12667

Szczegóły
Tytuł 12667
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12667 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12667 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12667 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

John Katzenbach W słusznej sprawie (Just Cause) Przekład Wiesława Cieplucha Anna Dunajska Paweł Cłapak Dedykuję tę książkę mojej Matce Oraz pamięci trzech osób V. A. Eagle. W. A. Nixon i H. Simons Jestem szczególnie wdzięczny za pomoc moim przyjaciołom: Joe Oglesby’emu z „The Miami Herald” i Athelii Knight z „The Washington Post”. Ich trafne sugestie niezwykle pomogły w przygotowaniu niniejszej książki. Oczywiście niemożliwe byłoby jej napisanie bez pomocy i wyrozumiałości mojej żony, Madeleine Blais oraz dzieci. Kto walczy z potworami, powinien uważać, żeby nie stać się przy tym jednym z nich. A gdy zaglądasz w głębię, głębia zagląda w Ciebie. FRIEDRICH WILHELM NIETZSCHE Poza dobrem i ziem Piekło jest wybrukowane dobrymi zamiarami, a nie złymi. GEORGE BERNARD SHAW Maksymy dla rewolucjonistów Część pierwsza WIĘŹNIOWIE Gdy zdobywasz nagrodę, ludzie opowiadają ci dowcip: No to teraz już znasz pierwszą linijkę własnego nekrologu. Rozdział pierwszy KOMENTATOR Tego ranka kiedy przyszedł list, Matthew Cowart obudził się w samotności w niemal zimową pogodę. Nad ranem zerwał się jednostajny północny wiatr i wydawał się odpychać nocną czerń, mażąc poranne niebo odcieniem brudnej szarości zadającej kłam prawdziwemu wyglądowi miasta. Gdy wyszedł z mieszkania na ulicę, usłyszał szelest palmy, na którą napierał wiatr i potrząsał nią, krzyżując jej liście jak miecze. Mocno skulił ramiona i pożałował, że nie włożył swetra pod marynarkę. Co roku zdarzało się kilka takich poranków wypełnionych obietnicą ponurego nieba i porywistych wiatrów. Natura zrobiła sobie dowcip sprawiając, że turyści w Miami Beach narzekali i spacerowali po plażach odziani w swetry. W Małej Hawanie starsze kobiety wkładały ciężkie wełniane okrycia i przeklinały wiatr zapominając, że latem nosiły parasolki i przeklinały upał. W Liberty City, w szczurzych norach i w szczelinach domów gwizdał wiatr. Rudery zmagały się z wichurą i dygotały rurami. Jednak wkrótce miasto miało powrócić do swojej spoconej, lepkiej normalności. To potrwa z dzień, pomyślał, idąc żwawym krokiem, może dwa. Ciepłe powietrze odświeży Południe i wszyscy szybko zapomnimy o zimnie. Matthew Cowart był człowiekiem, który w niefrasobliwy sposób podchodził do życia. Okoliczności i pech pozbawiły go wielu doświadczeń zbliżającego się średniego wieku; zwykły rozwód odsunął go od żony i dziecka, śmierć zabrała rodziców; przyjaciele poddali się innemu rodzajowi bytu, określonemu przez rozwijające się kariery, czeredy małych dzieci, raty za samochody i spłaty domów. Przez jakiś czas niektórzy usiłowali zapraszać go na imprezy i przyjęcia, jednak wraz z narastaniem samotności, w której najwyraźniej znajdował zadowolenie, zaproszenia te stawały się coraz rzadsze, aż w końcu ustały. Jego życie towarzyskie ograniczyło się do jakiegoś bankietu biurowego raz na jakiś czas i do pogawędek w sklepie. Nie miał kochanki i fakt ten wprawiał go w lekkie zakłopotanie. Mieszkał we własnym, skromnym mieszkaniu, w potężnym wieżowcu nad zatoką, zbudowanym w latach pięćdziesiątych. Wstawił stare meble, regały wypełnione powieściami kryminalnymi i aktami prawdziwych zbrodni, uzupełnił to wszystko pospolitymi naczyniami, a na ścianach powiesił kilka nie wbijających się w pamięć, oprawionych reprodukcji. Czasami wydawało mu się, że od chwili gdy żona zabrała ich córkę, jego życie pozbawione zostało kolorów. Jego potrzeby zaspokajały ćwiczenia gimnastyczne – obowiązkowe dziesięć kilometrów biegu dziennie przez śródmiejski park i, od czasu do czasu, mecz koszykówki w YMCA; oraz praca w gazecie. Czuł się niezwykle wolny, ale jednocześnie martwiło go w jakiś sposób, że nikomu nic nie jest winien. Wiatr wciąż dął silnie, szarpiąc i wydymając trzy flagi przed głównym wejściem do „The Miami Journal”. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na pozbawiony uczuć żółty prostokątny budynek. Na jednej ze ścian ogromnymi, czerwonymi, neonowymi literami wypisana była nazwa gazety. Było to znane miejsce, sławne z powodu swej drapieżności i potęgi. Z drugiej strony biuro wychodziło na zatokę. Widać było wzburzoną wodę, która rozpryskiwała się o nabrzeże, gdzie wyładowywano ogromne bele gazet. Kiedyś, gdy siedział sam w stołówce i jadł kanapkę, zauważył brykającą w jasnobłękitnej wodzie, nie dalej niż dziesięć metrów od doku załadunkowego, rodzinę manatów. Ich brunatne grzbiety wyłaniały się ponad powierzchnię i zanurzały z powrotem pod falami. Rozejrzał się, żeby podzielić się z kimś swoim odkryciem, ale nikogo nie było i kolejnych kilka dni spędzał w porze lunchu nie odrywając oczu od falującej niebieskozielonej tafli, w nadziei powtórnego zauważenia zwierząt. To właśnie podobało mu się na Florydzie. Ten stan wydawał się wyrwany jakiejś dżungli, która bez przerwy zagrażała przejęciem wszelkiej cywilizacji i włączeniem jej do swej pierwotnej enklawy. W gazecie ciągle ukazywały się wzmianki o czterometrowych aligatorach, które utknęły na wjeździe na międzystanową autostradę i zablokowały ruch. Uwielbiał te historie: bestia z zamierzchłych czasów w konfrontacji z bestią współczesną. Cowart wszedł szybko przez podwójne drzwi, które prowadziły do sali redakcyjnej „Journala”, machając po drodze ręką do recepcjonistki skrytej częściowo za konsolą telefoniczną. Obok wejścia znajdowała się ściana poświęcona tablicom pamiątkowym, dyplomom i nagrodom: parada Pulitzerów, Kennedych, Cabotów, Pylesów i innych, o niezwykle światowych nazwiskach. Zatrzymał się przed rzędem skrzynek na listy, aby wyciągnąć poranną pocztę, szybko przekartkował codzienne komunikaty i tuzin oświadczeń prasowych, stwierdzeń politycznych oraz propozycji, każdego dnia napływających z reprezentacji Kongresu, biura burmistrza, biura okręgu i z policji, informujących o wydarzeniach, które wydawały im się warte zamieszczenia na łamach. Westchnął uświadamiając sobie, ile pieniędzy marnuje się na te wszystkie jałowe wysiłki. Ale jedna z kopert przyciągnęła jego wzrok. Wyciągnął ją z pliku pozostałych. Była cienka, biała. Na wierzchu mocnym, drukowanym pismem wypisane było jego nazwisko i adres. W narożniku widniał adres zwrotny, opatrzony numerem poczty w Starkę, na Florydzie, w północnej części stanu. Natychmiast przyszło mu na myśl więzienie stanowe. Położył go na innych listach i udał się w stronę swojego gabinetu, klucząc pomiędzy biurkami zapełniającymi pomieszczenie, kłaniając się kilku reporterom, którzy przyszli wcześniej i już pracowali przy telefonach. Pomachał do redaktora działu miejskiego, który siedział pośrodku pokoju z nogami na biurku i czytał ostatnie wydanie. Następnie przeszedł przez szereg drzwi na tyłach sali redakcyjnej, opatrzonych napisem DZIAŁ WYDAWNICZY. Był w połowie drogi, gdy obok usłyszał głos. – Ha, młody Turek wcześnie przychodzi. Co cię tu sprowadza przed nadciągnięciem reszty ferajny? Denerwujesz się kłopotami w Bejrucie? Czy nie możesz spać z powodu prezydenckiego programu odnowy gospodarczej? Cowart wystawił głowę za przepierzenie. – Dzień dobry, Will. Tak naprawdę to chciałem po prostu wykorzystać bezpłatną linię telefoniczną i zadzwonić do córki. Prawdziwie głębokie i bezużyteczne zamartwianie pozostawię tobie. Will Martin roześmiał się i odgarnął z oczu kosmyk siwych włosów ruchem, który łatwiej można by przypisać dziecku niż staruszkowi. – Idź. Wykorzystaj niezmierną hojność finansową naszej ukochanej gazety. Jak skończysz, to rzuć okiem na materiał w „Wiadomościach Lokalnych”. Wygląda na to, że jeden z naszych stróżów sprawiedliwości w czarnych togach nieźle załatwił sprawę dla starego kumpla, którego złapano najeździe pod wpływem. Może by się nadało jako materiał do jednej z twoich popularnych krucjat na temat zbrodni i kary. – Przejrzę to – odparł Cowart. – Cholernie zimny ranek – zauważył Martin. – Jaki pożytek z mieszkania tutaj, skoro i tak marznie się po drodze do pracy? Równie dobrze mogłaby to być Alaska. – Może by tak napisać materiał występujący przeciwko pogodzie. I tak zawsze próbujemy wpłynąć na wyroki niebios. Może tym razem nam się uda? – Masz rację – uśmiechnął się Martin. – A ty jesteś najodpowiedniejszym do tego człowiekiem – stwierdził Cowart. – Zgadza się – odparł Martin. – Mam dużo lepsze układy z Wszechmogącym, bo nie nurzam się w grzechu jak ty. To się przydaje w takiej pracy. – To dlatego że dołączysz do niego znacznie wcześniej niż ja. Jego sąsiad wybuchnął: – Dyskryminujesz ludzi z racji wieku – zaprotestował, wygrażając palcem. – I pewnie też z racji płci, rasy i narodowości, jak i wszelkich innych. Cowart roześmiał się, podszedł do swojego biurka, rzucił na środek stos korespondencji, a na wierzchu położył tę jedną kopertę. Sięgnął po nią, a drugą ręką zaczął wykręcać numer swojej byłej żony. Pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, to akurat będą w trakcie spożywania śniadania. Czekając na połączenie oswobodził rękę, przytrzymując słuchawkę przy uchu ramieniem. Gdy usłyszał sygnał dzwonka telefonu, otworzył kopertę i wyjął pojedynczą kartkę żółtego papieru w linie. Szanowny Panie Cowart, Oczekuję obecnie kary śmierci za zbrodnię, której NIE POPEŁNIŁEM. – Halo? Odłożył list. – Cześć, Sandy. Tu Matt. Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Becky. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Cześć, Matt. – Wyczuł wahanie w jej głosie. – Nie. Tylko szykujemy się już do wyjścia. Tom musi być wcześnie w sądzie, więc zawiezie ją do szkoły i... – Przerwała na chwilę, po czym ciągnęła dalej: – Nie, w porządku. I tak jest kilka spraw, o których chciałam z tobą porozmawiać. Ale muszą niedługo wyjść, więc postaraj się nie gadać za długo. Zamknął oczy i pomyślał, jakie to bolesne nie móc uczestniczyć w codziennym życiu własnej córki. Wyobraził sobie mleko rozlane przy śniadaniu, czytanie książek do poduszki, trzymanie za rękę w czasie choroby, podziwianie obrazków namalowanych w szkole. Stłumił rozczarowanie. – Jasne. Chciałem jej tylko powiedzieć cześć. – Zawołam ją. Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na stół i w ciszy, która zapanowała, spojrzał na słowa: NIE POPEŁNIŁEM. Przypomniał sobie swoją żonę w dzień, kiedy się poznali w siedzibie gazety Uniwersytetu Michigan. Była drobna, ale jej energia wydawała się przeczyć rozmiarom. Studiowała projekt graficzny i pracowała na pół etatu, wykonując rozkłady i nagłówki. Ślęczała nad próbkami stron odgarniając z twarzy ciemne falujące włosy i skupiała się tak intensywnie, że rzadko docierał do niej dzwonek telefonu. Nie reagowała na niesmaczne żarty, które rozbrzmiewały w rozpasanej atmosferze sali redakcyjnej. Ceniła sobie dokładność i porządek, podchodziła do życia jak kreślarz. Jako córka kapitana straży pożarnej, który zginął wykonując obowiązki służbowe, i nauczycielki szkoły podstawowej, pochodząca z jakiegoś miasta na Środkowym Wschodzie, pożądała dóbr doczesnych i łaknęła wygód. Wydała mu się piękna. Onieśmielała go i zdziwił się, gdy zgodziła się pójść z nim na randkę. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy po kilku randkach przespała się z nim. On był redaktorem sportowym, co ona uznawała za głupawe marnowanie czasu. W jej oczach sport sprowadzał się do zmagań grupy mężczyzn o przerośniętych muskulaturach nad piłkami o różnych kształtach. Próbował ją rozmiłować w wydarzeniach sportowych, ale była nieprzejednana. Po jakimś czasie zaczął pracować jako redaktor wiadomości. Ich związek stawał się coraz trwalszy, a on coraz wytrwałej polował na materiał. Uwielbiał te nie kończące się godziny, śledzenie rozwoju wydarzeń, zniewolenie pisaniem. Twierdziła, że będzie sławny albo przynajmniej znany. Wyjechała z nim, gdy dostał od małej gazety ze Środkowego Wschodu pierwszą propozycję pracy. Sześć lat później wciąż byli razem. Tego samego dnia gdy powiedziała mu, że jest w ciąży, otrzymał ofertę pracy od „Journala”. Miał zająć się sprawami sądów kryminalnych. Ona spodziewała się Becky. – Tatuś? – Cześć, skarbie. – Cześć, tatusiu. Mama powiedziała, że mogę porozmawiać tylko chwilkę. Muszę iść do szkoły. – U was też jest zimno, skarbie? Włóż płaszczyk. – Włożę. Tom kupił mi płaszczyk z pomarańczowym piratem, jak znaczek drużyny Bucksów. Włożę go. Poznałam też niektórych graczy. Byli na pikniku, gdzie pomagaliśmy zebrać pieniądze na cele dobroczynne. – To wspaniale – odparł Matthew. Cholera, pomyślał. – Czy gracze futbolowi są ważni, tatusiu? Roześmiał się. – Na swój sposób. – Tatusiu, czy coś nie tak? – Nie, skarbie. Dlaczego? – Na ogół nie dzwonisz rano. – Jak się obudziłem, to strasznie za tobą zatęskniłem i chciałem tylko usłyszeć twój głos. – Ja też za tobą tęsknię, tatusiu. Zabierzesz mnie znowu do Disney World? – Wiosną. Obiecuję. – Tatusiu, muszę iść. Tom na mnie kiwa. Och, tatusiu, jeszcze coś. W drugiej klasie mamy specjalny klub, który się nazywa klubem stu książek. Jak się przeczyta sto książek, to dają nagrodę. Właśnie przeczytałam setną! – Wspaniale! Co dostałaś? – Specjalną odznakę i na koniec roku wyprawią mi przyjęcie. – To świetnie. Jaka książka podobała ci się najbardziej? – To jasne. Ta, którą mi przysłałeś: „Krnąbrny smok”. – Roześmiała się. – Przypomina mi ciebie. Zawtórował jej śmiechem. – Muszę już iść – powtórzyła. – Dobrze. Kocham cię i strasznie za tobą tęsknię. – Ja też. Pa. – Pa – odpowiedział, ale odeszła już od telefonu. Minęła kolejna głucha chwila, zanim jego była żona podniosła słuchawkę. Odezwał się pierwszy. – Piknik na cele dobroczynne z udziałem graczy futbolu? Zawsze pragnął nienawidzić mężczyzny, który zajął jego miejsce; nienawidzić go za to, czym się zajmuje, to znaczy radcostwo prawne, za to jak wygląda, czyli że jest postawny i ma imponującą klatkę piersiową, jak u człowieka, który spędza przerwy na lunch podnosząc ciężary w ekskluzywnej siłowni. Pragnął wyobrażać sobie, że jego następca jest okrutny, że jest samolubnym kochankiem, beznadziejnym ojczymem, że nie jest w stanie utrzymać rodziny, ale żadna z tych rzeczy nie była prawdą. Wkrótce po tym, gdy jego była żona zapowiedziała zamiar powtórnego wyjścia za mąż, Tom, nie mówiąc jej o tym, przyleciał do Miami, żeby się z nim spotkać. Poszli się napić i zjedli razem obiad. Cel tej wizyty był niezbyt jasny, lecz po drugiej butelce wina prawnik oświadczył mu z prostolinijną szczerością, że nie próbuje go zastąpić w oczach jego córki, ale skoro już będą mieszkać razem, uczyni, co będzie mógł, żeby jego też pokochała. Cowart mu uwierzył, poczuł jakiś dziwny rodzaj satysfakcji i ulgi, zamówił kolejną butelkę wina i doszedł do wniosku, że w pewien sposób lubi swojego następcę. – To w związku z firmą prawniczą. Pomagają sponsorować w Tampa akcję Zjednoczonej Drogi. Stąd się wzięli gracze futbolu. Na Becky wywarło to spore wrażenie, ale oczywiście Tom nie powiedział jej, ile meczów Bucksi wygrali w ostatnim roku. – I słusznie. – Też tak myślę. W każdym razie na pewno byli to najwięksi faceci, jakich kiedykolwiek widziałam – roześmiała się Sandy. Zanim zaczęła mówić dalej, nastała chwila ciszy. – Co u ciebie? Co słychać w Miami? Roześmiał się. – W Miami jest zimno, co doprowadza wszystkich do szału. Wiesz, jak to jest, ludzie nie mają jesionek ani ogrzewania w domach. Wszyscy się trzęsą, odchodzą od zmysłów i czekają, aż się ociepli. Mnie to nie przeszkadza. Przystosowałem się. – Czy nadal męczą cię koszmary senne? – Z rzadka. Niezbyt często. Panuję nad tym. Lekko mijał się z prawdą. Wiedział, że nie uwierzy, ale przyjmie do wiadomości bez zadawania dalszych pytań. Przeszedł go silny dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak nienawidzi nocy. – Możesz się leczyć. Gazeta zapłaci. – To starta czasu. Od miesięcy nic mnie nie nawiedzało – skłamał odważniej. Usłyszał jej westchnienie. – Coś nie tak? – spytał. – Cóż – stwierdziła. – Chyba powinnam ci powiedzieć. – Więc powiedz. – Będziemy mieli z Tomem dziecko. Becky już nie będzie sama. Zakręciło mu się lekko w głowie i przeszyło go kilka różnych myśli i odczuć. – Proszę, proszę. Moje gratulacje. – Dziękuję – mruknęła jego była żona. – Chyba nie rozumiesz. – Czego? – Becky stanie się częścią rodziny. Bardziej niż do tej pory. – Tak? – Nie rozumiesz, prawda? Co się stanie. To ty będziesz tą osobą z zewnątrz. Tak mi się niestety wydaje. Już teraz niełatwy jest dla niej fakt, że mieszkasz w drugim końcu stanu. Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek. – To nie ja mieszkam w drugim końcu stanu. To ty. To ty się wyprowadziłaś. – Nie wracajmy do starych spraw – odparła Sandy. Po chwili ciągnęła dalej: – W każdym razie sytuacja ulegnie zmianie. – Nie rozumiem dlaczego... – zająknął się. – Uwierz mi – powiedziała. Z jej tonu wynikało, że znacznie wcześniej starannie przygotowała sobie mowę. – Będzie spędzać z tobą mniej czasu. Jestem tego pewna. Dużo o tym myślałam. – Tego nie było w umowie. – Umowę można zmienić. Wiesz o tym. – Nie sądzę – odpowiedział, a w jego głosie pojawiło się pierwsze ostrze gniewu. – Cóż – ucięła krótko – nie pozwolę dać się wyprowadzić tą rozmową z równowagi. Zobaczymy. – Ale... – Matt, muszę już iść. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedział. – Świetnie – odparł. – Stokrotne dzięki. – Później o tym porozmawiamy, o ile w ogóle jest o czym rozmawiać. Jasne, pomyślał, jak już skonsultujesz się z adwokatami i pracownikami opieki społecznej i zupełnie spiszesz mnie na straty. Wiedział, że to nieprawda, ale nie potrafił odepchnąć tej myśli. – Tym razem nie rozmawiamy o twoim życiu – odezwała się. – Już nie. Tym razem chodzi o mnie. Odłożyła słuchawkę. Mylisz się, pomyślał. Rozejrzał się po swoim gabinecie. Przez małe okno dojrzał niebo roztaczające nad śródmieściem stalową szarość. Spojrzał na słowa widniejące przed nim: NIE POPEŁNIŁEM. Wszyscy jesteśmy niewinni, pomyślał. To dowód na to, jak trudna jest niewinność. Następnie, próbując zapomnieć o rozmowie, wziął list i zaczął czytać dalej: Czwartego maja 1987 roku właśnie wróciłem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okręgu Escambia. W tym czasie byłem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i kończyłem właśnie trzeci rok. Byłem u babki już od kilku dni, gdy zostałem zabrany do biura szeryfa na przesłuchanie w sprawie gwałtu i morderstwa, które popełniono kilka kilometrów od domu mojej babki. Ofiara była biała. Ja jestem czarny. Naoczny świadek widział, jak zielony ford, podobny do mojego, odjeżdżał z miejsca, w którym zniknęła dziewczynka. Przez trzydzieści sześć godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz możliwości porozumienia się z prawnikiem. Kilkakrotnie zostałem pobity przez zastępców szeryfa. Bili mnie książkami telefonicznymi, gdyż te nie pozostawiają śladów. Mówili, że mnie zabiją, a jeden z nich przystawił mi rewolwer do skroni i naciskał spust. Za każdym pociągnięciem kurek uderzał w pusty bębenek. Na koniec powiedzieli mi, że jeśli się przyznam, nic mi się nie stanie. Byłem przerażony i wyczerpany, więc się przyznałem. Nie miałem pojęcia o szczegółach, zapoznali mnie jedynie z ogólnym zarysem zbrodni i przyznałem się. Po tym, jak się ze mną obeszli, przyznałbym się do wszystkiego. ALE NIC NIE ZROBIŁEM! Po kilku godzinach usiłowałem cofnąć moje oświadczenie, jednak mi się to nie udało. Mój obrońca z urzędu odwiedził mnie przed rozprawą zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadził dochodzenia, nie zwołał świadków, którzy potwierdziliby moją obecność w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podważył nielegalnie zdobytego przyznania się do winy. Ława przysięgłych, składająca się wyłącznie z białych, wysłuchała dowodów i, po godzinnej naradzie, uznała mnie winnym. Kolejną godzinę zajęło im zaproponowanie kary śmierci. Biały sędzia poparł ten wyrok. Nazwał mnie bestią, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić. Od trzech lat przebywam w celi śmierci. Pokładam ogromne nadzieje, że sąd oddali wyrok, ale to może potrwać jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomóc? Dowiedziałem się od innych więźniów, że pisze Pan artykuły krytykujące karę śmierci. Jestem niewinnym człowiekiem, mającym w perspektywie najwyższy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, który został wykorzystany przeciwko mnie. W tę sytuację wpędziły mnie uprzedzenia, ignorancja i zło. Proszę mi pomóc. Poniżej napisałem nazwiska mojego nowego prawnika i świadków. Wpisano pana nazwisko na listę osób dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydował się pan przyjechać i ze mną porozmawiać. Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutów, ale znam nazwisko człowieka, który popełnił tę zbrodnię. Z nadzieją, że mi Pan pomoże, Robert Earl Ferguson Numer 212009 Więzienie Stanowe Florydy Starkę, Floryda Kilka chwil zajęło Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytał go kilkakrotnie, próbując uporządkować wrażenia. Człowiek ten z całą pewnością wyrażał się jasno, był dobrze wykształcony i posługiwał się wyszukanym językiem, no i twierdził, że jest niewinny, ale w przypadku więźniów, szczególnie tych, na których zapadł wyrok śmierci, było to raczej regułą niż wyjątkiem. Zawsze zastanawiał się, dlaczego większość ludzi, nawet jeśli stoją w obliczu śmierci, obstaje przy wizerunku niewinności. Prawda ta dotyczyła nawet najbardziej zatwardziałych psychopatów, wielokrotnych morderców, dla których życie ludzkie znaczyło tak niewiele, że zabić to było mniej więcej tyle, co z kimś porozmawiać. Jednak gdy dochodziło do oskarżenia, chcieli zachować otoczkę niewinności, chyba że udało się ich przekonać, iż przyznanie się może złagodzić wyrok. Tak jakby dla nich słowo „niewinny” znaczyło coś innego; jakby strach, w obliczu którego się znaleźli, zmazywał ich winę. Ta myśl przypomniała mu oczy chłopca. Oczy pojawiające się w wielu nocnych koszmarach. Było wtedy późno. Ranek przedzierał się przez lepki upał lata w Miami, gdy ze snu wyrwał go telefon. Musiał udać się do domu oddalonego o dziesięć lub dwanaście przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany pracą, zaspanym głosem wysłał go na makabryczny spektakl. Wtedy pracował jeszcze w dziale miejskim i zajmował się zadaniami ogólnymi, które na ogół sprowadzały się do zabójstw. Dotarł pod wskazany adres i przez godzinę krążył poza liniami policyjnymi, czekając aż coś się wydarzy i wpatrując się poprzez ciemności w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjeździe. Był to średniej klasy dom jakiegoś niższego rangą dyrektora i jego żony. Widział wewnątrz techników kryminalistyki, różnych detektywów oraz pracowników personelu medycznego, ale nie mógł dostrzec, co zaszło. Cały teren oświetlony był pulsującymi światłami kogutów policyjnych, rzucającymi na wszystko krótkie, czerwone i niebieskie błyski. Światła wydawały się gęstnieć w wilgotnym powietrzu. Sąsiedzi, wywabieni z domów, w zgodny sposób opisywali małżeństwo zamieszkujące dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali tę śpiewkę. O ofiarach zabójstw zawsze mówiło się, że były skryte, niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też nie. Tak jakby sąsiedzi chcieli nagle odciąć się od grozy, która pojawiła się jak grom z jasnego nieba. W końcu zauważył Vernona Hawkinsa, który wychodził z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknął policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparł się o drzewo, jakby był zupełnie wyczerpany. Znał Hawkinsa od lat, spotykali się przy wielu zdarzeniach. Ten doświadczony detektyw zawsze darzył Cowarta szczególną sympatią, często dawał mu cynk, przekazywał poufne i objaśniał tajne informacje; wtajemniczał reportera w niezwykle ponury żywot detektywa do spraw zabójstw. Cowart ukradkiem prześlizgnął się pod żółtą taśmą policyjną i podszedł do detektywa. Ten zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami i gestem dał mu znak, żeby usiadł. Detektyw zapalił papierosa. Przez chwilę patrzył na rozżarzoną końcówkę. – Takie sprawy to morderstwo – powiedział śmiejąc się ponuro. – Wykańczają mnie. Kiedyś ten proces był powolny, ale się starzeję, więc znacznie przyspieszył. – Czemu więc nie rzucisz tego? – spytał Cowart. – Bo nigdy nie odkryłem nic innego, co oddalałoby ode mnie zapach śmierci. Detektyw zaciągnął się głęboko, a czerwony ognik oświetlił mu zmarszczki na twarzy. Po chwili milczenia odwrócił się ku Cowartowi. – No więc, Matty, co wyciągnęło cię w taką noc? Powinieneś siedzieć w domu z tą twoją ładniutką żoną. – Przestań, Vernon. Detektyw uśmiechnął się i delikatnie oparł głowę o drzewo. – Skończysz jak ja. Nie pozostanie ci nic oprócz wałęsania się po miejscach zbrodni. – Daj mi spokój, Vernon. Co tam się stało w środku? Detektyw zaśmiał się krótko. – Facet goły i martwy. Gardło podcięte w łóżku. Kobieta goła i martwa. Gardło podcięte w łóżku. Cały pieprzony dom uwalany krwią. – I co? – Podejrzany zatrzymany. – Kto? – Nastolatek. Dzieciak, który zwiał z domu w Des Moines. Przywieźli go wieczorem. Żeby go znaleźć, pojechali aż do Fort Lauderdale. Lubili swawolne trójkąty. Problem w tym, że gdy już się z chłopakiem zabawili, doszedł do wniosku, że może wyciągnąć od nich trochę więcej niż sto dolarów. Wiesz, widział samochód, dobra dzielnica i tak dalej. Pokłócili się. Wyciągnął staroświecką brzytwę. Taka zabawka to wciąż niezła broń. Pierwsze cięcie przeszło prosto przez żyłę szyjną faceta... Detektyw pokazał to w nocnym powietrzu, zamaszyście rozcinając ciemność zwinnym ruchem naśladującym siekanie. – ... Facet schodzi, jakby go ktoś zastrzelił. Wydaje zaledwie dwa chrapnięcia i po wszystkim. Miał akurat dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że umiera. Nieprzyjemny sposób opuszczenia tego padołu. Żona oczywiście zaczyna wrzeszczeć, próbuje uciekać. Dzieciak łapie ją więc za włosy, odchyla głowę do tyłu i bingo. Błyskawiczna robota. Kobieta wydaje tylko jeszcze jeden pisk. Ale co za pech. Ten pisk wystarcza, żeby zaalarmować sąsiada, który nas tu ściągnął. Jakiś cierpiący na bezsenność facet, który akurat przechadzał się z psem. Złapaliśmy dzieciaka, jak opuszczał dom przez frontowe drzwi. Ładował do samochodu sprzęt grający, telewizor, ubrania, wszystko co dało się wynieść. Uwalane krwią. Popatrzył na podwórko i spytał głucho: – Matty? Jakie jest Pierwsze Prawo Ulicy według Hawkinsa? Cowart uśmiechnął się w ciemności. Hawkins lubił cytować maksymy. – Pierwsze Prawo, Vernon, brzmi: nigdy nie szukaj kłopotów, bo jak będzie trzeba, to same cię znajdą. Detektyw przytaknął. – Słodki dzieciak. Mały słodki psychopata. Mówi, że nie ma z tym nic wspólnego. – Chryste. – To wcale nie takie dziwne – ciągnął detektyw. – To znaczy, dzieciak prawdopodobnie za całe zdarzenie obarcza winą dyrektorka i jego żonę. Gdyby nie próbowali go orżnąć, wiesz, o co chodzi. – Ale... – Żadnych wyrzutów sumienia. Ani krzty współczucia czy jakichkolwiek ludzkich odruchów. Taki dzieciak. Opowiada mi o wszystkim, a potem mówi: „Nic nie zrobiłem. Jestem niewinny. Chcę prawnika”. Stoimy tam, wszędzie wokół pełno krwi, a on mówi, że nic nie zrobił. Pewnie dlatego że dla niego to nic takiego. Tak sądzę. Chryste... Zniechęcony i zmęczony odchylił się do tyłu. – Wiesz, ile ma lat? Piętnaście. Skończył piętnaście w zeszłym miesiącu. Powinien siedzieć w domu i martwić się pryszczami, randkami i odrabianiem lekcji. Z pewnością spędzi młodość w pudle. Mogę się założyć o własny dom. – Detektyw zamknął oczy i westchnął: – „Nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem”. Jezu. – Wyciągnął rękę. – Popatrz. Mam już pięćdziesiąt dziewięć pieprzonych lat, wybieram się na emeryturę i myślałem, że już nic mnie nie zdziwi. Dłoń drżała. Cowart widział, jak się trzęsie w pulsującym świetle policyjnych reflektorów. – Wiesz co – powiedział Hawkins przyglądając się swojej dłoni – odechciewa mi się już tego wszystkiego. Chyba sam wolałbym dać się zabić, niż wysłuchać jeszcze jednej relacji jakiegoś gościa, który rozprawia o takim strasznym czynie, jakby nie miał on żadnego znaczenia. Jakby nie pozbawił nikogo życia, a zaledwie zgniótł papierek od cukierka i rzucił go na ulicę. Jakby śmiecił, a nie popełniał morderstwo z premedytacją. – Odwrócił się do Cowarta. – Chcesz zobaczyć? – Jasne. Chodźmy – odpowiedział nieco zbyt szybko. Hawkins przyjrzał mu się uważnie. – Nie bądź taki pewien. Zawsze tak cholernie szybko chcesz oglądać. To nieładnie. Uwierz mi tym razem na słowo. – Nie – odparł Cowart. – To też moja praca. Detektyw wzruszył ramionami. – Wprowadzę cię, ale musisz mi coś przyrzec. – Co takiego? – Zobaczysz, co zrobił, potem ci go pokażę. Żadnych pytań, tylko możesz na niego patrzeć; siedzi w kuchni, ale masz napisać w gazecie, że nie jest chłopakiem pokrzywdzonym przez życie. Rozumiesz? Że nie jest to biedny dzieciak, kopany przez los. Taką bajkę zacznie jego prawnik, jak tylko się tu pojawi. Chcę inaczej. Napisz, że jest mordercą z zimną krwią. Lodowato zimną. Nie chcę, żeby znalazł się ktoś, kto kupi gazetę, spojrzy na jego zdjęcie i pomyśli: „Jak taki miły dzieciak mógł zrobić coś takiego”. – Tyle mogę – zgodził się Cowart. – W porządku. – Detektyw wzruszył ramionami, podniósł się i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Gdy już mieli wejść do środka, detektyw odwrócił się do Cowarta i zapytał: – Jesteś pewien? Ci ludzie są tacy jak ty czy ja. Nie zapomnisz tego widoku. Nigdy. – Chodźmy. – Matty, zaufaj raz staruszkowi. – Daj spokój, Vernon. – W takim razie oto twoja nocna mara – oznajmił detektyw. Co do tego miał absolutną rację. Cowart pamiętał, jak wpatrywał się w dyrektora i jego żonę. Było tyle krwi, że wyglądali niemal, jakby byli ubrani. Za każdym razem, gdy rozbłyskał flesz fotografa, ciała błyszczały przez ułamek sekundy. Bez słowa poszedł za detektywem do kuchni. Chłopak siedział tam, ubrany w dżinsy i w adidasy, z obnażonym rachitycznym torsem, za jedną rękę przykuty do krzesła. Ciało pokrywały mu smugi krwi, ale zupełnie się nimi nie przejmował i wolną ręką niedbale palił papierosa. To sprawiało, że wyglądał jeszcze młodziej, jak dziecko, które próbuje naśladować starszych, zachowywać się swobodnie, żeby zaimponować obecnym w pomieszczeniu policjantom. Cowart zauważył w jasnej czuprynie chłopaka krew zlepiającą mu włosy i smugę wyschniętej brązowej krwi na policzku. Dzieciak nawet jeszcze nie musiał się golić. Gdy Cowart i detektyw weszli do pomieszczenia, chłopak podniósł głowę. – Kto to jest? – spytał wskazując brodą Cowarta. Przez chwilę wzrok Matta skrzyżował się ze spojrzeniem chłopaka. Jego oczy miały głęboki niebieski kolor i wyzierało z nich nieskończone zło, jakby wpatrywały się w miecz kata. – Jest reporterem „Journala” – odparł Hawkins. – Cześć, reporterze! – rzucił dzieciak uśmiechając się znienacka. – Co? – Powiedz wszystkim, że nic nie zrobiłem – powiedział. Po czym roześmiał się w piskliwy, skrzeczący sposób, który wdarł się w umysł Cowarta i na zawsze pozostał mu w pamięci. Hawkins wyprowadził go z pomieszczenia na dwór, gdzie spiesznie nadciągał świt. Cowart wrócił do biura i napisał artykuł o młodym dyrektorze, jego żonie i nastolatku. Opisał białą pościel, zmiętą i pokrytą brązowymi plamami krwi, czerwone ślady krwi rozbryzganej na ścianach jak makabreska Dalego. Opisał dzielnicę, schludny dom i zaświadczenie, oprawione w ramki i wiszące na ścianie, potwierdzające ukończenie przez ofiarę kursu zaawansowanej sprzedaży. Napisał o pragnieniach szarych ludzi i pokusie zakazanego seksu. Opisał deptak w Fort Lauderdale, gdzie co noc szwendały się dzieciaki, z każdą minutą obrastając w doświadczenia wykraczające daleko poza ich wiek. I opisał wzrok chłopaka, umiejętnie eksponując go w artykule, zgodnie z życzeniem Hawkinsa. Zakończył artykuł słowami chłopaka. Gdy wieczorem wrócił do domu niosąc pod pachą egzemplarz porannego wydania, gdzie całą pierwszą stronę zajmował jego artykuł, poczuł wyczerpanie, które było czymś więcej niż brakiem snu. Wślizgnął się do łóżka i przytulił do żony, mimo że wiedział, iż ma zamiar go opuścić. Trząsł się, jakby miał grypę, nie mogąc znaleźć w otaczającym go świecie ani krzty ciepła. Cowart potrząsnął głową i rozejrzał po swoim gabinecie. Hawkins już nie żył. Gdy kończył karierę, odbyła się skromna uroczystość. Dostał emeryturę i rozedma wykończyła go kaszlem. Cowart wziął udział w uroczystościach i klaskał, gdy szef policji wymieniał zasługi detektywa. Zwykł był odwiedzać detektywa w jego malutkim mieszkaniu w Miami Beach, gdy tylko mógł. Było to surowe wnętrze, udekorowane starymi wycinkami z prasy zawierającymi artykuły napisane przez Cowarta czy przez innych dziennikarzy. – Pamiętaj o zasadach – przypominał mu Hawkins na koniec każdej wizyty – a jeśli nie możesz zapamiętać, co ci powiedziałem o ulicach, ustal sobie własne reguły i żyj zgodnie z nimi. Śmiali się. Później jeździł do szpitala tak często, jak tylko mógł, cichaczem wcześniej wymykając się z biura. Jeździł do detektywa i opowiadali sobie różne historie, aż nadszedł ten ostatni raz, gdy dotarł tam i znalazł Hawkinsa bez przytomności, leżącego pod namiotem tlenowym i nie wiedział, czy detektyw go słyszał, gdy wyszeptał jego imię, ani czy poczuł, gdy wziął go za rękę. Spędził przy łóżku detektywa bardzo długą noc i nawet nie zauważył, kiedy życie Hawkinsa uleciało w ciemności. Potem poszedł na pogrzeb wraz z kilkoma starymi policjantami. Była flaga, trumna, parę słów księdza. Hawkins nie miał żony. Nie miał dzieci. Nie było łez. Jedynie koszmarne wspomnienia spuszczane do grobu. Cowart zastanawiał się, czy gdy sam umrze, będzie to wyglądało tak samo. Ciekawe, co się stało z tym dzieciakiem, pomyślał. Pewnie wyszedł z zakładu dla nieletnich i znowu szwenda się po ulicach. Albo siedzi w celi śmierci wraz z autorem listu. Albo już nie żyje. Spojrzał na list. To powinno się ukazać niejako artykuł, ale jako wiadomości codzienne. Powinien przekazać to komuś z działu miejskiego, żeby się tym zajęli. Ja już się tym nie param. Jestem komentatorem. Piszę z dystansem, jako członek rady, która głosuje, decyduje i zajmuje stanowisko, zamiast kierować się emocjami. Nie posługuję się własnym nazwiskiem. Na wpół podniósł się z krzesła, żeby tak właśnie postąpić, i zatrzymał się. Niewinny człowiek. We wszystkich przestępstwach i procesach, o których pisał, próbował przypomnieć sobie jakiegoś prawdziwie niewinnego człowieka. Widział masę orzeczeń o niewinności, oskarżeń oddalonych z braku dowodów, przegranych spraw z powodu elokwencji obrony lub nieporadności oskarżycieli. Ale nie mógł sobie przypomnieć nikogo naprawdę niewinnego. Spytał kiedyś Hawkinsa, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się aresztować kogoś takiego, a tamten wybuchnął śmiechem. – Człowieka, który naprawdę tego nie zrobił? Na pewno wiele spraw spieprzyliśmy, na wolności zostało sporo facetów, którzy powinni iść do pudła. Ale zamknąć kogoś, kto jest zupełnie niewinny? To najgorsze co mogłoby się zdarzyć. Nie wiem, czy mógłbym żyć z czymś takim. O nie. To jest jedyny przypadek, jaki naprawdę nie pozwoliłby mi spać spokojnie. Wziął list do ręki. NIE POPEŁNIŁEM. Zastanawiał się, czy ktoś nie może spać spokojnie z powodu Roberta Earla Fergusona. Poczuł gorącą strugę podniecenia. Pomyślał, że jeśli to prawda... Nie dokończył myśli, ale szybko przełknął ślinę tłamsząc nagły przypływ ambicji. Cowart przypomniał sobie wywiad, czytany lata wcześniej, o starzejącym się koszykarzu, który w końcu miał zakończyć długotrwałą karierę. Człowiek ten opowiadał o swoich osiągnięciach i porażkach takim tonem, jakby darzył je rodzajem jednakowego, powściągliwego szacunku. Zapytano go, dlaczego w końcu zdecydował się odejść, i zaczął mówić o rodzinie i dzieciach, o potrzebie odsunięcia od siebie gry z czasów dziecinnych i kontynuowania życia. Potem zaczął mówić o swoich nogach, jakby nie były po prostu częścią ciała, ale dobrymi, starymi przyjaciółmi. Powiedział, że już nie potrafi tak skakać jak niegdyś, że gdy zbiera się, żeby wystrzelić w stronę kosza, mięśnie nóg, które niegdyś wybijały go z taką łatwością, jęczą ze starości i bólu, błagając, żeby przestał. I powiedział, że bez współpracy nóg dalsza gra nie ma sensu. Po czym rozegrał swój ostatni mecz i bez wysiłku zdobył trzydzieści osiem punktów – biegał, zwodził i doskakiwał ponad kosz, jak lata wcześniej. Jakby ciało dało temu człowiekowi jeszcze jedną możliwość pozostawienia u ludzi niewypowiedzianego wrażenia. Cowart uważał, że to samo dotyczy pracy reporterskiej; że potrzeba do niej tej młodości, która nie wie co to zmęczenie, tej woli, która pozwala zapomnieć o potrzebie snu, o głodzie, o miłości, i skupić się wyłącznie na śledzonym wątku. Nogi niektórych reporterów niosły ich dalej i wyżej niż innych, którzy potrzebowali odpoczynku. Mimowolnie naprężył mięśnie nóg. Kiedyś sam takie miałem, pomyślał. Zanim przeniosłem się tutaj, żeby się odciąć od nocnych koszmarów, żeby nosić garnitury, zachowywać się w odpowiedzialny sposób i starzeć z wdziękiem. A teraz jestem rozwiedziony i moja była żona chce wykraść mi jedyną rzecz, jaką kiedykolwiek naprawdę kochałem bez opamiętania, i siedzę tu ukrywając się przed rzeczywistością, komentując wydarzenia, które na nikogo nie mają żadnego wpływu. Ścisnął list w dłoni. Niewinny, pomyślał. Zobaczymy. Biblioteka w „Journalu” stanowiła dziwną kombinację nowego ze starym. Znajdowała się tuż za salą redakcyjną, za biurkami, przy których siedzieli dziennikarze wiadomości codziennych. Na tyłach biblioteki stały rzędy długich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiątków lat. Kiedyś każdy numer gazety był dzielony na wycinki i starannie katalogowany według osób, tematów, miejsc i wydarzeń. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z dużymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali każdy artykuł podkreślając kluczowe nazwiska czy pojęcia i przekazywali je do elektronicznych katalogów. Cowart wolał ten dawniejszy sposób. Lubił przekładać sterty drukowanych wycinków, przebierać i wybierać to, co było mu potrzebne. To tak jakby dane mu było trzymać w dłoni odrobinę historii. W dzisiejszych czasach wszystko było wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroć korzystał z biblioteki, zawsze droczył się na ten temat z jej pracownikami. Gdy przekroczył próg, zauważyła go młoda kobieta. Miała przyciągające wzrok blond włosy, była wysoka i szczupła. Nosiła druciane okulary i czasami zerkała ponad górną krawędzią oprawki. – Tylko tego nie mów, Matt. – Czego mam nie mówić? – Tego co zawsze mówisz. Że wolisz stary sposób katalogowania. – Nie powiem. – To dobrze. – Bo sama to powiedziałaś. – To się nie liczy. – Młoda kobieta roześmiała się. Podniosła się i podeszła do lady, przy której stał. – W czym mogę ci pomóc? – Bibliotekarko Lauro. Czy ktoś kiedyś już cię ostrzegł, że zepsujesz sobie wzrok, jeśli przez cały dzień będziesz się wpatrywać w ekran komputera? – Wszyscy mi to mówią. – Może podałbym ci nazwisko... – ... a ja poczaruję komputer? – Robert Earl Ferguson. – Co jeszcze? – Wyrok śmierci. Skazany jakieś trzy lata temu, w okręgu Escambia. – Dobra. Zobaczymy... – Zasiadła pewnie do komputera, wystukała nazwisko na klawiaturze i nacisnęła klawisz. Cowart zobaczył, że z ekranu znikło wszystko, poza jednym słowem migającym w narożniku monitora: „Szukam”. Potem maszyna jakby się zadławiła i ukazało się kilka słów. – Co mówi? – spytał. – Podał kilka haseł. Poczekaj, sprawdzę. – Bibliotekarka wcisnęła jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawił się inny zestaw słów. Przeczytała nagłówki: – Były student skazany na karę śmierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sąd Najwyższy Florydy rozpatruje wyroki śmierci. To wszystko. Trzy artykuły. Wszystkie z wydania ukazującego się na zachodnim wybrzeżu stanu. Jedynie ostatni artykuł, który zapewne był podsumowaniem, ukazał się w głównym wydaniu. – Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok śmierci – powiedział Cowart. – Wiesz, wydaje mi się, że dawniej dokładniej zajmowaliśmy się każdą sprawą o morderstwo... – Teraz już nie. – Kiedyś życie ludzkie bardziej się liczyło. Bibliotekarka wzruszyła ramionami. – Kiedyś gwałtowna śmierć była znacznie większą sensacją niż dzisiaj, a ty jesteś o wiele za młody, żeby mówić o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiąte... – Uśmiechnęła się, a Cowart zawtórował jej śmiechem. – W każdym razie obecnie wyroki śmierci chyba już spowszedniały na Florydzie. Mamy teraz... – zawahała się odchylając głowę i przez chwilę badawczym wzrokiem wpatrując się w sufit – około dwustu osób w celach śmierci. Gubernator podpisuje co miesiąc dwa wyroki. To nie znaczy, że się je wykonuje, ale... – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubiegłym roku napisałeś te artykuły. O tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem, zgadza się? – Potakująco pokiwała ku niemu głową. – Zgadza się. Pamiętam, że myślą przewodnią było: Nie powinniśmy legalizować morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuły. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowaliśmy ponad pięćdziesiąt listów, które, jak by to powiedzieć, zajmowały stanowisko odmienne niż moje. Wydrukowaliśmy pięćdziesiąt, ale dostaliśmy chyba z pięć kwadrylionów. Te najłagodniejsze sugerowały, że należałoby publicznie ściąć mi głowę. Te ostrzejsze były bardziej wymyślne. Bibliotekarka uśmiechnęła się. – Nie cieszymy się popularnością, co? Mam ci je wydrukować? – Jakbyś mogła. Wolałbym być lubiany... Obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do komputera. Znowu poruszała palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczęła drukować artykuły, trzęsąc się i warcząc. – Proszę. Wpadłeś na jakiś trop? – Może – odparł Cowart. Wyjął arkusz papieru z komputera. – Facet twierdzi, że nic nie zrobił. Młoda kobieta wybuchnęła śmiechem. – To ciekawa historia. I jaka oryginalna. – Odwróciła się z powrotem w stronę ekranu komputera, a Cowart wrócił do swojego gabinetu. W miarę jak Cowart czytał artykuły, wydarzenia, które wtrąciły Roberta Earla Fergusona do celi śmierci, zaczynały przybierać konkretną formę i kształty. Materiałów znalezionych w bibliotece nie było wiele, jednak wystarczająco dużo, żeby w wyobraźni Cowarta stworzył się pewien obraz. Dowiedział się, że ofiarą była jedenastoletnia dziewczynka i że jej zwłoki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzeżach bagniska. Z łatwością wyobraził sobie ciemne, zielono-brązowe listowie kryjące ciało. Tkwiła w nim pewna chorobliwa, sącząca się i zasysająca siła; odpowiednie miejsce na spotkanie śmierci. Czytał dalej. Ofiara była córką członka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ją, gdy wracała ze szkoły do domu... Cowart ujrzał rozłożysty parterowy budynek z wypalanej cegły, położony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany był w kolorze bladego różu lub służbowej zieleni; barwy, których nie są w stanie rozjaśnić nawet podekscytowane głosy dzieci cieszących się końcem szkolnych zajęć. Właśnie wtedy jedna z nauczycielek uczących w młodszych klasach widziała, jak dziewczynka wsiadała do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu miałaby wsiadać do samochodu nieznajomego człowieka? Ta myśl przyprawiła go o dreszcz i poczuł nagły przypływ obaw o bezpieczeństwo własnej córki. Szybko wmówił sobie, że Becky nie postąpiłaby w taki sposób. Gdy dziewczynka nie powróciła do domu, wszczęto alarm. Cowart był pewien, że miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazała zdjęcia dziewczynki w wieczornych wiadomościach. Na zdjęciu miała zapewne włosy związane w kitkę, była uśmiechnięta, a na zębach nosiła aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjęcie, zrobione z nadzieją na jasną przyszłość, a wykorzystane bez skrupułów jako dowód rozpaczy. Ponad dobę później policjanci przeszukujący okolicę odkryli zwłoki dziecka. Wiadomości prasowe pełne były eufemizmów: „brutalny napad”, „nieludzka zbrodnia”, „zmasakrowane ciało”. Dla Cowarta brzmiały one jak dziennikarska stenotypia, która nie mogła oddać ze szczegółami prawdziwej grozy, jaką to dziecko przeżyło. Twórca artykułów uciekł się do serii bezpiecznych frazesów. Pomyślał, że to musiała być okropna śmierć. Ludzie chcieli dowiedzieć się, co naprawdę zaszło, chociaż nie do końca, gdyż dokładna znajomość faktów również im spędziłaby sen z powiek. Czytał dalej. Wywnioskował, że Ferguson był pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowała go krótko po znalezieniu ciała ofiary, na podstawie podobieństwa samochodu. Przesłuchano go – brak było wzmianki, że przetrzymywano go bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, czy też że go bito – i przyznał się do winy. To zeznanie oraz zgodność grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawały się jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaż Cowart nie był tego zupełnie pewien. Rozprawy sądowe przyciągnęły sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegół, który wydawał się mało znaczący lub niepewny, gdy podawano go w wiadomościach, w oczach przysięg�