie z tym zwrócić. W tej sprawie nie zaufałabym nikomu innego. Nie jestem pewna, czy nawet tobie mogę ufać. — Zaciekawiasz mnie. Zupełnie już przekonana Ione wzięła głębszy oddech i zaczęła: — Pamiętasz, jak rok temu zgłosiła się do ciebie pewna kobie- ta, niejaka doktor Alkad Mzu. Chciała wyczarterować statek. Joshua sprawdził szybko zawartość nanosystemowych komórek pamięciowych. •— Mam ją. Twierdziła, że zamierza polecieć do układu Garis- sy. Ożywić dawne wspomnienia czy coś w tym stylu. Dziwny ka- prys. Więcej jej nie widziałem. — To dziękuj Bogu. Wypytała ponad sześćdziesięciu kapita- nów w sprawie tego czarteru. — Sześćdziesięciu? — Owszem. Podzielam zdanie Tranąuillity: próbowała zmylić czujność pracowników agencji wywiadowczych, którzy ją obser- wowali. — Aha. — Niemal natychmiast odezwał się w nim instynkt, pomieszany z lękiem. Chodziło o coś wielkiego, co jednak wróżyło kłopoty. Zaczynał się cieszyć, że nie wskoczyli od razu do łóżka, czego nie dałoby się uniknąć za dawnych czasów (i pomyśleć, że poznali się zaledwie przed rokiem!). Czuł się z tym trochę dziwnie, aczkolwiek nigdy nie mógł się połapać w kwestii swoich odczuć, lone martwiła się chyba tym, że traktuje ją wyłącznie jak starą dobrą przyjaciółkę. Seks wydawał mu się w tej chwili czymś naturalnym... tyle że jakoś nie miał ochoty iść do łóżka z kimś, kogo szczerze lubił, jeśli to zbliżenie nie znaczyłoby tego, co niegdyś. Miałby wrażenie, że popełnia zdradę. Nie mogę jej tego zrobić. To po pierwsze. lone mierzyła go ostrożnym, pytającym wzrokiem. Co samo w sobie było zachętą. Mógłbym się w każdej chwili zgodzić. Czasami zbyt łatwo zapominał, że ta dwudziestoletnia blondyn- ka jest w zasadzie odpowiednikiem gabinetu rządowego, skarbnicą państwowych i międzyplanetarnych tajemnic. Tajemnic, które nie zawsze opłacało się znać (choć te właśnie najbardziej fascynowały ludzi). — Mów dalej, słucham — powiedział. Uśmiechnęła się blado na znak zgody. — Aż osiem agencji wywiadowczych założyło u nas swe pla- cówki. Wszystkie od blisko dwudziestu pięciu lat nie spuszczały z oka Alkad Mzu. — Dlaczego? — Mówi się, że zanim zniszczono Garissę, wynalazła nową broń masowej zagłady nazwaną „Alchemikiem". Nikt nie wie, co to jest i jak działa, aczkolwiek garissański departament obrony łado- wał miliardy fuzjodolarów w pośpiesznie prowadzone prace ba- dawczo-rozwojowe. Od przeszło trzydziestu lat, od kiedy po raz pierwszy rozeszła się pogłoska o owej broni, CNIS prowadzi śledz- two w tej sprawie. — Tamtego wieczoru w barze Harkeya śledziło ją trzech typów. — Joshua uruchomił program wyszukiwawczy w neuronowym na- nosystemie. — Do diabła, przecież to oczywiste! Zniesiono sankcje nałożone na Omutę. To rząd tej planety ponosi odpowiedzialność za Garissańską Zagładę. Nie myślisz chyba, że ona zechce... — Już zechciała. Nie podano tego do powszechnej wiadomo- ści, ale w zeszłym tygodniu Alkad Mzu uciekła z Tranąuillity. — Uciekła? — Niestety. Dwadzieścia sześć lat temu, kiedy do nas przybyła, znalazła zatrudnienie w ośrodku badającym cywilizację Laymilów. Mój ojciec obiecał dowództwu Sił Powietrznych, że Mzu nie dosta- nie pozwolenia na opuszczenie habitatu czy przekazanie innym rzą- dom lub koncernom astroinżynieryjnym szczegółów technicznych „Alchemika". Prawie doskonałe wyjście z sytuacji, ponieważ każ- dy wiedział, że Tranąuillity nie przejawia ekspansjonistycznych tendencji, a ponadto osobowość habitatu może obserwować Mzu w dzień i w nocy. Alternatywnym rozwiązaniem była natychmia- stowa egzekucja podejrzanej. Naczelny admirał pełniący wówczas tę funkcję zgodził się z moim ojcem, że Konfederacja nie powinna korzystać z tak bardzo zaawansowanych technologii wojskowych. Już sama antymateria sprawia dość problemów. Dlatego jej pilno- wałam. — Aż do zeszłego tygodnia. — Właśnie. Wyprowadziła nas w pole. — Myślałem, że Tranąuillity radzi sobie znakomicie z kontrolą wnętrza habitatu. Jak mogła wydostać się stąd bez waszej wiedzy? — Twój przyjaciel Meyer sprzątnął nam ją sprzed nosa. „Udat" wynurzył się wewnątrz habitatu i zabrał ją na pokład. Nie mogliśmy nic zrobić, żeby go powstrzymać. — Chryste! A myślałem, że mój skok z punktu libracyjnego był ryzykownym numerem. — Jak już powiedziałam, przez jej ucieczkę mam teraz mnó- stwo kłopotów. — Chce odzyskać „Alchemika"? — Nie przychodzi mi do głowy żaden inny powód, tym bar- dziej że zrobiła to akurat teraz. Jeżeli jednak to urządzenie napraw- dę istnieje, dlaczego nie zostało jeszcze użyte? To dopiero zagadka. — Może sankcje? Nie, chyba nie... — Zaczął intensywnie my- śleć. — Tylko jedna eskadra tworzyła blokadę wojskową wokół Omuty. Skryty atak mógłby się powieść. Jeśli wystarczy jeden sta- tek, żeby ostrzelać planetę. — Im więcej wiemy o doktor Mzu, tym mniej zrozumiała jest ta cała sprawa z „Alchemikiem". W każdym razie nie mam wątpli- wości, do czego dąży ta kobieta. — Rzeczywiście, wygląda na to, że chce odnaleźć broń i jej użyć. „Udat" ma pojemne ładownie, a Meyer brał już udział w star- ciach zbrojnych, niestraszne mu małe strzelanko. — Z drugiej stro- ny... Joshua znał Meyera, starego chytrusa i drania. A jednak między zwykłym nielegalnym kontraktem a eksterminacją Bogu ducha win- nej ludności planety ziała olbrzymia przepaść. Meyer nie zrobiłby czegoś takiego za żadne skarby świata. Nawiasem mówiąc, Joshua nie podałby wielu nazwisk (właściwie nawet jednego) niezależnych przewoźników, którzy poszliby na taki numer. Tego rodzaju potwor- ności leżały w gestii rządów bądź obłąkanych fanatyków. — Boję się skutków użycia „Alchemika" — powiedziała lone. — Gdy sprawdzi się w praktyce, wszystkie rządy zobaczą, do czego jest naprawdę zdolny. Potem rozgryzą zasadę działania. Ruszy ma- sowa produkcja. Musimy temu jakoś zapobiec, Joshua. Konfedera- cja ma dość kłopotów z antymaterią i opętanymi. Nie możemy po- zwolić, żeby pojawiło się kolejne widmo trwogi. — My? No, pięknie! — Odchylił głowę z powrotem na podusz- kę; ach, gdybyż tu była kamienna ściana, żeby walnąć w nią czo- łem! — Pozwól, że zgadnę. Mam ruszyć za nią w pościg, tak? Pętać się pod nogami agencji wywiadowczych z całej Konfederacji, nie wspominając wojska? Mam ją znaleźć, poklepać po ramieniu i po- wiedzieć z uśmiechem: „Wszystko poszło w niepamięć, Lord Ruin zachęca panią do powrotu. Aha, jeszcze jedno. Pracuje pani od trzy- dziestu lat nad zwariowanym planem rozpieprzenia Omuty. Dobrze by było, gdyby przestała pani o tym myśleć". Boże wielki! Ione! Spojrzała na niego z ukosa, bynajmniej nie zbita z tropu. — Chcesz mieszkać we wszechświecie, gdzie każdy niezado- wolony z życia świr może sięgnąć po broń ostatecznej zagłady? — Nie masz trudniejszych pytań? — Pozostaje nam tylko ściągnąć ją tu z powrotem, Joshua. Lub ją zabić. Komu byś powierzył takie zadanie? Albo raczej: komu mam je powierzyć? Nikomu nie ufam, Joshua. Tylko tobie. — Zajrzyj wieczorem do baru Harkeya. Znajdziesz tam setkę weteranów tajnych operacji, którzy wezmą szmal i bez szemrania zrobią dokładnie to, o co ich poprosisz. — Nie, to musisz być ty. Po pierwsze, ufam ci, naprawdę ufam. Szczególnie po tym, co zrobiłeś na Lalonde. Po drugie, masz wszyst- ko, czego trzeba, żeby sobie poradzić: statek i znajomych z branży, którzy pomogą ci odnaleźć trop. Po trzecie, masz motywację. — Co ty powiesz! Jeszcze nie wiem, ile mi zapłacisz. — Ile zechcesz. Bądź co bądź, to ja mam klucze do skarbca. Do- póki, oczywiście, nie przekażę ich młodemu Marcusowi. Chcesz, żeby nasz syn radził sobie z tym problemem, Joshua? — Cholera, Ione, to już naprawdę... — ...chwyt poniżej pasa, co? Przykro mi, Joshua, ale się my- lisz. Wszyscy za coś odpowiadamy. Ty przez jakiś czas unikałeś odpowiedzialności. Ja ci tylko o tym przypominam. — Cudownie! Teraz to już wyłącznie mój problem, ha? — Nikt w całej galaktyce nie sprawi, że tak będzie. Po prostu cię uświadamiam. — Sprytnie się tłumaczysz, ale to ja mam odwalić brudną robo- tę, nie ty. — Kiedy spojrzał na nią, spodziewał się zobaczyć zacięty wyraz twarzy, jaki nieraz widywał, gdy próbowała być od niego twardsza. Teraz jednak dostrzegł na ślicznej buzi troskę z lekkim odcieniem smutku. Ten widok rozdzierał serce. — Posłuchaj, i tak w Konfederacji obowiązuje stan wyjątkowy. Nawet gdybym chciał, nic mogę nigdzie zacumować siaiku. — Ograniczenia dotyczą lotów cywilnych. „Lady Makbet" zo- stanie oficjalnie zarejestrowana w Tranąuillity jako statek rządowy. — Rany... — Odruchowo uśmiechnął się do sufitu. — No cóż, warto spróbować. — Podejmiesz się? — Popytam w odpowiednich miejscach, to wszystko. Nie będę zgrywał bohatera, lone. — Nie musisz. W razie czego pomogę. — Jasne. — Pomogę — powtórzyła z uniesieniem. — Na początek mog- łabym cię zaopatrzyć w kilka porządnych os bojowych. — Świetnie. Nie zgrywaj bohatera, ale tak na wszelki wypadek weź sobie tysiąc megaton w atomówkach. — Joshua... Nie chcę, żeby coś ci się stało. Mzu będzie szukać wielu ludzi, w większości takich, którzy najpierw strzelają, a potem zadają pytanie. — Cudownie. — Przydzielę ci sierżantów. Gdziekolwiek przycumujesz, uży- waj ich jako osobistej ochrony. Próbował wymyślić jakiś kontrargument, lecz żaden nie przy- szedł mu do głowy. — Zgoda. To będzie się rzucać w oczy, ale zgoda, lone uśmiechnęła się szeroko. Znała ten ton. — Każdy pomyśli, że to kosmonicy — powiedziała. — Dobra, zostaje tylko jedna mała kwestia. — Mianowicie? — Gdzie, u licha, mam zacząć szukać? Chryste, Mzu nie jest głupia, nie poleci prosto do układu Garissy, żeby zabrać „Alchemi- ka". Ona może być wszędzie, lone. Mam do wyboru ponad osiem- set sześćdziesiąt zamieszkanych układów planetarnych. — Sądzę, że udała się do układu Naroka. Tam przynajmniej prowadził tunel czasoprzestrzenny, którym uciekł „Udat". To nawet ma sens, ponieważ Narok jest rdzennie kenijską planetą. Mzu spró- buje nawiązać kontakt ze swoimi sympatykami. r — Skąd te informacje? Tylko jastrzębie wyczuwają parametry skoku translacyjnego. — Mamy nowoczesne czujniki satelitarnych systemów bojowych. Od razu poznał, że skłamała. Niemniej czymś gorszym od same- go kłamstwa był powód, który ją do tego skłonił. Nie miał pojęcia, co by to mogło być. Jaką rzecz ukrywała przed nim — jedyną osobą którą darzyła zaufaniem? Czyżby miała na względzie coś ważniejszego niż „Alchemik"? Chryste! — Wiesz, że miałaś rację? Tamtego wieczoru, kiedy spotkaliśmy się na przyjęciu u Dominiąue, coś mi powiedziałaś. I miałaś rację. — Co takiego? — Że nie mogę ci niczego odmówić. Godzinę później rozstali się. Joshua poszedł zebrać swoją za- łogę i nadzorować mechaników wyposażających na nowo „Lady Makbet". Z tejże przyczyny, jako jeden z nielicznych, przegapił re- portaż Kelly. Wcześniejszy optymizm Kate okazał się uzasadniony: pozostałe agencje informacyjne nie próbowały nawet konkurować. Przekazy sensywizyjne nagrane przez Kelly na Lalonde odbierało dziewięćdziesiąt procent ludności Tranquillity. Zgodnie z przewi- dywaniami, zrobiły na ludziach wstrząsające wrażenie. Choć nie od razu, a to za sprawą udanie zmontowanego materiału, którego po- szczególne fragmenty następowały po sobie tak szybko, że mózg ulegał ich presji. Dopiero potem, kiedy minął pierwszy szok, za- częły się spekulacje na temat skutków opętania. Wiadomość podziałała niczym łagodny program depresyjny i wy- wołała pewną formę społecznej epidemii. Tak, śmierć stanowiła kres jedynie doczesnego życia. Wszelako życie po śmierci było nie- kończącym się pasmem niedoli, nawet dla ludzi prawych i świąto- bliwych. I ani śladu Boga, żadnego Boga; co więcej, nawet liczni prorocy służący Wszechmocnemu gdzieś się zawieruszyli. Żadnych Perłowych Wrót, jezior siarki, Sądu Ostatecznego, Doliny Gniewu, zbawienia. Nagrodą za życie, które upłynęło w jakikolwiek sposób, miała być nicość, absolutna pustka. Po śmierci jedyną nadzieję dawał powrót i opętanie żyjącego człowieka. Marna rekompensata za szlachetny, pełen poświęceń żywot. Przyjęcie do wiadomości faktu, że wszechświat opanowują po- tępione dusze, było niejednokrotnie bolesnym procesem. Ludzie re- agowali rozmaicie. Najczęściej pili do utraty przytomności, sięgali po narkotyki, puszczali na całego programy stymulacyjne. Jedni po- padali w religijny fanatyzm, drudzy stawali się skrajnymi ateistami, jeszcze inni szukali pomocy psychiatrycznej. Byli też tacy, głównie cwani bogacze, którzy bez rozgłosu kierowali swoją uwagę (i fun- dusze) na budowę hibernacyjnych mauzoleów. Psychologowie wskazywali na jedną szczególną rzecz — ludzi dopadała depresja, lecz nikt nie popełniał samobójstwa. Inne cha- rakterystyczne zjawiska to stopniowo malejąca wydajność pracy, postępująca apatia, wzrost zapotrzebowania na leki uspokajające i programy stymulacyjne. Specjaliści z dziedziny pop-psychologii coraz częściej używali terminu: „psychoza zobojętnienia". Reszta Konfederacji szybko szła w ślady Tranąuillity. Reakcja na nowinę, bez względu na rodowód etniczny poszczególnych na- cji, wszędzie była niemal identyczna. Żadna religia czy ideologia nie dawała skutecznej osłony. Tyiko edeniści wytrzymali cios, choć i ich społeczność była poruszona. Antonio Whitelocke wyczarterował dwadzieścia pięć czarnych jastrzębi i statków należących do niezależnych przewoźników, aby przekazały zawartość fleksów Kelly innym biurom Collinsa na ob- szarze Konfederacji. Nasycenie rynku nastąpiło po trzech tygo- dniach, co było wynikiem dalekim od ideału — wynikającym z ner- wowego napięcia, jakie panowało w armiach po wprowadzeniu sta- nu wyjątkowego. Niektóre autorytarne rządy, bojąc się społecznie negatywnych skutków programu Kelly, zabraniały Collinsowi jego rozpowszechniania, co jednak dawało ten efekt, że fleksy z reporta- żem uwiarygodniały się w podziemnym obiegu. Był to nader nie- fortunny obrót sprawy, ponieważ w wielu przypadkach treść repor- tażu ścierała się i splatała z innymi wieściami, jakie rozchodziły się po Konfederacji. Szczególnie szerokim echem odbijała się wiauu- mość o Alu Capone, który przejął rządy w układzie Nowej Kalifor- nii. Mniej oficjalnymi kanałami przekazywano sobie kusicielskie nagranie Kiery Salter. Zaraz po wyjściu z tunelu czasoprzestrzennego „Mindori" osiąg- nął przyspieszenie 8 g. Rocio Condra ogarnął swoim polem percep- cji obiekty o przeróżnej masie. Rdzeń punktu libracyjnego miał średnicę dwudziestu milionów kilometrów, a zawierał w sobie setki średniej wielkości planetoid, dziesiątki tysięcy głazów, chmury py- łu i chmary lodowych okruchów — wszystkie delikatnie drgały w odpowiedzi na wpływ odległych pól grawitacyjnych. „Mindori" rozpostarł szeroko skrzydła i zaczął bić nimi w próżni. Rocio Condra wybrał dla swego piekielnego jastrzębia ptasi wygląd. Trzy tylne stateczniki poszerzyły się i wygięły, zwężając się na swych końcach. Dziób statku wydłużył się, a na polipowym kadłubie uwydatniły się głębokie bruzdy i fałdy, podkreślające opływowe kształty stwora. Zniknęły skomplikowane fioletowo-zie- lone wzory, nakryte welonem atramentowej czerni. Pomarszczona faktura powierzchni naśladowała zlepione pióra. Statek przerodził się w rumaka godnego samego anioła ciemności. Obłoki luźno rozsianego kosmicznego pyłu zamieniały się w skłę- bione tumany, gdy parł do przodu, żarłocznie pożerając przestrzeń. Poczuł na kadłubie impulsy laserowych i radarowych czujników. Rocio Condra musiał długo eksperymentować z energistyczną mo- cą przepływającą przez komórki neuronowe statku, zanim przywró- cił urządzeniom elektronicznym niezawodność eksploatacyjną — aczkolwiek ich wydajność wciąż pozostawiała wiele do życze- nia. Jak długo zachowywał spokój, kierując swą mocą oszczędnie i z wyczuciem, tak długo procesory pracowały bez zarzutu. Na szczęście były przeważnie technobiotyczne, do tego zaprojektowa- ne na potrzeby wojska. Mimo to myśliwce bezpilotowe musiał wy- strzeliwać z włączonymi silnikami na paliwo stałe, chociaż po star- cie osy szybko odzyskiwały pełną sprawność bojową; statek tylko przez moment był podatny na ciosy. Rocio cieszył się, że nie uie- gała zakłóceniom detekcja mas, owo drugie dobrodziejstwo pola dystorsyjnego. Doskonałą orientację w przestrzeni mógłby stracić tylko wtedy, gdyby dopadły go nieprzyjacielskie jastrzębie. Wykrył wiązki promieniowania elektromagnetycznego: docho- dziły z punktu odległego o dziesięć tysięcy kilometrów. Planetoida Koblat, nowe i mało znane prowincjonalne osiedle, po stu pięćdzie- sięciu latach rozwoju i inwestowania dopiero musiała udowodnić swoją gospodarczą zaradność. Jak dziesiątki tysięcy jej podobnych na obszarze Konfederacji. Sojusz obronny układu Toowoomby nie przydzielił jeszcze Ko- blatowi okrętu patrolowego. Spółka założycielska nie zakupiła plat- form strategiczno-obronnych. Jedyną reakcją Rady Gubernatorów na wprowadzenie stanu wyjątkowego było unowocześnienie cywil- nego centrum kontroli ruchu i wyposażenie pary międzyplanetar- nych frachtowców w dwa tuziny os bojowych, które niechętnie po- darowała Toowoomba. Jak każda odpowiedź na wydarzenia w dale- kim wszechświecie i ta miała wymiar raczej symboliczny. I owa jej symboliczność właśnie się potwierdziła. Pojawienie się piekielnego jastrzębia, jego położenie, prędkość, wektor lotu i odmowa podania danych identyfikacyjnych oznaczać mogły tyl- ko jedno: wrogi statek. Oba uzbrojone frachtowce, wysłane w ce- lu przechwycenia intruza, wlokły się ku niemu z przyspieszeniem 1,5 g, choć stały na straconej pozycji, zanim jeszcze odpaliły silniki termojądrowe. Koblat wysłał rozpaczliwą prośbę o pomoc do Pinjarry, odległej o cztery miliony kilometrów stolicy grupy planetoid, gdzie stacjo- nowały trzy okręty wojenne. Na asteroidzie natychmiast urucho- miono wewnętrzne procedury awaryjne, zamknięto i odizolowano niezależne sektory. Przerażeni obywatele spieszyli do wyznaczo- nych komór bezpieczeństwa; głęboko pod powierzchnią czekali na atak, myśląc z trwogą o przyszłości i nadejściu opętanych. Niepotrzebnie się bali. Ogólnodostępnym kanałem łączności pie- kielny jastrząb przesłał do sieci telekomunikacyjnej asteroidy sen- sywizyjne nagranie, potem otworzył wlot tunelu czasoprzestrzenne- go, wleciał do środka i zniknął. Tylko kilka czujników optycznych r uchwyciło go na rozmytych zdjęciach, w których autentyczność nikt nie chciał uwierzyć. Jed Hinton wracał z wyznaczonej mu komory bezpieczeństwa, żałując w duchu, że alarm nie potrwa parę godzin dłużej. Wreszcie nastąpiła jakaś odmiana, stało się coś nowego, innego. W swym sie- demnastoletnim życiu Jed tylko kilka razy doświadczył czegoś cie- kawego. Kiedy wrócił do mieszkania — czterech pokoi wydrążonych w skale na poziomie trzecim (dwie trzecie standardowego pola gra- witacyjnego) — mama znów żarła się o coś z Kilofem. Do kłótni między nimi dochodziło coraz częściej, odkąd na Koblata dotarł ko- munikat Zgromadzenia Ogólnego Konfederacji. Czas pracy został skrócony, ponieważ firma zwolniła obroty, nie mając pewności, ja- kie skutki przyniesie kryzys. Z powodu krótszych zmian Kilof czę- ściej przebywał w domu albo — gdy mógł sobie na to pozwolić — w barze Niebieska Fontanna na poziomie piątym. — Mogliby już przestać! — denerwowała się Gari, słuchając dobiegających z sypialni okrzyków. — Trudno się skupić w tym hałasie. — Siedziała przy stole w głównym pokoju, próbując się skoncentrować na bloku procesorowym, który wyświetlał na ekra- nie, oprócz tekstu, kilka kolorowych wykresów. Uczyła się archi- tektury software'owej. Imprinty dydaktyczne Jeda opanowały ten materiał przed pięciu laty, dlatego Gari, tylko trzy lata młodsza, już dawno powinna go sobie przyswoić. Tymczasem miała jakieś zwi- chrowane geny: laserowe imprinty współpracowały z jej mózgiem z dużymi problemami. Musiała długo ślęczeć nad lekcjami, żeby coś zapamiętać. „Dziewucha ma nasrane w głowie, ot co!" — wrzeszczał nieraz Kilof, kiedy wracał nocą po pijaku. Jed nie znosił Kilofa, a już szczególnie, gdy krzyczał na mamę lub wyżywał się na Gari. Dziewczynka starała się nie zostawać w tyle, potrzebowała tylko zachęty. „Cóż jednak można było osiąg- nąć na Koblacie" — pomyślał Jed z goryczą. Do pokoju weszły Miri i Navar — obie pośpiesznie załadowały flcks z grami do bloku AV. W pomieszczeniu natychmiast pojawiły się migotliwe laserowe refleksy. Stado kulistych, jakby chromowa- nych szachownic kręciło się wokół głowy Jeda, ilekroć skierował wzrok na projektor. Obie dziewczynki zaczęły wykrzykiwać do bloku polecenia, w takt których między kulami, wykonując strate- giczne ruchy, przeskakiwały małe postaci. Towarzyszyła temu dud- niąca muzyka. „Po co w tym pokoiku taki wielki projektor?" — po- myślał Jed. — O rany, dziewczyny! — jęknęła Gari. — Muszę to wkuć, żeby dostać zaliczenie. — Ktoś ci broni? — burknęła Navar. — Debilka! — Wredna suka! — Przestańcie! Grałyście w to wczoraj. — Jeszcze nie skończyłyśmy! Wiedziałabyś o tym, gdybyś była mądrzejsza. Gari popatrzyła na Jeda. Jej okrągłe policzki drżały, skrzywiła się do płaczu. Miri i Navar były córkami Kilofa (po innej matce). Gdyby Jed tknął je palcem, Kilof sprawiłby mu lanie. Przekonał się o tym kilka miesięcy temu. Świadome tego dziewczynki z wprawą wykorzysty- wały ten atut. — Chodź — powiedział do Gari. — Zejdziemy do klubu dzien- nego. Miri i Navar wybuchły szyderczym śmiechem, kiedy Gari wy- łączyła blok procesorowy i popatrzyła na nie ze złością. Jed roz- sunął drzwi i wyjrzał na swą malusieńką planetkę. — W klubie nie będzie ciszej — stwierdziła Gari, gdy drzwi się za nimi domknęły. Jed pokiwał smętnie głową. — Wiem, ale możesz poprosić panią Yandell, żeby wpuściła cię do swojego gabinetu. Na pewno się zgodzi. — Chyba tak... — przyznała Gari złamanym głosem. A jeszcze niedawno jej brat był w stanie naprawić cały wszechświat. W cza- sach przed Kilofem. Jed ruszył tunelem, w którym tylko posadzka była wyłożona kompozytowymi płytami; po nagich licach ścian i sufitu biegły ka- ble elektryczne, przewody sygnałowe i grube rury instalacji wenty- lacyjno-klimatyzacyjnej. Przy pierwszym rozwidleniu bez namysłu skręcił w lewo. Jego życie składało się z wędrówek po heksagonal- nym labiryncie korytarzy obiegających wnętrze planetoidy. Cała ta sieć topograficzna istniała tylko po to, aby połączyć dwa miejsca: jego mieszkanie i klub dzienny. Dokąd jeszcze miałby chodzić? Słabo oświetlone tunele. Niewidoczne maszyny, które sprawia- ły, że wszystkie ściany na Koblacie lekko wibrowały. Oto był jego świat, kraina pozbawiona horyzontów. Ani świeżego powietrza, ani roślin, ani wystarczającej przestrzeni — tak dla ciała, jak i dla umysłu. Pierwszą komorę biosferyczną ciągle jeszcze drążono (Ki- lof tam pracował), choć przeciągające się o całe lata prace rujno- wały budżet. Jed żył niegdyś w przeświadczeniu, że dzięki tej ko- morze wyzwoli się z nabrzmiałych uczuć gniewu i niemocy, że bę- dzie mógł swobodnie biegać po świeżych zielonych łąkach. Teraz jednak myślał inaczej. Mama, Kilof, w ogóle wszyscy dorośli byli zbyt głupi, by docenić pożytek wynikający z opętania. On wiedział, że nic się naprawdę nie liczy, cokolwiek zrobić, powiedzieć, pomy- śleć, zamierzyć. Czy umrzesz zaraz, czy za sto lat, i tak spędzisz wieczność pożerany przez żądze, których nigdy nie zaspokoisz. Bał się czekającej go męki. Ale oni się nad tym nie zastanawiali. Rodzice ugrzęźli w swym doczesnym życiu, podobnie jak dusze w zaświatach. Zadowalając się niskimi zarobkami, przenosili się zawsze tam, gdzie ich wysy- łało szefostwo. Żadnego wyboru czy możliwości ucieczki, również dla dzieci. Budowanie lepszej przyszłości było dla nich czystą abs- trakcją, żyli zapatrzeni w mijające chwile. O dziwo, w ponurym tunelu u wejścia do klubu dziennego pano- wał wesoły rozgardiasz. Dzieciaki wbiegały i wybiegały, inne zaś, zebrane w grupach, trajkotały o czymś z niezwykłym ożywieniem. Jed zmarszczył czoło, patrząc na nie podejrzliwie. Dzieci na Kobla- cie nigdy nie miały w sobie tyle energii, tyle entuzjazmu. Przycho- dziły tu z przyzwyczajenia albo żeby oglądać projekcje audiowizu- alne, za pomocą których firma próbowała walczyć z nieukierunko- waną agresją młodocianych. Dostały się w ten sam zaklęty krąg beznadziei, w którym już tkwili ich rodzice. Jed i Gari popatrzyli na siebie ze zdziwieniem. Oboje wyczuwa- li niezwykłość sytuacji. Wtem Jed dostrzegł Beth, która z ogrom- nym uśmiechem na szczupłej twarzy przeciskała się przez ciżbę w ich stronę. O Beth lubił myśleć, że jest jego dziewczyną. Była w tym samym wieku i wszystkich obrzucała niewybrednymi obe- lgami. Czasem nie wiedział, co ich właściwie łączy. W każdym ra- zie żyli ze sobą w dość zażyłej przyjaźni. — I jak, oglądałeś? — zapytała. * — Co? — Przekaz sensywizyjny piekielnego jastrzębia, baranie. — Z uradowaną miną pokazała mu nogę. Nad kostką zawiązała czer- woną chusteczkę. — Nie. — No to chodź, kolego, czeka cię ostra jazda. — Chwyciła go za rękę i pociągnęła w tłum dzieciaków cisnących się pod drzwiami. — Rada, oczywiście, próbowała wykasować komunikat, ale został prze- znaczony do publicznej wiadomości. Trafił do wszystkich rdzeni pa- mięciowych na planetoidzie. Teraz już mogą nam naskoczyć. W klubie dziennym były trzy odtwarzacze AV. Jed zwykł ko- rzystać z nich tylko wtedy, gdy chciał oglądać krajobrazy dzikiej przyrody, które dawały mu niejakie poczucie wolności. Niestety, je- dynie oczami i uszami mógł chłonąć wrażenia z planet baśniowych ksenobiontów: najprostsze (bo najtańsze) projektory nie emitowały dodatkowych aktywatorów, a więc nie przesyłały doznań zapacho- wych i dotykowych. Większość pomieszczenia wypełniała gęsta mgiełka błyszczą- cych promyków. W środku stało ze dwadzieścia osób z opuszczo- nymi bezwładnie rękami i zafascynowanymi twarzami, biorąc inter- aktywny udział w nagraniu. Mocno już zaciekawiony Jed spojrzał bezpośrednio na jedną z kolumn projekcyjnych. Pięć metrów przed nim Marie Skibbow opierała się o głaz, ekspo- nując swoje opalone, gibkie i kształtne ciało, skąpo osłonięte ubra- niem. Spoczywała w jakże naturalnej pozie w tym rajskim zaKątku, pełnym ciepła, światła i bujnej roślinności, gdzie mogłaby zamiesz- kać sama Wenus. Jed zakochał się od pierwszego wejrzenia, zapo- minając o chudej, kościstej Beth z jej kwaśnym usposobieniem. Do tej pory dziewczyny podobne do Marie istniały tylko w reklamach lub pokazach AV; brakowało im realności, namacalności. Dowód na to, że taka osoba naprawdę mieszka gdzieś w Konfederacji, spra- wił mu sto razy większą frajdę niż najwspanialszy ze znalezionych samorodków. Kiera Salter uśmiechnęła się do niego i tylko do niego. — Powiedzą wam, że nie powinniście oglądać tego nagrania — powiedziała. Kiedy nagranie dobiegło końca, Jed stał jak skamieniały. Miał uczucie, jakby ktoś mu ukradł część ciała. Z pewnością czegoś mu brakowało, czegoś istotnego. Gari stała przy nim z tęsknym spojrzeniem. ' — Musimy tam się dostać — rzekł Jed. — Musimy polecieć do Yaliska i przyłączyć się do nich. 12 Hotel stał na niewielkiej platformie skalnej w połowie wysoko- ści zbocza. Daleko w dole błyszczały wody zatoki. W tym gór- skim „amfiteatrze" oprócz hotelu znajdowało się jedynie sześć willi wypoczynkowych, należących do starych arystokratycznych rodów. Al nie dziwił się, że właściciele domów, kosztem niebagatel- nych wysiłków, odganiali przedsiębiorców budowlanych, roztaczał się stąd bowiem iście bajeczny widok. Pas dziewiczej plaży ciągnął się milami, skalne kły rozpraszały fontanny spienionej wody, leni- we grzywacze toczyły się ospale ku piaszczystemu wybrzeżu. Jedy- na niedogodność wynikała z tego, że nie mógł zejść na dół i nacie- szyć się z bliska tym pięknem. W Organizacji czuło się presję czasu na górnych szczeblach władzy: nawarstwiały się zaległości, ucie- kały terminy. Jeszcze w Brooklynie, gdzie spędził dzieciństwo, Al siadywał w porcie i przyglądał się mewom wyszukującym zdechłe paskudztwa na mulistych płyciznach. Przez cały dzień nic, tylko dziobały, ich szyje ruszały się bez ustanku. Teraz otoczył się ludź- mi, którzy brali z nich przykład. Podwładni nigdy nie dawali mu spokoju. Wiecznie tylko dziób, dziób, dziób! „Al! Chcemy, żebyś rozpatrzył skargę". Dziób, dziób! „Al, co robimy ze zbuntowanymi żołnierzami?" Dziób, dziób! „Al! W Arcacie znowu ściągają czer- woną chmurę. Mamy sprzątnąć drani?" Dziób, dziób! Boże! W Chicago brał sobie wolne dni, w wakacje nawet całe miesiące. Każdy wiedział, co do niego należy. Interes kręcił się bez zakłóceń. No, prawie. Ale nie tutaj. Tutaj nie miał dla siebie jednej pieprzonej minuty. W głowie huczało mu, jakby wrąbało się tam stado szerszeni — tyle miał teraz obowiązków. — Ale tobie w to graj — powiedziała Jezzibella. — Co? — Al odwrócił się od okna. Leżała wyprostowana na łóżku, ubrana w luźny, puszysty biały szlafrok. Włosy okręciła ręcznikiem, co przypominało turban. W jednej dłoni trzymała ksią- żeczkę, drugą zaś wyciągała z pudełka tureckie przysmaki. — Jesteś Aleksandrem Wielkim i Jimmym Hendriksem w jed- nej osobie. Czy to nie piękne? — Wariatka. Kim jest ten Jimmy Hendrix, do diabła? Jezzibella wydęła wargi. — No tak, wybacz, lata sześćdziesiąte. Był odlotowym muzy- kiem, wszyscy go uwielbiali. Najważniejsze, żebyś nie czepiał się tego, co masz, zwłaszcza że masz już tak dużo. Na początku trzeba wiele rzeczy dograć, ale tego nie unikniesz. Tym bardziej ucieszy cię zwycięstwo. Poza tym — jaki masz wybór? Nie chcesz wyda- wać rozkazów, to będziesz je odbierał. Sam mnie tego uczyłeś. Uśmiechnął się szeroko. — Tak, masz rację. — Skąd wiedziała, o czym myślał? — Pój- dziesz dziś ze mną? — To twój występ, Al. Może później zejdę na plażę. — W porządku. — Zaczynały go już wnerwiać te cholerne ob- jazdy. W San Angeles było w dechę, lecz teraz wszyscy chcieli go zobaczyć. Po południu udawał się na Ukiaha, nazajutrz rano miał być na Mercedzie. Krew go zalewała. Pragnął wrócić na Monte- reya, gdzie zapadały najważniejsze decyzje. Na stoliku obok łóżka rozdzwonił się aparat telefoniczny ze sre- bra i kości słoniowej. Odebrała Jezzibella i przez chwilę słuchała. — Bardzo się cieszę, Leroy. Możesz wejść. Al poświęci ci dzie- sięć minut za taką wiadomość. — O co mu idzie? — mruknął Al. — Myśli, że udało mu się rozwikłać nasz problem z pieniędzmi — powiedziała po odłożeniu słuchawki. Do pokoju wszedł uśmiechnięty promiennie Leroy Octavius, a z nim Silvano Richmann. Gdy witał się z Alem, na jego twarzy błąkał się cień zadowolenia. Na Jezzibellę nie zwrócił najmniejszej uwagi. Al zbył milczeniem tę lekką obrazę: Silvano nic krył swej nienawiści do nie opętanych, poza tym Jezzibella nie sprawiała wrażenia urażonej. — No więc jakie macie pomysły? — zapytał Al, kiedy usiedli na krzesłach, skąd mogli sobie popatrzeć na wspaniałą panoramę zatoki. Leroy położył na stoliku czarną walizeczkę i pogłaskał ją z dumą. — Przyswoiłem sobie elementarną wiedzę na temat pieniędzy, żeby zdecydować, jaki wprowadzimy system monetarny. — Pieniądze to rzecz, którą wyciska się z frajerów — rzekł wesoło Al. — Prawda, Silvano? Leroy uśmiechnął się grzecznie. — Mniej więcej na tym to polega, Al. Można powiedzieć, że pieniądze, na swój sposób, pomagają obliczyć, ile ktoś jest ci dłuż- ny. Najlepsze w tym jest to, że masz tysiąc różnych możliwości odebrania tego długu. Dlatego właśnie pieniądze wiążą się tak ściś- le z handlem wymiennym. Każdą walutę mierzymy wartościąjakie- goś powszechnego dobra: złota, ziemi, w każdym razie czegoś sta- łego. Konfederacja przelicza pieniądz na energię, więc główną wa- lutą jest fuzjodolar, uzależniony od helu, którego koszt wydobycia jest ustalony, wszędzie wynosi tyle samo. Al rozsiadł się wygodnie, zmaterializował kubańskie cygaro i głę- boko się zaciągnął. — Dziękuję za lekcję historii, Leroy. A teraz do rzeczy. — Sama metoda rozliczeń nie jest najważniejsza. Obojętne, czy używasz staroświeckich monet i banknotów, czy też dysków płatni- czych Banku Jowiszowego. Przede wszystkim należy znormalizo- wać miarę zadłużenia. A przecież to takie proste! Powinienem pal- nąć się w czoło, że wcześniej na to nie wpadłem. — Zobaczysz, Leroy, że zaraz ktoś cię palnie. Jakiego zadłużenia? — Energistycznego. Przeliczalnego na magiczne sztuczki. Obiet- nice spełnienia jakichś tam zachcianek. — Na miłość boską, co za brednie! — zdenerwował się Al. — Po co mam żądać od kogoś kawałka magii, skoro sam mogę sobie wszystko wyczarować? Gospodarka Nowej Kalifornii upadła na pysk właśnie dlatego, że mamy te zdolności. Usta Leroya wykrzywiły się w irytująco szerokim uśmiechu. Al puścił mu to płazem, ponieważ dostrzegał podniecenie tłuściocha; z pewnością wierzył święcie w słuszność swoich racji. — Ty możesz, Al — odparł Leroy. — Ja nie mogę. Zadam ci nie całkiem retoryczne pytanie: Jak mi zapłacisz za wszystko, co dla cie- bie robię? Jasne, zawsze możesz postraszyć mnie opętaniem, lecz ty korzystasz z moich uzdolnień. Opętaj mnie, a będziesz miał figę z makiem. Ale daj mi godziwie zarobić, to skoczę za tobą w ogień. Za dzień pracy obiecasz mi pięć minut magii. Wyczarujesz dobry garnitur albo kopię portretu Mony Lisy, o co tylko poproszę. Nie mu- sisz mi osobiście płacić. Zadowolę się żetonem, obietnicą czymś, co będę mógł zanieść innemu opętanemu, a ten spełni moją prośbę. Al wolno żuł cygaro. — Coś mi wytłumacz, Leroy. Pierwszy z brzegu łazęga podej- dzie do mnie z czekoladowym żetonem i poprosi o złoty komplet sztućców? — Na pewno nie pierwszy z brzegu, Al. Zasada jest jednak pro- sta: robię coś dla ciebie, ty robisz coś dla mnie. Jak już powie- działem, chodzi o zaciąganie i spłacanie długów. Nie bierz sobie wszystkiego tak bardzo do serca, Al. Zastanawialiśmy się, co zro- bić, żeby nie opętani pracowali dla opętanych, i oto jest rozwiąza- nie: opętani będą im płacić. Dawać to, czego ci sobie zażyczą. Al zerknął na Jezzibellę. — Mnie się podoba, Al. — Wzruszyła ramionami. — Jaka bę- dzie moneta, Leroy? Przecież opętani mogą podrobić każdy zwykły pieniądz. — To prawda, dlatego nie zastosujemy pieniędzy. — Otworzył walizkę i wyciągnął mały blok procesorowy, matowoszary z wy- tłoczonym rysunkiem pistoletu maszynowego. — Powiedziałem na wstępie, że pieniądze to wartość umowna. Wszystkie należności będziemy zapisywać w pamięci komputerowej. Chcesz, żeby ktoś ci coś wyczarował, proszę bardzo, komputer pokaże, ile ci się nale- ży. I na odwrót: jeśli jesteś opętanym, możesz sprawdzić, ile pracy zrobili dla ciebie nie opętani. Po prostu stworzymy planetarny bank, Al. Każdy będzie miał w nim swoje konto. — Myślisz, że postradałem zmysły? Chcesz, żebym założył bank? Pierwszy Narodowy Bank Ala Capone? Chryste Panie, opamiętaj się! Leroy uniósł walizkę, by nadać swym słowom większą wagę. — Pomyśl, Al, jakie masz z tego korzyści. Teraz Organizacja stanie się nieodzowna. Żołnierze zaczną wdrażać w życie przepisy, rozstrzygać spory. Jeśli będą wywiązywać się ze swych obowiąz- ków, gospodarka ruszy do przodu. Nie musimy nikogo zastraszać ani zmuszać do pracy, a jeżeli nawet, to już bez użycia broni sateli- tarnej. Nie obciążymy przedsiębiorstw podatkami, jak to robią inne rządy. Sami staniemy się jednym wielkim przedsiębiorstwem. I nic nie stoi na przeszkodzie, żeby za pomocą tego systemu opętani roz- liczali się między sobą. Wiele rzeczy przerasta siły jednego czło- wieka. To się sprawdzi, Al. Możesz być tego pewien. — Ty pomóż mi, ja pomogę tobie... — rzekł Al w zadumie. Spojrzał podejrzliwie na blok procesorowy. Leroy podał mu go usłużnie. — Czy Emmet pomagał ci z tą maszyną rachunkową? — zapytał z ciekawością. Gdyby nie złocony emblemat, blok zda- wałby się wyciosany z bryły węgla. — Tak, Al, to on ją skonstruował. Napisał też program księ- gujący. Twierdzi, że opętani tylko wtedy mogliby namieszać w sys- temie, gdyby włamali się do sterowni komputerowej. Dlatego chce ją zbudować na Montereyu. I tak tworzymy tam główny sztab Orga- nizacji. To tylko scementuje całe przedsięwzięcie. Al odstawił na stolik elektryczne urządzenie. — W porządku, Leroy. Widzę, że stawałeś na jajach, żeby od- walić dla mnie dobrą robotę. Powiem ci, co zrobimy. Za dwa dni zbiorę na Montereyu swoich zastępców i zobaczę, co mają do po- wiedzenia. Jeśli kupią ten pomysł, będziesz miał moje pełne popar- cie. Jak ci się to podoba? — Damy radę. — Lubię cię, Leroy. Układasz dla mnie jakieś nowe podróże? Leroy rzucił okiem na Jezzibellę, która lekko pokręciła głową. — Wystarczy, Al, że polecisz na Merceda. Teraz przydasz się bardziej na Montereyu, ponieważ wkrótce przechodzimy do drugie- go etapu. — Nawet nie wiesz, jak mnie to cieszy! Leroy uśmiechnął się, zadowolony z siebie, po czym schował do walizki blok rachunkowy. — Dziękuję, Al, że mnie wysłuchałeś. — Wstał. — Nie ma sprawy. Pogadam tu jeszcze z Silvanem, a potem udacie się razem na kosmodrom. — Jasne, Al. — Co o tym sądzisz? — spytał Al po odejściu Leroya. — W sumie to nie moja działka, Al — odparł Silvano. — Jeśli tak to chcesz załatwić, ja się podporządkuję. Nie da się ukryć, że musimy tu wreszcie obracać jakąś forsą, bo inaczej wszystko za- cznie się sypać. Na razie, żeby uciszyć ludzi, walimy do nich z dział satelitarnych. — Niby racja... — Al machnął ręką ze zniecierpliwieniem. Magia zamiast pieniędzy. Chryste, nawet loteria liczbowa wyda- wała się przy tym uczciwa. Spojrzał uważnie na swego pełnomocni- ka. Gdyby nie zdolność odczytywania ludzkich uczuć, nie potra- fiłby stwierdzić, jakie emocje skrywa ta smagła pokerowa twarz. Silvano był jednak czymś wewnętrznie poruszony. —Z czym przy- chodzisz? I lepiej, cholera, żebyś miał dla mnie dobre nowiny. — Chyba się ucieszysz. Z zaświatów wrócił ktoś, kto przekazał nam bardzo ciekawe informacje. Z pochodzenia Afrykańczyk, na- zywa się Ambar. — Silvano uśmiechnął się na jego wspomnienie. — Trafiło mu się ciało blondasa z uniwerku. Facet strasznie się wkurzył. Ile się musi biedak naharować, żeby znów czuć się swoj- sko wśród braci! — Oto pierwszy, który powinien dostać garnek żetonów od Le- roya — wtrąciła niewinnie Jezzibella. Włożyła do ust następny turecki smakołyk i mrugnęła do Ala. Silvano patrzył na to z chmurną miną. — Masz rację — zachichotał Al. — Dobra, z czym ten typ do was przyszedł? — Umarł niedawno, jakieś trzydzieści lat temu — odrzekł Sil- vano. — Mieszkał na planecie Garissa. Podobno została zniszczo- na. Jakiś statek ostrzelał ją antymaterią i rozpieprzył cały świat. Sam nie wiem, czy w to wierzyć. — Słyszałaś coś o tym? — zwrócił się Al do Jezzibelli. — Jasne, skarbie. Kiedyś nawet robiłam eksperymentalny al- bum poświęcony Garissańskiej Zagładzie. Zrezygnowałam, bo był- by zbyt przygnębiający. Tak, to się naprawdę wydarzyło. — Jasny gwint, żeby rozwalić planetę! I ten Ambar tam zginął? — Tak mówi. — Antymateria naprawdę tyle może? Spustoszyć cały świat? — Owszem. Chodzi jednak o to, Al, że kiedy to się stało, rząd Garissy pracował nad własną bronią, którą chciał zniszczyć Omutę. Facet przysięga, że świat nie widział jeszcze takiej armaty. A zna się na tym, bo pracował dla wojska jako ekspert od silników rakie- towych. — A więc jeszcze jedna broń? — Nazwali ją „Alchemikiem". Ambar twierdzi, że została zbu- dowana, ale nikt jej jeszcze nie użył. W przeciwnym razie cała pie- przona Konfederacja o tym by wiedziała. To diabelstwo ma strasz- ny wypał. — A więc gdzieś ją schowano — powiedział Al. — Pozwól, że zgadnę. Ambar zaprowadzi nas prosto do kryjówki. — Nie, ale zna kogoś, kto to zrobi. Taka czarna babeczka, Al- kad Mzu. Wykładała kiedyś na jego uniwersytecie. Zgodnie z planem „Lady Makbet" miała opuścić dok remontowy w ciągu ośmiu godzin, choć nikt by się tego nie domyślił, zważywszy na jej stan. W obrębie kadłuba, którego dwadzieścia procent po- wierzchni nie zakryto jeszcze płytami, widać było heksagonalną kon- strukcję pracującą. Mechanicy na wysuwanych platformach otoczyli szczelnie otwory, pracując w ciągłym pośpiechu, aby wstawić nowe urządzenia w miejsce tych uszkodzonych w czasie bitwy. Równie gorączkowe i dobrze zorganizowane prace odbywały się w modułach mieszkalnych, gdzie ekipy z pięciu firm serwiso- wych i astroinżynieryjnych starały się przygotować statek do służ- by w warunkach bojowych. Aktualna tabela osiągów wprawiłaby w zdumienie dowódców wielu konwencjonalnych okrętów wojen- nych. Statek przez dziesięciolecia czekał na tę chwilę. Standardowe wyposażenie wnętrza demontowano, zastępując je odpowiednika- mi wykonanymi w zakładach wojskowych. Joshua chciał, żeby jego maleństwo mogło się pochwalić najlep- szymi parametrami, w końcu to Ione płaciła... Im dłużej zastana- wiał się nad danąjej obietnicą, tym bardziej go frapowała. Dzięki remontowi statku mógł wreszcie zająć czymś myśli, czuł się prawie jak podczas rejsu. Poprzedni dzień upłynął mu na rozmowach z menedżerami firm astroinżynieryjnych. Ustalali, jak w ciągu czterdziestu ośmiu go- dzin wykonać wszystko to, co normalnie powinno być rozplanowa- ne na dwa tygodnie. Teraz przyglądał się z uwagą operatorom kon- solet sterowniczych, którzy kierowali ruchami dźwignic i cyber- monterów, otaczających zewsząd „Lady Makbet". Przez właz w suficie do sterówki wsunęły się czyjeś nogi. Ich właściciel machał nimi jak człowiek nie nawykły do poruszania się w stanie nieważkości. Joshua szybko chwycił go za spodnie i pociągnął na bok, żeby któryś z operatorów przypadkiem nie do- stał butem w ucho. — Dziękuję — powiedział zaczerwieniony Horst Elwes, gdy Joshua przyholował go do czepnika. Zamrugał załzawionymi ocza- mi i zajrzał do wnętrza doku. — Powiedzieli mi, żebym tutaj cię szukał. Podobno wystarałeś się o lot czarterowy. Joshua nie wyczuł ironii w głosie księdza. — Zgadza się. Lord Ruin wynajął mnie, żebym sprowadził pew- ne specjalistyczne podzespoły, które poprawią zdolności obronne Tranąuillity. Tutejsze stacje przemysłowe nie wytwarzają wszyst- kich części do platform bojowych. — Joshua nie słyszał żadnych chichotów, lecz na niektórych twarzach pojawiły się skrywane gry- masy. Nikt nie miał stuprocentowej pewności, co jest celem misji Joshui, choć każdy wiedział, co nim być nie może. Przywóz części zamiennych był doprawdy kiepską wymówką. Ione poinformowała go, że wszystkie agencje wywiadowcze w habitacie okazują nagłe zainteresowanie jego rychłym odlotem. — Jak widać, dają sobie radę z produkcją os bojowych — rzekł Horst z pewną wesołością. Półki na ścianach doku zawierały sześć- dziesiąt pięć myśliwców bezpilotowych, gotowych do załadunku na wyrzutnie statku. — Między innymi dzięki temu wygrałem przetarg, ojcze. „La- dy Makbet" zabiera ładunek i niech tylko ktoś spróbuje go odebrać! — Skoro tak mówisz, młodzieńcze. Ale proszę, nie pokazuj ich świętemu Piotrowi, jeśli kiedyś dolecisz do wielkiej białej bramy. — Będę pamiętał. Chcesz czegoś ode mnie? — A, taki tam drobiazg. Cieszę się, że naprawiają ci statek. „Lady Makbet" sporo ucierpiała, kiedy nas ratowałeś. Wyobrażam sobie, ile może kosztować taka maszyneria. Przykro mi, jeśli ten dobry uczynek naraził cię na straty finansowe. — Nic się nie stało, ojcze. — Dzieci chciałyby cię zobaczyć, nim odlecisz. — Ee... Po co? — Chyba pragną ci podziękować. — Ach, tak. — Spojrzał na Melvyna, który również wyglądał na zmieszanego. — Spróbuję przyjść, ojcze. — Pomyślałem sobie, że mógłbyś od razu wstąpić na mszę żałobną. Wszystkie dzieci wezmą w niej udział. — Cóż to znowu za msza? — Jejku, to Sara nic ci nie powiedziała? Biskup zgodził się, że- bym odprawił mszę za dusze tych, którzy oddali życie za dzieci. Myślę, że Warlow i ludzie z oddziału pana Malina zasłużyli sobie na modlitwę. Msza zaczyna się za trzy godziny. Dobry nastrój Joshui momentalnie się popsuł. Akurat dobra chwi- la, żeby myśleć o śmierci i życiu pozagrobowym! Horst przyglądał się kapitanowi, dostrzegając w kontrolowanym wyrazie jego twarzy ślady obawy i żalu. — Posłuchaj, Joshua — powiedział łagodnie. — Po śmierci jest coś więcej niż tylko zaświaty. Wierz mi, że przekonałem się o tym na własne oczy. Nagrania, które sporządziła twoja przyjaciółka Kel- ly, chociaż są rzetelne, nie pokazują wszystkiego, co tam się wyda- rzyło. Sądzisz, że zachowałbym wiarę w Pana, gdyby Shaun Walla- ce miał rację? — Co w takim razie widziałeś? — Rzeczy, które miały mnie przekonać. Ciebie zapewne musi przekonać coś innego. — Rozumiem. Każdy na swój sposób dochodzi do wiary? — Jak zawsze. Katedra w Tranąuillity wzorowała się na swoich staroeuropej- skich pierwowzorach. Jako jedna z nielicznych wolno stojących bu- dowli w habitacie, wznosiła się na terenie parku kilka kilometrów od pierścienia wieżowców. Jej polipowe ściany były liliowobiałe, a regularne wielokąty żebrowego sklepienia nadawały wnętrzu wy- gląd dawno opuszczonego pszczelego gniazda. W strzelistych oknach tkwiły tradycyjne witraże, przy czym u końca nawy ścianę nad ka- miennym ołtarzem zdobiła wielka okrągła rozeta. Z góry na grani- tową płytę, którą z Ziemi sprowadził jeszcze Michael Saldana, pa- trzyła Matka Boska z dzieciątkiem na ręku. Joshui dostało się miejsce w pierwszej ławce, gdzie usiadł obok Ione. Nie miał czasu zdjąć kombinezonu, lecz ona włożyła czarną, niezwykle elegancką suknię i wytworny kapelusik. Na szczęście reszta załogi „Lady Makbet" ubrała się podobnie jak on. Msza nie trwała długo — może dlatego, że dzieci wierciły się i szeptały do siebie. Jemu to nie przeszkadzało. Śpiewał pieśni, słuchał kazania i wypowiadał na głos słowa dziękczynienia. Spodziewał się, że doświadczy jakiegoś wewnętrznego uspokoje- nia, ale choć go nie zaznał, i tak poczuł wyraźną ulgę. Ludzie zbierali się, żeby wyrazić zmarłym swoją wdzięczność. Jak często podczas takich rytuałów ludzie myślą o tym, że zmarli na nich patrzą? Po mszy Ione pchnęła go w stronę gromadki dzieciaków. Ojciec Horst próbował nad nimi zapanować z pomocą pielęgniarek z od- działu pediatrycznego. Joshua zauważył ich zmieniony wygląd. Ota- czająca go dzieciarnia równie dobrze mogła być grupą z klubu dziennego na wycieczce. Nie przypominały tamtych przygnębio- nych, wystraszonych malców, które tydzień temu wchodziły na pokład „Lady Makbet". » Kiedy z chichotem recytowały podziękowania, których wyuczy- ły się na pamięć, przyłapał się na tym, że się do nich uśmiecha. Na coś jednak przydała się ta misja. Na uboczu ojciec Horst kiwał głową z aprobatą. „Cwana sztuka — pomyślał Joshua. — Tak mnie wrobić..." Z katedry wychodziło rzędem wiele osób: garstka dziennikarzy, edeniści z Aethry (niezwykłe!), liczna klientela baru Harkeya (prze- ważnie robotnicy zatrudnieni w przemyśle kosmicznym), także kilku najemnych żołnierzy oraz Kelly Tirrel. Joshua pożegnał się z dziećmi i spotkał się z nią w przedsionku. — Dziś wieczór odlatuję — rzekł bez entuzjazmu. — Wiem. — Zdążyłem obejrzeć kilka programów Collinsa. Nieźle się spisałaś. — Nareszcie jestem bardziej popularna od Matthiasa Remsa. — W jej głosie czuło się wesołość, której brakowało na twarzy. — Jeśli chcesz, znajdzie się koja dla ciebie. — Dziękuję, Joshua, ale nie. — Zerknęła na lone, która gawę- dziła z Horstem Elwesem. — Nie wiem, w co ona cię wmieszała, ale wolałabym nie mieć z tym nic wspólnego. — To zwykły czarter. Mam odebrać podzespoły, które... — Co ty mi tu pieprzysz, Joshua? Gdyby chodziło tylko o to, nie proponowałbyś mi miejsca na statku. I dlaczego wyładowałeś „Lady Makbet" najnowocześniejszymi osami bojowymi? Wracasz tam, gdzie gorąco, prawda? — Mam wielką nadzieję, że nie. — To ^uż nie dla mnie, Joshua. Nie biegam za sławą, nie szu- kam ryzyka. Cholera jasna, czyżbyś nie wiedział, co cię czeka po śmierci? Przecież widziałeś moje nagrania. — Wydawało się, że go błaga. — Owszem, Kelly, kilka z nich widziałem. Wiem, co nas spo- tka, gdy umrzemy, ale nie traćmy nadziei na coś lepszego. Nie moż- na po prostu ze strachu przestać żyć. Dawałaś sobie radę na Lalon- de, choć umarli deptali ci po piętach. I w końcu zwyciężyłaś. — Ha! — Parsknęła udręczonym, pełnym goryczy śmiechem- —• Nie nazwałabym tego zwycięstwem. Zdołaliśmy uratować trzy- dzieścioro dzieci. To najsromotniejsza klęska w dziejach. Nawet Custer lepiej się spisał. Joshua spoglądał na nią, próbując dociec, gdzie podziała się jego dawna Kelly. — Naprawdę przykro mi, że tak to odbierasz. Moim zdaniem, spisaliśmy się nie najgorzej na Lalonde. Ludzie myślą tak samo. — Myślą tak tylko idioci, ale i ci w końcu zmądrzeją. Ponie- waż wszystko teraz jest chwilowe. Wszystko! Jeśli jesteś przeklęty i masz cierpieć na wieki, twoje doświadczenia mijają w mgnieniu oka. — Otóż to. Tym cenniejsze jest życie. — Nie. — Uśmiechnęła się cierpko. — Wiesz, co zamierzam zrobić? — Co takiego? — Pójdę w ślady Ashly'ego. Znalazł dobry sposób na spędza- nie czasu. Będę co milion lat wychodzić z kapsuły zerowej. Pomyśl, Joshua: wszechświat się starzeje, a ja sobie śpię. — Chryste, to szaleństwo! Co ci z tego przyjdzie? — Wolę to, niż cierpieć w zaświatach. Joshua przywołał na usta swój szelmowski uśmiech i pochylił się szybko, aby ją pocałować. — Dziękuję, Kelly. — Niby za co, głąbie? — Chodzi o wiarę. Musisz dojść do niej sama. — Jeśli się nie zmienisz, Joshua, z pewnością umrzesz w mło- dym wieku. — I zostawię po sobie piękne ciałko. Wiem, wiem... Ale i tak nie zrezygnuję z tego czarteru. Jej przygasłe oczy patrzyły na niego z bólem i dawnym wyra- zem tęsknoty. Rozdzieliła ich jednak zbyt głęboka przepaść. Oboje o tym wiedzieli. — Ani przez myśl mi nie przeszło, że mógłbyś zrezygnować. — Pocałowała go lekko, niemalże formalnie. — Uważaj na siebie. — Chyba mile wspominasz stare, dobre czasy, co? — rzucił, gdy już odchodziła. Machnęła ręką obojętnym, lekceważącym ruchem. — A, chrzanić to... — mruknął — Hej, Joshua, chciałem jeszcze z tobą pogadać. Odwrócił się do Horsta. — Udała ci się msza, ojcze. — Dziękuję. Trochę wyszedłem z wprawy na Lalonde. Dobrze, że nie muszę na nowo uczyć się rzemiosła. — Dzieci otrząsnęły się z szoku. — Mam nadzieję. Są tu pod troskliwą opieką. Tranąuillity to niezwykłe miejsce dla takiego starego wychowanka arkologii jak ja. Myślę, że Kościół ma złe podejście do technobiotyki. To prze- cież cudowna technologia. — Kolejne wyzwanie, ojcze? Horst zachichotał. — Dziękuję, ale mam już pełne ręce roboty. A skoro o tym mowa... — Z kieszeni sutanny wyjął mały drewniany krucyfiks. — Weź ten krzyżyk, przyda ci się w drodze. Nie rozstawałem się z nim na Lalonde. Trudno powiedzieć, czy przyniesie ci szczęście, lecz te- raz ty będziesz go bardziej potrzebował. Joshua z mieszanymi uczuciami przyjął prezent, nie wiedział, czy powiesić go sobie na szyi, czy też schować do kieszeni. — Dzięki, ojcze. Będę go nosił przy sobie. — Szczęśliwej drogi, Joshua. Niech Bóg nad tobą czuwa. I spróbuj być grzeczny tym razem. Joshua wyszczerzył zęby. — Postaram się. Horst wrócił spiesznie między dzieci. — Kapitanie Calvert. Joshua gwałtownie wciągnął powietrze. Co znowu? — Wystraszyła mnie pani. — Powiedział to do pancernego na- pierśnika o mosiężnym połysku, mającego wyraźnie kobiece pro- porcje. Napierśnik należał do kosmonika, który nasuwał skojarze- nie z — powszechnym w erze maszyn parowych — wizerunkiem robota: twarde płyty blaszane i elastyczne gumowe połączenia. „Tak, zdecydowanie kosmonik" — pomyślał Joshua po krótkich oględzi- nach. Choć nie przystosowany do warunków bojowych, na co wska- zywały złożone układy wspomagające przedramion. Miał przed so- bą nie żołnierza, ale robotnika. — Moje nazwisko: Beaulieu — powiedziała. — Przyjaźniłam się z Warlowem. Jeśli szuka pan kogoś na jego stanowisko, proszę wziąć mnie pod uwagę. — Boże, jest pani tak samo bezpośrednia, to od razu widać. Nie przypominam sobie, żeby kiedyś o pani wspominał. — A często mówił o przeszłości? — No... nie za często. — A zatem? — Co, proszę? — A zatem jestem przyjęta? — Przekazała mu datawizyjnie plik z życiorysem. Matryca z informacjami obracała się wolno w otchłani umysłu Joshui. Walczyła o miejsce z bolesnym przeświadczeniem, że nie powinien robić tego rodzaju rzeczy tuż po mszy odprawionej za du- szę Warlowa. Z drugiej strony, chcąc nie chcąc, musiał przyznać, że osoba z takim tupetem miała zapewne o sobie wysokie mniemanie — zresztą już dawno zostałaby skarcona za swe butne usposobie- nie, gdyby nie było podbudowane szerokimi kompetencjami. Po pobieżnym przejrzeniu pliku stwierdził, że kobieta ma sie- demdziesiąt siedem lat. — Służyła pani we Flocie Konfederacji? — Tak, kapitanie. Trzydzieści dwa lata temu. Mam uprawnie- nia do prac przy osach bojowych. — Zauważyłem. Podczas operacji na Lalonde dowództwo Flo- ty wysłało za mną nakaz aresztowania. — Z pewnością miało swoje powody. Ale ja nie służę dwóm dowódcom naraz. — Hm, dobrze. Cieszę się. — Joshua dostrzegł jeszcze trzech kosmoników, którzy czekali w ostatniej ławce na wynik rozmowy. Połączył się datawizyjnie z procesorową siecią katedry. — Tran- ąuillity? — Słucham, Joshua. ... — Zostało mi trzy godziny do odlotu i nie mam czasu na zaba- wy. Czy można ufać tej Beaulieu? — Według mnie można. Na moim kosmodromie pracuje od piętnastu miesięcy i w tym czasie ani razu nie kontaktowała się z agentami służb wywiadowczych. Nie zadaje się z najemnikami czy podejrzanymi typami z branży handlowej. Obraca się tylko w swoim towarzystwie; kosmonicy zazwyczaj trzymają się razem. Wędrowny styl życia Warlowa był tu raczej wyjątkiem niż potwier- dzeniem reguły. — Wędrowny styl życia? — Joshua uniósł brwi, zdziwiony. — Tak. Nigdy o tym nie myślałeś? — Dziękuję, Tranąuillity. — Cieszę się, że mogłem pomóc. Joshua przerwał łączność datawizyjną. — Musimy sobie radzić bez jednego węzła modelującego, póki nie znajdę czegoś na wymianę — powiedział do Beaulieu. — Mo- żemy też mieć kłopoty wynikające z mojego kontraktu. Na razie nie zdradzam szczegółów. — To mnie nie zraża. Wierzę, że umiejętności „libracyjnego" Calverta zminimalizują ryzyko. — Tym mnie rozbroiłaś. Witaj na pokładzie. Masz dwie godzi- ny na spakowanie się i przeniesienie bagażu. Platforma dokowa z „Lady Makbet" wysunęła się wolno z prze- działu CA 5-099. Aby obejrzeć odlot statku, z czujnikami na ko- smodromie połączyło się kilkuset ludzi: agenci służb wywiadow- czych, plotkarze z doków, dziennikarze wgrywający całe zdarzenie do biblioteki plików — na wypadek gdyby stało się coś ciekawego. Ione patrzyła, jak panele termozrzutu wysuwają się ze schow- ków: parodia ptasich skrzydeł szykujących się do lotu. Wokół ka- dłuba rozbłysły maleńkie chemiczne silniki korekcyjne. Statek ode- rwał się od platformy. Posłużyła się więzią afiniczną, żeby odebrać skrótowy montaż obrazów: zmęczonych, lecz gratulujących sobie zespołów z firm astroinżynieryjnych; oficerów w centrum kontroli lotów, śle- dzących trajektorię statku kosmicznego; samotnej Kelly Tirrel, która w swoim mieszkaniu oglądała przekaz z czujników na kos- modromie. — Całe szczęście, że Kelly Tirrel nie chciała z nim lecieć — rzekła osobowość habitatu. — Musiałabyś ją siłą zatrzymać, a to zwiększyłoby zainteresowanie tym lotem. — Zgadza się. — Nic mu się nie stanie, Ione. Jesteśmy z nim, żeby mu po- magać. Nawet za cenę śmierci, gdyby nie było innego wyjścia. — Wiem. „Lady Makbet" włączyła silniki sterujące, tłumiąc niebieskim blaskiem światło reflektorów w przedziale dokowym. Za pośrednic- twem platform bojowych Ione patrzyła, jak statek zbliża się do Mir- czuska. Joshua wchodził na orbitę kołową, odległą o sto osiemdzie- siąt pięć tysięcy kilometrów od powierzchni planety. Dokładnie w momencie wejścia na orbitę Joshua wyłączył potrójny napęd ter- mojądrowy. Silniki sterujące zapłonęły jeszcze tylko dwa razy, by ustawić statek na żądanej trajektorii lotu. Zaczęły się składać panele termozrzutu. Gdy węzły modelujące wyzwoliły zmagazynowaną w nich ener- gię, Tranąuillity wyczuło impuls grawitoniczny. Maleńki okruch masy zniknął niemal natychmiast. Ione powróciła do swych obowiązków. Demarisowi Coliganowi bardzo podobał się wymyślony przez niego garnitur; materiał był szarobrązowy, prążkowany, a elegancki krój odróżniał go od ekstrawaganckich strojów niektórych ważnia- ków z Organizacji. W ostatniej chwili wetknął do butonierki małą czerwoną różę. Skinął głową na usłużnego Bernharda Allsopa, który wprowadził go do apartamentu. Al Capone czekał w przestronnym salonie. Garniturem nie od- różniał się aż tak bardzo od Demarisa, lecz nosił go z nieporówna- nie większą klasą. Nawet stojący po bokach prominenci, równie szykownie ubrani, nie umieli naśladować jego stylu. Obecność tylu osobistości onieśmielała Demarisa, choć wie- dział, że nie zrobił nic złego. Al powitał go pogodnym uśmiechem i gorąco uścisnął mu dłoń. — Miło, że wpadłeś, Demaris. Chłopcy mówili, że wykonałeś dla mnie kawał dobrej roboty. — Staram się, Al, jak mogę. Dobrze się czuję w twojej Organi- zacji. — Szczerze się z tego cieszę, Demaris. Chodź tu do mnie, coś ci pokażę. — Al po koleżeńsku położył rękę na ramieniu swego go- ścia i podszedł z nim do przezroczystej ściany. — Cóż powiesz na ten widok? Demaris popatrzył ciekawie. Nowa Kalifornia była akurat za- słonięta bryłą planetoidy, więc przyjrzał się rdzawym, pobrużdżo- nym skałom, które w dali kończyły się wąskim, tępo ściętym cyplem. W odległości trzech kilometrów od skały odstawały setki paneli termozrzutu — każdy wielkości boiska futbolowego — tworzą- ce marszczony kołnierz wokół szyi planetoidy. Jeszcze dalej znaj- dował się dysk nieobrotowego kosmodromu, który, podobnie jak gwiazdy, wydawał się zataczać koło na niebie. Tuż za krawędzią dysku w ścisłym siatkowym szyku utrzymywała się imponująca liczba statków adamistów. Demaris od tygodnia pomagał w przygo- towaniach floty. Widoczna stąd konstelacja okrętów wojennych sta- nowiła zaledwie trzydzieści procent sił zbrojnych, jakimi dyspono- wała Organizacja. — Jest... całkiem fajny, Al — odparł Demaris. Nie umiał przej- rzeć myśli Ala, toteż nie wiedział, czy wdepnął w gówno, czy też nie. Szef był chyba jednak w dobrym humorze. — Całkiem fajny! — Al zaniósł się gromkim śmiechem, roz- weselony tą odpowiedzią. Wesoło poklepał Demarisa po plecach. Jego zastępcy uśmiechnęli się ceremonialnie. — Cholera, Dema- ris, to jakiś cud, wprost nie do uwierzenia! Prawdziwa rewela- cja! Ty wiesz, jaką siłę ognia ma każdy z tych statków? Mógłby zdmuchnąć z powierzchni wody całą flotę wojenną dawnych Sta- nów Zjednoczonych! Na samą myśl o tym co poniektórzy sraliby ze strachu. — Masz rację, Al. — Tego, co się wkrótce stanie, nikt jeszcze przed nami nie pró- bował. Mówię o pieprzonej krucjacie, Demaris. Oddamy wszech- świat w ręce takich jak my, zrobimy wreszcie porządek. I ty będziesz miał w tym swój udział. Jestem ci za to niewymownie wdzięczny. Tak, tak, proszę pana. Niewymownie wdzięczny. — Robiłem, co mogłem, Al. Jak wszyscy. * — Tak, lecz ty grzebałeś się w silnikach rakietowych, a to wy- maga talentu. Demaris uderzył się lekko w skroń. — Opętałem kogoś, kto wszystko wie na ten temat. I nic przede mną nie ukrywa. — Z wielką nieśmiałością odważył się delikatnie poklepać Ala po ramieniu. — Przynajmniej jeśli wie, jak mogę mu dogodzić. Nastąpiła krótka chwila ciszy, po której Al znów parsknął śmie- chem. — Racja, brachu! Pokazałeś mu, kto jest górą! — Niespodzie- wanie uniósł palec. — Ale muszę ci wyznać, Demaris, że szykuje mi się tu cholerny problem. — Boże, Al, co tylko zechcesz, to ja chętnie zrobię! Wiesz przecież. — Oczywiście, że wiem. Rzecz w tym, że kiedy już rozpo- czniemy krucjatę, napotkamy opór. Mówię o okrętach Konfedera- cji. Jest ich więcej niż naszych. Demaris rozejrzał się na boki. — Jasne, Al, że jest ich więcej — rzekł przyciszonym głosem. — Ale my mamy teraz antymaterię. — Owszem, mamy, to prawda. Tylko że sama antymateria nie wystarczy. Nadal będzie ich wielu. Demaris z coraz większym wysiłkiem utrzymywał uśmiech na twarzy. — Nie rozumiem, Al... O co ci właściwie chodzi? — O faceta, którego opętałeś. Jak on się nazywa? — Ten kretyn? Kingsley Pryor. Był cwanym inżynierkiem, pra- cował dla Sił Powietrznych Konfederacji. Miał rangę komandora porucznika. — Zgadza się. Kingsley Pryor. — Al skierował palec na Leroya Octaviusa. — Komandor porucznik Kingsley Pryor — wyrecytował Le- roy, patrząc na ekran bloku procesorowego. — Studia na uniwersy- tecie w Columbus. W roku 2590 dyplom na Wydziale Fizyki Ma- gnetycznego Utrzymania Antymaterii. W tym samym roku począ- tek służby w Siłach Powietrznych Konfederacji i ukończenie z wy- różnieniem Wyższej Szkoły Kadetów na Trafalgarze. Rok 2598, obrona pracy doktorskiej na Wydziale Mechaniki Termojądrowej w akademii technicznej w Montgomery. Przeniesiony do wydzia- łu inżynierii sztabu Drugiej Floty. Szybki awans. Udział w woj- skowych badaniach nad nowym termojądrowym silnikiem rakieto- wym. Żona i jeden syn. — Tak — rzekł powściągliwie Demaris. — To on, i co z tego? — A to z tego, że mam dla niego pracę, Demaris — powiedział Al. — Zadanie specjalne. Bardzo mi przykro z tego powodu, ale to naprawdę najlepsze rozwiązanie. — Czemu przepraszasz, Al? Jak już powiedziałem, zrobię wszystko, co każesz. Al poskrobał się po policzku, tuż nad trzema cienkimi białymi bliznami. — Ech, Demaris, ty mnie wcale nie słuchasz. Najbardziej wpie- przają mnie tacy właśnie ludzie. Mam dla niego robotę. Nie dla ciebie. — Dla niego? Dla Pryora? Al skrzywił się, spoglądając na zawsze opanowanego Mickeya. — Święty Boże, że też muszę się użerać z tym porąbanym Ein- steinem. Tak, osrana pało! Chcę tu mieć z powrotem Kingsleya Pryora. I to migiem! — Ale... ale... ja nie mogę ci go oddać. Teraz ja nim jestem. — Demaris zapalczywie uderzył się pięściami w piersi. — Jeśli z nie- go wyjdę, to przepadnę. Nie możesz mnie o to prosić. Al zmarszczył czoło. — Jesteś wobec mnie lojalny, Demaris? Jesteś lojalny wobec Organizacji? — Co to za pytanie, do cholery? Pewnie, Al, że jestem lojalny! Co wcale nie znaczy, że możesz mnie prosić o takie rzeczy. Nie możesz! — Odwrócił się na pięcie, słysząc cichy zgrzyt odbezpie- czanego thompsona. Luigi Balsmao ściskał lekko pistolet maszyno- wy, wykrzywiając swą końską twarz obłudnym uśmiechem. — Proszę cię, lojalnego członka Organizacji, abyś zwrócił mi Kingsleya Pryora. Grzecznie cię o to proszę. — Nie! I wybij to sobie z głowy, człowieku! Blizny na zaczerwienionym policzku Ala były białe jak lód. — Ponieważ lojalnie mi służyłeś, dam ci wybór. Pamiętaj, że chcemy wyzwolić wszystkie te zafajdane planety. Będziesz miał bez liku ciał do opętania. Możesz jeszcze uniknąć kapsuły zerowej. Wycofać się z honorem, jak mężczyzna. Masz ostatnią szansę, więc dobrze nadstaw uszy. Chcę Pryora! Kingsley Pryor nawet nie wiedział, dlaczego płacze jak dziecko. Bo był wolny? Bo przeżył opętanie? Bo śmierć nie stanowiła kresu istnienia? Tak czy inaczej, fale emocji przepływały przez niego niby serie wyładowań elektrycznych. Nie kontrolował swoich reakcji. Dostrze- gał jednak to, że płacze. Leżał na chłodnym jedwabnym prześciera- dle, czuł pod plecami zarys miękkiego materaca. Kolana miał pod- kurczone pod brodę, ręce zarzucone na kostki. Wokół była ciem- ność. Już nie związane z mentalną niewolą odcięcie od wrażeń zmysłowych, lecz cudowny, najprawdziwszy mrok, w którym kompozycje cieni układały się w zrozumiałe kształty. Na razie nie potrzebował nic więcej. Gdyby obudził się w słoneczne południe w malowniczym wiejskim zakątku, pewnie by oszalał z nadmiaru bodźców zmysłowych. Słysząc nieznany szelest, jeszcze bardziej się skulił. Powietrze owiało mu twarz, gdy ktoś usiadł koło niego na łóżku. — Nie obawiaj się — szepnęła nieznajoma kobieta melodyj- nym głosem. — Najgorsze masz już za sobą. Poczuł na karku pieszczotliwy dotyk. — Wróciłeś. Znowu żyjesz. — Czy... czy myśmy wygrali? — spytał ochryple. — Niestety nie, Kingsley. Prawdę mówiąc, decydująca rozgryw- ka nawet się jeszcze nie zaczęła. — Dreszcz nim wstrząsnął. Za dużo, o wiele za dużo, jak dla niego w tej chwili. Chciał... — nie umrzeć, broń Boże! — chciał być po prostu gdzieś indziej. Sam. — Dlatego Al zwrócił ci wolność. — ciągnęła kobieta. — Bo widzisz, odegrasz pewną rolę w tej rozgrywce. Bardzo ważną rolę. Jak to się działo, że ten aksamitny głos budził w nim tak złowiesz- cze przeczucia? Uruchomił w nerwowym nanosystemie rozbudowany program uspokajający i przełączył go w tryb nadrzędności. Tętniące w nim uczucia przygasły, docierające zewsząd wrażenia straciły ostrość. Nanosystem funkcjonował z pewnymi usterkami, lecz Kings- ley nie miał teraz ochoty puszczać programów diagnostycznych. — Kim jesteś? — zapytał. Kobieta położyła mu głowę na ramieniu i przytuliła do siebie. Po- czuł ciepło, miękkość jej ciała, woń... Przypomniała mu się Clarissa. — Przyjaciółką. Nie chciałam, żebyś zaraz po przebudzeniu musiał znosić ich żądania. To byłoby dla ciebie straszne. Potrzebu- jesz czułości, troski. Mało kto zna się na ludziach tak dobrze jak ja. Mogę przygotować cię na to, co nieuniknione. Na propozycję nie do odrzucenia. Powoli wyprostował się, obrócił i popatrzył na nią. W życiu nie widział piękniejszej dziewczyny. Jej trudny do określenia wiek za- wierał się w granicach między piętnastoma a dwudziestoma pięcio- ma laty. Długie loki jasnych włosów kołysały się wokół twarzy, gdy z zatroskanym spojrzeniem pochylała się nad nim. — Jesteś piękna — powiedział. — Przykro mi, ale oni schwytali Clarissę. I słodkiego, małego Webstera. Wiemy, jak bardzo ich kochasz. Demaris Coligan wszyst- ko nam powiedział. — Są schwytani? - Są bezpieczni. Nic im się nie stało. Nie zostali opętani. To przecież.tylko dziecko i kobieta. Nie może stać im się krzywda. Nie tutaj. Al przyjmuje do Organizacji również nie opętanych. Twoja rodzina będzie w niej miała zaszczytne miejsce. Możesz zapewnić im szczęście swoją pracą. Próbował przywołać w myślach obraz człowieka o imieniu Al. Młody zażywny mężczyzna w dziwnym szarym kapeluszu. — Pracą? — Owszem. Będą na zawsze bezpieczni, nigdy nie zaznają śmier- ci, nigdy się nie zestarzeją nigdy nie będą musieli znosić bólu. Możesz zapewnić im te dobrodziejstwa. — Chciałbym się z nimi spotkać. — Pewnego dnia się spotkacie. — Musnęła wargami jego czo- ło. — Jeśli zrobisz to, o co cię poprosimy, pozwolimy ci do nich wrócić. Obiecuję. Nie jako przyjaciel. Nie jako wróg. Po prostu — jak jeden człowiek drugiemu człowiekowi. — Kiedy? Kiedy się z nimi zobaczę? — Leż cicho, Kingsley. Jesteś jeszcze zmęczony. Wyśpij się. Zapomnij we śnie o bólu. Bo gdy się obudzisz, usłyszysz o wielkiej i wspaniałej misji, jaką ci los przeznaczył. Moyo odprowadzał wzrokiem Ralpha Hiltcha, który szedł drogą z dziewczyną na rękach. Razem tworzyli klasyczny obraz bohatera ratującego pokrzywdzoną niewiastę. Żołnierze w opancerzonych kombinezonach otoczyli kręgiem swego dowódcę i wkrótce wszyscy zeszli z drogi, z powrotem do swej kryjówki między drzewami. Oczywiście, sękate gałęzie stare- go lasu nie mogły dać im schronienia; wściekłość Ralpha jawiła się niczym płonący magnez nowym zmysłom Moya, do których jesz- cze nie całkiem przywykł. Niepokoiła bezbrzeżna złość agenta ESA. Stała za nią szalona determinacja. Po dwustu latach w karcerze zaświatów Moyo przy- puszczał, że teraz już żadne groźby nie będą mu straszne. Dlatego właśnie zgodził się na plan Annette Ekelund, który w ludzkim rozu- mieniu był z pewnością ohydny. Opętanie — a więc powrót do wszechświata, skąd został, jak mu się wcześniej zdawało, na za- wsze wygnany — rzuciło inne, chore światło na te wszystkie rze- czy, które przedtem cenił i szanował: moralność, honor, braterstwo. A ponieważ umysł skażony takim zapatrywaniem nie lubił myśleć o lęku, Moyo wmówił sobie, że nic go nie zdoła przestraszyć. Do- piero postawa Hiltcha obnażyła całą arogancję jego nowo nabytych przekonań. Wprawdzie dano mu sposobność ucieczki z zaświatów, lecz nikt nie gwarantował, że pozostanie na wolności. Chłopiec trzymany przez Moya zaczął się znów szamotać. Krzyk- nął z udręką, gdy Ralph zniknął z pola widzenia, niwecząc jego ostat- nią nadzieję. Miał dziesięć, może jedenaście lat. Przerażenie i męka, wrzące w jego umyśle, były niezwykle silne, niemal zaraźliwe. Hiltch odebrał Moyowi pewność siebie, obudził w nim uczucie wstydu — a jednak żądza, z którą uwięzione w zaświatach dusze wpychały się w jego myśli, była o wiele gorsza od przyziemnych rozterek, ponadto nigdy nie gasła. Pragnęły tego, co on już miał: świateł, dźwięków i całej gamy wrażeń, w jakie obfitował material- ny wszechświat. Proponowały mu swe wiekuiste służby, niechby tylko dał się ubłagać. Przymilały się, nalegały, groziły. I tak bez końca. Sto miliardów szeptów, burzących spokój sumienia i wzma- gających poczucie obowiązku, składało się razem na głos, który dusił jego własną wolę. Nie miał wyboru. Nie opętani zamierzali walczyć do upadłego, żeby odesłać go z powrotem w zaświaty, natomiast dusze przeby- wające w pustce zamierzały go napastować, aby dał im ciało. Nie- pokojąco proste równanie, którego obie strony wzajemnie się zero- wały. Przy założeniu, że będzie posłuszny. Odrodził się ledwie kilka godzin temu, a już musiał martwić się o wolność i swobodę. — Widzicie, ile możemy zdziałać?! — krzyknęła Annette Eke- lund do ustawionej w szeregu widowni. — Saldanowie zniżyli się do układów, przyjmują nasze warunki. Jesteśmy silni i najpierw umocnimy tę siłę. Niech wszyscy, którzy mają dostęp do pojazdów, wyruszą w drogą zaraz po wycofaniu się żołnierzy, co powinno nastąpić w ciągu kwadransa. Bądźcie gotowi! Jeśli okażemy brak stanowczości, wystrzelają nas z platform satelitarnych. Czuliście myśli Hiltcha, a zatem wiecie, że mam rację. Zakładników natych- miast opętacie. Musimy stworzyć liczną armię. Wiem, że to nie bę- dzie proste zadanie, ale powinniśmy w dwa dni zająć cały półwy- sep. Potem na dobre zasłonimy niebo. Moyo mimowolnie podniósł wzrok. Nad pogiętą linią drzew wstawał zbawczy świt: gasił gwiazdy, które przypominały o kosz- marnej nieskończoności. Barwy jutrzenki, rozlewające się po czar- nym firmamencie, nie wypełniały jednak czyhającej w górze pustki -— otchłani równie niezgłębionej, co zaświaty. Moyo niczego tak nie pragnął, jak schować się przed próżnią, której obecność zatru- wała wszelką radość z życia. Otaczające go umysły wzbierały tym samym pragnieniem. W jego rozważania wdarły się krzyki i jęki. Opętani wciągali zakładników z powrotem do mieszkań. Wcześniej nie było o tym mowy: śledzeni z niskiej orbity przez czujniki satelitów działali spontanicznie, zupełnie jakby wstydzili się zadawać ból przy świad- kach. Łamanie ducha, podobnie jak uprawianie seksu, wymagało pewnej intymności. — No, chodź! — Moyo bez wysiłku podniósł chłopca i wrócił do drewnianego parterowego domku. — Mamo! — wrzasnął malec. — Mamo, na pomoc! — Wy- buchnął szlochem. — Ejże, nie panikuj! — powiedział Moyo. — Nie zrobię ci nic złego. Na nic się nie zdało jego zapewnienie. Wszedł ód razu do salo- nu, a potem otworzył drzwi prowadzące na podwórze. Rozległy trawnik za domem ciągnął się prawie do drzew harandrydowych, które otaczały miasteczko. Dwa mechanoidy ogrodnicze wałęsały się buntowniczo po krótko przyciętej trawie, wbijając w mokrą zie- mię ostrza do koszenia, jakby zostały zaprogramowane do orania. Moyo puścił chłopca. — A teraz szybko, uciekaj! — ponaglił go. — Na co jeszcze czekasz'? Wilgotne oczy popatrzyły na niego w osłupieniu. — Ale moja mama... — Nie znajdziesz jej tutaj. Już nawet nie jest sobą. Biegnij! W lesie są jeszcze żołnierze. Jeśli się pospieszysz, dogonisz ich, za- nim odejdą. Oni się tobą zaopiekują. No, biegnij wreszcie! — Nie musiał przybierać wcale groźnej miny. Chłopiec omiótł wzrokiem mieszkanie, a następnie odwrócił się i pomknął środkiem trawnika. Moyo patrzył przez chwilę, czy mały poradzi sobie z żywo- płotem, po czym wrócił do pokoju. Gdyby jego zakładnikiem by- ła osoba dorosła, nie okazałby żadnego miłosierdzia, ale dziecko? Jeszcze nie zatracił resztek człowieczeństwa. Za oknem miał widok na drogę i sunące po niej pojazdy. Annet- te Ekelund zebrała przedziwny konwój: między nowoczesne samo- chody wmieszały się dawne modele wozów pancernych z różnych planet, będące dziś ruchomymi muzeami. Ktoś wymarzył sobie na- wet ciuchcię parową, która poruszała się z piskiem i zgrzytem; z nieszczelnych złączek rurowych wyciekała woda. Kiedy jednak Moyo koncentrował uwagę, był w stanie dostrzec prawdziwe zary- sy aut i maszyn rolniczych, spowitych materialną ułudą. Niegdyś na Kochi marzył o dwumiejscowym coupe — takiej osie bojowej na kołach, zdolnej mknąć trzy razy szybciej, niż do- puszczały przepisy. Niestety, nie udało mu się uciułać dość pienię- dzy na pierwszą wpłatę. Teraz miałby to cacko za cenę jednej my- śli. Trochę go to zniechęcało, ponieważ atrakcyjność wozu brała się w znacznej mierze z jego niedostępności. Długo stał przy oknie, życząc pomyślności kawalkadzie przy- szłych zdobywców. Obiecał Ekelund swoją pomoc, co więcej, w no- cy osobiście przygotował do opętania pięciu mieszkańców Exnall. Teraz jednak, dumając nad najbliższą przyszłością, pełną rzezi i be- stialstwa, utwierdzał się w przekonaniu, że nie nadaje się do tego. Ten chłopiec mu to uświadomił. Ażeby nie być przeszkodą w pod- boju, wolał zostać i zadbać o ogień w kominkach. Po skończonej kampanii zwycięzcy będą chcieli odpocząć. Przy śniadaniu spotkała go przygoda. Zaledwie włączył płytę termoindukcyjną, urządzenie zwariowało. Przewiercał ją wzrokiem, starając sobie przypomnieć postać starego pieca kuchennego, który miała w domu jego babcia — wyczyszczona do połysku czarna stal, błyszcząca kratka nad palnikami. Kiedy był dzieckiem, babcia przy- rządzała w nim fantastyczne potrawy — rozkosze podniebienia, ja- kich już nigdy potem nie zdarzyło mu się popróbować. Płyta termo- indukcyjna ściemniała, brzegi się rozciągnęły. Żółta kompozytowa szafka zlała się z wbudowaną w nią płytą i wkrótce piec był goto- wy. Buchnął przyjemny żar, kawałki węgla drzewnego psykały ci- cho. Moyo uśmiechnął się do swego dzieła i postawił miedziany czajnik na płycie grzejnej. Kiedy woda zaczęła wrzeć, sięgnął do kredensu w poszukiwaniu jedzenia. Natknął się na dziesiątki tore- bek z nowoczesnymi, chemicznie wzbogacanymi produktami, będą- cymi sztucznym wytworem przemysłu spożywczego. Dwie wrzucił od razu na żelazną patelnię, rozpuszczając foliowe opakowania, z których wyłoniły się surowe jajka i plasterki tłustego boczku (ze skórką, tak jak lubił). Już wnet zaczęły cudownie skwierczeć, aku- rat w chwili gdy zagwizdał czajnik. Zimny sok pomarańczowy, płatki owsiane, boczek, jajecznica, kiełbasa, wątróbka, chleb razowy z masłem i cienką warstewką marmolady, a wszystko popite kilkoma filiżankami angielskiej her- baty. Miał wrażenie, że opłacało się czekać dwieście lat na tę ucztę. Gdy już się najadł, przefasonował szare, nieciekawe ubranie Ebena Pavitta na szykowny jasnoniebieski garnitur z rodzaju tych, jakie nosili bogaci studenci z ostatniego roku, gdy on był dopiero pierwszoroczniakiem. Zadowolony z efektu, otworzył drzwi fronto- we i wyszedł na ulicę. Żadne miasto na Kochi nie przypominało Exnall, co Moyo stwier- dził z miłym zaskoczeniem. Wierząc propagandzie programów infor- macyjnych, wyobrażał sobie, że na planetach należących do królestwa Kulu mieszkają społeczeństwa jeszcze bardziej sformalizowane niż jego grupa etniczna o japońskich korzeniach. A tymczasem to mia- steczko nie rozbudowywało się w zgodzie z jakimś konkretnym za- mysłem urbanistycznym. Moyo spacerował szerokimi ulicami za- nurzonymi w cieniu majestatycznych harandrydów, ciesząc oczy widokiem małych sklepików, czyściutkich kawiarenek, ciastkarni, barów, parków, ładnych budynków, śnieżnobiałego, drewnianego kościoła z dachem pokrytym szkarłatną dachówką. Nie tylko Moyo rozglądał się po swoim nowym miejscu za- mieszkania. Po odjeździe Annette Ekelund w Exnall zostało kilku- set ludzi. Większość z nich, podobnie jak on, przechadzała się bez celu, unikając wzroku współobywateli. Wszyscy bowiem nosili w sercu bolesną tajemnicę, związaną nieodłącznie z tym, co zrobili i co dla nich zrobiono, aby mogli powrócić i zająć nowe ciała. Pa- nował niemal pogrzebowy nastrój. Spacerowicze ubrani byli w stroje charakterystyczne dla wielu epok i kultur, bez zbędnych udziwnień. Ci, którzy preferowali gro- teskowy wygląd mitycznych stworzeń, towarzyszyli Ekelund. Niektóre kawiarnie były otwarte, co go niezmiernie ucieszyło. Opętani właściciele pieczołowicie przeobrażali nowoczesne wnę- trza, nadając im starszy, bardziej tradycyjny (w dwóch przypadkach retro-futurystyczny) wystrój. Ekspresy do kawy wydawały z siebie wesołe syki i gulgoty, w powietrzu unosił się zapach świeżego pie- czywa. W oczy rzucał się automat do smażenia pączków. Ustawiony przy oknie w jednej z kafejek, był wspaniałym zabytkowym urządze- niem z matowoszarą metalową obudową, na której zachowała się emaliowana tabliczka z nazwą producenta. Maszyna zaopatrzona w olbrzymi lej z białym ciastem miała kilka metrów długości. Suro- we pączki wypadały na drucianą taśmę przenośnika, który zabierał je do długiej kadzi z wrzącym olejem. Tam syczały w zanurzeniu, pusz- czając złociste bąbelki, by przed wyjściem na powierzchnię uzyskać żywy brązowy kolor. Później wpadały do rynienki z lukrem. Pach- niały doprawdy zabójczo w ten rześki ranek. Moyo dobrą minutę stał z nosem przy szybie, zauroczony paradą przesuwających się pącz- ków. Silniki elektryczne buczały i grzechotały, a pod kadzią tańczyły turkusowe płomienie. Nigdy by nie przypuszczał, że gdzieś w Konfe- deracji działa jeszcze tak archaiczna maszyneria — prosta, lecz wy- konująca złożoną czynność. Pchnął drzwi i wszedł do środka. Za ladą stał nowy właściciel: łysawy mężczyzna z chusteczką zawiązaną pod szyją, w fartuchu w biało-niebieskie paski. Wycierał szmatką błyszczący, drewniany blat. — Dzień dobry panu — przywitał się. — Czym mogę służyć? „To śmieszne — pomyślał Moyo. — Obaj umarliśmy i obaj zmartwychwstaliśmy za sprawą jakiegoś przedziwnego cudu, a jego ciekawi tylko to, co zamówię! Powinniśmy się ze sobą zapoznać, spróbować zrozumieć, co się stało i jakie to wszystko ma znaczenie dla wszechświata". Moyo wyczuł jednak niepokój wkradający się do serca właściciela lokalu, człowieka o dość nerwowym usposo- bieniu. — Wezmę, oczywiście, jednego pączka. Pewnie są przepyszne. Ma pan może gorącą czekoladę? Właściciel uśmiechnął się z widoczną ulgą. Na jego czole błysz- czały krople potu. — Tak, proszę pana. — Zakrzątnął się przy stojących za ladą dzbanuszkach i filiżankach. — Myśli pan, że powiedzie się plan Ekelund? — Powinien. Ona ma głowę na karku. Słyszałem, że przyle- ciała tu z innej planety. Z wszystkim sobie radzi. — To prawda. A pan skąd pochodzi? — Z Brugii, proszę pana. Konkretnie z dwudziestego pierwsze- go wieku. W tamtych czasach było to piękne miasto. — Wierzę. Właściciel położył na ladzie pączka i kubek parującej czekola- dy. I co teraz? — zastanowił się Moyo. Jakie wyczarować pie- niądze? Sytuacja z każdą chwilą stawała się bardziej surrealistyczna. — Zapiszę to na pana rachunek — rzekł właściciel. — Dziękuję. — Moyo wziął kubek i talerzyk, rozglądając się, gdzie by usiąść. W kafejce przebywały jeszcze trzy osoby. Dwoje zakochanych nie zwracało na nic uwagi, patrząc sobie namiętnie w oczy. — Mogę się przysiąść? — zapytał kobietę, której wiek oce- nił na niepełne trzydzieści lat. Nie zamierzał przy niej maskować się żadnym zmyślonym wizerunkiem. Gdy uniosła głowę, na jej bladej, pyzatej twarzy dały się zauwa- żyć wilgotne ślady po łzach. — Właśnie miałam wychodzić. v — Proszę, niech pani jeszcze nie idzie. — Usiadł naprzeciwko. — Porozmawiajmy. Od dwustu lat z nikim nie rozmawiałem. Spuściła wzrok i wpatrzyła się w filiżankę z kawą. — Wiem. — Nazywam się Moyo. — Stephanie Ash. — Miło cię poznać, Stephanie. Nie wiem nawet, od czego za- cząć. Z jednej'strony przeraża mnie to, co się stało, z drugiej zaś przywraca mi nadzieję. — Zostałam zamordowana — szepnęła. — On... on... śmiał się, kiedy to robił. Gdy krzyczałam, on pękał ze śmiechu. Bardzo go to bawiło. — Znów łzy pociekły jej po policzkach. — Przykro mi. — Miałam trójkę dzieci. Były jeszcze małe, najstarsze skoń- czyło dopiero sześć lat. Jakie czekało ich życie, skoro wiedziały, co mi się przydarzyło? A Mark, mój mąż... Chyba raz go widziałam, dużo później. Był załamany i stary... — Posłuchaj: nie przejmuj się, masz to już za sobą— powie- dział łagodnie. — Jeśli chodzi o mnie, to wpadłem pod autobus. Co w stolicy Kochi wcale nie jest łatwe. Wzdłuż dróg są barierki, kupa systemów ochronnych, wszystko zautomatyzowane. Ale jeśli jesteś kretynem, do tego napranym i stojącym w grupie napaleńców, to wbiegasz pod koła, tak żeby pojazd nie zdążył zahamować. Jasne, trzeba wykazać się sporą finezją, lecz mi się to udało. A zresztą co mi z tamtego życia? Ani dziewczyny, ani dzieci, jedynie tato i ma- ma, którym sprawiałem przykrość. Ty za to coś miałaś. Kochającą rodzinę. Dzieci, z których mogłaś być dumna. Zostały bez ciebie i to straszna rzecz, nie przeczę, lecz spójrz na to z innej strony. Minęło tyle czasu, a ty nadal je kochasz. I założę się, że gdziekol- wiek są, one wciąż kochają ciebie. W porównaniu ze mną, Stepha- nie, masz się z czego cieszyć. Bo miałaś wszystko, poznałaś radość życia. — Już jej nie czuję. — Rozumiem, ale to przecież dla nas wszystkich zupełnie no- wy początek. Nie możesz wiecznie rozpamiętywać przeszłości. Wo- Jcół nas tyle się dzieje. Jeśli będziesz się zamartwiać, nie starczy ci czasu na nic innego. — Wiem, Moyo, ale to musi trochę potrwać. Tak czy owak, dziękuję. Kim ty byłeś, pracownikiem opieki społecznej? — Nie. Studiowałem prawo na uniwersytecie. — W takim razie byłeś młody, co? — Dwadzieścia dwa lata. — Miałam trzydzieści dwa, kiedy to się stało. Moyo zatopił zęby w pączku, który smakował równie dobrze, jak wyglądał. Uśmiechnął się promiennie i uniesionym kciukiem wyraził swą aprobatę właścicielowi kawiarni. — Chyba będę tu częstym gościem. — Dla mnie on jest dziwakiem — zwierzyła mu się. — Dla mnie też. Ale cóż, w ten sposób zakotwiczył się w no- wym świecie. — Na pewno studiowałeś prawo, a nie filozofię? Zrobił wesołą minę. — O, to lubię! Nie zaprzątaj sobie głowy od razu wielkimi proble- mami, bo tylko wpadniesz w depresję. Zacznij od rzeczy małych i po- suwaj się wolno do przodu, aż dojdziesz do metafizyki kwantowej. — I tak już się pogubiłam. Za dawnych czasów byłam konsul- tantką w klubie dziennym dla małych dzieci. Kochałam te brzdące. — Nie obchodzi mnie, kim byłaś, Stephanie. Odchyliła się od stolika, bawiąc się maleńką filiżanką. — 1 co teraz będzie? — Ogólnie? — Dopiero co się poznaliśmy. — A więc, ogólnie mówiąc, spróbujemy żyć tak, jak zawsze tego chcieliśmy. Od dzisiaj każdego dnia będą wakacje, czas, gdy można wyjść z domu i robić to, na co się zawsze miało ochotę. — Zatańczyć w hotelu „Rubix" — powiedziała szybko. — Mieli tam przepiękną salę balową. Z podwyższenia, na którym grała or- kiestra, roztaczał się widok aż do samego jeziora. Nie byliśmy na żadnej zabawie. Mark zawsze obiecywał, że tam razem pójdziemy. Włożyłabym na siebie czerwoną sukienkę, on miałby smoking. — Nieźle. Widzę, że jesteś romantyczką, Stephanie. Zaczerwieniła się. — Powiedz coś o sobie - poprosiła. — O, nie... Moje marzenia były prozaiczne, jak u chłopców w tym wieku. Tropikalna plaża i śliczne dziewczęta. Takie tam rzeczy. — Jakoś trudno mi w to uwierzyć. Nie wyglądasz na kogoś, kto pasuje do stereotypów. Ja byłam z tobą szczera. — No, dobrze... W takim razie opowiem ci o ślizgach gór- skich. Na Kochi to sport dla dzianych dzieciaków. Żagle ślizgaczy są wykonane z połączonych warstw molekularnych i ważą około pięciu kilogramów mimo rozpiętości sięgającej dwudziestu pięciu metrów. Zanim pozwolą ci wsiąść do ślizgacza, twoje implanty siatkówkowe i wewnątrzkorowe muszą zostać podkręcone, byś wi- działa prądy powietrzne i umiała określać ich prędkość. Gdy wi- dzisz świat jak w promieniach rentgena, możesz wybrać strumień powietrza, który zabierze cię na szczyt. Kluby organizowały wyści- gi na stokach górskich. Raz widziałem coś takiego. Piloci wygląda- li tak, jakby leżeli w bańce o kształcie torpedy. Błona łączona z warstw molekularnych jest tak cienka, że widać ją tylko wtedy, gdy promienie słońca padną na nią pod odpowiednim kątem. Oni szusowali w powietrzu, Stephanie, jak gdyby to była najłatwiejsza rzecz na świecie. — Na razie chyba zapomnimy o naszych marzeniach. — Zgadza się, ale kiedy Ekelund zdobędzie Mortonridge, wprowadzimy je w życie. Będziemy dość silni, żeby spełniać swoje zachcianki. — Boże, co za kobieta. Tak mnie wystraszyła. Musiałam trzy- mać faceta, gdy rozmawiała z żołnierzem. Błagał mnie z płaczem o litość. Później oddałam go komuś innemu. Nie mogłabym go skrzywdzić. — Ja mojego całkiem wypuściłem. — Naprawdę? — Tak. Chłopca. Myślę, że spotkał się z żołnierzami, a ci go ewakuowali. Przynajmniej mam taką nadzieję. — To dobrze o tobie świadczy. — Bo miałem luksus wyboru. Ale niech tylko księżna Salda- na przyśle wojsko, żeby nas stąd wykurzyć, będę walczył. Zrobię wszystko, co w mojej mocy, lecz nie pozwolę się wywłaszczyć z tego ciała. — Słyszę swoją — powiedziała Stephanie. — Siedzi we mnie samotna i wystraszona. Często płacze. — Mój gospodarz nazywa się Eben Pavitt. Wścieka się na okrągło, lecz czuję, że jest przerażony. — Są nie lepsi niż dusze w zaświatach. Wszyscy od nas czegoś żądają. — Zawsze możesz ich ignorować. W porównaniu z zaświatami żyjemy w raju. — Niezupełnie, ale od czegoś trzeba zacząć. Dopił czekoladę i uśmiechnął się zachęcająco. — Masz ochotę na spacer? Zobaczymy, jak wygląda nasze no- we miasto. — Dziękuję, Moyo. Chętnie się przejdę. 13 Zgodnie z pierwotnymi założeniami Służby Wywiadowcze Sił Powietrznych miały przenikać do struktur nielegalnych przed- siębiorstw wytwarzających antymaterię i namierzać stacje produk- cyjne. Od tamtych czasów zakres ich kompetencji rozszerzył się w równej mierze, co sfera działalności samych Sił Powietrznych. Kiedy pani admirał Lalwani przejmowała nad nimi zwierzchnic- two, zajmowały się głównie wykrywaniem, analizowaniem oraz oceną nowego i skomplikowanego sprzętu bojowego, wytwarzane- go w zatrważającej ilości przez rządy i spółki astroinżynieryjne na obszarze całej Konfederacji — ze szczególnym uwzględnieniem tych producentów, którzy nie szukali rozgłosu. Z uwagi na to bu- downiczym zespołu laboratoriów badawczych nakazano uwzględ- nić w projekcie zabezpieczenia przed wszystkimi możliwymi za- grożeniami, począwszy od skażeń biologicznych i ucieczek nano- wirusów, aż po eksplozje niewielkich ładunków nuklearnych. Do środka prowadziło tylko jedno wejście: długi tunel wydrążo- ny w litej skale, od którego odchodziły w przeciwne strony dwie odnogi. Tunel był na tyle szeroki, że mogła tamtędy przejechać duża ciężarówka obsługi technicznej, a nawet niewielki aeroplan. Przejście zagrodzono potrójnymi drzwiami; każde były wykonane z grubego na dwa metry karbotanowego kompozytu i podłączone do generatorów sił wiążących molekuły. Pierwsze i drugie otwierali od zewnątrz strażnicy, natomiast trzecimi sterowało się z wnętrza obiektu. Od chwili przybycia Jacąueline Couteur mieszkańcy Trafal- gara zaczęli nazywać to miejsce klatką demona. Trafne określenie, doszedł do wniosku Samual Aleksandrovich, kiedy ostatnie drzwi odchyliły się do góry wśród głośnych syków i zgrzytów urządzeń pneumatycznych. Po drugiej stronie czekał już doktor Gilmore, aby przywitać Samuala i jego świtę. — Cieszę się, że wreszcie mogę panu przekazać kilka dobrych nowin — rzekł doktor Gilmore, prowadząc naczelnego admirała do izolatki w dziale biologicznym. — Każdy słyszał o Nowej Kalifor- nii. Rzeczywiście dowodzi nimi Al Capone? — Nic nie wskazuje na to, żeby było inaczej — odparła Lalwa- ni. — Edeniści w układzie podsłuchują ich programy informacyjne. Capone goni za sławą. Odwiedza miasta niczym średniowieczny monarcha. Brata się z ludem, jak to sam nazywa. Kilku dziennika- rzom oszczędził opętania, by mogli przekazać relację z takiego wy- darzenia. — Prymityw z epoki poprzedzającej podbój kosmosu przejął jeden z naszych najlepiej rozwiniętych światów? — zdziwił się doktor Gilmore. — Aż trudno w to uwierzyć. — Niech pan uwierzy — powiedziała Lalwani. — Analizujemy jego zachowanie. Ma w genach przywództwo. Tacy ludzie potrafią intuicyjnie tworzyć wokół siebie społeczną strukturę, która umac- nia ich władzę. Schemat sprawdza się w każdym środowisku, czy to będzie uliczny gang, czy też cały naród. Na szczęście trafiają się rzadko i nie zawsze z rozwiniętymi zdolnościami. Ale kiedy już ja- kiś się pojawi, lepiej mieć się na baczności. — Pomimo tego... — Z pewnością ktoś mu pomaga obracać się w nowoczesnym świecie. Nawet jeśli zebrał grono bliskich doradców, nie odda w ich ręce części swych uprawnień. Prawdopodobnie nie jest do tego przygotowany psychicznie, co może się okazać jego wielką słabo- ścią biorąc pod uwagę masę kłopotów, jakie wiążą się ze sprawo- waniem rządów. — Na razie Nowa Kalifornia jest jedynym znanym układem planetarnym, który został całkowicie opanowany przez wroga — powiedział naczelny admirał. — Ogniska zapalne powstały jeszcze na siedemnastu planetach. Władze starają się odizolować utraco- ne tereny i zachować kontrolę nad sieciami platform strategiczno- -obronnych. Najszybciej padają osiedla asteroidalne. Ostatnie do- niesienia mówią już o liczbie stu dwudziestu. Jeśli choć jeden opę- tany dostanie się na planetoidę, ma prawie stuprocentową szansę opanować osiedle. Trudno z nimi walczyć w zamkniętej przestrze- ni. Inne planety też miały problemy, lecz na dużo mniejszą skalę. Nasze ostrzeżenie przyniosło chyba pożądany skutek. Mogło być o wiele gorzej. — Teraz musimy odradzać narwańcom misje wyzwoleńcze — powiedziała Lalwani. — Nie wiem, która flota narodowa dałaby radę przeprowadzić w tych warunkach udaną operację. Żołnierze, wysyłani na wrogie terytoria, sami padają ofiarą opętania. — Będą naciski ze strony polityków, skargi na bierną postawę wojska — rzekł kwaśno naczelny admirał. — Do tej pory naszym jedynym publicznym sukcesem było zniszczenie „Yaku" w ukła- dzie Kabrata. Ale to drobiazg. Potrzebujemy przede wszystkim bro- ni, którą można unieszkodliwić opętanych. A jak nie, to chociaż sprawdzonego egzorcyzmu. Najlepiej tego i tego. — Skierował py- tające spojrzenie na doktora Gilmore'a. — Myślę, że możemy panu pomóc przynajmniej w kwestii bro- ni — powiedział z przekonaniem implantolog. Gdy zatrzymali się przed zamkniętym oddziałem, przesłał do drzwi datawizyjny kod. Zespół naukowców pod kierownictwem Euru zabrał się ostro do pracy, gdy tylko dostał pozwolenie na kontynuowanie badań. Na- czelny admirał wzdrygnął się na widok, jaki rzucił mu się w oczy w sali diagnostycznej. Po jego stronie konsolety systemów monito- rowania były otoczone przez zaabsorbowanych swą pracą uczonych i techników, którzy nie odrywali wzroku od projektorów AV. Pano- wał tu klimat naukowego zaangażowania i wszechstronnych kom- petencji, ale przede wszystkim chłodnego podejścia do rzeczy. Samual Aleksandrovich wątpił, czy ten zespół podołałby swemu zadaniu w inny sposób; musiał istnieć jakiś psychologiczny bufor między nimi a obiektem badań. „Obiektem badań!" — wyrzucił so- bie w duchu. Z drugiej strony, w czasie czynnej służby spotykał się z bezdusznością przybierającą o wiele brutalniejszą formę. Z kapitanem Khanną u boku podszedł niepewnie do przezroczy- stej ścianki, która dzieliła skalną komnatę na dwie części. Zastana- wiał się, czy powinien okazywać strach, czy aprobatę. Ostatecznie zdecydował się na spokojny, beznamiętny wyraz twarzy, będący tu ogólnie przyjętym standardem — podobnie jak biała, szeroka odzież ochronna. Jacąueline Couteur została rozebrana, ogolona i unieruchomiona na łóżku chirurgicznym, choć może lepiej byłoby powiedzieć, że wpięto ją w to łóżko. Pręty z szarego kompozytu tworzyły nad ciałem kobiety swoistą klatkę, na której to konstrukcji wisiały klamry docis- kające po dwie duże okrągłe elektrody do jej ud, brzucha i przedra- mion. Spod srebrzystego metalu wypływał przezroczysty żel, po- lepszający przewodnictwo elektryczne w miejscu styku. Ramiona zamontowanych pod sufitem manipulatorów wyposażono w zespo- ły czujników — niby białe, grube lufy karabinów, przesuwały się wolno i bezszelestnie nad wyprostowanym ciałem. Ciężka obręcz nałożona na głowę wyglądała tak, jakby wtopiła się w skórę. Z od- bytu wychodziła plastikowa rurka do wypróżnień, z pochwy nato- miast — używany zwykle w stanie nieważkości cewnik toaletowy. Rodziło się pytanie, czy to standardowa praktyka, czy też może krańcowe poniżenie. Teraz jednak Couteur nie mogła się tym przejmować. Jej mięśnie trzęsły się i wyginały w przypadkowych skurczach. Policzki drżały, jakby cała twarz poruszała się z przyspieszeniem 10 g. — Co wy z nią robicie, do diabła? — zapytał Maynard Khanna cichym, zachrypniętym głosem. Naczelny admirał nie pamiętał takiego przypadku, żeby jego kapitan sztabowy pierwszy zabrał głos w obecności starszych ofi- cerów. — Neutralizujemy jej ofensywny potencjał — odparł doktor Gilmore z nieskrywaną satysfakcją. — W raporcie z Lalonde napo- tkaliśmy informację od Darcy'ego i Lori, że elektryczność działa niekorzystnie na opętanych. Sprawdziliśmy to i okazało się, że mie- li rację. Dlatego podłączyliśmy ją do prądu. — Boże, to przecież... — Jego twarz skurczyła się w grymasie obrzydzenia. Doktor Gilmore, puszczając mimo uszu jego słowa, zwrócił się bezpośrednio do naczelnego admirała: — Używa całej swojej energistycznej mocy, żeby poradzić so- bie z prądem. Eksperymentowaliśmy z różnymi napięciami, żeby znaleźć wartość optymalną. Chociaż funkcje fizjologiczne jej orga- nizmu przebiegają prawidłowo, jest absolutnie niezdolna do wyko- nywania sztuczek powiązanych z dysfunkcją rzeczywistości. Nie może odkształcać materii, tworzyć iluzji, strzelać kulami białego ognia. Dzięki temu badania odbywają się bezproblemowo. Używa- ne do nich urządzenia elektroniczne odzyskały osiemdziesiąt pięć procent sprawności. — I czego się dowiedzieliście? — zapytał naczelny admirał. — Niech pan weźmie pod uwagę, że w naszych doświadcze- niach wkraczamy na nowe, niezbadane tereny. — Doktorze, do rzeczy — napomniał go Aleksandrovich. — Oczywiście. Po pierwsze, opracowaliśmy skuteczną meto- dę demaskowania opętanych. Na ich ciałach występują niewielkie, lecz stałe wyładowania elektrostatyczne. Sądzimy, że to zjawisko uboczne, spowodowane przelewaniem się czasoprzestrzeni zaświa- tów do naszego wymiaru. Przypuszczalnie to z tego przepływu mocy bierze się energia, którą mają do swej dyspozycji. — Wyładowania elektrostatyczne? — zdziwiła się Lalwani. — Tak, madam. Co jest nam na rękę, ponieważ czujniki, które je wykrywają, są tanie, proste w obsłudze i łatwo je wdrożyć do masowej produkcji. Zresztą, jeśli miernik przestanie działać, bę- dzie to znak obecności opętanych. Skoro już wiemy, na co zwracać uwagę, nie uda im się schować w tłumie ani przeniknąć na nowe obszary. — Wspaniale — ucieszył się naczelny admirał. — Postaramy się, żeby ta wiadomość rozeszła się równie szybko, co nasze po- przednie ostrzeżenie. — Zbliżył się do przezroczystej ścianki. Na jej powierzchni osiadała para, gdy oddychał. Włączył interkom. — Pamiętasz mnie? Jacąueline długo zwlekała z odpowiedzią. — Wiemy, kim jesteś, admirale. — Gulgot zmęczonych strun głosowych, nad którymi nie do końca panowała, mocno znie- kształcał głoski. — Ona ma kontakt z zaświatami? — spytał prędko doktora Gil- more'a. — Nie da się tego stwierdzić, admirale, aczkolwiek ja w to wątpię. W grę wchodzi co najwyżej jakaś elementarna forma komu- nikacji w jedną stronę. Powrotną. Nasza Jacąueline bardzo lubi za- znaczać swoją wyższość, a mówiąc o sobie w liczbie mnogiej, chce nas jakby zastraszyć. — Jeśli cierpisz, to jest mi naprawdę przykro — zwrócił się do niej naczelny admirał. — Przykro będzie temu zwyrodnialcowi, kiedy go dorwę w swoje ręce. — Przekrwione oczy zadrżały i spojrzały lodowato na doktora Gilmore'a. Na jego twarzy pojawił się nikły, drwiący uśmiech. — Ile właściwie bólu zadajesz duszy w ukradzionym ciele? — Dobre pytanie. — Jak widzisz, dowiadujemy się od ciebie wielu rzeczy, o czym cię kiedyś uprzedziłem. — Wskazał na manipulatory, które nad jej głową i tułowiem przesuwały czujniki. — Wiemy, kim jesteście. Wiemy coś o cierpieniach, jakie czekają na was w zaświatach. Ro- zumiemy, dlaczego tak uparcie dążycie do swego celu. Chciałbym cię prosić, żebyś zechciała ze mną współpracować. Nie chcę mię- dzy nami konfliktów. Bądź co bądź, jesteśmy jednym narodem, choć na różnych etapach egzystencji. — Dacie nam ciała? No proszę, jaka szczodrość. — Zdołała się uśmiechnąć, mimo że spomiędzy rozchylonych warg wyciekła jej ślina na policzek. — Może wyhodujemy technobiotyczne sieci neuronowe, w któ- rych zamieszkacie? Będziecie odbierać pełen zakres ludzkich wra- żeń zmysłowych. Potem przeniesiemy was do sztucznych ciał, ta- kich jakie mają dziś kosmonicy. — Ileż w tym logiki. Szkoda tylko, że nie myślicie o nas jak o ludziach. A my chcemy żyć dokładnie tak samo jak wy. Wiecznie. Opętanie to dopiero początek powrotu. — Znam wasze cele. — I chcesz nam pomóc? — Tak. — To skończ ze swoim życiem. Dołącz do nas. Stań po stronie zwycięzców, admirale. Samual Aleksandrovich po raz ostatni, prawie ze wstrętem, po- patrzył na drgające, uwięzione ciało, po czym odwrócił się plecami do przezroczystej ściany. — Nam też to powtarza — rzekł doktor Gilmore, jakby chciał przeprosić. — Nieustannie. — Ile jest prawdy w tym, co mówi? Dajmy na to... Czy oni faktycznie potrzebują ludzkich ciał? Bo jeśli nie, to możemy zmusić ich do kompromisu. — Trudno zweryfikować jej słowa — włączył się do rozmowy Euru. — Prąd elektryczny położył kres ekscesom Couteur, już się nie boimy jej dysfunkcji rzeczywistości, lecz sesja dochodzeniowa w tych okolicznościach przerasta nasze możliwości. Gdyby układy nanoniczne nawaliły w czasie interakcji z aksonami, jej mózg do- znałby nieodwracalnych uszkodzeń. — Opętani mogą funkcjonować w technobiotycznych struktu- rach neuronowych, to pewne — powiedziała Lalwani. — Lewis Sinclair wniknął do warstwy neuronowej Pernika. Potwierdziło się również, że zostały zniewolone czarne jastrzębie z Valiska. — Fizycznie są do tego zdolni, to prawda — rzekł Euru. — Ale to jest raczej problem natury psychologicznej. Jako eks-ludzie, pragną ludzkich ciał, bo są do nich przyzwyczajeni. — Wydobądźcie z niej wszystkie możliwe informacje, lecz tak, żeby nie wyrządzić szkody ciału — przykazał naczelny admirał. — A teraz druga sprawa. Wynaleźliście sposób na obezwładnianie opętanych? Doktor Gilmore wskazał niepewnie na stół operacyjny. — Elektrycznością, admirale. Zaopatrzmy żołnierzy w broń strzelającą pociskami z małym ogniwem matrycy elektronowej. Prąd zrobi swoje. Broń działająca na podobnej zasadzie była w po- wszechnym użyciu od połowy XX wieku aż po wiek XXIII. Wypro- dukowaliśmy już nowoczesny, zasilany chemicznie model o zasię- gu przeszło pięciuset metrów. Samual Aleksandrovich nie wiedział, czy ma zganić implantolo- ga, czy może wyrazić mu swoje współczucie. Oto przywara osób zatrudnionych na stałe w laboratoriach: trzymają się teorii, nie po- święcając należytej uwagi temu, jak ich gadżety sprawdzą się w dzia- łaniu. W czasach Couteur było zapewne tak samo. — Na jaką odległość opętani strzelają ogniem? — Różnie to bywa. Zależy, kto strzela. — Skąd wiadomo, jaką moc mają mieć matryce elektronowe? Niektórzy będą silniejsi od Couteur, inni słabsi. Doktor Gilmore poszukał wzrokiem wsparcia Euru. — Regulacja napięcia to złożony temat — rzekł kulturalny, czar- noskóry edenista. — Rozważamy wykorzystanie skanera ładunków elektrostatycznych, aby z góry określić natężenie pola. Prawdopodob- nie poziom wyładowań jest proporcjonalny do energistycznej siły. — Tutaj może i tak — powiedział naczelny admirał. — Co in- nego w warunkach bojowych. A nawet gdyby okazało się, że macie rację, co proponujecie robić z jeńcami? — Zamykać w kapsułach zerowych — odrzekł doktor Gilmore. — Ta metoda sprawdziła się przecież w stu procentach. Na Ombey ją stosują. — Owszem — przyznał naczelny admirał, przypominając so- bie zawartość oglądanego pliku: krwawe polowanie na opętanych w wielkim domu towarowym. — Tylko czy wzięliście pod uwagę koszty? Nie szukam specjalnie dziury w całym, doktorze, lecz musi pan konsultować się z ludźmi mającymi doświadczenie wojsko- we. Nawet jeśli ta pańska broń obezwładniająca będzie działać, po- trzeba dwóch lub trzech żołnierzy, żeby przypilnować opętanego i umieścić go w kapsule zerowej. W tym czasie opętani pozostający na wolności pochwycą następnych pięć osób. Tak to my nigdy nie wygramy. Musimy mieć niezawodną broń. Urządzenie, które jed- nym strzałem uwolni ciało od agresywnej duszy, ale go nie uszko- dzi. Czy to się da załatwić elektrycznością? Czy jeśli podwyższycie napięcie, zmusicie duszę do wyjścia z ciała? — Nie, admirale — rzekł Euru. — Próbowaliśmy już tego na Couteur. Wymagane napięcie zniszczyłoby ciało. W rezultacie mu- sieliśmy na kilka godzin przerwać badania, żeby się mogło wyleczyć. — Co z innymi sposobami? — Wypróbujemy jeszcze parę rzeczy, admirale — powie- dział doktor Gilmore twardym tonem — ale konieczne są dalsze eksperymenty. Na razie mamy za mało informacji. Najlepszym roz- wiązaniem byłoby, oczywiście, zamknięcie przejścia między na- szym wszechświatem a czasoprzestrzenią zaświatów. Niestety, nie umiemy zlokalizować punktu sprzężenia. Skanery, które tam pra- cują, to najczulsze detektory dystorsji grawitonicznyeh, jakie kiedy- kolwiek zbudowano, a mimo to nie wykryliśmy w niej, ani przy niej, najmniejszych wahań zagęszczenia czasoprzestrzeni. Co ozna- cza, że dusze nie przybywają do nas tunelami czasoprzestrzennymi. — W każdym razie takimi, jakie znamy — dodał Euru. — Sama obecność Couteur świadczy o tym, że nasza wiedza z kos- mologii kwantowej jest jeszcze fragmentaryczna. Umiejętność po- dróżowania z prędkością większą od prędkości światła nie jest aż takim wybitnym osiągnięciem, jak nam się dotąd wydawało. Przeróbki na mostku „Tantu" zabrały Quinnowi trochę czasu. Choć nie wygląd kabiny martwił go najbardziej. Fregata radziła so- bie z dużymi przyspieszeniami; jej wyposażenie, podobnie jak kon- strukcja, było proste i funkcjonalne. Podobała mu się ta solidność wykonania, którą jeszcze podkreślił, zdobiąc powierzchnie czarny- mi, falistymi płaskorzeźbami, jakie w jego wyobrażeniach powinny kiedyś przystroić ściany najwspanialszej świątyni Jasnego Brata. Panele świetlne zostały przygaszone, nad rdzewiejącymi druciany- mi kratkami mrugały wątłe karminowe światełka. W rzeczywistości nie dawały mu spokoju docierające do niego informacje, a w zasadzie ich niedostatek, czego nie dało się już tak łatwo poprawić. Nie miał neuronowego nanosystemu, który wpraw- dzie i tak by w nim nie działał. A zatem nie wiedział, co się dzieje wokół „Tantu". Pomimo dostępu do zespołu genialnych, wysoko- czułych sensorów, czuł się jak ślepiec ze związanymi rękami, nie- zdolny do podejmowania decyzji. Dlatego jego nadrzędnym celem stało się uzyskanie dostępu do obrazów otaczającego go wszech- świata. Opętanie dziewiętnastoosobowej załogi statku trwało zaledwie dwadzieścia minut od chwili, kiedy Quinn wraz z Lawrence'em znalazł się w komorze śluzowej. Kolejną godzinę zajęło mu wciele- nie powracających dusz do sekty i narzucenie im swego przywódz- twa. Trzykrotnie musiał karać niewiernych. Bolała go ta strata. Reszta ciężko pracowała, aby zbudować centrum dowodzenia,, jakiego sobie zażyczył. Na konsoletach zamocowano dodatkowe holoekrany i tak zmodyfikowano programy komputera pokładowe- go, aby przedstawiał otoczenie statku w możliwie najprostszy spo- sób. Dopiero gdy odzyskał pewność siebie, dał rozkaz opuszczenia orbity Norfolku. Quinn ułożył się wygodnie w swym królewskim, wyściełanym atłasem fotelu amortyzacyjnym i zezwolił na skok translacyjny. Dwadzieścia sekund po wykonaniu manewru holoekrany wyświet- liły małą fioletową piramidkę w pustym sześcianie, symbolizującą samotny wojenny okręt pościgowy. Zgodnie ze skalą znajdował się w odległości trzystu tysięcy kilometrów. — Jak go zgubić? — zapytał Quinn. Bajan siedział w ciele byłego dowódcy „Tantu"... jako trzecia dusza, odkąd porwali statek. Quinn nie był zadowolony z pierw- szych dwóch, które żyły w czasach preindustrialnych. Potrzebował kogoś oswojonego z nowoczesną techniką, kto mógłby prawidło- wo zinterpretować wielki zasób informacji zgromadzony w głowie zniewolonego kapitana. Bajan umarł tylko dwieście lat temu. Pra- cował jako inżynier w cywilnych zakładach termojądrowych, a za- tem wiedział, na czym polegają loty kosmiczne. Miał też charakter człowieka zepsutego i pazernego, co gwarantowało, że będzie bez- warunkowo posłuszny Quinnowi i doktrynie sekty. Dzięki tym jego słabościom łatwiej nim było manipulować. Bajan zacisnął pięści dla podkreślenia nacisku, jaki wywierał na okupowany przez siebie umysł. — Skoki sekwencyjne. Zmylą każdy pościg. Statek da sobie radę. — Do roboty! — rozkazał zwięźle Quinn. Po trzech skokach na łączną odległość siedmiu lat świetlnych znaleźli się sami w przestrzeni międzygwiezdnej. Jeszcze cztery dni i oto wynurzyli się w strefie dozwolonego wyjścia dwieście tysięcy kilometrów od Ziemi. — Dom — rzekł Quinn z uśmiechem. Czujniki pracujące w za- kresie światła widzialnego pokazywały fragment zaciemnionej półkuli planety, posępny niebieskoszary sierp, który rozszerzał się wolno, w miarę jak „Tantu" przesuwał się po orbicie w stronę półcienia. Na obszarze kontynentów migotały gwiazdki: arkologie, chełpiące się w ciszy swym ogromnym zużyciem energii. Światła ulic, wieżowców, stadionów, pojazdów, parków, hipermarketów i dzielnic przemysłowych zlewały się w jeden monochromatyczny spektakl fotonów. Wysoko nad równikiem świat opasywała migot- liwa obręcz, rzucająca ledwie dostrzegalne refleksy na czarną taflę oceanów. — Boży Bracie, to niesamowite! — Gdy w drodze na miejsce zesłania przetransportowano go na brazylijską wieżę orbi- talną, nie mógł zachwycać się tym widokiem. Na pokładzie herme- tycznej windy nie było iluminatorów, podobnie jak w pomieszcze- niach mamuciej stacji cumowniczej, przez które szli skazańcy. Całe życie mieszkał na Ziemi i nigdy tak naprawdę jej nie zobaczył. Jak- że była piękna... i tragicznie bezbronna. W wyobraźni widział, jak nad ziemią rozsnuwają się gęste smo- liste cienie, gasząc metodycznie i bez litości wesołe ogniki, przy- nosząc z sobą rozpacz i trwogę. A potem sięgają do góry, by zetrzeć w proch Halo 0'Neilla, źródło bogactwa i potęgi Ziemi. Nie zosta- nie żadne światło, żadna nadzieja. Tylko krzyki i Noc. I On. Łzy radości tkwiły na oczach Quinna niczym grube, zniekształ- cające soczewki. Jego wyobrażenie — przekonanie — było niezwy- kle silne. Ostateczna ciemność z Ziemią pośrodku: zgwałconą, mar- twą, spustoszoną, złożoną do grobu. — Czy to moje zadanie, Panie? Moje? — Peszyła go myśl o tak wielkim przywileju. Komputer pokładowy uruchomił syreny alarmowe. — Cóż to!? — burknął Quinn, wściekły, że wytrącono go z ma- rzeń. Kilkakrotnie zamrugał, aby wrócić do rzeczywistości. Holo- ekrany wypełniały się splątanymi czerwonymi pajęczynami, sym- bole graficzne nawoływały o uwagę. Z brzegów wyświetlaczy wy- dłużały się wolno pomarańczowe linie wektorów, skierowanych na „Tantu". — Co tam się dzieje? — Pięć okrętów sił zbrojnych! — krzyknął Bajan. — To ma- newr przechwytujący! Do tego jesteśmy na celownikach platform strategiczno-obronnych. — Myślałem, że wyszliśmy w dozwolonej strefie? — Bo wyszliśmy. — No to co... — Pilny przekaz dla dowódcy „Tantu" z Dowództwa Obrony Strategicznej Rządu Centralnego — zawiadomił komputer pokładowy. Quinn gapił się z wrogością na projektor AV, z którego padł ko- munikat. Pstryknął palcami na Bajana. — Tu kapitan Mauer, dowódca okrętu Sił Powietrznych „Tan- tu" — zgłosił się Bajan. — Może mi powiecie, o co chodzi? — Tu Dowództwo Obrony Strategicznej, kapitanie. Proszę o po- danie kodu ASA. — Jakiego znowu kodu? — wyszeptał Bajan, zbity z tropu. — Ktoś wie, co to takiego? — warknął Quinn. „Tantu" przeka- zał swoje dane identyfikacyjne zaraz po wyjściu z tunelu. Standar- dowa procedura. — Proszę o kod, kapitanie! — zabrzmiało ponaglenie. Quinn zauważył na wyświetlaczach holoekranów kolejne dwa świetliste pomarańczowe wektory. Czujniki systemów bojowych omiatały promieniami kadłub „Tantu". — Komputer, przeskocz jeden rok świetlny. Natychmiast! — Nie, czujniki...! — krzyknął ze strachem Bajan. Jego sprzeciw nic nie znaczył. Komputer pokładowy został za- programowany do odbierania poleceń tylko i wyłącznie Quinna. „Tantu" skoczył. Horyzont zdarzeń zmiótł z powierzchni ka- dłuba nóżki z węglowego kompozytu, na których po wynurzeniu się statku koło Ziemi wysunęło się dziesięć zespołów sensorowych: urządzenia namiarowe, czujniki optyczne średniego zasięgu, radar, anteny telekomunikacyjne. Statki pędzące w stronę „Tantu" zobaczyły, jak ich cel znika za białą oślepiającą ścianą plazmy, gdy horyzont zdarzeń ścisnął mole- kuły węgla w nóżkach czujników do gęstości przekraczającej te, ja- kie wchodzą w grę podczas fuzji jądrowej. Z radioaktywnej mgły wypadały szczątki rozmaitych przyrządów. Oficer dyżurny w sztabie Dowództwa Obrony Strategicznej roz- kazał dwóm niszczycielom udać się w pogoń za zbiegiem, przekli- nając swego pecha — w dywizjonie nie było żadnego jastrzębia. Dwa okręty wojenne dotarły do punktu o współrzędnych sk»ku „Tantu" dopiero po jedenastu minutach. Oczywiście za późno. Wycie alarmów świdrowało w uszach, zagłuszając wszystkie inne dźwięki na mostku. Kiedy komórki modelujące wyzwoliły swą energię, holoekrany wizualizujące sygnały z czujników stały się czarne, by po chwili pokazać na schematach stan statku. Depry- mująco liczne czerwone symbole informowały o zagrożeniach. — Uciszcie ten hałas! — ryknął Quinn. Bajan pośpiesznie wykonał rozkaz, bębniąc po klawiaturze wmon- towanej przy fotelu amortyzacyjnym. — Mamy cztery przebicia — zameldował Dwyer, kiedy umilk- ły syreny. Był najgorliwszym z nowych pomocników Quinna. Daw- niej rozprowadzał nielegalne programy stymulacyjne, by w wieku dwudziestu trzech lat zginąć z ręki szybszego, ambitniejszego kon- kurenta. Typ zimnego drania, świetnie nadającego się do powierzo- nej mu roli. Słyszał o sektach, a czasem nawet z nimi handlował. — I osłabienie kadłuba w sześciu miejscach. — Co to było, do cholery? — zapytał Quinn. — Strzelali do nas? — Nie — odparł Bajan. — Nikt nie skacze z wysuniętymi czuj- nikami, bo w polu dystorsyjnym zapada się materia. Na szczęście kadłub jest otoczony bardzo cienką powłoką grubości kilku mikro- metrów. Wszystkie atomy, które znajdą się wewnątrz niej, zamienią się w czystą energię. Praktycznie cała energia jest wypromieniowa- na na zewnątrz, ale niewielka część uderza prosto w kadłub. Stąd te uszkodzenia. — Jakieś poważne awarie? — Siadło parę podrzędnych układów — rzekł Dwyer. — Do tego mamy jakiś wyciek. Chyba azot. — Cholera! Co z węzłami? Możemy jeszcze raz skoczyć? — Dwa nie działają. Trzy lekko uszkodzone, ale będą pracować w ograniczonym zakresie. Myślę, że zdołamy skoczyć. — Świetnie. Komputer, przeskocz trzy lata świetlne! Bajan zdusił w sobie słowa oburzenia, które cisnęły mu się na usta. Nie mógł jednak poskromić gwałtownego uczucia złości i zniecierpliwienia, które niewątpliwie wyczuł Quinn. — Komputer, przeskocz pół roku świetlnego! Tym razem światła na mostku niemal zupełnie pogasły. — W porządku — skonstatował Quinn, gdy posępny czerwony blask znowu nabrał mocy. — Niech te porąbane czujniki pokażą coś wreszcie na ekranach! Chcę wiedzieć, gdzie jesteśmy i czy ktoś nam nie siedzi na ogonie. Dwyer! Zajmij się uszkodzonymi układami! — Wyjdziemy z tego, Quinn? — spytał Lawrence. Mimo swych energistycznych możliwości nie zdołał ukryć potu, który błyszczał na jego bladej twarzy. — Jasne. Ale teraz stul gębę, bo myślę. — Wolno odpiął pasy, które zabezpieczały go w fotelu amortyzacyjnym. Używając czep- ników, zbliżył się na palcach do fotela Bajana. Jego czarny habit fa- lował niby kłąb piekielnego dymu, a kaptur nasuwał się na twarz, aż stała się ledwie widoczna. — Co to... jest... kod ASA? — zapytał złowróżbnym szeptem. — Przysięgam, Quinn, że nie wiem! — odparł mężczyzna z zakłopotaniem. — Oczywiście, że nie wiesz, kutafonie. Ale kapitan wie. Zapy- taj go! — Jasne, Quinn, już się robi. — Zamknął oczy, koncentrując się na umyśle kapitana; zadawał mu najstraszniejsze męki, byle wy- dobyć z niego potrzebne informacje. — To kod uwierzytelniający uzbrojonego statku kosmicznego — wymamrotał na koniec. — I co dalej? — dobiegł głos Quinna spod ciemnego kaptura. — Każdy okręt wojenny biorący kurs na Ziemię musi mieć taki kod. Na orbicie jest masa zakładów przemysłowych i zasiedlonych asteroid, które boją się tego, co mógłby zrobić jeden zdesperowany statek wroga. Dowódcy okrętów Sił Powietrznych dostają kody ASA, aby było wiadomo, że legalnie przewożą broń i znajdują się pod oficjalną kontrolą. Ta metoda powinna sprawdzić się w razie porwania statku. — Owszem, powinna — powiedział Quinn. — Ale nie w na- szym przypadku. Czemu o tym nie wiedziałeś? Nikt na mostku nie patrzył w stronę Bajana, wszystkich zdawały się bez reszty pochłaniać naprawy uszkodzeń. Tylko Quinn czaił się nad nim niby jakieś ogromne, padlinożerne zwierzę. — Ten Mauer to kawał drania, Quinn. Wykołował mnie i tyle. Bę- dzie za to wił się w męczarniach, przysięgam. Nosiciel Światła ucieszy się, gdy zobaczy, jak spuszczam na niego swą wężową bestię. — Szkoda twojej fatygi — rzekł stoicko Quinn. Bajan odetchnął z niemałą ulgą. — Sam się zatroszczę, żeby cierpiał. — Ale... jak? Na mostku zapadła grobowa cisza, przerwana dopiero chicho- tem Lawrence'a Dillona. — Odejdź stąd, Bajan, ty dziadu! — rozkazał Quinn. — Za- wiodłem się na tobie. — Mam odejść? Dokąd? — Opuścisz ciało, które ci dałem. Nie zasługujesz na nie. — Nie!!! — Jazda stąd albo wpakuję cię do kapsuły zerowej. Bajan po raz ostatni zaszlochał i czmychnął z powrotem w za- światy, natychmiast odarty ze wspaniałych wrażeń zmysłowych. Dusza załkała w udręczeniu, gdy ponownie zamknęła się wokół niej pełna tłumów pustka. Gurtan Mauer zakasłał, drżąc na całym ciele. Przeniósł się z jed- nego koszmaru do drugiego. Mostek „Tantu" przeobraził się w ar- chaiczną kryptę, gdzie z ciosanego hebanu wystawały techniczne gadżety, jakby to one były tu obcymi elementami. Przy fotelu stał mnich w czarnym habicie. Spod przepastnego kaptura twarz ukazy- wała się tylko momentami, gdy na alabastrową skórę padał za- błąkany, czerwony odblask. Odwrócony krzyżyk, zawieszony na długim srebrnym łańcuszku, z jakiegoś powodu nie fruwał mu pod szyją w stanie nieważkości. — Ba, gdybyś tylko mi stanął na drodze — powiedział Quinn. — Z tym mógłbym się jeszcze pogodzić. Ale kiedy ukryłeś przed nami ten pieprzony kod ASA, stanąłeś na drodze Bożemu Bratu. O tej porze powinienem być na stacji cumowniczej. Rano całowałbym ziemię u stóp wieży orbitalnej. Przeznaczone mi nieść ewangelię Nocy całe- mu porąbanemu światu, *a ty mnie zrobiłeś w konia! Mnie! Zapalił się kombinezon Mauera. W stanie nieważkości jasnonie- bieskie płomienie przypominały ciecz, rozlewającą się po tułowiu i kończynach. Odpadające płaty stopionej tkaniny odsłaniały zwę- gloną skórę. Nad kratkami wywietrzników głośno buczały śmigła wiatraczków, próbujących oczyścić powietrze z paskudnego swędu. Quinn ignorował żałosne jęki kapitana, nie do końca stłumione przez zaciśnięte zęby. Skupił się na zmysłowym rozbieraniu La- wrence'a. Smukły młodzieniec sunął wolno nad podłogą, przyglądając się z sennym uśmiechem swemu nagiemu ciału. Nie sprzeciwiał się, gdy Quinn zmieniał szczupłą sylwetkę chłopca stajennego, mode- lując długie, prężne mięśnie, poszerzając ramiona. Odziany w ską- py, spięty z błyszczących skórzanych pasków, strój starożytnego wojownika, Lawrence zaczął przypominać karła-kulturystę. Niebieski ogień zgasł, gdy dopaliły się resztki kombinezonu Mauera. Niedbałym gestem dłoni Quinn zaleczył oparzenia kapita- na, przywracając do pierwotnego stanu skórę, paznokcie i włosy. Mauer był znów okazem zdrowia. — Twoja kolej — rzekł Quinn do Lawrence'a z okrutnym uśmiechem. Zszokowany, bezwolny kapitan mógł tylko patrzeć z trwogą na groteskowo rozrośniętego młodzieńca, który zbliżał się do niego Z wesołą miną. * Gdy Alkad Mzu za pośrednictwem komputera pokładowego po- łączyła się z czujnikami „Samaku", w jej umyśle obraz wszech- świata nałożył się na uczucie wewnętrznego wzburzenia. I o to wal- czyliśmy? I za to zginęła planeta? Za to? Matko Boska! Jak wszystkie statki przybywające do układu, tak i „Samaku" wynurzył się w bezpiecznej odległości pół miliona kilometrów od płaszczyzny ekliptyki. Tunja była gwiazdą typu M4, czerwonym karłem. Doskonale widoczna z miejsca odległego o czterdzieści mi- lionów kilometrów, nie oślepiała jak gwiazdy typu G, dające ciepło większości terrakompatybilnych planet. Alkad ze swego doskona- łego punktu widokowego dostrzegała ją pośrodku rozległego, bo mającego średnicę ponad dwustu milionów kilometrów, dysku sza- robiałych punkcików. Otaczająca Tunję na kształt amuletu wewnętrzna część pierście- nia, mająca średnicę mniej więcej sześciu milionów kilometrów, była słabo zaludnionym obszarem, z którego ciągłe podmuchy wia- tru słonecznego wymiotły wszystkie mniejsze obiekty, oszczędza- jąc jedynie — związane siłami pływowymi — bloki skalne i mniej- sze fragmenty asteroid. W blasku gwiazdy ich powierzchnie krysta- licznie lśniły, migocząc przeróżnymi odcieniami czerwieni, jakby tworzyły rój rozpalonych węglików, wyrzuconych wraz z olbrzymi- mi, poskręcanymi protuberancjami karła. Dalej od centrum ciem- niejsze obszary dysku przechodziły stopniowo w gęstą ziarnistą mgiełkę; przy wewnętrznej krawędzi karminowe, powoli przyga- sały, by na zewnętrznej rubieży, w odległości dziewięćdziesięciu milionów kilometrów od Tunji, ćmić już tylko ciemną kardynalską czerwienią. Tę jednorodną strukturę upstrzyły miriady wystrzępio- nych cieni, rzucanych przez większe kamienne i metalowe bryły, pojawiające się wśród pyłu i drobnych skalnych okruchów. W takim środowisku nie miała szansy powstać żadna terrakom- patybilna planeta. Gwiazda byłaby tu zupełnie samotna, gdyby nie Duida, jedyny gazowy olbrzym w układzie, odległy od niej śred- nio o sto dwadzieścia osiem milionów kilometrów. Wokół planety krążyły dwa młode habitaty edenistów, aczkolwiek ślady ludzkie- go osadnictwa rozsiane były głównie na obiektach wchodzących w skład dysku. Dyski o tej gęstości towarzyszyły zwykle nowo narodzonym gwiazdom, lecz wiek Tunji szacowano na trzy miliardy lat. Planeto- lodzy przypuszczali, że dysk czerwonego karła powstał w wyniku niezwykle spektakularnej kolizji planety z wielkim meteorem. Taka teoria wyjaśniała przy okazji istnienie dorad: trzystu osiemdziesię- ciu siedmiu ogromnych asteroid, zbudowanych niemal w stu pro- centach z metalu. Dwie trzecie z nich miało kształty zbliżone do kuli, co prowadziło do wniosku, że podczas hipotetycznego zderze- nia wykształciły się z płynnego materiału magmowego. Bez wzglę- du na ich rodowód, tak obfite źródło bogatej rudy musiało przyno- sić niewyobrażalne zyski rządowi, który położył na nim łapę. Zyski na tyle duże, że warto było wszcząć o nie wojnę. — Centrum kontroli lotów nie zezwala nam wejść na kosmo- drom — rzekł kapitan Randol. — Musimy wrócić do macierzystego portu, ponieważ statki cywilne nie są wpuszczane na dorady. Alkad odwołała obrazy z czujników i wlepiła wzrok w Randola, który stał na drugim końcu mostka z miną wyrażającą uprzejme ubolewanie. — Czy to się już kiedyś zdarzało? — zapytała. — Nie. Co prawda jesteśmy pierwszy raz w doradach, lecz ni- gdy nie słyszałem o podobnym przypadku. „Nie po to czekałam tak długo i nie po to przebyłam taki szmat drogi, żeby pokrzyżował mi szyki jakiś cholerny biurokrata" — po- myślała Alkad. — Chciałabym z nimi porozmawiać — poprosiła. Randol skinął ręką w geście przyzwolenia. Komputer pokłado- wy „Samaku" otworzył kanał łączności z centrum kontroli lotów cywilnych na asteroidzie Ayacucho. — Tu oficer Mabaki z biura imigracyjnego. W czym mogę pomóc? — Nazywam się Daphine Kigano — odpowiedziała datawizyj- nie Alkad; zignorowała minę kapitana, który spojrzał ze zdziwie- niem na nazwisko umieszczone w jej paszporcie. — Mieszkam na stałe w doradach i chcę się dostać do portu. Nie rozumiem, w czym problem. — W normalnych okolicznościach nie byłoby problemu. Za- kładam, że nie słyszała pani o komunikacie Zgromadzenia Ogólne- go Konfederacji. — Nie. — Rozumiem. Proszę zaczekać, zaraz prześlę plik. Wszyscy obecni na pokładzie statku w milczeniu odbierali wia- domość. Uczuciem, jakie ogarnęło Alkad, nie było wcale zaskocze- nie czy niedowierzanie, lecz gniew. Pojawiło się niebezpieczeństwo dla jej misji, dla jej dziejowego posłannictwa — i to ją złościło. Matka Boska dawno już musiała wyrzec się mieszkańców Garissy, skoro pozwoliła, aby wszechświat naznaczył ich życie tak wielkim smutkiem i niedolą. — Mimo to chciałabym wrócić do domu — powiedziała data- wizyjnie po zapoznaniu się z komunikatem. — Przykro mi, ale to niemożliwe — odparł Mabaki. — Tylko ja opuszczę statek na kosmodromie. Nawet gdybym była opętana, nie mielibyście powodów do obaw. Chętnie poddam się badaniom testowym. W ostrzeżeniu mówi się, że w obecności opętanych przestają działać urządzenia elektroniczne. To byłby dość prosty sprawdzian. — Przepraszam, ale nie możemy ryzykować. — Ile ma pan lat, oficerze Mabaki? — Proszę? — Pytam o pański wiek. — Czy to ma jakiś związek z naszą sprawą? — Oczywiście. — Dwadzieścia sześć. — Naprawdę? Cóż, panie oficerze, ja mam sześćdziesiąt trzy lata. — Tak? Alkad cicho westchnęła. Ciekawe, co zawierały dzisiejsze kursy dydaktyczne podstaw historii? Czyżby młodzież nie znała tragicz- nej przeszłości swego narodu'? — To znaczy, że zostałam ewakuowana z Garissy. Przeżyłam Zagładę, oficerze Mabaki. Gdyby Matka Boska chciała mej krzyw- dy, już by mnie tu nie było. Jestem starą kobietą, która pragnie wró- cić do domu. Czy tak trudno to pojąć? — Jeszcze raz bardzo przepraszam, ale nie może u nas cumo- wać żaden statek cywilny. A jeśli rzeczywiście nie dostanę się na asteroidę? Agenci służb wywiadowczych czekająjuż na mnie na Naroku, więc nie mogę tam wrócić. Może Lord Ruin przyjmie mnie z powrotem? To mi oszczę- dzi wielu osobistych przykrości, nie mówiąc już o sesji dochodze- niowej. Tylko że wtedy wszystko się skończy: marzenie o „Alche- miku" i o sprawiedliwej karze. Przypomniała sobie twarz Petera, gdy go widziała po raz ostatni — zakrytąjeszcze nanoopatrunkiem, z oczami pałającymi ufnością. Sęk w tym, że polegało na niej zbyt wielu ludzi. Garstka tych, któ- rzy ją znali, oraz żyjące w błogiej nieświadomości masy, które o niej nawet nie słyszały. — Oficerze Mabaki? — Tak? — Kiedy kryzys się skończy, będę mogła wrócić do domu, prawda? — Osobiście wydam zezwolenie dla pani statku, żeby mógł wejść do doku. — I dobrze, bo będzie to ostatnie zezwolenie w pańskim życiu. Zaraz po powrocie odwiedzę mojego bliskiego, serdecznego przyja- ciela Ikelę i opowiem mu o tych wszystkich niedogodnościach, na jakie mnie pan naraził. — Wstrzymała oddech, tak iż zdawać by się mogło, że jest w kapsule zerowej. Strzeliła na chybił trafił tym jed- nym jedynym nazwiskiem z przeszłości, jakie w rozpaczy przyszło jej do głowy. Matko Boska, żebym tylko trafiła w dziesiątkę! Kapitan Randol zarechotał basowo. — Nie wiem, Alkad, jak to zrobiłaś — rzekł głośno — ale upo- ważnili nas właśnie do zacumowania i przesłali wektor podejścia. * Andre Duchamp uświadomił sobie z goryczą, że pokład miesz- kalny nigdy nie będzie wyglądał jak dawniej. Erick i opętani, do spółki, narobili tu strasznego bałaganu, niszcząc nie tylko wyposa- żenie, ale i systemy obsługujące kabiny. Mały pokład użytkowy na niższym poziomie był w równie ża- łosnym stanie. Potrzaskany kosmolot nadawał się tylko na złom. Uchwyty mocujące nie zadziałały prawidłowo, wskutek czego po- jazdem rzucało po hangarze, kiedy „Villeneuve's Revenge" przy- spieszał. Elementy usztywniające powyginały się lub połamały na całej powierzchni opływowego kadłuba. Duchamp nie mógł sobie pozwolić na naprawę bodaj połowy uszkodzeń, nie mówiąc już o wymianie kosmolotu. Chyba żeby wy- starał się o kolejny kontrakt. Nie uśmiechał mu się jednak ten po- mysł, zwłaszcza gdy wspominał Lalonde. „Jestem za stary na takie numery" — dumał. „Właściwie to dziwne, że jeszcze nie zbiłem fortuny, powinienem już myśleć o przejściu na emeryturę. Gdyby nie kartele tych cholernych Angoli, dawno bym się dorobił". Złość dała mu siłę do wyłamania ostatniego zatrzasku w wenty- latorze, nad którym pracował. Plastikowy, wykonany w kształcie gwiazdy wirnik pękł, rozrzucając na wszystkie strony odłamki. Bom- bardowany miotanymi przez opętanych kulami ognia, a następnie przez tydzień wystawiony na działanie próżni, plastik zrobił się prze- rażająco kruchy. — Pomóż mi, Desmond — poprosił datawizyjnie. Aby rozebrać system cyrkulacji powietrza na pokładzie mieszkalnym, musieli go wyłączyć i włożyć do pracy skafandry SIL Z powodu kiepskiego obiegu powietrza na pokładzie nieznośnie śmierdziało. Wprawdzie usunięto ciała, lecz podczas lotu z Lalonde niektóre tworzywa prze- siąknęły smrodem. Desmond porzucił badany zasilacz regulatora temperatury i zbli- żył się do kapitana. Razem wyciągnęli z kanału tłocznego cylin- dryczny wentylator. Był zapchany strzępami ubrań i spiralnymi wiórami pianki z nultermu. Andre zaczął dłubać automatycznym śrubokrętem w siatce osłonowej, wyciągając poszarpane kawałki materiału. Płatki skrzepniętej krwi rozleciały się niczym rój wystra- szonych ciem. — Merde! Trzeba to rozebrać i umyć. — Bez przesady, Andre, to się już do niczego nie nadaje. Silnik się przegrzał, kiedy Erick otworzył zawory. Trudno przewidzieć, co się popsuło w środku przy tak dużym prądzie. — Urządzenia na statku mają ogromne marginesy poprawnej pracy. Ten silnik wytrzyma ze sto takich przeciążeń. — Tak, ale Komisja Astronautyczna... — Do diabła z nimi! Banda napchanych teorią biurokratów! Nie mają pojęcia o lotach operacyjnych. — Pewne urządzenia lepiej mieć sprawne. — Zapominasz, Desmond, że to mój statek, moje jedyne źródło zarobków. Myślisz, że mógłbym go zaniedbać? — Masz na myśli resztki swego statku, prawda? — Coś sugerujesz? Może to przeze mnie ludzkie dusze wra- cają, by nas gnębić? Pewnie jeszcze to moja wina, że Ziemia jest zdewastowana, a flota Mereditha Saldany nie wróciła do bazy? — Jesteś naszym dowódcą. To ty nas zaciągnąłeś na Lalonde. — Podpisałem legalny kontrakt rządowy. To były uczciwe pie- niądze. — Nie słyszałeś nigdy o frajerskim złocie? Andre nie zdążył odpowiedzieć, bo nagle otworzył się górny właz i po rozchwianej kompozytowej drabince zeszła Madeleine. — Hej! Posłuchajcie, co widziałam... Fuj! — Zasłoniła ręką nos uusta. Oczy zapiekły ją od smrodu, jaki zalegał warstwami w powietrzu. Na wyższym pokładzie zabrzmiał alarm ostrzegający o zanieczyszczeniu powietrza. Klapa włazu zaczęła się zamykać. "¦r— Jezu, jeszcze tego nie odfiltrowaliście? — Non — odparł datawizyjnie Andre. — Cóż, nieważne. Posłuchajcie, przed chwilą widziałam Har- ry'ego Levine'a. Siedział w barze na drugim poziomie mieszkal- nym. Od razu stamtąd wyszłam. Chyba mnie nie zauważył. — Merde! — Andre datawizyjnie poprosił komputer pokła- dowy o dostęp do cywilnych rejestrów na kosmodromie, określa- jąc parametry wyszukiwania. Po dwóch sekundach otrzymał po- twierdzenie: „Dechal" już dziesiąty dzień cumował w miejscowym doku. Skafander zwiększył swą przepuszczalność, aby odprowa- dzić z wnętrza nagły nadmiar potu. — Musimy uciekać. Natych- miast! — Wybij to sobie z głowy — powiedziała Madeleine. — Dopó- ki będzie obowiązywał zakaz lotów cywilnych, władze portowe nie pozwolą nam odłączyć przewodów startowych, a cóż dopiero mó- wić o wyjściu z doku. — Kapitan ma rację, Madeleine — stwierdził datawizyjnie De- smond. — Zostało nas tylko troje. Nie poradzimy sobie z załogą Rawanda. Musimy opuścić ten układ. — Czworo! — wycedziła przez ściśnięte zęby. — Zostało nas czworo! Rany boskie, teraz znajdą Ericka! Galaretowata substancja w błędniku ucha zadrżała, wysyłając serię słabych impulsów do śpiącego mózgu Ericka. Ruch był bardzo delikatny, więc odpoczywający umysł nie reagował... zarejestro- wał go natomiast neuronowy nanosystem. Nigdy nie przerywający czuwania program ustalił, że ruch jest nieprzerwany i odbywa się ze stałym przyspieszeniem. Ciało Ericka przemieszczało się. Pro- gram niezależnego monitorowania uruchomił z kolei program sty- mulujący. Resztki niewyraźnego snu Ericka rozwiały się, zastąpione kan- ciastymi rysunkami schematu sytuacyjnego. Blokady nerwowe dru- giego stopnia dbały, aby nie zdradził się przypadkiem jakimś mi- mowolnym poruszeniem. Nie odmykając powiek, próbował się zo- rientować, co się, u diabła, wokół niego dzieje. Cichy, łagodny szum silnika. Tupot butów na twardej podłodze. Program filtrowania dźwięku przełączył się w tryb nadrzędności, by rozróżnić odgłos czterech stóp i miarowy oddech dwóch osób. Pod przymkniętymi powiekami udoskonalone siatkówki wyczuwa- ły w stałych odstępach czasu nacisk światła, co wskazywało na jed- nostajny ruch ciała. Potwierdzały to impulsy z ucha wewnętrzne- go. Prędkość była porównywalna z szybkim krokiem marszowym, a pozycja ciała — pozioma. Nadal leżał na łóżku. Po datawizyjnym przesłaniu hasła ogólnego dostępu otrzymał natychmiastową odpowiedź od procesora sieci telekomunikacyj- nej. Znajdował się w korytarzu na drugim piętrze szpitalnego pod- oddziału chirurgii implantacyjnej, piętnaście metrów od sali poope- racyjnej. Poprosił o plik z architekturą lokalnej sieci i odnalazł umieszczoną na korytarzu kamerę systemu dyskretnej obserwacji. Gdy połączył się z nią, ujrzał siebie na łóżku, które przesuwało się pod soczewką obiektywu. Po bokach biegli Desmond i Madeleine, wspomagając wysiłki silnika. Z przodu rozsuwały się drzwi windy. Erick odwołał blokady nerwowe i otworzył oczy. — Do jasnej cholery, co wy wyprawiacie? — fuknął datawizyj- nie na Desmonda. Zapytany odwrócił się, by ujrzeć wbite w siebie złowrogo oczy, wyzierające spod zielonej maski nanoopatrunku. Wysilił się na nie- poradny, przepraszający uśmiech. — Wybacz, Erick, ale nie chcieliśmy cię budzić, żeby ktoś nie usłyszał hałasu. Musieliśmy cię stamtąd zabrać. — Po co? — „Dechal" cumuje na kosmodromie. Nie przejmuj się, Hasan Rawand chyba nie wie, że tu jesteśmy. Lepiej, żeby tak zostało. An- dre próbuje uzyskać zezwolenie na start, rozmawia ze swoim pro- minentnym znajomym. — Oby choć raz był z tego jakiś pożytek — wtrąciła Madelei- ne, kiedy wpychali do windy nieporęczne łóżko Ericka. — Przecież tym razem nie tylko nam, ale i jemu może spaść głowa z karku. Erick usiłował się podnieść, lecz pakiety nanoopatrunku krępo- wały ruchy. Zdołał tylko oderwać twarz od poduszki, a i ta prosta czynność wyczerpała jego siły. — Zostawcie mnie! Uciekajcie sami! Madeleine przycisnęła go delikatnie do pościeli, gdy winda ru- szyła do góry. — Nie mów głupstw. Jeśli cię znajdą, będziesz trupem. — Razem się z tego wykaraskamy — dodał Desmond głosem pełnym sympatii i otuchy. — Nie opuścimy cię w potrzebie, Erick. Uwięziony w zapewniających mu ochronę i pokarm pakietach medycznych, Erick nie mógł nawet wyrazić jękiem swego rozdraż- nienia. Otworzył tajny szyfrowany kanał łączności z biurem Sił Po- wietrznych Konfederacji. Zgłosiła się natychmiast pani porucznik Li Chang. — Musicie im przeszkodzić. Te bałwany wywiozą mnie z Cu- ley, jeśli nikt ich nie powstrzyma. — Rozumiem. Za moment powiadomię Tajną Grupę Opera- cyjną. Niech się pan nie obawia, dotrzemy na czas na kosmodrom. — Mamy swoich ludzi w centrum kontroli ruchu lotniczego? — Tak, sir. — Dajcie któremuś rozkaz, niech unieważni zezwolenie na start kapitana Duchampa. Chcę, żeby „Villeneuve's Revenge" ugrzązł na amen w tym cholernym przedziale dokowym. — Już się tym zajmuję. Proszę się o nic nie bać. Najwidoczniej Desmond i Madeleine poświęcili mnóstwo czasu na zaplanowanie akcji, bo nie napotkali po drodze żadnych przy- godnych świadków. Korzystając z kilku publicznych wind pasażer- skich, przetransportowali Ericka przez cały skalny labirynt w sekto- rze mieszkalnym asteroidy. Na górnym poziomie, gdzie pole grawi- tacyjne wynosiło tylko dziesięć procent standardowej wartości, zostawili łóżko i zagłębili się z Erickiem w sieć prostych, wy- drążonych w skale tuneli. Był to rzadko używany system korytarzy kontrolnych i remontowych, w którym działało tylko parę proceso- rów. Porucznik Li Chang miała kłopot ze znalezieniem ich w tych warunkach. Osiemnaście minut po opuszczeniu szpitala dotarli do podstawy osi kosmodromu. Kilka osób przyglądało im się ze zdumieniem, kiedy przefrunęli przez wielką cylindryczną komorę do pustego wa- gonika tranzytowego. — Jesteśmy dwie minuty za wami — oświadczyła datawizyjnie Li Chang. — Na szczęście wybrali pokrętną drogę, bo inaczej by- śmy was nie dogonili. — Co z zezwoleniem na start? — Tylko Bóg wie, jak Duchamp tego dokonał, ale sam komi- sarz Ri Drak zatwierdził start „Villeneuve's Revenge". Biuro Floty wystosowało do Rady Gubernatorów formalny protest w tej spra- wie. Jeśli start nie zostanie odwołany, przynajmniej znacznie go opóźnimy. Polityczni przeciwnicy Ri Draka spróbują zbić na tym zażaleniu jak największy kapitał. Kapsuła tranzytowa zawiozła ich do przedziału dokowego, gdzie czekał statek. Podobnie jak cała konstrukcja, tak i same tunele tran- zytowe wymagały odnowienia, jeśli nie gruntownej przebudowy. Wagonikiem raz po raz mocno trzęsło, gdy przejeżdżał po nie zasi- lanych odcinkach szyn. W tych miejscach panele świetlne gasły na krótką chwilę. Czasem zatrzymywali się przy rozjazdach, jakby komputer zarządzający ciągami komunikacyjnymi zastanawiał się nad dalszą drogą. — Łatwiej ci teraz wykonywać ruchy? — zapytała Madelei- ne, mając nadzieję, że w stanie nieważkości nie będą już musieli taszczyć jego ciężaru. Niosła przecież dwa uzupełniające urządze- nia medyczne; połączone z naskórnym pancerzem nanoopatrunków chorego zasilały świeże implanty w bogaty zestaw składników po- karmowych. Rurki nieprzerwanie plątały jej się między nogami lub zaczepiały o wystające przedmioty. — Niestety, to zbyt ryzykowne — odpowiedział datawizyjnie. Być może dał grupie pościgowej ze trzydzieści sekund. Madeleine i Desmond spojrzeli na siebie umęczonym wzrokiem i wyciągnęli Ericka z wagonika tranzytowego. Sześciościenne, krzy- żujące się ze sobą korytarze, które oplatały przedział dokowy, wy- konane były z białego kompozytu; tylko podłoga miała tu szaro- brązowy odcień, wytarta nogami niezliczonych generacji astronau- tów i ekip remontowych. Po biegnących rzędami uchwytach, z bie- giem czasu doszczętnie połamanych, zostały jedynie kikuty. Nikt się tym specjalnie nie przejmował, ponieważ kosmodromu na Culey nie odwiedzały żółtodzioby. Madeleine i Desmond po prostu pilno- wali, żeby Erick przesuwał się środkiem korytarza, lekko trącając łóżko, gdy siła rozpędu spychała je na bok. Gdy zamknęły się za nimi drzwi wagonika tranzytowego, Erick stracił łączność z panią porucznik Li Chang. Żałował, że nie może westchnąć pod pakietem opatrunkowym. Czyżby na tym przeklę- tym, zapyziałym osiedlu nic już nie działało? Jedno z urządzeń me- dycznych wydało ostrzegawcze piknięcie. — Zaraz będzie po wszystkim — pocieszyła go Madeleine. Erick zamrugał, gdyż teraz tylko tak mógł wyrażać nurtujące go uczucia. Narażali życie, aby go uratować, gdy tymczasem on w naj- bliższym cywilizowanym porcie chciał ich wydać władzom. A prze- cież sam zabijał, by mogli dalej grabić i mordować. Zaciągnięcie się do służb wywiadowczych uważał kiedyś za ważny krok w swej ka- rierze. Jak głupia wydawała mu się własna próżność, gdy cofał się myślami do tamtych czasów. Jego spojrzenie padło na dwucentymetrowy ślad, gdzie coś przy- paliło kompozytową ścianę. Obojętne, czy pomógł Erickowi in- stynkt, czy też dobrze napisany program do rozszerzonej analizy wrażeń zmysłowych — liczył się rezultat. Ślad, w dodatku świeży, znajdował się na drzwiczkach kontrolnych, za którymi biegły kable i przewody telekomunikacyjne. Widziany w podczerwieni, nadal jarzył się mdłą różową barwą. Oczy pracujące w tym paśmie łatwo spostrzegły inne podobne ślady, całą krwawą konstelację rozsy- paną po ścianach korytarza. Wszystkie plamki znajdowały się na drzwiczkach kontrolnych. — Madeleine, Desmond! Stójcie! — odezwał się datawizyjnie. — Ktoś tu rozmyślnie uszkodził sieć. Desmond przerwał swą mozolną wędrówkę, łapiąc się odrucho- wo ułamanego uchwytu. Drugą rękę wyciągnął, aby przytrzymać Ericka. — Nie mogę nawet połączyć się ze statkiem — rzekł z irytacją. — Myślisz, że wdarli się do modułów mieszkalnych? — spy- tała Madeleine, przebiegając udoskonalonym wzrokiem po podej- rzanych drzwiczkach kontrolnych. — Duchamp ma się na baczności jak nigdy, nie podejdą go nie- postrzeżenie. Sami będziemy mieli szczęście, jeśli wpuści nas do komory śluzowej. — Mają broń, mogli wejść siłą. W dodatku są gdzieś przed nami. Desmond przyglądał się lekko zakręcającemu korytarzowi, pe- łen strachu i rozterek. Dziesięć metrów dalej krzyżowały się dwa tunele, przy czym jedna odnoga prowadziła prosto do komory ślu- zowej przedziału dokowego. Słychać było jedynie łopoczące wirni- ki systemu cyrkulacji powietrza. — Wracajmy do wagonika — zaproponował datawizyjnie Erick. — Tam przynajmniej działa procesor sieciowy. Otworzymy kanał łączności ze statkiem, nawet jeśli trzeba będzie przesłać sygnał za pośrednictwem zewnętrznej anteny. — Dobry pomysł. — Madeleine zaparła się stopą o resztkę uchwytu i pchnęła Ericka w stronę, skąd przybyli. Desmond już ich mijał, zwinny niczym ryba. Gdy się obejrzała, obok skrzyżowania majaczyły jakieś cienie. — Desmond! — Sięgnęła spiesznie pod bluzę, gdzie chowała ręczny pistolet impulsowy. Zahaczyła łok- ciem o ścianę i zatoczyła się w bok. Jedną ręką, chcąc zahamować, czepiała się szorstkiej powierzchni, podczas gdy drugą mocowała się z upartą kaburą. Na domiar złego uderzyła butem Ericka, który grzmotnął o ścianę, a odbijając się, pociągnął za sobą luźny ogon rurek odczepionych od reszty sprzętu medycznego. Z korytarza prowadzącego do komory śluzowej wynurzył się Shane Brandes, specjalista od napędu termojądrowego na pokładzie „Dechala". Miał na sobie rdzawy jednoczęściowy kombinezon, ja- kie nosili tutejsi pracownicy obsługi serwisowej. Dopiero po dwóch sekundach rozpoznał zdenerwowaną kobietę, która cztery metry od niego szarpała się z pistoletem schowanym pod kurtką. Oniemiał ze zdumienia. — Nie ruszaj się, łysa pało! — wrzasnęła Madeleine na poły ze strachem, na poły z uniesieniem. Skierowała lufę pistoletu w stronę przerażonego mężczyzny. Jej ciało wciąż odbijało się od ścian, to- też musiała uważnie śledzić cel. Pięć oddzielnych programów bo- jowych przełączyło się w tryb nadrzędności; miała w głowie taki mętlik, że zamiast wybrać stosowne pliki, uruchomiła jedynie se- gregację zbiorów. Przez jej głowę przemknęły szyki atakujących zespołów os bojowych. Próbowała rozeznać się w potoku informa- cji i przewidywanych wektorów lotu, aby lufa broni skierowana była stale na Brandesa... który dość wiarygodnie podnosił ręce, na- wet jeśli widziała je odwrócone o sto osiemdziesiąt stopni. — I co teraz? — krzyknęła do Desmonda. Ten zmagał się z Erickiem, usiłując powstrzymać turbulencje chorego mężczyzny. — Po prostu trzymaj go na muszce! — odkrzyknął. — Dobra! — Zacisnęła palce na rękojeści, walcząc z drżeniem. Szeroko rozstawione, wparte w ściany korytarza nogi pomogły jej wreszcie odzyskać równowagę. — Kto jest z tobą? — zapytała Brandesa. — Nikt. Madeleine w końcu obłaskawiła krnąbrne programy. Na jej pole widzenia nałożyła się niebieska ramka celownicza. Wybrała cel znajdujący się dziesięć centymetrów na prawo od głowy Brandesa i strzeliła. Z popękanego i spienionego kompozytu poszedł czarny, nieprzyjemny dla oka dym. — Boże! Przysięgam, że nikogo ze mną nie ma! Mam tylko odczepić od statku przewody startowe i rozwalić ten odcinek sieci, zanim... — Zanim co się stanie? Wszyscy mieli uruchomiony w trybie nadrzędności program fil- trowania dźwięku, usłyszeli więc szmer otwierających się drzwi wagonika tranzytowego. Desmond bezzwłocznie włączył program taktyczny i otworzył szyfrowany kanał łączności z Madeleine. Odpowiednie programy sprzęgły się w działaniu, koordynując ich reakcje na nowe zagroże- nie. Desmond odwrócił się w stronę białego światła, które wyle- wało się snopem zza otwartych drzwi. Płynnym, programowo kon- trolowanym ruchem obrócił pistolet impulsowy. Przy wyskakiwaniu z windy pasażerskiej Hasan Rawand czuł w sobie taki zapał, jakby uruchomił najlepszy czamorynkowy program stymulacyjny. Wyobrażał sobie siebie w roli drapieżnego ptaka, który spada jak rakieta na swą, niczego nie podejrzewającą, ofiarę. Na korytarzu powitała go bolesna rzeczywistość — sytuacja tak niespodziewana, że wciąż jeszcze uśmiechał się zwycięsko, gdy Desmond celował w jego czoło z termoindukcyjnego pistoletu im- pulsowego. Stafford Charlton i Harry Levine omal nie wpakowali mu się na plecy po wyjściu z windy. Czterej najemnicy, którzy mie- li mu zapewnić miażdżącą przewagę ogniową, dużo lepiej panowali nad swoim zachowaniem. Sięgnęli zdecydowanie po broń. — Słuchaj, Rawand! Zaprogramowałem pistolet na automa- tyczny strzał — oznajmił głośno Desmond. — Zginiesz, jeśli mnie zastrzelisz. Dowódca „Dechala" rzucił siarczyste przekleństwo. Za jego ple- cami najemnicy mieli sporo kłopotów z zajęciem dogodnych pozy- cji w ciasnym korytarzu. Trzej poinformowali go w zaszyfrowa- nych datawizyjnych meldunkach, że mają na celowniku członków załogi „Villeneuve's Revenge". — Daj sygnał, a rozwalimy mu ten pistolet. Prosta sprawa. Nie mieli aż takiej przewagi, jaka by odpowiadała Rawandowi. Obrzucił spojrzeniem postać zawiniętą w pakiety nanoopatrunku. — Czy to ten, o którym myślę? — zapytał. — Nie twoja rzecz! — odparował Desmond. — A teraz uwa- żaj: żadnych lekkomyślnych ruchów, jasne? Jeszcze komuś przyda- rzy się przedwcześnie jakiś tragiczny wypadek. Sytuacja jest taka, że trzymamy się w szachu. Kapujecie? Nikt nie będzie dzisiaj gó- rą, zwłaszcza jeśli rozpocznie się strzelanina. Ogłaszam przerwę. Wróćcie do siebie i zaplanujcie w spokoju następną zasadzkę. — Nic z tego — powiedział Hasan. — Osobiście nie mam do ciebie żadnej urazy, Lafoe. Ani do ciebie, Madeleine. Chcę tylko dostać w swoje łapy waszego kapitana i tego zawszonego mordercę Thakrara. Wy możecie odejść, nikt nie będzie do was strzelał. — Nie masz pojęcia, do cholery, przez co przeszliśmy! — krzyknął Desmond, sam zdziwiony złością, która dodawała mu siły. — Nie wiem, Rawand, jak tam sprawy się mają na twoim statku, my w każdym razie nie porzucamy jeden drugiego w tarapatach. — Jakie to szlachetne — prychnął Hasan. — Dobra, plan jest taki: wracamy na pokład statku i dla bezpie- czeństwa zabieramy z sobą Brandesa. Jeden wasz błąd i Madeleine przesmaży go na skwarek. Hasan szatańsko wyszczerzył zęby. — Też mi coś! I tak ma niskie kwalifikacje. — Rawand! — wrzasnął Shane Brandes. — Nie próbuj ze mną żadnych sztuczek! — krzyknął Desmond. — Stafford! Spal no jedno z tych urządzeń medycznych, do których jest podpięty nasz drogi Erick! — rozkazał Hasan. Stafford Charlton roześmiał się, po czym przesunął nieznacznie pistolet maserowy. Wybrane przez niego urządzenie pękło z rozdzie- rającym trzaskiem, gdy wiązka promieniowania przeszła na wylot przez obudowę. Napromieniowane zostały rezerwowe pęcherze, z poczerniałych szpar buchnęła rozgotowana ciecz. Poodrywały się też rurki, tnąc powietrze z furią atakujących węży i wyrzucając sub- stancje chemiczne z nadtopionych końców. Desmond nie musiał nawet przesyłać Madeleine rozkazu; polegając na obliczeniach obu zintegrowanych programów, błyskawicznie oddała strzał. Impuls wypalił połowę ciała na lewej goleni Shane'a Brandesa, który za- wył potępieńczo i złapał się za okaleczoną kończynę. Po chwili wy- cie zamieniło się w cichszy szloch: jego neuronowy nanosystem walczył z bólem za pomocą blokad aksonowych. Hasan Rawand zmrużył oczy, przyglądając się całemu zajściu swym udoskonalonym wzrokiem. Włączył w trybie nadrzędności pro- gram taktyczny, który postawił go przed dylematem: ucieczka albo frontalny atak. Program przewidywał pięćdziesięcioprocentowe straty po jego stronie, łącznie z Shane'em. Pamiętając o drugim swoim celu, jakim było wtargnięcie na pokład „Villeneuve's Revenge", Hasan nie miał już żadnego wyboru, musiał wycofać się i zmienić plan. — Podbijasz stawkę czy wychodzisz z gry? — zapytał spokoj- nie Desmond. Hasan zmierzył go wrogim spojrzeniem. Poniósł porażkę i sam ten fakt go denerwował, ale żeby jeszcze znosić szyderstwa? Drzwi wagonika znów się otworzyły i do korytarza wpadła bły- szcząca oślepiającym, białym światłem kula wielkości pięści. Ha- san Rawand i jego wspólnicy znajdowali się najbliżej, szczególnie narażeni na fotonową kanonadę. Dwaj najemnicy momentalnie oślep- li, gdy przepaliły im się implanty siatkówkowe, przełączone na naj- szersze pole widzenia. Pozostali doświadczali uczucia, jakby straszli- wy blask wwiercał się do ich oczodołów i przenikał do miękkiej tkanki mózgu. Instynkt w połączeniu z programami analizującymi rozwój zdarzeń wymuszał najprostsze obronne zachowanie: powie- ki się zamykały, a dłonie zaciskały na oczach. W ślad za panią porucznik Li Chang na korytarz wypłynęli trzej członkowie Tajnej Grupy Operacyjnej CNIS-u, niewidoczni w tym świetle. Mieli na sobie szare kombinezony pancerne, których ak- tywne sensory optyczne broniły się filtrami przed intensywnym bla- skiem granatu kwazarowego. — Zlikwidujcie ludzi Rawanda i odbijcie Ericka! — rozkazała Li Chang. Z magazynku wpiętego przy łokciu wystrzeliła kolejny granat. Celowała tym razem w Desmonda, lecz pocisk nie osiągnął celu, uderzony przypadkowo przez jednego z oślepionych najemni- ków, którzy zawzięcie machali ramionami. Za pomocą zintegrowanych programów bojowych najemnicy zaczęli koordynować swe działania obronne. Programy automatycz- nie wybierające cele i ułatwiające orientację w przestrzeni pozwo- liły im ustalić dokładne położenie drzwi wagonika i skierować broń w ich stronę. Powietrze przecięły impulsy termoindukcyjne i wiązki promieniowania maserowego. Kombinezony z warstwą rozpraszającą ciepło, noszone przez żoł- nierzy Tajnej Grupy Operacyjnej, odbiły bądź pochłonęły energię bezpośrednich trafień. Kompozytowe ściany tunelu nie miały wszak- że żadnych osłon. Wśród odłamków kopcącego plastiku pokazywały się języki ognia. Rozległy się syreny systemów przeciwpożarowych. Wzburzone strumienie gęstego, szarego gazu gaśniczego z rykiem wypełniły przestrzeń korytarza, tworząc w kontakcie z ogniem plamy oleistej, jasnoniebieskiej cieczy, które pokrywały wszystkie palące się powierzchnie. Wokół granatów kwazarowych zgęstniały ogromne bulgoczące skorupy, całkowicie duszące ich światło. Ludzie Li Chang szybkimi strzałami położyli trupem trzech na- jemników. Na nieszczęście splecione ciała beznadziejnie zataraso- wały przejście i zarazem utworzyły tarczę przeciw ostrzałowi z bro- ni energetycznej. Za nią skupili się pośpiesznie Hasan ijego ocalali pomocnicy. Li Chang przedarła się przez kłęby gazu gaśniczego i sięgnęła ręką do trupa. Pancerne rękawice kombinezonu nie umiały jednak złapać go porządnie. Przeklęty gaz natłuścił wszystkie przedmioty. Gdy próbowała pokonać zaporę, maserowe wiązki ugodziły ją w ra- mię i klatkę piersiową. Przez chwilkę widziała długie, proste linie skrzące się w obłokach gazu. Jeden z żołnierzy przyszedł jej z po- mocą, pociągnął za szyję zabitego. Ciało uparcie wymykało im się z rąk, odbierało swobodę ruchów. Kolejny impuls termoindukcyjny odbił się od jej pancerza. Ry- koszet spiekł na jasnobrązowy kolor szeroki płat skóry zabitego. Gaz gaśniczy zbierał się na jego dymiącym ubraniu niczym skra- plająca się para wodna. Jej neuronowy nanosystem musiał włączyć program do walki z nudnościami. — Strzałki samosterujące — zakomenderowała, określając pa- rametry celów. Z przypiętych do pasa zasobników wystrzelił rój centymetrowych, programowalnych pocisków z maleńkim napę- dem jonowym. We wzburzonym powietrzu niektóre zatrzęsły się i zawirowały, nim obleciały badawczo nieżywych najemników, by przyspieszyć dalej w wolnej przestrzeni korytarza. Li Chang usłyszała suchy trzask przypominający wybuchy fajer- werków, gdy w ciągu trzech sekund detonowało dwieście miniaturo- wych elektronowych głowic bojowych. Między ciałami najemników przecisnęły się w jej stronę ostre, migotliwe macki biało-niebieskie- go światła. Po kompozytowych ścianach dryfowały fioletowe wą- sy wyładowań elektrostatycznych. Gwałtowny podmuch powietrza pchnął ją w kierunku źródła światła i dźwięku. Trzy okaleczone tru- py zaczęły się poruszać. Syreny alarmowe zawiadamiały tym razem o spadku ciśnienia; ich metaliczne brzmienie szybko zmieniało bar- wę. Ze ścian wysuwały się grodzie awaryjne, aby zamknąć uszko- dzoną sekcję korytarza. — Kapitanie Thakrar — odezwała się datawizyjnie. — Jest pan tam jeszcze? Mijając zwłoki, zdała sobie sprawę z ogromu rzezi, jakiej doko- nały strzałki samosterujące. Przy rozerwanych tułowiach Hasana Rawanda i jego kolegów powstała, rzec by można, galaktyka czer- wonych kropel. Chyba było ich czterech, choć nie dało się tego tak od razu stwierdzić. Krew wypełniająca szpary w ścianach tworzyła tymczasowe uszczelnienia, które pod ciśnieniem trzęsły się i falowały, szybko wysysane na drugą stronę. Li Chang wstrzymała oddech — co było bezsensowne, ponieważ kombinezon dostarczał jej wystarczającą ilość tlenu — po czym weszła w środek krwawej papki. Wzdrygała się za każdym razem, kiedy czujniki dotykowe usłużnie meldowały, że coś się o nią ociera. W dalszej części korytarz ział pustką. Li Chang podfrunęła do grodzi awaryjnej, która odcięła jej drogę do skrzyżowania tuneli. Z korytarza uszło już prawie całe powietrze, więc podmuchy wia- tru osłabły. Przed sobą miała małe okienko. Gdy przyłożyła do szyby czuj- niki hełmu powłokowego, dostrzegła inne grodzie, które zamknęły wejścia do pozostałych korytarzy. Po kapitanie Thakrarze i człon- kach załogi „Villeneuve's Revenge" nie został żaden ślad. Wtem jakiś nowy dźwięk nałożył się na cichnący już gwizd sy- ren alarmowych: głuchy, basowy pomruk, który przenosił się rów- nież po elementach konstrukcyjnych. Panele świetlne zamrugały i po chwili zgasły. Zamiast nich włączyły się małe jasnoniebieskie lampy awaryjne. — O Boże... — szepnęła wewnątrz hełmu powłokowego. — Obiecałam Thakrarowi, że nic mu się nie stanie. Tymczasem „Villeneuve's Revenge" opuszczał przedział doko- wy. Andre zwolnił zaczepy mocujące statek do platformy, lecz bez pomocy pracowników przedziału nie mógł odpiąć przewodów startowych ani rękawa śluzy. Uruchomił napęd pomocniczy; prąd z głównych generatorów zamieniał w parę ciekły wodór przy tern- peraturze bliskiej tej niezbędnej do zachodzenia syntezy jądrowej. Niebieskie, rozpalone chmury jonów otoczyły kulistą sylwetkę stat- ku, który powoli unosił się nad platformę. Rwały się kable i węże wpięte do gniazd dolnego kadłuba, a po całym cylindrycznym prze- dziale rozlewała się woda, chłodziwo i paliwo kriogeniczne. Rękaw śluzy rozciągnął się na maksymalną długość i wyrwał z kołnierza dokowego, wydzierając z niego żerdzie, kable sygnałowe i sworz- nie mocujące. Gdy statek oderwał się na dobre od platformy, dysze silników bluznęły ogniem w kratownice, zamieniając je w ułamku sekundy w malowniczo spieczony popiół. — Czyś ty zmysły postradał, Duchamp?! — ryknął dyżurny z centrum kontroli lotów do kapitana niesfornego statku. — Na- tychmiast wyłącz silniki! „Villeneuve's Revenge" wychodził z przedziału na świecącym słupie jonów. Ściany i dźwigary gięły się i topiły, upamiętniając jego przejście. Andre miał dość mglistą świadomość tego, jak wielkie zniszcze- nia powoduje swoim odlotem. Pilotowanie statku wymagało naj- wyższej koncentracji. Platformy bojowe wzięły go na cel, lecz wie- dział, że nie otworzą ognia, póki był tak blisko. Przejęty strachem, pozamykał wszystkie otwarte luki przejściowe. Zbiorniki kriogeniczne rozmieszczone przy krawędzi okrągłego przedziału ostatecznie wybuchły pod wpływem bezlitosnego żaru, jaki wydobywał się z dysz statku. Nastąpiła swoista reakcja łańcu- chowa; w przestrzeń wylatywały wirujące szczątki i uchodziły obłoki białej pary. Niekończące się eksplozje obracały w ruinę cały prze- dział dokowy. Stabilizatory przeciwwstrząsowe w łożyskach ramie- nia kosmodromu pracowały na granicy przeciążenia, gdy drżał cały szkielet konstrukcji. Czoło fali wybuchowej, rozchodzącej się od eksplodujących zbior- ników, dogoniło „Villeneuve's Revenge". Połamane fragmenty kra- townic przebiły w kilku miejscach ciemny, krzemowy kadłub. Sta- tek został mocno potłuczony, nim wytworzył się wokół niego hory- zont zdarzeń. Po chwili skurczył się i wszystko zniknęło. * Gerald po raz trzeci wybrał się do pokoju wypoczynkowego: przestronnego półokrągłego pomieszczenia, wyciętego w skalnym podłożu asteroidy. Rozsuwane, przeszklone drzwi prowadziły na taras, gdzie roztaczał się doskonały widok na wnętrze drugiej ko- mory mieszkalnej Guyany. Pokój, choć znajdował się w samym ser- cu pilnie strzeżonego wojskowego sanatorium, był pełen przytul- nych kątów, ponieważ zastosowane tu środki bezpieczeństwa nie rzucały się w oczy. Personel mieszał się swobodnie z pacjenta- mi, dzięki czemu powstawała — zgodnie z oczekiwaniami lekarzy — miła atmosfera. Starano się tu bowiem przywrócić umiejętność współżycia w grupie u kuracjuszy, którzy utracili ją w wyniku trau- matycznych schorzeń, stresowych sytuacji, a także, w paru przy- padkach, surowych metod śledczych. Każdy mógł tu przyjść, usiąść w wielkim przepastnym fotelu i podziwiać widoki, napić się czegoś lub coś przekąsić, zagrać w prostą grę planszową. Gerald Skibbow jednak nie lubił tego pokoju. Życie w sztucznej pieczarze nie pasowało do jego dotychczasowych doświadczeń, de- nerwowała go jej półkolista panorama. Ponadto drogie, nowoczesne wyposażenie pokoju przypominało mu arkologię, o której wolałby zapomnieć. Nie chciał wracać do przeszłości. Bo tam i tylko tam żyła jeszcze jego rodzina. W ciągu pierwszych dni po sesji dochodzeniowej błagał i zakli- nał strażników, aby za pomocą swoich sprytnych urządzeń znisz- czyli jego wspomnienia (w przeciwnym razie chciał umrzeć). Ukła- dy nanoniczne nadal tkwiły w jego czaszce: co by im szkodziło, gdyby go oczyścili, uwolnili piekącymi impulsami ze wspomnień przeszłości? Ale nie, doktor Dobbs tylko uśmiechał się życzliwie i kręcił głową, twierdząc, że chcą go wyleczyć, a nie prześladować. Gerald zaczął czuć wstręt do tego bladego uśmiechu, symbo- lu skrajnej bezkompromisowości. Został skazany na żywot wśród ohydnie cudownych scenografii: zielonych sawann, żartobliwych rozmów, radosnego wieczornego zmęczenia, prostych codziennych osiągnięć. Słowem, szczęścia. Te rzeczy mówiły mu o wszystkim, co stracił i czego już nigdy nie odzyska. Wpajał w siebie przekona- nie, że wojskowi specjalnie dręczą go wspomnieniami — za karę, że wziął czynny udział w zwycięskim marszu opętanych na Lalon- de. Jeżeli nie, to czemu mu nie pomogli? Uznali go za winnego i chcieli, żeby o tym wiedział. Wspomnienia przypominały, że nic nie posiada, nic nie znaczy i zawiódł w potrzebie tych, których na- prawdę kochał. Wspomnienia nie pozwalały mu wyrwać się z za- klętego kręgu własnych niepowodzeń. Z fizycznymi ranami, odniesionymi w starciu z żołnierzami Jenny Harris, pakiety nanoopatrunku poradziły sobie szybko i bez komplikacji, aczkolwiek twarz i reszta głowy nosiły świeże blizny sprzed kilku dni, kiedy to próbował wydrapać z mózgu śliczne, uśmiechnięte buzie. Szarpał paznokciami skórę, aby dostać się do kości, rozłupać czaszkę i wypuścić stamtąd ukochaną rodzinę, która ulżyłaby mu w cierpieniu. Wtedy jednak skoczyli na niego silni le- karze dyżurni i uśmiech doktora Dobbsa stał się smutny. Zaapliko- wano mu nową serię leków uspokajających i dodatkowe sesje tera- peutyczne, podczas których musiał leżeć u psychiatry na wygod- nym łóżku i opowiadać, jak się czuje. Wszystko na nic. Czy jednak mogło być inaczej? Gerald usiadł na wysokim taborecie przy barze i zamówił fili- żankę herbaty. — Jak pan sobie życzy — rzekł uśmiechnięty barman. — Po- dam jeszcze herbatniki. Niebawem dostał tackę. Skoncentrował uwagę na napełnianiu filiżanki. Ostatnio jego reakcje były jakieś spóźnione, a świat stracił dawną głębię ostrości. Wszystko wydawało się płaskie i zwolnione. Może więc nie z nim, ale ze światem było coś nie tak? Wsparł łokcie na wypolerowanym blacie i trzymał w garściach fi- liżankę, pijąc herbatę małymi łyczkami. Przesuwał spojrzenie po ozdobnych talerzach, kieliszkach i wazach w gablotce za barem. Nie ciekawiły go, ale przynajmniej nie musiał patrzyć za okno i męczyć wzroku nieznośnym widokiem komory mieszkalnej. Gdy pierwszy raz przyprowadzono go do pokoju wypoczynkowego, usiłował wy- skoczyć za taras. Spadłby z wysokości stu pięćdziesięciu metrów, a to już coś. Dwóch pacjentów dopingowało go ze śmiechem, kiedy wspinał się na metalową barierkę. Poniżej czekała jednak rozpięta sieć. Gdy przestał się huśtać, doktor Dobbs uśmiechnął się pobłażli- wie i wciągnął go na górę. Na drugim końcu baru holoekran pokazywał serwis informacyjny (prawdopodobnie ocenzurowany, aby oszczędzić pacjentom kon- trowersyjnych wiadomości). Gerald przesiadł się na inny stołek, żeby posłuchać komentarza. Prezenterem był przystojny, szpako- waty mężczyzna, który mówił spokojnym, wyważonym głosem. Uśmiechnięty, rzecz jasna. Raptem pojawiły się zdjęcia Ombey zrobione z niskiej orbity. Przedstawiały wyłącznie kontynent Ksyn- gu. Nad nieciekawym krajobrazem brązów i zieleni lśnił szkarłatem dziwny zakrzywiony palec z podstawą na południowym krańcu lą- du. Anomalia objęła swym zasięgiem już cały półwysep. Niestety, nikt nie wiedział, co się dzieje pod spodem. Od nieoficjalnych źró- deł w dowództwie Królewskich Sił Powietrznych można się było dowiedzieć, że natura niezbadanego zjawiska odpowiada dysfunk- cji rzeczywistości na ojczystej planecie Laymilów. Równocześnie podkreślano, że bez względu na to, co jeszcze knują opętani, z pew- nością nie usuną Ombey do innego wszechświata. Nie mieli na to siły, było ich po prostu za mało. A czerwona chmura została zatrzy- mana przy „zaporze ogniowej". Po dwóch strzałach laserowych z niskoorbitalnej platformy bojowej skrajna warstwa chmur cofnęła się i nie wychodziła już więcej poza ustaloną granicę. Po frapujących zdjęciach czerwonej chmury przyszła kolej na mi- gawkowe scenki z gmachami rządowymi i eleganckimi dygnitarzami, którzy w gorączkowym pośpiechu otwierali drzwi i nie zwracali uwagi na wykrzykiwane do nich pytania. Gerald raz za razem gubił wątek re- portażu, zdołał jednak wyłowić informację, że sytuacja w Mortonridge zostanie „opanowana", a „pewne" plany już „wchodzą w życie". Idioci. Niczego nie rozumieli. Wywlekli wszystkie sekrety z je- go mózgu, a mimo to ciągle stali w miejscu. Napił się herbaty, pogrążony w melancholijnej zadumie. Jeśli dopisze mu szczęście, opętani przystąpią do następnego szturmu. Gdy zostanie z powrotem wciśnięty do paraliżującej ciemności, jego niedole skończą się raz na zawsze. Przekazywano wiadomość o wczorajszej akcji piekielnych ja- strzębi. W układzie Ombey wynurzyło się pięć statków, z czego dwa zbliżyły się do planety, a trzy skakały wśród garstki zasiedlo- nych asteroid. I zawsze trzymały się na dystans, daleko poza zasię- giem platform strategiczno-obronnych. Znikały w tunelach czaso- przestrzennych, gdy tylko okręty Królewskich Sił Powietrznych ruszały za nimi w pościg. Najwidoczniej miały za zadanie prze- słać nagranie sensorialne do wszystkich sieci telekomunikacyjnych, z którymi udałoby im się połączyć. Pojawił się Leonard DeVille, aby powiedzieć, ile kłopotów mają przez to nagranie. Wyraził nadzieję, że ludzie nie dadzą się omamić tym niezdarnym, propagandowym materiałem. W każdym razie, jak dodał z ponurą satysfakcją, ze względu na obowiązujące obostrze- nia w ruchu statków cywilnych, nawet malkontenci, którzy daliby się zwieść Kierze Salter, nie wpadną w jej sidła. Po prostu nie do- staną się do Valiska. — A teraz przedstawimy państwu krótki fragment wspomnia- nego nagrania — zapowiedziała ładna prezenterka. — Na prośbę rządu nie pokażemy go w całości. Na holoekranie zaprezentowała się śliczna nastoletnia dziew- czyna, której zwiewna odzież dosłownie odpadała od ciała. Gerald zamrugał. Opadł go rój niezatartych wspomnień, ukła- dających się w obrazy wyraźniejsze od tych, które postrzegał zmys- łami. Przeszłość walczyła o lepsze z teraźniejszością. — Powiedzą wam, że nie powinniście oglądać tego nagrania — powiedziała dziewczyna. — Prawdę mówiąc, wasi rodzice, starsi bracia czy władze, gdziekolwiek mieszkacie, stanowczo wam tego zabronią... Ten głos. Znajoma nić, przewijająca się przez wszystkie wspo- mnienia. Filiżanka wysunęła mu się z palców i upadła na kontuar, ochlapując spodnie i koszulę gorącą herbatą. — Ciekawe czemu? No tak, to przecież oczywiste, należę do opętanych... — Marie? — wyszeptał przez ściśnięte gardło. Dwaj opiekuno- wie, siedzący za nim przy stoliku, wymienili zaniepokojone spoj- rzenia. — ...jestem demonem... — Marie. — Oczy Geralda wezbrały łzami. — O mój Boże! Dziecko kochane! Opiekunowie wstali od stolika. Jeden z nich przesłał kod alar- mowy do sieci sanatorium. Kuracjusze obecni w pokoju wypoczyn- kowym zauważyli dziwne zachowanie Geralda. Błyskały pogardli- we uśmiechy. Głupkowi znowu odbija! — Ty żyjesz! — Złapał kurczowo za blat i przymierzył się do przeskoczenia kontuaru. — Marie! — Barman już biegł do niego z wyciągniętą ręką. — Marie! Skarbie mój najdroższy! — Mając przytępione zmysły, Gerald źle odmierzył skok i grzmotnął jak długi na podłogę za barem. Bufetowy zdążył tylko krzyknąć z przestrachem, nim zahaczył nogami o wywróconego Geralda, potoczył się w bok i wyrżnął bo- leśnie głową o kontuar. Machnął ręką tak nieszczęśliwie, że zrzucił z półki na kafelkową posadzkę rząd szklanek. Gerald wytrząsnął z włosów odłamki szkła i poderwał głowę. Marie wciąż była nad nim, wciąż uśmiechała się z serdeczną za- chętą. Do niego. Chciała, żeby tatuś wrócił. — Marie!!! — Zerwał się na nogi akurat w chwili, kiedy opieku- nowie podbiegli do baru. Pierwszy chwycił go za koszulę i zaczął odciągać od holoekranu. Gerald odwrócił się do swego nowego prze- ciwnika, ryknął gniewnie i wymierzył mu druzgocący cios pięścią. Program walki wręcz z ledwością uchronił opiekuna przed tym * nagłym atakiem. Uniknął uderzenia tylko dlatego, że mięśnie, po- słuszne nanosystemowym impulsom nerwowym, stanowczo szarp- nęły jego ciałem. To jednak nie przyniosło mu wiele korzyści. Ge- rald zdzielił go z całej siły w skroń. Za tym ciosem poszła siła ciała zahartowanego w ciągu miesięcy ciężkiej fizycznej pracy. Opiekun zatoczył się na swego kolegę i obaj z trudnością złapali równowagę. Zewsząd sypały się głośne wyrazy uznania i chrypliwe słowa zachęty. Ktoś chwycił doniczkę z kwiatkiem i rzucił nią w skonster- nowanego pielęgniarza. Zawyła syrena alarmowa. Lekarze sięgnęli po pałki neuroparalizatorów. — Marie! Kochanie, tu jestem! — Gerald dostał się wreszcie w pobliże holoekranu i pacnął twarzą o chłodny plastik. Niemal zgniótł sobie nos na miazgę. Uśmiechała się kokieteryjnie tylko kil- ka centymetrów od niego. Jej postać była zwartym, ziarnistym zbio- rem lśniących kuleczek. — Marie! Wpuść mnie, Marie! — Zaczął okładać ekran pięściami. — Marie! Zniknęła. Uśmiechnął się do niego przystojny prezenter. Gerald wrzasnął przeraźliwie i z całych sił szarpnął holoekranem. — Marie, wróć! Wróć do mnie! — Strużki krwi z otartych knykci spłynęły po opalonej twarzy dziennikarza. — Chryste Panie! — mruknął pierwszy z opiekunów. Skierą- wał neuroparalizator w plecy Geralda i strzelił. Sprawca zamiesza- nia zastygł w bezruchu, a po chwili zatrzęsły mu się ręce i nogi. Z krtani wydarł się długi, rozpaczliwy jęk, po którym Gerald osunął się na ziemię. Przed utratą przytomności zdołał jeszcze wychrypieć z boleścią imię swojej córki. 14 Ponieważ miliarderów w Tranquillity dość często dręczyły lęki graniczące z obłędem, służba medyczna w habitacie nie narzekała na brak inwestycji czy hojnych darowizn. W rezultacie — i w rym przypadku na szczęście — ośrodki zdrowia były nadmiernie rozbu- dowane w stosunku do potrzeb. W ciągu dwudziestu lat oddział pe- diatryczny Szpitala im. Księcia Michaela najczęściej świecił pust- kami i dopiero teraz, po raz pierwszy, zapełnił się po brzegi. Przez co za dnia w głównym przejściu panował nieopisany zamęt. Kiedy Ione przyszła tu z wizytą, połowa dzieciaków z Lalonde, wrzeszcząc opętańczo, urządzała sobie gonitwy wokół łóżek i sto- łów. Bawiły się w najemników i opętanych, przy czym najemnicy zawsze wygrywali. Dwie rozszalałe drużyny przetoczyły się obok Ione, nie wiedząc ani nie troszcząc się, kim jest napotkana kobieta (sierżanci z eskorty czekali na nią przed wejściem). Doktor Giddings, zabiegany ordynator oddziału pediatrycznego, spostrzegł swego dys- tyngowanego gościa i pośpieszył się przywitać. Miał prawie trzy- dzieści lat; połączenie żywiołowego charakteru ze szczupłą syl- wetką sprawiało, że podczas rozmowy posługiwał się energiczną, teatralną gestykulacją. Lekko wydęte policzki nadawały mu ujmu- jąco chłopięcy wygląd. Ione zastanawiała się, czy poddał twarz za- biegom kosmetycznym, aby wzbudzać zaufanie u dzieci. Wydawał się starszym bratem, któremu ze wszystkiego można się zwierzyć. — Najmocniej przepraszam — wyrzucił z siebie. — Nie uprze- dzono nas o pani wizycie. — Zapinał biały fartuch i rozglądał się z zażenowaniem po sali. Wszędzie poniewierały się kołdry i po- duszki, a kolorowe animatyczne lalki spacerowały beztrosko, śmie- jąc się lub powtarzając popularne odzywki. „Dla tych dzieci pewnie niezrozumiałe — pomyślała Ione. — Nie znają przecież idoli z modnych programów rozrywkowych". — Chyba by mnie nie polubiły, gdyby z powodu moich odwie- dzin zagonił je pan do sprzątania — powiedziała Ione z uśmiechem. — I tak przyglądam się im od kilku dni. Przyszłam tylko po to, by upewnić się, że przystosowują się dobrze do nowego środowiska. Doktor Giddings spojrzał na nią nieśmiało, zaczesując palcami swe bujne, rude włosy. — Nie mamy z nimi problemów. Dzieci zawsze łatwo podku- pić. Smakołykami, zabawkami, ubraniami, wycieczkami do parku, zabawą na świeżym powietrzu. To nigdy nie zawodzi. Wydaje im się, że są na wczasach w raju. — Nie tęsknią za domem? — Raczej nie. Jeśli już, to za rodzicami. Niestety, rozstanie zawsze odbija się ujemnie na psychice. — Zatoczył ręką półkole. — Jak pani widzi, staramy się dawać im zajęcie, żeby nie miały czasu myśleć o Lalonde. Młodsze nie sprawiają kłopotów. Starsze niekiedy są niezdyscyplinowane, apatyczne. Mimo wszystko nie ma w tym nic złego. Przynajmniej na razie. — Jak to: na razie? — Bo tak naprawdę jedynym dla nich lekarstwem byłby po- wrót na Lalonde, spotkanie z rodzicami. — Obawiam się, że muszą na to jeszcze poczekać. Pan jednak świetnie sobie z nimi radzi. — Dziękuję — bąknął doktor Giddings. — Czy czegoś potrzebujecie? Spoważniał. — Z medycznego punktu widzenia dzieci mają się dobrze. Z wyjątkiem Freyi i Shony, ale na szczęście opatrunki nanoniczne działają bez zarzutu. Za tydzień obie będą wyleczone. Reszcie, jak wspomniałem, pomogłaby najbardziej ciepła, rodzinna atmosfera. Gdyby zechciała pani nagłośnić tę sprawę, z pewnością znalazłoby się wiele chętnych rodzin zastępczych. — Na moją prośbę Tranąuillity powiadomi o tym mieszkań- ców. Postaram się, żeby odpowiedni komunikat pojawił się w pro- gramach informacyjnych. Doktor Giddings uśmiechnął się z ulgą. — Bardzo to miłe z pani strony, dziękuję. Obawialiśmy się, że ludzie nie okażą zainteresowania, ale jeśli pani osobiście poprze nasz apel... — Zrobię, co w mojej mocy — powiedziała wesoło. — Pozwo- li pan, że się trochę rozejrzę? — Ależ oczywiście. — Ukłonił się niezręcznie. Ione ruszyła środkiem sali, omijając trzyletnią dziewczynkę, któ- ra bawiła się i tańczyła z tłustą, animatyczną żabą w jasnożółtej ka- mizelce. Z dwóch rzędów łóżek wysypywała się lawina zabawek. Holo- morficzne nalepki pokrywały ściany, a nawet niektóre meble; ani- mowane postacie wynurzały się nad powierzchnię, odgrywając cy- klicznie swe role, co dawało złudzenie, jakby na polipie wyginały się tęczowe obrazy dyfrakcyjne. Ulubieńcem dzieciaków był chyba niebieski potworek, który pociągał nosem, a następnie obsmarkiwał przechodzące w pobliżu osoby wstrętnymi żółtymi gilami. Nie dało się zauważyć żadnych przyrządów medycznych: ukryto je w ścia- nach lub stolikach obok łóżek. Z sali przechodziło się do pomieszczenia wypoczynkowego z du- żym stołem jadalnym. Widok za oknami w półokrągłej ścianie się- gał daleko poza obłą powłokę habitatu. Tranąuillity znajdowało się akurat nad zaciemnioną półkulą Mirczuska, lecz jego pierścienie połyskiwały, jakby składały się ze szklanych oszronionych łuków. Opodal berylowa tarcza Falsii lśniła niezmąconym zielononiebie- skim odcieniem akwamaryny. Gwiazdy kontynuowały swą wieczną wędrówkę wokół habitatu. Jedna z dziewczynek wymościła sobie przed oknem wygodne gniazdko z poduszek, skąd patrzyła z przejęciem na astronomiczne cuda. Zgodnie z zapisem w lokalnej warstwie neuronowej przeby- wała tu od dwóch godzin. Był to dla niej rytuał, którego przestrze- gała codziennie, odkąd przyleciała tu na pokładzie „Lady Makbet". Ione przykucnęła obok dziewczynki, która wyglądała na dwa- naście lat i miała krótko przycięte włosy w jasnym, wpadającym w srebro, kolorze. I — Jak się nazywa? — zapytała Ione. — Jay Hilton. Najstarsza w grupie, opiekowała się resztą. Jedno z tych apatycznych dzieci, o których wspomniał doktor Giddings. — Cześć, Jay! — Znam panią. — Dziewczynka zerknęła na nią z ukosa. — To pani jest Lordem Ruin. — Proszę, proszę! Rozpoznałaś mnie? — Nic trudnego. Wszyscy mówią, że mamy takie same włosy. — No tak, choć troszkę się mylą. Ostatnio noszę nieco dłuższe. — Moje obciął ojciec Horst. — Doskonale się spisał. — No, pewnie. — Z tego, co słyszałam, świetnie sobie poradził nie tylko z ob- cinaniem włosów. — Tak. — Chyba rzadko bierzesz udział w zabawach, co? Jay zmarszczyła nos ze wzgardą. — One są przecież dla dzieci. — Aha. Wolisz patrzyć w niebo. — Chyba tak. Nigdy jeszcze nie widziałam kosmosu. Przy- najmniej z bliska. Myślałam, że zobaczę pustkę, ale tu wszystko się zmienia. Pierścienie są takie ładne. No i parki. W ogóle to miło jest w tym Tranąuillity. — Dziękuję. A nie wolałabyś pobiegać po parku? To lepsze dla zdrowia niż ciągłe siedzenie przed oknem. — Może. — Czymś cię uraziłam? — Nie, po prostu... myślę, że tutaj jest bezpieczniej. — Bezpieczniej? — Tak. W czasie lotu rozmawiałam z Kelly, siedziałyśmy ra- zem w kosmolocie. Pokazała mi wszystkie swoje nagrania. Wie pani, że opętani boją się przestrzeni kosmicznej? Dlatego chcą, żeby czerwona chmura odgrodziła ich od nieba. Wtedy nie będą musieli na nie patrzeć. — Owszem, przypominam sobie ten fragment. — Tak naprawdę, to śmieszne. Umarli boją się ciemności. — Cieszmy się, że coś ich w ogóle przeraża. Dlatego lubisz tu siedzieć? — Tak. Tutaj panuje noc, więc do mnie nie przyjdą. — W Tranąuillity nie ma opętanych, Jay. Słowo. — Nie może być pani tego pewna. Nikt nie może. — W porządku, jestem przekonana na dziewięćdziesiąt dzie- więć procent. I co, lepiej? — W to mogę uwierzyć. — Jay uśmiechnęła się łobuzersko. — Fajnie. Pewnie tęsknisz za rodziną? — Tęsknię za mamą. Poleciałyśmy na Lalonde, żeby uwolnić się od reszty rodziny. — Aha. — Tęsknię też za Drusillą. To mój królik. No i za Sango. Był koniem pana Mananiego. Teraz już nie żyje. Quinn Dexter go za- strzelił. — Blady uśmiech zszedł z jej ust, gdy spojrzała znów na gwiazdy, szukając wśród nich pocieszenia. Ione przez chwilę przypatrywała się Jay. Nie sądziła, by rodzina zastępcza była w tym przypadku dobrym rozwiązaniem. Rozwinię- ty umysł dziewczynki nie zadowoliłby się namiastką. Doktor Gid- dings mówił jednak o przekupstwach... — Chciałabym, żebyś kogoś poznała. Z pewnością się polubicie. — Kogo? — Moją przyjaciółkę, naprawdę nadzwyczajną. Ale ona nie scho- dzi do wieżowców, to dla niej zbyt męczące. Musiałabyś odwiedzić ją w parku. — Powinnam zaczekać na ojca Horsta. Zazwyczaj razem jemy lunch. — Jestem pewna, że nie będzie miał ci tego za złe. Zostawimy wiadomość. Jay najwyraźniej wahała się. — W sumie... czemu nie? Ciekawe, gdzie poszedł. „Spotkać się z biskupem" — pomyślała Ione, lecz nie wspo- mniała o tym na głos. — Zastanawiam się, dlaczego demon objawił ci się w czerwo- nej formie — powiedział biskup, gdy przechadzali się po pielęgno- wanych na starą modłę terenach przykatedralnych. Były tu stuletnie cisowe żywopłoty, rabatki z różami, stawy obrzeżone kamieniami. — Jak w literaturze klasycznej. A przecież nikt nie wierzy, że Dan- te rzeczywiście zwiedził piekło. — Moim zdaniem, mówiąc o demonie, trochę upraszczamy spra- wę — odparł Horst. — To coś niewątpliwie należało do świata du- chowego, lecz z czasem doszedłem do wniosku, że było nie tyle złośliwe, co zaciekawione. — Niezwykłe. Żeby stanąć oko w oko z istotą pochodzącą z in- nego królestwa. I powiadasz, że pojawiła się, zanim zesłańcy odpra- wili czarną mszę? — Tak, kilka godzin wcześniej. Z pewnością uczestniczyła we mszy, wtedy gdy nastąpiło pierwsze opętanie. — A więc to ona sprowokowała ten incydent? — Nie wiem. Myślę jednak, że jej obecność do czegoś się przy- czyniła. Brała czynny udział w rytuale, to pewne. — Jakże dziwne to wszystko... Horsta uderzyła melancholia starca. Joseph Saro różnił się za- sadniczo od niepobłażliwego, stąpającego twardo po ziemi biskupa, pod którego okiem Horst pełnił swą posługę w arkologii; był towa- rzyskim, jowialnym mężczyzną o przenikliwym umyśle. Doskonale sobie radził w niekłopotliwej diecezji, jaką było Tranąuillity. Bie- lejąca broda i pomarszczona hebanowa skóra dawały mu potrzebną aurę dostojeństwa. Wyglądał na osobistość życia publicznego, lecz nie na duszpasterza. — Wasza Miłość? — wyrwał go Horst z zamyślenia. — Dziwne to wszystko, jeśli wziąć pod uwagę, że od dwóch ty- sięcy sześciuset lat, gdy Jezus Chrystus chodził pośród żywych, • świat powoli zapominał o cudach. Przywykliśmy opierać się na wierze, nie na stwierdzonych faktach. Aż tu raptem proszę — znów jesteśmy świadkami cudów... aczkolwiek takich, że aż skóra cierp- nie. Dzisiaj Kościół nie musi nauczać i modlić się, żeby ludzie utwierdzali się w wierze. Dziś wystarczy pokazywać palcem. Któż zaprzeczy temu, co widać gołym okiem, nawet jeśli widać rzeczy szkaradne? — dokończył z nieporadnym uśmiechem. — Nie wolno rezygnować z nauczania — rzekł Horst. — Tym bardziej w takich czasach. Jestem przekonany, Wasza Miłość, że Kościół właśnie po to przetrwał tysiąclecia, by dzisiejsi ludzie mogli słuchać głosu Pana. To niewyobrażalny sukces, wszyscy po- winni się z niego cieszyć. Przetrwaliśmy tyle okropności: we- wnętrzne konflikty i rozłamy, ataki i szykany. Po to, żebyśmy w tej czarnej godzinie słyszeli Słowo Boże. — Czy aby na pewno Boże? — zapytał cicho Joseph Saro. — Mamy tyle prawdziwych historii do wyboru. Starą ortodoksyjną doktrynę, teksty rzekomych objawień, nauki rewizjonistów. Chry- stus pacyfista, Chrystus bojownik. Kto wie, co było faktycznie po- wiedziane, a co zmieniono pod naciskiem Rzymu? Trzeba by sięg- nąć do zamierzchłych czasów. — To nie tak, Wasza Miłość. Nie powinniśmy zajmować się szczegółami. Wystarczy pamiętać, że Chrystus mieszkał wśród ży- wych. Przez stulecia pielęgnowaliśmy kwintesencję narodzenia pańskiego, ocaliliśmy ją od zapomnienia, by dała nam dzisiaj na- dzieję. Chrystus udowodnił, że serce człowieka jest szlachetne i wszyscy możemy zostać zbawieni. Kto wytrwa w wierze, ten uniknie zguby. Jeśli mamy zmierzyć się z opętanymi, znajdźmy w sobie płynącą z wiary siłę. — Niewątpliwie masz rację, aczkolwiek takie przesłanie jest, cóż tu dużo mówić... — Banalne? Podstawowe założenia zawsze cechują się pro- stotą. Dlatego tak wolno się starzeją. Joseph Saro poklepał Horsta po ramieniu. — Ejże, chłopcze. I kto tu jest nauczycielem? Zazdroszczę ci tej wiary, nie wiesz nawet, jak bardzo. Gdybym wierzył z twoją żar- liwością, o wiele łatwiej byłoby mi sprostać obowiązkom. To, że mamy duszę, nie budzi we mnie cienia wątpliwości, chociaż lumi- narze nauki będą szukać przekonywających dowodów w brudnych zaułkach kosmologii kwantowej. Kto wie, może nawet je znajdą. Tylko co to da? I jak pogodzić z sobą rozmaite religie, Horst? Po- myśl również o tym. A wiadomo, że inni będą myśleć bezustannie. Skoro świat duchowy stał się nagle prawdziwy, wszystkie, dosłow- nie wszystkie religie zostaną wzięte pod lupę, jak nigdy przedtem. Co zrobić z tymi, którzy twierdzą, że ich droga do zbawienia jest tą właściwą? Co z muzułmanami, hinduistami, buddystami, sikhami, konfucjanistami, szintoistami czy choćby plemionami Gwiezdnego Mostu? Że nie wspomnę o zwyrodniałych sekciarzach. — Podstawa nigdy się nie zmienia, czyż to nie wspaniałe? Lu- dzie muszą wierzyć. Masz wiarę w Boga, masz wiarę w siebie. To wielki dar dla nas. — Wpływamy na mętne wody... — mruknął Joseph Saro. — Wyrosłeś. Horst, na człowieka z czystą wizją świata. Przy tobie czuję się znikomy, nawet trochę się boję. Mam zamiar cię poprosić, żebyś w niedzielę wygłosił kazanie. Ludzie zlecą się pod twoje skrzydła. Wcale się nie zdziwię, jeśli okażesz się pierwszym z no- wych ewangelistów Kościoła. — To by przerosło moje siły, Wasza Miłość. Ja tylko prze- szedłem przez ucho igielne. Bóg poddał mnie próbie, podobnie jak podda próbie nas wszystkich w nadchodzących miesiącach. Od- zyskałem wiarę. Za to muszę podziękować opętanym. — Mimo- wolnie sięgnął do szyi, ostrożnie dotykając maleńkich blizn, które upamiętniały chwilę, gdy niewidoczne palce wczepiły się w jego gardło. — Mam nadzieję, że Bóg nie podda mnie zbyt ciężkiej próbie — rzekł biskup z obawą w głosie. — Jestem już stary, przywykłem do wygodnego życia. Nie powtórzę tego, co zrobiłeś na Lalonde. Nie znaczy to, oczywiście, że nie jestem z ciebie dumny, bo jestem, i to bardzo. Nasze kapłaństwo oparte jest przede wszystkim na No- wym Testamencie, lecz tobie przypadło ewidentnie starotestamen- towe zadanie. Naprawdę przeprowadziłeś egzorcyzm, chłopcze? Horst uśmiechnął się szeroko. — Naprawdę. Kapitan Gurtan Mauer wciąż jeszcze krztusił się, gdy zamknęło się nad nim wieko kapsuły zerowej, a w ciemności przestał płynąć czas. Chociaż tortury i ohydne sprośności wystawiły na szwank jego godność, czego potwierdzeniem były żałosne błagania i obietnice, to jednak nie pozbawiły go przytomności umysłu. Quinn zwracał na to szczególną uwagę. Tylko ludzie zdolni do przytomnego myślenia byli w stanie zgłębić niuanse swej męczarni. Dlatego katusze zawsze były odrobinę lżejsze od tych, jakie wtrąciłyby eks-kapitana „Tantu" w zbawczą otchłań szaleństwa. W ten sposób mógł wytrzymać jesz- cze wiele dni, jeśli nie tygodni. Miał czekać w kapsule zerowej, aż Quinn znowu zechce wyładować swój gniew. Dla niego nie będzie żadnych przerw w cierpieniu, tylko jedna długa udręka. Quinn uśmiechnął się do swych myśli. Kiedy jego habit z kaptu- rem skurczył się do praktyczniej szych rozmiarów, odbił się od pod- łogi. Potrzebował tego przerywnika, aby odzyskać równowagę du- cha po sromotnej porażce na orbicie Ziemi i późniejszej ucieczce. Mógł się do woli wyżywać na Mauerze. Wolałby do tego celu nie wykorzystywać członków swej załogi, ponieważ zostało ich już tyl- ko piętnastu i prawie wszyscy byli niezbędni na pokładzie. — Dokąd teraz, Quinn? — zapytał Lawrence, gdy w drodze na mostek mijali luk przejściowy. — Właśnie nad tym myślę. Założę się, że Konfederacja wie o tej całej drace z opętaniem, a to nam cholernie utrudni życie. — Zaraz za grodzią obrócił się i bacznie rozejrzał. — Już kończymy, Quinn — zameldował Dwyer. — Obyło się bez większych uszkodzeń, poza tym główne systemy okrętu wojen- nego są zabezpieczone na wypadek awarii. Jesteśmy gotowi do dal- szego lotu, choć każdy pozna, że braliśmy udział w jakiejś strzela- ninie. Nie możemy wyjść na zewnątrz i naprawić kadłuba. Skafand- ry nie działają. — Trudno. Trzymaj tak dalej. Dwyer odpowiedział rozradowanym uśmiechem. Wszyscy czekali, aż Quinn obwieści, dokąd mają lecieć. A praw- da była taka, że sam jeszcze tego nie wiedział. Marzyła mu się Zie- mia, ale może na razie powinien poskromić swe ambicje? Dręczył go stary dylemat: zaatakować z armią wyznawców czy ukradkiem podkopać fundament? Po śmiertelnych nudach na Norfolku palił się do działania. Nadal czuł zapał, lecz najwidoczniej nie miał jeszcze dość siły, żeby przebić się na Ziemię. Tej sztuki nie dokazałyby na- wet Królewskie Siły Powietrzne. Musi przesiąść się na statek, którego przybycie nie wywoła tak nerwowej reakcji. Po zacumowaniu na wieży orbitalnej dostanie się na planetę. Nikt mu nie przeszkodzi. Tylko skąd wytrzasnąć statek? Niewiele wiedział o światach w Konfederacji. W czasie dwudziestu lat życia na Ziemi tylko raz spotkał kogoś z innej planety. — No tak, oczywiście... — Uśmiechnął się do Lawrence'a. — Znajomy Banneth. — Kto? — Już postanowiłem, dokąd polecimy. — Sprawdził wyświet- lacze. Rezerwy paliwa kriogenicznego pozwoliłyby im przebyć czterysta lat świetlnych. Nie wybierał się aż tak daleko. — Nyvan — oświadczył. — Lecimy na Nyvana. Dwyer! Zacznij pracować nad wektorem lotu. — Co to takiego ten Nyvan? — spytał Lawrence. — Druga odkryta planeta nadająca się do zamieszkania. Kiedyś wszyscy emigrowali tam z arkologii. Nova Kong zawsze się szczycił, że piękniejszego miasta nie ma w całej Konfederacji. Zresztą nikt o zdrowych zmysłach nie podwa- żał tej tezy. Żadne inne państwo adamistów nie dysponowało tak ogromny- mi funduszami, jakie płynęły tu od dnia, kiedy Richard Saldana wy- siadł z kosmolotu i (jak mówi legenda) oświadczył: „Ten krok ni- gdy nie zginie w odmętach czasu". Jeśli tak powiedział, to nie rzucał słów na wiatr. Stolica Króle- stwa Kulu na zawsze utrwalała się w pamięci każdego, kto ją zwie- dził. Już od samego zarania metropolii planiści kierowali się przede wszystkim estetyką, która tutaj nabrała szczególnego rozmachu. Okazałe bulwary, tonące w zieleni aleje oraz rzeki (przeważnie w sztucznych korytach) zastępowały ulice; ruch pojazdów mecha- nicznych odbywał się wyłącznie w labiryncie podziemnych auto- strad. Na skrzyżowaniach stały rzeźby i pomniki — zapis heroicz- nych dziejów Królestwa, dokonany w setkach stylów artystycz- nych, od megalitycznych po współczesne. Na skutek przepisów regulujących gęstość zabudowy powierzch- nia dziewiętnastomilionowego miasta wynosiła przeszło pięćset ki- lometrów kwadratowych. W centrum znajdował się Plac Pierwsze- go Lądowania. Doskonale z sobą harmonizujące gmachy publiczne, prywatne i handlowe reprezentowały wszystkie znane z historii sty- le architektoniczne, przy czym nie było nigdzie widać betonowych prefabrykatów, programowalnego silikonu i kompozytowych paneli ezystakowych — cokolwiek robiono w Nova Kongu, robiono to z myślą o trwałości. Siedemnaście katedr walczyło o prymat z neo- romańskimi biurowcami rządowymi. Czarne, błyszczące piramidy mieszkalne cieszyły się równą popularnością, co napoleońskie ka- mienice z przeszklonymi dachami, rozpiętymi łukowato nad spira- lami schodów. W kaskadowych tarasach białych ratuszów zazna- czały się wpływy stylu sir Christophera Wrena, podczas gdy pry- watne rezydencje hołdowały raczej orientalnemu wzornictwu. Kiedy Ralph Hiltch przelatywał nad zdobnymi dzwonnicami i stożkami iglic, po bulwarach harcował chłodny jesienny wiatr. Przywilej korzystania z takiego widoku nie przysługiwał wszyst- kim. Loty komercyjne nad miastem były surowo zakazane; jedynie funkcjonariusze służb szybkiego reagowania, policjanci, dygnitarze rządowi i członkowie rodu Saldanów mieli okazje podziwiać tę wspaniałą panoramę. Nie mógł tu przybyć w szczęśliwszym momencie. Poranne przy- mrozki zaczynały już przemalowywać drzewa rosnące w parkach, na skwerach i wzdłuż kanałów żeglugowych. Zieleń liści ustępo- wała niezliczonym odmianom czerwieni, żółci i brązu — w blasku słońca mieniła się miriadami rdzawych plamek. Mokre trawniki po- krywały się burymi kobiercami, pod ścianami zabudowań piętrzyły się kolorowe wydmy. W trosce o malowniczość krajobrazu milio- nową armię mechanoidów porządkowych zaprogramowano do tole- rancyjnego obchodzenia się z zeschniętymi liśćmi. Dziś jednak w kilku dzielnicach wyrafinowany porządek miasta zakłócały słupy dymu. Gdy przelatywali blisko jednego z nich, Ralph połączył się z czujnikami aeroplanu, by przyjrzeć się uważniej go- tyckiemu zamkowi ze szklanych, bursztynowo-czerwonych bloków. Dym buchał kłębami z poszarpanych resztek rozbitej wieżyczki. Po głównej sali wciąż błąkały się języki ognia. W pobliskim parku wylądowało ponad dwadzieścia policyjnych i wojskowych aeropla- nów; na zamkowych dziedzińcach zaroiło się od postaci w pancer- nych kombinezonach. Ralph dobrze znał to przygnębiające widowisko, mimo że w głębi duszy nie spodziewał się ujrzeć go tutaj, w samym sercu Królestwa. Urodził się w księstwie Jerez i była to jego pierwsza wizyta na Kulu. Czasem wyobrażał sobie, że na zawsze zostanie w nim coś z mentalności prowincjusza. W jego mniemaniu stolica powinna być na wszystko przygotowana, umieć odeprzeć każdą napaść, otwar- tą bądź skrytą. Po to właśnie istniała Agencja, w której pracował — aby przyjąć na siebie pierwsze uderzenie. — He macie tu ognisk zapalnych? — zapytał pilota kosmolotu wojskowego. — Kilkadziesiąt w ciągu ostatnich trzech dni. Może mi pan wierzyć, że ciężko walczyć z tymi bydlakami. Kilka razy piechota prosiła o wsparcie ogniowe z platform satelitarnych. Na szczęście od jedenastu godzin wróg nie daje znaku życia. Pewnie wyłapali- śmy wszystkich. W mieście obowiązuje stan wojenny, ciągi komu- nikacyjne na planecie zostały zamknięte, a jednostki sztucznej inte- ligencji przeczesują sieć w poszukiwaniu śladów nieprzyjaciela. Opętani nie znajdą nigdzie kryjówki, a tym bardziej nie zwieją. — Ostro się za nich wzięliście. Podobnie jak my na Ombey. — Tak? Wytłukliście ich? — Paru jeszcze zostało. Aeroplan jonowy obrał kurs na pałac Apollo. Ralph czuł wielką tremę; nerwy w nim drżały i miał przyspieszone tętno. Teoretycznie był tylko w centrum miasta, lecz w praktyce odwiedzał główny ośrodek polityczny międzygwiezdnego imperium i siedzibę naj- sławniejszego rodu w Konfederacji. Pałac Apollo, choć cały nakryty dachem, sprawiał wrażenie od- rębnego miasta. Każde załamanie skrzydeł podkreślała rotunda lub pagoda. Okazałe, reprezentacyjne budynki, które wieki temu mu- siały być domami zamożnych dworzan, z czasem weszły w skład jednolitej struktury; tkwiły w gęstej pajęczynie kamiennych klasz- torów, powstających coraz dalej i dalej na pałacowych obrzeżach. Rodzinna kaplica była większa od prawie wszystkich katedr w mie- ście i niedościgle piękniejsza. Pod kadłubem podchodzącego do lądowania aeroplanu przemy- kały dziesiątki czworokątnych, wypielęgnowanych ogrodów. Ralph przełączył w tryb nadrzędności łagodny program stymulacyjny. Sta- wienie się przed obliczem monarchy na elektronicznym dopingu rów- nało się ze złamaniem wszelkich pisanych i niepisanych protokołów... miał to jednak w nosie. Nie mógł sobie pozwolić na potknięcie wy- nikłe z nerwowości. Wszak stawką w grze było Królestwo. Gdy wylądowali, przy schodkach czekało na nich ośmiu żołnie- rzy Królewskich Sił Lądowych. Dowódca oddziału stuknął obcasa- mi i zasalutował Ralphowi. — Przykro mi, sir, ale muszę prosić, żeby przez chwilę stał pan nieruchomo. Ralph obrzucił wzrokiem wycelowane w niego lufy karabinów na pociski chemiczne. — Oczywiście. — W zimnym powietrzu wydychał z ust obłocz- ki szarej pary. Dowódca dał sygnał żołnierzowi, który wystąpił naprzód z ma- łą tabliczką czujnikową. Dotknął czoła Ralpha i przesunął przyrząd do kolan. — Czysty, sir! — zameldował szorstko. — Doskonale. Może mi pan przesłać kod identyfikacyjny ESA i numer uprawnienia do lotu nad miastem podczas stanu wojenne- go? — Dowódca uniósł blok procesorowy. Ralph spełnił jego prośbę. — Dziękuję, sir. Żołnierze przestali do niego mierzyć. Ralph odetchnął z ulgą. Był zadowolony, że poważnie traktują zagrożenie, choć czuł się dziwnie po drugiej stronie barykady. Najbliższe drzwi otworzyły się i stanął w nich wysoki mężczy- zna w średnim wieku. Po chwili zbliżył się do aeroplanu. — Witam na Kulu, panie Hiltch. — Wyciągnął rękę. Od razu dało się poznać, że to Saldana — zdradzały go sylwet- ka, sposób poruszania się i ów szczególny kształt nosa. Kłopot w tym, że było ich tak wielu. Ralph uruchomił nanosystemową wyszukiwarkę, która w katalogu działowym odnalazła właściwy plik: książę Salion, przewodniczący Komisji Bezpieczeństwa Taj- nej Rady i kuzyn Alastaira II. Jedna z najbardziej zagadkowych i wpływowych osobistości w Królestwie. — Dziękuję, sir. To dla mnie zaszczyt. — To raczej ja dziękuję. — Salion wprowadził Ralpha do bu- dynku. — Księżna Kirsten przysłała wiadomość, z której jasno wy- nika, że sporo panu zawdzięczamy. To dla nas wielka ulga, że pora- dziliście sobie na Ombey z niemałą przecież inwazją opętanych. Księstwu brakuje środków, jakimi dysponują bardziej rozwinięte światy w Królestwie. — Widziałem dym, gdy tu leciałem. Wygląda na to, że nigdzie nie można czuć się bezpiecznie. Zaraz u wejścia czekała na nich winda. Po przesłaniu do proce- sora datawizyjnej komendy ruszyła początkowo w dół, a następnie w bok. — Niestety — przyznał książę. — W każdym razie opanowaliś- my sytuację. Zgodnie ze wstępnymi doniesieniami z innych księstw, tam też opętani ponieśli porażkę. Chyba najgorsze mamy już za sobą. — Czy mogę wiedzieć, jakimi czujnikami sprawdza! mnie ten żołnierz? — Wykrywającymi pole elektrostatyczne. Naukowcy z ośrodka badawczego Sił Powietrznych stwierdzili, że na ciele opętanych zbiera się mały, lecz stały ładunek elektrostatyczny. To bardzo pro- sta metoda i na razie stuprocentowo skuteczna. — Wreszcie jakieś dobre nowiny. — Dla odmiany. — Książę uśmiechnął się ironicznie. Gdy drzwi windy otwarły się w długim holu, Ralph nie mógł oprzeć się zdumieniu. Zawsze sądził, że symbolem przepychu jest pałac Burley, tu jednak rozmach bogactwa i zdobnictwa przecho- dził ludzkie wyobrażenie. Marmury wręcz tonęły pod arabeskowy- mi ornamentami platynowych liści. Strop podniesiony na kościelną wysokość zdobiły freski z niezwykłymi ksenobiontami, słabo wi- docznymi w blasku monstrualnie wielkich żyrandoli. W półkoliście sklepione wnęki wstawiono okrągłe szyby ze stopniowanego szkła; każda wyprofilowana na kształt innego kwiatu. Na ścianach wi- siały, upodobnione do myśliwskich trofeów, baśniowe stworzenia w hełmach kapiących klejnotami: wysadzane rubinami smoki z ne- frytowych szkiełek, jednorożce z alabastru i szmaragdów, bazylisz- ki z onyksu i diamentów, syreny z akwamaryny i szafirów. Dworzanie i służący poruszali się żwawo i w zupełnej ciszy, po- nieważ chiński dywan tłumił odgłos kroków. Gdy książę po skosie przemierzał hol, ludzie zawczasu usuwali mu się z drogi. Ralph przyspieszył, aby nie zostać w tyle. Za podwójnymi drzwiami mieściła się biblioteka o bardziej już umiarkowanych rozmiarach, z której przeszli do przytulnego, wyło- żonego dębowymi panelami gabinetu, gdzie w kominku raźno paliły się drwa, a za oszronionym oknem balkonowym rozciągał się widok na prostokątny podwórzec z sędziwymi kasztanowcami. Na trawniku bawiło się pięcioro dzieci ubranych w ciepłe, kolorowe płaszczyki, wełniane czapki z pomponami i skórzane rękawiczki. Rzucały w gó- rę patykami, strącając owoce w kolczastych łupinkach. Przy ogniu grzał się król Alastair II, rozcierając zziębnięte ręce. Na wysokim oparciu obitego skórą krzesła zawiesił wspaniałe wiel- błądzie futro. Wilgotne ślady na dywanie świadczyły, że dopiero co wszedł do gabinetu. — Dzień dobry, mr Hiltch. Ralph wyprężył się na baczność. — Najjaśniejszy panie. — Mimo że stał przed obliczem wład- cy, nie potrafił oderwać wzroku od pewnego obrazu olejnego. Ze ściany patrzyła na niego „Mona Lisa". Rzecz nie do uwierzenia! Z pewnością Francuski Stan Rządu Centralnego nie pozwoliłby jej opuścić paryskiej arkologii. Tylko czy król Kulu wiesza u siebie kopie? — Zapoznałem się z ostatnimi raportami — rzekł król. — Na- pracował się pan w ciągu tych tygodni. Nic dziwnego, że moja sio- stra ceni sobie pańskie rady. Chciałbym, żeby wszyscy oficerowie ESA byli równie zaradni i skuteczni. Przynosi pan chlubę swej agencji. — Dziękuję, najjaśniejszy panie. Książę zamknął drzwi, gdy król rozgarniał palenisko żelaznym pogrzebaczem. — Niechże pan spocznie — powiedział Alastair. Odłożył po- grzebacz na regał i usadowił się w jednym ze skórzanych foteli, któ- re stały kręgiem wokół dywaniku. — Tam bawią się moje wnuki. — Wskazał palcem ogród. — Mieszkają w pałacu, ponieważ ich oj- ciec służy w Królewskich Siłach Powietrznych. Nigdzie nie będą bezpieczniejsze. No i weselej mi z nimi. Ten chłopczyk w niebie- skim płaszczu, którego teraz popycha starsza siostra, to Edward. Wasz przyszły król. Chociaż wątpię, czy doczekasz czasów, kiedy rozpocznie rządy. Jeśli Bóg pozwoli, stanie się to nie prędzej niż za sto lat. — Mam nadzieję, najjaśniejszy panie. — Oczywiście. Proszę usiąść, panie Hiltch. Pomyślałem sobie, że najlepiej zacząć od nieformalnego spotkania. Spodziewam się dyskusyjnych propozycji. Jeśli więc będą zbyt dyskusyjne, to cóż... Rozmowa nie miała miejsca. Nie chcemy przecież, żeby wokół władcy narosły jakieś kontrowersje, prawda? — Naturalnie — rzekł książę z lekkim uśmiechem, siadając między królem a jego gościem. Arbiter czy bufor? — dumał Ralph. Siedząc, cieszył się, że nie musi już patrzeć na nich bezpośrednio. Obaj byli wyżsi od niego o pół głowy (kolejna zapisana w genach cecha Saldanów). — Rozumiem, najjaśniejszy panie. — Cieszę się. A zatem jakiż to kłopocik droga Kirsten wrzuca mi tym razem do koszyka? Ralph podkręcił swój program stymulacyjny i zaczął wyjaśniać. Kiedy skończył, król wstał i w milczeniu dorzucił drew do ognia. Płomienie rzucały na jego twarz rozedrgane blaski. W wieku sie- demdziesięciu dwóch lat okazywał dostojeństwo wykraczające da- leko poza zewnętrzne rysy, jakie zawdzięczał genom; doświadcze- nie wyraźnie wzbogaciło jego osobowość. Król w odczuciu Ralpha stał się tym, kim powinni być wszyscy królowie — mężem zaufa- nia. A że nie był zwyczajnym politykiem, tym bardziej niepokoiła jego zatroskana mina. — Co o tym myślisz? — zwrócił się do księcia, ciągle wpatrzo- ny w ogień. — Wydaje się, że stoimy przed trudnym dylematem, sir. Propo- zycja pana Hiltcha z pewnością zasługuje na rozważenie. Raporty wskazują że edeniści świetnie sobie radzą z opętanymi. Tylko garst- ka intruzów wdarła się do habitatów i wszyscy, jak sądzę, zostali wytropieni i schwytani. Wykorzystanie technobiotycznych tworów w szeregach oddziałów szturmowych podczas operacji wyzwolenia Mortonridge ograniczyłoby do minimum straty w ludziach. Co do skutków politycznych, to trzeba przyznać rację Kirsten. Takie po- stępowanie będzie zwrotem w polityce zagranicznej, jaką stosowa- liśmy z powodzeniem od czterystu lat i której założenia sformu- łował sam Richard Saldana. — Wówczas miał po temu słuszne powody — rzekł król. — Ci bezbożnicy z monopolem na wydobycie helu mają nad nami, adami- stami, wielką przewagę. Richard wiedział, że tylko odtrącenie ich po- mocnej dłoni otworzy przed nami drogę do niezależności. Budowa poławiaczy chmur pochłonęła straszne sumy, ale na Boga, ile osiąg- nęliśmy dzięki samowystarczalności! I oto mister Hiltch przychodzi do mnie z prośbą abym jednak uzależnił się od edenistów. - Sugeruję sojusz, najjaśniejszy panie, nic więcej — odparł Ralph. — Obustronnie korzystne porozumienie wojskowe na czas wojny. Wyzwolenie Mortonridge przyniesie im tyle samo korzyści, co nam. — Naprawdę? — spytał król sceptycznym tonem. — Tak, najjaśniejszy panie. Nie mamy wyboru. Musimy udo- wodnić sobie i wszystkim planetom w Konfederacji, że opętanych można przepędzić z powrotem w zaświaty. Wojna, moim zdaniem, może potrwać nawet kilkadziesiąt lat, a kto zgodzi się do niej przy- stąpić, jeśli nie będzie pewności, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki? Cokolwiek się stanie, musimy zaryzykować. — Na pewno jest inne wyjście — powiedział król ledwo sły- szalnym głosem. — Jakiś łatwiejszy i skuteczniejszy sposób na za- żegnanie groźby. Wojskowe laboratoria naukowe pracują pełną pa- rą. Módlmy się tylko o postępy w badaniach, bo dotąd są znikome. — Westchnął głośno. — Ja jednak nie mogę zdawać się na los. Je- stem przecież królem. Muszę wziąć pod uwagę zaistniałe fakty. A te są takie, że opętani wzięli w niewolę dwa miliony moich pod- danych. Przysięgałem przed Bogiem, że będę ich bronił. Coś więc należy zrobić, a do tej pory jedynie pan, mister Hiltch, przedstawił mi wartościowe rozwiązanie, chociaż odnosi się ono wyłącznie do strony czysto technicznej. — Nie rozumiem, najjaśniejszy panie. — Wolałbym na razie nie wchodzić w szczegóły, ale muszę również przemyśleć to, co powiedziała Ekelund. Nawet jeśli wy- gramy i wypędzimy intruzów z żywych ciał, i tak kiedyś przyjdzie nam do nich dołączyć. Ma pan jakiś pomysł na rozwiązanie tej łamigłówki, panie Hiltch? — Nie, najjaśniejszy panie. — Oczywiście, że nie. Przepraszam, jestem niesprawiedliwy. Niech się pan nie obawia, na to pytanie odpowiedzą inni. Chwilo- wo obarczymy tą kwestią biskupa, lecz prędzej czy później każdy z nas będzie musiał udzielić sobie paru trudnych odpowiedzi. Myśl, że spędzę wieczność w czyśćcu, nie napawa mnie zbytnim optymi- zmem, chociaż na razie wszyscy chyba musimy się z tym pogodzić. - Król uśmiechnął się blado, patrząc przez okno na wnuki. — Mam nadzieję, że Pan okaże nam miłosierdzie. Zajmijmy się jednak tym, co najpilniejsze. Przed nami wyzwolenie Mortonridge i poli- tyczne reperkusje sojuszu z edenistami. Simon? Książę zastanawiał się przed zabraniem głosu. — Owszem, przyznaję, że sytuacja na świecie jest dziś zupełnie inna niż za czasów Richarda Saldany, gdy zakładał Kulu. Tym nie- mniej cztery wieki zatargów wycisnęły swe piętno na umysłach lu- dzi, zwłaszcza szarych, przeciętnych obywateli Królestwa. Wpraw- dzie edeniści nie uchodzą za demonów, ale też nikt nie patrzy na nich z przesadną życzliwością. Rzecz jasna, w czasie wojny, o czym wspomniał mr Hiltch, zawiązują się najdziwaczniejsze soju- sze. Nie sądzę, żeby w tych okolicznościach takie przymierze mog- ło wstrząsnąć monarchią. Pozytywny rezultat kampanii wyzwoleń- czej z pewnością potwierdzi słuszność twych decyzji. Nie wiadomo tylko, czy edeniści zechcą przyjść nam z pomocą. — Zechcą, Simon, zechcą. Czasem ich publicznie obrażamy, ale mają swój rozum. I honor. Jeśli zobaczą że zwracam się do nich ze szczerą prośbą, na pewno jej nie odrzucą. — Edeniści może i tak, ale Lord Ruin? Jakoś nie chce mi się wierzyć, żeby księżna sugerowała nam zdobyć sekwencję DNA sierżantów z Tranąuillity. Bez względu na to, jak dobrymi są żoł- nierzami. Król zaśmiał się półgębkiem. — Daj spokój, Simon, gdzież twoja wiara w ludzi? Kto jak kto, ale ty powinieneś wiedzieć najlepiej, że kiedy Konfederacja boryka się z poważnymi problemami, Ione prezentuje elastyczną postawę. Umiejętnym prowadzeniem sprawy Alkad Mzu potwierdziła swoją wartość na arenie politycznej. Poza tym jesteśmy spokrewnieni. Prawdę mówiąc, wolę prosić ją o pomoc, niż wyciągać rękę do ede- nistów. — Tak, sir — rzekł książę bez entuzjazmu. Alastair westchnął z udawaną troską. — Nie przejmuj się, Simon. Na tym polega twoja praca, żeby panikować zamiast mnie. — Przesunął spojrzenie na Ralpha Hil- tcha. — Decyzja i tak należy do mnie. Jak zawsze. Ralph starał się zachować spokój ducha. Czuł się nieswojo, ocierając się o tak niebotyczne wyżyny władzy. Słowa wypowiada- ne w tym gabinecie kształtowały los dosłownie setek światów, wpły- wały na wydarzenia o skali trudnej do wyobrażenia. Miał ochotę krzyczeć na króla, by ten powiedział „tak". By zrozumiał, że wyjś- cie jest tylko jedno. Tak. Tak! No gadaj, do cholery! Tak!!! — Owszem, poprę oficjalnie te plany — rzekł Alastair. — Nie mogę obiecać nic więcej. Zapytamy edenistów, czy mogliby nam po- móc. Lord Mountjoy rozmówi się z ich ambasadorem, ma z nim naj- lepsze układy. Pan natomiast, mister Hiltch, wyruszy do sztabu admi- ralicji i pomoże opracować szczegółową analizę taktyczną operacji wyzwolenia Mortonridge. Proszę się zorientować, czy to w ogóle możliwe. Dopiero kiedy zobaczę, dokąd prowadzą te dwie drogi, przedstawię stosowny postulat na posiedzeniu Tajnej Rady. — Dziękuję, najjaśniejszy panie. — Od tego jestem, Ralph. — Jego dostojny uśmiech stał się po trochu figlarny. — Sądzę, że już możesz wyłączyć swój program stymulujący. — Boże, co on znowu wyprawia? — zapytał pielęgniarz Jansen Kovak, kiedy połączył się z czujnikami zamontowanymi w suficie pokoju Geralda Skibbowa. Wszyscy pacjenci w ośrodku zdrowia byli podglądani w regularnych odstępach czasu. Kłopotliwych ty- pów, takich jak Skibbow, sprawdzało się co dwadzieścia minut. Pokój był skromnie umeblowany. Łóżko i głęboka kanapa wy- suwały się spod podłogi, gotowe natychmiast się schować, gdyby pacjent zamierzał zrobić sobie krzywdę. Jeśli czegoś chciał, wyda- wał głośne polecenie. Nie mógł nic wziąć do ręki, nie mógł użyć żadnego przedmiotu w charakterze broni. Gerald zdawał się modlić, klęcząc przy łóżku z rękoma schowa- nymi przed wścibstwem czujników. Jansen Kovak przełączył się na inną kamerę; wmontowana w podłodze, dawała mu widok z pozy- cji myszy. Gerald trzymał oburącz łyżkę. Powoli, lecz niezmordowanie wy- ginął ją u podstawy rączki. Choć była zrobiona z twardego kom- pozytu, na jej powierzchni pojawiły się białe wężyki, świadczące o zmęczeniu materiału. Jeszcze minuta i łyżka pęknie, a Gerald bę- dzie mógł użyć długiego szpikulca — wprawdzie nieszczególnie ostrego, mogącego jednak boleśnie kogoś zranić. — Doktorze Dobbs — odezwał się datawizyjnie Jansen. — Będziemy mieć kłopot ze Skibbowem. — Cóż tym razem? — zdziwił się lekarz. A dopiero zaczął wy- rabiać się z harmonogramem. Wczorajszy epizod ze Skibbowem w pokoju wypoczynkowym zburzył jego porządek zajęć. Potem pa- cjent zachowywał się już poprawnie. Co za pech, że zobaczył córkę. Gdyby tylko stało się to później. Aczkolwiek sam fakt, że żyła, mógł być wykorzystany w terapii. Gerald powinien dążyć do jakie- goś celu. — Przemycił łyżkę z pokoju wypoczynkowego. Ma chyba ja- kieś wrogie zamiary. — No pięknie, tego mi było potrzeba! — Riley Dobbs rzucił ostatnie rady swemu pacjentowi, a następnie połączył się ze szpi- talnym rdzeniem sztucznej inteligencji. Uruchomił program inter- pretacyjny, potrafiący rozeznać się w zawiłych procesach myślo- wych Skibbowa, po czym otworzył kanał łączności z nanoukładami stosowanymi przy sesji dochodzeniowej. Tego rodzaju mentalne szpiegowanie było wysoce niemoralne. Ale czyż przed laty nie od- rzucił ograniczeń, jakie na niego nakładała Komisja Etyki Lekar- skiej, rozpoczynając pracę dla Królewskich Sił Powietrznych? Po- nadto, jeśli miał znaleźć dla Skibbowa skuteczne lekarstwo, musiał dowiedzieć się, jaki diabeł w nim siedzi. Posługiwanie się bro- nią, choćby tak nieporadną, wydawało się sprzeczne z charakterem Skibbowa. W umyśle Dobbsa pomału wyostrzały się zrozumiałe obrazy. Myśli Geralda były splątane, przebiegały przez głowę z szybkością błyskawicy, gubiły się między teraźniejszą rzeczywistością a nie- konkretnymi fantazjami. Dobbs ujrzał bladoniebieską ścianę sypialni, okoloną czerwie- nią półprzymkniętych oczu. Poczuł w dłoni łyżkę z rączką roz- grzaną wskutek tarcia. Mięśnie rąk omdlewały, gdy wyginał uparty kompozyt. „Jeszcze pożałują, że wchodzą mi w drogę. Spraw, Bo- że, by pożałowali". Zmiana otoczenia: korytarz. Kovak krzyczy z bólu i pada na ko- lana, z białego fartucha sterczy rękojeść łyżki. Na piersi coraz szer- sza plama krwi, krople kapią pod nogi. W korytarzu, twarzą do zie- mi, w ogromnej, czerwonej kałuży leży już ciało Dobbsa. „To i tak najmniejszy wymiar kary...". Kovak charczy i kona. Gerald wyry- wa z jego piersi oręż zemsty i rusza w dalszą drogę. Pracownicy sa- natorium zerkają strachliwie zza drzwi, lecz zaraz uciekają w po- płochu, widząc, kto nadchodzi. Dobrze wiedzą, po czyjej stronie jest dzisiaj prawo i sprawiedliwość. Zmiana: sypialnia, gdzie łyżka za cholerę nie chce się złamać. Oddech rwie się, lecz nic się nie oprze jego niezłomnej woli działa- nia. I niesłyszalny szept: „Prędzej! Proszę!" Znów zmiana: tym razem wędrówka po Guyanie, mętnym labi- ryncie tuneli wydrążonych w skale. Choć nie znał mapy, był pe- wien, że w końcu znajdzie drogę. Kosmodromy na asteroidach bu- dowano zawsze na osi. Muszą tu przecież być pociągi, windy... I z powrotem do miejsca, gdzie łyżka w końcu pęka, a obolałe mięśnie drżą z wysiłku. „No to mogę się zbierać. Już do ciebie idę, skarbie! Niedługo zobaczysz tatusia". A niebawem: lot kosmiczny. Na zewnątrz migotliwe gwiazdy rysują biało-niebieskie pasy, gdy statek mknie ku odległemu habita- towi. Na końcu podróży czeka Marie — zagubiona w kosmosie, odziana w białe zwiewne strzępy gazy, z bujnymi włosami rozwia- nymi na wietrze. Przywita go słowami: „Powiedzą ci, że nie powi- nieneś tu przylatywać, tato". „Ależ powinienem — odpowie. — Przecież potrzebujesz mnie, skarbie. Wiem, przez co przeszłaś. Mogę przepędzić demona. Ni- czego nie poczujesz, gdy włożę cię do kapsuły zerowej". Układa ją zatem ostrożnie w plastikowej trumnie i zamyka wieko. Spowija ją ciemność, by po chwili ustąpić, odsłaniając uśmiechniętą buzię. Spod powiek wypływają błyszczące łzy wdzięczności. „Dlatego właśnie muszę wstać z pogiętą rękojeścią łyżki, wsu- niętą do rękawa. Tylko spokojnie. Byle oddychać równo i głęboko. Tam są drzwi. Tato już pędzi na ratunek, skarbie. Nareszcie". Riley Dobbs odwołał program interpretacyjny. — Szlag by to trafił! — Polecił układom nanonicznym odurzyć sennością rozgorączkowany umysł Geralda. Pełen ognistego zapału Gerald już-już miał otworzyć drzwi, kie- dy z niemal namacalną siłą zwaliła się na niego fala zmęczenia. Oklapł i zatoczył się, gdy odmówiły posłuszeństwa przemęczone mięśnie. Przed nim pojawiło się łóżko i zaraz przewrócił się na nie wśród ogarniającej go ciszy i ciemności. — Jansen! Wejdź tam i odbierz mu łyżkę! — rozkazał datawi- zyjnie Riley Dobbs. — Pozbieraj wszystkie narzędzia, jakie tyl- ko znajdziesz. Zastosujemy zaostrzony rygor: całodobowy nadzór i specjalne izolowane pomieszczenie. Jeszcze nieraz narozrabia, za- nim wyleczymy go z tej nowej obsesji. Kiera Salter wysłała piętnaście piekielnych jastrzębi do sektora Konfederacji należącego do Oshanko, aby zasiać ziarno niezgody w sieciach telekomunikacyjnych światów i osiedli asteroidalnych Imperium. To było przed trzema dniami. Teraz Rubra przyglądał się, jak z jedenastu otwartych na mgnie- nie oka tuneli czasoprzestrzennych wyskakują ocalałe statki. Ku półkom cumowniczym Valiska zdążały w luźnym szyku dwa pęka- te samoloty wojskowe, złowieszczo czarna rakieta balistyczna oraz osiem majestatycznych harpii, które niemrawo machały skrzydłami po przygnębiającej porażce. — A jednak to prawda, że we flocie cesarza służą asy lotnic- twa — zauważył Rubra wesołym tonem. — Ostatnio morale żoł- nierzy trochę podupadło, co? Kiera zorganizowała już osiem ekspedycji, podczas których twoje piekielne jastrzębie dosta- ły lanie od nieprzyjaznych tubylców. Nikt jeszcze nie szepcze o obaleniu reżimu? Nikt nie sugeruje zmiany priorytetów? — Idź w diabły! — odburknął Dariat. Siedział na niewielkim kruszejącym wale ziemnym, huśtając nogami nad ciemną, bystrą wodą. Niekiedy dostrzegał grzbiety wielkich niszczuków, płynących żwawo na tarło w górę rzeki. Gdy patrzył w drugą stronę, pięćset me- trów dalej woda przelewała się z chlupotem przez niewysoki próg rzeczny i wpadała do zbiornika słonej wody, który otaczał pierście- niem czapę biegunową. Tutaj, wśród falistych pagórków habitatu, osiem ksenobiotycznych gatunków traw prowadziło ze sobą odwiecz- ną walkę o prymat. A ponieważ wysiewały się w różnych porach roku, nie było nigdy zdecydowanego zwycięzcy. Akurat dominowała bladoróżowa trawa z Talloka; jej smukłe, poskręcane źdźbła chyliły się ku ziemi gęstym kobiercem suchej cukrowej waty. W głębi cylin- drycznego habitatu, w jego środkowej części, gdzie wznosiły się hole drapaczy gwiazd, szeroka różowa bransoleta uzyskiwała szmaragdo- wy kolor; bujna ziemska roślinność przechodziła z kolei w żółtopo- marańczową półpustynię, sięgającą aż do odległej czapy biegunowej. Wielobarwne pasy były uderzająco regularne, jakby ktoś nałożył je sztucznie, gdy Valisk obracał się na ogromnej tokarce. — No jasne, przecież ty nie orientujesz się, co ostatnio wypra- wia z poddanymi politbiuro dyktatorki Kiery — podjął Rubra tym samym lekkim tonem. — Stałeś się odludkiem. Wiesz, że wczoraj wołała cif stara poczciwa pani Bonney? Wyrwałem z jej szponów jednego z nie opętanych — wprowadziłem go do wagonika kolej- ki tunelowej i wysłałem do jednego z moich przytułków. Chyba się trochę wkurzyła. Kilka razy padło twoje nazwisko. — Kpina to kiepska forma żartu. — Całkiem słusznie, mój chłopcze! A więc wciąż nie chcesz słuchać, co do ciebie mówię? — Nie. — Pamiętaj, że Kiera odnosi pewne sukcesy. Dziś rano przyleciał drugi piekielny jastrząb z dzieciakami. Było ich dwa- naścioro, najmłodszy miał dopiero dziewięć lat. Szukały tego nowego, cudownego świata, który im obiecała. Chcesz zobaczyć, przez co przeszły, zanim zostały opętane? Mam to wszystko w pamięci, nikt nie zablokował moich zdolności percepcyjnych w czasie ceremonii. — Zamknij się! — Oho, czyżby jednak gryzło cię sumienie? — Dobrze wiesz, że nie obchodzi mnie los frajerów, którzy połknęli haczyk. Zastanawiam się tylko nad jednym: rozpie- przyć cię całego czy jednak trochę zostawić? — W porządku. Znam cię lepiej niż Kiera. Szkoda, że ty mnie nie rozumiesz. — Mylisz się. Już dawno cię rozgryzłem. — To ty się mylisz, chłopcze. Nie wiesz, co chowam w sekre- cie. Anastazja byłaby mi wdzięczna za to, co robię. Za ochronę, którą ci proponuję. Dariat prychnął i zatopił twarz w dłoniach. Wybrał to miejsce, bo spodziewał się znaleźć tu wytchnienie od bandy maniaków dowo- dzonych przez Kierę. Szukał ustronnego zakątka, by w ciszy oddać się rozmyślaniom, spróbować obmyślić mentalny wzorzec dający wstęp do warstwy neuronowej. Nigdzie jednak nie mógł znaleźć spo- koju. Rubra wytrwale prowadził swą grę. Posługiwał się insynuacja- mi, siał wątpliwości, nie unikał tajemniczych niedomówień. Dariat sądził, że w ciągu trzydziestu lat doszedł w sztuce cierpli- wości do nieludzkiej wręcz wprawy. Teraz jednak okazało się, że czasem potrzebna jest innego rodzaju cierpliwość. Mimo herkuleso- wych wysiłków nie potrafił odpędzić od siebie przypuszczenia, że Rubra istotnie posiada jakieś tajemnice. Co było oczywiście bezsen- sowne, ponieważ Rubra blefował, prowadził systematyczną kampa- nię dezinformacji. Z drugiej strony, jeśli Anastazja naprawdę cho- wała jakiś sekret, jeśli coś po sobie zostawiła, to jako jedyny wie- działby o tym Rubra. Dlaczego jednak zwlekał tak długo z wyjawieniem tajemnicy? Obaj wiedzieli, że w tej grze wszystkie chwyty są dozwolone. Anastazja nie zrobiłaby niczego, co zmusiłoby go do zmiany za- patrywań. Słodka Anastazja, która ostrzegała go zawsze przed An- stidem. Władca Toale nauczył ją przewidywać konsekwencje ludz- kich uczynków. Anastazja rozumiała, co to jest przeznaczenie. Cze- mu jej nigdy nie słuchałem? — Anastazja nic dla mnie nie zostawiła — powiedział. — Tak myślisz? W takim razie ubiję z tobą interes, Dariat. — Mam go gdzieś. — To błąd. Ponieważ chcę, żebyś do mnie dołączył. — Co takiego? — Dołączysz do mnie w warstwie neuronowej. Przeniesiesz się tu jak umierający edenista. Wtedy się zespolimy. — Daruj sobie te kretyńskie żarty. — Już od dawna o tym myślę. Ten kryzys nie skończy się dobrze ani dla ciebie, ani dla mnie. Obaj jesteśmy słabsi od Kie- ry i z tym się trzeba pogodzić. Razem z łatwością ją pokonamy i oczyścimy habitat z tej hołoty. Daję ci władzę nad Valiskiem. — Kierowałeś kiedyś międzygwiezdnym imperium przemys- łowym, Rubra. Patrz, jak nisko upadłeś. Jesteś do niczego. Prze- grałeś. A najlepsze jest to, że wiesz o tym. Zajęty rozważaniem tego, co działo się w habitacie, Rubra prze- stał zwracać uwagę na ubranego w lniany garnitur młodzieńca. Bonney Lewin znów się przed nim ukryła. Ta cholerna baba coraz łatwiej wyprowadzała w pole jego programy obserwacyjne. Auto- matycznie rozszerzył zakres działań drugorzędnych programów, które strzegły garstki nie opętanych. Pewnie już niedługo w pobliżu któregoś z nich pojawią się łowcy. — Nie zgodził się — zwrócił się Rubra do konsensusu Kohi- stana. — Wielka szkoda. Salter ponosi niemały trud, sprowa- dzając do habitatu zwolenników Martwej Nocy. — Czego? — Tak się mówi o propozycjach zawartych w dywersyjnym nagraniu Kiery Salter. Niestety, bardzo wielu młodych adami- stów daje się skusić jej obietnicami. — Już ja wiem coś o tym. Powinniście zobaczyć, co ona z nimi robi, kiedy tu przylatują. Dziwne, że piekielnym jastrzę- biom wolno brać ich na pokład. — W tej kwestii niewiele wskóramy. Nie mamy środków, by śledzić lot każdego piekielnego jastrzębia. — Trudno. — Trochę nas martwią te jastrzębie wroga. Na razie nie wystąpiły w roli agresorów. Gdyby jednak przystąpiły do sztur- mu, mając oparcie w instalacjach wojskowych Valiska, czekała- by nas ciężka przeprawa. — W kółko mi to powtarzacie. Tylko nie mówcie, że podję- liście wreszcie decyzję. — Podjęliśmy. Za twoim przyzwoleniem chcielibyśmy zniszczyć potencjał zbrojny opętanych. — Zrób to, co tobie chcą zrobić, tylko nie daj się wyprze- dzić. No, no, w końcu przejęliście moje myślenie. Jest jeszcze dla was nadzieja. Cóż, róbcie swoje. — Dziękujemy, Rubra. Wiemy, że przeżywasz trudne chwile. — Tylko uważajcie, cholera, żeby nie spudłować! Niektóre stacje przemysłowe znajdują się blisko powłoki habitatu. Rubra chronił Valiska ponadprzeciętnie rozbudowaną siecią plat- form strategiczno-obronnych. Biorąc pod uwagę jego paranoiczne usposobienie, nie mógł dziwić fakt, że próbował zapewnić statkom jak największe bezpieczeństwo w najbliższej okolicy. W kulistym wycinku przestrzeni o średnicy pięćdziesięciu tysięcy kilometrów, zawierającym w swym środku habitat z liczną świtą stacji prze- mysłowych, rozmieścił czterdzieści pięć platform bojowych. Sys- tem obrony powietrznej dopełniało dwieście czujników satelitar- nych, skierowanych zarówno do wewnątrz, jak i w głębiny kosmosu. Nikt jeszcze nie próbował dokonać aktu agresji w sferze wpływów Valiska, co było znaczącym osiągnięciem, zważywszy na charakter statków korzystających z miejscowego kosmodromu. Sieć budowało od podstaw Magellanie Itg — według własnych projektów i wyłącznie na bazie firmowych komponentów. Dzięki takiej polityce przedsiębiorstwo otrzymało masę zamówień ekspor- towych, a osobowość Rubry pełniła funkcję systemu zarządza- jącego siecią. Pieczy nad bezpieczeństwem habitatu nie zamierzał powierzać swym beznadziejnym, niezaradnym potomkom. Niespodziewane pojawienie się opętanych zakłóciło ten układ. Kontrolę nad siecią Rubra sprawował za pośrednictwem więzi afi- nicznej z technobiotycznymi procesorami zarządzającymi, wbudo- wanymi w obwody sterujące platform. Nie zauważył, kiedy stracił z nimi kontakt, co jednak wyszło na jaw dopiero podczas nieudanej próby zniszczenia piekielnych jastrzębi. Później doszedł do wnios- ku, że ktoś — ten zasraniec Dariat, któżby inny? — grzebał w nad- rzędnych procesach myślowych, wyłączając po kolei platformy. Odcięte od zasilania, nie mogły być powtórnie włączone za po- mocą technobiotycznych procesorów. Każdą należało uruchomić ręcznie. I to właśnie zrobiła Kiera. Do platform dolatywały statki kosmiczne, wyciągano z nich procesory zarządzające Rubry i zastę- powano je elektronicznymi odpowiednikami ze zmienionymi has- łami upoważniającymi do kierowania ogniem. Na przeciwobrotowym kosmodromie, poza strefą wpływów Ru- bry, ustanowiono nowe centrum dowodzenia siecią strategiczno- -obronną. Nie mógł spowodować w nim zniszczeń, jakich dokony- wał w drapaczach gwiazd. Technicy, którzy uruchamiali sieć, doło- żyli starań, aby była zamkniętym systemem, kontrolowanym jedy- nie przez Kierę i reagującym na uaktualnione hasła. Jednak zarówno oni, jak i Dariat nie zdawali sobie sprawy z licz- by fizycznych łączy między warstwą neuronową i siecią telekomuni- kacyjną Valiska. Rzucającymi się w oczy przykładami były windy i kolejka tunelowa, jednakże każdy mechaniczny i elektroniczny system urządzeń użytkowych posiadał podobny interfejs — nie- wielki węzeł procesorowy, gdzie następowała konwersja sygnałów światłowodowych na impulsy nerwowe i odwrotnie. Magellanie Itg nie tylko zbudowało sieć telekomunikacyjną, ale też wyprodukowało dziewięćdziesiąt procent sprzętu elektronicznego dla przeciwobroto- wego kosmodromu. Tylko bardzo wąskie grono osób wiedziało, że każdy wyprodukowany w firmie procesor ma wbudowaną funkcję nieautoryzowanego dostępu. Uaktywnić ją umiał jedynie Rubra. W ciągu paru sekund, odkąd opętani otworzyli w centrum do- wodzenia nowe kanały łączności, Rubra wdarł się do systemu. Cóż za rozkoszna ironia losu — duch w maszynerii duchów. Pomysłowe układy sprzęgające, które pozwalały mu wejść do środka, nie za- pewniały wystarczającej transmisji danych do odzyskania całkowi- tej kontroli nad platformami, dzięki nim jednak mógł zrobić innym to, co przedtem zrobiono jemu. Na sygnał od konsensusu Kohistana Rubra zasypał sieć plat- form bojowych gradem poleceń. Kody sterujące zostały wykasowa- ne i zamienione nowymi, ograniczniki bezpieczeństwa wyłączone, a programy zarządzające generatorami termojądrowymi — przefor- matowane. W przejętym na potrzeby wojska biurze zarządu kosmodromu, skąd teraz dowodzono siecią strategiczno-obronną habitatu, zawyły jednocześnie wszystkie syreny alarmowe. Pomieszczenie utonęło w czerwonym świetle projektorów AV i holoekranów. Po chwili wysiadło zasilanie i zespół obsługujący przyrządy pogrążył się w ciemności. — Do licha ciężkiego, cóż to za diabelstwo?! — wykrzyknął świeżo upieczony dowódca sieci. Na czubku palca wskazującego zapalił maleńki płomyczek, w blasku którego ujrzał zdumione twa- rze swych współpracowników. Sięgnął po blok procesorowy, aby połączyć się z Kierą Salter, jakkolwiek bał się tego, co usłyszy. Nie zdążył zrealizować swego zamierzenia. — Cholera, patrzcie na to! — wrzasnął ktoś. Przez szybę iluminatora zaczęło wpadać ostre białe światło. W czterdziestu pięciu generatorach termojądrowych stabilność strumieni plazmy została zakłócona chaotycznymi wahaniami pola magnetycznego. Nastąpiły przebicia, plazma uderzała w ściany ko- mory i natychmiast zamieniała je w parę, przez co ciśnienie we- wnątrz wzrastało tysiąckrotnie. Wszystkie generatory termojądro- we pękły niemal w tym samym momencie, zamieniając platformy w rozgrzane do pięciu milionów stopni chmury szrapneli i napro- mienionego gazu. — Droga wolna — poinformował Rubra czekającą flotę. Naokoło habitatu powstało trzysta wylotów tuneli czasoprze- strzennych, z których wynurzyły się jastrzębie. Dwieście z nich miało za zadanie zniszczyć stacje przemysłowe, aby pozbawić Kie- rę ogromnego zaplecza do produkcji uzbrojenia. Technobiotyczne statki natychmiast zajmowały pozycje do szturmu. Pociski kine- tyczne opuszczały wyrzutnie i mknęły ku stacjom z przyspiesze- niem 16 g. Każda salwa była tak wymierzona, aby siła eksplozji nie wyrzucała szczątków w stronę habitatu, co zmniejszało do mini- mum niebezpieczeństwo uszkodzenia polipowej powłoki. Pozostała setka jastrzębi nawiązała bezpośredni kontakt z wro- giem. Latały w szykach po dziesięć okrętów, nadając afiniczne ostrzeżenia do skonsternowanych piekielnych jastrzębi na półkach cumowniczych, by nie ruszały się z miejsca. Połyskliwe rubinowo- czerwone wiązki laserów celowniczych sprawiały, że polip na pół- kach skrzył się niczym ciemny lód w świetle wstającego słońca. Promienie załamywały się na ekscentrycznych kształtach pojazdów zajmujących cokoły, gdy jastrzębie próbowały dostosować wektory lotu do rotacji habitatu. Tymczasem z rozbitych stacji przemysłowych wylatywały w przestrzeń błyszczące chmary odłamków. Zwycięskie jastrzębie zwinnie omijały metalowe konstelacje, uciekając śmiercionośnym obłokom ostrych, rozpędzonych szczątków. Czarne jastrzębie sie- działy na cokołach, obserwując te jatki z bezsilną wściekłością. — Gratuluję celności — rzekł Rubra do konsensusu Kohista- na. — Tylko pamiętajcie, że kiedy już będzie po wszystkim, wypłacicie mojej firmie należne odszkodowanie. Otworzyło się trzysta wlotów tuneli czasoprzestrzennych. Ja- strzębie zniknęły w zdumiewającym pokazie synchronizacji. Od rozpoczęcia ataku upłynęły dziewięćdziesiąt trzy sekundy. Nawet żar namiętności nie przytępił uwagi Kiery Salter, która od razu wyczuła trwogę ogarniającą umysły znajdujących się naj- bliżej ludzi. Spróbowała zrzucić z pleców Stanyona i wstać z łóżka. A ponieważ stawiał opór, nie chcąc wypuścić jej z uścisku, ugo- dziła go w pierś energistycznym pociskiem. Jęknął, gdy uderzenie odrzuciło go do tyłu. — Zupełnie ci odwaliło, wariatko? — warknął. — Stul mordę! — Jednym życzeniem uleczyła się z otarć i ciemniejących siniaków. Pot zniknął, a włosy znów opadły na ra- miona wypielęgnowaną kaskadą. Na ciele zmaterializowała się pro- sta, czerwona sukienka. Po drugiej stronie czapy biegunowej piekielne jastrzębie ogar- nięte były złością i rozżaleniem. Hen, z daleka dochodziło tchnienie żelaznej determinacji. A Rubra, zawsze słyszalny szept na granicy świadomości, promieniał zadowoleniem. — Cholera jasna! Biurkowy blok procesorowy zaczął piszczeć. Na ekranie roz- błysły informacje. Schemat sieci strategiczno-obronnej czerwienił się symbolami alarmu obronnego i uszkodzeń w systemach. Wtem piskliwy dźwięk zaczął się rwać, a ekran — co chwila przygasać. Im dłużej Kiera na niego patrzyła, tym poważniejsze były usterki. — Co jest grane? — zapytał Erdal Kilcady. Jej druga łóżkowa zabawka. Głupkowaty dwudziestolatek, który nadawał się tylko do jednego. — Atakują nas, ośle! — burknęła. — Cholerni edeniści! — A to pech! Tak jej się dotąd wszystko układało. Stuknięte dzieciaki wierzyły, że mówi prawdę w nagraniu. Zaczynały się powoli zlaty- wać. Jeszcze dwa miesiące i liczba mieszkańców habitatu osiąg- nęłaby przyzwoity poziom. Aż nagle to! Loty piekielnych jastrzębi wystraszyły edenistów i zmusiły ich do działania. Oparzelizna na piersi Stanyona zagoiła się, na ciele pojawiło się ubranie. — Chodźmy lepiej do centrum dowodzenia — zaproponował. — Trzeba komuś skopać dupę. Kiera wahała się. Wspomniane centrum znajdowało się na prze- ciwobrotowym kosmodromie. Była pewna, że samemu habitatowi nic nie grozi (Rubra nie dopuściłby do tego), lecz kosmodrom mógł zostać ostrzelany. Gdy zrobiła pierwszy, niezdecydowany krok w stronę drzwi, na stoliku przy łóżku rozdzwonił się czarny bakelitowy telefon. Owo prymitywne narzędzie komunikacji spisywało się prawie bez zarzu- tu w energistycznym środowisku, jakie wytwarzali wokół siebie opętani. Podniosła słuchawkę. — Słucham. — Mówi Rubra. Kiera skamieniała. Nie sądziła, że Rubra ma wgląd do tego mieszkania. Ciekawe, do ilu systemów miał naprawdę dostęp. — Czego chcesz? — Niczego. Potraktuj to jako przestrogę. Jastrzębie z układu Kohistana niszczą właśnie zaplecze przemysłowe habitatu. Nie bę- dziesz miała os bojowych, żeby uzbroić statki. Za bardzo nam za- grażały. Nie próbuj szukać innych źródeł zaopatrzenia, bo to się dla ciebie źle skończy. — Nic nam nie możesz zrobić — odparła, siląc się na wojowni- czy ton. — Nieprawda. Edeniści szanują życie, dlatego tym razem nie strzelali do piekielnych jastrzębi. Ale masz moje słowo, że podczas następnego ataku okażą wam mniej litości. Wyeliminowałem z gry platformy bojowe, więc kolejna akcja będzie jeszcze łatwiejsza niż dzisiejszy atak. Ty i twoje piekielne jastrzębie poczekacie tu na ko- niec konfliktu. Zrozumiano? — Telefon zamilkł. Kiera stała w bezruchu, ściskając słuchawkę zsiniałymi palcami. Na dywan posypały się odpryski bakelitu. — Znajdź Dariata! — rozkazała Stanyonowi. — Nie obchodzi mnie, gdzie się zaszył. Masz go do mnie przyprowadzić. No, ruszże się! Asteroida Chaumort w układzie planetarnym Chalons. Osiedle atrakcyjne dla niewielu statków; nikła wymiana handlowa z zagra- nicą pociągała za sobą brak zamówień na egzotyczne towary, a więc handlarze mieli tu marne szanse wyczarterować statek. Towarzy- szące osiedlu stacje przemysłowe, stare i niedoinwestowane, produ- kowały wręcz przedpotopowe wyroby. Słabe wyniki sprzedaży po- większały zapaść w gospodarce. Bezrobocie obejmowało dziesięć procent dorosłych mieszkańców osiedla, przez co najlepszym towa- rem eksportowym (niestety, nie do zastąpienia) była wykwalifiko- wana siła robocza. Błąd popełniono przed piętnastu laty, kiedy eli- ty rządzące przedwcześnie domagały się niepodległości od spółki założycielskiej. Od tamtej krótkiej chwili upojenia warunki życia stale się pogarszały. Nawet jako azyl dla wyrzutków Chaumort pla- sował się na ostatnich miejscach listy życzeń. Było to jednak rdzennie francuskie osiedle, gdzie pewnym stat- kom zezwalano na wejście do doku, choć zabraniały tego przepisy obowiązujące w Konfederacji. W życiu mogło układać się gorzej, rozmyślał Andre Duchamp, aczkolwiek — szczerze mówiąc —już tylko trochę gorzej. Siedział przy stoliku w czymś, co było na- miastką ulicznej kafejki, przyglądając się temu małemu, zacofane- mu światowi. Za jego plecami wznosiła się ściana komory biosfe- rycznej — wielkie skalne urwisko, podziobane do wysokości stu metrów oknami i balkonami. W samej komorze, w rozproszonym blasku tub świetlnych osadzonych w osiowej konstrukcji kratowej, mieniły się żółto i zielono pola i sady z wątłymi drzewami. Widok był do przyjęcia, trunek — w miarę znośny, a jego sytuacja, choć jeszcze nie w pełni satysfakcjonująca, wydawała mu się przy- najmniej stabilna... na razie. Andre napił się wina i spróbował odprę- żyć. Żałował, że próba sprzedaży os bojowych, których piętnaście wciąż zalegało na wyrzutniach statku po operacji w układzie Lalonde, spełzła na niczym. Rząd Chaumorta odmówił, tłumacząc się dziurą budżetową poza tym zawarł już wstępne kontrakty wojskowe z trze- ma międzygwiezdnymi okrętami. Z drugiej strony, i tak nieduży byłby tu pożytek z pieniędzy; dwa działające na kosmodromie przed- siębiorstwa serwisowe miały na składzie bardzo skąpy zasób czę- ści zamiennych. Oczywiście, należałoby zapłacić załodze. Madeleine i Desmond nie uskarżali się, lecz Andre widział, w jakim są nastroju. Na nieszczęście zwaliły mu się na głowę kłopoty z tym cholernym Angolem. Ledwie zacumowali, Madeleine zawlokła go do miejsco- wego szpitala. Cóż, nienażarci lekarze będą musieli zaczekać. Nie pamiętał czasów, kiedy miał tak mało możliwości wyboru. W gruncie rzeczy zostało mu już tylko jedno, jedyne wyjście. U- świadomił to sobie zaraz po przybyciu na asteroidę — gdy prze- glądał rejestry na kosmodromie w poszukiwaniu znajomych statków. Obecnie cumowała tu ich nadzwyczajnie liczna gromada. Wszystkie przyleciały niedawno, a więc po tym, jak kongres układu Chalons uchwalił i wprowadził w życie przepisy kwarantannowe. Zgromadzenie Konfederacji, próbując zatrzymać ekspansję opę- tanych, dążyło do chlubnego celu — nikt tego nie kwestionował. Jednakże nowe planety kolonialne i mniejsze asteroidy cierpiały wskutek przerw w lotach bez porównania bardziej niż duże, rozwi- nięte światy. A przecież musiały importować wysoko przetworzone produkty, żeby nie doświadczyć stagnacji gospodarczej. Osiedla asteroidalne takie jak Chaumort, których możliwości finansowe już wcześniej pozostawiały wiele do życzenia, szczególnie boleśnie odczuwały skutki kryzysu, powstałego przecież bez ich udziału. Wszystkie te opóźnione w rozwoju społeczności mieszkały na odlu- dziach. Nic więc dziwnego, że jeśli handlarz przywoził ładunek po- szukiwanych towarów, dostawał zezwolenie na wejście do doku. Rząd układu o niczym nie wiedział, a zatem nie mógł przeciwdziałać procederowi. Za skromną opłatą statki międzyplanetarne, których ruch w dalszym ciągu nie podlegał żadnym ograniczeniom, rozdzie- lały ładunek pomiędzy inne, przeżywające trudności, osiedla. Krok po kroku Chaumort stawał się ważnym elementem nowo powstającego rynku. Rynku, na którym dowódcy statków w rodzaju „Villeneuve's Revenge" mogli popisać się swoimi wyjątkowymi kwalifikacjami. Andre rozmawiał z wieloma ludźmi w barach, odwiedzanych przez pracowników portowych i miejscowych kupców. Głośno wy- rażał swoje zadowolenie z takiego obrotu spraw i chęć niesienia po- mocy mieszkańcom Chaumort w ciężkich czasach. W tej grze li- czyły się kontakty, a Andre był mistrzem w ich zdobywaniu. I dlatego siedział teraz przy stoliku, czekając na człowieka, któ- rego nigdy nie widział. Obok przebiegła grupka małolatów; jeden po drodze zwędził koszyk z bułeczkami. Jego koledzy pękali ze śmiechu i gratulowali mu odwagi, uciekając prędko, nim właściciel lokalu odkrył kradzież. Andre nie patrzył już z uśmiechem na bez- troskie wybryki młodzieży... bo młodość dawała poczucie wolno- ści, a więc czegoś, co było jego wielkim marzeniem. Niestety, wy- brał sobie profesję nie dającą nadziei na rychłe spełnienie się takich marzeń. „Cóż za niesprawiedliwość — medytował — że szczęście istniało tylko na jednym krańcu życia, i to w dodatku tym gorszym, przeciwnym. Powinno być czymś, do czego człowiek się zbliża, za*- miast oddalać się z każdą chwilą bardziej i bardziej". Coś kolorowego wpadło mu w oko. Delikwenci przewiązali so- bie nogi w kostkach czerwonymi chusteczkami. Zwariowana moda. — Kapitan Duchamp? Andre podniósł wzrok. Przed nim stał mężczyzna w śred- nim wieku, potomek Azjatów ubrany w czarny, elegancki, jedwab- ny garnitur z rozszerzanymi rękawami. Tonem głosu i swobod- nym zachowaniem dowodził, że jest wytrawnym negocjatorem. Był zbyt szykowny jak na prawnika, ale też brakowało mu tej swoistej pewności siebie, właściwej ludziom bogatym. Człowiek średnio za- możny. Andre starał się nie zdradzać uśmiechem swego zadowolenia. Ryba połknęła przynętę. Została już tylko kwestia ceny. Gdy opatrunek nanoniczny na lewej nodze Ericka pękł od kro- cza po stopę, dał się słyszeć odgłos, jakby ktoś rozdzierał twardą tkaninę. Doktor Steibel z pomocą młodej pielęgniarki powoli usu- nęli cały pakiet. — Wygląda przyzwoicie — zawyrokował lekarz. Madeleine uśmiechnęła się szeroko do Ericka i zaraz wykrzy- wiła twarz z odrazą. Nogę oblepiała cienka warstwa lepkiej cieczy — zawsze tak się działo, kiedy od skóry odczepiał się zszyty z nią pakiet. Pod galaretą skóra była śnieżnobiała, pokryta siateczką sinych żyłek. W miejscu blizn po oparzeniach i rozdarciach, jakich ciało doznało w warunkach podciśnienia, pojawiły się skrawki grubszej, półprzezroczystej tkanki. A ponieważ Erickowi zdjęto już opatrunki z twarzy i szyi, głoś- no syknął, kiedy chłodne powietrze owiało świeżo odkryte ciało. Z tego samego powodu ciągle jeszcze czuł łaskotanie na czole i po- liczkach, choć zostały odsłonięte przed dwiema godzinami. Nawet nie popatrzył na nagą kończynę. Bo i po co? Jej widok rozbudziłby tylko wspomnienia. - Proszę o dostęp do włókien nerwowych — rzekł doktor Ste- ibel. Ignorował minę pacjenta, koncentrując uwagę na projekto- rze AV. Erick zgodził się; jego neuronowy system otworzył bezpośredni kanał łączności z rdzeniem kręgowym. Wystarczyła seria datawi- zyjnych instrukcji, aby noga podniosła się, a stopa przekrzywiła. — W porządku. — Lekarz pokiwał głową z aprobatą, wciąż pochłonięty analizą informacji docierających z kolumny projektora. — Połączenia nerwowe... stabilne; świeża tkanka... wystarczająco twarda. Nie założę już pakietu, ale proszę stosować krem nawilża- jący, który panu przepiszę. Nie wolno przesuszyć młodej skóry. — Rozumiem, doktorze — odparł Erick zmęczonym głosem. — A co będzie z...? — Wskazał na pakiety okrywające prawą rękę i górną część tułowia. Doktor Steibel uśmiechnął się zdawkowo, nieco poirytowany niecierpliwym usposobieniem swego pacjenta. — Obawiam się, że nic z tego. Wszczepiona sztuczna tkanka integruje się poprawnie, lecz cały proces potrwa jeszcze dość długo. — Aha. — Dam panu wkłady uzupełniające do modułów, które pan ze sobą taszczy. Pakiety inwazyjnego leczenia zużywają mnóstwo składników odżywczych. Proszę uważać, żeby zawsze była rezer- wa. — Sięgnął po naprawiony przez Madeleine moduł i popa- trzył uważnie na ich twarze. — Na razie radziłbym wystrzegać się niesprzyjających warunków otoczenia. Pański organizm może już funkcjonować na w miarę normalnym poziomie, ale tylko pod wa- runkiem, że nie będzie się pan nadwerężał. Proszę nie lekcewa- żyć ostrzeżeń programu monitorującego funkcje organizmu. I nie traktować pakietów nanoopatrunku jako niezawodnej sieci zabez- pieczeń. — Będę o tym pamiętał. — Mam nadzieję, że nie wybiera się pan w żadną podróż. — Nie. Wstrzymano loty statków. — I dobrze. Niech pan unika stanu nieważkości, bo utrudnia le- czenie. Na czas pobytu na asteroidzie proszę sobie wynająć pokój hotelowy w sektorze z dużą grawitacją. — Przesłał datawizyjnie odpowiedni plik. — Chodzi o to, żeby ćwiczyć nogi. Niech pan po- stępuje zgodnie z radami, a spotkamy się już za tydzień. — Dziękuję. Przed wyjściem z sali zabiegowej doktor Steibel pokłonił się uprzejmie Madeleine. — Możecie zapłacić w okienku recepcyjnym. W celu zmycia śluzu pielęgniarka zaczęła spryskiwać nogi Ericka jakimś mydlanym roztworem. Musiał posłużyć się neuronowym na- nosystemem, aby powstrzymać się od wzdrygnięcia, gdy dotarła do genitaliów. Dzięki Bogu, obyło się bez poważniejszych obrażeń, do jakich nie zaliczały się powierzchniowe uszkodzenia skóry. Madeleine stanęła przy pielęgniarce i spojrzała na niego z troską w oczach. — Zostało ci trochę gotówki na karcie? — zapytała datawizyjnie. — Około stu pięćdziesięciu fuzjodolarów, to wszystko — od- powiedział podobnie. — Andre zwleka z przelewem wypłaty za ten miesiąc. — Mnie zostało ze dwieście, a i Desmond trochę tam tego jesz- cze ma. Chyba nam wystarczy. — Ale czemu to my mamy płacić? Gdzie, do cholery, podziewa się Duchamp? Niech on reguluje rachunki! Wszczepienie sztucznej tkanki to dopiero pierwszy etap leczenia! — Twierdził, że ma spotkanie z jakimś agentem handlowym. Poczekaj, zaraz sprawdzę, ile jesteśmy winni szpitalowi. Kiedy wyszła z sali, Erick wywołał procesor obsługujący po- łączenia z Biurem Sił Powietrznych. Komputer zarządzający sie- cią szpitala poinformował go, że podany adres nie istnieje. Zmełł w ustach przekleństwo i wszedł do komputerowej bazy danych, szu- kając pracowników instytucji rządowych. Nie znalazł nawet kontro- lera Komisji Astronautycznej: miejscowy kosmodrom odwiedzało za mało statków, żeby opłacił się taki wydatek. Procesor sieci otworzył kanał łączności z jego neuronowym na- nosy stemem. — Czekam na pokładzie, Ericku, mon enfant — odezwał się da- tawizyjnie Andre. — Wystarałem się dla nas o czarter. Gdyby nie sztywność w karku, Erick pokręciłby głową ze zdu- mienia. Czarter! Mimo obowiązujących restrykcji! Duchamp wy- czyniał niewiarygodne rzeczy. Jego proces byłby najkrótszą formal- nością w historii sądownictwa. Erick zwiesił nogi ze stołu diagnostycznego, nie zwracając uwa- gi na udręczoną minę pielęgniarki, gdy potrącił jej rurki i węże. — Przepraszam, służba wzywa — powiedział. — Lepiej znajdź- cie mi jakieś spodnie. Nie mogę tu tkwić cały dzień. Facet nazywał się Iain Girardi. Andre zazdrościł mu opanowa- nia, ponieważ nic go nie ruszało - ani groźby, ani obelgi. Nawet kiedy padały najostrzejsze uwagi, on zachowywał spokój. I całe szczęście, bo Andre dawno już stracił cierpliwość dla swej nie- wdzięcznej załogi. Przebywali w kajucie mieszkalnej na pokładzie „Villeneuve's Revenge" — jedynego miejsca, w którym Andre nie bał się rozma- wiać o propozycji Girardiego. Madeleine i Desmond zakotwiczyli nogi na czepnikch podłogowych, podczas gdy Erick trzymał się drabinki; medyczne moduły wspomagające przymocował do kom- pozytowych szczebli. Andre fruwał u boku Iaina Girardiego, pa- trząc gniewnie na troje członków swej załogi. — Jaja sobie robisz?! — krzyczała Madeleine. — Teraz to już przesadziłeś! Miarka się przebrała! Jak możesz słuchać tego dupka po tym wszystkim, co przeszliśmy na Lalonde? Po tym, co spotkało Ericka? Chryste Panie! Rozejrzyj się po statku! To ich robota, to oni ci to zrobili! — Nie ująłbym tego w ten sposób — wtrącił Iain Girardi z uda- wanym ubolewaniem. — A ty zamknij ryja! — huknęła. — Nie będziesz mi tu gadał, co się nam przydarzyło! — Madeleine, proszę cię — powiedział Andre. — Nie wpadaj w histerię. Nikt cię do niczego nie zmusza. Jeśli chcesz zerwać kon- trakt, to zrywaj, skoro taka twoja wola. — A żebyś wiedział! Poza tym, nie przypominam sobie, by w kontrakcie było napisane, że mam latać dla opętanych. Zapłacisz mi za ostatnie dwa miesiące, dodasz obiecaną premię za Lalonde i więcej mnie nie zobaczysz. — Nie widzę problemu. — Masz forsę? — Oui. Ależ oczywiście. Chociaż nic ci do tego. — Ty draniu! Specjalnie czekałeś, aż sami zapłacimy za lecze- nie Ericka! — Jestem kapitanem, a nie cudotwórcą. Właśnie dostałem za- liczkę. Naturalnie, z chęcią pokryję wszystkie koszty leczenia Eri- cka, to sprawa honoru. — Ja tylko... — Madeleine przeniosła spojrzenie z kapitana na Girardiego i z powrotem. Gdy dotarła do niej zaskakująca prawda, aż zatrzęsła się z oburzenia. — Wziąłeś od niego zaliczkę? — Oui — odparł burkliwie Andre. — Chryste... — Umilkła wstrząśnięta. — Wspomniała pani o Lalonde — zabrał glos Iain Girardi. — Czy Flota Konfederacji pośpieszyła wam z pomocą, gdyście tam walczyli? — Nie zabieraj głosu w sprawach, o których nic nie wiesz! — warknął Desmond. — Coś jednak wiem. Obejrzałem reportaż Kelly Tirrel. Jak wszys- cy zresztą. — Wszyscy obejrzeli reportaż Gusa Remara z Nowej Kalifor- nii. Opętani podbili całą planetę. Należałoby właściwie zaciągnąć się do wojska, pomóc w wykurzeniu ich z tego wszechświata. — Chcecie ich wykurzyć? Na ludzkość spadło straszne nie- szczęście. Zrzucanie bomb atomowych przyniesie tylko miliony niewinnych ofiar i nie rozwiąże problemu. Na Lalonde działy się nieprzyjemne rzeczy, przyznaję, i przykro mi, że trafiliście akurat na najgorszy moment. Tamci opętani byli bezładną, zdesperowaną gromadą, gotową walić na lewo i prawo, byle uchronić się przed armią najemników, których przywieźliście. Organizacja to coś zu- pełnie innego. Na początek udowodniliśmy, że nie opętani mogą żyć wspólnie z opętanymi. — Tak, póki są potrzebni — wtrąciła Madeleine. — Póki ob- sługują maszyny i pilotują statki. Potem zacznie się inna śpiewka. — Rozumiem pani gorycz, ale proszę spojrzeć na to z innej strony. Al Capone dokłada starań, aby rozwiązać ten straszny kry- zys. Proponuje uruchomić wspólny program badawczy, podczas gdy Siły Powietrzne Konfederacji obmyślają tylko sposoby, jak wy- pędzić opętanych w zaświaty. Szanuję pani zdanie, ale nie chcę, żeby im się udało. Desmond zacisnął pięści i oderwał stopę od czepnika, gotów rzucić się na mężczyznę. — Zdradzieckie ścierwo! — Na pewno kiedyś pan umrze — rzekł twardo Iain Girardi. — Pan, ja, wszyscy na pokładzie tego statku, wszyscy na Chaumort. Nie unikniemy przeznaczenia, a czas biegnie nieubłaganie. Po śmier- ci czeka was wieczny pobyt w zaświatach. Chyba że coś się z tym zrobi, chyba że znajdzie się żywiciel, żywa struktura neuronowa. Py- tam więc po raz drugi: chcecie zniweczyć plany Ala Capone? — Jeśli Capone pragnie uszczęśliwić galaktykę, po co wynaj- muje okręty wojenne? — zapytała Madeleine. — Nie słyszeliście o polityce odstraszania strategicznego? Peł- nomocnicy Organizacji działają na dziesiątkach asteroid, werbują statki przystosowane do lotów bojowych. Jeśli zgromadzimy na or- bicie Nowej Kalifornii silną armię, trudno wam będzie nas zmiaż- dżyć zmasowanym atakiem. Siły Powietrzne Konfederacji, o czym każdy wie, planują uderzenie na sieć strategiczno-obronną Nowej Kalifornii. Zgromadzenie Ogólne domaga się od naczelnego admi- rała skutecznego działania. Jeżeli uda mu się zniszczyć naszą sieć obronną, nic mu nie przeszkodzi w ataku. Zrzuci desant i wojsko wyłapie wszystkich bandziorów, żeby pozamykać ich w kapsułach zerowych. — Iain Girardi westchnął z głębokim smutkiem. — Ma- cie pojęcie, ile krwi się poleje? Widzieliście na własne oczy, z jaką determinacją walczą opętani, przyparci do muru. Przypomnijcie so- bie bitwę na statku i spróbujcie pomnożyć ją przez miliard. Praw- dziwa rzeźnia. — Nie będę walczyła za opętanych — mruknęła posępnie Ma- deleine. Denerwowała się, ponieważ Iain Girardi przekręcał jej sło- wa, próbował zachwiać jej przekonaniami. — Nikt nie wymaga od „Villeneuve's Revenge" udziału w kon- flikcie zbrojnym — rzekł poważnie Girardi. — Polecicie tam jedynie na pokaz. Będziecie razem z innymi patrolować kontrolowane obsza- ry, aby wasze wojska zdały sobie sprawę z naszej liczebności. Żad- nych uciążliwych obowiązków. Dostaniecie pełne wynagrodzenie za służbę w warunkach bojowych. Gwarantowany sześciomiesięczny kontrakt. Do tego zaliczka na dowolne cele. Odpowiednio wysoka, bo przecież „Villeneuve's Revenge" to statek przedniej marki. Jesz- cze na Chaumort porobicie sobie najpilniejsze naprawy. Erick otrzy- ma najlepszą opiekę medyczną. Mogę nawet wystarać się dla was o nowiutki kosmolot za nieduże pieniądze. Przedsiębiorstwa astro- inżynieryjne na Nowej Kalifornii produkują najlepsze modele. — I co? — dodał Andre. — Możecie być dumni z takiego kon- traktu. Jeśli Organizacja ma rację, pomożemy budować lepszą przy- szłość dla całej ludzkości. Macie jeszcze obiekcje? — Tak, kapitanie — powiedziała Madeleine. — Nie będę dzie- lić modułu mieszkalnego z opętanymi. Nigdy. I koniec gadania! — A któż panią do tego zmusza? — Girardi wydawał się zdu- miony. — To chyba jasne, że na razie obie strony mają do siebie wiele uprzedzeń. Organizacja dwoi się i troi, żeby wyjaśnić wszyst- kie przykre nieporozumienia. Póki nie obdarzymy się wzajemnym zaufaniem, nikt nie dojdzie do waszej załogi. W pewnym sensie to pierwszy etap na drodze do zaufania. Organizacja zgadza się przy- jąć na orbitę uzbrojony statek z nie opętaną załogą, stawiając tylko ten warunek, żeby podłączył się do sieci dowodzenia satelitarnym systemem obronnym. — Cholera! — mruknęła Madeleine. — Co ty na to, Erick? Wiedział, że to pułapka. A jednak... trudno było sobie wyobra- zić, żeby opętani przejęli siłą statek. Załoga doskonale zdawała so- bie sprawę, czym grozi wpuszczenie na pokład bodaj jednego z tych łotrów. Kto wie, czy Iain Girardi nie popełnił wielkiego błędu, składając propozycję Duchampowi. CNIS bezsprzecznie potrzebował informacji wywiadowczych z pierwszej ręki na temat statków rozmieszczonych wokół No- wej Kalifornii, a tymczasem „Villeneuve's Revenge" miał udać się w miejsce, gdzie byłoby je najłatwiej zbierać. Zresztą po skomple- towaniu materiału zawsze mógł uciec tunelem czasoprzestrzennym — i to bez względu na sprzeciwy Duchampa; w swej kabinie prze- chowywał pewne rzeczy, dzięki którym mógł podporządkować so- bie resztę załogi. Zostawały już tylko zastrzeżenia natury osobistej. Nie chciał wyruszać znów na linię frontu. — To trudna decyzja — powiedział cicho. Andre spojrzał na niego z mieszanymi uczuciami. Cieszył się, oczywiście, że zdjęto Erickowi część pakietów medycznych (dia- belnie drogich), z drugiej strony jednak mogło się wydawać, iż mózg biedaka całkiem się jeszcze nie otrząsnął ze skutków dekom- presji. A Madeleine pytała go o zdanie. Merde. — To akurat wiemy, Ericku. Niepotrzebnie się martwisz. Chcę się tylko dowiedzieć, kto z mojej załogi jest wobec mnie na tyle lo- jalny, żeby lecieć tam ze mną. Bo ja już postanowiłem wybrać się do Nowej Kalifornii. — Cóż to ma znaczyć: „na tyle lojalny"? — spytała gniewnie Madeleine. Andre uniósł dłoń uspokajająco. — No więc co myśli o tym Erick, ha? — Będziemy cumowali w systemie Nowej Kalifornii? Na przy- kład po to, by uzupełnić załogę? — Oczywiście, że nie — powiedział Girardi. — Podczas tanko- wania nikt oprócz was nie musi zaglądać do modułów mieszkal- nych. A jeśli zdarzy się coś nieoczekiwanego, będziecie mieli pra- wo zabronić obcym wchodzenia do tunelu śluzowego. Zezwalamy na wszelkie środki ostrożności. — Dobra, kapitanie. Lecę z tobą — zadecydował Erick. — Słucham? — Cholera! Mogłem się domyślić. Nikt inny nie wydzwania do ludzi w środku nocy. Czy wy tam nigdy nie śpicie? — Wszyscy proszą o jakąś przysługę. A ja powoli z tym koń- czę. Nie kupicie mnie tanio. — Matko Boska! Musisz być... Alkad Mzu? Cholera, nie są- dziłem, że jeszcze usłyszę to nazwisko. — Tutaj? W doradach? Nie ośmieliłaby się! — Nie przesłyszałeś się? — Nie no, oczywiście, że nikt nic nie mówił. Minęły miesiące, odkąd partyzanci po raz ostatni spotkali się na wiecu. Wszyscy dziś jesteśmy zajęci pracą charytatywną. — Matko Boska! Wierzysz w to, prawda? Ha! Pewnie wszyscy teraz sracie ze strachu! I jak ci się podoba taka mała zmiana, gnoj- ku? Po tych wszystkich latach czekania i tułaczki pokażemy wresz- cie zęby. — Tak myślisz? A może ja już kicham na waszą agencję? Nie zapominaj, że urodziłem się na Garissie. Wiesz dobrze, o co w tym wszystkim chodzi. — A idź w cholerę! I spróbuj jeszcze kiedyś o tym wspomnieć, fiucie! Raz spojrzysz krzywo na moją rodzinę, a sam ostrzelam z „Alchemika" twoją ojczystą planetę! — Dobra, niech będzie... No cóż, taki już jest nasz wszech- świat... — Zastanowię się, ale niczego nie obiecuję. Jak już powie- działem, to delikatna sprawa. Muszę pogadać z paroma ludźmi. * Przyjęcie odbywało się w przeddzień odlotu floty. W Hiltonie zajęta była cała sala balowa, ponadto uczestnicy rozeszli się po apartamentach na niższym piętrze. Z polecenia Ala załatwiono praw- dziwe żarcie, gdyż podpici opętani nie potrafili już zadbać o iluzję smakołyków. Z tejże przyczyny Organizacja przeszukała rdzenie pamięciowe, aby wyłowić wszystkich wykształconych kuchmistrzów, opętanych i nie opętanych; liczyły się ich umiejętności kulinarne, a nie epoka, w której praktykowali. Nagrodą za wysiłek była wy- stawna ośmiodaniowa uczta z komponentów sprowadzonych na asteroidę przez kursujący siedem razy kosmolot. Leroy Octavius musiał wydać farmerom i hurtownikom energistyczne kredyty na łączną wartość tysiąca stu godzin magicznych sztuczek. Po posiłku Al wdrapał się na stół. — Kiedy wrócicie cali i zdrowi, wyprawimy tu jeszcze okazal- szy bankiet! — obwieścił. — Macie na to słowo Ala Capone. Jego krótkie wystąpienie zostało nagrodzone burzliwą owacją przerwaną dopiero występem orkiestry. Leroy i Busch przesłuchali ponad setkę muzyków, aby wybrać z nich jazzowy oktet. Niektórzy grywali nawet w latach dwudziestych XX wieku, a przynajmniej tak utrzymywali. Swym brzmieniem i zachowaniem na scenie nie- wątpliwie wyszli naprzeciw oczekiwaniom zaproszonych gości. Nie- mal trzysta osób poruszało się na parkiecie w rytmie jive'a przy sta- rych ognistych dźwiękach, za jakimi przepadał Al. On sam wiódł rej, wywijając roześmianą Jezzibellą z energią i klasą jaką nabył za dawnych czasów w Broadway Casino. Reszta balujących szybko podłapała rytm i nauczyła się ruchów. Mężczyź- ni, na co Al położył szczególny nacisk, mieli na sobie smokingi albo, jeśli służyli we flocie, mundury wojskowe. Kobietom pozwolono ubrać się, jak tylko chciały, z tym że materiały i fasony nie mogły być zbyt nowoczesne. Dekoracje ze zwiewnych draperii i ogromne łabędzie ze świeżo ściętych kwiatów kojarzyły się ze wspaniałościa- mi balu wiedeńskiego, aczkolwiek tutaj panowała znacznie weselsza atmosfera. Opętani poruszali się harmonijnie wśród nie opętanych, wino lało się strugami, śmiech wprawiał szyby w drżenie, pary wymy- kały się w poszukiwaniu ustronnych kątów, wywiązało się kilka bó- jek. Z której strony spojrzeć, impreza udała się znakomicie. Dlatego o wpół do trzeciej nad ranem Jezzibella mocno się zdzi- wiła, odnajdując samotnego Ala w apartamencie na niższym pię- trze, gdzie, z rozluźnionym krawatem i szklanką brandy w dłoni, pochylał się nad wielkim oknem. Na zewnątrz, w przestrzeni ko- smicznej, manewrowały żywo punkciki światła — ostatek floty w drodze ku współrzędnym skoku. — O co chodzi, kochanie? — zapytała łagodnie Jezzibella. Oplot- ła go rękami i wsparła głowę na jego ramieniu. — Stracimy te statki. — Część z nich na pewno, skarbie. Nie zrobisz omletu bez tłuczenia skorupek. — Nie w tym rzecz. One będą walczyć całe lata świetlne stąd. A jeśli przestaną słuchać moich rozkazów? — Nie zapominaj o hierarchii dowodzenia, Al. Flota jest minia- turową wersją Organizacji. Żołnierze na dole wykonują to, co im każą przełożeni na górze. To się sprawdza od wieków na okrętach wojennych. Podczas bitwy każdy automatycznie słucha rozkazów. — W takim razie co będzie, jeśli ten gnojek Luigi wbije sobie do głowy, żeby mnie wykiwać i założyć własną bazę w układzie Arnstadta? — Nie zrobi tego. Możesz mu ufać. — Hm. — Gryzł knykcie, zadowolony, że nie musi patrzeć jej w oczy. — Bardzo się tym martwisz? — Tak, bo mam poważny problem. Te statki dają cholerną władzę każdemu, kto nimi dowodzi. — To wyślij jeszcze dwóch. — Co? — Niech flotą dowodzi triumwirat. — Jak to? — Uspokój się, mój miły. Jeśli na czele floty stanie trzech lu- dzi, to każdy wypruje z siebie flaki, żeby wykazać się przed innymi. A zresztą operacja potrwa najwyżej tydzień. Potrzeba kupę czasu, żeby dojść do czegoś w konspiracji. A ci żołnierze w dziewięćdzie- sięciu procentach są wobec ciebie lojalni. Dałeś im wszystko, Al. Mają teraz życie i cel w życiu. Za nisko się cenisz. Dokonałeś cudu i oni o tym wiedzą. Skandują twoje imię. Nie wielbią Luigiego, Mickeya i Emmeta, tylko ciebie, Al. — No, tak... — Kiwnął głową, nabierając pewności siebie. W tym, co mówiła, było sporo racji. Jak zawsze. Al spojrzał na nią w mdłym blasku gwiazd. Dziś skompilowała swój wygląd, aby uzyskać sylwetkę słodkiej sportsmenki. Perłowa, mieniąca się sukienka z jedwabiu bardziej podkreślała, niż zasła- niała figurę. Jezzibella wręcz porażała swoim seksapilem. Tego wieczoru na parkiecie Al wychodził ze skóry, żeby utrzymać nerwy na wodzy, wychwytując pożądliwe, lubieżne myśli mężczyzn, gdy się koło nich prześlizgiwała. — A niech mnie... — wyszeptał. — Nie wiem, czym zasłu- żyłem sobie na tak hojną nagrodę. — Myślę, że zasłużyłeś — odszepnęła. Dotknęli się nosami i delikatnie objęli. — Mam dla ciebie prezent, Al. Szykowaliśmy go jako niespodziankę i chyba nadeszła odpowiednia pora. Uścisnął ją jeszcze goręcej. — Ty jesteś moim najwspanialszym prezentem. — Ech, ty komplemenciarzu... — Pocałowali się. — Wiesz co, poczekajmy z tym może do rana — powiedziała Jezzibella. Drzwi windy otworzyły się w nieznanym mu sektorze Monte- reya. Znaleźli się w ponurym skalnym tunelu, gdzie pod sufitem biegły pęki kabli elektrycznych i rur wentylacyjnych. Grawitacja wynosiła tu połowę standardowej wartości. Al spochmurniał; nicze- go tak nie cierpiał w tej epoce, jak stanu nieważkości. Jezzibella próbowała go namówić, by pokochał się z nią w pokoiku hotelo- wym blisko osi, lecz on zawsze odmawiał. Na samą myśl o tym zbierało mu się na mdłości. — Co to za miejsce? — zapytał. Jezzibella uśmiechnęła się łobuzersko. Tego ranka przybrała wygląd rezolutnej, beztroskiej modnisi; śnieżnobiały kombinezon opinał jej ciało jak guma. — Półki cumownicze. Niewielki tu był ruch, odkąd przejąłeś rządy. Ale to się już zmienia. Pozwolił się zaprowadzić tunelem do sali widokowej. Przed przeszkloną ścianą czekali już na nich Emmet Mordden, Patricia Mangano i Mickey Pileggi. Wszyscy uśmiechali się z dumą, przy czym ta radość odzwierciedlała się również w ich myślach. Al bawił się więc razem z nimi, gdy Jezzibella ciągnęła go w stronę okna. — Przyskrzyniliśmy skurczybyka na którejś z asteroid dwa ty- godnie temu — rzekł Mickey. — Kapitan był opętany. Musieliśmy nakłonić duszę, żeby wylazła stamtąd pasmem afinicznym. Jezzi- bella powiedziała, że ci się spodoba. — Cóż to za draństwo masz na myśli, Mickey? — Prezent dla ciebie, kochanie — odezwała się Jezzibella. — Twój okręt flagowy. — Uśmiechnęła się przymilnie i wskazała okno. Al zbliżył się i wyjrzał na zewnątrz. Poniżej na skalnej półce siedziała wykapana rakieta Bucka Rogersa — cudowna czerwona torpeda ze sterczącymi z boków żółtymi statecznikami i miedziany- mi dyszami silników w ogonie. — Ona należy do mnie? — zapytał zdumiony. Wnętrze rakiety nawiązywało wystrojem do jej wyglądu ze- wnętrznego, oddawało szczytowe osiągnięcia inżynierii i stylistyki lat trzydziestych XX wieku. Po raz pierwszy od powrotu z zaświa- tów Al czuł się naprawdę jak u siebie w domu. Znał te meble, znał te dekoracje. Był tu kawałek dawno minionej epoki. — Dziękuję — powiedział do Jezzibelli. Pocałowała go w czubek nosa. Przytulili się czule. — Czarny jastrząb — wyjaśniła. — Opętała go dusza Camero- na Leunga. Bądź dla niego miły, Al. Obiecałam mu, że postarasz się dla niego o żywe ciało, kiedy we wszechświecie zrobi się trochę spokojniej. — Nie ma sprawy. Na pokład promenadowy prowadziły spiralne schody. Al i Jez- zibella rozsiedli się na wygodnej, obitej zieloną skórą kanapie, skąd mogli podziwiać widoki rozciągające się za długimi półkolistymi oknami i przeszklonym stożkiem ochronnym rakiety. Al położył kapelusz na wiklinowym stoliku i objął ramieniem szyję swojej to- warzyszki. Znów czuł się jak książę miasta, bez dwóch zdań. — Słyszysz mnie, Cameron? — spytała Jezzibella. — Tak — doleciała odpowiedź ze srebrnej tuby w ścianie. — Chcielibyśmy popatrzeć na flotę, zanim odleci. Zabierz nas tam, proszę. Al skrzywił się i złapał za szeroką poręcz kanapy. Kolejny pie- przony lot kosmiczny! Nie nastąpił jednak gwałtowny wzrost przy- spieszenia, którego się obawiał. Po prostu — widok za oknem zaczął się przesuwać. Kulista, srebrzystobiała konstrukcja kosmodromu na Montereyu dopiero co obracała się majestatycznie przed jego ocza- mi, by już po sekundzie odsunąć się na bok, przemknąć i zniknąć. — Hej, nic nie czuję! — uradował się Al. — Żadnego przyspie- szenia, żadnych hec w stanie nieważkości. Psiakrew, to się nazywa jazda! — Prawda? — Jezzibella pstryknęła rezolutnie w palce, na któ- ry to sygnał pojawił się zadyszany chłopczyk, ubrany jak lokaj w białą liberię z postawionym kołnierzem. Włosy z wyraźnym prze- działkiem na środku miał napomadowane i zaczesane do tyłu. — Poproszę butelkę „Norfolskich Łez" — zwróciła się do niego. — Z pewnością jest co świętować. Wzniesiemy toast, więc postaraj się, żeby kieliszki były odpowiednio schłodzone. — Tak, pani — odparł cienkim głosikiem. Al patrzył na niego ze zdziwieniem. — Nie za młody do tej roboty? — To Webster Pryor — wyjaśniła dwuznacznym tonem. — Słodkie maleństwo. — Syn Kingsleya? — Pomyślałam sobie, że najlepiej trzymać go pod ręką. Tak na wszelki wypadek. — Rozumiem. Sprytnie. — Miałeś rację, Al, jeśli chodzi o statki. Tylko technobiotyka za- pewnia komfort w podróży. Moja agencja reklamowa skąpiła kasy na czarne jastrzębie, gdy wybierałam się na tournee. One sprawdzają się przede wszystkim na wojnie. — Tak? To ile ich mamy? — Trzy. Łącznie z tym. I tak nam się udało, bo ich dowódcy mieli słaby refleks, kiedy napadaliśmy na asteroidy. — Trochę mało. — Tym razem jest nadzieja, że nam się lepiej powiedzie. Al wyjrzał z uśmiechem za okno, gdy w polu widzenia ukazał się malowniczy sierp Nowej Kalifornii. Oparł się wygodnie, aby nacieszyć się wycieczką. Cameron Leung oddalał się od Montereya z przyspieszeniem 2 g, zdążając po łuku w stronę oddalonej o sto dziesięć tysięcy ki- lometrów planety. Daleko przed spiczastym, szmaragdowym dzio- bem czarnego jastrzębia, na pułapie pięciu tysięcy kilometrów, su- nęła flota Organizacji — łańcuch statków kosmicznych rozmiesz- czonych w równych dwukilometrowych odstępach. Gdy wynurzały się ze strefy cienia, promienie słońca błyskały na pokrytych meta- lową folią korpusach. Powoli nad Nową Kalifornią rozwijał się sre- brzysty naszyjnik. Upłynęły dwa dni, zanim statki przybyły z miejsc zbiórek przy orbitujących wokół planety asteroidach. Pod wodzą Emmeta Mord- dena i Luigiego Balsmao pędziły na wyścigi, aby ustawić się w szy- ku. Korowód otwierał „Salvatore"; krążownik liniowy służący nie- gdyś w Siłach Powietrznych Nowej Kalifornii. Teraz był okrętem dowodzenia Luigiego Balsmao. Dwa miliony kilometrów dalej, przyczajony nad południowym biegunem planety, jastrząb „Galega" obserwował poczynania floty. Rój niewykrywalnych, mechanicznych szpiegów, rozsiany naokoło planety, monitorował manewry statków zajmujących ustalone miej- sca w szeregu oraz przechwytywał wiadomości z sieci dowodzenia. Mając informacje o dwustopniowym nachyleniu trajektorii floty względem ekliptyki, „Galega" i jego kapitan, Aralia, ustalili teore- tyczną liczbę punktów o współrzędnych skoku. Ewentualnym ce- lem ataku mogły być pięćdziesiąt dwie planety. Konsensus Yosemite wysłał jastrzębie z ostrzeżeniem do za- grożonych układów, z których wszystkie wystraszyły się niepo- miernie skali niebezpieczeństwa. Tylko tyle mogli zrobić edeniści. Ataku nie brali nawet pod uwagę. Flota Organizacji przemieszczała się pod osłoną nowokalifornijskiej sieci strategiczno-obronnej, któ- rej potencjał bojowy budził respekt. Kto chciałby ją powstrzymać, musiałby wystawić armadę przynajmniej równą co do liczebności. Nawet gdyby Siły Powietrzne zorganizowały wystarczająco potęż- ną grupę uderzeniową, admiralicja i tak musiałaby odpowiedzieć sobie na arcytrudne pytanie, dokąd ją posłać. Który z pięćdziesięciu dwóch układów planetarnych wybrać? „Galega" patrzył, jak od Montereya odrywa się czerwono-cytry- nowy okręt, aby po chwili zająć pozycję w odległości pięćdziesię- ciu kilometrów od „Salvatore'a". Między statki zakradł się czujnik szpiegowski. Operatorzy przyrządów nasłuchowych w toroidzie za- łogi jastrzębia usłyszeli głos Ala Capone: — Jak leci, Luigi? — Dobrze, szefie. Uporządkowaliśmy szyki. Statki wykonają bez przeszkód manewr skoku. — Jasny gwint, Luigi, powinieneś zobaczyć, jak wyglądacie z daleka. Widok nie z tej ziemi! Wierz mi, nie chciałbym obudzić się rano i zobaczyć was na swoim niebie. Szwaby będą rżnąć w ga- cie ze strachu. — Mają to jak w banku, Al. — Dobra, Luigi, idźcie jak po swoje! Tylko uważajcie na sie- bie. Ty, Patricia i Dwight, słyszycie? Jezzibella życzy wam szczę- ścia. Dajcie im bobu! — Podziękuj od nas księżniczce, szefie. Spokojna głowa, bę- dziesz z nas zadowolony. Spodziewaj się za tydzień dobrych wieści. Panele termozrzutu i zespoły czujników „Salvatore'a" zaczę- ły chować się do schowków w kadłubie, choć szło im to dość nie- zdarnie. Kilka razy coś jakby je blokowało, zgrzytały. Drugi okręt w szyku rozpoczął przygotowania do skoku, potem trzeci. Przez następną minutę nic się nie działo, aż raptem „Salvatore" zniknął wewnątrz horyzontu zdarzeń. Aralia wyczuła jego dokładne umiejscowienie w przestrzeni. Współrzędne skoku wskazywały jednoznacznie układ planetarny. — To Arnstadt — powiadomiła konsensus Yosemite. — Bio- rą kurs na Arnstadta. — Dziękujemy, Aralio — odparł konsensus. — Wysyłamy ja- strzębia z ostrzeżeniem. Flota Organizacji potrzebuje co naj- mniej dwóch dni na dotarcie do celu. Miejscowe sily zbrojne będą miały trochę czasu, żeby się przygotować do obrony. — Czy to wystarczy? — Powinno, choć wszystko zależy od tego, o co właściwie chodzi Organizacji. Kiedy Aralia ponownie skupiła uwagę na obrazach przesyła- nych przez czujniki szpiegowskie, dalszych dwanaście okrętów wy- ruszyło w ślad za „Salvatorem". Za nimi kolejnych siedemset czter- dzieści statków sunęło wytrwale ku punktowi o współrzędnych sko- ku na Arnstadta. — Nic z tego, Gerald — powiedział Jansen Kovak tonem, ja- kim zwykł zwracać się do szczególnie męczących dzieciaków. Ścis- nął nad łokciem jego rękę. Dwaj pielęgniarze odprowadzali pacjenta do pokoju dziennego, gdzie miał zjeść lunch. Gdy stanęli pod drzwiami, Gerald zerknął ukradkiem w głąb korytarza. Pod luźną bluzą naprężyły się mięśnie. Kovak już wiedział, czym to pachnie. W ostatnich dniach Geral- da nie trzeba było specjalnie prowokować, żeby wpadł w szał. Wszystko go mogło wytrącić z równowagi, od niewinnej wypowie- dzi po widok długiego korytarza, który według niego prowadził do zewnętrznego świata. W przystępie furii rzucał się na nadzorców i każdego, kto wpadł mu pod rękę, a następnie szukał drogi na wol- ność. Wydawał się nie pojmować sensu zamykania drzwi na zamek szyfrowy. Gerald poruszył mimowolnie kącikiem ust, słysząc tę surową przestrogę, dał się jednak wprowadzić do pokoju dziennego. Zaraz na wstępie poszukał wzrokiem holoekranu. Ku wzburzeniu pozo- stałych kuracjuszy urządzenie zostało stąd zabrane. Doktor Dobbs wolał nie ryzykować kolejnej krwawej bijatyki. Osobiście Jansen Kovak uważał, że rehabilitacja nie przywróci Skibbowa do normalności. Facet zbzikował na amen i teraz spadał na łeb na szyję w piekielną otchłań swych urojeń. Powinni go prze- transportować do innego szpitala na długotrwałą terapię, może na- wet selektywną kasację części wspomnień. Jednak doktor Dobbs upierał się, że wyleczy jego schorzenia. Teoretycznie, Gerald zo- stał internowany przez ESA, co dodatkowo komplikowało sprawę. Opiekowanie się nim było ciężkim kawałkiem chleba. Gdy weszli we trójkę do środka, w pomieszczeniu zaległa mar- twa cisza. I tak przebywało tam niewiele osób: czterech czy pięciu pacjentów i sześciu opiekunów. Gerald wystraszoną miną zareago- wał na wlepione w siebie spojrzenia. Przebiegł wzrokiem po twa- rzach. Zmarszczył brwi, zaskoczony, gdy pewna kobieta o oriental- nych rysach i ognistorudych włosach uśmiechnęła się do niego z sympatią. Jansen Kovak zaprowadził go szybko do kanapy stojącej w po- łowie drogi między oknem a barem. Tam go posadził. — Co chcesz do jedzenia, Gerald? — Ee... Wezmę to samo co ty. — Przyniosę ci sałatkę — Kovak odwrócił się w stronę baru. To byl jego pierwszy błąd. Otrzymał siarczystego kopa w plecy, tak że stracił równowagę i rąbnął boleśnie o ziemię. Program utrzymania równowagi i pro- gram walki wręcz przełączyły się w tryb nadrzędności i sprzęgły w działaniu, dzięki czemu potoczył się zwinnie w bok i jednym płynnym ruchem poderwał na nogi. Gerald chwycił się za bary z drugim pielęgniarzem i próbował przewrócić przeciwnika. Jansen wybrał jedną z opcji, jakie pod- sunął mu neuronowy nanosystem. Posunął się półtora kroku do przodu, zmienił ułożenie ciała i wziął szeroki zamach. Pięść ugo- dziła Geralda w ramię, aż się zatoczył. Zanim stanął pewniej na no- gach, Jansen kopnął go od tyłu w kolana. Wywrócił się, obciążony jeszcze niemałym ciężarem drugiego pielęgniarza. Wylądował na łokciu, ale zaledwie krzyknął z bólu, przywaliło go ciało opiekuna. Uniósł głowę i w odległości pięciu metrów dostrzegł drzwi wyjścio- we. Były tak blisko! — Puśćcie mnie! — poprosił. — Ona jest moją córką! Muszę ją ratować! — Stul dziób, debilu jeden! — warknął Jansen. — To nie było miłe. Jansen odwrócił się gwałtownie. Nad nim stała rudowłosa ko- bieta. — To znaczy... No, tak... — Czuł, jak twarz mu płonie ze wstydu. Równocześnie, z jakiegoś powodu, neuronowy nanosystem podawał mniej czytelne informacje. — Przepraszam, trochę mnie poniosło, ale to straszny nerwus. — A co ma powiedzieć ktoś, kto przeżył z nim dwadzieścia lat? Na twarzy Jansena odbił się wyraz grzecznego niezdecydowa- nia. Nieznajoma nie była pacjentką. Nosiła wyjściowe ubranie - ładną niebieską sukienkę. Nie widział jej nigdy wśród personelu. Uśmiechnęła się przelotnie, chwyciła go za przód fartucha i rzu- ciła nim tak, że przeleciał w powietrzu sześć metrów. Wrzeszczał nie tyle z bólu, co ze zdumienia. Dopóki nie upadł na ziemię. Zde- rzenie przyniosło mu istną męczarnię, tym bardziej że wysiadł zu- pełnie nanosystem i impulsy elektryczne mogły bez przeszkód hu- lać po układzie nerwowym. Drugi pielęgniarz, który wciąż obejmował zbuntowanego pa- cjenta, zdążył tylko mruknąć ze zdziwienia, nim kobieta go ude- rzyła — z taką siłą że krew z roztrzaskanej szczęki opryskała włosy Geralda. Tymczasem ktoś z personelu zachował tyle przytomności umys- łu, żeby przesłać datawizyjnie kod alarmowy do procesora miejsco- wej sieci. Zawyły syreny. Z podłogi wysunęły się metalowe kraty, odcinające dostęp do drzwi balkonowych. Trzech rosłych pielęgniarzy zbliżało się do rudowłosej kobiety, na którą Gerald patrzył jak urzeczony. Mrugnęła do niego i uniosła wysoko dłoń z palcem skierowanym na sufit. Wokół nadgarstka zapłonęła bransoleta białego ognia. — Cholera! — wrzasnął najwyższy rangą pielęgniarz. Niemal się przewrócił, próbując rozpaczliwie wstrzymać się w rozpędzie i zawrócić. — Do diabła, to opętana! — Cofnąć się! Prędko! — Skąd się tu wzięła? — Dokop im, złociutka! — ryknął wniebowzięty jeden z pa- cjentów. Z jej dłoni zsunęła się rozeta białego ognia, rozpraszając się nie- mal natychmiast na sto maleńkich kuleczek, które trafiały w sufit, ściany i meble. Na podłogę rzęsiście posypały się iskry, tu i ówdzie buchnęły czarne kłębuszki dymu. Pokazały się języki ognia. Alar- my pożarowe spotęgowały wcześniejszy hałas syren. Wtem światła pogasły i wszystko umilkło. — Chodź, Gerald — powiedziała kobieta. Postawiła go na nogi. — Nie! —krzyknął z przestrachem. — Jesteś jedną z nich! Puść mnie, proszę! Nie mogę już być jednym z was. Drugi raz tego nie zniosę. Proszę, mam córkę! — Zamknij się i ruszaj! Odnajdziemy Marie. Gerald wytrzeszczył oczy. — Co o niej wiesz? — To, że bardzo cię potrzebuje. No, chodź wreszcie! — Jesteś pewna? — jęknął. — Skąd możesz wiedzieć? — Idziemy! Gdy szarpnęła nim, ruszając do drzwi, doznał wrażenia, jak- by wczepił się w niego chwytak ciężkiego mechanoida przeładun- kowego. Bufetowy wyściubił głowę nad bar, by zobaczyć, co się dzieje: pacjenci i ich opiekunowie poszukali sobie kryjówek za meblami, a budząca trwogę opętana maszerowała stanowczo do wyjścia, ciąg- nąc za sobą wstrząśniętego Skibbowa. Przesłał do drzwi datawizyjny kod ryglujący, po czym otworzył awaryjny kanał łączności z proce- sorem sieci. Odpowiedź nie nadeszła. Przysunął dłoń do pałki neu- roparalizatora, gotów... — Hej, ty tam! — zawołała kobieta. Ugodziła go w czoło wstę- gą białego ognia. — Łobuz! — dodała chłodno. Gerald wymamrotał coś niezrozumiale, gdy barman osuwał się w przód z okopconą głową. — Dobry Boże, kim ty jesteś? — Uważaj, Gerald, żebyśmy przez ciebie nie wpadli! — Sta- nęła przed drzwiami. Podmuch powietrza wzburzył jej długie rude włosy. Nagle zawiało w drugą stronę. Potężny, ukierunkowany hu- ragan uderzył z rykiem w drzwi, wgniatając wzmacniany kompo- zyt. Powstała szpara, przez którą nieznajoma wywlokła Geralda na zewnątrz. — A teraz w nogi! — rzuciła wesoło. Ponieważ sanatorium podlegało Królewskim Siłom Lądowym, strażnicy mieli broń palną. Nic im to jednak nie pomogło, ponieważ nie byli zawodowymi żołnierzami. Ilekroć któryś zbliżył się do uciekinierów, kobieta posługiwała się białym ogniem niczym anioł zagłady. W centrum bezpieczeństwa na asteroidzie śledzono jej postępy, obserwując falę zniszczeń, jakie szerzyła wokół siebie. Pociskami białego ognia unicestwiała obwody elektryczne i elektro- niczne, drzwi po prostu wyrywała z futryn, przewody wentylacyjne druzgotała, mechanoidy zamieniała w kupę złomu. Robiła to auto- matycznie, we własnej obronie, pozbywając się na swej drodze wszystkiego, co uważała za potencjalne zagrożenie. Taktyka prosta, lecz skuteczna. Na asteroidzie natychmiast zarządzono alarm obronny drugiego stopnia. Żołnierze piechoty z Królewskich Sił Lądowych opuszczali koszary i biegli do sanatorium. Osiedla asteroidalne charakteryzowały się tym, że w ich wnę- trzu wszystko było gęsto upakowane i miało jak najmniejsze wy- miary. Już po dziewięćdziesięciu sekundach Gerald wraz z niezna- jomą wydostali się z sanatorium. Czujniki i kamery w holu pu- blicznym wypatrzyły ją, kiedy przechodziła przez rozłupane drzwi. Przerażeni przechodnie pierzchali na widok kąśliwych macek bia- łego ognia; mogłoby się wydawać, że kobieta używa ich w charak- terze biczów, aby przegonić ludzi. Po chwili przekaz się urwał: zniszczyła czujniki i procesory sieci. Oficer Królewskich Sił Lądowych, który koordynował działania antykryzysowe, zachował na tyle zimnej krwi, by unieruchomić obsługujące hol windy. Jeśli chciała się stamtąd wyrwać, to nie po- zostawało jej nic innego, tylko iść pieszo. A skoro tak, musiała na- dziać się na żołnierzy, którzy powoli brali ją w kleszcze. Dwa oddziały ostrożnie posuwały się holem, odpędzając przy- padkowych przechodniów. Zbliżały się do strzaskanych drzwi sana- torium z dwóch przeciwnych kierunków; karabiny na pociski che- miczne były w pogotowiu, bloki do walki radioelektronicznej szu- kały śladów specyficznych zakłóceń, jakie powodowali opętani. Kiedy obie grupy zobaczyły się nawzajem, zamarły w bezruchu, omiatając hol lufami karabinów. Między.nimi nikogo nie było. Dowódca jednego z oddziałów przyłożył broń do ramienia. — Gdzie ona się podziała, do cholery? — Wiedziałam, że zatrzymają windy — stwierdziła rudowłosa z wyraźną satysfakcją. — Podczas starcia z opętanymi standardowo unieruchamiają środki transportu, abyśmy nie mogli się przemiesz- czać. Jak ja się cieszę, że byli dziś na posterunku! Gerald zgadzał się a nią, lecz nic nie powiedział. Koncentrował uwagę na szczeblach drabiny, nie ważąc się spojrzeć w dół. Wprawdzie w pomieszczeniach ośrodka medycznego opętana kobieta roztrzaskiwała wszystkie drzwi, gdy jednak wyszli do holu, zatrzymała się przed windą i wykonała rękami ruch, jakby coś roz- suwała. Posłuszne drzwi windy otworzyły się bezszelestnie. Weszli do środka i zaczęli schodzić po wmontowanej w ścianę szybu dra- bince. Było mroczno i Gerald nie wiedziałby, gdzie kłaść ręce, gdy- by nie mdła niebieska poświata, która płynęła z góry od kobiety. Wolał nie myśleć, jak się ją wytwarza. W szybie wiało chłodem, powietrze pachniało wilgocią i żela- stwem. Panowała tu głęboka cisza, ciemność u góry i u dołu zda- wała się pochłaniać wszelkie dźwięki. Co pewien czas dostrzegał zarysy mijanych drzwi; przez szpary w uszczelnieniach wciskały się nitki światła i echa rozmów. — Uważaj — usłyszał. — Zaraz będziemy na dole. Jeszcze dziesięć szczebli. Gdy zrobiło się jaśniej, Gerald lękliwie zerknął w dół. U stóp drabiny połyskiwała blado mokra krata. Stanął na niej, drżąc z lek- ka, i przeciągnął się. Raptem z góry zaczął dolatywać coraz głoś- niejszy mechaniczny stukot. Kobieta zeskoczyła gibko z trzeciego szczebla i uśmiechnęła się do niego z rozbawieniem. — A teraz się nie ruszaj. — Położyła mu dłonie na skroniach i rozcapierzyła palce, aby zakryć uszy. Gerald zadrżał, kiedy go dotknęła. Jej ręce zaczynały świecić. A więc to już. Zaraz pojawi się ból. Usłyszy dochodzące z zaświa- tów udręczone szepty, a jeden z nich przeniknie do jego ciała. Wte- dy zgaśnie nadzieja. Jeszcze może się sprzeciwić. Dać się torturo- wać i zabić. Lepsze to niż... Odsunęła ręce. Bijące od nich światło szybko bladło. — Myślę, że wystarczy. Uszkodziłam układy nanoniczne w two- im mózgu. Policja i lekarze wykorzystaliby je, żeby się dowiedzieć, gdzie jesteśmy i co robimy. Potem by cię uśpili. — Co? — Ostrożnie zbadał palcami głowę. Wydawała się nie- naruszona. — Nic więcej nie zrobiłaś? — Nie. Widzisz, nie było się czego bać. — Kiwnęła nagląco głową. — Tu niedaleko jest właz do korytarzy serwisowych. Zamk- nięty na zamek mechaniczny, więc nie musimy komunikować się z żadnym procesorem. — I co potem? — zapytał posępnie. — Jak to co? Pryskamy z Guyany i lecimy do Valiska, żeby znaleźć Marie. — Złapała za uchwyt metrowej grodzi i szarpnęła do góry. Grodź otworzyła się, ukazując za sobą mroczną głębię tu- nelu. Gerald miał ochotę krzyczeć. W głowie mu się kręciło, wyda- wała mu się lekka i rozpalona. Nie mógł pozbierać myśli. — Czemu to robisz? A może ty się bawisz ze mną? — O nie, Gerald, to wcale nie jest zabawa. Niczego tak nie pragnę, jak zwrócić Marie normalne życie. Tylko ona jedna nam została. Dobrze o tym wiesz. Widziałeś przecież zgliszcza chaty. Osunął się na kolana, spoglądając na jej nieprzeniknioną twarz i starannie utrzymane włosy. Szukał zrozumienia. — Ale dlaczego? Kim jesteś, że tego chcesz? — Ach przepraszam, mój drogi Geraldzie. To ciało niejakiej Pou Mok. Potrzeba wielkiej koncentracji uwagi, żeby utrzymać własny wygląd, zwłaszcza podczas takich wyczynów. Gerald patrzył w osłupieniu, jak jej rude włosy ciemnieją a twarz nabiera nowych rysów. Nie, nie nowych. Starych. Prawie już zapomnianych. — Loren... — westchnął. 15 Mars, bóg wojny, po pięciu wiekach śmiałych technicznych przed- sięwzięć i konsekwentnych gospodarczych wyrzeczeń społeczeń- stwa Luny — został w końcu obłaskawiony. Zgasło czerwone świa- tełko, które w ciągu niezliczonych epok błyskało złowróżbnie na nocnym niebie Ziemi. Teraz planeta miała atmosferę, a w niej licz- ne formacje biało-szarych chmur. Na pustyniach rozrastały się oazy roślinności — brunatne i ciemnozielone plamy na połaciach rdza- woczerwonej gleby. Z perspektywy zbliżającego się statku kos- micznego na pierwszy rzut oka wydawać by się mogło, że Mars nie różni się niczym szczególnym od innych terrakompatybilnych pla- net w granicach Konfederacji. Różnice stawały się wyraźniejsze do- piero wtedy, gdy człowiek zdał sobie sprawę z ogromu pustyń, które zajmowały sześćdziesiąt procent powierzchni planety. Woda w stanie wolnym występowała tylko gdzieniegdzie. Choć istniały tysiące jezior kraterowych, na Marsie znajdował się tylko jedno duże źródło wody, Morze Lowella: wstęga biegnąca z lekkim falo- waniem wzdłuż równika. Z daleka wyglądała jak szeroka rzeka, opływająca naokoło planetę. Bliższe oględziny wykazywały jednak, iż żegluga taką rzeką byłaby niemożliwa. Morze Lowella stanowiło w gruncie rzeczy ciąg ogromnych, wypełnionych wodą kraterów uderzeniowych, powstałych w wyniku upadków asteroid. Także zaludnienie należało do tutejszych osobliwości. Z orbity człowiek łatwo dostrzegał ów fenomen, pod warunkiem że wie- dział, czego szukać. Ktokolwiek zwróciłby oczy na zaciemnioną stronę planety, chcąc wypatrzyć nieregularne płaty migotliwego świat- ła, jakie oznaczały zazwyczaj ludzkie miasta tętniące życiem po pięciu wiekach kolonizacji — mógłby się poczuć zawiedziony. Do- tychczas rozwinęło się jedynie sześć większych aglomeracji. Wśród pagórkowatych stepów nie brakowało oczywiście miasteczek i wio- sek, ogółem jednak liczba mieszkańców planety nie przekraczała trzech milionów. Na Fobosie i Deimosie, silnie uprzemysłowionych księżycach Marsa, powstały mieszkania dla pół miliona robotników i ich rodzin. Przynajmniej tam rozwój przebiegał według standardo- wych wzorców. Jeśli nie liczyć światów wchodzących w pierwsze stadium zasie- dlania, to właśnie na Marsie, spośród wszystkich planet w Konfede- racji, mieszkało najmniej ludzi. Na tym wszakże kończyły się podo- bieństwa. Wysoko rozwinięta technogospodarka zapewniała oby- watelom dość wygodne życie, mimo że nie osiągała wskaźników socjoekonomicznych notowanych w społecznościach edenistów lub w królestwie Kulu. Od innych rozwiniętych światów w Konfederacji Marsa odróż- niał brak sieci strategiczno-obronnej. Wprawdzie oba księżyce-aste- roidy, na których mieściły się ważne filie Państwowego Instytutu Przemysłowego Sil i ruchliwe kosmodromy, dysponowały rozbu- dowanym zapleczem obronnym — to jednak samej planety nic nie chroniło. Na jej powierzchni nie było rzeczy cennych, które moż- na by ukraść, przechwycić lub opłacalnie zniszczyć. Tryliony fuzjo- dolarów utopione w projekcie terraformowania rozłożyły się rów- nomiernie w sztucznie stworzonej biosferze. Piraci nie przejawiali zainteresowania tlenem czy zmodyfikowanymi genetycznie roślina- mi. Zagospodarowywanie Marsa było najdroższym przedsięwzię- ciem w dziejach ludzkości, lecz jego samoistna wartość była prawie zerowa. W praktyce jednak rzeczywistą rangę planety podwyższały aspiracje przeogromnej rzeszy renegatów, którzy marzyli o nowej ziemi obiecanej. Louise, Genevieve i Fletcher nie mogli tego wszystkiego wyde- dukować, obserwując na holoekranie rosnącą sylwetkę Marsa, któ- rego odmienność od Norfolku nie budziła wszakże wątpliwości. Genevieve powiedziała, że Mars wygląda na planetę bardziej pod- starzałą niż fabrycznie nową aczkolwiek żadne z nich nie umiało uściślić tego, co widzi, w kategoriach geotechnicznych. Cieszyli się tylko, że nie powitały ich błyszczące czerwone chmury. — Możesz stwierdzić, czy na powierzchni sąjacyś opętani? — zapytała Louise. — Niestety nie, lady. Mój dar jasnowidzenia nie działa na duże odległości. Wyczuwam jedynie kształt tego zacnego statku. Gdy- bym polegał wyłącznie na swoich zmysłach, powiedziałbym, że je- steśmy sami we wszechświecie. — To byłoby okropne — odezwała się Genevieve. — Przecież szukamy schronienia przed strasznymi rzeczami. — Zostały daleko za nami, maleńka. Genevieve oderwała na chwilę wzrok od holoekranu i uśmiech- nęła się do niego pogodnie. Podróż w znacznej mierze ukoiła jej nerwy. Ponieważ w czasie lotu pasażerowie nie mieli praktycznie nic do roboty i początkowa euforia związana z wygłupami w stanie nieważkości wkrótce ją opuściła, prędko nauczyła się obsługi kom- putera pokładowego. Od chwili kiedy Furay wyszperał dla niej kil- ka starych interaktywnych programów głosowych, absorbowały ją audiowizualne nagrania dziecięcych historyjek, pliki edukacyjne i gry. Genevieve nie mogła wręcz nacieszyć się grami; przesiady- wała godzinami w kajucie, otoczona holograficzną mgiełką, zajęta walką z baśniowymi stworami, zwiedzaniem mitologicznych krain czy pilotowaniem statków do jądra galaktyki. Louise i Fletcher, wykorzystując te same programy, pochłaniali treść encyklopedii historii — przyswajali sobie ważniejsze wyda- rzenia, które kształtowały oblicze świata od połowy osiemnastego wieku. Za sprawą restrykcyjnej polityki informacyjnej władz Nor- folku Louise miała w tej dziedzinie niewiele większą wiedzę niż Fletcher. Im dłużej się uczyła, tym bardziej niedouczona się czuła. Kilka razy musiała pytać Furaya, czy to i owo rzeczywiście miało miejsce, albowiem wiadomości przechowywane w bankach pa- mięci statku różniły się od tego, co jej mówiono na lekcjach. Odpo- wiedzi brzmiały zawsze twierdząco, aczkolwiek Furay łagodził je, mówiąc, że każdy patrzy na te rzeczy w nieco innym kontekście. „Zniekształcanie faktów w pryzmacie ideologii to jeden z najwięk- szych grzechów ludzkości" — powiedział. Żadne pocieszenia nie dawały osłody. Nauczyciele w szkole nie uciekali się co prawda do kłamstw (cenzura i tak nie zdałaby egzami- nu, biorąc pod uwagę liczbę przybywających każdego lata statków), lecz z pewnością chronili ją przed wieloma gorzkimi prawdami. Louise zwróciła się do komputera pokładowego, aby wyświetlił jej wektor podejścia. Dotychczasowy obraz na holoekranie zniknął, zastąpiony widokiem przekazywanym przez przednie zespoły czuj- ników, na który nałożyły się pomarańczowe i zielone linie. Fobos wisiał nisko nad horyzontem planety niczym przyciemniona gwiaz- da otoczona wielkim świetlistym wieńcem stacji przemysłowych. Wszyscy patrzyli, jak się powiększa, gdy „Far Realm" wchodził na tę samą orbitę z przyspieszeniem 0,1 g. Skolonizowany przed przeszło pięciuset laty Fobos spełnił ważną rolę dziejową. Żaden inny księżyc-asteroida tych rozmiarów nie krążył tak blisko za- mieszkanej planety. Ta właśnie bliskość sprawiła, że był idealnym źródłem surowców potrzebnych w pierwszych fazach terraformo- wania Marsa. Od tamtych czasów pozostały na nim fabryki Pań- stwowego Instytutu Przemysłowego i duży port lotniczy. Rotacja, jaką nadano Fobosowi, aby w dwóch komorach biosferycznych po- jawiła się grawitacja, wieki temu wywiała z powierzchni resztki pyłu. Skały zwracały teraz ku gwiazdom swe nagie, szarobrązowe lica. Na znacznych obszarach połyskiwały, rzec by można, wygla- zurowane płaszczyzny — ekipy górników usunęły tam nierówności terenu, aby poprawić ogólną symetrię księżyca. Dwa przeciwległe końce Fobosa zostały ścięte na płask. Cylindryczny kształt i rozbu- dowane czapy urządzeń mechanicznych na biegunach stawiały go gdzieś pomiędzy zwyczajnym osiedlem asteroidalnym a habitatem edenistów. Kapitan Layia wprowadziła statek na trajektorię zgodną z wek- torem podejścia, otrzymanym z centrum kontroli lotów, a następnie przez dwadzieścia minut rozmawiała datawizyjnie z należącym do Sil terminalem lotniczym, starając się wyjaśnić, dlaczego opóźnił się ich planowany przylot z Norfolku. — A więc nie wspomniałaś o naszych pasażerach? — zapytała ją Tilia po skończonej rozmowie. — Po co jeszcze utrudniać sobie życie? — odparła Layia. — Jeśli wytłumaczę im, czemu mamy na pokładzie pasażerów i w ja- kich okolicznościach kupili sobie bilety, nikt nam nie wystawi po- chlebnej oceny. To chyba jasne? Zgromadzona wokół niej załoga pokiwała apatycznie głowami. — Nie mają paszportów — zauważył Furay. — Mogą być z te- go problemy, gdy zacumujemy. — Spróbujemy zarejestrować ich jako uciekinierów — wtrącił Endron. — Prawo mówi, że w tej sytuacji rząd musi udzielić im azylu. — Z miejsca ich zapytają, jak się tu dostali — powiedziała Layia. — Lepiej dobrze pomyślmy. Musimy się ich pozbyć, ale tak, żeby nie robili nam już więcej kłopotów. — W wykazie ładunków nie ma o nich mowy — rzekła Tilia. — Nikt nie będzie ich szukał. Jeśli inspektorat zechce sprawdzić ładow- nie, schowamy pasażerów za modułami mieszkalnymi, gdzie nikt ich nie zobaczy. Po odprawie celnej przemycimy ich łatwo na asteroidę. — Co potem? — I tak nie chcą tu zostać — stwierdził Furay. — Chcą tylko znaleźć statek, który zabierze ich do Tranąuillity. — Sam słyszałeś, co powiedzieli w centrum kontroli lotów. Mię- dzygwiezdne loty cywilne zostały odwołane. Dowództwo Obrony nie posłało na nas patrolowców tylko dlatego, że teoretycznie wciąż jesteśmy okrętem Sił Powietrznych Konfederacji. — Nie wiem, czy z Marsa można dostać się do Tranąuillity, ale jeśli ktoś wybiera się tam z tego układu, to zapewne z Ziemi. Nie po- winni mieć większych trudności z dostaniem się do Halo 0'Neilla. Loty międzyorbitalne odbywają się w miarę normalnie, a Louise ma dość pieniędzy. Pamiętacie, jak mówiła o wyczarterowaniu statku? — Może coś z tego będzie — powiedziała Layia. — Jeśli wy- staramy się dla nich o paszporty, to w Halo 0'Neilla nikt nie zapy- ta, jak dostali się na Marsa. Wszystko, co zdarzyło się przedtem, przestanie mieć znaczenie. — Może i znam kogoś, kto załatwi im te paszporty — odezwała się nieśmiało Tilia. Layia parsknęła. — Pełno tu takich. — Jest dość drogi. — Nie nasze zmartwienie. Zobaczymy, co z tego wyjdzie. En- dron! Powiedz im, w czym rzecz. I pamiętaj, że mają pójść na współpracę. „Far Realm" wylądował lekko na platformie dokowej. Przewo- dy startowe przysunęły się i wpięły do gniazd w dolnym kadłubie statku. Genevieve obserwowała tę scenę na holoekranie, zafascyno- wana precyzją automatów. — Lepiej nie mówmy tacie, żeśmy tutaj były — powiedziała, nie odwracając głowy. — Czemu mamy nie mówić? — odparła Louise ze zdziwie- niem. Po raz pierwszy, odkąd uciekły z Cricklade, Genevieve wspo- mniała przy niej rodziców. Sama też milczała na ich temat. — Marsem rządzą komuniści. Tak twierdzi komputer. A tato ich nienawidzi. — Myślę, że Marsjanie trochę różnią się od ludzi, na których tata zawsze się uskarżał. Tak czy owak, ucieszy się, że tu jesteśmy. — Jak to? — Będzie szczęśliwy, że udało nam się stamtąd wydostać. Nie liczy się droga, którą musimy pokonać, bylebyśmy dotarły bez- piecznie do celu. — No tak, chyba masz rację. — Twarz dziewczynki spoważ- niała. — Jak myślisz, co się teraz z nim dzieje? Ten okropny rycerz zmusza go do rzeczy, których on nie chce robić? — Tato nie robi niczego pod przymusem. Po prostu siedzi we własnej głowie i tyle. Zupełnie jakby był w więzieniu. Na pewno dużo rozmyśla, tego mu nikt nie zabroni. — Naprawdę? — Genevieve spojrzała na Fletchera, aby po- twierdził słowa siostry. — Naprawdę, maleńka. — To chyba nie jest z nim tak najgorzej. — Dobrze znam tatę — powiedziała Louise. — Cały czas za- stanawia się, czy nic nam się nie stało. Szkoda, że nie możemy mu powiedzieć, jak nam się powodzi. — Kiedy to się wreszcie skończy, wszystko mu opowiemy. No i mamie. To się przecież kiedyś skończy, prawda, Louise? — Oczywiście. Na pewno znajdzie się jakieś rozwiązanie. A gdy już dotrzemy do Tranąuillity i nie będziemy musiały ni- gdzie pędzić, spróbujemy zrobić coś pożytecznego. — Fajnie. — Uśmiechnęła się słodko do Fletchera. — Ale nie chcę, żebyś ty musiał odejść. — Dziękuję, maleńka — odrzekł niepewnym tonem. Przez luk przejściowy, głową naprzód, przeszedł Endron. Obró- cił się sprawnie wokół drabinki i wparł stopy w czepnik przy holo- ekranie. Fletcher nawet nie drgnął. Teraz, wiedząc już, czym się objawia jego koncentracja umysłu, Louise łatwo dostrzegała jej oznaki. Do- piero po kilku dniach wytężonych ćwiczeń Fletcher nauczył się ograniczać do minimum negatywny wpływ pola energistycznego na znajdujące się w pobliżu urządzenia elektroniczne. Opłaciło się, bo już od piętnastu godzin żaden z członków załogi „Far Realma" nie uwijał się w module mieszkalnym, szukając nieuchwytnej usterki w podzespołach statku. — Jesteśmy w domu — obwieścił Endron z zadowoleniem. — Mamy tylko mały kłopot z waszym statusem prawnym. Chodzi głównie o to, że nie macie paszportów. Louise unikała wzroku Fletchera. — Jest tu ambasada Norfolku? Tam nam wystawiąjakieś doku- menty. — Mamy tylko biuro prawne, które zajmuje się sprawami dy- plomatycznymi Norfolku. Żadnej ambasady. — Rozumiem. — Ale jest na to rada — wdał się w rozmowę Fletcher. — Dla- tego pan się tu zjawił, prawda? — Mamy dla was propozycję — rzekł niepewnie Endron. — Istnieje pewien, rzadziej praktykowany, sposób zdobycia paszportu. Trzeba się liczyć z dodatkowymi kosztami, ale przynajmniej wła- dze nie będą miały o niczym pojęcia. — Coś nielegalnego? — zapytała Louise. — Sytuacja przedstawia się następująco: ja i moi koledzy z za- łogi uskładaliśmy sobie spory zapas „Norfolskich Łez", które za- mierzamy sprzedać znajomym, więc na razie nie chcielibyśmy sku- piać na sobie uwagi urzędników. — Wasz rząd mógłby nas odesłać z powrotem? — spytała Ge- nevieve z przestrachem. — Nie, to wykluczone. Po prostu w ten sposób zaoszczędzimy sobie kłopotów. — Skorzystamy z waszej propozycji, jeśli chodzi o paszporty — rzekła skwapliwie Louise. Już od dawna zbierała się na odwagę, żeby go o to poprosić. Miała wielką ochotę uściskać sympatyczne- go inżyniera pokładowego. Moyo praktycznie nie sypiał, gdyż natłok uporczywych myśli nie pozwalał mu zmrużyć oka. W nocy robił sobie tylko kilkugo- dzinny odpoczynek. Ciało Ebena Pavitta było w nie najlepszym sta- nie, przeżyło już swoją młodość. Rzecz jasna, Moyo mógł użyć swoich energistycznych zdolności do wzmocnienia takich cech fi- zycznych, jak siła czy sprawność, gdy jednak przestawał się kon- centrować, czuł słabość wstępującą w przywłaszczone kończyny. Zmęczenie stawało się wszechwładnym bólem. Po dwóch dniach dosyć dobrze poznał swe ograniczenia i odtąd pilnie je respektował. Uważał się za szczęściarza, że udało mu się zdobyć ciało; gdyby stracił je wskutek zaniedbania, palnąłby nie- wybaczalne głupstwo. Mógłby już nie znaleźć drugiego. Od cza- sów, kiedy żył po raz pierwszy, Konfederacja znacznie się powięk- szyła, lecz w zaświatach wciąż czekały nieprzebrane zastępy dusz. Nigdy nie będzie dość ciał, by je wszystkie pomieścić. Wąskie smugi światła, które tego ranka przeciskały się przez szpary w bambusowej rolecie, miały niezwykle silne, czerwone zabarwienie. Przeobraziły sypialnię ze zwykłej kompozycji szaro- -czarnych reliefów w ostry portret malowany czernią i szkarłatem. Choć widok był nieco makabryczny, Moyo doznawał dziwnego uczucia spełnienia. Obok na materacu Stephanie poruszyła się i po chwili usiadła ze zmarszczonym czołem. — W twoich myślach wyczułam nagle jakąś nieprzyzwoitą ra- dość. Co się dzieje? — Zaraz sprawdzę. — Wstał, podszedł do okna i rozchylił wąs- kie pręciki bambusa. — No, no. Chodź popatrzeć. Na niebie nad miasteczkiem gęstniały obłoki, tworząc z wolna zwarty, szeroki dysk. Powłoka chmur błyszczała przygaszoną czer- wienią. Nad horyzontem zlewała się z nimi zorza poranna. Tylko na zachodzie utrzymywał się jeszcze ciemny sierp nocy, ale i on, coraz bardziej ściskany, miał niebawem zniknąć. — Tutaj gwiazdy nigdy już nie wzejdą — stwierdził radośnie Moyo. Ziemia tętniła teraz mocą, w której i on miał swój udział: odda- wał cząstkę siebie, aby zachować całość. Wspólny, skoordynowany wysiłek woli — coś podobnego, jak przypuszczał, do konsensusu edenistów. Annette Ekelund osiągnęła swój cel, przekształcając pół- wysep w krainę, gdzie umarli znów mogli cieszyć się swobodą. Dwa miliony ludzi podświadomie łączyło swe energistyczne moce, aby spełniło się ich najgłębsze pragnienie, obecne również na po- ziomie podświadomości. Na tyłach ogrodu, gdzie rozłożyste konary drzew dawały schro- nienie przed potęgą czerwonego światła, przemknęły drobne cienie. Mechanoidy ogrodnicze dawno przestały działać, choć wcześniej udało im się zrujnować większość rabat i krzewów. Kiedy Moyo objął umysłem zaciemniony teren, wyłowił kilka zatrwożonych kłęb- ków myśli. Dzieciaki, które uniknęły opętania. Nie tylko on wypu- ścił swojego zakładnika. Niestety, żołnierze Królewskich Sił Lądo- wych wycofali się nader szybko i sprawnie. — Do diaska! Znowu szukają tu czegoś do jedzenia. Stephanie westchnęła. — Rozdaliśmy wszystkie saszetki, które były w kuchni. Co im teraz damy? — U sąsiadów naprzeciwko mieli jakieś kury. Ugotujmy je i zostawmy mięso przed domem. — Żal mi tych kruszynek. Na pewno zimno im spać pod gołym niebem. To może skocz po parę kurek. Rozgrzeję piec, ugotujemy je na kuchni. — Po co tyle zachodu? Sami je przypieczemy. Będą wyglądały jak z rożna. — Nie byłabym tego taka pewna. Lepiej, żeby dzieci nie zacho- rowały po zjedzeniu czegoś, co się porządnie nie upiekło. — Jak kropniemy te kurczaki, usmażą się na cacy. — Nie kłóć się ze mną. Po prostu idź po nie. — Odwróciła go i lekko popchnęła. — Trzeba je będzie też oskubać. — Dobrze już, dobrze. Idę! — Moyo roześmiał się, gdy two- rzyło się na nim ubranie. Spór do niczego nie prowadził. Była to jedna z rzeczy, które mu się w niej podobały — w wielu kwestiach nie miała wyrobionego zdania, lecz jeśli już coś wbiła sobie do głowy... — A tak przy okazji, co my będziemy jedli? W domu nic już nie zostało, a ludzie opróżniają magazyny sklepów przy Main- green. — Po kilku eksperymentach okazało się, że jego energistycz- ne zdolności nie są nieograniczone, jak sądził na początku. Mógł wszystko schować pod powłoką iluzji, a jeśli życzenie trwało dosta- tecznie długo, materia pod spodem nabierała wymyślonych przez niego kształtów i kolorów. Tym niemniej, organizm człowieka po- trzebował określonych protein i witamin. Moyo musiał uważać na- wet z prawdziwym jedzeniem. Pewnego razu zwymiotował po prze- mienieniu saszetek z chlebem w czekoladowe ciastko z kremem. Zapomniał usunąć foliowe opakowanie. — Później o tym pomyślimy — odpowiedziała. — W razie ko- nieczności wyprowadzimy się z miasta i osiedlimy na farmie. Był urodzonym mieszczuchem, dlatego ten pomysł nie przypadł mu szczególnie do gustu. Nie zgłosił jednak zastrzeżeń. Zanim dotarł do drzwi, z drugiej strony ktoś zapukał. Za pro- giem stał ich sąsiad, Pat Staite, ubrany w wyszukany, szaro-niebie- ski pasiasty ekwipunek baseballisty. — Szukamy ludzi do składu — rzekł z nadzieją w głosie. — Jak dla mnie, trochę za wcześnie. — Ależ, oczywiście! Bardzo przepraszam. Gdyby miał pan wol- ne popołudnie... — ...wtedy na pewno przyjdę. Pat należał do — coraz liczniejszej w Exnall — grupy fanaty- ków sportu, którzy zamierzali doskonalić się chyba we wszystkich grach z piłką, jakie wymyślił człowiek od zarania dziejów. — Dzięki — powiedział Pat, nie zauważając ironii w głosie i myślach Moyo. — Na naszej ulicy mieszka pewien eks-Anglik. Obiecał, że nauczy nas grać w krykieta. — Fenomenalnie. — A pan kiedyś w coś grywał? — W rozbieranego pokera. A teraz proszę mi wybaczyć, idę złapać kurę na śniadanie. Kurczaki wyrwały się z kurnika, wciąż jednak dziobały i darły łapkami ziemię w ogródku. Była to odmiana zmodyfikowana gene- tycznie, przeważały okazy tłuste z rdzawożółtymi piórami. I zdu- miewająco szybkie. Pierwsze dwie próby złapania kurczaka skończyły się tym, że Moyo leżał na brzuchu z pustymi rękami. Gdy po raz drugi zerwał się na nogi, całe stadko z przerażonym gdakaniem kryło się po krza- kach. Popatrzył na nie złowrogo, usuwając błoto ze spodni i koszu- li, po czym skierował palec w ich stronę. Ilekroć mały pocisk bia- łego ognia trafiał ptaka w kark, sypało się osmalone pierze i trys- kała obficie krew. Wiedział, że wykorzystywanie energistycznej mocy do tak trywialnego celu musi wydawać się komiczne, lecz je- śli dzięki temu miał wywiązać się z zadania... Kiedy wreszcie rozprawił się ze wszystkimi kurami, które nie zdążyły się schować, podszedł do najbliższej ofiary. Ta jednak rzu- ciła się do ucieczki; jej głowa dyndała bezwładnie na piersi, przy- czepiona do ciała na elastycznym pasku skóry. Moyo przyglądał się temu z niedowierzaniem. Gdy słyszał w mieście podobne historie, uważał je zawsze za bujdy. Wtem drugi zabity kurczak poderwał się do biegu. Moyo zakasał rękawy i przywołał silniejszy pocisk białe- go światła. Po powrocie do domu usłyszał głosy dochodzące z kuchni. Nie musiał nawet używać swych rozwiniętych zmysłów, aby się dowie- dzieć, kto jest w środku. Kuchnia, przy której krzątała się Stephanie, roztaczała już przy- jemne ciepło. Wokół niej grzały się dzieciaki, popijające herbatę z dużych kubków. Gdy zobaczyły Moyo, zaprzestały rozmów. Łagodny uśmiech powitania przemienił się na twarzy Stephanie w wyraz zdumienia, kiedy zobaczyła w jego rękach dymiące resztki kur. Dwoje dzieci zaczęło chichotać. — Idźcie do pokoju! Wszyscy! — nakazała malcom. — No, prędzej! Ja zobaczę, co z tego da się jeszcze uratować. — Co ty wyprawiasz, do licha? — zapytał Moyo, gdy wyszły. — Opiekuję się nimi, a co myślałeś? Shannon powiedziała, że odkąd zjawili się opętani, nie jadła ciepłego posiłku. — Ale tak nie wolno. Jeśli... — Jeśli co? Jeśli przyjdzie policja? Rzucił podsmażone kurczaki na kafelkowy blat obok pieca. — Wybacz. — Teraz odpowiadamy tylko przed sobą. Nie ma przepisów, sądów i przestępstw. Kierujemy się tym, co uważamy za słuszne. To właśnie jest najpiękniejsze w naszym nowym życiu. Swoboda. — Czy ja wiem? Może masz rację. Oparła się o niego, obejmując go w pasie. — Spójrz na to z innej strony. Co masz dziś do roboty? — A już myślałem, że to ja przystosowałem się najlepiej do no- wych warunków. — Tak było na początku. Potrzebowałam czasu, żeby załapać, o co w tym wszystkim chodzi. Zerknął do sąsiedniego pokoju. Między meblami rozrabiało ośmio- ro maluchów, z których żaden chyba nie miał więcej niż dwanaście lat. — Nie przywykłem do dzieci. — Wygląda na to, że do kur też nie. A jednak w końcu zdołałeś je zebrać, prawda? — Jesteś pewna, że chcesz się tym zajmować? Dokąd będziesz się nimi opiekować? Co się stanie, jak dorosną? Na szesnaste uro- dziny zostaną opętane? Niespecjalnie miła perspektywa. — Niepotrzebnie się martwisz. Czyż nie schowamy tej planety na zawsze przed zaświatami? Jesteśmy pierwszymi i ostatnimi opę- tanymi. Ta sytuacja już się nie powtórzy. Poza tym nie myślałam o tym, żeby wychowywać je w Exnall. — A gdzie? — Zabierzemy je na skraj Mortonridge i przekażemy zwykłym ludziom. — Żartujesz sobie? — zadał bezcelowe pytanie. Wyczuwał de- terminację w jej myślach. — Tylko mi nie mów, że chcesz zostać w Exnall na wieki. — Nie, ale przez kilka tygodni chętnie tu pomieszkam. — Podróże rodzą nowe doświadczenia. Nie będę cię do niczego zmuszać, Moyo. Jeśli chcesz tu zostać i uczyć się grać w krykieta, to w porządku. — Poddaję się. — Zaśmiał się i pocałował ją gorąco. — Nie dadzą rady zajść tak daleko na piechotę. Potrzebny będzie autobus albo ciężarówka. Rozejrzę się po okolicy i sprawdzę, co nam zo- stało po wyjeździe Ekelund. Już po raz ósmy Syrinx odwiedzała dziwny domek Wing-Cit Czonga nad brzegiem jeziora. Podczas niektórych spotkań rozma- wiali we dwoje, czasem jednak — na grupowym posiedzeniu — dołączali do nich Athene, Simon, Ruben i kilku terapeutów. Tym razem byli zupełnie sami. Wing-Cit Czong, jak zwykle, czekał na nią na ganku. Siedział w wózku inwalidzkim, z nogami nakrytymi kocem w szkocką kratę. — Witaj, moja droga Syrinx. Jak się dzisiaj czujesz? Skłoniła lekko głowę na wschodnią modłę, którego to nawyku nabrała po drugiej sesji. — Rano zdjęli mi ze stóp pakiety nanoopatrunku. Jeszcze słabo chodzę, skóra jest bardzo wrażliwa. — Mam nadzieję, że nie narzekasz na zespół medyczny za tę niewielką niedogodność. — Nie. — Westchnęła. — Zrobili ze mną cuda. Mogę być tylko wdzięczna. A ból wkrótce minie. Wing-Cit Czong uśmiechnął się blado. — Dokładnie takiej odpowiedzi od ciebie oczekiwałem. Miej wyrozumiałość dla podejrzliwego staruszka... — Ależ nic się nie stało. Fizyczne dolegliwości uważam po prostu za przejściowe. — To świetnie. Pękło ostatnie ogniwo. — Owszem. — Niebawem będziesz mogła wyruszyć między gwiazdy. A jeśli znowu wpadniesz w ich łapy? Co wtedy? Zadrżała. Zmierzyła go badawczym spojrzeniem, opierając się o słupek ganku. — Chyba jeszcze nie wydobrzałam na tyle, żeby o tym myśleć. — Rozumiem. — W porządku. Jeśli naprawdę chce pan wiedzieć, to wąt- pię, czy kiedykolwiek beztrosko opuszczę toroid „Oenone". Przy- najmniej dopóki opętani wałęsają się po wszechświecie. Chyba każdy na moim miejscu miałby podobne skrupuły. Nie zdałam egzaminu? — Sama na to odpowiedz. — Nadal dręczą mnie koszmary. — Wiem. Choć rzadziej niż kiedyś. Oboje wiemy, że to ozna- cza poprawę. A co z innymi symptomami? Jakieś się utrzymują? — Chcę znowu latać, ale... trudno mi się zdecydować. Są- dzę, że niepewność napełnia mnie strachem. Mogłabym gdzieś się na nich natknąć. — Niepewność czy niewiadoma? — Pan to lubi dzielić włos na czworo. — Nie gniewaj się na staruszka. — Rozumie się, że niepewność. Rzeczy nieznane zawsze mnie fascynowały. Uwielbiałam badać nowe planety, odkrywać osobliwości przyrody. — Wybacz mi, Syrinx, ale ty nigdy tego nie robiłaś. — Jak to? — Odwróciła wzrok od barierki, aby spojrzeć mu prosto w oczy. Napotkała jednak ten sam denerwująco apatyczny wyraz twarzy. — „Oenone" i ja od lat nic innego nie robimy. — Od lat bawisz się w turystkę. Podziwiasz tylko to, co inni wynaleźli, co osiągnęli. Patrzysz na ich życie. Tak postępują tu- ryści, Syrinx. Nie odkrywcy. „Oenone" nigdy nie poleciał do gwiazdy, której nie ma w katalogach. Nie odwiedziłaś planety, na której nie stanęła wcześniej stopa ludzka. Zawsze wolałaś bawić się bezpiecznie, Syrinx. Ale i to cię nie uchroniło. — Niby przed czym? — A strach przed nieznanym? Przygnębiona usiadła przed nim na wyplatanym krześle. — Naprawdę pan w to wierzy? — Naprawdę. Niepotrzebnie się wstydzisz, Syrinx, każdy z nas ma słabości. O swoich wiem na pewno, że są straszniejsze, niżbyś przypuszczała. — Skoro tak pan twierdzi. — Jak zawsze, trudno złamać twój upór. Jeszcze nie roz- strzygnąłem, czy to wada, czy też może zaleta. — Pewnie wszystko zależy od okoliczności. — Uśmiechnęła się łobuzersko. Pokiwał głową ze zrozumieniem. — Pewnie tak. Jednak w okolicznościach, o których tu mó- wimy, trzeba uznać, że to wada. — Pańskim zdaniem, miałam się poddać i zdradzić „Oe- none"? — Oczywiście, że nie, lecz teraz zajmiemy się teraźniejszo- ścią, a nie tym, co minęło. — A więc myśli pan, że wszystkie problemy wynikają z mo- jego rzekomego strachu? — On ci wiąże ręce, a to nie do przyjęcia. Twój umysł nie może być zamknięty w klatce, niezależnie od tego, czy budujesz ją ty, czy ktoś inny. Chciałbym, żebyś razem z „Oenone" stawiła czoło wyzwaniom wszechświata. — Jak? To znaczy... myślałam już, że jestem wyleczona. Te- rapeuci pomogli mi przejść przez wspomnienia tortur i towarzy- szących im okoliczności. Twarda logika przegnała wszystkie wid- ma. A teraz pan mi wmawia, że mam w sobie tę głęboko zakorze- nioną ułomność. Jeśli teraz nie jestem gotowa, to kiedy będę? — Gotowa do czego? — Trudno powiedzieć. Może do tego, co w tej chwili robią wszystkie jastrzębie — żeby obronić edenizm przed opętanymi. Wiem, że „Oenone" też pragnie w tym uczestniczyć. — Na razie nie nadajesz się na dobrego kapitana, zwłaszcza gdyby przyszło ci wziąć aktywny udział w działaniach wojen- nych. Strach przed nieznanym rzuci cień zwątpienia na twe po- czynania. — Wiem wszystko o opętanych, może mi pan wierzyć. — Tak uważasz? W takim razie co zrobisz, kiedy do nich dołączysz? — Miałabym do nich dołączyć? Za nic! — Masz jakiś pomysł na uniknięcie śmierci? Z zaintereso- waniem wysłucham, jakim to sposobem zamierzasz dokonać tego wyczynu. — Hm... — Zaczerwieniła się. — Śmierć to zawsze wielka niewiadoma. A to, co się o niej dowiadujemy, tylko pogłębia tajemnicę. — Nie rozumiem. Jak może ją pogłębiać, skoro wiemy więcej? — Latoń nazwał śmierć wielką podróżą. Co miał na myśli? Kiintowie mówią, że musieli spojrzeć prawdzie w oczy, lecz wy- szli z tej próby zwycięsko. A przecież ich zrozumienie świata nie może być dużo głębsze od naszego. Edenista, gdy jego ciało umiera, umieszcza swe wspomnienia w warstwie neuronowej. Czy przenosi się także dusza? Nie dręczy cię to pytanie? Bo mną wstrząsnął fakt, że abstrakcyjne pojęcia, będące dotąd domeną filozofów, okazują się mieć nierozerwalny związek z naszą egzy- stencją. — Nic dziwnego, że wstrząsnął, skoro rozkłada pan wszyst- ko na czynniki proste. — A ty nigdy się tym nie przejmowałaś? — Jasne, że się przejmowałam. Po prostu nie wpadam w ob- sesję na tym punkcie. — Jesteś wśród nas jedyną edenistką, która zbliżyła się tak bardzo do poznania prawdy. Jeśli ma wpływ na kogoś z nas, to na pewno na ciebie. — Tylko wpływ? A może wręcz przeszkadza? — Sama sobie odpowiedz. — Kiedy pan wreszcie przestanie to powtarzać? — Dobrze wiesz, że nigdy. — No, tak. W porządku, zadawałam sobie podobne pytania, choć nie przyszła mi do głowy żadna rozsądna odpowiedź. To zmniejsza wagę pytań. — Bardzo dobrze, zgodziłbym się z tym stwierdzeniem. — Naprawdę? — Z jednym wyjątkiem. One są bez znaczenia, ale tylko chwilowo. Na razie nasze społeczeństwa robią to, co zwykle w krytycznej sytuacji: uciekają się do użycia siły, żeby odeprzeć napaść. Nie widzę w tym nic złego. Jeżeli jednak chcemy poczy- nić postępy, należy nadać tym pytaniom rangę, jakiej im dotąd brakowało. Musimy koniecznie znaleźć odpowiedzi. Niedosta- tek wiedzy w tej materii może być zgubny dla ludzkości. Trzeba poszukać, że się tak wyrażę, prawdy ostatecznej. — I spodziewa się pan tego po sesji terapeutycznej? — Oczywiście, że nie, moja droga Syrinx. Skąd taka dygre- sja? Jestem rozczarowany, że wciąż nie dostrzegasz rozwiąza- nia naszego bieżącego problemu. — Jakiego problemu? — Twojego problemu. — Machnął ręką z pewnym zniecierp- liwieniem, jak na niesfornego bachora. — Proszę cię, skup uwa- gę. Pragniesz latać, lecz podchodzisz do tego ze zrozumiałą re- zerwą. — Zgadza się. — Wszyscy chcą poznać odpowiedzi na pytania, które ci zadałem, lecz nie wiedzą, gdzie ich szukać. — Zgadza się. — Istnieje rasa, która zna odpowiedzi. — Kiintowie? Wiem, ale przecież powiedzieli, że nam nie pomogą. — Niezupełnie. Zapoznałem się z sensywizyjnym nagra- niem z nadzwyczajnego posiedzenia Zgromadzenia Ogólnego. Ambasador Roulor powiedział, że Kiintowie nie mogą udzielić wsparcia w czekającej nas walce. To nie jest jednoznaczna wy- powiedź. Czy ambasador miał na myśli konflikt zbrojny, czy pogoń za wiedzą? — Wszyscy wiemy, że Kiintowie i tak nie pomogliby nam w działaniach wojennych, a zatem wypowiedź ambasadora od- nosiła się do życia pozagrobowego. — Rozsądna hipoteza. Miejmy nadzieję, że przyszłość ro- dzaju ludzkiego nie będzie zależeć od jednego źle zrozumianego zdania. — Dlaczego nie zaprosił pan na Jowisza ambasadora Kiin- tów, żeby skomentował swe wystąpienie? — Wątpię, aby ambasador Kiintów był upoważniony do przekazania nam potrzebnych informacji. Bez względu na oko- liczności. Syrinx aż jęknęła, gdy przyszło na nią olśnienie. — Chce pan, żebym poleciała na ojczystą planetę Kiintów i przedstawiła im nasze pytanie? — Jakże to miło, że zgłaszasz się na ochotnika. Wyruszysz, co prawda, na wyprawę pozbawioną większego ryzyka, ale za- razem spotkasz się oko w oko z nieznanym. Przykro mi, że dru- ga część twojej walki odbędzie się na płaszczyźnie czysto inte- lektualnej, lecz na początek i to wystarczy. — Niezła metoda terapii. n i n — Nader szczęśliwy zbieg okoliczności, nieprawdaż? Gdy- bym nie byl buddystą, wspomniałbym coś o dwóch pieczeniach na jednym ogniu. — Zakładamy, że Konsensus Jowiszowy wyrazi zgodę na mój lot. W głęboko osadzonych oczach starca zabłysły iskierki we- sołości. — Założenie edenizmu niesie ze sobą pewne dobrodziejstwa. Mych pokornych próśb nie odrzuca nawet sam konsensus. Syrinx zamknęła oczy i chwilę potem patrzyła już na nieco zdzi- wioną twarz szefa zespołu lekarzy. Uśmiechała się promiennie. — Wszystko w porządku? — zapytał uprzejmie. — Jak najbardziej. — Odetchnęła głęboko i ostrożnie zsunęła nogi z łóżka. Sale w szpitalach edenistow były zawsze wygodne i przytulne, lecz miała już ochotę na jakąś odmianę. — „Oenone"? — Tak? — Mam nadzieję, kochanie, że dobrze wypocząłeś. Przed nami długi lot. — Nareszcie! To nie był najłatwiejszy tydzień dla Ikeli. Dorady zaczynały już odczuwać negatywne skutki ograniczeń w ruchu statków pasażer- skich i towarowych. Eksport się załamał, a przecież asteroidy były maleńkim rynkiem zbytu, niezdolnym wchłonąć produkcję setek stacji przemysłowych, przerabiających bogate rudy metalu. Nieba- wem będzie musiał wysyłać robotników na przymusowe urlopy we wszystkich siedemnastu stacjach odlewniczych przedsiębior- stwa T'Opingtu. Po raz pierwszy w swej trzydziestoletniej historii dorady prze- żywały recesję. Owszem, były to trudne lata, kto jednak wierzył w przyszłość i ciężko pracował, mógł liczyć na sukces. Do takich ludzi zaliczał się Ikela. Przybył tu po zagładzie Garissy, podobnie jak wielu innych, tragicznie wydziedziczonych ze swojego świata. Istniały wówczas świetne warunki do rozkręcenia interesu, a jego rozwijał się, w miarę jak prosperował cały Układ Solarny. W ciągu trzydziestu lat sponiewierany wygnaniec stał się wpływowym prze- mysłowcem, piastującym odpowiedzialne stanowisko w Radzie Gu- bernatorów. Aż raptem to! Wprawdzie nie mogło być mowy o krachu finanso- wym, lecz koszty społeczne zaczynały rosnąć w zastraszającym tem- pie. Ludzie na doradach przyzwyczaili się do ekspansji i rozkwitu. Żadna z siedmiu zamieszkanych asteroid nie borykała się z pro- blemem bezrobocia. Pechowcy, pozbawieni nagle pracy i stałych przychodów, nie mogli przyklaskiwać Radzie, gdy ta umywała ręce. Zeszłego dnia Ikela wziął udział w sesji, na której rozważano pomysł, by nakazać firmom wypłacanie czasowo zwolnionym pra- cownikom zaliczek na poczet ich przyszłych zarobków, co pomog- łoby im przetrwać najtrudniejsze czasy. Rozwiązanie wydawało się proste, dopóki sędzia pokoju nie zaczął tłumaczyć, jak ciężko pogo- dzić takie rozporządzenie z obowiązującymi przepisami. Jak zwy- kle, członkowie Rady nie byli jednomyślni. Nie zapadły żadne po- stanowienia. Dzisiaj Ikela sam stał przed podobnym dylematem. Wiedział, że powinien — dając przykład innym — wypłacić swym pracowni- kom jakieś zapomogi. Nie miał doświadczenia w podejmowaniu tego rodzaju decyzji. W dość kiepskim humorze wszedł do poczekalni na piętrze ad- ministracyjnym. Lomie, jego osobista sekretarka, z niewesołą miną stała za biurkiem. Z niejakim zdziwieniem dostrzegł czerwoną chu- steczkę, jaką sobie zawiązała nad kostką. Nigdy by nie przypusz- czał, że taka trzeźwo myśląca dziewczyna jak Lomie zainteresuje się tą debilną Martwą Nocą, która zdobywała sobie coraz większą popularność wśród młodzieży na doradach. — A co? Miałam ją przepędzić? — przekazała datawizyjnie Lomie. — Pan mi wybaczy, ale była bardzo nachalna. Twierdzi, że jest pańską dawną znajomą. Ikela podążył za jej spojrzeniem. Z kanapy podnosiła się właś- nie niewysoka kobieta, odstawiając na stolik filiżankę z kawą. Nie rozstawała się z plecaczkiem przewieszonym przez ramię. Mało który mieszkaniec dorad miał aż tak ciemny kolor skóry, w jej przy- padku bardzo już pomarszczonej. Na oko miała ze sześćdziesiąt lat. Jej sylwetka wydała mu się dziwnie znajoma, budziła jakieś nieja- sne wspomnienia. Uruchomił wyszukiwarkę programową w nano- systemowych plikach z danymi osobowymi swego personelu. — Dzień dobry, kapitanie — odezwała się. — Minęło trochę czasu. Nie wiedział, czy to program pierwszy ją zidentyfikował, czy też oświecił go zwrot, jakim niegdyś zwracano się do niego. — Mzu... — wykrztusił. — Doktor Mzu. Matko Boska, co pani tu robi? — Doskonale pan wie, kapitanie, co tu robię. — Kapitanie? — wyraziła zdziwienie Łomie, patrząc to na nią, to na niego. — Nie wiedziałam, że... Ikela uciszył ją gestem ręki, przewiercając wzrokiem Mzu, jak- by się spodziewał, że lada moment skoczy mu do gardła. — Nie życzę sobie żadnych spotkań, żadnych plików, żadnych rozmów. Niczego! Nikomu nie wolno nam przeszkadzać. — Przesłał datawizyjny kod do drzwi gabinetu. — Zapraszam do środka. W gabinecie było jedno okno — jednolity pas szyby, za którą otwierał się widok na komorę biosferyczną asteroidy Ayacucho. Al- kad popatrzyła z uznaniem na farmy i parki. — Ładnie to wygląda, biorąc pod uwagę, że już po trzydziestu latach macie na koncie takie osiągnięcia. Garissańczycy chyba do- brze sobie tu radzą. Nic, tylko się cieszyć. — Prawdę mówiąc, ta komora ma dopiero piętnaście lat. Aya- cucho to po Mapire druga zasiedlona asteroida w grupie dorad. Ale ma pani rację, sam lubię sobie popatrzeć. Alkad pokiwała głową przyglądając się pomieszczeniu —jego rozmiarom, wyposażeniu i dziełom sztuki, mającym raczej pod- kreślać status właściciela, niż wnosić jakieś estetyczne wartości. — Tobie też się nieźle powodziło, kapitanie, ale... No tak, prze- cież to było twoje główne zadanie, prawda? Patrzyła uważnie, jak opada na krzesło za masywnym biurkiem z ziemskiego dębu. Nie przypominał już rekina finansjery, potra- fiącego wywalczyć dla swego przedsiębiorstwa wiodącą pozycję na międzygwiezdnym rynku wyrobów z egzotycznych stopów. Zacho- wywał się jak zdemaskowany szarlatan. — Mam część środków wyszczególnionych w umowie — po- wiedział. — Oczywiście, są do twojej wyłącznej dyspozycji. Usiadła przy biurku i zmierzyła go zimnym spojrzeniem. — Coś odbiegasz od scenariusza, kapitanie. Nie potrzebuję środ- ków, tylko silnego okrętu wojennego. Miał czekać na mnie w dniu zniesienia sankcji nałożonych na Omutę. Czyżbyś już zapomniał? — Na litość boską, Mzu, to było kilkadziesiąt lat temu! Gdzieś w zamierzchłej przeszłości! Nie wiedziałem, co się z tobą dzieje i czy w ogóle żyjesz! Nie rozumiesz, że świat się zmienia? Dziś życie to- czy się inaczej. Wiedziałem, że masz się zjawić o tej porze, ale wy- bacz — po prostu nie wierzyłem, że się zjawisz. Nie sądziłem, że... Kontrolę nad myślami Alkad przejęła głucha złość, sterowana z tajnego ośrodka motywacji, głęboko ukrytego w jej mózgu. — Masz dla mnie statek, z którego mogłabym odpalić „Alche- mika"? Potrząsnął głową i zatopił twarz w dłoniach. — Nie. — Rząd Omuty urządził rzeź dziewięćdziesięciu pięciu milio- nom naszych rodaków, Ikela. Rozwalił im planetę, żeby musieli wdychać radioaktywną sadzę, aż pękną im płuca. Ludobójstwo! Na- wet to słowo nie opisuje tego, co z nimi zrobiono. Ty, ja i inni, któ- rzy ocaleli, żyjemy jedynie wskutek pomyłki, przeoczenia. Nie ma już dla nas życia w tym wszechświecie. Mamy przed sobą tylko je- den cel, jedną powinność. Odwet, zemsta i kara: oto nasze trzy gwiazdy przewodnie. Matka Boska obdarzyła nas łaską, dała nam drugą szansę. Wcale nie zamierzamy wymordować Omutan. Nie wykorzystałabym „Alchemika" do tak potwornej zbrodni. Nie chcę być jak oni, bo to byłoby ich ostateczne zwycięstwo. Sprawimy tyl- ko, że będą cierpieli. Niech zaznają namiastki, maleńkiego ułamka męczarni, jaką przez nich znosimy każdego dnia od trzydziestu lat. — Przestań! — krzyknął. — Ja już się ustatkowałem! Ja i wszys- cy inni. Ta twoja misja, czy raczej wendeta — co chcesz dzięki niej wskórać? Twój wysiłek pójdzie na marne. Odtąd to nas będą sta- wiać pod pręgierzem. Niech Omutanie noszą na sobie piętno wino- wajców. Zasłużyli na to. Niech w każdej rozmowie, na każdej pla- necie dźwigają brzemię swej wstydliwej przeszłości. — Jak my dźwigamy nasze brzemię litości? — Matko Boska! Dałabyś sobie spokój! — Pomożesz mi, Ikela. Nie masz w tej kwestii wyboru. Do tej pory wolałeś nie pamiętać, ale to się skończy. Sprawię, że odzy- skasz pamięć. Na starość obrosłeś w tłuszcz i wygody. Mnie nie po- zwolono na ten luksus. Nie miałam w tej kwestii nic do powiedze- nia. Zawsze sądziłam, że trochę to ironiczne. Szpiedzy podsycali mój gniew swą nieustającą czujnością, więc nie mogłam zapomnieć. Dlatego ich anioł zagłady wciąż żyje. Uniósł twarz z przestrachem. — O czym ty mówisz? Omutanie cię śledzą? — Nie, ci nie wychylają nosa ze swej nory. Chodzi o agencje wywiadowcze, które odkryły, kim jestem i co skonstruowałam. Nie pytaj, skąd wiedzą. Ktoś musiał puścić farbę. Ktoś słaby, Ikela. — A więc już wiedzą, że tu jesteś? — Nie mają dokładnych informacji. Wiedzą, że uciekłam z Tranąuillity. Ale będą mnie szukać. I nie ma się co oszukiwać, w końcu mnie namierzą. Bo w tym są naprawdę dobrzy. Pozostaje pytanie, kto dopadnie mnie pierwszy. — Matko Boska! — No i właśnie. Gdybyś przygotował mi okręt, jak to uzgodni- liśmy, nie byłoby teraz problemu. Ty głupi, samolubny, nieodpo- wiedzialny bęcwale! Zdajesz sobie sprawę, coś narobił? Naraziłeś na szwank wszystkie nasze plany. — Niczego nie rozumiesz. — Owszem, i nawet nie próbuję, bo to poniżające. Nie chcę wysłuchiwać twych żałosnych skomleń. Gadaj, co z resztą? Grupa dywersyjna jeszcze się nie rozpadła? — Nie, jakoś się trzymamy. Gdy tylko jest okazja, walczymy o naszą sprawę. — Są wszyscy, co na początku? — Tak, nikt nie umarł. Ale z naszej piątki tylko ja mieszkam w Ayacucho. — Jak wygląda grupa? Macie tu w ogóle jakiś lokalny oddział? — Mamy. — W takim razie zwołaj zebranie aktywu. Dzisiaj. Ludzie mu- szą wiedzieć, jak sprawy stoją. Trzeba będzie skompletować lojalną załogę statku. — Tak... — wyjąkał. — Zrobi się. — A tymczasem rozejrzyj się za odpowiednim statkiem. Pew- nie tu jakieś cumują. Szkoda, że pozwoliłam odlecieć „Samaku". Ten by się nadawał. — Ale w Konfederacji obowiązuje zakaz... — Nie tam, dokąd chcemy się udać. Poza tym jesteś członkiem Rady Gubernatorów. Możesz się postarać, żeby rząd wydał nam ze- zwolenie na lot. — Tego nie mogę zrobić! — Ikeła, spójrz mi prosto w oczy. Nie będziesz bawić się ze mną w kotka i myszkę. Naraziłeś na niebezpieczeństwo moje życie i powodzenie misji, którą przysięgałeś wypełnić, przyjmując zlece- nie wojskowe. Moim zdaniem, dopuściłeś się zdrady. Jeśli agenci mnie złapią, zanim odzyskam „Alchemika", zrobię wszystko co trzeba, żeby dowiedzieli się, skąd wziąłeś pieniądze na pierwsze in- westycje w T'Opingtu. Z pewnością doskonale wiesz, co prawo Konfederacji mówi o antymaterii. Spuścił głowę. — Wiem. — To dobrze. Powiadom datawizyjnie grupę dywersyjną. — W porządku. Alkad obserwowała go z mieszaniną wzgardy i obawy. Nigdy nie myślała, że inni mogą się potknąć. Służyli przecież w Garissąń- skich Siłach Zbrojnych. A trzydzieści lat temu lękała się skrycie, że jeśli ktoś może zawalić sprawę, to tylko ona. — Sporo się nabiegałam po zejściu ze statku - powiedziała. — Resztę popołudnia spędzę w twoim apartamencie. Muszę się jakoś ogarnąć, a to jedyne miejsce, gdzie nikogo na mnie nie naślesz. Bałbyś się skandalu. Ikela częściowo odzyskał pewność siebie. — Nawet się tam nie pokazuj. Mieszkam razem z córką. — I co z tego? — Jeszcze ją w coś wmieszasz. — Im wcześniej przygotujesz mi statek, tym prędzej stąd znik- nę. — Zarzuciła plecak na ramię i wyszła do poczekalni. Łomie wyjrzała żywo zza biurka; na jej twarzy malowała się ciekawość. Nie zwracając na nią uwagi, Alkad połączyła się datawi- zyjnie z procesorem windy, by dostać się do głównego holu. Gdy drzwi się otworzyły, wewnątrz stała dziewczyna. Miała dwadzie- ścia kilka łat i była znacznie wyższa od Mzu. Na czubku wygolonej głowy chwiała się szopa krótkich dredów. W pierwszej chwili od- nosiło się wrażenie, iż ktoś genetycznymi sztuczkami powołał do życia elfa. Jej tułów był nad wyraz wiotki, a ręce — nieproporcjo- nalnie długie. Twarz można by nazwać ładną, gdyby nie bijący od niej chłód. — Mam na imię Voi — przedstawiła się, gdy znalazły się same w windzie. Alkad kiwnęła głową. Patrząc na drzwi, marzyła tylko o tym, by winda jechała szybciej. Wtem wszystko stanęło. Lampka w podłodze wskazywała, że zatrzymali się między trzecim a czwar- tym piętrem. — A pani to doktor Alkad Mzu. — W tym plecaku mam neuroparalizator z włączonym proceso- rem sterującym. — Cieszę się, że nie porusza się pani bez broni. — Kim jesteś? — Córką Ikeli. Jeśli pani chce, proszę sprawdzić mój plik w pu- blicznym katalogu. Alkad zażądała od procesora windy połączenia z cywilnym kom- puterem administracyjnym. Jeżeli Voi była szpiclem, to jej przeło- żeni odwalili kawał dobrej roboty, preparując jej życiorys. Ponadto gdyby pracowała w wywiadzie, z pewnością nie zaczynałaby teraz pogawędki. — Uruchom windę. — A porozmawia pani ze mną? — Najpierw uruchom windę. Voi połączyła się z procesorem sterującym i ruszyli dalej w dół. — Chcemy pani pomóc. — My, to znaczy kto? — zapytała Alkad. — Ja i moi przyjaciele. Jest nas całkiem sporo. Grupa dywer- syjna, do której pani należy, od lat nic nie robi. To stare mięczaki, boją się zmian jak ognia. — Nie znam was. — Czy mój ojciec pani pomógł? — Osiągnęliśmy pewne postępy. — Gdy przyjdzie co do czego, wypną się na panią. Ale nie my. — Skąd wiesz, kim jestem? — Od ojca. Nie powinien mi mówić, a jednak powiedział. Jest miękki i tyle. — Dużo wiesz? — Tylko to, że grupa dywersyjna miała coś dla pani przygoto- wać. I to, że zamierza pani lecieć po coś, dzięki czemu moglibyśmy wreszcie zemścić się na Omucie. Na zdrowy rozsądek, chodzi pew- nie o jakąś potężną broń. Może taką, którą da się rozbić planetę. On zawsze bał się pani. On i wszyscy inni. Czy przygotowali się jak na- leży? Założę się, że nie. — Jak już powiedziałam, nie wiem, kim jesteście. Voi pochyliła się w jej stronę z poważną miną. — Mamy pieniądze i jesteśmy zorganizowani. Są wśród nas lu- dzie, którzy niczego się nie boją. My pani nie zdradzimy. Nigdy do tego nie dojdzie. Proszę powiedzieć, czego pani chce, a my to załatwimy. — Skąd wiesz, że spotkałam się z twoim ojcem? — Łomie, oczywiście. Co prawda nie jest jedną z nas, nie działa w trzonie organizacji, ale lubimy się. Dzięki temu wiem, co porabia mój ojciec. Jak już powiedziałam, jesteśmy dobrze zorgani- zowani. — Jak dzieci w klubie dziennym. — Przez chwilę Alkad oba- wiała się, że dziewczyna ją uderzy. — W porządku — powiedziała Voi ze spokojem, na który mog- ła się zdobyć wyłącznie dzięki sztuczkom neuronowego nanosyste- mu. — Po co od razu zwierzać się przygodnie napotkanej osobie z jedynej nadziei, jaka pozostała naszemu narodowi. To byłoby nie- rozważne. — Dziękuję. — Tak czy owak, oferujemy pani pomoc. Proszę nam tylko dać szansę. — To „proszę" było słowem, które chyba niełatwo przecho- dziło jej przez usta. Winda się otworzyła. W blasku srebrzystych iglic świetlnych lśniły wykończenia holu, czarny wypolerowany kamień i biały po- wyginany metal. Liczący już sobie trzydzieści lat program walki wręcz przeanalizował obrazy z implantów wzrokowych, by stwier- dzić, że w pobliżu nikt nie czai się we wrogich zamiarach. Alkad Mzu popatrzyła na wysoką dziewczynę o nieco anorektycznej bu- ( dowie ciała, zastanawiając się, co zrobić. — Twój ojciec zaproponował mi, żebym zamieszkała w jego apartamencie. Będziemy miały okazję porozmawiać. — Czuję się zaszczycona, pani doktor — odparła Voi z uśmie- chem rekina. Uwagę Joshui przykuła siedząca za barem kobieta w czerwonej koszuli. Czerwień była nad podziw czerwona: intensywny, żywy szkarłat. Dziwił go również fason koszuli, choć nie bardzo wie- dział, czemu jej krój wydaje mu się nietypowy. Po prostu brako- wało w nim... nowoczesnej elegancji. Na dodatek koszula zapinała się na guziki, zamiast na zatrzask. — Nie patrzcie na nią — odezwał się półszeptem do Beaulieu i Dahybiego. — Mam wrażenie, że ona jest opętana. — Przesłał im datawizyjnie plik ze zdjęciem. Oboje odwrócili się i wlepili wzrok w nieznajomą. Beaulieu dała popis niedyskrecji: gdy obracała swą potężną postać na przy- małym krześle, kontury jej lśniącego ciała ostro połyskiwały. — Chryste! Zachowujecie się jak amatorzy! Kobieta omiotła ich z lekka zaciekawionym spojrzeniem. — Jesteś pewien? — zapytał Dahybi. — To tylko przypuszczenia. Ale na pewno jest z nią coś nie tak. Dahybi nic więcej nie powiedział. Już nieraz podziwiał nie- omylną intuicję Joshui. — Możemy to łatwo sprawdzić — podsunęła Beaulieu. — Niech ktoś koło niej przejdzie. Zobaczymy, czy wysiądą bloki pro- cesorowe. — Nie. — Joshua rozglądał się uważnie po wnętrzu zatłoczone- go baru, który był właściwie sześcianem wyciętym w skale sektora mieszkalnego asteroidy Kilifi. Lokal odwiedzała klientela złożona głównie z załóg statków kosmicznych i pracowników stacji prze- mysłowych. On sam był tu osobą anonimową choć tylko do pewne- go stopnia —już pięć razy nazwano go „Libracyjnym" Calvertem. W Kilifi czuł się w miarę bezpiecznie, ponieważ produkowano tu urządzenia, rzekomo niezbędne do wzmocnienia zdolności obron- nych Tranąuillity. Sara i Ashly prowadzili dla pozoru negocjacje z miejscowymi firmami. Na razie nikt nie pytał, dlaczego przylecie- li aż do Naroka, zamiast wybrać bliższy układ słoneczny. Dostrzegł dwa podejrzane typy, pijące w samotności, potem jeszcze trzy, które siedziały w ciszy przy wspólnym stoliku, rzu- cając na boki ukradkowe spojrzenia. „To już jakaś obsesja"x— po- myślał. — Musimy skoncentrować się na misji — stwierdził. — Jeśli na Kilifi nie umieją skutecznie wprowadzić w życie procedur bez- pieczeństwa, to ich problem. Do niczego się nie mieszajmy. Jeśli opętani poruszająsię tu bez przeszkód, nie dadzą się stąd wypędzić. Dahybi skulił ramiona i zaczął się bawić szklanką próbując ukryć lęk. — Tutaj cumują okręty wojenne, a większość niezależnych prze- woźników ma statki przystosowane do lotów bojowych. Jeśli pad- nie asteroida, opętani dostaną je w swoje ręce. — Wiem. — Joshua ze spokojem przyjął na siebie twarde spoj- rzenie specjalisty od węzłów. — Mimo to nie możemy się rzucać w oczy. — No tak, co chwila nam powtarzasz: nie zwracać na siebie uwagi, nie rozmawiać z tubylcami, nie pierdzieć za głośno Co my tu w ogóle robimy, do diabła? Czemu z takim uporem tropisz tego Meyera? — Muszę z nim porozmawiać. — Nie ufasz nam? — Oczywiście, że wam ufam. Nie próbuj ze mną tanich chwy- tów, Dahybi. Wiesz przecież, że gdy tylko będę mógł, wszystko wam opowiem. Na razie lepiej, żebyście o niczym nie wiedzieli Zaufaliście mi, pamiętasz? Dahybi ściągnął usta i zdobył się na zmęczony uśmiech. — Tani chwyt, Joshua. Kelnerka przyniosła kolejną porcję drinków do stolika w ich wnę- ce. Joshua przyglądał się jej nogom, gdy lawirowała w ciżbie. Miała ze szesnaście lat. Trochę dla niego za młoda. W wieku Louise. Przez chwilę z rozkoszą oddawał się wspomnieniom. Wtem nad kostką kelnerki spostrzegł czerwoną chusteczkę. Chryste! Nie wiadomo, co gorsze: męka opętania czy żałosne mrzonki zwolenników Mar- twej Nocy. Przeżył wstrząs, gdy pierwszy raz oglądał nagranie z Yaliska. Marie Skibbow została opętana i teraz wabiła w swe sidła naiwne dzieciaki. Była cudowną dziewczyną, śliczną i inteligentną, twardą w swych postanowieniach jak karbotanowy kompozyt. Jeśli ona uległa, ulec mógł każdy. Myśl o Lalonde przyniosła następne wspo- mnienia. — Kapitanie — ostrzegła Beaulieu. Joshua dostrzegł mężczyznę, który zbliżał się do ich stolika. Buna przysiadł się z uśmiechem. Nie zdradzał najmniejszych oznak zdenerwowania. Z drugiej jednak strony — co ustalił Joshua w roz- mowach z innymi kapitanami — Mabaki czuł się jak ryba w wodzie przy tego rodzaju transakcjach. — Dzień dobry, kapitanie — przywitał się grzecznie Buna. — Towar zamówiony? — Częściowo — odparł Joshua. — Cały czas mam nadzieję, że pan mi pomoże z resztą. — Ma się rozumieć. Większość informacji zdobyłem w miarę łatwo. Mam jednak taki zwyczaj, gdy już sobie w ten sposób dora- biam, że lubię wgłębić się w sprawę. Tak się składa, niestety, że wiadomości, których pan naprawdę potrzebuje, nie mieszczą się w ramach naszej wcześniejszej umowy. Dahybi zmierzył mężczyznę nienawistnym spojrzeniem. Czuł wstręt do przekupnych urzędników. — Ile będą kosztować? — zapytał Joshua, nie zbity z tropu. — Jeszcze dwadzieścia tysiączków. — Buna sprawiał wrażenie szczerze zmartwionego. — Cena może wydać się panu troszkę za- wyżona, lecz nadeszły dla nas ciężkie czasy. Trudno znaleźć pracę, a tu jeszcze duża rodzina. — Niech będzie. — Joshua wyciągnął dysk płatniczy Banku Jowiszowego. Mabaki zdumiał się skwapliwością młodego kapitana. Przez chwilę wahał się, nim wyciągnął własny dysk. Joshua natychmiast przelał żądaną kwotę, — Miał pan rację — rzekł Buna. — „Udat" rzeczywiście poja- wił się w naszym układzie. Zacumował na asteroidzie Nyiru. W chwili przybycia kapitan statku musiał być ranny, bo z ciężkim urazem psychicznym trafił na cztery dni do szpitala. Kiedy go wyle- czyli, zostawił plik z trasą lotu do Układu Solarnego i wyruszył w drogę. — Do Układu Solarnego? — spytał Joshua. — To pewna infor- macja? — Najzupełniej. A teraz powiem panu rzecz szczególną, za którą wybulił pan tych dwadzieścia tysięcy. Pasażerka „Udata", doktor Alkad Mzu, nie wróciła na pokład. Wynajęła niezależnego przewoźnika i godzinę później odleciała statkiem „Samaku". — Cel podróży? — Jedna z tutejszych asteroid — Ayacucho. Sprawdziłem dane zebrane przez czujniki systemu kontroli ruchu lotniczego. Przed manewrem skoku statek bez wątpienia nakierował się na Tunję. Joshua zdusił w sobie przekleństwo. Ione miała rację: Mzu za- mierzała czym prędzej połączyć się z resztką swoich rodaków. Za- pewne chciała odzyskać „Alchemika". Ponowne zerknął na kobietę w czerwonej koszuli. Z kulturalnie odchyloną głową popijała kok- tajl. Chryste, jak byśmy nie mieli innych zmartwień! — Dziękuję. — Cała przyjemność po mojej stronie. I powiem panu jeszcze, tym razem gratis, że nie tylko ja o to pytałem. Na komputerze w De- partamencie Cywilnych Lotów Kosmicznych wpisane są trzy proś- by o te same pliki. Jedna z nich pojawiła się dwadzieścia minut przed moją. — Jezu... — Zła nowina? — Interesująca — mruknął Joshua, wstając od stołu. — Jeśli będzie pan jeszcze czegoś potrzebował, kapitanie, pro- szę się odezwać. — Jasne. — Joshua zmierzał już w stronę drzwi. Dahybi i Beau- lieu szli kilka kroków za nim. Zanim dotarł do wyjścia, wśród ludzi wpatrzonych w stojący za barem projektor AV nastąpiło nagłe poruszenie. W całym pomiesz- czeniu podniósł się gwar ożywionych rozmów. Obcy sobie ludzie zwracali się do siebie, pytając: „Widziałeś?" — jak to się zwykle działo, gdy słyszeli sensacyjną wiadomość. Joshua skupił się na projekcji, aż jedna z iskierek mgiełki lasero- wego światła padła na siatkówkę jego oka i utworzyła obraz. Pod nim obracała się wolno planeta o doskonale mu znanej topografii. # I Nie było na niej oblanych oceanami kontynentów, a tylko kręte mo- rza i tysiące wysp średniej wielkości. Nad połową z nich unosiły się płaty czerwonych obłoków, liczne zwłaszcza w strefie tropikalnej — aczkolwiek na tej planecie pojęcie tropiku było względne. — ...dowódca „Leveque'a", fregaty Sił Powietrznych Konfede- racji, potwierdził, że w wyniku dysfunkcji rzeczywistości wszystkie zamieszkane wyspy Norfolku zostały przykryte czerwonymi chmu- rami — mówił prowadzący program. — Urwała się łączność z po- wierzchnią planety i prawdopodobnie jej mieszkańcy, może nawet w całości, padli ofiarą opętania. Ponieważ Norfolk jest planetą rol- niczą, a jej rząd dysponował ograniczoną liczbą kosmolotów, nie zdążono ewakuować ludności na okręty eskadry, zanim poddała się stolica. W specjalnym komunikacie Dowództwo Sił Powietrznych na Trafalgarze poinformowało, że „Leveque" pozostanie na orbicie, aby śledzić rozwój sytuacji, na razie jednak nie planuje się operacji zaczepnych. Tym samym liczba planet, które stały się łupem opęta- nych, wzrosła do siedmiu. — Chryste, zostawiłem tam Louise. — Przekaz audiowizualny zakończył się, kiedy odwrócił głowę od kolumny projektora. Ujrzał we wspomnieniach dziewczynę biegnącą po trawiastym pagórku, ubraną w jedną ze swych śmiesznych sukienek i uśmiechającą się do niego przez ramię. Przypomniał sobie również Genevieve, owo irytujące dziewczątko, które równie często chodziło nadąsane, co uśmiechnięte. I Marjorie, i Granta (ten to musiał wycierpieć: pew- nie opierał się do samego końca). Także Kennetha, a nawet recep- cjonistkę w budynku przedsiębiorstwa Drayton's Import. — O, nie! Tylko nie to! — Powinienem tam być. Mógłbym ją z tego wy- ciągnąć. — Hej, Joshua! — odezwał się Dahybi z troską w głosie. — Dobrze się czujesz? — Tak. Obejrzałeś sprawozdanie z Norfolku? — Owszem. — Ona tam jest, Dahybi. Tam ją porzuciłem. — Kogo? — Louise. — Wcale jej nie porzuciłeś, Joshua. To jej dom, tam się wycho- wała. — Wiem. — Neuronowy nanosystem Joshui wyznaczał już tra- sę lotu z Naroka na Norfolku. Nie pamiętał, kiedy o nią poprosił. — Dobra, kapitanie — rzekł Dahybi. — Mamy już wszystko, po co tu przylecieliśmy. Czas w drogę. Joshua raz jeszcze spojrzał na kobietę w czerwonej koszuli, wpatrzoną teraz w projektor AV. Na hebanowej skórze malowały się abstrakcyjne, pastelowe wzory światła. Po ustach błąkał się ra- dosny uśmiech. Joshua nienawidził jej za tę bezkarność i bezczelną butę, jaką okazywała, siedząc między wrogami. Oto przybyła królowa diablic, aby się z niego naigrawać. Wtem poczuł na ramieniu silny uścisk Dahybiego. — Ruszmy się stąd wreszcie! — Nie ma to jak w domu — powiedziała Loren Skibbow z te- atralnym uśmiechem. — Szkoda, że nie możemy tu dłużej zostać. Przetrząsną całą Guyanę, żeby nas odnaleźć. Apartament znajdował się na najwyższym poziomie biosferycz- nego kompleksu mieszkalnego, gdzie grawitacja wynosiła osiem- dziesiąt procent standardowej wartości. Był to zapewne buduar ja- kiejś arystokratki z Kulu, wyposażony w ciemne meble o dyna- micznych konturach i długie, ręcznie malowane, jedwabne zasłony. Na stolikach i wnękowych półkach stały liczne antyki. Gerald czuł się dość dziwnie w tym otoczeniu, pamiętając, co się tego dnia wydarzyło. — Sama to stworzyłaś? — Kiedy mieszkali w arkologii, Loren zawsze utyskiwała, że nie mają „przyzwoitszego" mieszkania. Rozejrzała się ze smutnym uśmiechem i pokręciła głową. — Nie. W mojej wyobraźni nie powstałyby tak wytworne rze- czy. To kącik Pou Mok. — Kobiety, którą opętałaś? Tej rudej? — Zgadza się. — Loren podeszła do niego z wesołą miną. Gerald struchlał. Nie musiał tego okazywać swoim zachowa- niem; wystarczyło, że jego umysłem owładnęło uczucie strachu i niezdecydowania. — Dobra, Gerald, nawet cię nie dotknę. Usiądź, to porozma- wiamy. Mam na myśli prawdziwą rozmowę, a nie wysłuchiwanie bujd o tym, co według ciebie będzie dla nas najlepsze. Wzdrygnął się. Wszystko, cokolwiek zrobiła czy powiedziała, budziło w nim szereg wspomnień. Nie wymazana z jego głowy przeszłość stała się dlań życiowym przekleństwem. — Jak się tu dostałaś? — zapytał. — Co się właściwie stało, Loren? — Widziałeś przecież zgliszcza. Widziałeś, co zrobili z nami zesłańcy na czele z tym łajdakiem Dexterem. — Pobladła na twa- rzy. — Co zrobili z Paulą. — Widziałem. — Próbowałam, Gerald. Uwierz mi, że próbowałam walczyć. Tylko że to się tak szybko potoczyło. To barbarzyńcy, mieli źle w głowach. Dexter zabił jednego ze swoich, bo ranny chłopak mógł być przeszkodą w marszu. Nie miałam dość siły, żeby ich po- wstrzymać. — A mnie z wami nie było. — I ciebie by zabili. — Chociaż bym... — Nie, Gerald. Umarłbyś nadaremnie. Cieszę się, że uciekłeś. Dzięki temu pomożesz Marie. — Ale jak? — Opętanych można pokonać. Przynajmniej jednego czy dru- giego. Jeśli chodzi o całość, to nie wiem, ale tym niech się kłopoczą inni, rządy planetarne i Konfederacja. Ty i ja musimy uratować cór- kę, aby miała swoje życie. Tylko na nas może liczyć. — Ale jak? — powtórzył prawie z krzykiem. — A jak ty się uwolniłeś? Zamknęli cię w kapsule zerowej. My z nią zrobimy to samo. Żaden opętany nie wytrzyma tam długo. — Czemu? — Ponieważ ani na chwilę nie tracimy świadomości. W kapsu- le zerowej ustają niemal wszystkie czynności życiowe organizmu, lecz nasze dusze ciągle są jakoś połączone z zaświatami, przez co mają poczucie upływającego czasu. Tego i niczego innego. To ab- solutne odcięcie od wrażeń zmysłowych, jeszcze gorsze od pobytu w zaświatach. Tam przynajmniej dusze mogą się pożywić czyimiś wspomnieniami, dojrzeć to i owo z materialnego wszechświata. — No tak, teraz rozumiem — mruknął Gerald. — To dlatego Kingsford Garrigan trząsł się ze strachu. — Niektórzy mogą wytrzymać dłużej. Wszystko zależy od te- go, jak silna jest osobowość. W końcu jednak każdy opuszcza opę- tane ciało. — Jest więc nadzieja. — Dla Marie, owszem. Możemy ją uratować. — Po to, żeby umarła. — Prędzej czy później każdy umrze, Gerald. — Aby cierpieć w zaświatach. — Niekoniecznie. Wątpię, czy gdyby nie ty i Marie, zosta- łabym z innymi duszami. — Jak to? Nie rozumiem. Loren uśmiechnęła się do niego boleśnie. — Martwiłam się o was. Chciałam zrobić wszystko, aby nic wam się nie stało. Dlatego zostałam. — Tak, ale... Dokąd miałabyś odejść? — Nie wiem, czy to odpowiednie pytanie. Zaświaty są dziwne. Różnią się od naszego wszechświata, ponieważ nie ma w nich osob- nych miejsc. — To jak je opuścić? — Nie opuściłabym ich... — Machnęła ręką ze zniecierpliwie- niem, próbując zgłębić tę kwestię. — Po prostu nie byłabym w tej samej części zaświatów, co inni. — Mówiłaś, że nie ma podziału na części. — Bo nie ma. — No to jak...? — Nie mam zielonego pojęcia. Pewne jest to, że można opu- ścić tych w zaświatach. Nie wszyscy tam cierpią męki, jak się po- wszechnie uważa. Gerald błądził wzrokiem po bladoróżowym dywanie, zawsty- dzony tym, że nie ma śmiałości spojrzeć na własną żonę. — A więc wróciłaś ze względu na mnie. — Nie — zaprzeczyła twardym tonem. — Możemy być so- bie mężem i żoną, lecz moja miłość nie jest znowu taka ślepa. Wróciłam przede wszystkim dla Marie. Gdyby chodziło wyłącznie o ciebie, nie wiem, czy znalazłabym w sobie dość odwagi. Mając na względzie jej dobro, pozwalałam innym duszom karmić się moimi wspomnieniami. Wiedziałeś, że można patrzeć z zaświatów? Ano można. Wyśledziłam stamtąd Marie, dzięki czemu miałam siłę zno- sić te wszystkie okropieństwa. Za życia nie widziałam jej, odkąd uciekła z domu. Chciałam wiedzieć, czy żyje, czy nic jej nie grozi. Nie było to łatwe. Miałam już zaniechać poszukiwań, gdy nagle okazało się, że jest opętana. Dlatego właśnie zostałam. Czekałam na okazję, żeby jej pomóc. By znalazł się ktoś blisko ciebie, kogo można opętać. No i jestem. — No, tak. Kim jest Pou Mok? Myślałem, że księstwo pora- dziło sobie z opętanymi, że zamknęło ich wszystkich na obszarze Mortonridge. — Owszem, poradziło sobie, jeśli wierzyć serwisom informa- cyjnym. Ale tych troje, którzy przybyli tu z tobą na pokładzie „Ekwana", dorwało Pou Mok jeszcze przed opuszczeniem astero- idy. Spryciarze. Wiedzieli, kogo wybrać. Pou Mok dostarczała za- trudnionym tu ludziom nielegalne programy stymulacyjne. Między innymi, oczywiście. Nic dziwnego, że mogła sobie pozwolić na to gniazdko. Jej nazwisko nie widnieje w żadnym wykazie mieszkań- ców Guyany, więc nie została wezwana na testy. Pomysł był taki, że nawet gdyby na planecie schwytano tych z „Ekwana", dusza, która zawładnęła ciałem Pou Mok, rozpoczęłaby od nowa cały pro- ces. Z pozoru świetnie nadawała się do roli sabotażystki. Mieli pe- cha, bo to ja zawitałam tu z zaświatów. Ich sprawy mnie nie ob- chodzą, martwię się tylko o Marie. , — Czyżbym popełnił błąd, zabierając ją na Lalonde? — zapytał Gerald, przybity. — Myślałem, że robię dla niej coś naprawdę wspaniałego. Dla was wszystkich. — Robiłeś, co mogłeś. Ziemia dogorywa, arkologie są stare i podupadają. Nic tam po nas. Gdybyśmy zostali, Marie i Paula żyłyby dokładnie tak samo jak my, nasi rodzice czy też nasi przod- kowie z dziesięciu ostatnich pokoleń. Dzięki tobie wyrwaliśmy się z zaklętego kręgu. Jeszcze trochę i bylibyśmy dumni z osiągnięć na- szych wnuków. — Jakich wnuków? — Wiedział, że zaraz wybuchnie płaczem. — Paula nie żyje. Marie tak bardzo znienawidziła nasz dom, że zwiała przy pierwszej okazji. — I mówię ci: dobrze się stało. Zawsze była krnąbrna, a jest przecież młodą dziewczyną. Takie jak ona nigdy nie patrzą w przy- szłość, nie układają planów. W głowie im tylko zabawa. W ciągu dwóch miesięcy na farmie Marie tęskniła za wygodnym, utraconym życiem. Po raz pierwszy musiała wziąć się do roboty. Nie dziwota, że uciekła z domu. Nie byliśmy dla niej złymi rodzicami, ona po prostu wystraszyła się przedwczesnego sprawdzianu dojrzałości. Wiesz, że ją dostrzegłam, zanim została opętana? Znalazła sobie dobrze płatną pracę w Durringham. Wiodło jej się lepiej, niż byłoby to możliwe na Ziemi. Ale znając Marie, pewnie tego nie doceniała. Gdy wreszcie Gerald przemógł się, aby podnieść wzrok, napo- tkał zatroskane oblicze Loren. — Nie mówiłem ci tego nigdy, ale strasznie się o nią bałem, od kiedy uciekła. — Domyślałam się. Ojcowie zawsze myślą, że ich córki nie dadzą sobie rady w życiu. — A ty się nie martwiłaś? — Jasne, że tak. Ale tylko o to, żeby los nie zwalił dziewczynie na plecy czegoś ponad jej siły. Niestety, los bywa okrutny. Powodziłoby jej się całkiem dobrze, gdyby nie ta przeklęta napaść opętanych. — No, dobra — powiedział drżącym głosem. — Co robimy? Chciałem tylko polecieć do Valiska i jakoś jej pomóc. — To się samo przez się rozumie. Nie mam żadnego wielkie- go planu, chociaż przemyślałam już parę szczegółów. Na po- czątek musisz dostać się na pokład „Ojuadina". To jeden z nielicz- nych statków, które jeszcze latają. W tej chwili Królestwo sprzedaje sojusznikom ogromne ilości sprzętu wojskowego. Za siedem godzin „Quadin" wyruszy na asteroidę Pinjarra z ładunkiem pięciogigawa- ktowych działek maserowych do wzmocnienia tamtejszej sieci stra- tegiczno-obronnej. — Pinjarra? — Rdzennie australijska planeta w układzie słonecznym Too- woomby. Królestwo nie chce dopuścić, żeby wypadła z jej strefy wpływów. Mają tam słabo chronione osiedla asteroidalne, którym zaproponowano nowoczesny sprzęt na dogodnych warunkach fi- nansowych. Gerald bawił się palcami. — Tylko jak wsiąść na pokład? Nigdy nie zdołamy dostać się na kosmodrom, cóż dopiero mówić o statku. Może po prostu zapy- tajmy rząd Ombey, czy możemy lecieć do Valiska? Uwierzą nam, jeśli powiemy, że mamy zamiar ratować Marie. Skorzystają też z informacji o kapsułach zerowych. Jeszcze nam podziękują. — Cholera! — Bardziej ze zdumieniem niż pogardą Loren wpatrywała się w jego twarz wykrzywioną uśmiechem, pełną naiw- nej nadziei. Zawsze to on parł do przodu, choćby i po trupach. — Och, Gerald! Co oni z tobą zrobili? — Przywrócili mi pamięć. — Zwiesiwszy głowę, przytknął pal- ce do skroni, na próżno usiłując, choćby częściowo, uśmierzyć pul- sujący w nich ból. — Teraz wszystko pamiętam. Tylko po co? Nie chcę pamiętać, chcę zapomnieć. Loren podeszła do niego, usiadła i otoczyła go ramieniem, jak niegdyś córki, gdy były małe. — Wszystko wróci do normy, kiedy uwolnimy Marie. Znowu będziesz mógł myśleć o czymś innym, czymś nowym. — Tak! — Pokiwał z ożywieniem głową, cedząc słowa z prze- konaniem nowo nawróconego. — Tak, masz rację. To samo powta- rzał doktor Dobbs. Muszę określić cele odpowiadające nowej rze- czywistości i skoncentrować się na ich realizacji. Muszę otrząsnąć się z błędów przeszłości. Uniosła brwi, zaskoczona. — Niezła strategia. Ale najpierw zdobędziemy ci wejściówkę na „Quadina". Kapitan zaopatrywał Pou Mok w rozmaite półlegal- ne fleksy, może więc nakłonimy go, żeby cię zabrał. Tylko masz z nim twardo rozmawiać. Poradzisz sobie? — Tak, powinienem. — Splótł i zacisnął dłonie. — Powiem mu cokolwiek, jeśli dzięki temu pomogę Marie. — Nie naciskaj za bardzo. Bądź miły, opanowany, ale nie po- puszczaj. — W porządku. — Świetnie. Pieniędzmi w ogóle się nie przejmuj, bo dosta- niesz dysk płatniczy Banku Jowiszowego z sumką pół miliona fu- zjodolarów. Pou Mok ma też kilka pustych fleksów paszportowych. Największe problemy możesz mieć z wyglądem, gdyż wszystkie czujniki na asteroidzie mają twój wizerunek zapisany w pamięci. Mogę ci zmienić wygląd, ale musiałabym zawsze być blisko ciebie, a to jest wykluczone. W miejscu publicznym od razu by mnie wy- kryli, zwłaszcza gdybym posługiwała się energistycznymi zdolno- ściami. Dlatego musisz się zmienić raz, a dobrze. — Raz, a dobrze? — powtórzył z niepokojem. — Pou Mok ma komplet pakietów kosmetycznych. Często zmieniała twarz, aby nie opatrzyła się za bardzo policji na astero- idzie. Nawet jej rude włosy nie są naturalne. Chyba umiałabym za- programować ręcznie procesor. Jeśli nie będę się zbliżać do pakie- tów, powinny wykonać podstawowe przeróbki. Loren zaprowadziła go do jednej z sypialni, gdzie kazała mu się położyć. Pakiety kosmetyczne nie różniły się bardzo od nanonicz- nych pakietów opatrunkowych; wystawały z nich, jak krosty, nie- duże banieczki z zapasem gotowego do implantacji kolagenu, który nadawał twarzy nowe rysy. Gerald poczuł, jak wczepiają się wło- chatą powierzchnią w jego skórę. Chwilę później stracił czucie. Gerald musiał wykazać się wielkim hartem ducha, by w holu publicznym przechodzić pod zamontowanymi w suficie czujnika- mi. Ciągle jeszcze miał wątpliwości co do swojej twarzy, która raz po raz pokazywała mu się w lustrach. Odmłodziła go o dziesięć lat, choć miał teraz pucołowate policzki, kręte zmarszczki od częstego śmiechu i nieco ciemniejszą, gdzieniegdzie zaczerwienioną karna- cję. Na takiej twarzy doskonale odbijał się jego wewnętrzny niepo- kój. Włosy zostały przycięte na centymetrowego jeżyka i zabarwio- ne na jasnokasztanowy kolor. Przynajmniej znikły siwe pasma. Wszedł do baru i zamówił wodę mineralną, pytając przy okazji barmana, gdzie można znaleźć kapitana McRoberta. McRobert poruszał się w towarzystwie dwóch członków swej załogi, z których jeden był kosmonikiem o ciele przypominającym manekina — całym czarnym, pozbawionym nawet na głowie ja- /ri 1 kichkolwiek znaków szczególnych. Wzrost dwa metry dziesięć cen- tymetrów robił wrażenie. Przy stoliku Gerald próbował zachowywać się na luzie, co jed- nak przychodziło mu z trudem. Ich chłodny, wyważony sposób by- cia przywoływał na pamięć wspomnienia żołnierzy, którzy pojmali Kingsforda Garrigana w dżungli na Lalonde. — Nazywam się Niall Lyshol — wyjąkał. — Przysłała mnie Pou Mok. — Tylko dlatego tu jesteśmy — powiedział z rezerwą McRo- bert. — A teraz próba. — Skinął głową na kosmonika. Geraldowi podsunięto blok procesorowy. — Weź go — rozkazał McRobert. Spróbował, lecz wielkie czarne łapsko nie chciało puścić urzą- dzenia. — Żadnych wyładowań elektrostatycznych — orzekł kosmo- nik. — Blok działa sprawnie. — Schował przyrząd. — W porządku, Lyshol, nie jesteś opętany — powiedział Mc- Robert. — W takim razie, kim ty jesteś, do jasnej cholery? — Kimś, kto chce się stąd wydostać. — Gerald wypuścił wolno powietrze, przypominając sobie ćwiczenia relaksacyjne, na które kładł nacisk doktor Dobbs. Daj wolny obieg swemu ciału, a to samo stanie się z falami mózgowymi. — Wy też handlujecie z Pou Mok, dlatego z pewnością zrozumiecie mój pośpiech. Nie chcę, żeby lu- dzie zaczęli koło mnie węszyć. — Nie wciskaj mi tu kitu, chłopcze. Nie zabieram ściganych, w dzisiejszych czasach to zbyt wielkie ryzyko. Nie wiem nawet, czy odlecimy z Guyany, póki obowiązuje alarm obronny trzeciego stopnia. Centrum kontroli lotów nikogo stąd nie wypuści, skoro je- den z tych drani włóczy się samopas po asteroidzie. — Nie jestem poszukiwany. Proszę sprawdzić biuletyny. — Już to zrobiłem. — A więc zabierze mnie pan, kiedy odwołają alarm? — Komplikujesz mi sprawy, Lyshol. Przepisy zabraniają okrę- towania pasażerów, zatem musiałby pan wejść w skład załogi. Ale nie ma pan neuronowego nanosystemu, co z kolei obudzi podejrze- nia moich szefów z firmy. Zaczną zadawać trudne pytania. — Zapłacę. — O tak, tego pan może być pewien. — Pou Mok umie okazać wdzięczność. Jeśli to dla pana coś znaczy. — Mniej, niż jej się wydaje. Kto panu depcze po piętach? — Różni ludzie. Ale nie władze. Oficjalnie, nic nie przeskro- bałem. — Sto tysięcy fuzjodolarów i podróż w kapsule zerowej. Nie chcę, żeby mi zarzygano cały moduł mieszkalny. — Zgoda. — Tak bez namysłu? Sto tysięcy to kupa szmalu. Gerald był u kresu sił. Ciche głosy, odzywające się w jego głowie, mówiły, że w sanatorium miałby spokój i wygodny kącik. „Doktor Dobbs mnie zrozumie, jeśli teraz wrócę. Postara się, żeby policja mnie nie ukarała. Gdyby nie Marie..." — myślał. — Niech się pan zdecyduje — rzekł do McRoberta. — Jak tu zostanę, niejedno szachrajstwo wyjdzie na jaw. Pewnie nigdy już nie będzie pan latał do układów planetarnych w Królestwie Kulu. Szefowie z firmy zdenerwują się tym o wiele bardziej niż wiado- mością o członku załogi, który nie ma neuronowego nanosystemu. Ale czy się dowiedzą, jeśli pan im nie powie? — Nie cierpię pogróżek, Lyshol. — Wcale panu nie grożę. Proszę tylko o pomoc. Potrzebuję jej. Proszę. McRobert popatrzył na swych towarzyszy. — W porządku. „Quadin" cumuje w doku 90I-C, planowy start za trzy godziny. Alarm drugiego stopnia może opóźnić odlot, lecz pan niech się lepiej nie spóźni. Nie będziemy czekać. — Jestem gotów. — Żadnego bagażu? Zadziwiające. Niech i tak będzie. Płaci pan po wejściu na pokład. I jeszcze jedno. Przy wynagradzaniu załogi raczej pana pominę. Kiedy we czterech wyszli z baru, Gerald spróbował ukradkiem rozejrzeć się po holu. Nie kręciło się tu wiele osób, ponieważ alarm drugiego stopnia zmobilizował do działania wszystkich bez wyjątku pracowników służb cywilnych i wojskowych. Loren przyglądała mu się z daleka, gdy szedł przygarbiony, z markotną miną, w towarzystwie swej trzyosobowej eskorty. We- szli do windy i drzwi się za nimi zamknęły. Odwróciła się i ruszyła w przeciwnym kierunku. Po jej nierzeczywistych wargach prze- mknął uśmiech. Po siedmiu i pół godzinie, w czasie których odebrał ze sto fał- szywych alarmów, przy czym ani jednego usprawiedliwionego, ad- mirał Farąuar poważnie zastanawiał się nad uruchomieniem w neu- ronowym nanosystemie jakiegoś programu uspokajającego. Nie zno- sił posługiwania się tym sztucznym, software'owym wspomaganiem, lecz napięcie i rozdrażnienie coraz bardziej dawały mu się we zna- ki. Dowodzenie akcją poszukiwania opętanej kobiety odbywało się w sztabie operacyjnym Królewskich Sił Powietrznych. Gdy go budo- wano, nikt nie wyobrażał sobie kierowania tego typu operacjami, lecz protokoły łączności dało się łatwo skonfigurować do badania sieci procesorowych na asteroidzie, a w rdzeniach sztucznej inteli- gencji uruchomiono opracowane przez Dianę Tiernan programy po- równawcze, dzięki którym na Ksyngu wyłapywano opętanych. Zwa- żywszy na niewielkie rozmiary Guyany i gęsto upakowane systemy elektroniczne, w ciągu kilku minut powinno być po sprawie. A jednak kobieta wciąż im się wymykała. Przez co w rozmowie z księżną Kirsten musiał przyznać, że skoro jednej się udało, inni też mogli mieć tyle samo szczęścia. Nie wiadomo, ilu włóczyło się bezkarnie po Guyanie. Teoretycznie cały personel wojskowy mógł zostać opętany, a sztab operacyjny — kłamać. Sam w to nie wierzył (osobiście pofatygował się do sztabu), lecz rząd niewątpliwie brał taką możliwość pod uwagę. Zapewne i jego podejrzewano, aczkol- wiek z grzeczności nikt mu o tym nie powiedział. Koniec końców, odebrano Guyanie dowodzenie siecią stratę- giczno-obronną Ombey, by przekazać je bazie Królewskich Sil Po- wietrznych w Atherstone. Bez rozgłosu, pod przykrywką zaostrzo- nego alarmu, wprowadzono całkowitą izolację asteroidy. Jak dotąd, nic to nie dało. Komputer zarządzający biurem powiadomił go, że o spotkanie proszą doktor Dobbs i kapitan Oldroyd, jego oficer sztabowy. Gdy przesłał zgodę, biuro przeobraziło się w białą bańkę sensywizyjnej sali konferencyjnej. — Jak pan sądzi, schwytacie ją niebawem? — zapytał doktor Dobbs. — Nie zanosi się na to — przyznał admirał. — Mam wiadomość, która może się panu przydać. Na podsta- wie zebranych informacji przeanalizowaliśmy różne scenariusze wydarzeń. Po zapoznaniu się z wynikami ustaliłem, jak mi się wy- daje, rzeczywisty motyw jej postępowania. Uwolnienie Skibbowa z ośrodka medycznego było rzeczą dość dziwną. Nawet osoba opę- tana musiała liczyć się z ogromnym ryzykiem. Gdyby komandosi pośpieszyli się o trzydzieści sekund, nie zdołałaby uciec. A zatem miała niezwykle silną motywację. — Jaką? — Sądzę, że to Loren Skibbow, żona Geralda. Nie bez powodu zwróciła się do Kovaka słowami: „Co ma powiedzieć ktoś, kto przeżył z nim dwadzieścia lat?" Sprawdziłem w archiwach, przez dwadzieścia lat byli małżeństwem. — Czyli jego żona? — Tak jest. — Cóż, życie nie przestaje zaskakiwać. — Admirał spojrzał na kapitana Oldroyda. — Mam nadzieję, że dysponuje pan dowodami na potwierdzenie tej tezy. — Tak, sir. Zakładamy, że to naprawdę Loren Skibbow, ponie- waż jej charakterystyka zachowań idealnie pasuje do tego, co zro- biła. Przypuszczalnie przebywa na Guyanie od dłuższego czasu, może nawet od chwili, gdy zacumował „Ekwan". Z pewnością na- uczyła się poruszać tak, żeby programy porównawcze nie podnosiły alarmu. A jeśli to potrafi, czemu nie podjęła prób przejęcia astero- idy, jakich byliśmy świadkami w Ksyngu? Powstrzymała się, bo miała konkretny powód. — Wszystko podporządkowała swym planom — wtrącił szyb- ko doktor Dobbs. — Gdyby cała asteroida wpadła w ręce opęta- nych, Gerald nie cieszyłby się długo wolnością. Ona kieruje się względami osobistymi, admirale, nie powiązanymi z tym, co ma miejsce w Mortonridge czy na Nowej Kalifornii. Działa na włas- ną rękę. Wątpię, czy stanowi zagrożenie dla bezpieczeństwa w Kró- lestwie. — Chce pan powiedzieć, że wprowadziliśmy w Księstwie alarm drugiego stopnia, ponieważ ktoś tu załatwia swoje sprawy rodzin- ne? — zapytał admirał Farąuar. — Na to wychodzi — odparł doktor Dobbs z ubolewaniem. — Opętani też są ludźmi. Zebraliśmy przekonujące dowody na to, że doświadczają ludzkich uczuć niemal w pełnym zakresie. A prze- cież... hm... Daliśmy w kość Geraldowi. Jeśli nasze przypuszcze- nia są słuszne, to nic dziwnego, że Loren robi wszystko, aby go wy- swobodzić. — Chryste... No dobrze, co teraz? Czy ta teoria jakoś nam po- może? — Na pewno w negocjacjach. — A po co negocjować? Nie obchodzi mnie, czy jest kochającą żoną. Dla mnie to przede wszystkim przeklęta opętana. Nie mogą przecież mieszkać na asteroidzie jako szczęśliwe małżeństwo. — Spróbujmy ją chociaż zapewnić, że będziemy lepiej dbać o Ge- ralda. Tak jak ona to sobie wyobraża, oczywiście — dodał szybko. — Może i racja. — Admirał chętnie znalazłby jakąś usterkę w tym rozumowaniu, niestety fakty wydawały się z sobą ściśle po- wiązane. — Co więc pan radzi? — Chciałbym nadać wiadomość do sieci Guyany, zapisać ją w każdym osobistym procesorze telekomunikacyjnym, włączyć do programów informacyjnych i rozrywkowych. Na pewno się z nią zapoznają, to tylko kwestia czasu. — Jeśli odpowiedzą, zdradzą swoje położenie. Nie są tacy głupi. — I tak ich w końcu znajdziemy, dam im to jasno do zrozumie- nia. Mógłbym zaproponować jakiś rozsądny komnromic r> ¦ u . „ , . . . . _ ., "piomis. rotrzebu- ję tylko pańskiego zezwolenia. To musi być ik-7„;„ d au u a- ¦ ¦ • • j * - uczciWa propozycja. Bądź co bądź, opętani umieją odczytywać uczucia oh . ua razu pozna, czy mówię prawdę. — To dość ogólnikowa prośba, doktorze. Co właściwie chciał- by jej pan zaproponować? — Przewieziemy Geralda na Ombey i damy mu obywatelstwo. Otrzyma rekompensatę pieniężną za wyrządzone mu krzywdy, a tak- że darmowe leczenie i porady lekarskie. Ponadto na koniec gdy mi- nie kryzys, dołożymy wszelkich starań, żeby spotkał się z córką. — Ma pan na myśli tę Kierę z Valiska? — Tak, admirale. — Nie mam aż tak szerokich uprawnień... — Przerwał raptow- nie, bo oto komputer zarządzający biurem przesłał mu zawiadomie- nie o zmianie statusu asteroidy. Sztab operacyjny ogłosił właśnie pełen alarm bojowy. Admirał otworzył kanał łączności z oficerem dyżurnym. — Co się dzieje? — zapytał datawizyjnie. — Jednostka sztucznej inteligencji wykryła anomalię, sir. Praw- dopodobnie to nasza uciekinierka. Wysłałem na miejsce oddział ko- mandosów. — Co to za anomalia? — Kamera w komorze wejściowej przy ramieniu kosmodromu zarejestrowała mężczyznę wsiadającego do wagonika tranzytowe- go. Kiedy wagonik zatrzymał się w sektorze G5, wysiadła kobieta. Pojazd nie zatrzymywał się na stacjach pośrednich. — Wystąpiły awarie procesorów? — Jednostka sztucznej inteligencji analizuje układy elektronicz- ne w najbliższym sąsiedztwie. Owszem, ich wydajność niekiedy spada, lecz nie są to tego rodzaju zakłócenia, jakie opętani powodo- wali w Ksyngu. Admirał poprosił o mapę kosmodromu. W sektorze G5 znajdo- wał się dok dla kosmolotów i aeroplanów z polem jonowym. — Boże wielki! Miał pan chyba rację, doktorze. Loren frunęła okrągłym, jasno oświetlonym korytarzem w stro- nę komory śluzowej. Zgodnie z zapisem w komputerze, miał tu cu- mować kosmolot typu SD2002 produkcji Kulu Corporation — trzy- dziestomiejscowy pojazd należący do firmy Crossen, która przewo- ziła nim robotników na niskograwitacyjne stacje przemysłowe. Był to jeden z najmniejszych aeroplanów na Guyanie; właśnie na taki powinna się połakomić dwójka mało obeznanych z techniką despe- ratów, którzy zamierzali uciec na planetę. W pobliżu nikogo nie było. Ostatnim człowiekiem, jakiego zo- baczyła, był pewien mechanik, lecz ten wsiadł do wagonika tranzy- towego, którym tu przyjechała. Chwilę biła się z myślą, czyby nie dać upustu energistycznym mocom i rozwalić trochę urządzeń w korytarzu. To jednak mogłoby wywołać zdziwienie; tak długo się pohamowywała, że teraz jakakolwiek zmiana wzbudziłaby podej- rzenia. Miała tylko nadzieję, że programy i czujniki systemów bez- pieczeństwa wyśledzą jej obecność. Zmiana wyglądu zdradzała ją w sposób niejako naturalny, jeśli ich programy porównawcze były dostatecznie rozwinięte. Tunel komory śluzowej miał długość pięciu metrów i szerokość dwóch; był węższy od korytarza. W środka zobaczyła przed sobą zamkniętą grodź. Nareszcie coś usprawiedliwiało użycie energistycznej mocy,. Wokół grodzi płynęły prądy elektryczne. Za ścianami z jasnonie- bieskiego kompozytu wyczuwała wiązki kabli zasilających — grube żyły, które jarzyły się bursztynowym świadectwem przepływającej w nich energii. Były tu również mniejsze, świecące słabiej przewody. To właśnie jednym z nich, biegnącym do niedużego bloku nadaw- czo-odbiorczego w krawędzi grodzi, popłynął sygnał. — Loren, prawda? — wydobył się czyjś głos z urządzenia. — Loren Skibbow, na pewno się nie mylę. Mówi doktor Riley Dobbs. Leczyłem Geralda, zanim go uprowadziłaś. Patrzyła na blok ze zdumieniem. Jak oni na to wpadli, do diaska? Moc dopływała z zaświatów jak woda z gorącego źródła, prze- nikała ciało, wypełniała każdą komórkę. Loren kontrolowała tę ros- nącą siłę, myślą nadawała jej odpowiedni kształt, który dokładnie pokrywał się z tym, co sobie wymarzyła. Kształt zaczął nakładać się na rzeczywistość. Na powierzchni grodzi zamigotały iskierki. — Jestem po waszej stronie, Loren. Upoważniono mnie do udzie- lenia wam wszelkiej pomocy. Tylko mnie wysłuchaj. Gerald jest moim pacjentem i nie chcę, by stała mu się krzywda. Obojgu nam zależy na jego dobru. — Idź do diabła, doktorze! I lepiej uważaj, żebym cię tam nie zaprowadziła osobiście. Namieszałeś w głowie mojemu mężowi. Nigdy ci tego nie zapomnę. Za nią w korytarzu rozległy się jakieś odgłosy, ciche szuranie i kołatanie. Koncentrując uwagę, wyczuła myśli zbliżających się żołnierzy. Były chłodne, pełne obaw, ale i determinacji. — Gerald ucierpiał w wyniku opętania — rzekł Dobbs. — Pró- bowałem go wyleczyć. Chcę dokończyć terapię. Iskry wiły się po kompozycie tunelu komory śluzowej, wgłę- biając się pod powierzchnię, jakby miały umiejętność pływania w ciele stałym. — Pod lufami? — odcięła się. — Wiem, że idą tu żołnierze. — Obiecuję, Loren, że nie będą strzelać. Nic by to nie dało. Chcemy ocalić życie człowieka, którego opętałaś. To dla nas waż- ne. Spotkajmy się i porozmawiajmy. Proszę cię. Wymogłem na władzach ogromne ustępstwa. Gerald zamieszka na planecie. Otrzy- ma porządną opiekę, ja dokończę leczenie. Może któregoś dnia zo- baczy córkę. — Chyba Kierę. Ta suka nie wypuści mojej córki. — Nigdy nie wiadomo. Zawsze możemy to przedyskutować. Przecież nie możesz odlecieć kosmolotem. Nawet jeśli wejdziesz na pokład, nie wyprowadzisz maszyny z sieci strategiczno-obronnej. Gerald dostanie się na planetę tylko wtedy, jeśli ja go tam zabiorę. — Nic już mu nie zrobicie. Ukryłam go w bezpiecznym miej- scu, którego nie znaleźliście, choć tyle czasu tam mieszkałam. Ściany tunelu lekko zatrzeszczały. Iskry zlewały się w świetli- sty, otaczający ją pierścień. Uśmiechnęła się pod nosem. Wybieg się udał, została jeszcze tylko mała formalność. Interwencja Dobbsa okazała się nadzwyczajnie pomocna. Loren czuła, że żołnierze zatrzymali się niedaleko wejścia do tu- nelu. Wzięła głęboki oddech, próbując odegnać od siebie myśli o tym, co miało się zaraz zdarzyć. Od jej stóp buchnął z okropnym sykiem biały ogień. Wdarł się do korytarza i rozdzielił na grad kul, które spadły na przyczajonych żołnierzy. — Loren, przestań! Mogę wam pomóc! Proszę... Zwiększyła wysiłek. Głos Dobbsa łamał się, przechodził w koci płacz, aż w końcu ucichł, gdy energistyczne wyładowania znisz- czyły wszystkie procesory w promieniu dwudziestu pięciu metrów. — Stój! — błagała Pou Mok z wnętrza jej umysłu. — Nie wy- dam go, przysięgam! Niczego się ode mnie nie dowiedzą. Nie każ mi umierać. — Nie ufam żyjącym — odpowiedziała Loren. — Ty szmato! Ściany tunelu lśniły intensywniej niż kule ognia. Kompozyt paro- wał. Loren wyleciała przez rozszerzającą się szczelinę, wypchnięta podmuchem powietrza, które ulatywało dziko w próżnię. — Święty Boże... — mruknął admirał Farąuar. Zewnętrzne czujniki kosmodromu pokazywały mu słabnący strumień powie- trza. Trzech żołnierzy wyszło za Loren Skibbow w przestrzeń ko- smiczną. Pancerne kombinezony zapewniały względną ochronę przed dekompresją i miały niewielką rezerwę tlenu. Oficer dyżupy wysłał już za nimi kilka wielofunkcyjnych pojazdów serwisowych. Co innego Loren Skibbow. Czas jakiś biło od niej wewnętrzne światło; rozpłomieniona postać wirowała, oddalając się od pęknię- tego doku. Poświata stopniowo bladła, by po paru minutach całko- wicie zgasnąć. Ciało rozerwało się z dużo większą siłą, niż można by przypuszczać. — Pozbierajcie szczątki, które da się odnaleźć — rozkazał ad- mirał oficerowi dyżurnemu. — Pobierzemy próbki DNA. Specjaliś- ci z ISA zajmą się identyfikacją. — Tylko co ją do tego skłoniło? — zapytał przygnębiony dok- tor Dobbs. — Zwariowała? — Może jednak oni myślą inaczej od nas — odparł admirał. — Jestem przekonany, że myślą tak samo. e — Gdy znajdziemy Skibbowa, będzie 20 na„ - , ¦ fiu Pan niogł zaovtać To zadanie okazało się nadspodziewanie tnirt»,a i ,1, „ ,, . , , , l,uune. Układy nano- niczne w mózgu Geralda nie odpowiadały, totp? «,„• i . , *. t • • ¦ ,¦ ¦• y' Kz wojsko, pod nad- zorem lednostki sztucznej inteligencii, roznoc7płr. ~ ' „. ... ł^^*10 Przeszukiwanie Guyany. Nie przegapiono żadnego pomieszczenia, kanału.instala- cyjnego czy zbiornika. Zbadano każdą zamkniętą przestrzeń o po- jemności większej niż metr sześcienny. Po trzydziestu sześciu godzinach otwarto i przetrząśnięto pokój Pou Mok. Ponieważ figurowały na liście jako wynajęte przez oby- watela Ombey (lokator czasowo nieobecny), a dokładna rewizja ni- czego nie przyniosła, zamknięto je i zaryglowano kodem Na posiedzeniu rządu, które odbyło się po zakończeniu poszuki- wań, zdecydowano, że ze względu na jedną zaginioną osobę z zabu- rzeniami psychicznymi nie można izolować głównej bazy wojsko- wej i wstrzymywać eksportu na Ombey towarów produkowanych na stacjach przemysłowych Guyany. Złagodzono alarm na astero- idzie do stopnia trzeciego, a problem z ustaleniem tożsamości ko- biety i miejsca pobytu Skibbowa przekazano połączonym zespołom z ESA i ISA. „Quadin" wyruszył na Pinjarrę z czterodniowym opóźnieniem. Gerald Skibbow nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ wszedł do kapsuły zerowej godzinę przed tym, jak Loren dokonała swego ostatniego aktu sabotażu. <^l&$?4l Dzieje podboju kosmosu 2020 Założenie bazy księżycowej Cavius i początek eks- ploatacji podpowierzchniowych zasobów Srebrnego Globu. 2037 Seria osiągnięć w inżynierii genetycznej: wzmocnie- nie systemu immunologicznego, spowodowanie zani- ku wyrostka robaczkowego, poprawienie wydolności niektórych narządów. 2041 Oddanie do użytku pierwszych (drogich i niskowy- dajnych) elektrowni termojądrowych wykorzystują- cych deuter w charakterze paliwa. 2044 Powtórne zjednoczenie chrześcijan. 2047 Pierwsza misja przechwycenia asteroidy. Początki ziemskiego Halo 0'Neilla. 2049 Quasi-świadome technobiotyczne zwierzęta w rqli serwitorów. 2055 Misja astronautyczna na Jowisza. 2055 Spółki założycielskie przyznają autonomię miastom lunarnym. 2057 Założenie osiedla na planetoidzie Ceres. 2058 Afiniczne symbionty neuronowe Wing-Cit Czonga umożliwiają kontrolę nad zwierzętami i mechanizma- mi technobiotycznymi. 2064 Międzynarodowe konsorcjum przemysłowe Jovian Sky Power Corporation rozpoczyna w atmosferze Jowi- sza eksploatację He3 za pomocą aerostatów wydo- bywczych. 2064 Świeckie zjednoczenie muzułmanów. 2067 Zastosowanie paliwa helowego w elektrowniach ter- mojądrowych. 2069 Gen więzi afinicznej wszczepiony w łańcuch ludzkie- go DNA. 2075 JSKP zawiązuje Eden, technobiotyczny habitat umiesz- czony na orbicie okołojowiszowej i objęty oficjalnym protektoratem ONZ. 2077 Na asteroidzie Nova Kong rusza program badań nad napędami statków kosmicznych nowej generacji. 2085 Eden otwarty dla pierwszych mieszkańców. 2086 Habitat Pallas zawiązany na orbicie okołojowiszowej. 2090 Wing-Cit Czong umiera, przekazując swoje wspomnie- nia warstwie neuronowej Edenu. Początek kultury ede- nistów. Eden i Pallas ogłaszają niepodległość i wystę- pują z ONZ. Masowy wykup akcji JSKP. Papież Eleo- nora nakłada ekskomunikę na chrześcijan z genem więzi afinicznej. Exodus do Edenu ludzi o zdolno- ściach afinicznych. Na Ziemi zdecydowany odwrót od technobiotycznych rozwiązań w przemyśle. 2091 Referendum na Lunie w sprawie terraformowania Marsa. 2094 Edeniści wdrażają w życie program rozwijania zarod- ków w tzw. egzołonach; embriony poddawane mody- fikacjom genetycznym. Populacja edenistów potrojo- na w ciągu dekady. 2103 Konsolidacja gabinetów rządowych na Ziemi; powsta- nie Rządu Centralnego. 2103 Założenie bazy Thoth na Marsie. 2107 Jurysdykcja Rządu Centralnego rozszerzona na Halo 0'Neilla. 2115 Pierwsze natychmiastowe przemieszczenie translacyj- ne z Ziemi na Marsa statkiem zbudowanym w Nova Kongu. 2118 Misja kosmiczna na Proximę Centauri. 2123 Odkrycie terrakompatybilnych roślin w układzie Ros- sa 154. 2125 Przybycie pierwszych wielonarodowościowych grup kolonistów na Fortunę, planetę w układzie Rossa 154. 2125-2130 Odkrycie czterech nowych terrakompatybilnych planet. Dalsze zakładanie kolonii wielonarodowościowych. 2131 Zawiązanie Perseusza na orbicie gazowego olbrzyma w układzie Rossa 154 i początek eksploatacji He3 w tym układzie. 2131-2205 Odkrycie stu trzydziestu terrakompatybilnych planet. W Halo 0'Neilla rusza zakrojony na szeroką skalę program budowy statków gwiezdnych. Rząd Central- ny postanawia rozwiązać problem przeludnienia po- przez masowy wywóz ludzi na nowo odkrywane pla- nety. W roku 2160 tygodniowo 2 min przesiedlanych, tzw. Wielkie Rozproszenie. Konflikty etniczne na kil- ku wielonarodowościowych koloniach. Poszczególne stany Rządu Centralnego sponsorują powstawanie ko- lonii jednolitych kulturowo. Edeniści eksploatuj ąHe3 we wszystkich układach posiadających gazowego ol- brzyma. 2139 Asteroida Braun uderza w powierzchnię Marsa. 2180 Pierwsza wieża orbitalna zbudowana na Ziemi. 2205 W odpowiedzi na monopol energetyczny edenistów Rząd Centralny rozpoczyna budowę stacji produku- jących antymaterię na orbicie okołosłonecznej. 2208 Gotowe pierwsze statki gwiezdne z napędem na anty- materię. 2210 Richard Saldana przerzuca zaplecze przemysłowe No- va Kongu z Halo 0'Neilla na asteroidę obiegają- cą Kulu. Ogłasza niepodległość miejscowego układu gwiezdnego Kulu, zakłada rdzennie chrześcijańską kolonię i rozpoczyna eksploatację He3 w atmosferze gazowego olbrzyma. 2218 Zawiązanie pierwszego jastrzębia, technobiotycznego statku zaprojektowanego przez edenistów. 2225 Zawiązanie na orbicie Saturna habitatów Remus i Ro- mulus, przeznaczonych dla stu rodzin edenistów i na bazy dla jastrzębi. 2232 Starcie w pobliżu punktu libracyjnego L5 Jowisza po- między okrętami Związku Asteroidalnego a należącą do Halo 0'Neilla rafinerią surowców węglowodoro- wych. Antymateria użyta w charakterze broni. Dwa- dzieścia tysięcy ofiar śmiertelnych. 2238 Podpisanie układu na Deimosie. Zakaz produkcji i wy- korzystywania antymaterii w Układzie Solarnym raty- fikowany przez Rząd Centralny, społeczność edeni- stów, mieszkańców Luny i Związek Asteroid. Począ- tek demontażu stacji produkujących antymaterię. 2240 Koronacja Gerralda Saldany na króla Kulu. Założenie dynastii Saldanów. 2267-2270 Osiem odrębnych starć między planetami kolonialny- mi z użyciem antymaterii. Trzynaście milionów ofiar śmiertelnych. 2271 Szczyt na Avon z udziałem przywódców wszystkich planet. Podpisanie traktatu zakazującego produkcji i wykorzystywania antymaterii w całym zamieszka- nym regionie przestrzeni kosmicznej. Powołanie Kon- federacji Ludzkiej mającej stać na straży postanowień traktatu. Początek tworzenia Sił Powietrznych Konfe- deracji. 2300 Przyjęcie edenistów do Konfederacji. t 2301 Pierwszy kontakt. Odkrycie rasy Dżisiro, cywilizacji na poziomie preindustrialnym. Postanowieniem Kon- federacji system objęty kwarantanną w celu zapobieg- nięcia skażeniu kulturowemu. 2310 Pierwsza asteroida lodowa uderza w Marsa. 2330 Pierwsze czarne jastrzębie wyhodowane w autono- micznym habitacie Yalisk. 2350 Wojna między Novską a Hilversumem. Novska zbom- bardowana pociskami z antymaterią. Flota Konfede- racji zapobiega akcji odwetowej. 2356 Odkrycie ojczystej planety Kiintów. 2357 Kiintowie dołączają do Konfederacji w roli „obser- watorów". 2360 Czarny jastrząb zwiadowczy odkrywa Atlantydę. 2371 Atlantyda skolonizowana przez Edenistów. 2395 Odkrycie planety kolonialnej Tyrataków. 2402 Tyratakowie dołączają do Konfederacji. 2420 Statek zwiadowczy Kulu odkrywa Pierścień Ruin. 2428 W pobliżu Pierścienia Ruin książę Michael Saldana zawiązuje technobiotyczny habitat Tranąuillity. 2432 Maurice, syn księcia Michaela, otrzymuje gen więzi afinicznej. Kryzys abdykacyjny w Kulu. Koronacja Lukasa Saldany. Książę Michael wygnany. 2550 Komisja Terraformowania ogłasza Mars planetą na- dającą się do zamieszkania. 2580 Odkrycie wokół Tunji asteroid klasy dorado przed- miotem sporu między Garissą i Omutą. 2581 Statki omutańskiej floty handlowej zrzucają na Ga- rissę dwanaście zawierających antymaterię bomb o wielkiej sile rażenia. Powierzchnia planety nieod- wracalnie zniszczona. Konfederacja nakłada trzy- dziestoletnie sankcje gospodarcze na Omutę: wymia- na handlowa z planetą zakazana. Siły Powietrzne Konfederacji uszczelniają blokadę. 2582 Założenie kolonii na Lalonde.