John Katzenbach W słusznej sprawie (Just Cause) Przekład Wiesława Cieplucha Anna Dunajska Paweł Cłapak Dedykuję tę książkę mojej Matce Oraz pamięci trzech osób V. A. Eagle. W. A. Nixon i H. Simons Jestem szczególnie wdzięczny za pomoc moim przyjaciołom: Joe Oglesby’emu z „The Miami Herald” i Athelii Knight z „The Washington Post”. Ich trafne sugestie niezwykle pomogły w przygotowaniu niniejszej książki. Oczywiście niemożliwe byłoby jej napisanie bez pomocy i wyrozumiałości mojej żony, Madeleine Blais oraz dzieci. Kto walczy z potworami, powinien uważać, żeby nie stać się przy tym jednym z nich. A gdy zaglądasz w głębię, głębia zagląda w Ciebie. FRIEDRICH WILHELM NIETZSCHE Poza dobrem i ziem Piekło jest wybrukowane dobrymi zamiarami, a nie złymi. GEORGE BERNARD SHAW Maksymy dla rewolucjonistów Część pierwsza WIĘŹNIOWIE Gdy zdobywasz nagrodę, ludzie opowiadają ci dowcip: No to teraz już znasz pierwszą linijkę własnego nekrologu. Rozdział pierwszy KOMENTATOR Tego ranka kiedy przyszedł list, Matthew Cowart obudził się w samotności w niemal zimową pogodę. Nad ranem zerwał się jednostajny północny wiatr i wydawał się odpychać nocną czerń, mażąc poranne niebo odcieniem brudnej szarości zadającej kłam prawdziwemu wyglądowi miasta. Gdy wyszedł z mieszkania na ulicę, usłyszał szelest palmy, na którą napierał wiatr i potrząsał nią, krzyżując jej liście jak miecze. Mocno skulił ramiona i pożałował, że nie włożył swetra pod marynarkę. Co roku zdarzało się kilka takich poranków wypełnionych obietnicą ponurego nieba i porywistych wiatrów. Natura zrobiła sobie dowcip sprawiając, że turyści w Miami Beach narzekali i spacerowali po plażach odziani w swetry. W Małej Hawanie starsze kobiety wkładały ciężkie wełniane okrycia i przeklinały wiatr zapominając, że latem nosiły parasolki i przeklinały upał. W Liberty City, w szczurzych norach i w szczelinach domów gwizdał wiatr. Rudery zmagały się z wichurą i dygotały rurami. Jednak wkrótce miasto miało powrócić do swojej spoconej, lepkiej normalności. To potrwa z dzień, pomyślał, idąc żwawym krokiem, może dwa. Ciepłe powietrze odświeży Południe i wszyscy szybko zapomnimy o zimnie. Matthew Cowart był człowiekiem, który w niefrasobliwy sposób podchodził do życia. Okoliczności i pech pozbawiły go wielu doświadczeń zbliżającego się średniego wieku; zwykły rozwód odsunął go od żony i dziecka, śmierć zabrała rodziców; przyjaciele poddali się innemu rodzajowi bytu, określonemu przez rozwijające się kariery, czeredy małych dzieci, raty za samochody i spłaty domów. Przez jakiś czas niektórzy usiłowali zapraszać go na imprezy i przyjęcia, jednak wraz z narastaniem samotności, w której najwyraźniej znajdował zadowolenie, zaproszenia te stawały się coraz rzadsze, aż w końcu ustały. Jego życie towarzyskie ograniczyło się do jakiegoś bankietu biurowego raz na jakiś czas i do pogawędek w sklepie. Nie miał kochanki i fakt ten wprawiał go w lekkie zakłopotanie. Mieszkał we własnym, skromnym mieszkaniu, w potężnym wieżowcu nad zatoką, zbudowanym w latach pięćdziesiątych. Wstawił stare meble, regały wypełnione powieściami kryminalnymi i aktami prawdziwych zbrodni, uzupełnił to wszystko pospolitymi naczyniami, a na ścianach powiesił kilka nie wbijających się w pamięć, oprawionych reprodukcji. Czasami wydawało mu się, że od chwili gdy żona zabrała ich córkę, jego życie pozbawione zostało kolorów. Jego potrzeby zaspokajały ćwiczenia gimnastyczne – obowiązkowe dziesięć kilometrów biegu dziennie przez śródmiejski park i, od czasu do czasu, mecz koszykówki w YMCA; oraz praca w gazecie. Czuł się niezwykle wolny, ale jednocześnie martwiło go w jakiś sposób, że nikomu nic nie jest winien. Wiatr wciąż dął silnie, szarpiąc i wydymając trzy flagi przed głównym wejściem do „The Miami Journal”. Zatrzymał się na chwilę i spojrzał na pozbawiony uczuć żółty prostokątny budynek. Na jednej ze ścian ogromnymi, czerwonymi, neonowymi literami wypisana była nazwa gazety. Było to znane miejsce, sławne z powodu swej drapieżności i potęgi. Z drugiej strony biuro wychodziło na zatokę. Widać było wzburzoną wodę, która rozpryskiwała się o nabrzeże, gdzie wyładowywano ogromne bele gazet. Kiedyś, gdy siedział sam w stołówce i jadł kanapkę, zauważył brykającą w jasnobłękitnej wodzie, nie dalej niż dziesięć metrów od doku załadunkowego, rodzinę manatów. Ich brunatne grzbiety wyłaniały się ponad powierzchnię i zanurzały z powrotem pod falami. Rozejrzał się, żeby podzielić się z kimś swoim odkryciem, ale nikogo nie było i kolejnych kilka dni spędzał w porze lunchu nie odrywając oczu od falującej niebieskozielonej tafli, w nadziei powtórnego zauważenia zwierząt. To właśnie podobało mu się na Florydzie. Ten stan wydawał się wyrwany jakiejś dżungli, która bez przerwy zagrażała przejęciem wszelkiej cywilizacji i włączeniem jej do swej pierwotnej enklawy. W gazecie ciągle ukazywały się wzmianki o czterometrowych aligatorach, które utknęły na wjeździe na międzystanową autostradę i zablokowały ruch. Uwielbiał te historie: bestia z zamierzchłych czasów w konfrontacji z bestią współczesną. Cowart wszedł szybko przez podwójne drzwi, które prowadziły do sali redakcyjnej „Journala”, machając po drodze ręką do recepcjonistki skrytej częściowo za konsolą telefoniczną. Obok wejścia znajdowała się ściana poświęcona tablicom pamiątkowym, dyplomom i nagrodom: parada Pulitzerów, Kennedych, Cabotów, Pylesów i innych, o niezwykle światowych nazwiskach. Zatrzymał się przed rzędem skrzynek na listy, aby wyciągnąć poranną pocztę, szybko przekartkował codzienne komunikaty i tuzin oświadczeń prasowych, stwierdzeń politycznych oraz propozycji, każdego dnia napływających z reprezentacji Kongresu, biura burmistrza, biura okręgu i z policji, informujących o wydarzeniach, które wydawały im się warte zamieszczenia na łamach. Westchnął uświadamiając sobie, ile pieniędzy marnuje się na te wszystkie jałowe wysiłki. Ale jedna z kopert przyciągnęła jego wzrok. Wyciągnął ją z pliku pozostałych. Była cienka, biała. Na wierzchu mocnym, drukowanym pismem wypisane było jego nazwisko i adres. W narożniku widniał adres zwrotny, opatrzony numerem poczty w Starkę, na Florydzie, w północnej części stanu. Natychmiast przyszło mu na myśl więzienie stanowe. Położył go na innych listach i udał się w stronę swojego gabinetu, klucząc pomiędzy biurkami zapełniającymi pomieszczenie, kłaniając się kilku reporterom, którzy przyszli wcześniej i już pracowali przy telefonach. Pomachał do redaktora działu miejskiego, który siedział pośrodku pokoju z nogami na biurku i czytał ostatnie wydanie. Następnie przeszedł przez szereg drzwi na tyłach sali redakcyjnej, opatrzonych napisem DZIAŁ WYDAWNICZY. Był w połowie drogi, gdy obok usłyszał głos. – Ha, młody Turek wcześnie przychodzi. Co cię tu sprowadza przed nadciągnięciem reszty ferajny? Denerwujesz się kłopotami w Bejrucie? Czy nie możesz spać z powodu prezydenckiego programu odnowy gospodarczej? Cowart wystawił głowę za przepierzenie. – Dzień dobry, Will. Tak naprawdę to chciałem po prostu wykorzystać bezpłatną linię telefoniczną i zadzwonić do córki. Prawdziwie głębokie i bezużyteczne zamartwianie pozostawię tobie. Will Martin roześmiał się i odgarnął z oczu kosmyk siwych włosów ruchem, który łatwiej można by przypisać dziecku niż staruszkowi. – Idź. Wykorzystaj niezmierną hojność finansową naszej ukochanej gazety. Jak skończysz, to rzuć okiem na materiał w „Wiadomościach Lokalnych”. Wygląda na to, że jeden z naszych stróżów sprawiedliwości w czarnych togach nieźle załatwił sprawę dla starego kumpla, którego złapano najeździe pod wpływem. Może by się nadało jako materiał do jednej z twoich popularnych krucjat na temat zbrodni i kary. – Przejrzę to – odparł Cowart. – Cholernie zimny ranek – zauważył Martin. – Jaki pożytek z mieszkania tutaj, skoro i tak marznie się po drodze do pracy? Równie dobrze mogłaby to być Alaska. – Może by tak napisać materiał występujący przeciwko pogodzie. I tak zawsze próbujemy wpłynąć na wyroki niebios. Może tym razem nam się uda? – Masz rację – uśmiechnął się Martin. – A ty jesteś najodpowiedniejszym do tego człowiekiem – stwierdził Cowart. – Zgadza się – odparł Martin. – Mam dużo lepsze układy z Wszechmogącym, bo nie nurzam się w grzechu jak ty. To się przydaje w takiej pracy. – To dlatego że dołączysz do niego znacznie wcześniej niż ja. Jego sąsiad wybuchnął: – Dyskryminujesz ludzi z racji wieku – zaprotestował, wygrażając palcem. – I pewnie też z racji płci, rasy i narodowości, jak i wszelkich innych. Cowart roześmiał się, podszedł do swojego biurka, rzucił na środek stos korespondencji, a na wierzchu położył tę jedną kopertę. Sięgnął po nią, a drugą ręką zaczął wykręcać numer swojej byłej żony. Pomyślał, że jeśli dopisze mu szczęście, to akurat będą w trakcie spożywania śniadania. Czekając na połączenie oswobodził rękę, przytrzymując słuchawkę przy uchu ramieniem. Gdy usłyszał sygnał dzwonka telefonu, otworzył kopertę i wyjął pojedynczą kartkę żółtego papieru w linie. Szanowny Panie Cowart, Oczekuję obecnie kary śmierci za zbrodnię, której NIE POPEŁNIŁEM. – Halo? Odłożył list. – Cześć, Sandy. Tu Matt. Chciałbym przez chwilę porozmawiać z Becky. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. – Cześć, Matt. – Wyczuł wahanie w jej głosie. – Nie. Tylko szykujemy się już do wyjścia. Tom musi być wcześnie w sądzie, więc zawiezie ją do szkoły i... – Przerwała na chwilę, po czym ciągnęła dalej: – Nie, w porządku. I tak jest kilka spraw, o których chciałam z tobą porozmawiać. Ale muszą niedługo wyjść, więc postaraj się nie gadać za długo. Zamknął oczy i pomyślał, jakie to bolesne nie móc uczestniczyć w codziennym życiu własnej córki. Wyobraził sobie mleko rozlane przy śniadaniu, czytanie książek do poduszki, trzymanie za rękę w czasie choroby, podziwianie obrazków namalowanych w szkole. Stłumił rozczarowanie. – Jasne. Chciałem jej tylko powiedzieć cześć. – Zawołam ją. Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na stół i w ciszy, która zapanowała, spojrzał na słowa: NIE POPEŁNIŁEM. Przypomniał sobie swoją żonę w dzień, kiedy się poznali w siedzibie gazety Uniwersytetu Michigan. Była drobna, ale jej energia wydawała się przeczyć rozmiarom. Studiowała projekt graficzny i pracowała na pół etatu, wykonując rozkłady i nagłówki. Ślęczała nad próbkami stron odgarniając z twarzy ciemne falujące włosy i skupiała się tak intensywnie, że rzadko docierał do niej dzwonek telefonu. Nie reagowała na niesmaczne żarty, które rozbrzmiewały w rozpasanej atmosferze sali redakcyjnej. Ceniła sobie dokładność i porządek, podchodziła do życia jak kreślarz. Jako córka kapitana straży pożarnej, który zginął wykonując obowiązki służbowe, i nauczycielki szkoły podstawowej, pochodząca z jakiegoś miasta na Środkowym Wschodzie, pożądała dóbr doczesnych i łaknęła wygód. Wydała mu się piękna. Onieśmielała go i zdziwił się, gdy zgodziła się pójść z nim na randkę. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy po kilku randkach przespała się z nim. On był redaktorem sportowym, co ona uznawała za głupawe marnowanie czasu. W jej oczach sport sprowadzał się do zmagań grupy mężczyzn o przerośniętych muskulaturach nad piłkami o różnych kształtach. Próbował ją rozmiłować w wydarzeniach sportowych, ale była nieprzejednana. Po jakimś czasie zaczął pracować jako redaktor wiadomości. Ich związek stawał się coraz trwalszy, a on coraz wytrwałej polował na materiał. Uwielbiał te nie kończące się godziny, śledzenie rozwoju wydarzeń, zniewolenie pisaniem. Twierdziła, że będzie sławny albo przynajmniej znany. Wyjechała z nim, gdy dostał od małej gazety ze Środkowego Wschodu pierwszą propozycję pracy. Sześć lat później wciąż byli razem. Tego samego dnia gdy powiedziała mu, że jest w ciąży, otrzymał ofertę pracy od „Journala”. Miał zająć się sprawami sądów kryminalnych. Ona spodziewała się Becky. – Tatuś? – Cześć, skarbie. – Cześć, tatusiu. Mama powiedziała, że mogę porozmawiać tylko chwilkę. Muszę iść do szkoły. – U was też jest zimno, skarbie? Włóż płaszczyk. – Włożę. Tom kupił mi płaszczyk z pomarańczowym piratem, jak znaczek drużyny Bucksów. Włożę go. Poznałam też niektórych graczy. Byli na pikniku, gdzie pomagaliśmy zebrać pieniądze na cele dobroczynne. – To wspaniale – odparł Matthew. Cholera, pomyślał. – Czy gracze futbolowi są ważni, tatusiu? Roześmiał się. – Na swój sposób. – Tatusiu, czy coś nie tak? – Nie, skarbie. Dlaczego? – Na ogół nie dzwonisz rano. – Jak się obudziłem, to strasznie za tobą zatęskniłem i chciałem tylko usłyszeć twój głos. – Ja też za tobą tęsknię, tatusiu. Zabierzesz mnie znowu do Disney World? – Wiosną. Obiecuję. – Tatusiu, muszę iść. Tom na mnie kiwa. Och, tatusiu, jeszcze coś. W drugiej klasie mamy specjalny klub, który się nazywa klubem stu książek. Jak się przeczyta sto książek, to dają nagrodę. Właśnie przeczytałam setną! – Wspaniale! Co dostałaś? – Specjalną odznakę i na koniec roku wyprawią mi przyjęcie. – To świetnie. Jaka książka podobała ci się najbardziej? – To jasne. Ta, którą mi przysłałeś: „Krnąbrny smok”. – Roześmiała się. – Przypomina mi ciebie. Zawtórował jej śmiechem. – Muszę już iść – powtórzyła. – Dobrze. Kocham cię i strasznie za tobą tęsknię. – Ja też. Pa. – Pa – odpowiedział, ale odeszła już od telefonu. Minęła kolejna głucha chwila, zanim jego była żona podniosła słuchawkę. Odezwał się pierwszy. – Piknik na cele dobroczynne z udziałem graczy futbolu? Zawsze pragnął nienawidzić mężczyzny, który zajął jego miejsce; nienawidzić go za to, czym się zajmuje, to znaczy radcostwo prawne, za to jak wygląda, czyli że jest postawny i ma imponującą klatkę piersiową, jak u człowieka, który spędza przerwy na lunch podnosząc ciężary w ekskluzywnej siłowni. Pragnął wyobrażać sobie, że jego następca jest okrutny, że jest samolubnym kochankiem, beznadziejnym ojczymem, że nie jest w stanie utrzymać rodziny, ale żadna z tych rzeczy nie była prawdą. Wkrótce po tym, gdy jego była żona zapowiedziała zamiar powtórnego wyjścia za mąż, Tom, nie mówiąc jej o tym, przyleciał do Miami, żeby się z nim spotkać. Poszli się napić i zjedli razem obiad. Cel tej wizyty był niezbyt jasny, lecz po drugiej butelce wina prawnik oświadczył mu z prostolinijną szczerością, że nie próbuje go zastąpić w oczach jego córki, ale skoro już będą mieszkać razem, uczyni, co będzie mógł, żeby jego też pokochała. Cowart mu uwierzył, poczuł jakiś dziwny rodzaj satysfakcji i ulgi, zamówił kolejną butelkę wina i doszedł do wniosku, że w pewien sposób lubi swojego następcę. – To w związku z firmą prawniczą. Pomagają sponsorować w Tampa akcję Zjednoczonej Drogi. Stąd się wzięli gracze futbolu. Na Becky wywarło to spore wrażenie, ale oczywiście Tom nie powiedział jej, ile meczów Bucksi wygrali w ostatnim roku. – I słusznie. – Też tak myślę. W każdym razie na pewno byli to najwięksi faceci, jakich kiedykolwiek widziałam – roześmiała się Sandy. Zanim zaczęła mówić dalej, nastała chwila ciszy. – Co u ciebie? Co słychać w Miami? Roześmiał się. – W Miami jest zimno, co doprowadza wszystkich do szału. Wiesz, jak to jest, ludzie nie mają jesionek ani ogrzewania w domach. Wszyscy się trzęsą, odchodzą od zmysłów i czekają, aż się ociepli. Mnie to nie przeszkadza. Przystosowałem się. – Czy nadal męczą cię koszmary senne? – Z rzadka. Niezbyt często. Panuję nad tym. Lekko mijał się z prawdą. Wiedział, że nie uwierzy, ale przyjmie do wiadomości bez zadawania dalszych pytań. Przeszedł go silny dreszcz, gdy przypomniał sobie, jak nienawidzi nocy. – Możesz się leczyć. Gazeta zapłaci. – To starta czasu. Od miesięcy nic mnie nie nawiedzało – skłamał odważniej. Usłyszał jej westchnienie. – Coś nie tak? – spytał. – Cóż – stwierdziła. – Chyba powinnam ci powiedzieć. – Więc powiedz. – Będziemy mieli z Tomem dziecko. Becky już nie będzie sama. Zakręciło mu się lekko w głowie i przeszyło go kilka różnych myśli i odczuć. – Proszę, proszę. Moje gratulacje. – Dziękuję – mruknęła jego była żona. – Chyba nie rozumiesz. – Czego? – Becky stanie się częścią rodziny. Bardziej niż do tej pory. – Tak? – Nie rozumiesz, prawda? Co się stanie. To ty będziesz tą osobą z zewnątrz. Tak mi się niestety wydaje. Już teraz niełatwy jest dla niej fakt, że mieszkasz w drugim końcu stanu. Poczuł się, jakby ktoś wymierzył mu policzek. – To nie ja mieszkam w drugim końcu stanu. To ty. To ty się wyprowadziłaś. – Nie wracajmy do starych spraw – odparła Sandy. Po chwili ciągnęła dalej: – W każdym razie sytuacja ulegnie zmianie. – Nie rozumiem dlaczego... – zająknął się. – Uwierz mi – powiedziała. Z jej tonu wynikało, że znacznie wcześniej starannie przygotowała sobie mowę. – Będzie spędzać z tobą mniej czasu. Jestem tego pewna. Dużo o tym myślałam. – Tego nie było w umowie. – Umowę można zmienić. Wiesz o tym. – Nie sądzę – odpowiedział, a w jego głosie pojawiło się pierwsze ostrze gniewu. – Cóż – ucięła krótko – nie pozwolę dać się wyprowadzić tą rozmową z równowagi. Zobaczymy. – Ale... – Matt, muszę już iść. Chciałam tylko, żebyś o tym wiedział. – Świetnie – odparł. – Stokrotne dzięki. – Później o tym porozmawiamy, o ile w ogóle jest o czym rozmawiać. Jasne, pomyślał, jak już skonsultujesz się z adwokatami i pracownikami opieki społecznej i zupełnie spiszesz mnie na straty. Wiedział, że to nieprawda, ale nie potrafił odepchnąć tej myśli. – Tym razem nie rozmawiamy o twoim życiu – odezwała się. – Już nie. Tym razem chodzi o mnie. Odłożyła słuchawkę. Mylisz się, pomyślał. Rozejrzał się po swoim gabinecie. Przez małe okno dojrzał niebo roztaczające nad śródmieściem stalową szarość. Spojrzał na słowa widniejące przed nim: NIE POPEŁNIŁEM. Wszyscy jesteśmy niewinni, pomyślał. To dowód na to, jak trudna jest niewinność. Następnie, próbując zapomnieć o rozmowie, wziął list i zaczął czytać dalej: Czwartego maja 1987 roku właśnie wróciłem do domu mojej babki w miasteczku Pachoula, w okręgu Escambia. W tym czasie byłem studentem Uniwersytetu Rutgersa w Nowym Brunszwiku, w New Jersey, i kończyłem właśnie trzeci rok. Byłem u babki już od kilku dni, gdy zostałem zabrany do biura szeryfa na przesłuchanie w sprawie gwałtu i morderstwa, które popełniono kilka kilometrów od domu mojej babki. Ofiara była biała. Ja jestem czarny. Naoczny świadek widział, jak zielony ford, podobny do mojego, odjeżdżał z miejsca, w którym zniknęła dziewczynka. Przez trzydzieści sześć godzin trzymano mnie bez jedzenia, picia i snu oraz możliwości porozumienia się z prawnikiem. Kilkakrotnie zostałem pobity przez zastępców szeryfa. Bili mnie książkami telefonicznymi, gdyż te nie pozostawiają śladów. Mówili, że mnie zabiją, a jeden z nich przystawił mi rewolwer do skroni i naciskał spust. Za każdym pociągnięciem kurek uderzał w pusty bębenek. Na koniec powiedzieli mi, że jeśli się przyznam, nic mi się nie stanie. Byłem przerażony i wyczerpany, więc się przyznałem. Nie miałem pojęcia o szczegółach, zapoznali mnie jedynie z ogólnym zarysem zbrodni i przyznałem się. Po tym, jak się ze mną obeszli, przyznałbym się do wszystkiego. ALE NIC NIE ZROBIŁEM! Po kilku godzinach usiłowałem cofnąć moje oświadczenie, jednak mi się to nie udało. Mój obrońca z urzędu odwiedził mnie przed rozprawą zaledwie trzykrotnie. Ponadto nie przeprowadził dochodzenia, nie zwołał świadków, którzy potwierdziliby moją obecność w innym miejscu w momencie dokonania zbrodni, nie podważył nielegalnie zdobytego przyznania się do winy. Ława przysięgłych, składająca się wyłącznie z białych, wysłuchała dowodów i, po godzinnej naradzie, uznała mnie winnym. Kolejną godzinę zajęło im zaproponowanie kary śmierci. Biały sędzia poparł ten wyrok. Nazwał mnie bestią, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić. Od trzech lat przebywam w celi śmierci. Pokładam ogromne nadzieje, że sąd oddali wyrok, ale to może potrwać jeszcze wiele lat. Czy zechce mi Pan pomóc? Dowiedziałem się od innych więźniów, że pisze Pan artykuły krytykujące karę śmierci. Jestem niewinnym człowiekiem, mającym w perspektywie najwyższy wymiar kary z powodu rasistowskiego systemu, który został wykorzystany przeciwko mnie. W tę sytuację wpędziły mnie uprzedzenia, ignorancja i zło. Proszę mi pomóc. Poniżej napisałem nazwiska mojego nowego prawnika i świadków. Wpisano pana nazwisko na listę osób dopuszczonych do odwiedzania mnie, gdyby zdecydował się pan przyjechać i ze mną porozmawiać. Jest jeszcze jedna rzecz. Nie tylko jestem niewinny postawionych mi zarzutów, ale znam nazwisko człowieka, który popełnił tę zbrodnię. Z nadzieją, że mi Pan pomoże, Robert Earl Ferguson Numer 212009 Więzienie Stanowe Florydy Starkę, Floryda Kilka chwil zajęło Cowartowi przetrawienie listu. Przeczytał go kilkakrotnie, próbując uporządkować wrażenia. Człowiek ten z całą pewnością wyrażał się jasno, był dobrze wykształcony i posługiwał się wyszukanym językiem, no i twierdził, że jest niewinny, ale w przypadku więźniów, szczególnie tych, na których zapadł wyrok śmierci, było to raczej regułą niż wyjątkiem. Zawsze zastanawiał się, dlaczego większość ludzi, nawet jeśli stoją w obliczu śmierci, obstaje przy wizerunku niewinności. Prawda ta dotyczyła nawet najbardziej zatwardziałych psychopatów, wielokrotnych morderców, dla których życie ludzkie znaczyło tak niewiele, że zabić to było mniej więcej tyle, co z kimś porozmawiać. Jednak gdy dochodziło do oskarżenia, chcieli zachować otoczkę niewinności, chyba że udało się ich przekonać, iż przyznanie się może złagodzić wyrok. Tak jakby dla nich słowo „niewinny” znaczyło coś innego; jakby strach, w obliczu którego się znaleźli, zmazywał ich winę. Ta myśl przypomniała mu oczy chłopca. Oczy pojawiające się w wielu nocnych koszmarach. Było wtedy późno. Ranek przedzierał się przez lepki upał lata w Miami, gdy ze snu wyrwał go telefon. Musiał udać się do domu oddalonego o dziesięć lub dwanaście przecznic od jego mieszkania. Redaktor naczelny, sterany pracą, zaspanym głosem wysłał go na makabryczny spektakl. Wtedy pracował jeszcze w dziale miejskim i zajmował się zadaniami ogólnymi, które na ogół sprowadzały się do zabójstw. Dotarł pod wskazany adres i przez godzinę krążył poza liniami policyjnymi, czekając aż coś się wydarzy i wpatrując się poprzez ciemności w schludny, parterowy dom ranczerski, ze starannie utrzymanym trawnikiem i nowym BMW zaparkowanym na podjeździe. Był to średniej klasy dom jakiegoś niższego rangą dyrektora i jego żony. Widział wewnątrz techników kryminalistyki, różnych detektywów oraz pracowników personelu medycznego, ale nie mógł dostrzec, co zaszło. Cały teren oświetlony był pulsującymi światłami kogutów policyjnych, rzucającymi na wszystko krótkie, czerwone i niebieskie błyski. Światła wydawały się gęstnieć w wilgotnym powietrzu. Sąsiedzi, wywabieni z domów, w zgodny sposób opisywali małżeństwo zamieszkujące dom: mili, uprzejmi, ale skryci. Wszyscy reporterzy znali tę śpiewkę. O ofiarach zabójstw zawsze mówiło się, że były skryte, niezależnie od tego, czy była to prawda, czy też nie. Tak jakby sąsiedzi chcieli nagle odciąć się od grozy, która pojawiła się jak grom z jasnego nieba. W końcu zauważył Vernona Hawkinsa, który wychodził z domu bocznymi drzwiami. Stary detektyw umknął policyjnym reflektorom i kamerom telewizyjnym i oparł się o drzewo, jakby był zupełnie wyczerpany. Znał Hawkinsa od lat, spotykali się przy wielu zdarzeniach. Ten doświadczony detektyw zawsze darzył Cowarta szczególną sympatią, często dawał mu cynk, przekazywał poufne i objaśniał tajne informacje; wtajemniczał reportera w niezwykle ponury żywot detektywa do spraw zabójstw. Cowart ukradkiem prześlizgnął się pod żółtą taśmą policyjną i podszedł do detektywa. Ten zmarszczył brwi, po czym wzruszył ramionami i gestem dał mu znak, żeby usiadł. Detektyw zapalił papierosa. Przez chwilę patrzył na rozżarzoną końcówkę. – Takie sprawy to morderstwo – powiedział śmiejąc się ponuro. – Wykańczają mnie. Kiedyś ten proces był powolny, ale się starzeję, więc znacznie przyspieszył. – Czemu więc nie rzucisz tego? – spytał Cowart. – Bo nigdy nie odkryłem nic innego, co oddalałoby ode mnie zapach śmierci. Detektyw zaciągnął się głęboko, a czerwony ognik oświetlił mu zmarszczki na twarzy. Po chwili milczenia odwrócił się ku Cowartowi. – No więc, Matty, co wyciągnęło cię w taką noc? Powinieneś siedzieć w domu z tą twoją ładniutką żoną. – Przestań, Vernon. Detektyw uśmiechnął się i delikatnie oparł głowę o drzewo. – Skończysz jak ja. Nie pozostanie ci nic oprócz wałęsania się po miejscach zbrodni. – Daj mi spokój, Vernon. Co tam się stało w środku? Detektyw zaśmiał się krótko. – Facet goły i martwy. Gardło podcięte w łóżku. Kobieta goła i martwa. Gardło podcięte w łóżku. Cały pieprzony dom uwalany krwią. – I co? – Podejrzany zatrzymany. – Kto? – Nastolatek. Dzieciak, który zwiał z domu w Des Moines. Przywieźli go wieczorem. Żeby go znaleźć, pojechali aż do Fort Lauderdale. Lubili swawolne trójkąty. Problem w tym, że gdy już się z chłopakiem zabawili, doszedł do wniosku, że może wyciągnąć od nich trochę więcej niż sto dolarów. Wiesz, widział samochód, dobra dzielnica i tak dalej. Pokłócili się. Wyciągnął staroświecką brzytwę. Taka zabawka to wciąż niezła broń. Pierwsze cięcie przeszło prosto przez żyłę szyjną faceta... Detektyw pokazał to w nocnym powietrzu, zamaszyście rozcinając ciemność zwinnym ruchem naśladującym siekanie. – ... Facet schodzi, jakby go ktoś zastrzelił. Wydaje zaledwie dwa chrapnięcia i po wszystkim. Miał akurat dość czasu, żeby zdać sobie sprawę, że umiera. Nieprzyjemny sposób opuszczenia tego padołu. Żona oczywiście zaczyna wrzeszczeć, próbuje uciekać. Dzieciak łapie ją więc za włosy, odchyla głowę do tyłu i bingo. Błyskawiczna robota. Kobieta wydaje tylko jeszcze jeden pisk. Ale co za pech. Ten pisk wystarcza, żeby zaalarmować sąsiada, który nas tu ściągnął. Jakiś cierpiący na bezsenność facet, który akurat przechadzał się z psem. Złapaliśmy dzieciaka, jak opuszczał dom przez frontowe drzwi. Ładował do samochodu sprzęt grający, telewizor, ubrania, wszystko co dało się wynieść. Uwalane krwią. Popatrzył na podwórko i spytał głucho: – Matty? Jakie jest Pierwsze Prawo Ulicy według Hawkinsa? Cowart uśmiechnął się w ciemności. Hawkins lubił cytować maksymy. – Pierwsze Prawo, Vernon, brzmi: nigdy nie szukaj kłopotów, bo jak będzie trzeba, to same cię znajdą. Detektyw przytaknął. – Słodki dzieciak. Mały słodki psychopata. Mówi, że nie ma z tym nic wspólnego. – Chryste. – To wcale nie takie dziwne – ciągnął detektyw. – To znaczy, dzieciak prawdopodobnie za całe zdarzenie obarcza winą dyrektorka i jego żonę. Gdyby nie próbowali go orżnąć, wiesz, o co chodzi. – Ale... – Żadnych wyrzutów sumienia. Ani krzty współczucia czy jakichkolwiek ludzkich odruchów. Taki dzieciak. Opowiada mi o wszystkim, a potem mówi: „Nic nie zrobiłem. Jestem niewinny. Chcę prawnika”. Stoimy tam, wszędzie wokół pełno krwi, a on mówi, że nic nie zrobił. Pewnie dlatego że dla niego to nic takiego. Tak sądzę. Chryste... Zniechęcony i zmęczony odchylił się do tyłu. – Wiesz, ile ma lat? Piętnaście. Skończył piętnaście w zeszłym miesiącu. Powinien siedzieć w domu i martwić się pryszczami, randkami i odrabianiem lekcji. Z pewnością spędzi młodość w pudle. Mogę się założyć o własny dom. – Detektyw zamknął oczy i westchnął: – „Nic nie zrobiłem. Nic nie zrobiłem”. Jezu. – Wyciągnął rękę. – Popatrz. Mam już pięćdziesiąt dziewięć pieprzonych lat, wybieram się na emeryturę i myślałem, że już nic mnie nie zdziwi. Dłoń drżała. Cowart widział, jak się trzęsie w pulsującym świetle policyjnych reflektorów. – Wiesz co – powiedział Hawkins przyglądając się swojej dłoni – odechciewa mi się już tego wszystkiego. Chyba sam wolałbym dać się zabić, niż wysłuchać jeszcze jednej relacji jakiegoś gościa, który rozprawia o takim strasznym czynie, jakby nie miał on żadnego znaczenia. Jakby nie pozbawił nikogo życia, a zaledwie zgniótł papierek od cukierka i rzucił go na ulicę. Jakby śmiecił, a nie popełniał morderstwo z premedytacją. – Odwrócił się do Cowarta. – Chcesz zobaczyć? – Jasne. Chodźmy – odpowiedział nieco zbyt szybko. Hawkins przyjrzał mu się uważnie. – Nie bądź taki pewien. Zawsze tak cholernie szybko chcesz oglądać. To nieładnie. Uwierz mi tym razem na słowo. – Nie – odparł Cowart. – To też moja praca. Detektyw wzruszył ramionami. – Wprowadzę cię, ale musisz mi coś przyrzec. – Co takiego? – Zobaczysz, co zrobił, potem ci go pokażę. Żadnych pytań, tylko możesz na niego patrzeć; siedzi w kuchni, ale masz napisać w gazecie, że nie jest chłopakiem pokrzywdzonym przez życie. Rozumiesz? Że nie jest to biedny dzieciak, kopany przez los. Taką bajkę zacznie jego prawnik, jak tylko się tu pojawi. Chcę inaczej. Napisz, że jest mordercą z zimną krwią. Lodowato zimną. Nie chcę, żeby znalazł się ktoś, kto kupi gazetę, spojrzy na jego zdjęcie i pomyśli: „Jak taki miły dzieciak mógł zrobić coś takiego”. – Tyle mogę – zgodził się Cowart. – W porządku. – Detektyw wzruszył ramionami, podniósł się i ruszyli w stronę drzwi frontowych. Gdy już mieli wejść do środka, detektyw odwrócił się do Cowarta i zapytał: – Jesteś pewien? Ci ludzie są tacy jak ty czy ja. Nie zapomnisz tego widoku. Nigdy. – Chodźmy. – Matty, zaufaj raz staruszkowi. – Daj spokój, Vernon. – W takim razie oto twoja nocna mara – oznajmił detektyw. Co do tego miał absolutną rację. Cowart pamiętał, jak wpatrywał się w dyrektora i jego żonę. Było tyle krwi, że wyglądali niemal, jakby byli ubrani. Za każdym razem, gdy rozbłyskał flesz fotografa, ciała błyszczały przez ułamek sekundy. Bez słowa poszedł za detektywem do kuchni. Chłopak siedział tam, ubrany w dżinsy i w adidasy, z obnażonym rachitycznym torsem, za jedną rękę przykuty do krzesła. Ciało pokrywały mu smugi krwi, ale zupełnie się nimi nie przejmował i wolną ręką niedbale palił papierosa. To sprawiało, że wyglądał jeszcze młodziej, jak dziecko, które próbuje naśladować starszych, zachowywać się swobodnie, żeby zaimponować obecnym w pomieszczeniu policjantom. Cowart zauważył w jasnej czuprynie chłopaka krew zlepiającą mu włosy i smugę wyschniętej brązowej krwi na policzku. Dzieciak nawet jeszcze nie musiał się golić. Gdy Cowart i detektyw weszli do pomieszczenia, chłopak podniósł głowę. – Kto to jest? – spytał wskazując brodą Cowarta. Przez chwilę wzrok Matta skrzyżował się ze spojrzeniem chłopaka. Jego oczy miały głęboki niebieski kolor i wyzierało z nich nieskończone zło, jakby wpatrywały się w miecz kata. – Jest reporterem „Journala” – odparł Hawkins. – Cześć, reporterze! – rzucił dzieciak uśmiechając się znienacka. – Co? – Powiedz wszystkim, że nic nie zrobiłem – powiedział. Po czym roześmiał się w piskliwy, skrzeczący sposób, który wdarł się w umysł Cowarta i na zawsze pozostał mu w pamięci. Hawkins wyprowadził go z pomieszczenia na dwór, gdzie spiesznie nadciągał świt. Cowart wrócił do biura i napisał artykuł o młodym dyrektorze, jego żonie i nastolatku. Opisał białą pościel, zmiętą i pokrytą brązowymi plamami krwi, czerwone ślady krwi rozbryzganej na ścianach jak makabreska Dalego. Opisał dzielnicę, schludny dom i zaświadczenie, oprawione w ramki i wiszące na ścianie, potwierdzające ukończenie przez ofiarę kursu zaawansowanej sprzedaży. Napisał o pragnieniach szarych ludzi i pokusie zakazanego seksu. Opisał deptak w Fort Lauderdale, gdzie co noc szwendały się dzieciaki, z każdą minutą obrastając w doświadczenia wykraczające daleko poza ich wiek. I opisał wzrok chłopaka, umiejętnie eksponując go w artykule, zgodnie z życzeniem Hawkinsa. Zakończył artykuł słowami chłopaka. Gdy wieczorem wrócił do domu niosąc pod pachą egzemplarz porannego wydania, gdzie całą pierwszą stronę zajmował jego artykuł, poczuł wyczerpanie, które było czymś więcej niż brakiem snu. Wślizgnął się do łóżka i przytulił do żony, mimo że wiedział, iż ma zamiar go opuścić. Trząsł się, jakby miał grypę, nie mogąc znaleźć w otaczającym go świecie ani krzty ciepła. Cowart potrząsnął głową i rozejrzał po swoim gabinecie. Hawkins już nie żył. Gdy kończył karierę, odbyła się skromna uroczystość. Dostał emeryturę i rozedma wykończyła go kaszlem. Cowart wziął udział w uroczystościach i klaskał, gdy szef policji wymieniał zasługi detektywa. Zwykł był odwiedzać detektywa w jego malutkim mieszkaniu w Miami Beach, gdy tylko mógł. Było to surowe wnętrze, udekorowane starymi wycinkami z prasy zawierającymi artykuły napisane przez Cowarta czy przez innych dziennikarzy. – Pamiętaj o zasadach – przypominał mu Hawkins na koniec każdej wizyty – a jeśli nie możesz zapamiętać, co ci powiedziałem o ulicach, ustal sobie własne reguły i żyj zgodnie z nimi. Śmiali się. Później jeździł do szpitala tak często, jak tylko mógł, cichaczem wcześniej wymykając się z biura. Jeździł do detektywa i opowiadali sobie różne historie, aż nadszedł ten ostatni raz, gdy dotarł tam i znalazł Hawkinsa bez przytomności, leżącego pod namiotem tlenowym i nie wiedział, czy detektyw go słyszał, gdy wyszeptał jego imię, ani czy poczuł, gdy wziął go za rękę. Spędził przy łóżku detektywa bardzo długą noc i nawet nie zauważył, kiedy życie Hawkinsa uleciało w ciemności. Potem poszedł na pogrzeb wraz z kilkoma starymi policjantami. Była flaga, trumna, parę słów księdza. Hawkins nie miał żony. Nie miał dzieci. Nie było łez. Jedynie koszmarne wspomnienia spuszczane do grobu. Cowart zastanawiał się, czy gdy sam umrze, będzie to wyglądało tak samo. Ciekawe, co się stało z tym dzieciakiem, pomyślał. Pewnie wyszedł z zakładu dla nieletnich i znowu szwenda się po ulicach. Albo siedzi w celi śmierci wraz z autorem listu. Albo już nie żyje. Spojrzał na list. To powinno się ukazać niejako artykuł, ale jako wiadomości codzienne. Powinien przekazać to komuś z działu miejskiego, żeby się tym zajęli. Ja już się tym nie param. Jestem komentatorem. Piszę z dystansem, jako członek rady, która głosuje, decyduje i zajmuje stanowisko, zamiast kierować się emocjami. Nie posługuję się własnym nazwiskiem. Na wpół podniósł się z krzesła, żeby tak właśnie postąpić, i zatrzymał się. Niewinny człowiek. We wszystkich przestępstwach i procesach, o których pisał, próbował przypomnieć sobie jakiegoś prawdziwie niewinnego człowieka. Widział masę orzeczeń o niewinności, oskarżeń oddalonych z braku dowodów, przegranych spraw z powodu elokwencji obrony lub nieporadności oskarżycieli. Ale nie mógł sobie przypomnieć nikogo naprawdę niewinnego. Spytał kiedyś Hawkinsa, czy kiedykolwiek zdarzyło mu się aresztować kogoś takiego, a tamten wybuchnął śmiechem. – Człowieka, który naprawdę tego nie zrobił? Na pewno wiele spraw spieprzyliśmy, na wolności zostało sporo facetów, którzy powinni iść do pudła. Ale zamknąć kogoś, kto jest zupełnie niewinny? To najgorsze co mogłoby się zdarzyć. Nie wiem, czy mógłbym żyć z czymś takim. O nie. To jest jedyny przypadek, jaki naprawdę nie pozwoliłby mi spać spokojnie. Wziął list do ręki. NIE POPEŁNIŁEM. Zastanawiał się, czy ktoś nie może spać spokojnie z powodu Roberta Earla Fergusona. Poczuł gorącą strugę podniecenia. Pomyślał, że jeśli to prawda... Nie dokończył myśli, ale szybko przełknął ślinę tłamsząc nagły przypływ ambicji. Cowart przypomniał sobie wywiad, czytany lata wcześniej, o starzejącym się koszykarzu, który w końcu miał zakończyć długotrwałą karierę. Człowiek ten opowiadał o swoich osiągnięciach i porażkach takim tonem, jakby darzył je rodzajem jednakowego, powściągliwego szacunku. Zapytano go, dlaczego w końcu zdecydował się odejść, i zaczął mówić o rodzinie i dzieciach, o potrzebie odsunięcia od siebie gry z czasów dziecinnych i kontynuowania życia. Potem zaczął mówić o swoich nogach, jakby nie były po prostu częścią ciała, ale dobrymi, starymi przyjaciółmi. Powiedział, że już nie potrafi tak skakać jak niegdyś, że gdy zbiera się, żeby wystrzelić w stronę kosza, mięśnie nóg, które niegdyś wybijały go z taką łatwością, jęczą ze starości i bólu, błagając, żeby przestał. I powiedział, że bez współpracy nóg dalsza gra nie ma sensu. Po czym rozegrał swój ostatni mecz i bez wysiłku zdobył trzydzieści osiem punktów – biegał, zwodził i doskakiwał ponad kosz, jak lata wcześniej. Jakby ciało dało temu człowiekowi jeszcze jedną możliwość pozostawienia u ludzi niewypowiedzianego wrażenia. Cowart uważał, że to samo dotyczy pracy reporterskiej; że potrzeba do niej tej młodości, która nie wie co to zmęczenie, tej woli, która pozwala zapomnieć o potrzebie snu, o głodzie, o miłości, i skupić się wyłącznie na śledzonym wątku. Nogi niektórych reporterów niosły ich dalej i wyżej niż innych, którzy potrzebowali odpoczynku. Mimowolnie naprężył mięśnie nóg. Kiedyś sam takie miałem, pomyślał. Zanim przeniosłem się tutaj, żeby się odciąć od nocnych koszmarów, żeby nosić garnitury, zachowywać się w odpowiedzialny sposób i starzeć z wdziękiem. A teraz jestem rozwiedziony i moja była żona chce wykraść mi jedyną rzecz, jaką kiedykolwiek naprawdę kochałem bez opamiętania, i siedzę tu ukrywając się przed rzeczywistością, komentując wydarzenia, które na nikogo nie mają żadnego wpływu. Ścisnął list w dłoni. Niewinny, pomyślał. Zobaczymy. Biblioteka w „Journalu” stanowiła dziwną kombinację nowego ze starym. Znajdowała się tuż za salą redakcyjną, za biurkami, przy których siedzieli dziennikarze wiadomości codziennych. Na tyłach biblioteki stały rzędy długich, metalowych szafek na akta, gdzie przechowywano wycinki prasowe sprzed dziesiątków lat. Kiedyś każdy numer gazety był dzielony na wycinki i starannie katalogowany według osób, tematów, miejsc i wydarzeń. Obecnie wykorzystywano do tego skomplikowane komputery, wielkie terminale z dużymi ekranami. Bibliotekarze po prostu czytali każdy artykuł podkreślając kluczowe nazwiska czy pojęcia i przekazywali je do elektronicznych katalogów. Cowart wolał ten dawniejszy sposób. Lubił przekładać sterty drukowanych wycinków, przebierać i wybierać to, co było mu potrzebne. To tak jakby dane mu było trzymać w dłoni odrobinę historii. W dzisiejszych czasach wszystko było wydajne, szybkie i bezduszne. Ilekroć korzystał z biblioteki, zawsze droczył się na ten temat z jej pracownikami. Gdy przekroczył próg, zauważyła go młoda kobieta. Miała przyciągające wzrok blond włosy, była wysoka i szczupła. Nosiła druciane okulary i czasami zerkała ponad górną krawędzią oprawki. – Tylko tego nie mów, Matt. – Czego mam nie mówić? – Tego co zawsze mówisz. Że wolisz stary sposób katalogowania. – Nie powiem. – To dobrze. – Bo sama to powiedziałaś. – To się nie liczy. – Młoda kobieta roześmiała się. Podniosła się i podeszła do lady, przy której stał. – W czym mogę ci pomóc? – Bibliotekarko Lauro. Czy ktoś kiedyś już cię ostrzegł, że zepsujesz sobie wzrok, jeśli przez cały dzień będziesz się wpatrywać w ekran komputera? – Wszyscy mi to mówią. – Może podałbym ci nazwisko... – ... a ja poczaruję komputer? – Robert Earl Ferguson. – Co jeszcze? – Wyrok śmierci. Skazany jakieś trzy lata temu, w okręgu Escambia. – Dobra. Zobaczymy... – Zasiadła pewnie do komputera, wystukała nazwisko na klawiaturze i nacisnęła klawisz. Cowart zobaczył, że z ekranu znikło wszystko, poza jednym słowem migającym w narożniku monitora: „Szukam”. Potem maszyna jakby się zadławiła i ukazało się kilka słów. – Co mówi? – spytał. – Podał kilka haseł. Poczekaj, sprawdzę. – Bibliotekarka wcisnęła jeszcze kilka klawiszy i na ekranie pojawił się inny zestaw słów. Przeczytała nagłówki: – Były student skazany na karę śmierci za zamordowanie dziewczynki; Apelacja w sprawie morderstwa na wsi oddalona; Sąd Najwyższy Florydy rozpatruje wyroki śmierci. To wszystko. Trzy artykuły. Wszystkie z wydania ukazującego się na zachodnim wybrzeżu stanu. Jedynie ostatni artykuł, który zapewne był podsumowaniem, ukazał się w głównym wydaniu. – Nie za wiele jak na morderstwo i wyrok śmierci – powiedział Cowart. – Wiesz, wydaje mi się, że dawniej dokładniej zajmowaliśmy się każdą sprawą o morderstwo... – Teraz już nie. – Kiedyś życie ludzkie bardziej się liczyło. Bibliotekarka wzruszyła ramionami. – Kiedyś gwałtowna śmierć była znacznie większą sensacją niż dzisiaj, a ty jesteś o wiele za młody, żeby mówić o dawnych czasach. Pewnie ci chodzi o lata siedemdziesiąte... – Uśmiechnęła się, a Cowart zawtórował jej śmiechem. – W każdym razie obecnie wyroki śmierci chyba już spowszedniały na Florydzie. Mamy teraz... – zawahała się odchylając głowę i przez chwilę badawczym wzrokiem wpatrując się w sufit – około dwustu osób w celach śmierci. Gubernator podpisuje co miesiąc dwa wyroki. To nie znaczy, że się je wykonuje, ale... – Spojrzała na niego i uśmiechnęła się. – Ale ty to wszystko wiesz, Matt. W ubiegłym roku napisałeś te artykuły. O tym, że jesteśmy cywilizowanym narodem, zgadza się? – Potakująco pokiwała ku niemu głową. – Zgadza się. Pamiętam, że myślą przewodnią było: Nie powinniśmy legalizować morderstw z ramienia stanu. Trzy artykuły. W sumie ponad dwa metry kolumn drukarskich. W odpowiedzi wydrukowaliśmy ponad pięćdziesiąt listów, które, jak by to powiedzieć, zajmowały stanowisko odmienne niż moje. Wydrukowaliśmy pięćdziesiąt, ale dostaliśmy chyba z pięć kwadrylionów. Te najłagodniejsze sugerowały, że należałoby publicznie ściąć mi głowę. Te ostrzejsze były bardziej wymyślne. Bibliotekarka uśmiechnęła się. – Nie cieszymy się popularnością, co? Mam ci je wydrukować? – Jakbyś mogła. Wolałbym być lubiany... Obdarzyła go uśmiechem i odwróciła się do komputera. Znowu poruszała palcami na klawiaturze i szybka drukarka w rogu pomieszczenia zaczęła drukować artykuły, trzęsąc się i warcząc. – Proszę. Wpadłeś na jakiś trop? – Może – odparł Cowart. Wyjął arkusz papieru z komputera. – Facet twierdzi, że nic nie zrobił. Młoda kobieta wybuchnęła śmiechem. – To ciekawa historia. I jaka oryginalna. – Odwróciła się z powrotem w stronę ekranu komputera, a Cowart wrócił do swojego gabinetu. W miarę jak Cowart czytał artykuły, wydarzenia, które wtrąciły Roberta Earla Fergusona do celi śmierci, zaczynały przybierać konkretną formę i kształty. Materiałów znalezionych w bibliotece nie było wiele, jednak wystarczająco dużo, żeby w wyobraźni Cowarta stworzył się pewien obraz. Dowiedział się, że ofiarą była jedenastoletnia dziewczynka i że jej zwłoki znaleziono ukryte w krzakach, na obrzeżach bagniska. Z łatwością wyobraził sobie ciemne, zielono-brązowe listowie kryjące ciało. Tkwiła w nim pewna chorobliwa, sącząca się i zasysająca siła; odpowiednie miejsce na spotkanie śmierci. Czytał dalej. Ofiara była córką członka Rady Miejskiej i po raz ostatni widziano ją, gdy wracała ze szkoły do domu... Cowart ujrzał rozłożysty parterowy budynek z wypalanej cegły, położony na odludziu, w zakurzonym, otwartym terenie. Pomalowany był w kolorze bladego różu lub służbowej zieleni; barwy, których nie są w stanie rozjaśnić nawet podekscytowane głosy dzieci cieszących się końcem szkolnych zajęć. Właśnie wtedy jedna z nauczycielek uczących w młodszych klasach widziała, jak dziewczynka wsiadała do zielonego forda z numerem rejestracyjnym z innego stanu. Po co? Z jakiego powodu miałaby wsiadać do samochodu nieznajomego człowieka? Ta myśl przyprawiła go o dreszcz i poczuł nagły przypływ obaw o bezpieczeństwo własnej córki. Szybko wmówił sobie, że Becky nie postąpiłaby w taki sposób. Gdy dziewczynka nie powróciła do domu, wszczęto alarm. Cowart był pewien, że miejscowa telewizja jeszcze tego samego dnia pokazała zdjęcia dziewczynki w wieczornych wiadomościach. Na zdjęciu miała zapewne włosy związane w kitkę, była uśmiechnięta, a na zębach nosiła aparat ortodontyczny. Rodzinne zdjęcie, zrobione z nadzieją na jasną przyszłość, a wykorzystane bez skrupułów jako dowód rozpaczy. Ponad dobę później policjanci przeszukujący okolicę odkryli zwłoki dziecka. Wiadomości prasowe pełne były eufemizmów: „brutalny napad”, „nieludzka zbrodnia”, „zmasakrowane ciało”. Dla Cowarta brzmiały one jak dziennikarska stenotypia, która nie mogła oddać ze szczegółami prawdziwej grozy, jaką to dziecko przeżyło. Twórca artykułów uciekł się do serii bezpiecznych frazesów. Pomyślał, że to musiała być okropna śmierć. Ludzie chcieli dowiedzieć się, co naprawdę zaszło, chociaż nie do końca, gdyż dokładna znajomość faktów również im spędziłaby sen z powiek. Czytał dalej. Wywnioskował, że Ferguson był pierwszym i jedynym podejrzanym. Policja aresztowała go krótko po znalezieniu ciała ofiary, na podstawie podobieństwa samochodu. Przesłuchano go – brak było wzmianki, że przetrzymywano go bez możliwości skontaktowania się z prawnikiem, czy też że go bito – i przyznał się do winy. To zeznanie oraz zgodność grupy krwi i rozpoznanie samochodu wydawały się jedynymi dowodami przeciwko niemu, chociaż Cowart nie był tego zupełnie pewien. Rozprawy sądowe przyciągnęły sporo uwagi, jak dobre przedstawienie. Szczegół, który wydawał się mało znaczący lub niepewny, gdy podawano go w wiadomościach, w oczach przysięgłych mógł urosnąć do niezwykłych rozmiarów. Ferguson miał rację co do wyroku sędziego. Cytat „... bestia, którą powinno się wyprowadzić i zastrzelić” był mocno podkreślony w artykule. Pomyślał, że tego roku sędzia prawdopodobnie startował do ponownych wyborów. Inne materiały z biblioteki dostarczyły dodatkowych informacji; przede wszystkim, że pierwsza apelacja Fergusona, oparta na niewystarczającej ilości dowodów przeciwko niemu, została oddalona przez Pierwszy Okręgowy Sąd Apelacyjny. Można było się spodziewać takiego obrotu wydarzeń. Sprawa wciąż czekała do rozpatrzenia przez Sąd Najwyższy Florydy. Dla Cowarta było jasne, że Ferguson nie wziął się jeszcze na poważnie za sądowe przepychanki. Wciąż pozostało mu do wykorzystania wiele możliwości odwołań od wyroku. Cowart usiadł przy biurku i próbował wyobrazić sobie, co zaszło. Oczami wyobraźni ujrzał odludny teren głęboko w lasach Florydy. Wiedział, że była to część stanu, która nie miała nic wspólnego z powszechnym wyobrażeniem o Florydzie; z wypucowanymi, uśmiechniętymi twarzami obywateli klasy średniej, którzy masowo napływali do Orlando i do Disney World, ani z podchmielonymi piwem studentami, którzy w czasie wakacji udawali się na plaże, ani z turystami, którzy z przyczepami kempingowymi jechali na Cape Canaveral, żeby zrobić kilka zdjęć kosmodromu. Z całą pewnością taka Floryda nie miała nic wspólnego z kosmopolitycznym, wyluzowanym obrazem Miami, które uchodziło za coś w rodzaju amerykańskiej Casablanki. Pomyślał sobie, że w Pachouli, mimo że były to lata osiemdziesiąte, jeśli gwałci się i zabija białą dziewczynkę, i do tego robi to czarny mężczyzna, do głosu dochodzi Ameryka w swoim najbardziej pierwotnym wydaniu. Ameryka, o jakiej ludzie woleliby zapomnieć. Czy to właśnie przytrafiło się Fergusonowi? Z całą pewnością istniała taka ewentualność. Cowart podniósł słuchawkę, żeby zadzwonić do adwokata, który zajmował się apelacją Fergusona. Połączenie się z prawnikiem zajęło Cowartowi niemal całą resztę przedpołudnia. Gdy w końcu udało mu się je uzyskać, natychmiast uderzył go jego południowy, lukrowaty akcent. – Panie Cowart, mówi Roy Black. Co też sprawia, że dziennikarz z Miami zainteresował się sprawami tutaj, w okręgu Escambia? – Słowo „tutaj” wymawiał „tutej”. – Dziękuję, że pan oddzwonił, panie Black. Interesuje mnie jeden z pańskich klientów. Niejaki Robert Earl Ferguson. Prawnik roześmiał się krótko. – Gdy moja pracownica przekazała mi wiadomość od pana, coś mi podpowiedziało, że dzwonił pan w sprawie pana Fergusona. Czego chce się pan dowiedzieć? – Przede wszystkim proszę mi streścić jego sprawę. – Wszystkie akta są w tej chwili w stanowym Sądzie Najwyższym. Uważamy, że dowody przeciwko niemu nie są wystarczające do wydania wyroku. I sądzimy, że sędzia nie powinien był brać pod uwagę jego przyznania się do winy. Powinien pan je przeczytać. To chyba najlepiej sformułowany dokument tego typu, jaki kiedykolwiek widziałem. Brzmi, jakby został napisany przez samych policjantów w biurze szeryfa. A bez tego zeznania sprawa praktycznie nie istnieje. Jeśli Robert Earl nie zezna tego, co chcą, żeby zeznał, nie mają po co iść do sądu choćby na dwie minuty. Nawet do najgorszego, zaściankowego, rasistowskiego sądu na świecie. – A dowody w postaci próbek krwi? – Laboratorium w okręgu Escambia jest dość prymitywne; nie takie do jakich jesteście przyzwyczajeni tam, w Miami. Określili jedynie zasadniczą grupę krwi. Zero plus. Taka grupa występowała w nasieniu znalezionym u zmarłej i taką grupę ma Robert Earl. Oczywiście taką samą grupę ma kilka tysięcy innych mężczyzn w tym okręgu. Jednak jego obrońca nie pokwapił się, aby w tej sprawie przesłuchać ludzi z działu medycznego. – A samochód? – Zielony ford z numerami z innego stanu. Nikt nie rozpoznał Roberta Earla i nikt nie mógł stwierdzić z całą pewnością, że dziewczynka wsiadła do jego samochodu. Nie było to nic, co można by nazwać dowodem pośrednim; do diabła, to zaledwie poszlaki. Powinny zostać wyśmiane na rozprawie. – Nie był pan jego adwokatem podczas rozprawy, zgadza się? – Nie, proszę pana. Ten przywilej przypadł w udziale komuś innemu. – Podważył pan solidność tamtego przedstawiciela prawa? – Jeszcze nie. Ale zrobię to. Chłopak studiujący na trzecim roku wydziału prawa Uniwersytetu Florydy poradziłby sobie z tą sprawą lepiej. Nawet uczeń liceum poradziłby sobie lepiej. Wkurza mnie to. Nie mogę się doczekać, kiedy napiszę to podważenie. Jednak nie chcę strzelać ze wszystkich dział naraz. – Co pan przez to rozumie? – Panie Cowart – powiedział wolno adwokat – czy wy tam wiecie, na czym polega przeprowadzanie apelacji w sprawie wyroków śmierci? Cała sprawa sprowadza się do gryzienia jabłka po malutkim kawałku. W ten sposób można to przeciągać latami. Ludzie zapominają. Należy pozwolić, żeby czas popracował trochę na naszą korzyść. Nie wykorzystuje się z miejsca najlepszych kart, bo natychmiast posadzą chłopaka na gorącym krzesełku, łapie pan? – Rozumiem – odparł Cowart. – Ale powiedzmy, że człowiek, który siedzi, jest niewinny. – Tak panu powiedział Robert Earl? – Tak. – Mnie też tak powiedział. – I co, panie Black, wierzy mu pan? – Hm, może. Może słyszę to w większości przypadków, gdy rozmawiam z kimś, kto korzysta z gościnności stanu Floryda. Ale rozumie pan, panie Cowart, tak naprawdę nie pozwalam sobie na luksus wnikania, czy moi klienci są winni, czy nie. Muszę się skupić na prostym fakcie, że zostali skazani na mocy prawa, a ja na mocy prawa muszę to odkręcić. Jeśli mi się uda odkręcić zło, cóż, jak umrę i pójdę do nieba, ufam, że powitają mnie aniołowie grający na trąbkach. Oczywiście może tak być, że czasami odkręcam dobro i zastępuję je złem, więc istnieje duża szansa, że znajdę się w miejscu, gdzie mieszkańcy noszą trójzęby i krótkie, ostro zakończone ogonki. Taka już jest natura prawa, proszę pana. Ale pan pracuje dla gazety. Gazety dużo bardziej niż ja przejmują się reakcją ogółu na dobro i zło, na prawdę i sprawiedliwość. Gazeta ma też diabelnie większy wpływ na sędziego, który może ogłosić nową rozprawę, albo na gubernatora i stanową Radę Przebaczeń, jeśli łapie pan, o co mi chodzi. Może mógłby pan troszeczkę zdziałać w sprawie Roberta Earla? – Mógłbym. – Niech pan tam pojedzie i się z nim spotka. Jest naprawdę bystry i wygadany. – Black roześmiał się. – Wysławia się o niebo lepiej niż ja. Chyba jest dość inteligentny, żeby zostać prawnikiem. Na pewno jest znacznie bystrzejszy niż ten jego adwokat, którego miał na rozprawie, i który chyba spał, gdy jego klienta sadzali na krzesło elektryczne. – Proszę mi opowiedzieć o tym adwokacie. – Staruszek. Zajmował się sprawami od stu albo od dwustu lat. Pachoula to niewielki obszar. Wszyscy się znają. Schodzą się w sądzie okręgu Escambia i robi się atmosfera jak na bankiecie. Bankiet w sprawie morderstwa. Nie przepadają za mną. – Nie dziwi mnie to. – Oczywiście Roberta Earla też nie darzyli szczególną sympatią. Wyjechał na studia, i te rzeczy, i wrócił wielkim samochodem. Ludzie pewnie się cieszyli, gdy go aresztowano. Oni nie są do takich rzeczy przyzwyczajeni. Oczywiście do morderstw na tle seksualnym też nie. – Jak to miasteczko wygląda? – spytał Cowart. – Tak jak pewnie wyobraża je sobie chłopak z miasta, taki jak pan. Jest to miejsce, które gazety i izba handlowa lubią określać mianem Nowe Południe. To znaczy, że nabrali po części nowej mentalności, a po części hołdują starej. Ale nie jest tak zupełnie beznadziejnie. Inwestują tam dużo dolarów w rozwój. – Chyba wiem, co pan ma na myśli. – Niech pan tam pojedzie i sam sobie obejrzy – powiedział adwokat. – Ale niech mi wolno będzie coś panu doradzić: to, że ktoś tam wysławia się tak jak ja i wygląda jak postać z Williama Faulknera albo Flanery O’Connora, nie znaczy, że powinien pan natychmiast przyjąć, że jest głupi. Bo oni głupi nie są. – Zakodowałem sobie. Prawnik roześmiał się. – Założę się, że nie przypuszczał pan, iż czytałem tych pisarzy. – Nawet mi do głowy nie przyszło. – Przyjdzie panu, zanim pan zakończy sprawę Roberta Earla. I niech pan postara się zapamiętać jeszcze jedną rzecz. Tamtejsi ludzie są prawdopodobnie dość zadowoleni, że Robertowi Earlowi przytrafiło się coś takiego. Niech pan więc nie liczy na zyskanie tam wielu przyjaciół. Wy, ludzie prasy, chyba nazywacie ich „źródłami”. – Jeszcze jedna rzecz nie daje mi spokoju – powiedział Cowart. – Twierdzi, że wie, kto jest prawdziwym zabójcą. – Ja nic o tym nie wiem. Może i wie. Do diabła, to nawet całkiem prawdopodobne. Pachoula to mała dziura. Jedno wiem... – głos adwokata zmienił się, stał się mniej jowialny i przybrał bezpośredni ton, który zdziwił Cowarta – ... wiem, że ten człowiek został bezpodstawnie skazany, i mam zamiar wyciągnąć go z celi śmierci, czy to zrobił, czy nie. Może nie w tym roku i nie w tym sądzie. Ale na pewno kiedyś w przyszłości i w jakimś innym sądzie. Wychowałem się i spędziłem całe życie pośród tych chłopców, wsioków, buraków, i nie oddam go tak łatwo. Nie obchodzi mnie, czy on to zrobił, czy nie. – Ale jeśli nie zrobił... – Cóż, ktoś tę dziewczynkę zabił. I chyba ktoś będzie musiał za to zapłacić. – Mam mnóstwo pytań – powiedział Cowart. – Tak przypuszczam. To sprawa, przy której nasuwa się wiele pytań. Czasami tak już jest. Proces, który ma wszystko wyjaśnić, jeszcze bardziej wszystko gmatwa. Wydaje się, że to właśnie przytrafiło się Robertowi Earlowi. – Więc sądzi pan, że powinienem zbadać tę sprawę. – Oczywiście – odparł prawnik. Cowart wyczuł uśmiech po drugiej stronie linii telefonicznej. – Tak sądzę. Nie wiem, czego się pan doszuka, poza uprzedzeniami i prymitywnym sposobem myślenia. Może będzie pan w stanie pomóc oswobodzić niewinnego człowieka. – A więc pan uważa, że jest niewinny? – Tak powiedziałem? Miałem na myśli, że powinien zostać uznany za niewinnego w sądzie. Wie pan, to wielka różnica. Rozdział drugi SKAZANY NA ŚMIERĆ Cowart zatrzymał wynajęty samochód na drodze dojazdowej prowadzącej do Stanowego Więzienia Florydy i popatrzył ponad polami na okazałe budynki, w których przebywała większość więźniów z całego stanu, wymagających specjalnego nadzoru. Właściwie były to dwa więzienia przedzielone niewielką rzeczką: Związkowy Zakład Poprawczy po jednej stronie i Więzienie Raidford po drugiej. Zobaczył bydło pasące się w dali na pastwiskach i unoszące się tumany kurzu w miejscach, gdzie grupy więźniów pracowały pośród pól uprawnych. W narożnikach umieszczone były wieże strażnicze i wydawało mu się, że dostrzega blask broni wartowników. Nie miał pojęcia, w którym budynku znajdowała się cela śmierci i pokój, gdzie trzymano stanowe krzesło elektryczne, ale słyszał, że pomieszczenia te są oddzielone od głównego więzienia. Zauważył czterometrowe, podwójne ogrodzenie z siatki, zwieńczone pętlami kolczastego drutu. Drut pobłyskiwał w porannym słońcu. Cowart wysiadł i stanął obok samochodu. Na skraju drogi rósł szereg wysmukłych zielonych sosen, które oskarżycielskim gestem wskazywały kryształowo błękitne niebo. Chłodny powiew poruszył gałęzie i, przedzierając się przez narastającą wilgoć, owiał czoło Cowarta. Nie miał żadnych trudności z przekonaniem Willa Martina i innych członków rady wydawniczej, żeby dali mu wolną rękę i pozwolili zająć się okolicznościami skazania Roberta Earla Fergusona, chociaż Martin nie omieszkał wyrazić swojego drwiącego sceptycyzmu, który Cowart zupełnie zignorował. – Nie pamiętasz Pittsa i Lee? – odrzekł Cowart. Freddie Pitts i Wilbert Lee zostali skazani na śmierć za zamordowanie pracownika stacji benzynowej w północnej Florydzie. Obydwaj przyznali się do zbrodni, której nie popełnili. Uwolnienie ich zabrało jednemu z najbardziej znanych reporterów „Journala” kilka lat publikacji na ten temat. Dostał nagrodę Pulitzera. W sali redakcyjnej „Journala” natychmiast opowiadano tę historię każdemu nowo przyjętemu reporterowi. – To było co innego. – Dlaczego? – To było w 1963. Równie dobrze mogło być w 1863. Świat się zmienił. – Tak sądzisz? A co powiesz o tym facecie z Teksasu, którego od kary śmierci uwolnił filmowiec robiący film dokumentalny? – To co innego. – Co w tym widzisz innego? Martin roześmiał się. – Dobre pytanie. Jedź. Masz moje błogosławieństwo. Znajdź na nie odpowiedź. I pamiętaj, jak skończysz tę zabawę w reportera, zawsze możesz wrócić do naszej wieży z kości słoniowej. – Popchnął Cowarta, jakby dawał mu sygnał do działania. Poinformowano redaktora działu miejskiego, który obiecał Cowartowi pomoc, gdyby takowej potrzebował. Wyczuł nutę zazdrości, że ta sprawa wpadła w jego ręce. Wiedział, jaką ma przewagę nad ekipą działu miejskiego. Po pierwsze, będzie mógł pracować sam; dział miejski przydzieliłby do tego zadania grupę ludzi. „Journal”, podobnie jak wiele innych gazet czy stacji telewizyjnych, zatrudniał grupę dochodzeniową pod jakąś błyskotliwą nazwą, jak „Ekipa Śledcza” czy też „Grupa I”. Podeszliby do tego materiału z subtelnością szarżującej armii. Poza tym Cowart nie miał narzuconego terminu, tak jak by to było w przypadku normalnego reportera z ekipy, i nie musiał stawiać czoła jakiemuś kierownikowi działu miejskiego, który patrzyłby mu na ręce i wciąż się dopytywał, jak dalece zaawansowana jest praca nad materiałem. Nikt nie będzie mu mówił, czego ma się dowiedzieć, jak to wykorzystać ani jak opisać. Lub odrzucić, jeśli nie była to prawda. Próbował przez chwilę przytrzymać tę ostatnią myśl, aby się uodpornić na rozczarowanie, ale gdy pojechał drogą i wjechał na teren więzienia, poczuł szybsze bicie serca. Przy drodze dojazdowej ustawiono rząd znaków, które informowały przejeżdżających, że na tym terenie mogą zostać poddani rewizji i że naruszenie prawa, zakazującego posiadania broni lub narkotyków, będzie ukarane odsiadką. Minął bramę, gdzie strażnik w szarym ubraniu skonfrontował jego dowód z listą i ponuro machnął dłonią, że może jechać. Zaparkował w miejscu z tabliczką GOŚCIE i wszedł do budynku administracji. Sekretarka zmieszała się nieco, gdy się jej przedstawił. Najwyraźniej zawieruszyła gdzieś jego podanie o umożliwienie odwiedzin. Czekał cierpliwie przy biurku, podczas gdy ona, przepraszając gwałtownie, przewracała w papierach, aż w końcu udało jej się znaleźć odpowiednie dokumenty. Następnie poproszono go, żeby poczekał w biurze obok, zaraz któryś ze strażników odeskortuje go do miejsca, gdzie będzie mógł się spotkać z Robertem Earlem Fergusonem. Po kilku minutach do pokoju wszedł starszy mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, ostrzyżonych w stylu żołnierzy marynarki wojennej i o równie wojskowej postawie. Mężczyzna zasalutował Cowartowi ogromną, sękatą dłonią. – Sierżant Rogers. Dziś pełnię obowiązki oficera dyżurnego w celi śmierci. – Miło mi pana poznać. – Proszę wybaczyć, panie Cowart, ale jest jeszcze kilka formalności. – Jak na przykład? – Muszę pana przeszukać i sprawdzić pański magnetofon i teczkę. Musi pan jeszcze podpisać oświadczenie o zatrzymaniu pana jako zakładnika. – Co takiego? – To po prostu oświadczenie mówiące, że wchodzi pan na teren Więzienia Florydy na własne życzenie i że gdyby podczas tej wizyty został pan wzięty jako zakładnik, nie będzie pan skarżył stanu Floryda ani nie będzie pan oczekiwał nadzwyczajnych wysiłków oswobodzenia pana. – Nadzwyczajnych wysiłków? Mężczyzna zaśmiał się i przejechał dłonią po ściętych najeża włosach. – To znaczy, że nie będzie pan wymagał od nas, żebyśmy ryzykowali własne tyłki, żeby ocalić pański. Cowart uśmiechnął się i zrobił minę. – To chyba dla mnie kiepski interes. Sierżant Rogers rozpromienił się. – Kiepski. To jasne, że więzienie to kiepski interes dla wszystkich, oprócz tych, którzy tu pracują i na noc udają się do domu. Cowart wziął od sierżanta dokument i podpisał go zamaszystym zawijasem. – Cóż – powiedział, wciąż się uśmiechając – nie powiem, żebyście na wstępie napełniali mnie ufnością. – Och, nie ma się pan o co martwić; nie w przypadku wizyty u Roberta Earla. On jest dżentelmenem i nie jest stuknięty. – Mówiąc to sierżant dokładnie przeszukiwał teczkę Cowarta. Otworzył również magnetofon, żeby sprawdzić, co jest w środku, i zdjął wieczko z kieszonki na baterie, żeby się upewnić, że są one na swoim miejscu. – Co innego, gdyby chciał pan odwiedzić Williego Arthura albo Specsa Wilsona, to ci motocykliści z Fort Lauderdale, których nieco poniosło podczas zabaw z dziewczyną zabraną autostopem; albo z Jose Salazarem, wie pan, zabił dwóch gliniarzy. Przeniknęli do środowiska handlarzy narkotyków. Wie pan, co im kazał zrobić, zanim ich wykończył? Sobie nawzajem? Pewnie się pan domyśla. To panu powinno dać przykład, jak straszni mogą stać się ludzie, gdy tylko chcą. Albo inni milusińscy, których tutaj trzymamy. Większość tych najgorszych przybywa z południa, z pańskiego miasta. Co wy tam robicie, że ludzie się bez przerwy zabijają? – Sierżancie, gdybym potrafił odpowiedzieć na to pytanie... Obydwaj się uśmiechnęli. Sierżant Rogers odłożył teczkę Cowarta i gestem kazał mu podnieść ręce do góry. – To na pewno nieźle, gdy dopisuje tutaj poczucie humoru – powiedział obmacując dłońmi tułów Cowarta. Sprawnie przeszukał go do samego dołu. – W porządku – oznajmił. – Muszę panu w skrócie przedstawić regulamin. Będziecie tylko we dwójkę. Dla bezpieczeństwa pozostanę w pobliżu. Będę stał przed drzwiami. Gdyby potrzebował pan pomocy, proszę zacząć krzyczeć. To się jednak nie wydarzy, bo tu nie chodzi o stukniętego więźnia. A co tam, użyjemy apartamentu dyrektorskiego... – Czego? – Apartamentu dyrektorskiego. Tak nazywamy salę przesłuchań przeznaczoną dla tych, którzy się najlepiej sprawują. To zaledwie stół i krzesła, a więc nic takiego. Mamy inne pomieszczenia, które zapewniają więcej bezpieczeństwa. Robert Earl nie będzie miał założonych żadnych ograniczników. Nawet nie będzie miał skutych nóg. Ale nie wolno panu nic mu podawać. To znaczy, może go pan poczęstować papierosem... – Nie będę go częstował. – I dobrze. Bystry z pana facet. Może pan od niego wziąć papiery, jeśli poda panu dokumenty. Ale gdyby to pan chciał mu coś wręczyć, będzie to musiało przejść przeze mnie. – Co miałbym mu wręczać? – Och, może pilnik i piłkę do metalu albo jakieś mapy drogowe. Cowart wydał się zaskoczony. – Żartuję tylko – powiedział sierżant. – Tutaj oczywiście na ten temat za często nie żartujemy. Na temat ucieczki. Wie pan, to jakoś mało śmieszne. Ale jest wiele sposobów, żeby uciec z więzienia. Nawet z celi śmierci. Wielu więźniów sądzi, że jedną z form są rozmowy z reporterami. – Pomóc im uciec? – Pomóc im się wydostać. Każdy chce, żeby prasa zainteresowała się jego przypadkiem. Więźniom zawsze wydaje się, że za mało rozdmuchano ich sprawę. Myślą, że może jeśli narobią dość zamieszania, będą ponownie sądzeni. To się czasami zdarza. Dlatego pracownicy więzienia, jak ja, niemal nienawidzą reporterów. Nienawidzimy widoku tych notesów, ekip telewizyjnych i reflektorów. Tylko nas drażnią, wprowadzają niepotrzebne zamieszanie. Ludziom się wydaje, że więźniowie stwarzają problemy z powodu utraty wolności. Nieprawda. Dużo gorszą rzeczą jest rozbudzanie w nich nadziei, które potem nie są spełniane. Dla was to tylko temat do artykułów. Dla facetów, którzy tu są zamknięci, to kwestia życia. Jeśli uda im się wymyślić jakąś historyjkę, odpowiednią historyjkę, to się stąd wydostaną. Pan i ja wiemy, że nie zawsze tak jest. Rozczarowanie. Potężne, kipiące złością, frustrujące rozczarowanie. Przysparza ono więcej problemów, niż się panu wydaje. My tu lubimy rutynę. Żadnych śmiałych nadziei, żadnych marzeń. Każdy dzień taki sam jak poprzedni. Nie brzmi to zbyt ekscytująco, ale gdy w więzieniu robi się ekscytująco, to ręczę panu, że nie chciałby pan tu wtedy być. – Cóż, przykro mi, ale chciałem tylko sprawdzić kilka faktów. – Z mojego doświadczenia wynika, panie Cowart, że nie ma takich rzeczy jak fakty, może oprócz dwóch – faktu narodzin i faktu śmierci. Ale nie ma żadnego problemu. Ja nie jestem taki zatwardziały jak niektórzy tutaj. Nawet podoba mi się, jak coś się dzieje, oczywiście w granicach rozsądku. Niech mu pan tylko nic nie daje. To by mu mogło tylko jeszcze bardziej obrzydzić życie. – Bardziej niż cela śmierci? – Musi pan zrozumieć, że nawet w celi śmierci jest wiele sposobów odsiadki. Od nas zależy, czy jest im bardzo ciężko, czy trochę mniej. Jak na razie z Robertem Earlem obchodzimy się dość delikatnie. Och, nadal codziennie przeszukujemy jego celę i robimy mu rewizję osobistą po małym spotkanku, jak to dzisiejsze, ale może wychodzić na podwórko, dostaje książki i tak dalej. Pewnie pan nie przypuszczał, ale nawet w więzieniu jest pełno drobiazgów, których pozbawienie sprawia, że życie jest znacznie bardziej przykre. – Nic dla niego nie mam. Ale być może on ma jakieś papiery czy coś w tym rodzaju... – Z tym nie ma problemu. Nie przejmujemy się za bardzo rzeczami przemycanymi poza teren więzienia... – Sierżant znowu się roześmiał. Miał tubalny śmiech, który pasował do jego prostolinijnej mowy. Najwyraźniej Rogers był typem człowieka, który, zależnie od sytuacji, albo mógł bardzo pomóc, albo bardzo uprzykrzyć życie. – Powinien mi pan też powiedzieć, ile to panu zajmie. – Nie wiem. – Ach, do diabła, mam cały ranek, więc niech się pan nie spieszy. Potem trochę pana oprowadzę po naszym przybytku. Widział pan kiedyś „pudło”? – Nie. – Dużo się można nauczyć. Sierżant podniósł się. Był barczystym, potężnym mężczyzną o postawie, która wskazywała, że przeszedł w życiu przez wiele trudnych sytuacji i zawsze skutecznie dawał sobie z nimi radę. – W pewnym sensie nadaje światu właściwe proporcje, jeśli mnie pan rozumie. Cowart podążył za nim przez drzwi, czując się jak karzeł w porównaniu z potężnymi barami mężczyzny. Poprowadzono go przez szereg zamykanych drzwi i wykrywacz metalu, obsługiwany przez strażnika, który, gdy przechodzili, uśmiechnął się szeroko do sierżanta. Doszli do centralnego punktu, gdzie zbiegało się kilka skrzydeł ogromnego, zbudowanego w formie koła budynku instytucji. W tej chwili Cowart zdał sobie sprawę z odgłosów więzienia, nieustannej kakofonii podniesionych głosów, metalicznych stukotów i szczęków, gdy otwierano i po chwili zamykano drzwi i przekręcano zamki. Gdzieś z radia wydobywała się muzyka country. Odbiornik telewizyjny był nastawiony na jakiś tasiemcowy serial; do jego uszu docierały głosy, a potem wszechobecna muzyka reklam. Odniósł wrażenie, że otacza go ogromny ruch, jakby pochwycił go silny prąd rzeki, ale oprócz sierżanta i dwóch innych strażników, którzy trzymali wartę w małej budce pośrodku pomieszczenia, było niewielu ludzi. Zajrzał do budki i zauważył elektroniczną deskę rozdzielczą informującą, które drzwi są otwarte, a które zamknięte. W narożnikach pod sufitem zamontowano kamery telewizyjne i monitory pokazywały mrugające, szare obrazy z każdego korytarza cel. Cowart zauważył, że podłoga pokryta była czyściutkim żółtym linoleum, zjaśniałym od dużej liczby chodzących po nim ludzi i bezustannych wysiłków pensjonariuszy więzienia. Zobaczył jakiegoś mężczyznę, ubranego w niebieski dres, pilnie szorującego narożnik brudnym, szarym mopem, bez końca czyszcząc miejsce, które już dawno było czyste. – To są skrzydła Q, R i S – powiedział sierżant. – Blok śmierci. Cela śmierci. Właściwie należałoby powiedzieć: cele śmierci. Do diabła, szczerze mówiąc, to mamy tutaj nawet problem przepełnienia. O czymś to świadczy, zgadza się pan? Tam jest krzesło. Wygląda jak inne części więzienia, ale naprawdę się od nich różni. Niech mi pan wierzy. Cowart przyglądał się wąskim, wysokim korytarzom. Kondygnacje cel znajdowały się po lewej stronie, wznosiły się na wysokość trzech pięter i z każdej strony były zakończone schodami. W ścianie, naprzeciwko cel, umieszczone były trzy rzędy brudnych okien, które otwierały się, żeby wpuścić powietrze. Pomiędzy kładką, biegnącą po zewnętrznej stronie cel, i oknami znajdowała się pusta przestrzeń. Zdał sobie sprawę, że ludzie zamknięci w celach mogli tam leżeć i wpatrywać się w niebo widoczne po drugiej stronie okien, odległych o jakieś dziesięć kroków, a jednocześnie milion kilometrów. Zadrżał na tę myśl. – Tam jest Robert Earl – powiedział sierżant. Cowart odwrócił się i zobaczył, że sierżant wskazuje małą okratowaną klatkę w najdalszym zakątku hali. Wewnątrz na żelaznej ławce siedziało czterech mężczyzn i wpatrywało się w niego. Trzech z nich było ubranych w niebieskie dresy, jak sprzątacze. Jeden mężczyzna miał na sobie jaskrawo-pomarańczową odzież. Częściowo zasłaniali go pozostali mężczyźni. – Niedobrze jest nosić pomarańczowe ubranie – powiedział sierżant cicho. – Oznacza ono, że zegar odmierza ostatnie chwile życia. Cowart ruszył w stronę klatki, ale sierżant powstrzymał go, gwałtownie łapiąc za ramię. Poczuł mocny uścisk jego palców. – Nie w tę stronę. Pokój widzeń jest tam. Gdy przychodzi ktoś z odwiedzających, przeszukujemy delikwenta i sporządzamy listę wszystkiego, co posiada – papierów, książek, wszystkiego. Potem prowadzimy go do tej izolatki. Przyprowadzimy go do pana. Później, jak już kończy się wizyta, cała procedura się powtarza. Trwa to całą wieczność, ale względy bezpieczeństwa, rozumie pan. Wolimy czuć się bezpiecznie. Cowart przytaknął i poprowadzono go do sali widzeń. Był to surowy pokój, pomalowany na biało, wyposażony w metalowy stolik stojący na środku i w dwa stare, obdrapane brązowe krzesła. Na jednej ścianie widniało lustro. Pośrodku popielniczka. Nic więcej. Wskazał lustro. – Lustrzana szyba? – zapytał. – Oczywiście – odparł sierżant. – Przeszkadza to panu? – Nie. Hej, jest pan pewien, że to jest właśnie salon dyrektorski? – Odwrócił się do sierżanta i uśmiechnął się. – My, chłopaki z miasta, jesteśmy przyzwyczajeni do trochę większych wygód. Sierżant Rogers roześmiał się. – Tak też myślałem. Przykro mi, ale tak już jest. – Jakoś wytrzymam – powiedział Cowart. – Dziękuję. Usiadł i czekał na Fergusona. Gdy ujrzał więźnia, jego pierwsze wrażenie było, że jest to młody człowiek liczący sobie około dwudziestu pięciu lat, o chłopięcej, delikatnej budowie ciała, ale posiadający pewną zwodniczą, niezłomną siłę, którą poczuł w jego uścisku dłoni. Robert Earl Ferguson miał podwinięte rękawy koszuli i widać było jego żylaste mięśnie. Był szczupły, wąski w biodrach i w ramionach, jak długodystansowiec, a poruszał się z niewymuszoną elegancją sportowca. Miał baczne, szybkie, przeszywające spojrzenie; Matthew Cowart odniósł wrażenie, że w jednej chwili go zmierzył, ocenił i zaklasyfikował. – Dziękuję, że pan przyjechał – powiedział więzień. – To nic wielkiego. – To będzie coś wielkiego – odparł Ferguson ufnie. Miał stertę oficjalnych dokumentów, które rozłożył na stoliku przed sobą. Cowart zauważył spojrzenie więźnia rzucone sierżantowi Rogersowi, który skinął głową, odwrócił się i wyszedł, zamykając drzwi z trzaskiem. Cowart usiadł, wyjął notes i długopis i umieścił magnetofon pośrodku stołu. – Nie ma pan nic przeciwko temu? – zapytał. – Nie – odpowiedział Ferguson. – To oczywiste. – Dlaczego pan do mnie napisał? – spytał Cowart. – Wie pan, czysta ciekawość. Skąd pan wziął moje nazwisko? Więzień uśmiechnął się i odchylił na krześle. Był dziwnie zrelaksowany jak na moment, który mógł być dla niego decydujący. – W ubiegłym roku wygrał pan nagrodę Stowarzyszenia Więziennego Florydy za serię felietonów na temat kary śmierci. Pańskie nazwisko ukazało się w gazecie w Tallahassee. Przekazał mi je inny więzień z celi śmierci. Dodatkową zaletą jest fakt, że pracuje pan dla największej i najbardziej wpływowej gazety w całym stanie. – Dlaczego pan zwlekał ze skontaktowaniem się ze mną? – Cóż, szczerze mówiąc, myślałem, że sąd apelacyjny odrzuci mój wyrok. Gdy tak się nie stało, wynająłem nowego adwokata. Wynająłem to może niewłaściwe określenie. Postarałem się o nowego adwokata i zacząłem ostrzej działać w sprawie mojego położenia. Wie pan, panie Cowart, nawet gdy zostałem skazany i otrzymałem wyrok śmierci, wciąż nie docierało do mnie, że to wszystko dzieje się naprawdę. To przypominało jakiś sen. Myślałem, że lada chwila obudzę się i wrócę do szkoły. Albo że ktoś przyjdzie i powie: „Hej, chwileczkę. Nastąpiła straszliwa pomyłka...”; jednak nieco się myliłem. Nie zdawałem sobie sprawy, że powinienem ostro walczyć o swoje życie. Że nie mogę oczekiwać tego od systemu. Cowartowi przyszło na myśl, że będzie to pierwszy cytat do jego artykułu. Więzień pochylił się do przodu, położył dłonie na stole, a następnie, równie szybko, odchylił się tak, żeby dla podkreślenia swych słów mógł używać rąk do szybkiej, przemyślanej gestykulacji. Mówił cichym lecz zdecydowanym głosem, który z łatwością niósł ciężar słów. Gdy mówił, wysuwał ramiona w przód, jakby popychała go siła wiary. Na skutek tego mały pokój skurczył się wyłącznie do rozmiarów wolnej przestrzeni pomiędzy reporterem i więźniem, napełniając scenę czymś w rodzaju niezwykle gorącej mocy. – Rozumie pan, wydawało mi się, że wystarczy być niewinnym. Myślałem, że na tym to wszystko polega. Myślałem, że nie muszę podejmować żadnych działań. Potem, gdy mnie tu zamknięto, trochę się nauczyłem. Naprawdę nauczyłem. – Co pan przez to rozumie? – Ludzie w celach śmierci mają nieoficjalny system przekazywania informacji o adwokatach, apelacjach, ułaskawieniach, co pan tylko zechce. Widzi pan, tam... – wskazał główny budynek więzienia – skazani rozmyślają o tym, co będą robić, jak stąd wyjdą. Lub może myślą o ucieczce. Zastanawiają się, jak odsiedzą wyrok, i rozmyślają, jak najlepiej się urządzić. Mają luksus snucia marzeń o czymś, o przyszłości, nawet jeśli jest to przyszłość za kratkami. Zawsze mogą marzyć o wolności. I mają ten największy przywilej ze wszystkich możliwych, przywilej niepewności. Nie wiedzą, co życie trzyma dla nich w zanadrzu. Z nami jest inaczej. Wiemy, jaki koniec nas czeka. Wiemy, że nadejdzie dzień, kiedy władze stanowe wyślą nam do mózgu dwa i pół tysiąca wolt. Wiemy, że mamy przed sobą pięć, może dziesięć lat. To tak jakby przez cały czas u szyi wisiał ogromny balast, który trzeba unieść. Za każdym razem, gdy mija kolejna minuta, myśli się: „Czy zmarnowałem ten czas?” Za każdym razem, gdy zapada noc, do głowy przychodzi myśl: „Minął kolejny dzień”. Za każdym razem, gdy nadchodzi kolejny dzień, ma się poczucie utraty jednej nocy. Ten balast u szyi to skumulowanie wszystkich minionych chwil. Wszystkich zanikających marzeń. Więc nasze troski są inne. Przez chwilę obydwaj milczeli. Cowart słyszał swój własny oddech, jakby przed chwilą wbiegł po schodach. – Mówi pan jak filozof. – Wszyscy skazańcy w celi śmierci są filozofami. Nawet ci szaleni, którzy bez przerwy wrzeszczą i wyją. Albo psychiczni, którzy ledwie sobie zdają sprawę, co się z nimi dzieje. Ale czują ten balast. Ci, którzy mają nieco formalnego wykształcenia, potrafią to trochę lepiej wyrazić. Ale wszyscy czujemy to samo. – Zmienił się pan tutaj? – A kto by się nie zmienił? Cowart przytaknął. – Gdy moja pierwsza apelacja nie przyniosła rezultatu, niektórzy z więźniów, którzy siedzieli w celi śmierci od pięciu, ośmiu czy dziesięciu lat, zaczęli ze mną rozmawiać na temat mojej przyszłości. Jestem młodym człowiekiem, panie Cowart, i nie chcę jeszcze kończyć życia. Więc postarałem się o lepszego adwokata i napisałem do pana list. Potrzebuję pana pomocy. – Za chwilę do tego dojdziemy. – Cowart nie był do końca pewien, jaką miał odgrywać rolę podczas tej rozmowy. Wiedział, że chce utrzymać pewien zawodowy dystans, ale nie wiedział do jakiego stopnia. Zastanawiał się wcześniej, jak powinien się zachowywać wobec więźnia, lecz nic mu nie przychodziło do głowy. Czuł się trochę głupawo, siedząc naprzeciwko człowieka skazanego za morderstwo, w środku więzienia wypełnionego ludźmi, którzy popełnili najokropniejsze przestępstwa, i próbując grać twardziela. – Może na początek opowie mi pan trochę o sobie? Na przykład, jak to się dzieje, że osoba z Pachouli mówi bez akcentu? Ferguson znowu się roześmiał. – Jeśli pan chce, mogę mówić z akcentem. Mówim tak, kajdym chcem. Mogem gadoć jok Muzyn z najcorniejsego łasa, jakiego kajdyk pon słysoł... – Ferguson usiadł wygodnie, jakby rozkładając się na krześle, udając faceta rozpartego w bujanym fotelu. Powolny ciąg słów wydawał się osładzać nieruchome powietrze małego pomieszczenia. Nagle gwałtownie pochylił się do przodu i zmienił akcent. – Mogę zasunąć slangiem łebka z ulicy; taką gadane też mam opanowaną na amen. Kiedy chcę. – Ta poza też szybko zniknęła i powrócił zdecydowany, poważny mężczyzna, z łokciami wspartymi na stole i mówiący równym, spokojnym głosem. – I potrafię wysławiać się jak osoba, która studiowała na uniwersytecie i była na drodze do zrobienia dyplomu i, być może, podjęcia pracy w biznesie. Bo taki też byłem. Cowart był zaskoczony tymi szybkimi zmianami. Wydawały się czymś więcej niż jedynie modulacjami akcentu i tonu. Zmiany mowy były podbudowane subtelnymi modyfikacjami gestykulacji i postawy, tak że Robert Earl Ferguson stawał się w każdym calu uosobieniem środowiska, które naśladował. – Robi wrażenie – powiedział Cowart. – Ma pan chyba niezły słuch. Ferguson przytaknął. – Te trzy akcenty są odbiciem trzech części, z jakich się składam. Urodziłem się w Newark, w stanie New Jersey. Moja mama była służącą. Codziennie o szóstej rano jeździła do podmiejskich dzielnic białych i do wieczora sprzątała ich domy. Dzień w dzień. Mój tata służył w wojsku i słuch po nim zaginął, gdy miałem trzy albo cztery lata. Właściwie to nawet nie wzięli ślubu. Gdy miałem siedem lat, mama umarła. Powiedzieli nam, że to serce, ale tak naprawdę to nigdy się nie dowiedziałem. Po prostu pewnego dnia dostała duszności, poszła do kliniki i więcej już jej nie zobaczyliśmy. Odesłano mnie do Pachouli i wychowywałem się u babki. Nie ma pan pojęcia, co to znaczyło dla takiego małego dzieciaka. Wydostanie się z tego getta do miejsca, gdzie rosną drzewa, płyną rzeki i jest czyste powietrze. Wydawało mi się, że mieszkam w raju, mimo że nie mieliśmy bieżącej wody. To były najlepsze lata mojego życia. Chodziłem pieszo do szkoły. Czytałem w nocy przy świeczce. Jadaliśmy ryby, które łowiłem w strumieniach. Jakbym mieszkał w jakiejś innej epoce. Wydawało mi się, że nigdy stamtąd nie wyjadę, aż babcia zachorowała. Przestraszyła się, że nie będzie mogła się mną należycie opiekować, i wysłano mnie z powrotem do Newark, gdzie zamieszkałem z ciotką i jej nowo poślubionym mężem. Tam skończyłem szkołę średnią i poszedłem na studia. Ale uwielbiałem przyjeżdżać do babci w odwiedziny. Gdy nadchodziły wakacje, całą noc jechałem autobusem do Atlanty, tam przesiadałem się w inny, do Mobile i potem w lokalny do Pachouli. W mieście wydawało mi się, że jestem nie na miejscu. Chyba czułem się chłopakiem ze wsi. Nie za bardzo mi się podobało w Newark. Ferguson potrząsnął głową i na twarzy pojawił mu się dyskretny uśmiech. – Te cholerne przejazdy autobusami – powiedział cicho. – Przez nie zaczęły się wszystkie kłopoty. – Co pan przez to rozumie? Ferguson nadal potrząsał głową, ale odpowiedział na pytanie. – Cała podróż zabierała niemal trzydzieści godzin. Najpierw po autostradzie, a potem przedzieranie się przez wszystkie prowincjonalne miasteczka i wiejskie drogi. Podskakiwałem na wybojach, dawała mi się lekko we znaki choroba lokomocyjna, potrzebowałem skorzystać z kibelka i byłem otoczony ludźmi, którym przydałaby się kąpiel. Biedakami, którzy nie mogli pozwolić sobie na bilet lotniczy. Nie za bardzo mi się to podobało. Właśnie dlatego kupiłem samochód. Używanego forda granadę. Ciemnozielonego. Odkupiłem go od innego studenta za tysiąc dwieście dolarów. Miał przejechane tylko sto tysięcy kilometrów. Cacko. Cholera! Uwielbiałem jeździć tym samochodem... Głos Fergusona był gładki i odległy. – Ale... – Ale gdybym nie miał tego samochodu, nigdy nie dobraliby się do mnie ludzie szeryfa przeprowadzający śledztwo. – Niech mi pan o tym opowie. – Nie za bardzo jest o czym opowiadać. Tego popołudnia, gdy dokonano zabójstwa, siedziałem w domu z babcią. Zeznałaby to, gdyby komukolwiek przyszło do głowy ją zapytać... – Czy jeszcze ktoś pana widział? Ktoś spoza rodziny? – Hm, nikogo sobie nie przypominam. Byliśmy tylko we dwójkę. Jak pan ją odwiedzi, to zrozumie pan dlaczego. Jej dom to stara lepianka, oddalona od innych ruder. Potwornie uboga. – Niech pan mówi dalej. – Wkrótce po tym, jak znaleźli ciało, do domu przyjechało dwóch detektywów, którzy chcieli się ze mną zobaczyć. Byłem przed domem, myłem samochód. Kurczę, tak lubiłem, żeby się błyszczał. Był środek dnia. Przyjechali i pytali mnie, co robiłem dwa dni wcześniej. Zaczęli przyglądać się mnie i samochodowi nie słuchając za bardzo, co mówię. – Jacy detektywi? – Brown i Wilcox. Znam obydwu tych skurwieli. Wiedziałem, że mnie nienawidzą. Powinienem był wiedzieć, że nie należy im ufać. – Skąd pan to wie? Dlaczego pana nienawidzili? – Pachoula to mała miejscowość. Niektórzy chcieliby, żeby tak trwała bez zmian. Wiedzieli, że mam przed sobą przyszłość. Wiedzieli, że zostanę kimś. To im się nie podobało. Chyba nie podobała im się moja postawa. – Niech pan mówi dalej. – Jak im opowiedziałem, stwierdzili, że muszą spisać zeznanie w mieście, więc pojechałem bez słowa sprzeciwu. Chryste! Gdybym wtedy wiedział tyle co teraz... Ale rozumie pan, panie Cowart, nie sądziłem, że powinienem się czegokolwiek obawiać. Do diabła, nawet za bardzo nie wiedziałem, po co mam składać to zeznanie. Powiedzieli, że chodzi o zaginioną osobę. Nie o zabójstwo. – I co? – Jak napisałem panu w liście, przez następne trzydzieści sześć godzin nie ujrzałem światła dziennego. Wprowadzili mnie do małej salki jak ta, posadzili i spytali, czy chcę adwokata. Wciąż nie wiedziałem, co się dzieje, więc powiedziałem, że nie. Wręczyli mi formułkę z prawami konstytucyjnymi i kazali ją podpisać. Ależ byłem głupi! Powinienem był wiedzieć, że gdy sadzają czarnucha na krześle w takiej salce, to jedyny sposób, żeby z niego ponownie wstać, to powiedzieć im to, co chcą usłyszeć, niezależnie od tego, czy się to zrobiło, czy nie. Z głosu Fergusona zniknęła cała żartobliwość, a jej miejsce zajęło metaliczne ostrze gniewu, powstrzymywane z wielkim wysiłkiem. Cowart czuł, jak to opowiadanie go porwało, jakby zmiotła go fala słów. – Brown był dobrym gliniarzem. Wilcox złym. Najstarsze przedstawienie świata. – Ferguson niemal splunął z pogardą. – I co? – Usiadłem i zaczęli pytać mnie o to i owo; o dziewczynkę, która zniknęła. Wciąż im powtarzałem, że nic nie wiem. A oni swoje. Cały dzień. Aż do wieczora. Bez wytchnienia. Bez przerwy te same pytania, jakby moja odpowiedź „Nie” nic nie znaczyła. Nie przestawali. Żadnych wycieczek do łazienki. Żadnego jedzenia. Żadnego picia. Tylko bez końca te pytania. Wreszcie, nie wiem po ilu godzinach, zdenerwowali się. Zaczęli na mnie ostro wrzeszczeć, a następnie pamiętam, jak Wilcox uderzył mnie w policzek. Plask! Potem przybliżył swoją twarz od mojej i powiedział: „Może teraz mnie w końcu posłuchasz, chłopcze?” Ferguson spojrzał na Cowarta, jakby chciał sprawdzić, jakie wrażenie wywołują jego słowa, i mówił dalej, głosem wypełnionym goryczą. – Oczywiście posłuchałem. Dalej na mnie wrzeszczał. Pamiętam, myślałem, że dostanie ataku serca albo zawału czy czegoś podobnego; taką miał czerwoną twarz, jakby go coś opętało. „Chcę się dowiedzieć, co zrobiłeś tej dziewczynce!” Wrzeszczał. „Powiedz mi, co jej zrobiłeś!” Krzyczał cały czas, a Brown wyszedł z pokoju, więc zostałem sam z tym szaleńcem. „Powiedz mi, czy najpierw ją pieprzyłeś, a potem zabiłeś, czy odwrotnie?” Ciągnął to godzinami. Ciągle powtarzałem: „Nie, nie, nie; co to znaczy? O czym mówisz?” Pokazał mi zdjęcia dziewczynki i dalej pytał: „Dobrze było? Podobało ci się, jak walczy? Podobało ci się, jak piszczy? Podobało ci się, jak ją po raz pierwszy przejechałeś nożem? A jak ją przejechałeś po raz dwudziesty, podobało ci się?” I od nowa, i od nowa, całymi godzinami. Ferguson wziął głęboki oddech. – Co jakiś czas robił sobie przerwę, zostawiał mnie samego w tym pokoiku, przykutego do krzesła. Może wychodził się zdrzemnąć, zjeść coś. Najpierw wychodził na pięć minut, potem na pół godziny albo więcej. Zostawił mnie raz na kilka godzin. Siedziałem tam zbyt przerażony i zbyt głupi, żeby próbować się ratować. W końcu chyba rozzłościły go moje odmowy przyznania się, bo zaczął mnie bić. Zaczął od coraz częstszych uderzeń w głowę i w plecy. Raz mnie postawił i zadał cios w brzuch. Cały się trząsłem. Nie pozwolili mi nawet iść do kibla i się zmoczyłem. Nie wiedziałem, co robi, gdy wziął książkę telefoniczną i skręcił ją w rolkę. Boże, jakby ktoś mnie okładał kijem baseballowym. Upadłem na podłogę. Cowart przytaknął. Słyszał o takiej metodzie. Hawkins opowiedział mu o niej pewnego wieczora. Książka telefoniczna miała siłę skórzanej pałki, ale papier nie rozcinał skóry ani nie zostawiał siniaków. – Wciąż nic nie chciałem powiedzieć, więc w końcu wyszedł. Wszedł Brown. Nie widziałem go od wielu godzin. Trząsłem się, jęczałem i myślałem, że umrę w tym pokoju. Brown popatrzył na mnie. Podniósł mnie z podłogi. Słodki jak cukierek. Boże, powiedział, że przeprasza za wszystko, co zrobił Wilcox. Powiedział, że wie, jak to boli; że mi pomoże; że przyniesie mi coś do jedzenia; że przyniesie mi colę; że przyniesie mi czyste ubranie i pozwoli iść do łazienki; wystarczy tylko, że mu zaufam. Zaufam i powiem, co zrobiłem tej dziewczynce. Nic mu nie powiedziałem, ale on wciąż swoje. Powiedział: „Bobby Earl, chyba bardzo cię boli. Chyba będziesz miał krwotok. Chyba niezwłocznie potrzebujesz lekarza. Powiedz mi tylko, co zrobiłeś, i zabierzemy cię prosto do szpitala”. Powiedziałem, że nic nie zrobiłem, i rozzłościł się. Wrzeszczał na mnie: „Wiemy, co zrobiłeś, tylko musisz nam to opowiedzieć!” Potem wyjął broń. Nie był to jego służbowy rewolwer noszony na biodrze, tylko mała trzydziestkaósemka, którą miał ukrytą w kaburze na kostce. Wtedy wszedł Wilcox, skuł mi ręce za plecami, złapał za głowę i przytrzymał tak, że patrzyłem prosto w lufę tego małego rewolweru. Brown powiedział: „Zacznij mówić”. Ja mu na to: „Nic nie zrobiłem!”, a on pociągnął za spust. Boże! Wciąż widzę ten palec opleciony wokół spustu i pociągający go wolno. Wydawało mi się, że serce przestało mi bić. Kurek uderzył w pustą komorę. Zacząłem płakać jak dziecko, mazać się. Powiedział: „Bobby Earl, tym razem miałeś dużo szczęścia. Sądzisz, że dzisiaj jest twój szczęśliwy dzień? Ile jest tutaj pustych spłonek?” Znowu pociągnął za spust i znowu rozległ się suchy trzask. Zaklął: „Cholera! Chyba niewypał” i otworzył rewolwer, wytrząsnął bębenek i wyjął mały pocisk. Przyjrzał mu się uważnie i powiedział: „Do licha, popatrz tylko. Niewypał. Może tym razem zadziała”. I zobaczyłem, jak wkłada go z powrotem do rewolweru. Wycelował broń prosto we mnie i uprzedził: „Ostatnia szansa, czarnuchu”. Tym razem mu uwierzyłem i powiedziałem: „Zrobiłem to, zrobiłem to, zrobiłem, co tylko chcecie”. I to było przyznanie się do winy. Matthew Cowart wziął głęboki oddech i starał się jakoś przeanalizować to opowiadanie. Nagle poczuł, że w małej salce widzeń brakuje powietrza, jakby ściany się rozgrzały i zaczęły go dusić; jakby się piekł w nagłej spiekocie. – I co? – spytał. – I teraz jestem tutaj – odparł Ferguson. – Opowiedział pan to swojemu adwokatowi? – Oczywiście. Zwrócił mi uwagę na sprawę oczywistą: było dwóch funkcjonariuszy policji, a ja jeden. I była śliczna, mała biała dziewczynka, którą ktoś zamordował. Jak pan myśli, komu uwierzą? Cowart przytaknął. – A dlaczego ja teraz miałbym panu wierzyć? – Nie wiem – odparł Ferguson ze złością w głosie. Przez chwilę gniewnym wzrokiem patrzył na Cowarta. – Może ponieważ mówię prawdę. – Czy poddałby się pan testowi na prawdomówność? – Poddałem się już takiemu testowi na prośbę adwokata. Tutaj mam jego wyniki. Ta przeklęta maszyna stwierdziła: „brak wniosków”. Chyba byłem za bardzo rozdygotany, gdy mnie podłączyli do tych wszystkich drutów. W niczym mi to nie pomogło. Jeśli pan chce, mogę się poddać testowi jeszcze raz. Nie wiem, czy to się na coś przyda. Nie może służyć jako dowód w sądzie. – Oczywiście. Ale potrzebuję jakiegoś potwierdzenia. – Jasne. Zdaję sobie z tego sprawę. Ale, do diabła, tak właśnie było. – Jak mogę to udowodnić, tak żeby można było tę historię wydrukować? Ferguson zastanawiał się przez chwilę ze wzrokiem utkwionym w oczach Cowarta. Po kilku sekundach na napiętą twarz skazańca przedarł się nieśmiały uśmiech. – Rewolwer – powiedział. – To może być dowodem. – W jaki sposób? – Pamiętam, że zanim wprowadzili mnie do tego małego pomieszczenia, ostentacyjnie odłożyli swoje rewolwery z kabur pod pachami do biurka. Pamiętam, że miał tę zabawkę ukrytą pod spodniami. Jestem pewien, że nie powie panu prawdy o tym rewolwerze, o ile go pan jakoś do tego nie sprowokuje. Cowart skinął głową. – Może. Ponownie zamilkli. Cowart spuścił wzrok na magnetofon i przyglądał się, jak taśma nawija się na szpulę. – Dlaczego akurat pana wybrali? – spytał. – Pasowałem im. Akurat tam byłem. Jestem czarny. Dopasowali sobie zielony samochód. Mam taki sam rodzaj krwi. To oczywiście odkryli później. Po prostu byłem pod ręką, a lokalna społeczność niemal oszalała. Mam na myśli białą społeczność. Chcieli kogoś dostać i dostali mnie. Któż by się mógł nadawać lepiej? – To faktycznie bardzo przekonujący wywód. Oczy Fergusona rozbłysnęły chwilowym gniewem i Cowart zauważył, jak zaciska dłoń w pięść. Patrzył, jak więzień walczy ze sobą i opanowuje się. – Zawsze mnie tam nienawidzili. Bo nie byłem tępym, zacofanym czarnuchem, do jakich byli przyzwyczajeni. Nie mogli mnie znieść, ponieważ poszedłem na studia. Nie mogli pogodzić się z faktem, że nieobce mi jest wielkie miasto. Znali mnie i nienawidzili. Za to kim jestem i za to kim mogłem być. Cowart zaczął zadawać pytanie, ale Ferguson wyprostował obie ręce chwytając za brzeg stołu, żeby utrzymać równowagę. Ledwo mógł opanować głos i Cowart poczuł, jak spływa na niego gniew tego mężczyzny. Widział, jak napięły się ścięgna na szyi więźnia. Twarz mu poczerwieniała, głos utracił spokój i drżał od emocji. Cowart widział, jak Ferguson ciężko walczy sam z sobą, jakby miał się załamać pod ciężarem wspomnień. Na mgnienie Cowartowi przyszło na myśl, jakie by to było uczucie stawić czoło tej furii. – Niech pan tam jedzie. Niech pan obejrzy sobie Pachoulę. Okręg Escambia. To prosto na południe z Alabamy, nie więcej niż godzina jazdy. Pięćdziesiąt lat temu po prostu by mnie powiesili na najbliższym drzewie. Ubrani by byli w białe ubrania i białe spiczaste czapki i nieśliby płonące krzyże. Czasy się zmieniły – mówił zgorzkniałym głosem – ale nie tak znowu bardzo. Teraz ograniczają ich różne dobrodziejstwa i pułapki cywilizacji. Miałem proces, tak jest. Dostałem adwokata, tak jest. Ławę przysięgłych, w której zasiadali moi ziomkowie, tak jest. Mogłem cieszyć się swoimi prawami, gwarantowanymi przez konstytucję, tak jest. Po co to, skoro stare lincze były takie proste i zgodne z prawem? – Głos Fergusona drżał z podniecenia. – Niech pan tam jedzie, Panie Biały Reporterze, i niech pan trochę popyta, a sam pan zobaczy. Wydaje się panu, że to lata dziewięćdziesiąte dwudziestego wieku? Dowie się pan, że sprawy tak szybko się nie zmieniają. Zobaczy pan. Usiadł wygodnie na krześle i gniewnie wpatrywał się w Cowarta. Odgłosy więzienia wydawały się odległe, jakby dzieliły ich kilometry od ścian, korytarzy i cel. Cowart nagle zdał sobie sprawę, jak niewielkie było pomieszczenie, w którym siedzieli. To będzie materiał o małych pomieszczeniach, pomyślał. Czuł nienawiść płynącą od więźnia ogromnymi falami, nie kończący się potok bezsilności i rozpaczy, i czuł, jak sam wpada w jego nurt. Ferguson nadal wpatrywał się w Cowarta spoza stołu, jakby zastanawiając się nad dalszymi słowami. – No i co pan na to, panie Cowart? Myśli pan, że sprawy wyglądałyby tak samo w Pachoula jak w Miami? – Nie. – Żeby pan wiedział, że nie. Wie pan, co w tym wszystkim jest najśmieszniejsze? Gdybym popełnił to przestępstwo – nie popełniłem go, ale gdybym – i gdyby to miało miejsce w Miami? Zdaje pan sobie zapewne sprawę, co by zrobili z takimi marnymi dowodami przeciwko mnie? Zaproponowano by mi przyznanie się do zabójstwa drugiego stopnia i dostałbym od pięciu lat do dożywocia. Może odsiedziałbym ze cztery. I to tylko w wypadku gdyby mój obrońca z urzędu nie umorzył całej sprawy. Przy czym pewnie by umorzył. Nie byłem notowany. Byłem studentem. Miałem przed sobą przyszłość. Nie mieli dowodów. Co pan sądzi, panie Cowart, jak by to wszystko się potoczyło w Miami? – W Miami, chyba ma pan rację. Odsiadka, to pewne. – W Pachoula, śmierć. To pewne. – Taki jest system. – Do diabła z systemem. Do diabła z nim. I jeszcze jedno; nie zrobiłem tego. Nie popełniłem tego przeklętego przestępstwa. Może nie jestem idealny. W Newark wdałem się w kilka burd jako nastolatek. Tak samo w Pachouli. Może pan to sprawdzić. Ale, do cholery, nie zabiłem tej dziewczynki. Ferguson przerwał na moment. – Wiem za to, kto ją zabił. Przez chwilę obydwaj się nie odzywali. – Pomówmy o tym – zaproponował Cowart. – Kto i jak? Ferguson odchylił się razem z krzesłem. Cowart zauważył na twarzy więźnia uśmieszek; nie uśmiech, nie coś co poprzedza śmiech, ale okrutny grymas. Poczuł, że coś się zmieniło w pokoju; zmniejszyło się napięcie gniewu. Ferguson zmienił się w ciągu tych kilku sekund równie sprawnie jak wcześniej, gdy zmieniał akcenty. – Tego jeszcze nie mogę panu powiedzieć – oznajmił. – Gówno prawda – odparł Cowart, dopuszczając do głosu nutę niezadowolenia. – Niech pan nie będzie tchórzem. Ferguson potrząsnął głową. – Powiem panu – powiedział – ale dopiero wtedy, gdy pan uwierzy. – Co to za zabawa? Ferguson pochylił się do przodu, zawężając przestrzeń pomiędzy nimi. Zmierzył Cowarta spokojnym, przerażającym wzrokiem. – To nie jest żadna pieprzona zabawa – powiedział cicho. – To jest moje pieprzone życie. Chcą mi je odebrać, a to jest moja najlepsza karta. Niech mnie pan nie zmusza, żebym ją wyłożył, zanim będę do tego gotów. Cowart nie odpowiedział. – Niech pan jedzie i obejrzy to, o czym panu mówiłem. A wtedy, gdy pan uwierzy, że jestem niewinny, gdy pan zrozumie, że te skurwysyny mnie wrobiły, powiem panu. Kiedy zdesperowany człowiek proponuje ci zabawę, powiedział kiedyś Hawkins, lepiej grać zgodnie z jego zasadami. Cowart skinął głową. Obydwaj nie odzywali się. Ferguson wlepił oczy w Cowarta i czekał na odpowiedź. Żaden z nich się nie poruszył, jakby byli ze sobą spętani. Cowart zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru, że stanął przed dziennikarskim dylematem: wysłuchał opowieści o źle i okrucieństwie. Został zmuszony do odkrycia prawdy. Nie mógł już zrezygnować z tego materiału. – A więc, panie Cowart – powiedział Ferguson – taka jest moja historia. Pomoże mi pan? Cowart pomyślał o tysiącach słów, jakie napisał o śmierci i umieraniu, o przeróżnych zdarzeniach wypełnionych bólem i udręką, z którymi się zetknął i które pozostawiły za sobą drobniutkie urazy, a te z kolei przemieniły się w nocne mary. Napisał tyle felietonów, ale nigdy nikomu nie pomogły one w rozpaczy. Z całą pewnością nigdy nie ocaliły życia. – Zrobię, co będę mógł – odparł. Rozdział trzeci PACHOULA Okręg Escambia jest położony na uboczu, daleko w północno-zachodnim krańcu Florydy, i z dwóch stron przylega do stanu Alabama. Kulturalnie związany jest ze stanami leżącymi bezpośrednio na północ. Niegdyś były to przede wszystkim tereny wiejskie, z wieloma skromnymi farmami, które zieleniły się na pagórkach, pooddzielane od siebie gęstwinami karłowatej sosny oraz powyginanymi i poskręcanymi pnączami dorodnych wierzb i winorośli. Jednak w ostatnich latach, tak jak cała reszta Południa, okręg ten przeżywał boom budowlany. Przekształcano te, niegdyś wiejskie tereny, podmiejskie dzielnice. A wszystko za sprawą rozwoju głównego miasta, portu Pensacola, który rozrastał się, zapełniając niegdysiejsze otwarte przestrzenie kompleksami handlowymi i dzielnicami mieszkaniowymi. Jednocześnie jednak zachowały się tutaj tereny bagienne, podobne do tych w Mobile, które zresztą nie jest odległe, jeśli pojechać autostradą międzystanową, oraz słonowodne tereny przypływowe na Wybrzeżu Zatokowym. Jak w wielu miejscach głęboko na Południu, panuje tam sprzeczna atmosfera dobrze pamiętanej biedy i nowej dumy; wrażenie skostniałego miejsca, ożywianego przez pokolenia, które doszły do wniosku, że życie na tym kawałku ziemi może nie zawsze jest łatwe, ale w każdym razie lepsze niż gdziekolwiek indziej. Wieczorny przelot lokalnymi liniami na małe lotnisko był przerażającą serią podskoków i zawirowań, od których kręciło w brzuchu. Samolot leciał wzdłuż ogromnych, szarych burzowych chmur, które wydawały się bronić przed wtargnięciem w nie dwusilnikowej maszyny. Kabinę pasażerską na przemian wypełniały smugi nagłego światła i cienia, w miarę jak samolot wlatywał w chmury i je opuszczał, oraz czerwone ostrza słońca gasnącego szybko nad Zatoką Meksykańską. Cowart wsłuchiwał się w warkot silników zmagających się z wiatrem; ich szum wzmagał się i słabł jak oddech sprintera. Kołysał się, spowity kokonem samolotu, i rozmyślał o człowieku z celi śmierci i o tym, co zastanie w Pachoula. Ferguson rozpętał w nim wewnętrzną wojnę. Cowart wrócił ze spotkania z więźniem wmawiając sobie, że pozostał obiektywny, że wysłuchał wszystkiego i jednakowo rozważył każde słowo. Ale jednocześnie, wpatrując się w kropelki wody pełznące po szybie w oknie samolotu, zdawał sobie sprawę, że nie jechałby do Pachouli, gdyby się spodziewał, że ta historia nie będzie miała dalszego ciągu. Mały samolot ciął niebo, a on zacisnął pięści na kolanach; w uszach wciąż dźwięczał mu głos Fergusona, wciąż czuł lodowaty gniew tego człowieka. Nagle pomyślał o dziewczynce. Jedenaście lat. To nie jest odpowiedni wiek, żeby umierać. O tym też powinien pamiętać. Samolot wylądował pośród szalejącej burzy i wyhamował na pasie startowym. Cowart dojrzał przez okno szpaler zielonych drzew na obrzeżach lotniska, odcinających się czernią na tle nieba. Wynajętym samochodem pojechał poprzez zapadającą ciemność do zajazdu Admirał Benbow, tuż przy autostradzie, na przedmieściach Pachoula. Gdy już obejrzał skromny, niezwykle schludny pokój, zszedł do baru motelowego, usiadł pomiędzy dwoma komiwojażerami i zamówił piwo u młodej kobiety. Miała mysio-brązowe włosy, które omiatały jej oblicze, wyostrzając rysy, tak że gdy robiła srogą minę, cała twarz wydawała się podążać za ruchem ust; była w niej oschła bezwzględność – skutek serwowania zbyt wielu drinków zbyt wielu komiwojażerom i odrzucania zbyt wielu propozycji składanych przez facetów o trzęsących się dłoniach zaciśniętych na szklance scotcha lub piwa imbirowego. Nalewając piwo z beczki, przez cały czas badawczo przypatrywała się Cowartowi, a mimo to wyczuła moment, kiedy piana już niemal przelewała się ponad ściankami szklanki. – Pan nie stąd, nie? Potrząsnął głową. – Proszę nie mówić – powiedziała. – Lubię zgadywać. Niech pan tylko powie: „Deszcz w Hiszpanii pada głównie na równinach”. Roześmiał się i powtórzył zdanie. Uśmiechnęła się do niego, zachowując się z odrobinę mniejszą rezerwą. – Z Mobile ani z Montgomery nie, to pewne. Z Nowego Orleanu ani Tallahassee też nie. Zostają dwa miejsca: albo Miami, albo Atlanta; ale jeśli Atlanta, to się pan tam nie urodził, tylko gdzie indziej, na przykład w Nowym Jorku, a w Atlancie tylko pan mieszkał przez jakiś czas. – Blisko – odparł. – Miami. Zmierzyła go wzrokiem dokładnie, zadowolona z siebie. – Niechże się przyjrzę – powiedziała. – Całkiem niezły garnitur, ale dość konserwatywny, mógłby go nosić prawnik... – Wychyliła się zza baru i potarła klapę marynarki pomiędzy kciukiem i palcem wskazującym. – Niezły. Nie jak ci książęta odziani w bistor, co to przyjeżdżają tu bez przerwy i sprzedają dodatki witaminowe dla bydła. Ale włosy trochę za długie nad uszami i zaczynają pojawiać się pierwsze pasma siwizny. Więc trochę pan za stary, ile, jakieś trzydzieści pięć?... żeby zajmować się handlem obwoźnym. Gdyby był pan prawnikiem w tym wieku, to z całą pewnością miałby pan jakiegoś asystenta, gołowąsa zaraz po szkole, którego by pan tu wysłał w podróż służbową, zamiast przyjeżdżać samemu. Nie wygląda mi pan na gliniarza, jakoś inaczej panu patrzy z oczu; na agenta nieruchomości i na biznesmena również nie. Nie wygląda pan też na handlowca, jak ci faceci. No to co może sprowadzać tutaj z Miami takiego gościa jak pan? Ostatnia rzecz, jaka przychodzi mi do głowy, to że może jest pan dziennikarzem, który poluje tu na jakiś materiał. Roześmiał się. – Bingo. I mam trzydzieści siedem lat. Odwróciła się, żeby nalać kolejną szklankę piwa, którą postawiła przed innym gościem, i wróciła do Cowarta. – Jest pan przejazdem? Nie wiem, jaki temat mógłby pana tu przywieść. Za dużo się tu nie dzieje, jeśli pan tego jeszcze nie zauważył. Cowart zawahał się, zastanawiając, czy powinien trzymać język za zębami, czy nie. Następnie wzruszył ramionami i pomyślał, że skoro w ciągu dwóch minut domyśliła się, kim jest, nic nie da się utrzymać w sekrecie, gdy zacznie rozmawiać z miejscowymi gliniarzami i prawnikami. – Sprawa morderstwa – powiedział. Skinęła głową. – Tak się spodziewałam. Zaciekawił mnie pan. Co to za historia? Do licha, nie mogę sobie przypomnieć ostatniego morderstwa, jakie się tutaj wydarzyło. Co innego w Mobile albo w Pensacola. Chodzi panu o tych handlarzy narkotyków? Jezu, ludzie mówią, że kokaina napływa tutaj z całej zatoki; tonami; co noc. Czasami przyjeżdżają tu ludzie mówiący po hiszpańsku. W zeszłym tygodniu przyjechało trzech facetów, wszyscy mieli modne garnitury i te małe piszczące aparaciki przy paskach. Rozsiedli się, jakby to miejsce do nich należało, i zamówili butelkę szampana przed obiadem. Musiałam wysłać po nią chłopaka do sklepu monopolowego. Nietrudno było się domyślić, co tak oblewają. – Nie, nie chodzi o narkotyki – rzekł Cowart. – Od jak dawna pani tu jest? – Od kilku lat. Przyjechałam do Pachouli z mężem, który był lotnikiem. Nadal lata, chociaż już nie jest moim mężem, a ja tkwię tutaj, na ziemi. – Pamięta pani sprawę sprzed jakichś trzech lat; dziewczynka o nazwisku Joanie Shriver? Przypuszczalnie zamordował ją facet, który nazywał się Robert Earl Ferguson? – Ta mała dziewczynka, którą znaleźli koło Bagniska Millera? – Właśnie. – Pamiętam. To się stało dokładnie wtedy, gdy przyjechałam tutaj ze swoim mężem; niechby go szlag trafił. To był pierwszy tydzień, jak prowadziłam ten bar. – Roześmiała się krótko. – Do diabła, myślałam, że ta cholerna praca zawsze będzie taka ekscytująca. Ludzie naprawdę się przejęli tą dziewczynką. Przyjeżdżali dziennikarze z Tallahassee i telewizja aż z Atlanty. Właśnie wtedy nauczyłam się rozróżniać takich gości jak pan. Większość zatrzymywała się tutaj. Tak naprawdę to poza tym zajazdem nie ma już gdzie. Zanim oświadczyli, że złapali chłopaka, który ją zabił, przez parę dni było niezłe zamieszanie. Ale to już było dawno. Nie spóźnił się pan trochę? – Niedawno się o tym dowiedziałem. – Ale ten chłopak siedzi w więzieniu. Ma wyrok śmierci. – Istnieje kilka wątpliwości, w jaki sposób się tam znalazł. Nie wszystko jest do końca wyjaśnione. Kobieta odchyliła głowę do tyłu i roześmiała się. – Założę się, że to nie ma specjalnego znaczenia. Powodzenia, człowieku z Miami. Po czym odwróciła się, żeby obsłużyć następnego klienta, zostawiając Cowarta sam na sam ze szklanką piwa. Już nie wróciła. Ranek wstał rześki i przejrzysty. Wydawało się, że poranne słońce dokłada wszelkich starań, aby wysuszyć co do jednej wszystkie kałuże pozostające na ulicach po wczorajszym deszczu. Stopniowo narastał upał dnia, mieszając się z uciążliwą wilgotnością. Gdy Cowart szedł z motelu do swego wynajętego samochodu, a potem gdy jechał ulicami Pachouli, czuł, jak koszula przylepia mu się do pleców. Miasteczko wydawało się trwałą osadą; położone na płaskim kawałku terenu opodal autostrady, służyło jako rodzaj spoiwa łączącego ją z rozciągającymi się wokół polami uprawnymi. Było wysunięte nieco zbyt daleko na północ, żeby można było tu z dobrym skutkiem uprawiać sady pomarańczowe, ale minął po drodze kilka gospodarstw, gdzie drzewka rosły równymi rzędami, oraz inne, gdzie na pastwiskach pasło się bydło. Domyślił się, że wjeżdża do miasteczka od jego zamożnej strony; zabudowania były parterowe, z brunatnej lub czerwonej cegły; wszechobecne domy ranczerskie, będące symbolem pewnego statusu. Na wszystkich znajdowały się wielkie anteny telewizyjne. Na niektórych podwórkach ustawione były nawet anteny satelitarne. Gdy zbliżał się do Pachouli, na poboczach pojawiły się sklepiki i stacje benzynowe. Minął z boku niewielkie centrum handlowe z okazałym sklepem spożywczym, pizzerię i restaurację. Zauważył, że również poza główną ulicą w stronę miasta rozciągały się domy mieszkalne, też jednorodzinne, zadbane, dobrze utrzymane – świadectwo solidności i umiarkowanego sukcesu. Centrum miasteczka zajmowało zaledwie trzy przecznice i znajdowało się tam kino, parę biur, jeszcze kilka sklepów i dwa sygnalizatory ze światłami ulicznymi. Ulice były czyste i zastanawiał się, czy tak wymiotła je burza poprzedniej nocy, czy też była to zasługa miejscowej społeczności. Przejechał przez miasteczko, wjechał na niewielką, wąską drogę i zaczął oddalać się od sklepów żelaznych, magazynów z częściami samochodowymi i restauracji szybkiej obsługi. Odniósł wrażenie, że zaszła pewna zmiana w kolorycie otaczającego go krajobrazu; soczysta zieleń, którą widział chwilę wcześniej, ustąpiła miejsca brunatnym prążkom ugorów. Droga stała się wyboista, a domy, które się teraz przy niej pojawiły, były drewniane, chyliły się od starości i wszystkie pomalowano na wyblakły jasny kolor. Szosa wślizgnęła się pomiędzy szpaler drzew i spowiła Cowarta ciemnością. Rozproszone światło przesączało się przez gałęzie wierzb i sosen, które utrudniały widoczność. Niemal przeoczył szutrową drogę odchodzącą w lewo. Opony straciły przyczepność na błocie i zanim znowu jej nabrały, zaczął podskakiwać na wyboistej drodze. Prowadziła wzdłuż długiego żywopłotu. Od czasu do czasu udawało mu się dostrzec ponad nim niewielkie gospodarstwa. Zwolnił i minął trzy drewniane szopy, przytulone do siebie na skraju drogi. Gdy przejeżdżał powoli, przyglądał mu się stary czarny mężczyzna. Spojrzał na licznik i przejechał jeszcze kilometr do następnej rudery usadowionej przy drodze. Zatrzymał się przed nią i wysiadł z samochodu. Rudera miała z przodu ganek, na którym stał jeden bujany fotel. Z boku był mały kojec dla drobiu, gdzie kurczęta grzebały w ziemi. Droga kończyła się na podwórku przed domem. Stał tu zaparkowany stary chevrolet kombi z podniesioną maską. Panował potężny, obezwładniający upał. Cowart usłyszał w oddali szczekanie psa. Żyzna, brunatna gleba podwórka przed domem była udeptana na tyle mocno, że udało jej się przetrwać burzę poprzedniego wieczora. Odwrócił się i zobaczył, że chałupa wychodzi na rozległe pole, obramowane ciemnym lasem. Zawahał się, po czym podszedł do frontowego ganku. Kiedy postawił stopę na pierwszym stopniu, usłyszał ze środka głos. – Widzę cię. Czego chcesz? Zatrzymał się i odpowiedział: – Szukam pani Emmy Mae Ferguson. – A po co ci ona? – Chcę z nią porozmawiać. – To mi nic nie mówi. Po co ci ona? – Chcę porozmawiać o jej wnuczku. Drzwi frontowe, które w połowie składały się z siatki odchodzącej od popękanej ramy, uchyliły się lekko. Wyszła stara Murzynka o siwych włosach, ściągniętych mocno z tyłu głowy. Była drobnej, ale mocnej budowy i poruszała się wolno, jednak w zdecydowany sposób, który zdawał się świadczyć, iż wiek i słabe kości to po prostu drobna niedogodność. – Z policji? – Nie. Nazywam się Matthew Cowart. Z „Miami Journal”. Jestem dziennikarzem. – Kto cię przysłał? – Nikt mnie nie przysłał. Po prostu przyjechałem. Czy pani Ferguson? – Może. – Pani Ferguson, bardzo proszę, chciałbym porozmawiać o Robercie Earlu. – To dobry chłopak, a oni mi go zabrali. – Tak, wiem. Próbuję pomóc. – Jak możesz pomóc? Czyś ty prawnik? Prawnicy już dość zrobili krzywdy mojemu chłopakowi. – Nie, proszę pani. Bardzo proszę, czy moglibyśmy usiąść i porozmawiać przez kilka minut? Chcę jedynie pomóc pani wnukowi, nic więcej. Prosił mnie, żebym tu przyjechał i z panią porozmawiał. – Widziałeś się z moim chłopakiem? – Tak. – Jak mu tam jest? – Chyba nieźle. Jest rozgoryczony, ale chyba mu nieźle. – Bobby Earl był dobrym dzieciakiem. Bardzo dobrym dzieckiem. – Wiem. Proszę. – Zgoda, Panie Dziennikarzu. Usiądę i posłucham. Czego chcesz się dowiedzieć? – Staruszka skinęła głową w stronę bujanego fotela i podążyła ostrożnie ku niemu. Gestem wskazała najwyższy stopień ganku i Matthew Cowart usadowił się na nim, niemal u jej stóp. – Więc, proszę pani, muszę się dowiedzieć czegoś o wydarzeniach sprzed niemal trzech lat. Muszę wiedzieć, co Robert Earl robił tego dnia, gdy zniknęła ta mała dziewczynka, dzień po tym i jeszcze jeden dzień później, gdy go zaaresztowano. Pamięta pani te dni? Parsknęła pogardliwie. – Panie Dziennikarzu, może jestem stara, ale głupia nie jestem. Może wzrok mi już tak nie dopisuje jak za dawnych czasów, ale pamięć mam dobrą. I jak, na Boga, kiedykolwiek mogłabym zapomnieć te dni, po tym wszystkim co się wtedy stało? – Właśnie dlatego tu jestem. Przyjrzała mu się z ukosa poprzez cień spowijający ganek. – Na pewno przyjechałeś tu, żeby pomóc Bobbiemu Earlowi? – Tak, proszę pani. Najlepiej jak będę mógł. – Jak mu chcesz pomóc? Co takiego możesz zrobić, czego nie może prawnik o ciętym języku? – Napisać artykuł do gazety. – W gazetach napisali już pełno artykułów o Bobbym Earlu. Z tego co wiem, to najbardziej mu pomogli w dostaniu się do celi śmierci. – Tym razem chyba będzie inaczej. – Niby dlaczego? Nie miał na to pytanie przygotowanej odpowiedzi. Po chwili odrzekł: – Musi pani zrozumieć, pani Ferguson, że już bardziej pogorszyć sprawy nie mogę. A jeśli mam pomóc, potrzebuję odpowiedzi na kilka pytań. Staruszka znowu się do niego uśmiechnęła. – Racja. Dobrze, Panie Dziennikarzu. Pytaj. – Tego dnia gdy zamordowano tę dziewczynkę... – Był tutaj, ze mną. Cały dzień. Wychodził tylko rano, złowić parę ryb. Okonie. Pamiętam, bo usmażył je tego wieczoru na kolację. – Jest pani pewna? – Oczywiście, że jestem pewna. Gdzieżby jeszcze miał pójść? – Miał przecież samochód. – Słyszałabym, gdyby go zapalił i odjechał. Głucha nie jestem. Tamtego dnia nigdzie nie jechał. – Powiedziała to pani policji? – Jasne. – I co? – Nie uwierzyli mi. Powiedzieli: „Emma Mae, jesteś pewna, że się gdzieś nie wypuścił po południu? Jesteś pewna, że cały czas miałaś go na oku? Może się zdrzemnęłaś albo co?” Ale wcale się nie zdrzemnęłam i tak im powiedziałam. To oni mi na to, że gadam bzdury, rozzłościli się i sobie poszli. Więcej ich nie widziałam. – A adwokat Roberta Earla? – Zadawał te same głupie pytania. I dostawał takie same odpowiedzi. On też mi nie wierzył ani krzty. Powiedział, że mam dużo powodów, żeby kłamać, żeby poręczyć za chłopaka. I prawda. To był chłopak mojej drogiej córki i mocno go kochałam. Nawet jak wyjechał do New Jersey i potem wrócił, zahartowany przez ulicę, i mówił uliczną gwarą, i taki pewny siebie, ciągle mocno go kochałam. I żebyś pan wiedział, nieźle mu się powodziło. Był moim studenciakiem. Wyobrażasz pan sobie, Panie Biały Dziennikarzu? Rozejrzyj no się pan. Sądzisz pan, że wielu z nas idzie na studia? Że wielu dochodzi do czegoś? Jak ci się wydaje, ilu? Prychnęła znowu i oczekiwała na odpowiedź, której nie udzielił. Po chwili ciągnęła: – Taka była prawda. Mój chłopak. Mój najlepszy chłopak. Moja duma. Jasne, że dla niego bym skłamała. Ale nie kłamałam. Wierzę w Chrystusa, ale żeby ocalić mojego chłopaka, poszłabym do samego diabła i napluła mu w oczy. Tylko że nigdy nie miałam takiej szansy, bo nigdy mi nie uwierzyli; o nie. – Więc jaka jest prawda? – Był ze mną. – A następnego dnia? – Był ze mną. – A jak przyjechała policja? – Był przed domem i pucował ten swój samochód. Nie pyskował im. Żadnych kłopotów. Mówił tylko „tak, proszę pana” i „nie, proszę pana”. I widzisz pan, do czego go to doprowadziło? – Chyba się pani zezłościła. Drobna kobieta pochyliła się do przodu, jej ciało zesztywniało od emocji. Mocno uderzyła dłońmi w poręcze bujanego fotela i odgłos ten rozległ się echem w przejrzystym porannym powietrzu, jak dwa wystrzały z pistoletu. – Zezłościłam. Pytasz mnie pan, czy się zezłościłam? Odebrali mi chłopaka i gdzieś wysłali, żeby go zabić. Słów mi brak, żeby powiedzieć, jak się zezłościłam. Nie ma we mnie tyle zła, żeby powiedzieć, co naprawdę czuję. Wstała z fotela i ruszyła z powrotem do domu. – Nic we mnie nie pozostało oprócz nienawiści i gorzkiej pustki, Panie Dziennikarzu. Możesz pan to napisać. Zniknęła w cieniu rudery, trzaskając za sobą drzwiami i pozostawiając Matthew Cowarta notującego jej słowa skrzętnie w notesie. Gdy dotarł do szkoły, było południe. Wyglądała tak, jak ją sobie wyobrażał – solidny, nudny budynek z brunatnej cegły, z amerykańską flagą zwisającą bezwładnie w wilgotnym powietrzu. Z boku stały zaparkowane żółte autobusy szkolne i było boisko, z huśtawkami i koszami do koszykówki, przykryte sporą warstwą kurzu. Zostawił samochód i zbliżał się do szkoły, czując jak głosy dzieci wzbierają na sile i prowadzą go przed siebie. Była przerwa obiadowa i za podwójnymi drzwiami panowało pewne poruszenie. Tupot dziecięcych stóp, szelest torebek i trzaskanie pudełek z lunchem, poszum rozmów. Ściany szkoły przybrane były pracami dzieci; wystawki z kolorowymi plamami w różnych kształtach i niewielkimi podpisami objaśniającymi, co te prace przedstawiają. Przez chwilę przyglądał się obrazkom i przypomniały mu się wszystkie rysunki i wycinanki z kolorowego papieru, które dostawał zawsze w listach od córki, i którymi udekorował biuro. Poszedł dalej, udając się poprzez hall w stronę drzwi z napisem SEKRETARIAT. Gdy już do nich dochodził, otworzyły się i wyszły dwie dziewczynki, chichocząc z jakiegoś sobie tylko znanego powodu. Jedna była czarna, druga biała. Patrzył, jak zniknęły w głębi korytarza. Zauważył na ścianie niewielkie zdjęcie w ramkach i podszedł do niego, żeby się przyjrzeć. Było to zdjęcie małej dziewczynki. Miała blond włosy, piegi i szeroki uśmiech, odsłaniający zęby z aparatem ortodontycznym. Była ubrana w czystą białą bluzkę, a na szyi miała złoty łańcuszek. Zdołał odczytać jej imię, Joanie, wygrawerowane cienkimi literami na blaszce pośrodku łańcuszka. Pod zdjęciem umieszczona była niewielka tabliczka. Widniał na niej napis: JOANIE SHRIVER 1976-1987 Nasza Przyjaciółka i ukochana Koleżanka z klasy. Zawsze będzie jej nam brakowało. Dołączył zdjęcie wiszące na ścianie do wszystkich innych czynionych spostrzeżeń. Po czym odwrócił się i wszedł do sekretariatu szkoły. Zza biurka spojrzała na niego kobieta w średnim wieku, o nieco stropionym wyglądzie. – Czy mogę panu w czymś pomóc? – Tak. Szukam Amy Kapłan. – Przed chwilą tu była. Czy spodziewa się pana? – Rozmawiałem z nią wcześniej telefonicznie. Nazywam się Cowart. Jestem z Miami. – Jest pan dziennikarzem? Przytaknął. – Mówiła, że ma pan przyjechać. Spróbuję jej poszukać. – W głosie kobiety brzmiała jakaś nuta goryczy. Nie uśmiechnęła się do Cowarta. Wstała i przeszła przez sekretariat, znikając na chwilę w pokoju nauczycielskim i pojawiając się ponownie z młodą kobietą. Cowart ocenił, że była ładna; miała szczerą, uśmiechniętą twarz i kasztanowe włosy odgarnięte do tyłu. – Ja jestem Amy Kapłan, panie Cowart. Uścisnęli sobie dłonie. – Przepraszam, że przeszkadzam pani w lunchu. Potrząsnęła głową. – To chyba najlepsza pora. Jednak, jak już wspomniałam przez telefon, nie bardzo wiem, w czym mogę panu pomóc. – Chodzi o samochód – powiedział. – I co pani widziała. – Wie pan, najlepiej chyba będzie, jak panu pokażę, gdzie wtedy stałam. Tam będę mogła wszystko wyjaśnić. W milczeniu wyszli na zewnątrz. Młoda nauczycielka stanęła przed szkołą i odwróciła się, wskazując drogę. – Widzi pan, zawsze stoi tutaj jakiś nauczyciel i pilnuje dzieci po zakończeniu zajęć. Kiedyś przede wszystkim po to, żeby chłopcy nie wdawali się w bójki, a dziewczynki żeby szły prosto do domu, zamiast włóczyć się i plotkować. Dzieciaki to strasznie lubią, wie pan. Teraz oczywiście mamy jeszcze dodatkowy powód, żeby tu stać. Spojrzała na niego i przez chwilę mierzyła go wzrokiem. Podjęła dalej: – ... W każdym razie tego popołudnia gdy zniknęła Joanie, już prawie wszyscy poszli do domu i miałam właśnie wejść z powrotem do budynku, gdy dostrzegłam ją tam, koło tej wielkiej wierzby... – Wskazała w stronę drogi, na miejsce odległe jakieś pięćdziesiąt metrów. Następnie przyłożyła dłoń do ust i zawahała się. – O Boże – powiedziała. – Przykro mi – powiedział Cowart. Przyglądał się, jak młoda kobieta wpatruje się w to miejsce obok drogi, jakby widziała to wszystko jeszcze raz; w tej właśnie chwili, w pamięci. Zauważył, że lekko zadrżała jej warga, ale potrząsnęła głową, żeby mu dać znać, iż nic jej nie jest. – Wszystko w porządku. Byłam młoda. To był mój pierwszy rok. Pamiętam, że mnie spostrzegła, odwróciła się i pomachała, stąd wiedziałam, że to ona. – Zdecydowany ton jej głosu jakby trochę zmiękł w upale. – I co? – Przeszła tam, w cieniu, tuż obok zielonego samochodu. Widziałam, jak się odwróciła, pewnie dlatego że ktoś coś do niej powiedział, po czym otworzyły się drzwi i wsiadła do środka. Samochód odjechał. Młoda kobieta wzięła głęboki oddech. – Po prostu wsiadła do środka. Cholera – zaklęła szeptem do siebie. – Po prostu wsiadła, panie Cowart, jakby nic na świecie jej nie obchodziło. Czasami wciąż ją widzę w wyobraźni. Jak do mnie macha. Nienawidzę tych zwidów. Cowart pomyślał sobie o swoich własnych koszmarach sennych i chciał odwrócić się do tej młodej kobiety i powiedzieć jej, że on też nie sypia nocami. Jednak nie zrobił tego. – To mi nigdy nie dawało spokoju – ciągnęła dalej Amy Kapłan. – To znaczy, gdyby chociaż ją ktoś złapał, gdyby się szamotała albo wołała o pomoc, czy cokolwiek... – głos kobiety załamał się z emocji – ... może bym coś zrobiła. Zaczęłabym krzyczeć, może bym za nią pobiegła. Może mogłabym o nią walczyć, czy zrobić coś. Nie wiem. Cokolwiek. Ale to było spokojne, majowe popołudnie. I było tak gorąco, że chciałam już wracać do budynku, więc dokładnie się nie przyglądałam. Cowart patrzył na ulicę, mierząc odległości. – To się działo w cieniu? – Tak. – Ale jest pani pewna, że samochód był zielony? Ciemnozielony? – Tak. – Nie czarny? – Mówi pan jak detektywi albo adwokaci. Oczywiście, że mógł być czarny. Ale serce i pamięć mówią mi ciemnozielony. – Nie widziała pani ręki, która otwierała drzwi od środka? Zawahała się. – To dobre pytanie. O to nie pytali. Pytali, czy widziałam kierowcę. Musiał się pochylić na siedzeniu, żeby otworzyć drzwi. Nie widziałam go... – Walczyła z dawno widzianymi obrazami. – Nie. Nie widziałam żadnej ręki. Widziałam tylko, jak otworzyły się drzwi. – A tablice rejestracyjne? – Wie pan, tablice z Florydy mają dookoła taki pomarańczowy pasek na białym tle. Jedyne, co naprawdę zauważyłam, to że te tablice były ciemniejsze i nie były stąd. – Kiedy pani pokazano samochód Roberta Earla Fergusona? – Pokazali mi tylko zdjęcie, kilka dni później. – Nigdy nie widziała pani samochodu? – Nic takiego sobie nie przypominam. Tylko tego dnia kiedy zniknęła. – Niech mi pani opisze to zdjęcie. – Było ich kilka, jakby były wykonane aparatem od razu wywołującym zdjęcia. – Jakie ujęcia? – Co proszę? – Pod jakim kątem robili zdjęcia? – Ach, rozumiem. Były robione z boku. – Ale pani widziała samochód od tyłu. – Zgadza się. Ale kolor pasował. I kształt też. I... – I co? – Nic. – Na pewno widziała pani światła stopu, gdy samochód odjeżdżał. Gdy kierowca włączał bieg, światła stopu musiały się zaświecić. Czy przypomniałaby sobie pani, jakiego były kształtu? – Nie wiem. O to mnie nie pytali. – A o co pytali? – Nie za wiele. Nie policja. I nie podczas rozprawy. Taka byłam zdenerwowana, jak szłam składać zeznania, ale to wszystko trwało zaledwie kilka sekund. – A przesłuchanie? – Spytał mnie tylko, tak jak pan, czy jestem pewna co do koloru. Powiedziałam, że mogę się mylić, chociaż jestem dość pewna. To go chyba zadowoliło i o nic więcej nie pytał. Cowart znowu spojrzał na drogę i na młodą kobietę. Wydawała się pogrążona we wspomnieniach; wzrok miała utkwiony w przestrzeni daleko przed nim. – Sądzi pani, że on to zrobił? Zaczerpnęła powietrza i myślała przez chwilę. – Został skazany. – Ale co pani myśli? Wzięła głęboki oddech. – Nigdy nie dawało mi spokoju, że po prostu wsiadła do samochodu. Wydawała się nie zastanawiać ani chwili. Skoro go nie znała, to dlaczego miałaby tak postąpić? Nie widzę żadnego powodu. Próbujemy uczyć nasze dzieci, żeby były rozważne i roztropne, panie Cowart. Mamy lekcje poświęcone bezpieczeństwu. Że nigdy nie należy ufać nieznajomym. Nawet tutaj, w Pachoula, chociaż może trudno panu w to uwierzyć. Nie jesteśmy aż tak zacofani, jak się pewnie panu wydaje. Przyjeżdża tu wielu ludzi z miasta, tak jak ja. Mieszkają też tutaj ludzie, profesjonaliści, którzy dojeżdżają do pracy do Pensacola albo do Mobile, ponieważ to spokojna, bezpieczna miejscowość. Ale wpajamy dzieciom zasady bezpieczeństwa. Uczą się tego. Więc nigdy tego nie mogłam pojąć. To dla mnie nigdy nie miało sensu, że ot tak, wsiadła do tego samochodu. Przytaknął. – O to też chciałem panią zapytać – powiedział. Odwróciła się gniewnie w jego stronę. – Przede wszystkim zapytałabym o to cholernego Roberta Earla Fergusona. Nie odpowiedział i po chwili napięcie z niej opadło. – Przepraszam, że tak na pana naskoczyłam. Wszyscy obarczamy się winą. Wszyscy w szkole. Nawet pan sobie nie zdaje sprawy, co się działo z innymi dziećmi. Dzieciaki bały się chodzić do szkoły. Gdy już przychodziły, były zbyt przestraszone, żeby słuchać. W domu nie mogły spać. A gdy już zasnęły, śniły im się koszmary. Dostawały napadów złego humoru. Moczyły się w nocy. Nagle wpadały w gniew lub wybuchały płaczem. Dzieci o trudnym charakterze stawały się jeszcze gorsze. Dzieci, które zawsze były zamknięte w sobie i wyobcowane, stawały się takie jeszcze bardziej. Zwyczajne dzieci, które nie sprawiały nigdy kłopotu, nagle zaczęły przysparzać problemów. Organizowaliśmy w szkole zebrania. Ściągaliśmy psychologów z uniwersytetów, żeby pomogli tym dzieciom. To było straszne. To zawsze będzie straszne. – Rozejrzała się wokół siebie. – Nie wiem, ale mam wrażenie, że tego dnia coś tutaj pękło i nikt naprawdę nie wie, czy kiedykolwiek da się to naprawić. Przez chwilę milczeli. W końcu zapytała: – Czy pomogłam? – Oczywiście. Czy mógłbym zadać pani jeszcze jedno pytanie? – spytał. – I być może będę jeszcze chciał z panią porozmawiać, jak już przeprowadzę rozmowy z innymi osobami związanymi z tą sprawą. Choćby z policjantami. – Nie ma sprawy – odparła. – Wie pan, gdzie mnie znaleźć. Niech pan strzela. Uśmiechnął się. – Niech mi pani powie, co takiego przyszło pani na myśl kilka minut temu, jak rozmawialiśmy o zdjęciach samochodu i nagle pani przerwała. Zatrzymała się i zmarszczyła brwi. – Nic – odrzekła. Spojrzał na nią. – Dobrze, pewna rzecz. – Tak? – Kiedy policjanci pokazali mi zdjęcia, powiedzieli, że ujęli zabójcę. Że przyznał się do winy i w ogóle. Powiedzieli, że rozpoznanie przeze mnie samochodu to zwykła formalność. Zdałam sobie sprawę z tego, jakie to ważne, dopiero kilka miesięcy później, tuż przed procesem. Wie pan, zawsze leżało mi to na żołądku. Pokazali mi zdjęcia, powiedzieli: „To jest samochód zabójcy, czy tak?”, a ja na nie spojrzałam i odparłam: „Oczywiście”. Jakoś nigdy nie dawało mi spokoju, że to wszystko odbyło się w taki sposób. Cowart się nie odezwał, ale pomyślał sobie: Mnie też to nie daje spokoju. Artykuł prasowy jest zbiorem chwil ujętych w cytatach, w spojrzeniach osób, w kroju ich ubrań. W słowach kumulują się drobne obserwacje dziennikarza; co widzi, co słyszy. Wspiera go przeszłość; potężna opoka detalu. Cowart zdawał sobie sprawę, że musi zgromadzić więcej faktów, i spędził popołudnie na czytaniu wycinków prasowych w bibliotece gazety „The Pensacola News”. Pomogło mu to zrozumieć to swoiste szaleństwo, jakie ogarnęło miasteczko po tym, gdy matka dziewczynki zadzwoniła na policję, żeby powiadomić, że córka nie wróciła ze szkoły do domu. Nastąpiła małomiasteczkowa eksplozja troski. W Miami policja powiedziałaby matce, że przez dwadzieścia cztery godziny nic nie mogą zrobić. Przyjęliby, że dziewczynka uciekła z domu, ponieważ była bita albo napastowana seksualnie przez ojczyma, albo po prostu chciała znaleźć się w ramionach chłopaka, pokazując się w okolicach szkoły w jego nowym czarnym pontiacu firebird. Ale nie w Pachouli. Miejscowa policja natychmiast zaczęła przeczesywać ulice w poszukiwaniu dziewczynki. Krążyli po bocznych drogach za miastem, z głośnikami, przez które wykrzykiwali jej imię. Do pomocy włączyła się straż pożarna, syreny wyły pośród spokojnego, majowego wieczoru. – We wszystkich domach rozdzwoniły się telefony. Wiadomość rozprzestrzeniała się z alarmującą prędkością po wszystkich ulicach. Zebrały się małe grupy rodziców i zaczęły przeczesywać podwórka w poszukiwaniu małej Joanie Shriver. Postawiono w stan gotowości harcerzy. Ludzie wcześniej wyszli z pracy, żeby dołączyć do poszukiwań. Zanim zaczął zapadać długi, późnowiosenny wieczór, musiało to wyglądać, jakby całe miasteczko wyległo na ulice w poszukiwaniu dziecka. Oczywiście wtedy już nie żyła, pomyślał. Nie żyła od chwili, gdy wsiadła do tego samochodu. Poszukiwania trwały dalej, za pomocą reflektorów i śmigłowca, sprowadzonego tej nocy z koszar policji stanowej koło Pensacola. Warczał, furkotał wirnikami, a jego reflektory przeczesywały ciemność jeszcze po północy. Z nastaniem świtu wprowadzono do akcji psy gończe i poszukiwania przybrały na mocy. Do południa całe miasteczko się zgromadziło, jak armia przygotowująca się do długiego marszu, a wszystko dokumentowane było przez kamery telewizyjne i dziennikarzy prasowych. Ciało dziewczynki zostało odkryte późnym popołudniem przez dwóch strażaków gorliwie przeszukujących skraj bagniska, chodzących po zasysającym błocie w kaloszach sięgających do bioder, odganiających komary i wykrzykujących imię dziewczynki. Jeden z nich zauważył w ostatnich promieniach światła poblask blond włosów na brzegu wody. Cowart wyobraził sobie, że wiadomość musiała rozjuszyć miasto odpowiednio do tego, jak potraktowane było ciało dziewczynki. Zdał sobie sprawę z dwóch rzeczy: że osoba, która została wybrana na przesłuchanie w sprawie śmierci Joanie Shriver, wkroczyła w sam środek tej burzy, i że presja wywarta na policjantów, iż muszą złapać zabójcę, była ogromna. Może tak ogromna, że nie dawała się znieść. Hamilton Burns był niskim, rumianym mężczyzną o siwych włosach. Jego głos, jak inne głosy w Pachouli, zabarwiony był rytmiczną gwarą Południa. Dzień chylił się ku zachodowi. Hawkins, dając Cowartowi znak, żeby zajął miejsce w czerwonym, ponad miarę wypchanym skórzanym fotelu, wspomniał coś o „słońcu, które znajduje się nad nokiem rei”, z dolnej szuflady biurka wyczarował butelkę i nalał sobie szklankę burbona. Cowart potrząsnął głową, gdy wysunął butelkę w jego stronę. – Potrzeba trochę lodu – powiedział Burns i podszedł do narożnika niewielkiego biura, gdzie część drogocennej powierzchni zajmowała mała lodówka, zawalona wysokimi stertami akt sądowych. Cowart zauważył, że Burns utyka przy chodzeniu. Rozejrzał się po biurze. Było pokryte drewnianą boazerią, a jedną ścianę zapełniały książki prawnicze. Wisiało kilka dyplomów oprawionych w ramki oraz świadectwo miejscowego klubu Kawalerów Kolumba. Było też kilka zdjęć pokazujących uśmiechniętego Hamiltona Burnsa, ramię w ramię z gubernatorem i innymi politykami. Prawnik pociągnął solidnie ze szklanki, oparł się wygodnie, kręcąc na krześle za biurkiem naprzeciwko Cowarta, i rzekł: – Więc chcecie się dowiedzieć o Robercie Earlu Fergusonie. Co wam mogę powiedzieć? Moim zdaniem będzie składał apelację o ponowny proces, szczególnie że jego sprawą zajmuje się ten stary sukinsyn, Roy Black. – Na jakiej podstawie? – Jak to? To cholerne przyznanie się do winy, a cóż by innego? Sędzia powinien był tego za cholerę nie brać pod uwagę. – Dojdziemy do tego. Może pan zacząć od opowiedzenia mi, jak to się stało, że ta sprawa trafiła w pana ręce? – Och, zlecenie z sądu. Dzwoni do mnie sędzia i pyta, czy zajmę się tą sprawą. Normalni obrońcy z urzędu byli zawaleni innymi zajęciami, jak zwykle. Poza tym dla nich to była trochę zbyt poważna sprawa. Publika domagała się głowy tego chłopaka. Nie sądzę, żeby mieli najmniejszą ochotę zająć się sprawą Fergusona. Nie, proszę pana, w żadnym wypadku. – I pan się nią zajął? – Jak dzwoni sędzia, to się nie odmawia. Do diabła, większość prowadzonych przeze mnie spraw to zlecenia z sądu. Nie mogłem odrzucić właśnie tego. – Potem wystawił pan sądowi rachunek na dwadzieścia tysięcy dolarów. – Obrona zabójcy pochłania dużo czasu. – Przy stawce sto dolarów za godzinę? – Do diabła, jeszcze straciłem na tym interesie. Na dzwony piekielne, całe tygodnie to trwało, zanim ktokolwiek z tego miasteczka się do mnie ponownie odezwał. Ludzie zachowywali się, jakbym był jakimś pariasem. Judaszem. Wszystko dlatego że reprezentowałem tego chłopaka. Jak szedłem ulicą, nie było już „dzień dobry, panie Burns”, „miłego dnia, panie Buras”. Ludzie przechodzili na drugą stronę, żeby ze mną nie rozmawiać. To mała mieścina. Niech sam pan sobie policzy, ile straciłem na sprawach, które przejęli inni adwokaci, dlatego że reprezentowałem Bobby’ego Earla. Niech sam pan sobie policzy, zanim zacznie mnie pan krytykować. Adwokat sprawiał wrażenie rozżalonego. Cowart pomyślał, że może wydaje mu się, iż to on został skazany, a nie Ferguson. – Czy kiedykolwiek wcześniej zajmował się pan sprawą zabójstwa? – Parę razy. – Czy chodziło o wyrok śmierci? – Nie. W większości były to awantury rodzinne. Wie pan, mąż i żona zaczynają się kłócić i w końcu któreś się decyduje podkreślić swoje racje za pomocą pistoletu... – Roześmiał się. – To raczej zabójstwo w afekcie, w najgorszym wypadku zabójstwo drugiego stopnia. Zajmuję się często sprawami pozbawienia życia w wyniku kolizji samochodowych i podobnymi. Syn radnego upija się i rozwala samochód. Ale do licha, obrona kogoś oskarżonego o nieprawidłowe przechodzenie przez ulicę i obrona oskarżonego o zabójstwo to na dobrą sprawę to samo. Trzeba zrobić, co należy. – Rozumiem – powiedział Cowart, pisząc szybko w notesie i przez chwilę unikając wzroku prawnika. – Proszę mi opowiedzieć o obronie. – Nie ma znowu aż tak dużo do opowiadania. Wniosłem o zmianę miejsca rozprawy. Wniosek odrzucono. Wniosłem o wyłączenie z akt przyznania się do winy. Wniosek odrzucono. Udałem się do Bobby’ego Earla i powiedziałem mu: „Chłopcze, musimy się przyznać. Zabójstwo pierwszego stopnia. Daj się wsadzić, dostaniesz dwadzieścia pięć lat bez możliwości skrócenia wyroku. Zachowasz życie”. W ten sposób zostałoby chłopakowi jeszcze sporo życia po wyjściu. Chłopak na to: „Mowy nie ma”. Uparty. Jego stosunek do mnie można by oddać krótko – pieprz się. Ciągle powtarzał: „Ja tego nie zrobiłem”. Więc jakie jeszcze miałem wyjście? Próbowałem zebrać ławę przysięgłych, która nie byłaby uprzedzona. Udało mi się. Sprawa ciągnęła się dalej. Podawałem w wątpliwość dowody, aż skończyły mi się pomysły. Przegraliśmy. Co tu jest do opowiadania? – Jak to się stało, że nie powołał pan jego babki, która zapewniała mu alibi? – Nikt by jej nie uwierzył. Widział pan tę starą siekierę? Jedyne co wie, to że jej wnuczek jest chodzącym ideałem i nie skrzywdziłby muchy. Oczywiście ona jest jedyna, która w to wierzy. Jakby weszła na podium i zaczęła kłamać, byłoby jeszcze gorzej. Znacznie gorzej. – Nie wiem, jak mogłoby być jeszcze gorzej, niż było. – Cóż, to spóźniona refleksja, panie Cowart, i sam pan o tym wie. – Przypuśćmy, że mówiła prawdę? – Może i tak. To sprawa sędziego. – A samochód? – Ta cholerna nauczycielka powiedziała, że nawet mógł być innego koloru. Cholera. Powiedziała to przed sądem. Nie wiem, dlaczego przysięgli nie wzięli tego pod uwagę. – Czy wiedział pan, że policjanci najpierw powiedzieli jej, że Ferguson się przyznał, a potem pokazali zdjęcia jego samochodu? – Co takiego? Nie. Nie powiedziała tego, gdy ją wezwałem do złożenia zeznań. – Mnie powiedziała. – Niech mnie szlag trafi. Prawnik nalał sobie kolejnego drinka i upił potężny łyk. Ciebie nie trafi, pomyślał Cowart. Ale trafi Fergusona. – A co z dowodami krwi? – Grupa zero plus. Założę się, że pasuje do połowy facetów w tym okręgu. Przesłuchałem techników i dopytywałem się, dlaczego nie zbadali dokładniej podstawy enzymów, nie przeprowadzili jakichś obserwacji genetycznych czy jakiegoś innego zmyślnego gówna. Oczywiście znałem odpowiedź; mieli kogoś, kto pasował, i nie chcieli robić nic, co mogłoby im to popsuć. Do diabła, tak po prostu pasowało. I jeszcze Robert Earl; siedział tam na rozprawie, z opuszczonym wzrokiem i miną winowajcy. Wydawał się winny jak sam grzech. To nie pomagało. – A przyznanie się do winy? – Nie powinno być brane pod uwagę w sądzie. Wydaje mi się, że zmusili do niego tego chłopaka. Tak myślę. Ale do diabła, skoro już istniało, to przepełniło kielich, jeśli rozumie pan moje słowa. Żaden przysięgły nie jest w stanie nie brać pod uwagę własnych słów tego chłopaka. Za każdym razem jak go pytali: „Zrobiłeś to, czy zrobiłeś tamto?”, on odpowiadał: „Tak, proszę pana”. „Tak, proszę pana”. „Tak proszę pana”. Te wszystkie „tak, proszę pana”. Za dużo z tym nie dało się zrobić. Tylko tyle. Próbowałem, próbowałem co mogłem. Podawałem w wątpliwość dowody. Twierdziłem, że brak jest dowodów kluczowych. Pytałem tych przysięgłych: „Gdzie jest broń, którą dokonano zabójstwa?” Coś, co bez wątpliwości wskazywałoby na Roberta Earla. Mówiłem, że nie można kogoś zabić i nie mieć na sobie żadnych śladów. A on nie miał. Broniłem go na wszystkie strony. Przysięgam to panu. Tylko że to się na nic, do cholery, nie zdało. Przyglądałem się tym ludziom siedzącym w ławie i od razu wiedziałem, że to żadna różnica, co mówię. Jedyne, co do nich docierało, to cholerne przyznanie się do winy. Jego własne słowa po prostu przyglądały mu się z akt. „Tak, proszę pana. Tak, proszę pana. Tak, proszę pana”. Sam się posadził na to krzesło elektryczne, właśnie sam, jakby siadał sobie na krzesełku przy stole obiadowym. Ludzie tutaj bardzo się przejęli tym, co przydarzyło się tej dziewczynce, i chcieli z tym skończyć raz na zawsze, jak najszybciej, żeby znowu mogli żyć tak jak zwykle. I nie znalazłby pan w tym miasteczku dwóch osób, które by wstały i powiedziały o tym chłopaku coś dobrego. Cokolwiek, wie pan, coś o jego charakterze i tak dalej. Nie, proszę pana, nikt go nie lubił. Nawet czarni. Nie twierdzę, że nie miały tutaj miejsca uprzedzenia rasowe... – Ława przysięgłych składała się wyłącznie z białych. Nie można było znaleźć ani jednego Murzyna, który by się do niej nadawał? – Próbowałem, proszę pana. Próbowałem. Oskarżenie stanowczo odrzucało wszystkie propozycje. – Nie wysunął pan sprzeciwu? – Sprzeciw został oddalony. Może to się uda podczas apelacji. – Nie leży to panu na sumieniu? – Niby dlaczego? – Z tego, co pan mówi, wynika, że Ferguson nie miał sprawiedliwego procesu i że może być niewinny. A oczekuje na egzekucję. Prawnik wzruszył ramionami. – Nie wiem – powiedział powoli. – Tak, proces, cóż, racja. Ale niewinny? Do diabła, to jego własne słowa. To cholerne przyznanie się do winy. – Ale powiedział pan, że wierzy, iż go zmuszono do podpisania tego zeznania. – Wierzę, ale... – Ale co? – Jestem staromodny. Wierzę, że jeśli czegoś nie zrobiłeś, to nie ma na świecie takiej rzeczy, która ci każe powiedzieć, że to zrobiłeś. To mi nie daje spokoju. – Oczywiście – odparł Cowart zimno. – Prawo jest naszpikowane przykładami wymuszonych i ustawianych zeznań, prawda? – Zgadza się. – Są ich setki, tysiące. – Zgadza się. Prawnik odwrócił wzrok, twarz mu się zaczerwieniła. – Tak sądzę. Oczywiście teraz, gdy Roy Black zajął się sprawą i jak pan jest tutaj; może pan napisze coś, co potrząśnie tym sędzią, albo coś, co wpadnie w oko gubernatorowi; cóż, prawda zawsze w jakiś sposób wychodzi na wierzch. – Wychodzi na wierzch? – Tak jest zawsze. Nawet w wypadku sprawiedliwości. Trochę to trwa. – Cóż, za pierwszym razem nie wyglądało, żeby miał jakieś szanse. – Pyta mnie pan o zdanie? – Tak. – Nie, proszę pana. Żadnych szans. Szczególnie że to ty zajmowałeś się jego sprawą, pomyślał Cowart. Bardziej przejmowałeś się swoją opinią w Pachouli niż skazaniem kogoś na śmierć. Prawnik odchylił się w fotelu i nerwowo obracał w dłoni szklankę z drinkiem, tak że słychać było chlupot lodu i burbona. Noc zalała miasteczko jak niezmierzone czarne odmęty. Cowart szedł powoli ulicami, przesuwając się pod dziwnymi światłami rzucanymi przez latarnie i przez oświetlone wystawy sklepowe. Jednak te momenty jasności były rzadkie; wydawało się, że wraz z zachodem słońca Pachoula całkowicie oddaje się ciemności. W powietrzu unosiła się wiejska świeżość, namacalny spokój. Słyszał własne kroki na chodniku. Tej nocy miał trudności z zaśnięciem. Motelowe dźwięki – donośny pijacki głos, skrzypiące łóżko w sąsiednim pokoju, trzask drzwi, odgłosy maszyny do lodu i napojów – te wszystkie dźwięki wdzierały mu się do wyobraźni i przeszkadzały w posortowaniu tego, czego się dowiedział i co widział. Dobrze po północy ogarnął go w końcu sen, ale był to nędzny wypoczynek. We śnie powoli prowadził samochód poprzez oświetlone rozruchami ulice Miami. Światła płonących budynków pieściły auto i rzucały przed nim cienie. Jechał powoli, manewrując ostrożnie, żeby ominąć potłuczone szkło i gruz na drodze; cały czas świadomy, że zbliża się do centrum zamieszek, ale zdając sobie sprawę, że ma obowiązek przyjrzenia się im i opisania ich. Gdy zatrzymał samochód za rogiem, dostrzegł ten wyśniony tłum, tańczący, plądrujący, podążający ku niemu poprzez migoczące światło ognia. Widział wrzeszczących ludzi i wydawało mu się, że wykrzykują jego imię. Nagle w samochodzie obok zapiszczał przepełniony przerażeniem, przeszywający głos. Odwrócił się i zobaczył, że to ta zamordowana dziewczynka. Zanim zdążył zapytać, co tam robi, samochód został otoczony. Zobaczył twarz Roberta Earla Fergusona i poczuł, jak dziesiątki dłoni wyciągają go zza kierownicy i bujają samochodem w przód i w tył, jakby był to statek zagubiony na morzu podczas huraganu. Dojrzał, że wyciągają dziewczynkę z samochodu i gdy wyślizgnęła się z jego zdesperowanych, zaciśniętych rąk, jej twarz zmieniła się w straszny sposób i usłyszał słowa: „Tatusiu, ratuj!” Obudził się, z trudem łapiąc oddech. Zwlókł się z łóżka, wypił szklankę wody i przejrzał się w lustrze w łazience, jakby szukał jakichś widocznych ran, dostrzegł jednak tylko krople potu przyklejające mu włosy do czoła. Wrócił do pokoju, usiadł przy oknie i ogarnęły go wspomnienia. Jakieś sześć lat temu widział, jak szaleńczy tłum wyciągnął z furgonetki dwóch nastoletnich chłopców. Byli biali, a napastnicy czarni. Chłopcy niechcący zapuścili się w strefę zamieszek, zgubili się, próbowali uciec, zagłębiając się jeszcze głębiej w rejon bijatyki. Chciałbym, żeby to był sen, pomyślał. Żałuję, że tam wtedy byłem. Tłum zacieśnił się wokół krzyczących chłopaków, popychając i poszturchując ich, podrzucając, aż w końcu obydwaj zniknęli pod oblężeniem kopiących stóp i okładających pięści, potrzaskani kamieniami, ostrzelani z pistoletów. Stał o przecznicę dalej, za daleko, żeby być pomocnym świadkiem dla policji, ale wystarczająco blisko, żeby nigdy nie zapomnieć tego widoku. Ukrywał się pod osłoną płonącego budynku, obok fotografa, który cały czas trzaskał zdjęcia i przeklinał, że nie ma teleobiektywu. Przeczekali rozgrywającą się przed nimi śmierć i w końcu ujrzeli dwa zmasakrowane ciała porzucone na ulicy. Gdy tłum już skończył i udał się w inną stronę, zaczął biec z powrotem do samochodu, próbując uniknąć podobnego losu i wiedział, że nigdy nie ucieknie przed tym widokiem. Tej nocy zginęło wielu ludzi. Przypomniał sobie, jak pisał reportaż w sali redakcyjnej, równie bezradny jak ci dwaj chłopcy, których śmierć widział, osaczony przez wyobraźnię wylewającą się z niego na papier. Ale przynajmniej nie umarłem, pomyślał. Jedynie moja mała cząstka. Zadrżał znowu, zamienił drżenie we wzruszenie ramionami i wstał, naciągając i rozluźniając mięśnie, jakby chciał się orzeźwić. Musisz być czujny, przestrzegł sam siebie. Dzisiaj porozmawia z tymi dwoma detektywami. Zastanawiał się, co mu powiedzą. I czy będzie mógł w to uwierzyć, chociaż częściowo. Następnie wszedł pod prysznic, jakby płynące po skórze strumienie wody mogły wymyć również jego wspomnienia. Rozdział czwarty DETEKTYWI Sekretarka w biurze przestępstw kryminalnych Departamentu Szeryfa Okręgu Escambia wskazała Matthew Cowartowi sfatygowaną kanapę z imitacji skóry i kazała mu tam zaczekać, podczas gdy kontaktowała się z dwoma detektywami. Była młodą kobietą i raczej ładną, ale twarz miała zmąconą srogą nudą, a włosy ściągnięte mocno do tyłu, co było pasującym dodatkiem do jej sztywnych ramion, skrytych pod nudnym brązem policyjnego munduru. Podziękował jej i usiadł. Kobieta wykręciła numer i rozmawiała przyciszonym głosem, tak że nie słyszał, co mówi. – Ktoś tu zaraz przyjdzie – oznajmiła mu, gdy odłożyła słuchawkę. Odwróciła się i przeglądała jakieś papiery na biurku, rozmyślnie go ignorując. A więc, pomyślał, wszyscy wiedzą, po co tutaj przyjechałem. Dział zabójstw znajdował się w nowym budynku, przyległym do aresztu okręgowego. Panowała w nim taka nowoczesna cisza; hałasy niknęły w grubym brązowym dywanie i były tłumione sztywnymi białymi przepierzeniami, oddzielającymi biurka detektywów od poczekalni, w której pozostawiono Cowarta. Starał się skoncentrować na czekającej go rozmowie, ale jego myśli krążyły gdzie indziej. Ta cisza wpływała rozpraszająco. Zaczął myśleć o swoim domu. Jego ojciec był kierownikiem wydawniczym małego dziennika, w średniej wielkości mieście w Nowej Anglii; w miasteczku przemysłowym, które rozrosło się do poważniejszych rozmiarów dzięki trafnym inwestycjom wielkich korporacji, to one spowodowały napływ pieniędzy i ludzi, oraz pewną niezaprzeczalną oryginalność miejscowej architektury. Był zamkniętym w sobie mężczyzną. Ciężko pracował, wychodził z domu przed świtem i wracał po zmierzchu. Ubierał się w proste, granatowe lub szare garnitury, które wydawały się zwisać na jego ascetycznym, szczupłym ciele; kanciasty mężczyzna o ostrych rysach, niechętnie się uśmiechający, o palcach poplamionych nikotyną i farbą drukarską. Jego ojciec był przede wszystkim nawiedzony nigdy nie kończącymi się wzlotami i upadkami, szczegółami i dramatami dziennika. Najbardziej podniecało go gromadzenie wiadomości, tworzenie materiału, szczególnie takiego, który trafiał na pierwszą stronę i przyciągał uwagę. Aberracje, zło, niegodziwość – wtedy sztywność opuszczała ojca i wchodziło w niego jakieś nerwowe, wyczerpujące podniecenie, jakby był tancerzem, który po wielu latach ciszy usłyszał muzykę. W takich chwilach jego ojciec zachowywał się jak terier, gotów rzucić się na coś i zagryźć mocno zęby, zapamiętując się w tym bez reszty. Czy bardzo się różnię? – zastanawiał się. Nie bardzo. Żona zwykła go nazywać romantykiem, jakby to było obraźliwe. Błędny rycerz. Podniósł wzrok i spostrzegł mężczyznę wchodzącego do poczekalni. Ale z sercem brytana, pomyślał. – Pan jest Cowart? – spytał mężczyzna w dość przyjacielski sposób. Cowart wstał. – Zgadza się. – Nazywam się Bruce Wilcox – mężczyzna wyciągnął dłoń. – Proszę, potrwa kilka minut, zanim wróci porucznik Brown. Możemy tutaj porozmawiać. Detektyw poprowadził Cowarta przez mrowie biurek do oszklonego gabinetu w rogu; jego okna wychodziły na stanowiska pracy. Na drzwiach widniał napis: PORUCZNIK T.H. BROWN, WYDZIAŁ ZABÓJSTW. Wilcox zamknął drzwi i usadowił się za wielkim szarym biurkiem, wskazując Cowartowi miejsce naprzeciwko. – Dziś rano mieliśmy niewielki wypadek lotniczy – zaczął, przekładając jakieś dokumenty na biurku. – Mały piper cub podczas zajęć szkoleniowych spadł na skraju bagniska. Tanny musiał tam pojechać i dopilnować wydobycia pilota i ucznia. Niewdzięczna robota. Najpierw trzeba przebrnąć przez to całe błoto, żeby dostać się do samolotu. Potem wyciągnąć załogę. Podobno był pożar. Czy miał pan kiedyś do czynienia ze spalonym ciałem? Boże, to dopiero miazga. Prawdziwa miazga. Detektyw potrząsnął głową wyraźnie zadowolony, że udało mu się uniknąć tej roboty. Cowart przyjrzał się detektywowi. Był krępym, niskim mężczyzną o długich, ale zaczesanych do tyłu włosach i swobodnym sposobie bycia; miał prawdopodobnie około trzydziestki. Wilcox zdjął sportową kurtkę – przyozdobioną krzykliwym wzorem w czerwone kwadraty – i przewiesił ją przez oparcie. Kołysał się na krześle, jak człowiek, który ma ochotę położyć nogi na biurku. Cowart ujrzał szerokie bary i mocne ramiona, które bardziej pasowałyby do znacznie wyższego mężczyzny. – ...W każdym razie – kontynuował detektyw – wyciąganie ciał to jedna z nieprzyjemnych stron tego zawodu. Na ogół to ja dostaję takie zadania... – Wyciągnął ramię i napiął mięśnie. – W szkole ćwiczyłem zapasy i jestem niewysoki, więc potrafię się wślizgnąć w miejsce o połowę mniejsze niż inni faceci. Pewnie w Miami mają techników, ekipy ratownicze i tym podobne, które zajmują się trupami. Tutaj to nam przypada w udziale. Jak ktoś umrze, sprawa należy do nas. Najpierw ustalamy, czy to było morderstwo, czy nie. Oczywiście to nie takie trudne, gdy przed tobą leży na ziemi roztrzaskany, dymiący samolot. Potem ich odsyłamy do kostnicy. – No i jak się kręci interes? – spytał Cowart. – Śmierć zawsze wyrabia normę – odparł detektyw. Roześmiał się krótko. – Żadnych opóźnień. Żadnych urlopów. Żadnych przestojów. Cały czas równomierna praca. Do diabła, powinni stworzyć związki zawodowe wyłącznie dla detektywów do spraw zabójstw. Zawsze gdzieś ktoś umiera. – A co z morderstwami? Tutaj... – Pewnie pan słyszał, że borykamy się tu na Wybrzeżu Zatokowym z problemem narkotyków. Czy ładnie to ująłem? Problem narkotyków. Brzmi dosyć niewinnie. Moim zdaniem to raczej narkotykowy huragan. W każdym razie, bez wątpienia przysparza nam trochę dodatkowej pracy. – To coś nowego. – Racja. Od kilku lat. – A poza handlem narkotykami? – Kłótnie rodzinne. Pozbawienie życia w wyniku katastrof samochodowych. Od czasu do czasu jacyś poczciwi staruszkowie postrzelają się lub pokłują nożem przy kartach albo o kobiety czy o walki psów. W Pensacola mamy trochę wielkomiejskich problemów. Szczególnie z rekrutami. Wie pan, bójki w barach. Nieźle kwitnie tam prostytucja, a to też prowadzi do walk na noże i strzelanin. Noże sprężynowe i małe pistolety, kaliber trzydzieści dwa, z kolbą z macicy perłowej. Tego pewnie się pan spodziewał, jak sądzę. Nic nadzwyczajnego. – A Joanie Shriver? Detektyw przerwał i namyślił się, zanim odpowiedział. – To było coś innego. – Dlaczego? – Po prostu to było coś innego. To było... – Zawahał się, zacisnął nagle dłoń w pięść i zamachał nią przed sobą w powietrzu. – Wszyscy to czuli. To było... – Znowu przerwał i wziął głęboko wdech. – Powinniśmy poczekać na Tanny’ego Browna. Tak naprawdę to była jego sprawa. – Wydawało mi się, że ma na imię Theodore. – Bo ma. Tanny to jego przezwisko. Przed nim był jego tata. Jego tata prowadził dodatkowo farbiarnię skór. Zawsze miał na dłoniach i rękach czerwony barwnik, wie pan, taninę. Tanny pracował u niego przez całą szkołę średnią i potem, gdy przyjeżdżał z uniwersytetu na wakacje. Wtedy przylgnęło do niego to przezwisko. Chyba nikt oprócz jego mamy nigdy nie zwracał się do niego Theodore. – Wilcox wymawiał to imię Seeodoor. – Obydwaj jesteście miejscowi. Mam na myśli... – Wiem, co pan ma na myśli. Jasne, ale Tanny jest ode mnie dziesięć lat starszy. Wychował się w Pachouli. Chodził do liceum. Był wtedy niezłym sportowcem. Wyjechał na Uniwersytet Stanowy Florydy i grał tam w drużynie futbolowej, ale skończył taplając się w dżungli w Pierwszej Dywizji Kawalerii Powietrznej. Wrócił do domu z kilkoma orderami, skończył szkołę i dostał pracę w policji. Ja byłem miłośnikiem marynarki wojennej. Mój tata przez lata był wyższym oficerem straży przybrzeżnej. Po szkole średniej po prostu się obijałem. Przez krótki czas uczyłem się w szkole pomaturalnej. W końcu zdałem egzaminy do akademii policyjnej i tam zostałem. To mój tata pokierował mnie do pracy w policji. – Od jak dawna pracuje pan w wydziale zabójstw? – Ja? Od jakichś trzech lat. Tanny pracuje tu dłużej. – Podoba się panu? – To coś innego. Dużo ciekawsze niż jeżdżenie wozem patrolowym. Trzeba pracować głową. – Postukał się w czoło. – A Joanie Shriver? Detektyw skulił barki, jakby chciał się w nich skryć. – To była moja pierwsza prawdziwa sprawa. Wie pan, większość morderstw, jakie tutaj mamy, to morderstwa podmiotowe. Tak je nazywamy. Przyjeżdża się na miejsce i zabójca stoi tuż obok ofiary... To była prawda. Cowart przypomniał sobie, jak Vernon Hawkins mówił, że kiedy przyjeżdża na miejsce zabójstwa, zawsze najpierw rozgląda się za osobą, która nie płacze, ale stoi z szeroko otwartymi oczami, w stanie szoku, oszołomiona. To zabójca. – ... Czy teraz te zabójstwa w związku z narkotykami. Ale to na ogół tylko zbieranie trupów. Wie pan, jak na to mówią w biurze adwokata stanowego? Zbrodnicze odpadki. Naprawdę nikt nie oczekuje wytoczenia sprawy o zabójstwo na podstawie ciała znalezionego w wodzie, po trzech dniach moczenia się; ciała, przy którym nie ma dokumentów tożsamości i któremu, jak rybki zrobią swoje, nie pozostaje zbyt wiele z twarzy. Jedna rana postrzałowa z tyłu głowy. Drogie dżinsy i złote łańcuchy. Nie, takich po prostu oznacza się metką i wsadza do plastikowego worka. Ale mała Joanie, rany, ona miała twarz. Ona nie była jakimś kolumbijskim, anonimowym handlarzem narkotykami. To było coś innego. Przerwał i zastanawiał się. Potem dodał: – Ona była jakby małą siostrzyczką nas wszystkich. Detektyw Wilcox chciał jeszcze coś powiedzieć, kiedy zadzwonił telefon na biurku. Odebrał go, wymamrotał kilka słów powitania, posłuchał i oddał słuchawkę Cowartowi. – To szef. Chce z panem mówić. – Tak? – Pan Cowart? – Usłyszał powolny, odległy, równy, głęboki głos, nie zdradzający żadnych południowych naleciałości, do których już zaczynał się przyzwyczajać. – Tu porucznik Brown. Będę musiał jeszcze trochę zostać tutaj, na miejscu katastrofy lotniczej. – Czy jest jakiś problem? Mężczyzna wybuchnął krótkim, gorzkim śmiechem. – To chyba zależy od punktu widzenia. Nic, czego nie można by się spodziewać przy okazji spalonego samolotu, martwego pilota i ucznia, zatopionych w trzymetrowej głębokości bagnie, dwóch rozhisteryzowanych żon, wściekłego właściciela szkoły pilotażu i dwóch strażników parku narodowego, wkurzonych, bo samolot spadł w samym środku rezerwatu ptaków. – Cóż, z przyjemnością zaczekam... Detektyw przerwał: – Myślę, że będzie rozsądniej, jeśli detektyw Wilcox zabierze pana na miejsce, gdzie znaleziono ciało Joanie Shriver. Jest jeszcze kilka innych ciekawych miejsc, które, mam nadzieję, pomogą panu w napisaniu pańskiego artykułu. Zanim skończycie, ja już będę mógł stąd wyjechać i będziemy mogli swobodnie porozmawiać o Robercie Earlu Fergusonie i popełnionej przez niego zbrodni. Cowart wsłuchiwał się w ten szybki, stanowczy głos. Porucznik mówił jak człowiek, który potrafi zamienić poradę w rozkaz jedynie dzięki obniżeniu tonu głosu. – Tak będzie dobrze. – Cowart oddał słuchawkę z powrotem detektywowi Wilcoxowi, który przez chwilę słuchał i odpowiedział: – Jesteś pewien, że go oczekują? Nie chciałbym... – Po czym zaczął kiwać głową ze zrozumieniem, jakby rozmówca go widział. Odłożył słuchawkę. – W porządku – powiedział. – Czas na wielką wycieczkę. Ma pan w hotelu jakieś buty z cholewami i dżinsy? Tam, gdzie pana zabieram, nie jest zbyt przyjemnie. Cowart przytaknął i podążył za niskim detektywem, który kołysał się, idąc wzdłuż korytarza, jakby rozpierał go jakiś szelmowski entuzjazm. Jechali w ostrym porannym słońcu, w nie oznakowanym samochodzie policyjnym detektywa. Wilcox odkręcił okno i wpuścił do środka powiew ciepłego powietrza. Nucił sobie fragmenty piosenek country; od czasu do czasu na wpół śpiewał jakieś płaczliwe teksty: „Mamy nie wychowują swoich dzieci, żeby wyrosły na detektywów do spraw zabójstw...” i szczerzył zęby do Cowarta. Dziennikarz przyglądał się krajobrazowi i czuł niepokój. Oczekiwał od detektywa gniewu, wybuchu wrogości i nieprzyjaznego nastawienia. Wiedzieli, po co przyjechał. Jego obecność mogła oznaczać dla nich jedynie kłopoty – szczególnie jeśliby napisał, że torturowali Fergusona, żeby uzyskać przyznanie do winy. Zamiast tego facet obok niego sobie nucił. – Niech no mi pan powie – spytał w końcu Wilcox, prowadząc samochód wzdłuż zacienionej ulicy – co pan sądzi o Bobbym Earlu? Był pan w Starkę, zgadza się? – Opowiedział mi ciekawą historię. – W to nie wątpię. Ale co pan na jego temat sądzi? – Nie wiem. Jeszcze nie mam zdania. – Cowart wiedział, że to było kłamstwo, nie był tylko pewien w jakim stopniu. – Ja go rozgryzłem po pierwszych pięciu sekundach. Jak tylko go zobaczyłem. – On też tak twierdzi. Detektyw zaśmiał się krótkim śmiechem. – Oczywiście. Ale założę się, że nie twierdzi, iż mam rację, co? – Nie. – Tak też mi się wydawało. W każdym razie, jak mu tam leci? – Wydaje się, że nieźle. Jest rozgoryczony – odparł Cowart. – Tak sądziłem. Jak wygląda? – Nie jest szaleńcem, jeśli o to panu chodzi. Detektyw roześmiał się. – Nie, nie przypuszczałbym, żeby Bobby Earl mógł zwariować. Nawet w celi śmierci. Zawsze był sukinsynem o zimnym sercu. Nie wzruszył się aż do końca, gdy ten sędzia oświadczył mu, gdzie skończy. Wilcox wydawał się myśleć przez chwilę i potrząsnął głową na nagłe wspomnienie. – Wie pan, panie Cowart, zachowywał się tak od pierwszej chwili, jak po niego pojechaliśmy. Ani mrugnął, ani mruknął, do czasu aż w końcu opowiedział nam wszystko, co zaszło. A jak już zaczął spowiedź, to poszło gładko. Same fakty, Chryste. To brzmiało, jakby mówił o czymś tak normalnym jak rozdeptanie robaka. Tej nocy wróciłem do domu i tak się upiłem, że Tanny musiał przyjechać i położyć mnie do łóżka. Przeraził mnie. – Bardzo mnie interesuje to jego przyznanie się do winy – powiedział Cowart. – Tak też sądzę. Wy, dziennikarze, zawsze jesteście dokładni. – Roześmiał się. – Cóż, będzie pan musiał zaczekać na Tanny’ego. Potem opowiemy panu o tym wszystkim. Na pewno mi opowiecie, pomyślał Cowart. – Ale przeraził pana? – zapytał. – Nie tyle on, ile świadomość, do czego jest zdolny. Detektyw nie wdawał się w szczegóły. Zaparkował samochód za rogiem i Cowart zauważył, że podjechali do szkoły, gdzie nastąpiło uprowadzenie. – Zaczniemy tutaj – powiedział Wilcox. Zatrzymał samochód pod ciemną wierzbą. – Tutaj wsiadła. Niech pan się przyjrzy uważnie. Szybko pojechał przed siebie, skręcił w prawo z dużą prędkością, następnie pospieszny skręt w lewo; jechał wzdłuż ulicy z parterowymi domami, postawionymi w oddaleniu od jezdni, pomiędzy krzakami i sosnami. – Widzi pan, nadal jedziemy w kierunku domu Joanie, więc nie ma żadnych powodów do obaw. Jesteśmy już jednak poza zasięgiem wzroku kogokolwiek ze szkoły. Teraz niech pan patrzy. Zatrzymał samochód na znaku stop przy skrzyżowaniu w kształcie litery Y. Wzdłuż jednej z ulic stały domy, ale w większych odległościach od siebie. Z drugiej strony skrzyżowania, przy drodze, znajdowało się kilka rozlatujących się ruder, a za nimi zaniedbane pastwisko i chyląca się ku ziemi brązowa stodoła na skraju tworzącej tunel gęstwiny lasu i zawiłych bagnisk. – Ona chciała jechać tą drogą – powiedział detektyw, wskazując w stronę domów. – On pojechał tą. Moim zdaniem tutaj uderzył ją po raz pierwszy... – Detektyw zwinął dłoń w pięść i uczynił nią w stronę Cowarta ruch naśladujący cios. – Jest silny; silny jak koń. Może nie wygląda na wielkiego chłopa, ale jest wystarczająco duży, żeby poradzić sobie z małą, jedenastoletnią dziewczynką. Musiało ją to piekielnie zaskoczyć. Zwaliło ją z nóg, upadła na podłogę... W tym momencie zniknęła cała wyluzowana jowialność, jaka do tej pory cechowała zachowanie detektywa. Jednym, morderczym ruchem Wilcox nagle pochylił się i złapał Cowarta za ramię. Tym samym ruchem wcisnął pedał gazu i samochód wystrzelił do przodu, przez moment buksując w luźnym żużlu i piasku. Palce detektywa wpijały się Cowartowi w mięśnie, ciągnąc go na boki, tak że nie mógł utrzymać równowagi na siedzeniu. Wilcox poprowadził samochód w stronę drogi rozwidlającej się w lewo od skrzyżowania. Cowart krzyknął, chrapliwe połączenie zaskoczenia i strachu, i próbował przytrzymać się oparcia w dziko podskakującym pojeździe. Samochodem zarzuciło, gdy wjeżdżał za róg, i Cowartem cisnęło o drzwi. Uścisk detektywa wzmocnił się. On też krzyczał; wyrzucał z siebie słowa bez sensu, twarz miał czerwoną od wysiłku. W kilka sekund minęli rudery, podskakując na dziurawej drodze i pogrążyli się w chłodnych cieniach rzucanych przez otaczający ich las. Samochód gnał do przodu, a ciemne drzewa wydawały się na nich naskakiwać. Szybkość przyprawiała o zawrót głowy. Silnik falował i wył, i Cowart zamarł, oczekując, że zaraz zderzy się ze śmiercią. – Krzycz! – detektyw rozkazał ostro. – Co? – Dalej, krzycz! – wrzasnął. – Krzycz o pomoc, do cholery! Cowart popatrzył na czerwoną twarz i szalone oczy detektywa. Głosy obydwu mężczyzn były podniesione, żeby przekrzyczeć hałas rozpędzonego silnika oraz tarcia i pisku opon na szosie. – Przestań! – krzyknął Cowart. – Co, do cholery, robisz? – Cienie i gałęzie migały mu przed oczami, wyskakując z poboczy drogi jak stada atakujących bestii. – Stop, do cholery, stop! Nagle Wilcox puścił go, złapał kierownicę dwiema rękami i jednocześnie nacisnął na hamulce. Cowart wyciągnął ręce, próbując się uchronić przed wpadnięciem na przednią szybę, a samochód piszczał i tańczył, aż się zatrzymał. – Tak było – powiedział detektyw. Oddychał szybko. Ręce mu drżały. – Co też, u diabła?! – wrzasnął Cowart. – Chce pan nas obu zabić?!! Detektyw nie odpowiedział. Po prostu odchylił głowę do tyłu i szybko wciągał powietrze, jakby usiłował odzyskać kontrolę, którą stracił na skutek tej szaleńczej jazdy; nagle odwrócił się do Cowarta i wpił w niego małe, zmrużone oczy. – Spokojnie, Panie Dziennikarzu – rzekł wolno. – Niech pan się rozejrzy. – Jezu, po co to przedstawienie? – Żeby pokazać panu, jak było naprawdę. Cowart wziął głęboki oddech. – Przez tę szaloną jazdę i próbę zabicia nas? – Nie – detektyw uśmiechnął się i zajaśniały jego równe białe zęby. – Po prostu pokazałem panu, jak łatwo było Fergusonowi zabrać to małe dziecko z cywilizacji do tej pieprzonej dżungli. Niech pan się rozejrzy. Sądzi pan, że ktoś usłyszy, jak będzie pan wołał o pomoc? Kto tu przyjdzie i panu pomoże? Niech pan popatrzy, gdzie się pan znalazł, panie Cowart. Co pan widzi? Cowart wyjrzał przez okno; zobaczył ciemne bagnisko i las rozciągający się wokół niego jak woal. – Widzi pan kogoś, kto mógłby panu pomóc? – Nikogo. – Widzi pan kogoś, kto mógłby pomóc małej jedenastoletniej dziewczynce? – Nikogo. – Widzi pan, gdzie się pan znalazł? W piekle. Pięć minut drogi. Tylko tyle. I znika cała cywilizacja. Tutaj jest pieprzona dżungla. Rozumie pan? – Rozumiem. – Chciałem po prostu, żeby pan to zobaczył oczami Joanie Shriver. – Rozumiem. – W porządku – powiedział detektyw i znowu się uśmiechnął. – Właśnie tak szybko to się stało. Potem zabrał ją jeszcze dalej. Chodźmy. Wilcox wysiadł z samochodu i podszedł do bagażnika. Wyjął dwie pary szerokich nieprzemakalnych spodni z brązowej gumy i rzucił jedną Cowartowi. – To będzie musiało wystarczyć. Cowart zaczął wciągać spodnie. Wykonując tę czynność, spojrzał w dół. Pochylił się gwałtownie i dotknął ziemi. Następnie poszedł na tył wozu policyjnego i stanął obok detektywa. Wziął głęboki oddech, uśmiechając się do siebie. W porządku, pomyślał, pobawimy się troszkę. – Ślady opon – powiedział krótko, wskazując palcem ziemię. – Co takiego? – Pieprzone ślady opon. Niech pan się przypatrzy tej glebie. Jeśli ją tu przywiózł, byłyby ślady opon. Można by je dopasować do tych z jego samochodu. Czy może wy, kowboje, nie znacie takich sztuczek? Wilcox uśmiechnął się i nie połknął haczyka. – To był maj. Ziemia wtedy zmienia się w popiół. – Nie pod taką gęstwiną. Detektyw przerwał i przyglądał się reporterowi. Nagle roześmiał się, a grymas uśmiechu wykrzywił mu twarz. – Nie jest pan głupi, prawda? Cowart nie odpowiedział. – Miejscowi dziennikarze nie byli tacy sprytni. O nie. – Niech mi pan nie prawi komplementów. Dlaczego nie zbadał pan odcisków opon? – Ponieważ po całym tym terenie jeździły bez przerwy ekipy ratownicze i pieprzone grupy poszukiwawcze. To na początku był nasz największy problem. Jak tylko rozniosła się wiadomość, że ją znaleziono, wszyscy się tu złazili. Dosłownie wszyscy. I na amen stratowali miejsce zbrodni. Zanim dotarłem tu z Tannym, narobili pieprzonego bałaganu. Strażacy, kierowcy karetek pogotowia, harcerze, Chryste, wszystko co żywe. Żadnej kontroli. Nikt niczego nie zabezpieczył. Więc nawet powiedzmy, że znaleźliśmy ślad opony. Że wzięliśmy odcisk. Jakiś kawałek podartego materiału na krzaku jeżyny, cokolwiek. W żaden sposób nie można by tego do niczego dopasować. Zanim tam dojechaliśmy, a do licha, jechaliśmy najszybciej, jak się dało, w tym miejscu był już wielki tłum. Do diabła, nawet ruszyli jej ciało z miejsca zbrodni; wyciągnęli ją na brzeg. Detektyw zastanawiał się przez chwilę. – Właściwie nie można mieć do nich pretensji – kontynuował. – Ludzie oszaleli na punkcie tej dziewczynki. To nie byłoby po chrześcijańsku zostawić ją w tym bagnie, żeby ją podgryzały drapieżne żółwie. Chrześcijaństwo nie miało nic do tego, pomyślał Cowart. To wszystko było pogańskie. – Więc spieprzyli sprawę? – Tak. – Detektyw spojrzał na niego. – Nie chcę tego widzieć w artykule. To znaczy, może pan dać do zrozumienia, że miejsce zbrodni było wielkim bałaganem. Ale nie życzę sobie, żeby było napisane: „Detektyw Wilcox powiedział, że miejsce zbrodni zostało spieprzone”... chociaż tak, było spieprzone. Cowart przyglądał się, jak detektyw wciąga gumowe spodnie. Przypomniał sobie inną maksymę Hawkinsa: Jak się dobrze przyjrzysz, to miejsce zbrodni powie ci wszystko. Ale Wilcox i Brown zostali pozbawieni miejsca zbrodni. Nie mieli żadnych dowodów, które nie byłyby naruszone. Więc musieli pozyskać inną rzecz, która pozwoliłaby przedstawić sprawę w sądzie: przyznanie się do winy. Detektyw zaciągnął paski i pomachał do Cowarta. – Dalej, chłopcze z miasta. Pokażę panu wspaniałe miejsce do umierania. Ruszył w stroną lasu. Gdy szedł, niskie krzaki szeleściły, ocierając się o gumowe spodnie. Miejsce, w którym zmarła Joanie Shriver, było ciemne i otoczone plątaniną pnączy i pędów; na górze zwieszały się gałęzie odgradzające słońce i tworzące naturalną pieczarę. Był tam mały pagórek wznoszący się może na jakieś trzy metry nad bagniskiem, które pobłyskiwało czarną wodą i błotem ciągnącymi się od lasu. Dłonie i twarz Cowarta były podrapane od odgarniania ciernistych gałęzi. Odeszli zaledwie o pięćdziesiąt metrów od samochodu, ale była to uciążliwa wędrówka. Spocił się mocno; pot spływał mu do oczu i drażnił je. Gdy zatrzymali się na małej polance, pomyślał sobie, że to wszystko jest przerażające. Przez drobną, straszną chwilę wyobraził sobie tutaj własną córkę i aż zaparło mu dech. Przyglądał się detektywowi i mówił do siebie: Znajdź trudne pytanie. Coś, co złamie tę pewność siebie, w którą wyposaża go jego wyobraźnia. – Jak mógł przez coś takiego przeciągnąć dzieciaka, który kopał i wrzeszczał? – spytał powoli. – Domyślamy się, że była nieprzytomna. Bezwładny balast. – Jak to? – Nie miała na ramionach ani na dłoniach żadnych ran, które powstałyby w wyniku samoobrony... – Wyciągnął ręce i skrzyżował je przed twarzą pokazując, jak się to według niego odbyło. – Jakby broniła się przed ciosami nożem. Nie było żadnych znaków, że w ogóle się broniła. Chociażby strzępy skóry pod paznokciami. Miała dość dużą ranę z boku głowy. Lekarz sądowy doszedł do wniosku, że straciła przytomność stosunkowo wcześnie. Chyba lepiej dla niej. Przynajmniej nie wiedziała, jaka krzywda jej się dzieje. Wilcox podszedł do pnia drzewa i wskazał w dół. – Tutaj znaleźliśmy jej ubranie. To dziwne, ale było ładnie i równiutko złożone. Odsunął się o kilka kroków i stanął z powrotem na środku polanki. Spojrzał w górę, jakby próbował ujrzeć niebo przez pokrywę roślin, potrząsnął głową i kiwnął na Cowarta. – Tutaj znaleźliśmy główne ślady krwi. Dokładnie w tym miejscu ją zabił. – Jak to się stało, że nie znaleziono nigdy narzędzia zbrodni? Detektyw wzruszył ramionami. – Niech się pan rozejrzy. Przeszukaliśmy cały teren. Używaliśmy wykrywacza metalu. Nic. Albo wyrzucił to gdzie indziej, albo nie mam pojęcia, co się z tym stało. Niech pan spojrzy, można podejść na brzeg bagniska, wziąć nóż i wetknąć go prosto w błoto na dwadzieścia pięć, trzydzieści centymetrów i już nigdy możemy go nie znaleźć. Chyba że przypadkiem nadepnie pan na niego. Detektyw szedł dalej przez polankę. – Tutaj wiódł ślad znaczony krwią. Sekcja wykazała, że gwałtu dokonano przed zgonem. Około połowy ran również. Jednak kilka zadano pośmiertnie, jakby się wściekł, że umarła, i ciął, i kłuł na oślep. W każdym razie, jak skończył, przyciągnął ją tutaj i wrzucił do wody. Wskazał brzeg bagniska. – Wepchnął ją tutaj, pod korzenie. Nie było jej widać, aż się na nie nie nastąpiło. Przykrył ją luźnymi fragmentami roślin. Mieliśmy szczęście, że tak szybko ją znaleźliśmy. Do licha, mieliśmy szczęście, że w ogóle ją znaleźliśmy. Chłopcy przeszliby tuż obok niej, tylko że jednemu akurat spadł kapelusz, bo zawadził o niską gałąź. Dojrzał ją tam, jak po niego sięgał. Prawdziwy ślepy łut głupiego szczęścia. – A co z jego ubraniem; czyż nie zostałyby jakieś ślady? Krew albo włosy czy coś w tym rodzaju? – Po tym, jak przyznał się do winy, dość dokładnie przeszukaliśmy dom. Ale nic nie znaleźliśmy. – To samo z samochodem. Musiało coś być. – Jak pojechaliśmy po tego sukinsyna, właśnie kończył polerować samochód. Naprawdę porządnie go wyczyścił. Po stronie pasażera wyciął kawałek dywanika, ale jakby nie było go tam od dawna. W każdym razie ten cholerny samochód błyszczał jak fabrycznie nowy. Nic nie znaleźliśmy. – Detektyw potarł czoło i przyjrzał się kroplom potu na palcach. – Nie mamy takich możliwości w zakresie medycyny sądowej jak chłopaki u was, w mieście. To nie znaczy, że tkwimy w średniowieczu, ale ekspertyzy laboratoryjne są powolne i nie zawsze dokładne. Prawdziwy zawodowiec, ze spektrografem FBI, być może mógłby coś tu znaleźć. My nie mogliśmy. Staraliśmy się jak najmocniej, ale nic z tego nie wyszło. – Przerwał na chwilę. – Właściwie znaleźliśmy jedną rzecz, ale w niczym nie pomogła. – Co takiego? – Pojedynczy włos łonowy. Kłopot polegał na tym, że nie pasował do Joanie Shriver. Do Fergusona też nie należał. Cowart potrząsnął głową. Upał go niemal dusił. – Skoro przyznał się do winy, dlaczego nie powiedział, gdzie znajduje się ubranie? Dlaczego nie powiedział, gdzie ukrył nóż? Co za sens ma przyznanie się, jeśli nie wyjaśnia wszystkich szczegółów? Wilcox wściekle popatrzył na Cowarta i poczerwieniał. Zaczął coś mówić, ale stłumił słowa i pytanie zawisło bez odpowiedzi w nieruchomym, gorącym powietrzu. – Chodźmy – powiedział. Odwrócił się i zaczął oddalać się od miejsca zbrodni, nie patrząc, czy Cowart idzie za nim. – Musimy jeszcze dotrzeć w jedno miejsce. Cowart ponownie się rozejrzał. Chciał zakodować to miejsce w pamięci. Odczuwając mieszaninę podniecenia i niesmaku, ruszył za detektywem. Detektyw zatrzymał nie oznakowany samochód przed małym domkiem, przypominającym inne domki przy tej ulicy. Był to parterowy, biały ceglany budynek, ze starannie przystrzyżonym trawnikiem i dobudowanym z boku garażem. Do domu wiodła wykładana czerwoną kostką ścieżka. Z tyłu Cowart dostrzegł werandę, obok której stała czarna czasza rusztu. Wysoka sosna skrywała połowę domu przed słońcem, rzucając wielki cień z przodu budynku. Nie miał pojęcia, gdzie się znajdowali ani dlaczego się zatrzymali, więc odwrócił wzrok od budynku i spojrzał na detektywa. – Pańska kolejna rozmowa – powiedział Wilcox. Od momentu gdy opuścili miejsce zbrodni, w ogóle się nie odzywał, a teraz do jego głosu wdarła się jakaś cierpka nuta. – Jeśli jest pan na nią przygotowany. – Czyj to dom? – spytał Cowart niespokojnie. – Joanie Shriver. Cowart wziął głęboki oddech. – Tutaj... – Tutaj się wybierała. Ale nigdy nie dotarła. – Spojrzał na zegarek. – Tanny powiedział im, że będziemy przed jedenastą i jesteśmy trochę spóźnieni, więc lepiej się pospieszmy. Chyba że... – Chyba że co? – Chyba że nie chce pan przeprowadzać tej rozmowy. Cowart popatrzył na detektywa, na dom i znowu na detektywa. – Rozumiem – powiedział. – Chce się pan przekonać, jak bardzo im współczuję, tak? Już się pan domyślił, że dość sceptycznie odnoszę się do winy Fergusona, więc to ma być część sprawdzianu, tak? Detektyw patrzył w drugą stronę. – Tak? Wilcox z impetem odwrócił się na fotelu i spojrzał na niego. – Nie zdążył się pan jeszcze przekonać, panie Cowart, że to ten sukinsyn zabił tę dziewczynkę? Chce pan zobaczyć, co to naprawdę znaczy, czy nie? – Na ogół sam planuję swoje rozmowy – odparł Cowart, bardziej pompatycznie niż zamierzał. – Więc chce pan jechać? Wrócimy tu może w bardziej odpowiednim czasie? Wyczuł, że tego właśnie chce detektyw. Wilcox bardzo pragnął wszelkich powodów, żeby go znienawidzić, a ten na początek by mu wystarczył. – Nie – odpowiedział Cowart, otwierając drzwi samochodu. – Porozmawiajmy z tymi ludźmi. Trzasnął drzwiczkami, przeszedł szybko po ścieżce i zadzwonił dzwonkiem u drzwi, podczas gdy Wilcox podążył za nim. Przez chwilę słyszał jakieś szmery, po czym drzwi się otworzyły. Stanął twarzą w twarz z kobietą w średnim wieku, która, sądząc po wyglądzie, bez wątpienia była gospodynią domową. Miała niewiele makijażu, ale widać było, że poświęciła rano trochę czasu, żeby ułożyć swoje jasnobrązowe włosy. Otaczały aureolą jej twarz. Ubrana była w prostą brunatną podomkę i sandałki. Miała jasnoniebieskie oczy i przez chwilę Cowart widział w twarzy matki brodę, policzki i nos Joanie. Spoglądała na niego z zaskoczeniem. Powiedział: – Pani Shriver? Jestem Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Chyba porucznik Brown uprzedził panią... Przytaknęła i przerwała mu: – Tak, tak, proszę wejść, panie Cowart. Proszę mówić do mnie Betty. Tanny powiedział mi, że detektyw Wilcox przywiezie pana dziś rano. Wiemy, pisze pan artykuł o Fergusonie. Proszę bardzo, mój mąż też jest, chcielibyśmy z panem porozmawiać. W jej głosie brzmiała przyjemna swoboda, która nie potrafiła zamaskować zdenerwowania. Pomyślał, że ostrożnie dobiera słowa, żeby nie dać się ponieść emocjom. Jednak im ustąpi, pomyślał, idąc za kobietą w głąb domu. Matka zamordowanej dziewczynki zaprowadziła Cowarta przez mały korytarzyk do saloniku. Zdawał sobie sprawę, że Wilcox idzie za nimi, ale zignorował go. Gdy wszedł do pokoju, z odchylanego fotela podniósł się otyły, łysiejący pan z dużym brzuchem. Mężczyzna przez chwilę zmagał się, żeby wydostać się z fotela, po czym podszedł, aby uścisnąć Cowartowi dłoń. – Nazywam się George Shriver – powiedział. – Cieszę się, że mamy taką okazję. Cowart skinął głową i szybko rozejrzał się wokół, próbując zakodować w pamięci szczegóły. Pokój, podobnie jak cały dom, był schludny i nowoczesny. Meble były proste, a na ścianach wisiały kolorowe reprodukcje. Panowała w nim atmosfera pewnej przytulnej przypadkowości, jakby każdy przedmiot został zakupiony niezależnie od pozostałych, przede wszystkim dlatego że przypadł do gustu, a niekoniecznie dlatego że pasował do reszty. Ogólnie odnosiło się wrażenie jakiegoś nieładu powiązanego z ogromną wygodą. Jedna ściana została poświęcona fotografiom rodzinnym i tam powędrował wzrok Cowarta. Pośrodku ściany wisiała ta sama fotografia Joanie, którą widział w szkole, otoczona innymi zdjęciami. Zwrócił uwagę na starszego brata i siostrę oraz zwyczajowe portrety rodzinne. George Shriver podążył za jego wzrokiem. – Dwójka starszych dzieci, George junior i Annę, studiują w innym mieście. Obydwoje są na Uniwersytecie Florydy. Pewnie woleliby być tutaj – powiedział. – Joanie była najmłodsza – odezwała się Betty Shriver. – Niedługo miała iść do szkoły średniej. – Kobiecie nagle zabrakło tchu, warga zaczęła jej drżeć. Cowart zauważył, jak zmaga się ze sobą i odwraca od fotografii. Jej mąż wyciągnął potężną, grubą dłoń i delikatnie zaprowadził ją do kanapy, gdzie usiadła. Natychmiast jednak zerwała się i powiedziała: – Panie Cowart, przepraszam, co z moimi manierami. Czy ma pan ochotę napić się czegoś? – Z przyjemnością napiję się wody z lodem – odparł Cowart, odwracając się od zdjęć i podchodząc do fotela. Kobieta na chwilę wyszła. Cowart zadał George’owi Shriverowi banalne pytanie, takie, które, miał nadzieję, mogło rozproszyć ponurą atmosferę panującą w pokoju. – Jest pan radnym miejskim? – Byłem – odpowiedział. – Teraz przesiaduję w sklepie. Jestem właścicielem dwóch sklepów z artykułami metalowymi, jednego tutaj w Pachoula i jednego przy drodze do Pensacola. Dają mi dość zajęcia. Szczególnie teraz, gdy czekamy wiosny. Przerwał na chwilę i ciągnął dalej: – Były radny miejski. Kiedyś się tym wszystkim interesowałem, ale wypadłem z obiegu, gdy Joanie od nas odeszła i spędziliśmy tyle czasu w sądach, i tak dalej; to wszystko, po prostu, jakoś się od nas oddaliło i już nigdy do tego nie wróciłem. Dużo się działo. Gdybyśmy nie mieli jeszcze dwójki, George’a juniora i Annę, chyba byśmy się poddali. Nie wiem, co by się z nami stało. Pani Shriver wróciła i wręczyła Cowartowi szklankę wody z lodem. Zauważył, że zajęło jej chwilę wzięcie się w garść. – Przepraszam, jeśli ta rozmowa sprawia państwu przykrość – powiedział. – Nie. Wolimy pokazać nasze uczucia, niż je ukrywać – odparł George Shriver. Usiadł na kanapie obok żony i otoczył ją ramieniem. – Ten ból nigdy nie ustąpi – westchnął. – Może trochę osłabł i nie jest tak przenikliwy, że myśli się tylko o nim. Ale najdrobniejsze sprawy przywodzą go z powrotem. Czasami po prostu siedzę w fotelu i gdzieś daleko usłyszę głos dziecka sąsiadów, i przez chwilę wydaje mi się, że to ona. A to boli, panie Cowart. To okropny ból. Albo czasami schodzę rano na dół, żeby sobie zrobić kawy, siadam i wpatruję się w te zdjęcia, tak jak pan przed chwilą. I jedyne, co mi przychodzi do głowy, to że to się nie stało, że Joanie zaraz wypadnie ze swojego pokoju, jak zawsze jaśniejąca szczęściem i radością, pełna wigoru, żeby zacząć nowy dzień; takim właśnie była dzieckiem, proszę pana. Złotym dzieckiem. W miarę mówienia oczy potężnego mężczyzny napełniły się łzami, ale jego głos był nadal spokojny. – Trochę częściej niż kiedyś chodzę do kościoła; to daje odrobinę pocieszenia. I ranią mnie największe błahostki, panie Cowart. Rok temu oglądałem w telewizji specjalny program o dzieciach, które umierają z głodu w Etiopii. Przecież to na drugim końcu świata, a ja nie byłem nigdzie dalej niż w północnej Florydzie, chyba że w czasach wojska. A teraz wysyłam co miesiąc pieniądze organizacjom niosącym pomoc. Tu setkę, tam setkę. Nie mogłem znieść tej myśli, że jakieś dzieci umrą tylko dlatego, że nie mają co jeść. To była okropna myśl. Przypomniało mi się, jak bardzo kochałem swoje dziecko i jak mi je odebrano. Więc chyba robię to dla niej. Chyba oszalałem. Siedzę w sklepie, przeglądam rachunki i przypomina mi się, jak kiedyś zostałem w pracy do wieczora, nie zdążyłem na obiad z dziećmi i wróciłem do domu tak późno, że już wszystkie spały, moje najmłodsze przede wszystkim; i poszedłem do jej sypialni, żeby popatrzeć, jak śpi. Nienawidzę tego wspomnienia, bo ominął mnie jeden z jej wybuchów śmiechu, jeden z jej uśmiechów, a tak ich było niewiele, że są dla nas bardzo cenne, proszę pana. Jak małe brylanciki. George Shriver odchylił głowę i wpatrywał się w sufit. Oddychał ciężko, pocił się mocno, a jego biała koszula wznosiła się i opadała, w miarę jak z trudem łapał oddech i walczył ze wspomnieniami. Jego żona umilkła, ale oczy jej poczerwieniały i drżały dłonie, które złożyła na kolanach. – Nie jesteśmy żadnymi szczególnymi ludźmi, panie Cowart – zaczęła powoli. – George ciężko pracował i do czegoś doszedł, po to, żeby dzieciom było łatwiej. George junior zostanie inżynierem. Annę jest asem z chemii i nauk ścisłych. Ma szanse dostać się na Akademię Medyczną. – Oczy kobiety rozbłysły nagłą dumą. – Może pan to sobie wyobrazić? Lekarz w naszej rodzinie. Pracowaliśmy ciężko, żeby oni mogli stać się kimś w życiu. – Proszę mi powiedzieć – poprosił Cowart ostrożnie – co państwo sądzą o Fergusonie. Zapanowała niezwykle donośna cisza, podczas której zbierali myśli. Betty Shriver zaczerpnęła głęboki oddech, zanim udzieliła odpowiedzi. – Czuję do niego nienawiść, którą niepodobna jest opisać. Okropny, niechrześcijański gniew, panie Cowart. Taką straszną, czarną furię, która nigdy nie wygaśnie. George Shriver potrząsnął głową. – Kiedyś po prostu mogłem go zabić z taką łatwością, z jaką zabija się komara siedzącego na ręce. Nie jestem pewien, czy nadal zrobiłbym to samo. Widzi pan, panie Cowart, mieszkamy tutaj pośród konserwatywnego społeczeństwa. Ludzie chodzą do kościoła. Salutują na widok flagi. Modlą się przed jedzeniem i głosują na republikanów, od czasu jak demokraci nie bardzo wiedzą, o co im chodzi. Sądzę, że gdyby zatrzymał pan przypadkowo dziesięć osób u nas na ulicy, powiedzieliby: „Nie, nie wysyłajcie go na krzesło; przyślijcie go do nas, my się nim zajmiemy”. Pięćdziesiąt lat temu zostałby zlinczowany. Mniej niż pięćdziesiąt. Chyba czasy się zmieniły. Ale im więcej czasu upływa, wydaje mi się, że to my zostaliśmy skazani, a nie on. Mijają miesiące. Mijają lata. Pracuje dla niego zastęp adwokatów, a my dowiadujemy się o kolejnej apelacji, kolejnym przesłuchaniu, kolejnym czymś jeszcze i to wszystko do nas wraca. Nawet nie pozwala nam się o tym zapomnieć. Nie żebyśmy mogli zapomnieć. Ale przynajmniej powinno nam się dać szansę jakoś z tym rozliczyć i żyć dalej resztką życia, nawet jeśli to życie jest teraz tak zubożałe. – Westchnął i potrząsnął głową. – To tak jakbyśmy żyli ramię w ramię z nim, w jednym więzieniu. Po kilku sekundach Cowart zapytał: – Ale wiedzą państwo, co robię? – Tak, proszę pana – zarówno mąż, jak i żona odparli cicho. – Proszę mi powiedzieć, co państwo wiedzą – poprosił. Betty Shriver pochyliła się do przodu. – Wiemy, że bada pan tę sprawę. Sprawdza, czy nie zaszła jakaś niesprawiedliwość. Czy tak? – Chyba dokładniej nie można tego oddać. – A co wydaje się panu niesprawiedliwe? – spytał George Shriver. Pytanie było zadane łagodnym, ciekawskim tonem; nie było w nim złości. – Właśnie o to chciałem zapytać państwa. Co państwo sądzą na temat procesu? – Sądzę, że skazano tego sukinsyna, to właśnie... – Gwałtownie podniósł głos, jednak żona położyła mu dłoń na kolanie i wyraźnie się uspokoił. – Przez cały czas byliśmy obecni na sali rozpraw, panie Cowart – powiedziała Betty Shriver. – Każdą minutę. Widzieliśmy go tam. W jego oczach widać było jakiś strach, proszę pana, jakiś desperacki gniew skierowany do wszystkich. Mówiono mi, że nienawidził Pachouli i że nienawidził wszystkich jej mieszkańców, bez wyjątku, czarnych i białych. Widać było tę nienawiść za każdym razem, gdy spojrzało mu się w oczy. Przysięgli chyba też ją dostrzegli. – A dowody? – Spytali go, czy to zrobił, i przyznał się. Kto by tak postąpił, gdyby to nie była prawda? Powiedział, że to zrobił. To jego własne słowa. Niech go piekło pochłonie. Jego własne słowa. Znowu zapanowała cisza, aż George Shriver dodał: – Oczywiście, trochę mnie niepokoiło, że nie mieli przeciwko niemu czegoś więcej. Rozmawialiśmy na ten temat godzinami z Tannym i detektywem Wilcoxem. Tanny kilka wieczorów siedział tam gdzie pan teraz. Wyjaśnili nam, co zaszło. Wytłumaczyli nam, że ta sprawa ma dość kiepskie podstawy. Zdarzyło się kilka szczęśliwych zbiegów okoliczności, tak że można go było postawić przed sądem. Do licha, mogli nigdy nawet nie znaleźć Joanie – to też było szczęście. Chciałbym, żeby mieli więcej dowodów, tak, proszę pana. Chciałbym. Ale to, co mieli, wystarczyło. Mieli własne oświadczenie tego chłopaka i to mi wystarcza. No właśnie, pomyślał Cowart. Po chwili Betty Shriver spytała cicho: – Napisze pan artykuł? Cowart przytaknął i uśmiechnął się. – Wciąż jeszcze nie jestem pewien, jaki to będzie artykuł. – Co się stanie? – Nie wiem. Zrobiła posępną minę. – On mu pomoże, prawda? – Tego nie wiem – powiedział. – Ale krzywdy mu nie zrobi, racja? Znowu przytaknął. – Racja. W końcu siedzi w celi śmierci. Co ma do stracenia? – Wolałabym, żeby tam został. – Wstała i dała mu znak, żeby poszedł za nią. Przeszli korytarzem do bocznego skrzydła domu. Zatrzymała się przed jakimiś drzwiami i położyła dłoń na klamce, nie naciskając jej jednak. – Wolałabym, żeby tam został, aż przyjdzie mu spotkać się ze Stworzycielem. Wtedy będzie musiał ponieść prawdziwą odpowiedzialność za to, że pozbawił nas naszej małej dziewczynki. Nie chcę jego życia, proszę pana, absolutnie nie. Nawet więcej, nie chcę jego śmierci. Ale robi się to, co trzeba, panie Cowart. Niech pan to sobie zapamięta. Otworzyła drzwi. Zajrzał do środka i zobaczył sypialnię dziewczynki. Tapeta była biało-różowa, a łóżko przykryte puszystą kapą. Dookoła stały pluszowe zabawki o smutnych oczach, z sufitu zwieszały się dwa jaskrawe samochodziki. Na ścianach widniały zdjęcia tancerek baletowych i plakat Mary Lou Retton, gimnastyczki. Stała tam również biblioteczka wypełniona książkami. Zauważył kilka tytułów: „Misty z Chincoteague”, „Czarny Książę” i „Mała kobietka”. Było też zabawne zdjęcie Joanie Shriver, na którym miała niesamowity makijaż i była ubrana jak wamp z szalonych lat dwudziestych, rozparty na blacie biurka. Obok zobaczył szkatułkę wypełnioną po brzegi biżuterią kostiumową. W rogu pokoju stał duży dom dla lalek, wypełniony małymi figurkami, a przez poręcz łóżka przewieszone było różowe boa. – Tak to wyglądało tego ranka, gdy nas opuściła na zawsze. Zawsze tak to pozostanie – powiedziała matka zamordowanej dziewczynki. Nagle odwróciła się gwałtownie, oczy napełniły jej się łzami, a z piersi wyrwał się szloch. Przez chwilę stała zwrócona twarzą do ściany, ramiona jej falowały. Następnie wyszła niepewnym krokiem, znikając za innymi drzwiami, które zamknęły się, choć nie na tyle szczelnie, żeby zagłuszyć bolesne łkanie wypełniające dom. Cowart spojrzał z powrotem w stronę saloniku i zobaczył ojca Joanie, jak siedział, wpatrując się tępo przed siebie, niezdolny do wykonania ruchu, a łzy płynęły mu po policzkach. Chciał zamknąć oczy, ale zamiast tego, sam nie wiedział dlaczego, oglądał z jakąś makabryczną fascynacją pokój zamordowanej dziewczynki. Wszystkie należące do niej przedmioty, bibeloty i świecidełka opętały go i przez chwilę nie mógł złapać oddechu. Każdy szloch matki wydawał się zatykać jego własne płuca. Oderwał wzrok od pokoju, wiedząc, że nigdy go nie zapomni, i dał znak głową detektywowi Wilcoxowi. Przez chwilę usiłował przeprosić George’a Shrivera i podziękować mu, ale zorientował się, że jego słowa były równie puste jak ich rozpacz. Więc idąc na palcach, jak jakiś grabieżca dusz, skierował się do drzwi. Cowart siedział, milcząc, w biurze porucznika Browna. Detektyw Wilcox usiadł za biurkiem i przeglądał potężną kartotekę z napisem SHRIVER, nie zwracając uwagi na dziennikarza. Nie rozmawiali od momentu, kiedy opuścili dom. Cowart wyjrzał przez okno i zobaczył duży dąb, wyginający się pod naporem nagłego powiewu; jego pokryte liśćmi gałęzie poruszyły się i powoli uspokoiły. Wilcox wyrwał go z zadumy, gdy znalazł to, czego szukał i rzucił przed nim na stół biurową kopertę z żółtego papieru. – Proszę, zauważyłem, że pogadał pan sobie trochę do tego ślicznego zdjęcia Joanie Shriver, które wisiało w domu na ścianie. Pomyślałem, że może chciałby pan popatrzeć, jak wyglądała, gdy Ferguson już z nią skończył. W tonie detektywa nie było już żadnego udawania. Każde słowo wydawało się z trudem hamować emocje. Bez odpowiedzi podniósł kopertę i wysypał zdjęcia. Pierwsze było najgorsze: Joanie Shriver leżała na stole w zakładzie medycyny sądowej, tuż przed rozpoczęciem sekcji. Błoto i krew wciąż przesłaniały jej buzię. Była naga, jej dziewczęce ciało przejawiało dopiero pierwsze oznaki dorosłości. Zauważył na torsie cięcia i rany kłute, celowane w ledwo zaokrąglone piersi. Brzuch i krocze również było pokłute jakimiś dwunastoma ciosami nożem. Przyglądał się i zastanawiał, czy nie zwymiotuje; przeniósł wzrok na twarz dziewczynki. Wydawała się nabrzmiała, skóra niemal zwisała luźno na skutek godzin przeleżanych w bagnie. Pomyślał przez chwilę o wielu zdjęciach, jakie widział na dziesiątkach miejsc zbrodni, oraz setkach ujęć z autopsji, prezentowanych na rozprawach, które śledził. Spojrzał ponownie na szczątki Joanie Shriver i zauważył, iż mimo wszelkiego zła, jakie jej wyrządzono, zachowała tożsamość małej dziewczynki. Nawet po śmierci cała wydawała się zawarta w twarzy. To zabolało go jeszcze bardziej. Przejrzał pozostałe zdjęcia, w większości ujęcia z miejsca zbrodni, pokazujące, jak wyglądała po wyciągnięciu jej z bagniska. Dostrzegł na nich również potwierdzenie słów Bruce’a Wilcoxa. Wokół ciała widniały dziesiątki odbitych w błocie śladów stóp. Dokładniej przyjrzał się fotografiom i dostrzegł więcej oznak zatarcia śladów w miejscu zbrodni; podniósł wzrok, gdy usłyszał głos Wilcoxa. – Na Boga, Tanny, co ci zajęło tyle czasu? Wstał, odwrócił się i jego wzrok padł na porucznika Theodore’a Browna. – Miło mi pana poznać, panie Cowart – powiedział policjant, wyciągając dłoń. Cowart uścisnął ją, nie mogąc znaleźć odpowiednich słów. Natychmiast odnotował wygląd zewnętrzny policjanta: Tanny Brown był gigantycznym mężczyzną, wysokim na ponad dwa metry, o szerokich barach i długich, potężnych ramionach. Miał krótko przycięte włosy i nosił okulary. Ale przede wszystkim był czarny, jak głęboka barwa ciemnego onyksu. – Coś nie tak? – spytał Tanny Brown. – Nie – odparł Cowart. – Nie wiedziałem, że jest pan czarny. – A co, wy, chłopcy z miasta, myślicie, że my tu wszyscy jesteśmy jak jakieś białe herbatniczki, jak Wilcox? – Nie. Po prostu się nie spodziewałem. Przepraszam. – Nic się nie stało. Właściwie – policjant mówił dalej swoim jednostajnym głosem bez żadnego akcentu – jestem przyzwyczajony do zdziwienia. Ale gdyby pan pojechał do Mobile, Montgomery albo Atlanty, spotkałby pan znacznie więcej czarnych przyodzianych w mundury policyjne, niż się panu zdaje. Czasy się zmieniają. Nawet policja, choć w to pewnie pan nie uwierzy. – Dlaczego? – Ponieważ – kontynuował Brown mówiąc jasno i przejrzyście – jedynym powodem, dla którego pan tu jest, jest to, że uwierzył pan w te bzdury, których naopowiadał panu ten sukinsyn morderca i jego adwokaci. Cowart nie odpowiedział. Po prostu usiadł na krześle i patrzył, jak porucznik rozparł się na miejscu, które wcześniej zajmował Wilcox. Detektyw wziął rozkładane krzesełko i usiadł obok porucznika. – Wierzy pan w to? – spytał Brown niespodziewanie. – Dlaczego? Czy to dla pana ważne, żeby wiedzieć, w co wierzę? – To mogłoby uprościć parę spraw. Mógłby pan powiedzieć: „Tak, wierzę, że przemocą wyciągnęliście od tego dzieciaka zeznanie”, i nie mielibyśmy za bardzo o czym mówić. Odpowiedziałbym: „Nie, to absurd”; mógłby pan to zapisać w swoim notesiku i to by zamykało sprawę. Napisałby pan swój artykuł i stałoby się, co by się stało. – A więc nie upraszczajmy sprawy – odpowiedział Cowart. – Tak też sądziłem – odparł Brown. – Więc czego chce się pan dowiedzieć? – Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Od samego początku. A szczególnie chcę się dowiedzieć, dlaczego aresztował pan Fergusona, i chcę się dowiedzieć, jak wyglądało przyznanie się do winy. I proszę niczego nie pomijać. Czy nie tak właśnie zwraca się pan do osoby, która ma złożyć zeznanie? Tanny Brown poprawił swe potężne ciało na krześle i uśmiechnął się, bynajmniej nie z zadowolenia. – Tak, tak się zwracam – odpowiedział. Obrócił się na krześle, zastanawiając się i przez cały czas nie spuszczając oka z Cowarta. – Robert Earl Ferguson znajdował się na czele listy najbardziej podejrzanych od momentu, kiedy znaleziono ciało dziewczynki. – Dlaczego? – Był podejrzanym przy innych napadach. – Co? Tego wcześniej nie słyszałem. Jakich innych napadach? – Sześć gwałtów w okręgu Santa Rosa i po drugiej strony granicy z Alabamą, koło Atmore i Bay Minette. – Jakie ma pan dowody, że był zamieszany w inne napady? Brown potrząsnął głową. – Nie mam dowodów. Fizycznie najlepiej odpowiadał charakterystyce, jaką stworzyliśmy wspólnie z detektywami w tamtych okręgach. I wszystkie gwałty zdarzyły się w czasie, kiedy był poza szkołą, na wakacjach; odwiedzał tę swoją starą babcię. – Tak, i co? – I tyle. Cowart przez chwilę milczał. – Tylko tyle? Żadnych dowodów śledczych, które wiązałyby go w jakiś sposób z tymi napadami? Chyba pokazał pan tym kobietom jego zdjęcie. – Tak. Nikt go nie poznał. – A włos, który znalazł pan w jego samochodzie – ten, który nie pasował do Joanie Shriver – porównał go pan z włosami ofiar w tych innych sprawach? – Tak. – I co? – Nie pasował. – Czy sposób dokonania przestępstwa, w przypadku tych pozostałych napadów, był taki sam jak w przypadku Joanie Shriver? – Nie. W każdym z tych pozostałych przypadków występowały pewne podobieństwa, ale aspekty spraw były różne. W kilku wypadkach użyto broni palnej, żeby zastraszyć ofiary, w innych noża. W przypadku kilku kobiet przestępca wyśledził je i wszedł do domu. Jedna akurat uprawiała jogging. Nie byliśmy w stanie określić spójnego wzorca. – Czy ofiary były białe? – Tak. – Czy były młode, jak Joanie Shriver? – Nie, wszystkie były dorosłe. Cowart zastanowił się przez chwilę, zanim zadał dalsze pytania. – Wie pan, poruczniku, jakie są statystyki FBI dotyczące gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych? – Pan mi na pewno powie. Cowart kontynuował: – Mniej niż cztery procent przypadków w skali całego kraju. Jest to rzadkość, mimo stereotypu i powszechnej paranoi. Ile miał pan w Pachouli przypadków gwałtów dokonywanych przez czarnych na białych, przed sprawą Roberta Earla Fergusona? – Nie przypominam sobie żadnego. I niech mi pan nie robi wykładów o stereotypach. – Brown zmierzył Cowarta wzrokiem. Wilcox gniewnie poruszył się na krześle. – Statystyki niczego nie dowodzą – dodał cicho. – Nie? – zdziwił się Cowart. – Dobrze. Więc przebywał w domu na wakacjach. – Zgadza się. – I nikt go za bardzo nie lubił. Takie są moje spostrzeżenia. – Dokładnie. Był podłym sukinsynem. Patrzył na innych z góry. Cowart przyjrzał się policjantowi. – Zdaje pan sobie sprawę, jak to głupio brzmi? Nielubiany osobnik przyjeżdża odwiedzić babkę, a pan chce go posądzić o gwałt. Nic dziwnego, że mu się tu nie podobało. Tanny Brown zaczął coś mówić ze złością, chcąc udzielić odpowiedzi, ale przerwał. Przez kilka chwil wpatrywał się w Cowarta, jakby chciał przewiercić go wzrokiem. W końcu odpowiedział powoli: – Tak. Zdaję sobie sprawę, jak to głupio brzmi. Pewnie po prostu jesteśmy tu głupi. – Oczy zwęziły mu się ostro. Nie masz na mnie żadnego haczyka, pomyślał. Cowart pochylił się na krześle i mówił spokojnym głosem pozbawionym emocji: – I to dlatego najpierw pan pojechał do domu jego babki, żeby go znaleźć? – Tak, zgadza się. Brown zaczął mówić coś jeszcze, lecz nieoczekiwanie zamknął usta. Cowart wyczuwał napięcie, jakie wytworzyło się między nimi, i wiedział, co porucznik miał zamiar w tym momencie powiedzieć. Dlatego odezwał się do niego: – Bo miał pan takie przeczucie, tak? Szósty zmysł doświadczonego policjanta. Podejrzenie, które musiał pan zbadać. To właśnie chciał pan powiedzieć, tak? Brown spojrzał na niego z wściekłością. – Właśnie. Tak. Dokładnie. – Przerwał, spojrzał na Wilcoxa i ponownie na Cowarta. – Bruce mówił mi, że jest pan bystry – mruknął cicho – ale sam też już się o tym przekonałem. Cowart zmierzył porucznika takim samym chłodnym spojrzeniem, jakim tamten spoglądał na niego. – Nie jestem bystry. Robię po prostu to, co pan by zrobił. – Nie, to nieprawda – odparł jadowicie Brown. – Ja bym nie próbował pomóc temu morderczemu sukinsynowi, który siedzi w celi śmierci. Dziennikarz i policjant zamilkli. Po kilku chwilach Brown stwierdził: – Ta rozmowa zmierza w niewłaściwym kierunku. – Zgadza się, jeśli ma mnie pan zamiar przekonać, że Ferguson jest kłamcą. Brown wstał i zaczął spacerować tam i z powrotem, myśląc intensywnie. Poruszał się z tłumioną energią, jak sprinter pochylony nad linią startu, czekający na wystrzał pistoletu startowego; jego mięśnie poruszały się z łatwością i przez cały czas sygnalizowały Cowartowi, że Brown nie jest osobą, która lubi małą przestrzeń, niezależnie czy jest ona ograniczona powierzchnią pomieszczenia, czy szczegółami. – Był zły – powiedział policjant. – Wiedziałem o tym od pierwszej chwili, jak go zobaczyłem. Długo zanim zginęła Joanie. Wiem, że to żaden dowód, ale po prostu wiedziałem o tym. – Kiedy to było? – Rok przed dokonaniem morderstwa. Przyłapałem go przed szkołą. Siedział w samochodzie i patrzył, jak dzieciaki wychodzą po lekcjach. – Co pan tam robił? – Odbierałem swoją córkę. Właśnie wtedy go przyuważyłem. Potem widziałem go jeszcze kilka razy. Za każdym razem robił coś, co nie dawało mi spokoju. Przebywał w niewłaściwym miejscu w niewłaściwym czasie. Albo jechał wolno ulicą za jakąś młodą kobietą. Nie tylko ja to zauważyłem. Kilku policjantów patrolowych z Pachoula doniosło mi o tym samym. Raz go przyłapaliśmy, koło północy, tuż za niewielkim domem mieszkalnym. Stał tam, nie wiadomo po co. Jak przejeżdżał samochód patrolowy, próbował się ukryć. Od razu cofnięto oskarżenie. Ale jednak... – Wciąż nie słyszę o niczym, co przypominałoby dowód. – Do cholery! – głos porucznika po raz pierwszy wybuchł z całą siłą. – Nie słyszy pan? Nie mieliśmy żadnych dowodów. Jedynie odnosiliśmy pewne wrażenia. Jak na przykład wrażenie, które odnieśliśmy, gdy podjechaliśmy do domu Fergusona, a on pucował ten swój samochód i zdążył już wyciąć kawał dywanika. Jak wtedy, gdy pierwsze słowa, jakie padły z jego ust brzmiały: „Nie załatwiłem tej dziewczyny”, jeszcze zanim usłyszał pytanie. I jak siedział w pokoju zeznań i śmiał się, bo wiedział, że nic przeciw niemu nie mamy. Ale te wszystkie wrażenia składają się na coś więcej niż instynkt, bo w końcu zaczął mówić. I żeby pan wiedział, że te wszystkie wrażenia okazały się trafne, bo wreszcie przyznał się do zabicia tej dziewczynki. – Więc gdzie jest nóż? Gdzie jest jego ubranie pokryte krwią i błotem? – Nie chciał nam powiedzieć. – Czy opowiedział wam, jak czatował przy szkole? Jak zwabił dziewczynkę do samochodu? Co jej powiedział? Czy się broniła? Co wam powiedział?! – Tutaj, do cholery! Sam pan sobie przeczytaj! Porucznik Brown wydostał zszywkę papieru z teczki na biurku i rzucił ją w stronę Cowarta. Spojrzał na nią i zobaczył, że był to maszynopis przyznania się do winy, sporządzony przez stenotypistkę sądową. Był krótki, zaledwie trzy strony. Obydwaj detektywi zapoznali go z przysługującymi mu prawami, przede wszystkim z prawem do adwokata. Cytat przysługujących praw zajmował więcej niż całą stronę zeznania. Spytali go, czy zrozumiał swoje prawa, i powiedział, że tak. Pierwsze pytanie było sformułowane w tradycyjnym języku policyjnym: „Czy około godziny piętnastej czwartego maja 1987 roku, miał pan okazję przebywać przy zbiegu ulic Grand i Spring, to jest obok szkoły podstawowej imienia Kinga?” A Ferguson odpowiedział krótko: „Tak”. Następnie detektyw spytał go, czy widział dziewczynkę, zidentyfikowaną później jako Joanie Shriver, i znowu jego odpowiedź była krótkim potwierdzeniem. Dalej pracowicie prowadzili całą procedurę, za każdym razem zadając szczegółowe pytanie i otrzymując twierdzącą odpowiedź, przy czym żadna z tych odpowiedzi nie była okraszona najdrobniejszym choćby detalem. Gdy zadali mu pytanie dotyczące broni i innych kluczowych aspektów sprawy, odparł, że nie pamięta. Ostatnie pytanie miało na celu stwierdzenie działania z premedytacją. To właśnie przez nie Ferguson dostał wyrok śmierci. „Czy udał się pan w to miejsce z zamiarem porwania i zabicia dziewczynki?” – a on znowu odpowiedział krótkim, potwornym „Tak”. Cowart pokręcił głową. Ferguson nie powiedział nic, oprócz powtarzania bez przerwy jednego słowa, „Tak”. Odwrócił się do Browna i Wilcoxa. – Wcale nie wygląda to na instruktażowe przyznanie się do winy, prawda? Wilcox, który wiercił się z powodu narastającego zdenerwowania, w końcu zerwał się z twarzą poczerwieniałą z gniewu i zaczął wywijać pięścią przed dziennikarzem. – Czego, do diabła, pan chce? Do cholery, załatwił tę dziewczynkę i jest to równie pewne jak to, że w tej chwili tu stoję. Po prostu nie chce pan wysłuchać prawdy! – Prawdy? – Cowart pokręcił głową i wydawało się, że Wilcox eksploduje. Wyskoczył zza biurka i złapał Cowarta za marynarkę, podrywając go z krzesła. – Naprawdę mnie rozzłościsz, dupku! Tego chyba nie pragniesz! Tanny Brown przerzucił ciężar swego potężnego ciała przez biurko, jedną ręką złapał detektywa i odciągnął go do tyłu, łatwo opanowując mniejszego, korpulentnego mężczyznę; nie odezwał się słowem, nawet gdy Wilcox spojrzał na swego przełożonego, wciąż jeszcze z trudem tłumiąc gniew. Detektyw usiłował powiedzieć coś do Browna, po czym odwrócił się w stronę Cowarta. W końcu dławiąc się, z zaciśniętymi pięściami wybiegł z gabinetu. Cowart wygładził marynarkę i usiadł z powrotem. Oddychał ciężko, czując jak adrenalina pulsuje mu w uszach. Po kilku chwilach ciszy spojrzał na Browna. – Teraz pan mi powie, że on nie uderzył Fergusona, tak? Że ani razu nie stracił panowania nad sobą w ciągu trzydziestu sześciu godzin przesłuchania? Porucznik zastanawiał się przez chwilę, jakby przed udzieleniem odpowiedzi usiłował ocenić szkody spowodowane tym wybuchem. Następnie potrząsnął głową. – Nie, prawda jest taka, że stracił panowanie. Na początku, raz albo dwa, zanim zdążyłem go powstrzymać. Uderzył Fergusona w twarz. – Nie zadał mu ciosów w brzuch? – Tego nie widziałem. – A książki telefoniczne? – Stary sposób – stwierdził Brown smutno; jego głos stał się bardziej cichy. – Nie. Mimo że tak twierdzi pan Ferguson. Po raz pierwszy porucznik odwrócił się i wyjrzał przez okno. Po jakiejś chwili powiedział: – Panie Cowart, chyba nie uda mi się panu wytłumaczyć. Śmierć tej dziewczynki mocno dała nam się we znaki i wciąż odczuwamy jej skutki... A najbardziej skupiło się to na nas. Musieliśmy ten emocjonalny mętlik ukształtować w normalną sprawę kryminalną. Wszystkich nas to trafiło. Nie byliśmy dobrzy czy źli. Ale chcieliśmy, żeby ten morderca został złapany. Nie spałem przez trzy doby. Nikt z nas nie spał. I złapaliśmy go; siedział sobie i się uśmiechał, jakby wszystko było w najlepszym porządku. Wcale nie potępiam Bruce’a Wilcoxa, że poniosły go nerwy. Wszyscy byliśmy na skraju wyczerpania nerwowego. I nawet wtedy, jak złożył zeznanie – ma pan rację, przypomina wzorcowe przyznanie się do winy z podręcznika policyjnego, ale tylko tyle mogliśmy wyciągnąć od tego milczkowatego sukinsyna – nawet wtedy wszystko to było bardzo delikatne. To skazanie opiera się na najbardziej kruchych podstawach. Wszyscy o tym wiemy. I nagle pan tu przyjeżdża i zaczyna zadawać pytania, a każde z tych pytań troszeczkę podważa te podstawy i wszystkim nam to działa trochę na nerwy. Proszę. Oto moje przeprosiny za zachowanie mojego współpracownika. I za wysłanie pana do Shriverów. Nie chcę, żeby ten wyrok uległ zmianie. Nie chcę przegrać tej sprawy, bardziej niż jakiejkolwiek innej. Nie mógłbym spojrzeć w twarz ziomkom. Nie mógłbym spojrzeć w twarz własnej rodzinie. Chcę, żeby ten człowiek poniósł śmierć za swój czyn. Porucznik skończył i czekał na reakcję Cowarta. Dziennikarz dostrzegł nagle szansę i zdecydował się wykorzystać swoją przewagę. – Jakie są przepisy w waszym departamencie w kwestii wnoszenia broni do sali przesłuchań? – Proste; nie wolno. Trzeba ją zostawić u dyżurnego sierżanta. Wszyscy gliniarze o tym wiedzą. Dlaczego? – Czy mógłby pan wstać na chwilkę? Brown wzruszył ramionami i wstał. – Teraz proszę odsłonić kostki. Zdziwił się i zawahał. – Nie rozumiem. – Niech pan spełni moją prośbę, poruczniku. Brown wpatrywał się w niego gniewnie. – To chciał pan zobaczyć? – Podniósł nogę i oparł but o biurko, jednocześnie podciągając nogawkę spodni. Do łydki przymocowaną miał małą kaburę z brązowej skóry, w którą wetknięty był rewolwer o kalibrze.38, z krótką lufą. Porucznik opuścił nogę. – Nie wymierzył pan tej broni w Fergusona i nie powiedział, że go zabije, jeśli się nie przyzna, czy tak? – Nie, absolutnie nie. – W głosie detektywa pojawiło się chłodne poirytowanie. – I nigdy nie pociągał pan za spust tak, żeby iglica trafiała w pustą komorę? – Nie. – Więc skąd wiedział o tym rewolwerze, skoro mu go pan nie pokazywał? Brown wpatrywał się w Cowarta ponad biurkiem, w oczach miał lodowatą złość. – Rozmowa skończona – powiedział. Wskazał drzwi. – Myli się pan – odparł Cowart, podnosząc się z miejsca. – Dopiero się zaczęła. Rozdział piąty PONOWNIE W CELI ŚMIERCI Dziennikarze wkraczają niekiedy w pewną strefę, przestrzeń – omijają muszkę i trafiają w sam cel. Wszelkie inne sprawy codzienne zacierają się, a zebrany materiał zaczyna przybierać w wyobraźni konkretne kształty. Luki w fabule, niekompletne fakty, które należy uzupełnić, ukazują się w pełnym świetle; dziennikarz uzupełnia wszystkie elementy artykułu, jak grabarz rzucający na wieko trumny zgarnianą łopatą ziemię. Matthew Cowart dotarł do tej strefy. Niecierpliwie stukał palcami po pokrytym linoleum blacie stołu, czekając, aż sierżant Rogers przyprowadzi Fergusona do sali widzeń. Podróż do Pachouli napełniła go energią pytań i odpowiedzi. Artykuł już na wpół powstał w jego umyśle; nastąpiło to w chwili, gdy Tanny Brown gniewnie przyznał, iż Wilcox uderzył Fergusona. To niewinne przyznanie się rozpostarło całą panoramę kłamstw. Cowart nie wiedział, co dokładnie zaszło pomiędzy detektywami i ich ofiarą, ale wiedział, że było wystarczająco dużo pytań, aby uzasadnić jego artykuł i prawdopodobnie, żeby ponownie rozpatrzyć sprawę. Teraz pragnął nowych składników. Jeśli Ferguson nie zabił dziewczynki, to kto to zrobił? Gdy Ferguson stanął w drzwiach z nie zapalonym papierosem wystającym z ust i naręczem dokumentów sądowych, Cowart omal nie skoczył na równe nogi. Uścisnęli sobie dłonie i Cowart przyglądał się, jak Ferguson sadowi się na krześle na przeciwko niego. – Będę na zewnątrz – powiedział sierżant, zamykając dziennikarza i skazańca w małym pomieszczeniu. Rozległ się trzask przekręcanego zamka. Więzień uśmiechał się, nie z zadowoleniem, ale kołtuńsko i przez krótką chwilę Cowart, porównując uśmiech, który widział przed sobą, z lodowatą złością, jaką wyrażały oczy Tanny’ego Browna, poczuł niezdecydowanie. Po chwili to uczucie minęło, a Ferguson rzucił swoje akta na stół, który pod ich ciężarem wydał stłumiony łoskot. – Wiedziałem, że pan wróci – powiedział Ferguson. – Wiedziałem, czego się pan tam dowie. – I jak się panu wydaje, czego się dowiedziałem? – Że mówiłem prawdę. Cowart zawahał się i postanowił osłabić nieco pewność siebie więźnia. – Dowiedziałem się, że część z tego, co pan mówił, była prawdą. Ferguson natychmiast się najeżył. – Co, do diabła, ma pan na myśli? Nie rozmawiał pan z tymi gliniarzami? Nie widział pan tego miasteczka wsioków? Nie dotarło do pana, co to za mieścina? – Jeden z tych wsiowych gliniarzy jest czarny. Nie powiedział mi pan o tym. – Co, myśli pan, że dlatego iż ma ten sam kolor skóry co ja, natychmiast jest w porządku? Sądzi pan, że to mój brat? Że nie jest takim samym rasistą, jak ten jego zasrany współpracownik? Gdzieś pan był, Panie Dziennikarzu? Tanny Brown jest gorszy niż jakikolwiek inny wsiowy szeryf. Przy nim wszyscy inni gliniarze z głębokiego Południa wyglądają jak grupa zranionych serduszek ze Związku Chrześcijan. Jest biały aż po serce i duszę, i jedyna rzecz, jakiej nienawidzi bardziej niż siebie samego, to ludzie o takim samym kolorze skóry. Niech pan o to popyta. Niech pan się dowie, kto jest największym rzeźnikiem w Pachouli. Ludzie panu powiedzą, że to ta świnia. Jestem pewien. Ferguson zerwał się z krzesła. Chodził po celi uderzając pięścią w otwartą dłoń; ostre klaśnięcia podkreślały jego słowa. – Nie rozmawiał pan z tym starym prawnikiem, który mnie sprzedał? – Rozmawiałem z nim. – Rozmawiał pan z moją babką? – Tak. – Nie przejrzał pan akt? – Za dużo tego nie mieli. – Nie rozumie pan, dlaczego konieczne im było to przyznanie się do winy? – Rozumiem. – Nie widział pan tego rewolweru? – Widziałem. – Nie czytał pan tego zeznania? – Czytałem. – Pobiły mnie te skurczysyny! – Przyznali, że uderzyli pana raz albo dwa... – Raz albo dwa! Chryste! To dobre. Pewnie powiedzieli, że było to coś w rodzaju miłosnych poklepywań, co? Raczej małe nieporozumienie niż pobicie, czy tak? – Tak z ich relacji wynikało. – Skurwysyny! – Spokojnie... – Spokojnie! Niech mi pan powie, jak mam do tego podchodzić spokojnie? Te cholerne skurwysyny siedzą tam sobie i wygadują, co im się podoba. A mnie pozostają tylko mury i krzesło w perspektywie. Ferguson podniósł głos i znowu otworzył usta, ale zamilkł i zatrzymał się gwałtownie na środku pokoju. Spojrzał na Cowarta, jakby starał się odzyskać spokój, który tak nieoczekiwanie go opuścił. Wydawało się, że starannie rozważa, co ma powiedzieć, zanim zaczął kontynuować. – Wiedział pan, panie Cowart, że do dzisiaj rana mieliśmy szlaban? Wie pan, co to znaczy, prawda? – spytał Ferguson, wyraźnie starając się stłumić podniecenie brzmiące w głosie. – Niech mi pan powie. – Gubernator podpisał nakaz wykonania kary śmierci. Wszystkich nas trzyma się w celach przez dwadzieścia cztery godziny na dobę, aż minie ważność nakazu lub egzekucja zostanie przeprowadzona. – Co się stało tym razem? – Facet dostał jeszcze trochę odroczenia. – Ferguson pokręcił głową. – Ale balansuje na skraju przepaści. Wie pan, jak to się wszystko odbywa. Najpierw składa się wszelkie apelacje w oparciu o sprawę. Potem przechodzi się do poważnych zagadnień, jak zgodność kary śmierci z Konstytucją. Albo uprzedzenia rasowe przysięgłych. To ostatnie jest tutaj niezwykle popularne. Stara się wybronić na tej podstawie. Próbuje się wymyślić coś nowego. Coś, na co nie wpadły jeszcze te wszystkie prawnicze umysły. A przez cały czas tik-tak, tik-tak. Czas ucieka. Ferguson podszedł z powrotem do krzesła, usiadł ostrożnie i skrzyżował ręce na stole przed sobą. – Wie pan, co się dzieje z duszą, jak ogłaszają szlaban? Cała zamarza. Jest się w pułapce i czuje się każde tyknięcie tego zegara, jakby był zainstalowany w sercu. Czujesz się, jakbyś to ty miał umrzeć, bo wiesz, że pewnego dnia przyjdą i zarządzą szlaban, bo na nakazie wykonania wyroku śmierci będzie widniało twoje nazwisko. To tak jakby cię zabijali, powoli, tak żeby krew kapała kropla po kropli, aż wykrwawisz się na śmierć. Wtedy wszyscy w celach śmierci dostają szału. Niech pan spyta sierżanta Rogersa, on panu powie. Najpierw rozlegają się gniewne wrzaski i krzyki, ale to trwa tylko kilka minut. Potem w celach śmierci zapada cisza. Niemal słychać, jak ci faceci pocą się z przerażenia. Nagle coś się zaczyna dziać, jakiś drobny hałas przerywa ciszę i wszyscy znowu zaczynają krzyczeć, inni wrzeszczą. Jeden facet wrzeszczał przez dwanaście godzin, aż umarł. Szlaban wyciska z człowieka wszystkie zdrowe zmysły, pozostawia jedynie nienawiść i szaleństwo. Tylko to zostaje. A w końcu cię wyprowadzają. Ostatnie zdanie Ferguson wypowiedział bardzo cicho, po czym wstał i znowu zaczął chodzić po pokoju. – Wie pan, czego tak nienawidziłem w Pachouli? Jej spokoju ducha. Tego, jak była przyjemna. Jak cholernie przyjemna i spokojna. – Ferguson zacisnął pięść. – Nienawidziłem tego, że wszystko tam ma swoje miejsce i działa bez zarzutu. Wszyscy się znają i dokładnie wiedzą, co przyniesie im życie. Wstają rano. Idą do pracy. Tak, proszę pana, nie, proszę pana. Wracają do domu. Piją drinka. Jedzą obiad. Włączają telewizor. Idą spać. Następnego dnia robią to samo. W piątek wieczorem idą na mecz. W sobotę jadą na piknik. W niedzielę do kościoła. Nie ma żadnej różnicy, czy jest się białym czy czarnym, tyle że biali kierują, a czarni noszą toboły, jak wszędzie na Południu. I nie cierpiałem, że wszystkim z tym dobrze. Chryste, jak im było dobrze z tym schematem. Odliczali kolejne dni, takie same jak wczoraj, takie same jak jutro. Rok po roku. – A pan? – Ma pan rację. Ja do tego nie pasowałem. Bo pragnąłem czegoś innego. Chciałem do czegoś dojść. Moja babcia była taka sama. Czarni w tamtej okolicy twierdzili, że jest zawziętą starą babą, która zadziera nosa, co to nie ona, mimo że mieszka w ubogiej chałupie bez bieżącej wody, a z tyłu ma zagrodę na kurczaki. Ci, którzy to zauważyli, tacy jak cholerny Tanny Brown, nie mogli znieść jej dumy. Nie mogli się pogodzić z tym, że przed nikim nie chyli czoła. Poznał ją pan. Czy zrobiła na panu wrażenie osoby, która ustępuje miejsca na chodniku, żeby ktoś mógł przejść? – Nie. – Przez całe życie walczyła. A gdy ja się pojawiłem i nie wpasowałem się w ich schemat, po prostu się do mnie dobrali. Chciał ciągnąć dalej, ale Cowart mu przerwał. – W porządku, Ferguson, dobrze. Powiedzmy, że to wszystko prawda. I powiedzmy, że napiszę artykuł. Kiepskie dowody. Niedokładne dochodzenie. Niekompetentny adwokat. Wymuszone zeznanie. To tylko połowa pana obietnicy. – Ferguson słuchał go teraz z pełnym skupieniem. – Chcę nazwisko. Prawdziwego mordercę, o którym pan wspomniał. Bez pieprzenia. – Jaką mam gwarancję... – Żadnej. Mój artykuł, w którym przedstawiona będzie moja relacja. – Tak, ale tu chodzi o moje życie. Może moją śmierć. – Żadnej gwarancji. Ferguson usiadł i spojrzał na Cowarta. – Co pan naprawdę o mnie wie? – spytał. Pytanie zdziwiło Cowarta. Co wie? – To co mi pan powiedział. Co inni mi powiedzieli. – Wydaje się panu, że mnie pan zna? – Może trochę. Ferguson zrobił kpiącą minę. – Myli się pan. – Zastanawiał się, jakby rozważając to, co przed chwilą powiedział. – Jestem taki, jakiego pan mnie widzi. Może nie jestem ideałem i może powiedziałem coś, czego nie powinienem był mówić, albo zrobiłem coś, czego nie powinienem był robić. Może nie powinienem tak wkurzyć całego miasteczka, że jak w mieście pojawił się sprawca zamieszania, tylko ja przyszedłem im do głowy i nawet nie zdając sobie z tego sprawy, pozwolili, żeby prawdziwy zabójca pojechał sobie spokojnie dalej. – Nie rozumiem. – Zrozumie pan. – Ferguson zamknął oczy. – Wiem, że potrafię być czasami przykry, ale człowiek powinien być taki, jaki jest, racja? – Chyba tak. – Widzi pan, tak właśnie stało się w Pachouli. W miasteczku pojawił się złoczyńca. Zatrzymał się na parę chwil i pozwolił, żeby to na mnie spadły wszystkie okruchy zła. – Roześmiał się na widok wyrazu twarzy Cowarta. – Spróbuję inaczej. Niech pan sobie wyobrazi faceta, bardzo złego faceta, który jedzie samochodem na południe i zjeżdża z autostrady do Pachouli. Zatrzymuje się tuż obok szkoły, pod drzewem, może żeby zjeść hamburgera z frytkami. Zauważa młodą dziewczynę. Udaje mu się ją namówić, żeby wsiadła do samochodu, ponieważ ma dość przyzwoity wygląd. Był pan tam. Nic trudnego, żeby w ciągu kilku minut znaleźć się na bagnach, gdzie panuje jedynie cisza i spokój. Załatwia ją tam i jedzie dalej. Wyjeżdża stamtąd na zawsze i nie myśli o tym, co zrobił, dłużej niż przez minutę czy dwie, a i to jedynie po to, żeby sobie przypomnieć, jakie to było wspaniałe uczucie pozbawić tę dziewczynkę życia. – Niech pan mówi dalej. – Facet jedzie zygzakami na południe stanu. Rozrabia trochę w Bay City. Trochę w Tallahassee. W Orlando. W Lakeland. W Tampa. Aż do Miami. Uczennica. Para turystów. Kelnerka w barze. Problem polega na tym, że jak dociera do metropolii, jest zbyt nieostrożny i wpada. Wpada porządnie, po samą szyję. Za morderstwo. Mówi to panu coś? – Zaczyna. Niech pan mówi dalej. – Sprawa ciągnie się w sądzie przez kilka lat i w końcu facet ląduje tutaj w celi śmierci. I co się tu okazuje? Dowcip wszech czasów. Największy żart, jaki sobie można wyobrazić. Facet siedzący w celi obok czeka na wykonanie wyroku za przestępstwo, które on sam popełnił i prawie o nim zapomniał, bo było tyle innych, cholernych przestępstw, że już mu się pomieszały w głowie. Niemal pęka ze śmiechu. Tylko że dla faceta z celi obok to wcale nie jest takie śmieszne, mam rację? – Chce mi pan powiedzieć, że... – Tak, panie Cowart. Mężczyzna, który zabił Joanie Shriver, siedzi tutaj, w celi śmierci. Słyszał pan o facecie, który nazywa się Blair Sullivan? Cowart oddychał przerywanie. To nazwisko eksplodowało mu w głowie jak pocisk. – Słyszałem. – Każdy słyszał o Sullivanie, racja, Panie Dziennikarzu? – Racja. – To właśnie on ją załatwił. Cowart poczuł, jak czerwienieje mu twarz. Chciał poluzować krawat, wystawić głowę za jakieś okno, stanąć gdzieś na wietrze, zrobić cokolwiek, co dałoby mu trochę powietrza. – Skąd pan wie? – On mi to powiedział! Wydawało mu się, że to najlepszy dowcip, jaki słyszał. – Niech pan powtórzy dokładnie, co powiedział. – Niedługo po tym, jak go tu przysłali, wsadzili go do celi obok mojej. Wie pan, że ma nie za bardzo pod kopułą. Wybucha śmiechem, mimo że nikt nie opowiada żadnego dowcipu. Płacze bez powodu, gada do siebie. Rozmawia z Bogiem. I ma taki cholerny, cichy głos przypominający syczenie, jak jakaś żmija. To najbardziej walnięty skurwysyn, jakiego znam. Tylko że tak naprawdę wcale nie jest walnięty, tylko szczwany jak lis. W każdym razie jakiś tydzień czy dwa później zaczęliśmy gadać i spytał mnie, za co siedzę. Więc powiedziałem mu prawdę: że czekam na śmierć za przestępstwo, którego nie popełniłem. Zaczął się podśmiewać i krztusić, i spytał mnie, za jakie przestępstwo. Więc mu powiedziałem: „Za małą dziewczynkę w Pachouli”. A on na to: „Taką małą blondynkę? Z aparatem ortodontycznym?” „Tak”, mówię. Wtedy zaczął się śmiać, nie mógł przestać. „Na początku maja?”, pyta. Ja mu na to: „Zgadza się”. A on: „Mała dziewczynka cała pocięta nożem i ciało wrzucone do rzeki?” „To też się zgadza”, mówię, „ale skąd ty tyle o tym wiesz?” A on chichocze, śmieje się, parska i kołysze, trzymając za brzuch, takie to dla niego śmieszne. I mówi: „Wiem, że nie załatwiłeś tej dziewczynki, bo to ja ją załatwiłem. Naprawdę była niezła”. Mówi: „Człowieku, jesteś najbardziej upierdolonym gościem na świecie” i śmieje się bez końca. Gotów byłem go zabić na miejscu; zacząłem krzyczeć i wrzeszczeć, i szarpać kraty. Wpadł oddział specjalny, w tych swoich kurtkach lotniczych z gumowymi pałkami, i tymi hełmami z plastikowym gównem przed oczami. Stłukli mi dupę i zaciągnęli do izolatki. Wiesz pan, co to izolatka? Taka mała cela bez okna, tylko z wiadrem i cementową pryczą. Wrzucają tam na golasa, aż zaczniesz zachowywać się porządnie. Jak wyszedłem, przenieśli go już na inne piętro. Gimnastykę mamy o różnych porach, więc go już nie widuję. Podobno naprawdę zbzikował. Czasami w nocy słyszę, jak do mnie woła. „Bobby Earl!” Krzyczy takim ohydnym, cienkim głosem. „Bobby Earl! Dlaczego nie chcesz ze mną pogadaaaać?” I śmieje się, jak mu nie odwołam. Śmieje się bez końca. Cowarta przeszył dreszcz. Potrzebował chwili, żeby się odprężyć i przetrawić opowieść, którą właśnie usłyszał, ale nie było na to czasu. Był uwięziony, skuty przez słowa, które padały z ust Bobby’ego Earla Fergusona. – Jak mogę to udowodnić? – Nie wiem, człowieku! Udowadnianie nie należy do mnie! – Jak mogę to potwierdzić? – Do cholery! Sierżant panu powie, że musieli ode mnie odseparować Sullivana. Ale nie wie dlaczego. Nikt nie wie dlaczego, oprócz pana, mnie i niego. – Ale nie mogę... – Nie chcę słuchać, co pan może, a czego nie może, Panie Dziennikarzu. Przez całe życie ludzie mówią mi, czego nie mogę. Nie możesz być tym, nie możesz robić tego, nie możesz mieć tego, nie możesz nawet tego pragnąć. Tak w jednym słowie można streścić całe moje życie. Już nie chcę tego słuchać. Cowart milczał. – Dobrze – odezwał się – sprawdzę... Ferguson odwrócił się zwinnie, przysuwając do niego swoją twarz; oczy miał naładowane wściekłością. – Masz pan rację. Sprawdź pan. Spytaj pan tego skurwysyna. Zobaczysz pan, do cholery, sam pan zobaczysz. Więzień wstał gwałtownie, odpychając się od stolika. – Teraz już pan wie. Co pan zrobi? Co może pan zrobić? Niech pan idzie zadać jeszcze kilka cholernych pytań, ale niech się pan, do cholery, upewni, że mnie nie stracą, zanim pan skończy je zadawać. Podszedł do drzwi i zaczął w nie walić pięściami. Odgłos wibrował w małym pomieszczeniu jak wystrzały z pistoletu. – Skończyliśmy! Sierżancie Rogers! Do cholery! – Drzwi drżały pod gwałtownymi atakami. Gdy strażnik otworzył je zamaszystym ruchem, Ferguson obdarzył Cowarta jeszcze jednym spojrzeniem i powiedział: – Chcę wracać do swojej celi. Chcę być sam. Nie chcę więcej rozmawiać. Nie, proszę pana. Wyciągnął przed siebie dłonie i strażnik założył na nie kajdanki. Gdy zamknęły mu się z trzaskiem na nadgarstkach, jeszcze raz spojrzał na reportera. Jego wzrok, ostry, wypełniony wyzwaniem i oczekiwaniem, przewiercał na wylot. Po czym odwrócił się i zniknął w drzwiach, zostawiając Cowarta pogrążonego w ciszy, z uczuciem jakby machał nogami tuż nad kipielą, w której w każdej chwili mógł się pogrążyć. Gdy już był odprowadzany z więzienia, Cowart spytał sierżanta, gdzie jest Blair Sullivan. Sierżant Rogers machnął ręką. – Sully? Jest w skrzydle Q. Cały dzień siedzi w celi, czyta Biblię i pisze listy. Pisze do kilku psychiatrów i do rodzin swoich ofiar. Wypisuje w ohydny sposób, co zrobił ich najbliższym. Nie wysyłamy ich. Nie mówimy mu o tym, ale chyba się domyśla. – Sierżant potrząsnął głową. – Temu chyba nie za dobrze się układa pod czapką. Ma też prawdziwego bzika na punkcie Roberta Earla. Nawołuje go po imieniu, ubliża, czasami w środku nocy. Czy Bobby Earl opowiedział panu, że próbował go zabić, jak mieli cele obok siebie? To było naprawdę coś dziwnego. Początkowo się ze sobą zgadzali, rozmawiali przez kraty. I nagle Robert Earl po prostu oszalał; rzucał się i wrzeszczał, i próbował dosięgnąć Sullivana. Właściwie to był jedyny raz, kiedy sprawił nam kłopot. Wylądował w izolatce na krótkie wakacje. Teraz są umieszczeni na liście separacyjnej. – Co to takiego? – To co pan słyszy. Nie wolno im się ze sobą kontaktować pod żadnym pozorem. To taka lista, dzięki której możemy nie dopuszczać, żeby się chłopaki nawzajem pozabijali, zanim państwo samo będzie miało okazję to zrobić w majestacie prawa. – A gdybym tak chciał porozmawiać z Sullivanem? Sierżant pokręcił głową. – Ten facet jest naprawdę zły, panie Cowart. Do diabła, nawet ja się go boję, a widziałem już chyba każdy rodzaj mordercy, jaki pęta się po tym świecie. – Dlaczego? – Wie pan, trzymamy tu ludzi, którzy są w stanie zabić i nawet się nad tym nie zastanawiać; pozbawienie kogoś życia nic dla nich nie znaczy. Mamy tu szaleńców, morderców seksualnych, psychopatów, poszukiwaczy mocnych wrażeń, płatnych zabójców i zamachowców, kogo pan tylko chce. Ale Sullivan jest jakiś inny. Nie wiem właściwie dlaczego. Pasuje do wszystkich tych kategorii, jak taka cholerna jaszczurka, co potrafi zmieniać kolory... – Kameleon? – Tak. Właśnie. Tak jakby tkwiły w nim wszystkie te odmiany i przez to dla żadnej nie jest charakterystyczny. – Sierżant Rogers przerwał. – Ten facet po prostu mnie przeraża. Nie mogę powiedzieć, że jakoś szczególnie cieszę się, gdy ktoś ląduje na krześle, ale w przypadku tego skurczy syna nawet bym się nie zawahał. Zresztą to już niedługo. – Jak to? Siedzi w celi śmierci dopiero od roku czy coś koło tego, nie mylę się? – Nie myli się pan. Ale zrezygnował ze wszystkich prawników, jak ten facet w Utah kilka lat temu. Wpłynęła samoistnie tylko jedna apelacja do rozstrzygnięcia przez stanowy Sąd Najwyższy i twierdzi, że jak to się skończy, to już po nim. Mówi, że nie może się doczekać, jak znajdzie się w piekle, bo na powitanie rozwiną przed nim czerwony dywan. – Sądzi pan, że nie zmieni zdania? – Już panu powiedziałem. On jest inny niż inni faceci. Nawet inny niż inni mordercy. Myślę, że na pewno nie zmieni. Życie czy śmierć, dla niego to chyba wszystko jedno. Uważam, że będzie się po prostu śmiał, jak śmieje się zawsze, i rozsiądzie się na krześle, jakby to nie było nic takiego. – Muszę z nim porozmawiać. – Nikt nie musi rozmawiać z tym gościem. – Ja muszę. Może pan to załatwić? Rogers zatrzymał się i przyjrzał się mu. – Czy to ma coś wspólnego z Bobbym Earlem? – Może. Wzruszył ramionami. – Cóż, jedyne co mogę zrobić, to go o to zapytać. Jeśli się zgodzi, załatwię to. Jeśli powie nie, nie ma odwołania. – W porządku. – To nie będzie jak spotkanie z Bobbym Earlem w saloniku dyrektorskim. Będziemy musieli wykorzystać klatkę. – Wszystko jedno. Tylko niech się pan postara. – W porządku, panie Cowart. Niech pan zadzwoni do mnie rano, postaram się mieć już dla pana gotową odpowiedź. Obydwaj wyszli w milczeniu przez bramę więzienia. Przez chwilę stali w hallu przed drzwiami. Następnie Rogers wyszedł z Cowartem na światło dzienne. Reporter zauważył, jak wartownik osłania ręką oczy i patrzy na palące słońce na bladobłękitnym niebie. Sierżant stał wdychając czyste powietrze; zamknął na chwilę oczy, jakby próbował zrekompensować świeżym powietrzem ograniczoną przestrzeń budynku. Następnie potrząsnął głową i bez słowa wrócił do więzienia. Cowart pomyślał, że Ferguson miał rację. Każdy słyszał nazwisko: Blair Sullivan. Floryda w jakiś dziwny sposób wydaje morderców niezwykłego kalibru; zło, podobnie jak powyginane mangrowce, które rosną na nasączonej słoną wodą, piaszczystej glebie nad oceanem, zapuszcza korzenie w ten stan i wgryza się w głąb. A ci, którzy stamtąd nie pochodzą, wydają się przyciągani z zatrważającą siłą w stronę Florydy, jakby wiedzeni jakimś niezwykłym zakłóceniem w prawach grawitacji ziemskiej, kontrolowanym przez przypływy i straszne żądze ludzkie. Nadaje to temu stanowi coś w rodzaju powszechnego obycia ze złem; zrezygnowana akceptacja szaleńca, który otwiera ogień z karabinu maszynowego w barze szybkiej obsługi, czy nabrzmiałych ciał przemytników narkotyków w Everglades, które oblazło robactwo. Zboczeńcy, wariaci, płatni mordercy, zabójcy motywowani szaleństwem, emocjami lub pozbawieni jakiegokolwiek powodu czy uczucia, wydaje się, że wszyscy jakoś trafiają na Florydę. Blair Sullivan też jechał na południe. Przyznał się do zabicia w drodze do Miami dwunastu osób. Ofiary były czysto przypadkowe; po prostu osoby, które akurat znalazły się w pobliżu. Nocny stróż przydrożnego motelu, kelnerka w kawiarni, ekspedient w małym sklepiku, para starszych turystów, którzy zmieniali koło na poboczu drogi. To, co było tak przerażającego w tych morderstwach, to ich zupełnie ślepe wykonanie. Niektóre ofiary zostały obrabowane. Inne zgwałcone. Jeszcze inne zabite bez żadnych widocznych powodów, czy też z jakiegoś niezgłębionego powodu; jak ekspedient na stacji benzynowej, który dostał strzał poprzez kabinę ochronną, nie dlatego że był to napad rabunkowy, ale dlatego że zbyt wolno rozmieniał banknot dwudziestodolarowy. Sullivana aresztowano w Miami kilka minut po tym, jak rozprawił się z młodą parą, która całowała się na nieuczęszczanej drodze. Dobrze się z nimi zabawił, gdyż najpierw związał nastoletniego chłopaka, żeby sobie popatrzył, jak gwałci jego dziewczynę, a potem pozwolił dziewczynie obejrzeć, jak podcina chłopakowi gardło. Gdy dostrzegł go stanowy policjant konny patrolujący teren, ciął nożem ciało dziewczyny. „Miałem pecha”, powiedział Sullivan sędziemu, arogancki, bez cienia skruchy na wieść o wyroku. „Jakbym był trochę szybszy, tego policjanta też bym dostał”. Cowart wykręcił u siebie w pokoju numer telefonu i po kilku chwilach połączył się z działem miejskim „The Miami Journal”. Poprosił z Edną McGee, reporterką, która zajmowała się procesem i skazaniem Sullivana. Zanim podniosła słuchawkę, przez chwilę słychać było w telefonie muzykę. – Cześć, Edna. – Matty? Gdzie jesteś? – W Starkę, w jakimś motelu za dwadzieścia dolców za noc; próbuję dojść z tym wszystkim do ładu. – Jak już ci się to uda, daj mi znać, dobrze? No i jak tam materiał? W całej sali redakcyjnej słychać plotki, że trafiłeś na coś naprawdę sensacyjnego. – Całkiem nieźle. – Ten facet naprawdę zabił dziewczynkę, czy jak? – Nie wiem. Jest sporo niejasności. Gliniarze nawet przyznali się, że go pobili, zanim udało im się wyciągnąć przyznanie do winy. Oczywiście nie tak dotkliwie, jak on twierdzi, ale zawsze. – Poważnie? Nieźle brzmi. Wiesz, nawet najbardziej niewinne wymuszenie powinno sprawić, że sędzia odrzuciłby to zeznanie. Jeśli gliniarze przyznają się, że kłamali, choćby trochę, uważaj. – To właśnie nie daje mi spokoju, Edna. Niby dlaczego mieliby przyznać się, że go bili? Na pewno w niczym im to nie pomoże. – Matty, wiesz tak samo dobrze jak ja, że gliniarze to najbardziej kiepscy kłamcy na świecie. Jak tylko próbują kłamać, natychmiast wpadają w tarapaty. Wszystko obraca się przeciw nim. Po prostu nie leży to w ich naturze. I w końcu mówią prawdę. Nie można rezygnować, trzeba bez przerwy zadawać pytania. W końcu zawsze się przyznają. Dobra, co mogę dla ciebie zrobić? – Blair Sullivan. – Sully? A to dopiero ciekawe. Co on ma z tym wszystkim wspólnego? – Jego nazwisko padło w dość dziwnej sytuacji. Nie za bardzo mogę o tym rozmawiać. – Bez przesady. Powiedz mi. – Przestań, Edna. Jak tylko dowiem się czegoś na pewno, tobie powiem pierwszej. – Przysięgasz? – Oczywiście. – Na co przysięgasz? – Edna. Daj spokój. – No już dobrze. Dobrze. Blair Sullivan. Sully. Jezu. Wiesz, że mam dość liberalne poglądy, ale ten facet to coś niesamowitego. Wiesz, do czego zmusił tę dziewczynę, zanim ją zabił? Nie umieściłam tego w felietonie. Nie mogłam. Jak przysięgli to usłyszeli, jeden zwymiotował w loży. Musieli zrobić przerwę, żeby posprzątać. Jak już obejrzała, jak jej chłopak wykrwawił się na śmierć, Sully zmusił ją, żeby się schyliła i... – Nie chcę tego słuchać – przerwał Cowart. Kobieta po drugiej stronie zamilkła gwałtownie. Po chwili spytała: – To co chcesz wiedzieć? – Możesz powiedzieć mi, jak przebiegała jego marszruta na południe? – Jasne. Dzienniki określiły ją jako Wędrówkę Śmierci. Była całkiem nieźle poparta dowodami. Zaczął od zabicia swojej gospodyni w Luizjanie, pod Nowym Orleanem, potem prostytutki w Mobile, w Alabamie. Przyznał się, że zadźgał nożem jakiegoś marynarza w Pensacola, jakiegoś faceta, którego spotkał w barze dla pedałów, i rzucił jego zwłoki na stertę śmieci, potem... – Kiedy to było? – Mam to zapisane. Poczekaj, notatki są w dolnej szufladzie. – Matthew Cowart usłyszał trzask słuchawki odkładanej na biurko i dotarły do niego odgłosy otwieranych i zamykanych szuflad. – Znalazłam. Czekaj. Mam. Gdzieś pod koniec kwietnia, najpóźniej na początku maja, zaraz jak przekroczył granicę naszego Słonecznego Stanu. – I co potem? – Wciąż powoli posuwał się na południe stanu. To nieprawdopodobne. Listy gończe w trzech stanach, rysopisy, ulotki FBI z jego zdjęciem, biuletyny komputerowe NCIC. I nikt go nie przyuważył. Przynajmniej nikt żywy. Do Miami dotarł pod koniec czerwca. Spranie tej całej krwi z ubrań musiało mu zająć dużo czasu. – A co z samochodami? – Posługiwał się trzema, wszystkie kradzione. Chevroletem, merkurym i oldsmobilem. Po prostuje porzucał i nagrywał sobie coś nowego. Kradł tablice rejestracyjne i robił podobne numery. Zawsze wybierał mało charakterystyczne samochody, takie zupełnie nudne, nie zwracające uwagi. Twierdził też, że zawsze przestrzegał ograniczenia szybkości. – Gdy wjechał na teren Florydy, jaki miał samochód? – Poczekaj. Sprawdzę w notesie. Wiesz, że jest jakiś facet, z „Tampa Tribune”, który chce napisać o nim książkę? Próbował się z nim zobaczyć, ale Sully po prostu go wyrzucił. Słyszałam od oskarżycieli, że nie chciał z nim gadać. Cały czas szukam. Zrezygnował ze wszystkich prawników, wiedziałeś? Chyba się pożegna z tym padołem przed końcem roku. Gubernator tak się niecierpliwi, żeby podpisać na Sully’ego nakaz wykonania egzekucji, że ręka sama lgnie mu do pióra. Mam; brązowy merkury monarch. – Nie ford? – Nie. Ale merkury jest prawie taki sam. Taka sama karoseria, taka sama linia. Łatwo je pomylić. – Jasnobrązowy? – Nie, ciemny. Cowart głęboko wciągnął oddech. Pasuje, pomyślał. – No, Matty, powiesz mi, o co w tym wszystkim chodzi? – Sprawdzę parę rzeczy i ci powiem. – Zmiłuj się, Matty. Nie cierpię, jak czegoś nie wiem. – Skontaktuję się z tobą. – Przyrzekasz? – Jasne. – Wiesz, że teraz pojawi się tu jeszcze więcej plotek? – Wiem. Odłożyła słuchawkę, zostawiając Matthew Cowarta samemu sobie. Pokój wokół niego wypełnił się makabrycznymi pomysłami i przerażającymi wyjaśnieniami. Ford, a nie merkury. Zielony, a nie brązowy. Murzyn, a nie biały. Ten człowiek, a nie tamten. – Nie bardzo mogę to pojąć, ale masz pan szczęście, chłopie – powiedział jowialnie sierżant Rogers głosem nie zdradzającym żadnych śladów wczesnej godziny. – Jak to? – Pan Sullivan mówi, że pana przyjmie. Nieźle by się wkurzył facet z „Tampa”, który tu był w zeszłym tygodniu. Nie chciał go widzieć. I ci wszyscy cholerni prawnicy, którzy usiłowali się dostać do Sullivana, też by się nieźle wkurzyli. Ich też nie chce widzieć. Właściwie zgadza się tylko na kilku psychiatrów, których przysyła FBI. Wie pan, ci chłopcy badający seryjne morderstwa. I przypuszczam, że powód jest prosty: żaden z tych cholernych prawników nie może wystawić papierów, iż jest niepoczytalny i żeby sąd przyjął jego apelacje. Mówiłem panu, że pan Sullivan to niesamowity facet? – Niech mnie piorun trzaśnie – ucieszył się Cowart. – Nie, to na pewno jego trzaśnie. Ale to nie nasza sprawa, mam rację? – Zaraz przyjadę. – Niech pan się nie spieszy. Proszę mi wybaczyć, ale jak przeprowadzamy Sullivana, podejmujemy pewne środki ostrożności. Przynajmniej od dziewięciu miesięcy, bo napadł na jednego ze strażników pilnujących prysznica i odgryzł mu ucho. Stwierdził, że mu smakowało. Powiedział, że zjadłby mu całą głowę, gdybyśmy go nie odciągnęli. Taki właśnie jest Sully. – Po co to zrobił? – Ten strażnik powiedział mu, że zwariował. Niby nic takiego. Tak jak pan by powiedział swojej żonie: „Chyba zwariowałaś, żeby kupować tę sukienkę”. Albo jakby pan powiedział sam do siebie: „Chyba zwariowałem, żeby na czas płacić podatek”. Brzmi jak nic poważnego, prawda? Ale w przypadku Sullivana okazało się to cholernie niewłaściwym słowem. I bęc! Już siedział na tym facecie i gryzł go jak jakiś kundel. Ten facet, na którego się rzucił, był chyba ze dwa razy większy od niego. Nie sprawiło mu to żadnej różnicy. Tarzali się po podłodze, krew tryskała na wszystkie strony, a facet wrzeszczał przez cały czas: „Złaź ze mnie, pieprzony skurwysynu!” Oczywiście jedyną reakcją Sully’ego było to, że natarł jeszcze mocniej. Musieliśmy go potraktować pałkami i pozwolić mu ochłonąć przez kilka miesięcy w „norze”. Moim zdaniem to jednak to słowo; od niego się zaczęło. To tak jakby pociągnąć za spust i gość wypalił. Czegoś mnie to nauczyło. Wszystkich tutaj czegoś to nauczyło. Trochę bardziej trzeba uważać, jakich słów używamy. Wydaje mi się, że Sully bardzo zwraca uwagę na słownictwo. – Rogers przerwał i w powietrzu przez chwilę panowała cisza. – No to teraz ten – dodał. Towarzyszył Cowartowi młody strażnik ubrany w szary mundur, nic nie mówiąc prowadził wzdłuż białego korytarza wypełnionego blaskiem światła słonecznego wpadającego przez szereg wysokich okien umieszczonych poza czyimkolwiek zasięgiem. Światło sprawiało, że obraz otaczającego świata był zamglony i niewyraźny. Po drodze reporter próbował zacząć jasno myśleć. Wsłuchiwał się w stukot butów na wypolerowanej podłodze. Miał swoją własną technikę wyłączania się, gdy próbował nie myśleć absolutnie o niczym; nie wyobrażać sobie mającej nastąpić rozmowy, zapomnieć o innych artykułach, jakie napisał, i o osobach, które znał; o wszystkim. Pragnął pozbyć się wszelkich szczegółów tkwiących w umyśle i stać się jak czysta bibuła, wchłaniająca każdy dźwięk i obraz towarzyszące wydarzeniu, które miało nastąpić. Gdy szli wzdłuż korytarza i mijali parę podwójnych, zamykanych na klucz drzwi, liczył rozbrzmiewające kroki strażnika. Gdy doliczył niemal setki, weszli do hallu ze schodami i podestami prowadzącymi na piętra, gdzie znajdowały się cele, strzeżone przez dwóch strażników zamkniętych w oszklonej budce. W miejscu gdzie krzyżowały się wszystkie ścieżki hallu, znajdowała się druciana klatka. Pośrodku klatki ustawiony był jeden stół z szarej stali i dwie ławki. Sprzęty były przynitowane do podłogi. Po jednej stronie do brzegu stołu zamontowana była metalowa obręcz. Przez jedyne istniejące wejście wprowadzono Cowarta do klatki i dano znak, żeby zajął miejsce po przeciwnej stronie niż miejsce z obręczą. – Ten sukinsyn zaraz tu będzie. Proszę poczekać – powiedział strażnik. Odwrócił się i szybko wyszedł z klatki znikając na schodach, a następnie na jednym z podestów. Za niedługą chwilę rozległo się walenie do jednych z drzwi prowadzących do hallu. Następnie przez interkom rozległ się głos: – Środki bezpieczeństwa! Wchodzi pięć osób! Rozległ się tępy odgłos zwalniania elektronicznego zamka i Cowart ujrzał sierżanta Rogersa ubranego w kurtkę bojową i w kask, wprowadzającego do hallu całą grupę. Pomarańczowy blezer więźnia przesłaniało dwóch strażników po obu jego stronach i jeden z tyłu. Zastęp szybkim krokiem wszedł prosto do klatki. Blair Sullivan miał stopy i dłonie skute razem kajdanami. Otaczający go mężczyźni maszerowali z wojskową dokładnością, równomiernie stąpając cicho po podłodze, podczas gdy on na wpół kuśtykał pomiędzy nimi jak dziecko, które za wszelką cenę próbuje dotrzymać kroku paradzie z okazji Czwartego Lipca. Był chudy jak szkielet, niewysoki, miał fioletowo-czerwone tatuaże, które wiły się po wyblakłej, białej skórze obydwu przedramion, i czarną czuprynę przyprószoną siwizną. Ciemne oczy szybko kodowały wszystko wokół – klatkę, strażników i Matthew Cowarta. Jedna powieka wydawała się lekko drgać, jakby obydwie gałki oczne pracowały niezależnie od siebie. Była w nim jakaś nonszalancja; w jego uśmiechu, w niedbałej postawie, gdy sierżant ostrożnie odpinał łańcuch kajdan od stóp więźnia... Niemal jakby siłą woli potrafił sam zrzucić okowy. Strażnicy, którzy pilnowali go po bokach, stali w pozycji bojowej z przygotowanymi pałkami. Więzień uśmiechał się do nich przyjacielsko-kpiącym uśmiechem. Sierżant następnie przeciągnął łańcuch przez obręcz na brzegu stołu i przymocował go do potężnego, skórzanego pasa obejmującego mężczyznę w talii. – Siadaj – rozkazał szorstko. Trzej strażnicy szybko odstąpili od więźnia, a on usiadł swobodnie na stalowej ławce. Skupił wzrok na oczach Cowarta. Na ustach więźnia wciąż majaczył delikatny uśmiech, ale oczy zwęziły się i przyglądały badawczo. – W porządku – powiedział znowu sierżant. – Może być. Wyprowadził strażników z klatki, zatrzymując się, żeby zamknąć ją dokładnie. – Nie lubią mnie – powiedział Blair Sullivan z westchnieniem. – Dlaczego? – Z powodów dietetycznych – odpowiedział wybuchając gwałtownym śmiechem. Śmiech w kilka sekund przeszedł w charkot, po czym zmienił się w dźwięk przypominający kaszel. Sullivan wyjął z kieszeni koszuli paczkę papierosów i pudełko drewnianych zapałek. Musiał w tym celu pochylić się w stronę stołu i na wpół zgiąć na ławce, gdy podpalał papierosa, gdyż zasięg ramion miał ograniczony łańcuchem, którym przykute były jego ręce. – Oczywiście wcale nie muszą mnie lubić, żeby mnie zabić. Czy nie będzie panu przeszkadzało, jak zapalę? – spytał Cowarta. – Nie, proszę bardzo. – Nie wydaje się to panu trochę śmieszne? – Co? – Skazaniec palący papierosa. Ludzie na całym świecie tak cholernie starają się rzucić palenie, a w przypadku mieszkańców celi śmierci palenie jednego papierosa za drugim jest sprawą naturalną. Do diabła, chyba jesteśmy najlepszymi klientami RJ. Reynoldsa. Pewnie byśmy poddali się każdemu złemu czy niebezpiecznemu nałogowi, gdyby tylko nam było wolno. Ale wolno nam jedynie palić. Nie, żeby którykolwiek z nas specjalnie przejmował się rakiem płuc, chociaż przypuszczam, że gdyby któryś się mocno rozchorował, tak naprawdę porządnie, śmiertelnie, to władze stanowe nie byłyby zbyt skłonne posadzić mu tyłka na krześle. Władze stanowe, Cowart, są wrażliwe na tym punkcie. Nie chcą przeprowadzać egzekucji na nikim, kto jest chory na ciele lub umyśle. O nie. Chcą, żeby ludzie, których smażą, byli w dobrej kondycji fizycznej i zdrowi umysłowo. Kilka lat temu w Teksasie było pełno zamieszania, gdy władze stanowe chciały uśmiercić jakiegoś biedaczynę, który dostał ataku serca, gdy podpisano decyzję o wykonaniu egzekucji. Została odłożona do czasu, aż facet o własnych siłach mógł udać się na śmierć. Nie chcieli go wwozić do komory na jakimś wózku szpitalnym, o nie. To by obraziło szlachetne uczucia ludzi o czystych sumieniach i dobrych sercach. Jest też świetny przykład jakiegoś gangstera z Nowego Jorku z lat trzydziestych. Jak znalazł się w celi śmierci, zaczął jeść bez opamiętania. Był gruby, a tam tył jeszcze bardziej. Był grubszy i grubszy, i grubszy, i grubszy, i grubszy. Obżerał się chlebem, ziemniakami i makaronem, aż niemal wychodziły mu uszami. Wie pan, skrobia. Wymyślił sobie, że uniknie krzesła tyjąc tak, że nie będzie w stanie się w nim zmieścić! Fantastyczne. Problem w tym, że nie do końca mu się udało. Musieli go tam wcisnąć, ale, do cholery, jakoś się wpasował. Zakpił sam z siebie, czy jak? Kiedy już z nim skończyli, wyglądał pewnie jak prosiak z rożna. Niech mi pan powie, gdzie w tym wszystkim logika? Co? Znowu się zaśmiał. – Nie ma lepszego miejsca od celi śmierci, żeby zaobserwować wszelkie ironie losu. – Wpatrywał się w Cowarta, a jego jedna powieka poruszała się szybko. – Powiedz no mi, Cowart, ty też jesteś mordercą? – Co? – To znaczy, czy kiedykolwiek pozbawiłeś kogoś życia? Może w wojsku? Jesteś w takim wieku, że mogłeś być w Wietnamie. Byłeś? Nie, chyba nie. Nie posiadasz tego nieobecnego spojrzenia, jakie mają weterani, kiedy ogarniają ich wspomnienia. Ale może roztrzaskałeś samochodem jakiegoś nastolatka? Może zabiłeś najlepszego kumpla albo swoją cizię w jakąś sobotnią noc? A może poprosiłeś lekarzy w jakimś cholernym szpitalu, żeby odłączyli stareńką mamę lub tatę, gdy tak byli już schorowani, że tylko respirator mógł podtrzymać im życie. Zrobiłeś coś takiego, Cowart? Kazałeś kiedyś swojej żonie lub dziewczynie usunąć ciążę? Może nie chciałeś, żeby jakieś noworodki przeszkadzały ci w karierze. A może jesteś gdzieś w górnych partiach tej listy, Cowart? Może wziąłeś ze dwie działki kokainy na jakiejś imprezie w Miami? Wiesz, ile trupów mogło paść przy tej dostawie? Wybacz, ale tylko tak sobie zgaduję. No, Cowart, powiedz mi, też jesteś mordercą? – Nie, nie sądzę. Blair Sullivan parsknął. – Nieprawda. Każdy jest mordercą. Tylko trzeba dobrze poszukać. Zastosować wystarczająco szeroką definicję tego słowa. Nie byłeś nigdy w domu towarowym, gdzie jakaś niedobra mamuśka w łachmanach dopada swego dzieciaka i spuszcza mu manto w obecności wszystkich? Jak ci się wydaje, co tam miało miejsce? Przypatrz się pan lodowatym oczom tego dzieciaka. Właśnie rodzi się przyszły morderca. Więc dlaczego nie spojrzysz sam w siebie? Ty też masz takie lodowate spojrzenie, Cowart. Tkwi to w tobie. Wystarczy na ciebie spojrzeć. – To niezła sztuczka. – To nie sztuczka. To chyba taka specjalna zdolność. Wiesz, może się na tym poznać jedynie facet z tej samej branży. Jesteś oblepiony śmiercią i umieraniem, Cowart, i wyraźnie widzę tego objawy. – Cóż, tym razem się mylisz. – Czyżby? Zobaczymy. Jeszcze się przekonamy. Sullivan rozparł się na metalowym krześle, przyjmując niedbałą pozę, ale przez cały czas jego wzrok wwiercał się coraz głębiej w serce Cowarta. – Wiesz, to się staje łatwe. – Co się staje łatwe? – Zabijanie. – W jaki sposób? – Doświadczenie. Szybko można się nauczyć, jak ludzie umierają. Niektórzy trudno, niektórzy łatwo. Niektórzy walczą jak diabły, inni poddają się w milczeniu. Niektórzy błagają o darowanie życia, inni plują w twarz. Niektórzy płaczą, inni się śmieją. Niektórzy wzywają matki, inni mówią, że spotkają się z tobą w piekle. Niektórzy kurczowo trzymają się życia, inni oddają je z łatwością. Ale wszyscy kończą tak samo. Stają się sztywni i zimni. Ty. Ja. Na koniec wszyscy są tacy sami. – Może na koniec. Ale ludzie docierają do tego punktu na wiele różnych sposobów. Sullivan roześmiał się. – Jasne. To spostrzeżenie na miarę celi śmierci, Cowart. Tak właśnie mógłby powiedzieć facet z celi po jakichś ośmiu latach i setce apelacji, gdy czas ucieka bardzo szybko. Na różne sposoby. Zaciągnął się mocno papierosem i wypuścił dym w zastygłe powietrze więzienia. Przez chwilę wzrok Blaira Sullivana śledził smugę dymu, aż rozwiała się powoli. – Wszyscy jesteśmy dymem, czyż nie? Jak już przychodzi co do czego. Powiedziałem to tym psychiatrom, ale chyba nie wzięli sobie tego do serca. – Jakim psychiatrom? – Z FBI. Mają tam taki specjalny Wydział Badania Osobowości i próbują za wszelką cenę zbadać, co jest przyczyną seryjnych morderstw, żeby jakoś zapobiec temu szczególnemu, amerykańskiemu sposobowi spędzania wolnego czasu... – Uśmiechnął się. – Oczywiście nie odnoszą jakichś szczególnych sukcesów, ponieważ każdy z nas ma inne powody. Ale to porządni chłopcy. Lubią tu przyjeżdżać i robią mi testy. Minnesocki Wielowymiarowy Inwentarz Osobowości i testy Apercepcji Tematycznej, i testy Rorschacha, i testy IQ, i Bóg jeden wie, następnym razem pewnie przeprowadzą na mnie wstępne testy egzaminacyjne na jakieś pieprzone studia. Lubią, jak opowiadam im o swojej mamuśce i jak nienawidziłem tej starej ropuchy, a szczególnie ojczyma. Bił mnie. Prał mnie porządnie, jak tylko się odezwałem. Używał do tego pięści, pasa, chuja. Bił mnie i pieprzył, pieprzył i bił. Jeden dzień to, drugi tamto, jak w zegarku. Jak ja go nienawidziłem! Strasznie. Ciągle go nienawidzę. Mają teraz powyżej siedemdziesiątki i wciąż mieszkają w małym ceglanym bungalowie na północy Keys, w którym na ścianie wisi krucyfiks i kolorowy obraz Jezusa, i wydaje im się, że Zbawiciel wejdzie kiedyś przez drzwi i poniesie ich do nieba. Jak słyszą moje imię, robią znak krzyża i mówią: „Ten chłopak zawsze był we władaniu szatana”, czy coś podobnego. Tych chłopaczków z FBI to wszystko bardzo interesuje. Ty też jesteś tym zainteresowany, Cowart? Czy po prostu chcesz się dowiedzieć, dlaczego zabiłem tych wszystkich ludzi, wliczając tych, których prawie nie znałem? – Tak. Zaśmiał się chropowato. – Na to pytanie łatwo jest odpowiedzieć: Wracałem do domu i trochę zboczyłem ze szlaku. Można by rzec, coś mnie odciągnęło. Nigdy nie dotarłem do celu. Czy to brzmi sensownie? – Niezupełnie. Sullivan uśmiechnął się i przewrócił oczami. – Życie jest pełne zagadek, prawda? – Skoro tak twierdzisz. – Właśnie. Skoro tak twierdzę. Oczywiście jesteś trochę bardziej zainteresowany jakąś jedną, drobną zagadką, mam rację, Cowart? Inni specjalnie cię nie interesują, prawda? Nie po to tu przyjechałeś. – Nie. – Powiedz mi, dlaczego chcesz rozmawiać z takim złym facetem jak ja? – Robert Earl Ferguson i Pachoula, Floryda. Blair Sullivan odchylił głowę do tyłu i zawył ostrym śmiechem, który odbił się echem od ścian więzienia. Cowart zobaczył, jak kilku strażników odwróciło głowy, przyjrzeli im się przez moment i wrócili do swoich zajęć. – A to dopiero ciekawe tematy, Cowart. Wielce ciekawe. Ale będziemy się musieli zająć nimi za chwilę. – Dobrze. Dlaczego? Blair Sullivan przechylił się nad stołem, przysuwając swoją twarz do twarzy Cowarta najbliżej, jak tylko mógł. Łańcuch, którym przywiązany był do stołu, zadźwięczał i napiął się pod nagłym naporem. Na szyi więźnia nabrzmiała żyła, a twarz nagle poczerwieniała. – Bo jeszcze mnie dobrze nie znasz. Następnie oparł się szybko, sięgając po kolejnego papierosa, którego odpalił od niedopałka poprzedniego. – Opowiedz mi coś o sobie, Cowart, to może porozmawiamy. Lubię wiedzieć, z kim mam do czynienia. – Czego chcesz się dowiedzieć? – Masz żonę? – Byłą żonę. Więzień zagwizdał. – Dzieciaki? Matthew Cowart zawahał się, po czym odpowiedział: – Nie. – Kłamczuch. Mieszkasz sam, czy masz dziewczynę? – Sam. – W mieszkaniu czy w domu? – W małym mieszkaniu. – Masz jakichś bliskich przyjaciół? Cowart znowu się zawahał. – Oczywiście. – Kłamczuch. To już drugi raz; liczę. Co robisz wieczorami? – Odpoczywam. Czytam. Oglądam mecze. – Na ogół sam, co? – Dokładnie. Więzień zamrugał powieką. – Masz kłopoty ze spaniem? – Nie. – Kłamca. Już trzy razy. Powinieneś się wstydzić kłamać przed skazańcem. Tak jak Mateusz przed Jezusem, zanim zapiał kur. Masz w nocy sny? – O co, do diabła... Blair Sullivan wyszeptał ostro: – Albo w to grasz, Cowart, albo wyjdę stąd bez odpowiedzi na żadne z trapiących cię pytań. – Oczywiście. Mam sny. Wszyscy mają sny. – O czym? – O takich jak ty – odpowiedział gniewnie Cowart. Sullivan znowu się roześmiał. – Punkt dla ciebie. – Odchylił się na krześle i przyglądał się Cowartowi. – Senne koszmary, co? O to chodzi, prawda? Senne koszmary. – Właśnie – odparł Cowart. – To właśnie próbowałem powiedzieć tym chłopaczkom z FBI, ale nie chcieli słuchać. Tyle jesteśmy warci; dym i koszmary. Jedynie chodzimy, mówimy i przysparzamy temu światu nieco ciemności i strachu. Ewangelia według Świętego Jana: „Jesteś z ojca Szatana i żądze swego ojca wypełniać będziesz. Od zarania był mordercą i nie otaczał się prawdą, jako że prawdy w nim nie ma”. Rozumiesz? Ósmy werset. Może jest stek wymyślnych naukowych słów, żeby to wszystko opisać, ale do diabła, to tylko taka medyczna paplanina, racja? – Chyba tak. – Wiesz co? Żeby być dobrym mordercą, trzeba być wolnym człowiekiem. Wolnym, Cowart. Nie związanym z tym całym głupim gównem, którym wypełnione są żywoty przeciętnych ludzi. Wolnym człowiekiem. Cowart nie odpowiedział. – Powiem ci coś jeszcze; nie jest trudno zabijać ludzi. Mówiłem im to. I potem też się o tym za dużo nie myśli. Ma się za dużo rzeczy na głowie; trzeba pozbyć się ciał i broni, zmyć plamy krwi z rąk i tak dalej. Do licha, po popełnieniu morderstwa jest masa roboty, trzeba główkować, co robić dalej i jak się stamtąd wydostać. – Skoro zabijanie jest łatwe, to co jest trudne? Sullivan uśmiechnął się. – Dobre pytanie. Nigdy go nie zadali. – Zastanawiał się przez chwilę, odwróciwszy twarz w stronę sufitu. – Chyba najgorsze jest to, że znalazłem się w celi śmierci i uświadomiłem sobie, że nie zabiłem ludzi, których najbardziej pragnąłem zabić. – Co masz na myśli? – Czy to nie jest zawsze najgorsza rzecz w życiu, Cowart? Stracone okazje? Tego najbardziej nam żal. Przez to nie możemy spać w nocy. – Wciąż nie rozumiem. Sullivan poprawił się na krześle, nachylając się ponownie w stronę Cowarta, szepcząc konspiracyjnym głosem: – Musisz zrozumieć. Jeśli nie teraz, to kiedy indziej. Musisz to też zapamiętać, bo pewnego dnia okaże się to ważne: Kogo Blair Sullivan nienawidzi najbardziej? Kto nie daje mu spokoju przez to, iż wie, że żyją i mają się dobrze? To bardzo ważne, żebyś to zapamiętał, Cowart. – Nie powiesz mi? – Nie, proszę pana. – Jezu Chryste... – Nie używaj imienia tego nadaremno! Jestem wrażliwy na takie rzeczy. – Chciałem tylko... Blair Sullivan znowu gwałtownie pochylił się do przodu. – Czy sądzisz, że te łańcuchy byłyby mnie w stanie powstrzymać, gdybym chciał rozedrzeć ci twarz? Czy myślisz, że te słabe kratki byłyby w stanie mnie zatrzymać? Czy wydaje ci się, że nie mogę zerwać się, oswobodzić i rozerwać cię na strzępy i w sekundę spić twojej krwi, jakby to była woda życia? Cowart cofnął się gwałtownie. – Jestem do tego zdolny. Więc nie próbuj mnie rozgniewać, Cowart. Patrzył ponad stołem. – Nie jestem szalony i wierzę w Chrystusa, choć najprawdopodobniej skończę w piekle. Ale nie przeszkadza mi to, ponieważ moje życie było piekłem, i śmierć powinna być taka sama. Blair Sullivan zamilkł. Następnie odchylił się na metalowym siedzeniu i przybrał ponownie swój rozleniwiony, niemal obraźliwy ton. – Wiesz, Cowart, co mnie od ciebie oddziela? Nie łańcuchy, kraty i całe to gówno, tylko jeden mały szczegół. Nie boję się śmierci. Śmierć, wasza broń, nie jest mi straszna. Możecie mnie posadzić na krześle, wstrzyknąć truciznę, postawić przed plutonem egzekucyjnym albo powiesić na szubienicy. Do diabła, możecie mnie nawet rzucić lwom i pójdę tam z modlitwą na ustach i oczekiwaniem na przyjście drugiego świata, gdzie pewnie narozrabiam tak samo jak tutaj. Wiesz, co w tym jest dziwnego, Cowart? – Co? – Bardziej przeraża mnie życie tutaj, jak jakiś cholerny potwór, niż śmierć. Nie chcę być nakłuwany i oglądany przez naukowców, nie chcę, żeby kłócili się o mnie i rozprawiali na mój temat prawnicy. Do diabła, nie chcę, żebyście o mnie pisali. Chcę iść dalej. Dalej. – Dlatego zrezygnowałeś z prawników? Dlatego nie kwestionujesz wyroku? Więzień wydał śmiech przypominający szczekanie. – Oczywiście. Do diabła, Cowart, spójrz na mnie. Co widzisz? – Mordercę. – Właśnie. – Sullivan uśmiechnął się. – Właśnie. Zamordowałem tych ludzi. Gdyby mnie nie złapali, zabiłbym więcej. Zabiłbym tego policjanta konnego. Człowieku, ten skurwysyn to dopiero miał szczęście. Miałem tylko nóż i akurat używałem go, żeby się trochę pobawić tą dziewczyną. Zostawiłem swój cholerny pistolet w spodniach i akurat wtedy mnie dorwał. Wciąż nie wiem, dlaczego mnie wtedy nie zastrzelił i nie oszczędził wszystkim tylu kłopotów. Ale do diabła, wszystko załatwił z klasą. Nie mogę powiedzieć słowa skargi. Miałem szansę. Nawet przeczytał mi, jakie mam prawa, gdy już mi założył kajdanki. Głos mu się łamał i ręce drżały, i był o wiele bardziej przejęty niż ja. W każdym razie słyszałem, że dzięki temu, że mnie aresztował, zrobił prawdziwą karierę i jestem z tego poniekąd dumny. Więc o co mam walczyć? Mam dać jakimś pieprzonym prawnikom pieprzone zajęcie? Niech się pierdolą. Życie wcale nie jest takie wspaniałe, żeby mi na nim zależało. Obydwaj milczeli, zastanawiając się nad słowami, które zawisły w powietrzu klatki. – No, Cowart, masz pytanie? – Tak. Pachoula. – Przyjemne miasteczko. Byłem tam. Bardzo przyjazne. Ale to nie jest pytanie. – Co zaszło w Pachouli? – Rozmawiałeś z Robertem Earlem Fergusonem. Napiszesz o nim artykuł? O moim starym kumplu z sąsiedniej celi? – Co zaszło między wami dwoma? – Pogadaliśmy sobie. To wszystko. Blair Sullivan uśmiechnął się nieznacznie, rozluźnił, bawił się odpowiedziami. Cowart miał ochotę potrząsnąć nim, wytrząsnąć z niego prawdę. Ale zamiast tego zadawał dalsze pytania. – O czym rozmawialiście? – O jego niesprawiedliwym wyroku. Wiesz, że gliniarze pobili tego chłopaka, żeby przyznał się do winy? W moim przypadku wystarczyło, jak mi postawili coca-colę i gadałem jak najęty. – O czym jeszcze? – Rozmawialiśmy o samochodach. Wygląda na to, że mieliśmy podobne pojazdy. – I co? – Zbieg okoliczności. Rozmawialiśmy nieco, że byliśmy w tym samym miejscu w tym samym czasie. To niezwykłe, nie sądzisz? – Rzeczywiście. – Rozmawialiśmy o tym miasteczku i o tym, co sprawiło, że utraciło swoje, jakby, dziewictwo. – Sullivan znowu uśmiechnął się szeroko. – Dobrze powiedziane. Utraciło dziewictwo. Czy nie to właśnie się tam przytrafiło? Tej dziewczynce i miasteczku? – Czy zabiłeś tę dziewczynkę? Joanie Shriver? Czy ją zabiłeś? – Czy ją zabiłem? – Blair Sullivan przewrócił oczami i uśmiechnął się. – Niech no sobie przypomnę. Wiesz, Cowart, już mi się wszyscy zaczynają gmatwać w pamięci... – Zabiłeś ją? – Do diabła, Cowart. Podniecasz się i denerwujesz jak Bobby Earl. Tak się zdenerwował moim naturalnym procesem przypominania sobie, że chciał mnie zabić. To coś niezwykłego, nawet jak na celę śmierci. Nie sądzisz? – Zabiłeś ją? Blair Sullivan znowu pochylił się na krześle porzucając jowialny, drażniący ton i wyszeptał chrapliwym głosem: – Chcesz się dowiedzieć, co? – Oparł się z powrotem, mierząc wzrokiem dziennikarza. – Powiedz mi coś, Cowart, dobrze? – Co? – Czułeś kiedyś w dłoniach siłę życia i śmierci? Czy miałeś okazję poznać słodkie uczucie siły wiedząc, że od ciebie zależy czyjeś życie lub śmierć? Całkowicie. Tylko i wyłącznie. Zupełnie. Wszystko zależy od ciebie. Czy znasz to uczucie, Cowart? – Nie. – To najlepszy narkotyk jaki istnieje. To jakbyś wstrzykiwał sobie do duszy prąd elektryczny. Nie ma nic lepszego niż świadomość, że czyjeś życie należy do ciebie... Wyciągnął pięść, jakby trzymał owoc. Ścisnął powietrze. Łańcuch kajdanów zadzwonił po metalowej obręczy. – Powiem ci kilka rzeczy, Cowart. – Przerwał wpatrując się w dziennikarza. – Po pierwsze, przepełnia mnie poczucie władzy. Wydawać by się mogło, że jestem ubezwłasnowolnionym więźniem, skutym i związanym, dzień i noc zamkniętym w celi trzy na dwa metry, ale przepełnia mnie siła, która wykracza daleko poza te kraty. Bardzo daleko. Mogę dosięgnąć każdej duszy, równie łatwo jakbym wykręcał numer telefonu. Nie ma nikogo, kto byłby poza moim zasięgiem, Cowart. Nikogo. Przerwał i zapytał: – Rozumiesz? Cowart przytaknął. – Po drugie, nie powiem ci, czy zabiłem tę dziewczynkę, czy nie. Jakbym powiedział ci prawdę, wszystko stałoby się zbyt jasne. A poza tym dlaczego miałbyś mi uwierzyć? Szczególnie po tym wszystkim co napisano o mnie w gazetach. Czy można mieć do mnie zaufanie? Jeśli nie jest dla mnie trudne zabicie kogoś, to jak trudne może być dla mnie kłamanie? Cowart zaczął coś mówić. Jedno spojrzenie Sullivana zatrzymało go z otwartymi ustami. – Chcesz się czegoś dowiedzieć, Cowart? Rzuciłem szkołę w dziesiątej klasie, ale nigdy nie przestałem się uczyć. Założę się, że jestem bardziej oczytany i lepiej wykształcony niż ty. Co czytujesz? „Time’a” i „Newsweeka”. Może recenzje książek publikowane przez „New York Timesa”? Być może „Magazyn Sportowy”, jak siedzisz na kiblu. A ja czytałem Freuda i Junga i właściwie wolę ucznia od mistrza. Czytałem Szekspira, poezję elżbietańską i historię Stanów Zjednoczonych ze szczególnym naciskiem na wojnę secesyjną. Lubię również powieści, szczególnie te wypełnione ironią, jak u Jamesa Joyce’a, Faulknera, Conrada czy Orwella. Lubię czytać klasyków. Troszkę Dickensa i Prousta. Lubię Tukidydesa i opowieści o wyniosłości Ateńczyków; i Sofoklesa, bo opowiada o każdym z nas. Więzienie, Cowart, to wspaniałe miejsce na lekturę. Nikt ci nie mówi, co masz czytać, a czego nie. I masz nieograniczony czas. Moim zdaniem to dużo lepsze niż większość studiów uniwersyteckich. Oczywiście w moim przypadku czas wcale nie jest nieograniczony, więc obecnie zajmuję się wyłącznie Pismem Świętym. – I nic cię nie nauczyło o prawdzie i dobrodziejstwie? Blair Sullivan zaniósł się śmiechem, który echem rozniósł się po klatce. – Podobasz mi się, Cowart. Śmieszny jesteś. Wiesz, o czym jest Biblia? O oszustwach, zabijaniu, kłamstwach, morderstwach, napadach, bałwochwalstwie i podobnych rzeczach, które mieszczą się, można by powiedzieć, w mojej branży. Więzień przyglądał się Cowartowi. Uśmiechnął się nikczemnie. – Dobra, Cowart, zabawmy się trochę. – Zabawmy? – Tak. – Chichotał i charczał. – Jakieś jedenaście kilometrów od miejsca gdzie zabito Joanie Shriver, jest skrzyżowanie. Droga lokalna numer pięćdziesiąt przecina tam szosę stanową sto dwadzieścia. Sto metrów przed tym skrzyżowaniem znajduje się niewielki rów przebiegający pod szosą, tuż obok dużej grupy starych wierzb, które rosną lekko pochyło i w letni dzień rzucają trochę cienia na drogę. Jeśli zatrzymasz w tym miejscu samochód, zejdziesz na prawą stronę tego rowu i sięgniesz ręką w dół pod krawędź, gdzie wystaje rura drenażowa i pomacasz dłonią pod starą, śmierdzącą wodą, która tamtędy przepływa, może coś znajdziesz. Coś ważnego. Coś bardzo ciekawego. – Co? – Przestań, Cowart. Chyba nie sądzisz, że popsuję niespodziankę? – Powiedzmy, że tam pojadę i znajdę to coś, co wtedy? – Wtedy będziesz w swoim artykule mógł zadać czytelnikom naprawdę intrygujące pytanie, Cowart. – Jakie pytanie? – Skąd Blair Sullivan wie, jak ten przedmiot dostał się w to miejsce? – Ja... – To niezłe pytanie, nieprawdaż? Skąd on to wie? Sam będziesz musiał do tego dojść, Cowart, bo już nie będziemy rozmawiać. Przynajmniej nie do chwili jak poczuję oddech Pani Śmierci tuż za plecami. Blair Sullivan podniósł się z miejsca i ryknął nagle: – Sierżancie! Już skończyłem z tą świnią! Weźcie mi ją z oczu, zanim zeżrę jej łeb! Uśmiechnął się do Cowarta szczękając łańcuchami, podczas gdy powietrze drżało echem jego głosu i pospiesznym dźwiękiem kroków zbliżających się do klatki. Rozdział szósty RÓW Lekka bryza z południa przeplatała się z narastającym porannym upałem, popychała wielkie, szaro-białe chmury po ciemnoniebieskim niebie nad zatoką i otaczała idącego przez parking Cowarta wilgotnym powiewem. Cowart niósł torbę z parą rękawic ogrodniczych i dużą latarkę- lampkę, zakupione poprzedniego wieczoru w przydrożnym sklepiku. Pospieszył do samochodu myśląc bezustannie o tym, co usłyszał od dwóch mężczyzn siedzących w celi śmierci, wierząc, że odnajdzie brakujący element układanki, jaka stworzyła się w jego umyśle. Nie zauważył detektywa, aż niemal na niego wpadł. Tanny Brown opierał się o samochód reportera i przesłaniając dłonią oczy przed słońcem patrzył, jak się zbliża. – Spieszy się pan gdzieś? Cowart przystanął. – Ma pan niezłych informatorów. Przyjechałem dopiero wczoraj wieczorem. Tanny Brown skinął głową. – Przyjmuję to za komplement. Niewiele jest rzeczy, o których nie wiemy w takiej niewielkiej mieścinie jak Pachoula. – Jest pan tego pewien? Detektyw nie połknął haczyka. – Może lepiej będzie, jeśli nie przyjmę tego za komplement – powiedział powoli. – Jak długo planuje się pan tu zatrzymać? Cowart zawahał się, zanim udzielił odpowiedzi. – To brzmi jak dialog z jakiegoś drugorzędnego filmu. Detektyw zmarszczył brwi. – Spróbuję inaczej. Dotarło do mnie wczoraj wieczorem, że zameldował się pan tutaj w motelu. Najwyraźniej brakuje panu jeszcze kilku odpowiedzi na pytania, w przeciwnym razie nie byłoby tu pana. – Zgadza się, – Jakie pytania? Cowart nie odpowiedział. Zamiast tego przyglądał się, jak detektyw przestępuje z nogi na nogę. Ogarnęła go dziwna myśl: mimo że był jasny dzień, policjant w jakiś sposób zaciemniał widzenie świata, jakby zapadała noc. Wyczuwał u niego lekkie zdenerwowanie i jakąś drobną, nie dającą mu spokoju obawę. – Myślałem, że już pan zdecydował co do Fergusona i nas. – Źle pan myślał. Detektyw uśmiechnął się i powoli pokręcił głową, dając Cowartowi do zrozumienia, iż wie, że to nieprawda. – Zawzięty z pana facet, prawda, panie Cowart? Nie powiedział tego gniewnie ani zadziornie, ale łagodnie, jakby powodowała nim niejasna ciekawość. – Nie wiem, co pan ma na myśli, poruczniku. – Mam na myśli, że świta panu coś w głowie i nie poprzestanie pan, prawda? – Jeśli chce pan przez to powiedzieć, że mam poważne wątpliwości co do winy Roberta Earla Fergusona, tak, to prawda. – Czy mogę pana o coś zapytać, panie Cowart? – Proszę bardzo. Detektyw głęboko wciągnął powietrze, pochylił się nad samochodem i powiedział głosem niewiele głośniejszym od szeptu: – Widział się pan z nim. Rozmawiał pan z nim. Stał pan tuż obok tego człowieka i czuł jego zapach. Jego dotyk. Co pan o nim sądzi? – Nie wiem. – Nie powie mi pan, że skóra panu trochę nie ścierpła i że nie spocił się pan lekko pod pachami, jak pan rozmawiał z panem Fergusonem, mam rację? Czy tak się reaguje, gdy się rozmawia z niewinnym człowiekiem? – Mówi pan tu o wrażeniach, a nie dowodach. – Właśnie. Niech mi pan nie wmawia, że pan nie odnosi żadnych wrażeń. Co pan o nim sądzi? – Nie wiem. – Oczywiście, że pan wie. W tym momencie Cowart przypomniał sobie tatuaże na bladej skórze ramion Blaira Sullivana. Jakiś pracowity artysta stworzył dwa ozdobne, orientalne smoki, które wydawały się ślizgać się po skórze, falując przy każdym, najmniejszym nawet zgięciu ścięgien. Smoki były w wyblakłym czerwonym i niebieskim kolorze, ozdobione zielonymi łuskami. Miały wysunięte pazury i otwarte groźnie szczęki, tak że gdy Sullivan wyciągał ręce, żeby coś lub kogoś pochwycić, to samo czyniły dwa smoki. Przyszedł mu nagle do głowy pomysł, żeby wycedzić nazwisko Sullivana i zobaczyć, jakie wrażenie zrobi na detektywie, ale był to zbyt ważny trop, żeby go tak nieostrożnie zmarnować. Detektyw przyglądając się dziennikarzowi pochylił się do przodu i powiedział wolno: – Widział pan kiedyś parę starych, złych psów, panie Cowart? Wie pan, jak się obwąchują, chodzą w kółko, mierzą wzajemnie wzrokiem? Zawsze zastanawiałem się, od czego to zależy, że te stare psy decydują się na walkę. Czasami dociera do nich odpowiednia woń i po prostu się wycofują, najwyżej pomerdają trochę ogonami i wracają do swych psich spraw. Ale czasami, w mgnieniu oka, jeden z nich zawarczy i odsłoni kły, i nagle obydwa rzucają się na siebie, jakby ich cholerne życie zależało od tego, czy uda się rozszarpać gardło przeciwnikowi. – Przerwał na chwilę. – Może pan wie, panie Cowart. Dlaczego te psy czasami odchodzą? A dlaczego czasami walczą? – Nie wiem. – Może coś wyczuwają? – Pewnie tak. Tanny Brown oparł się plecami o samochód i zadarł głowę do słońca, wpatrując się w dryfujące chmury. Skierował głos w stronę bladoniebieskich połaci. – Wie pan, jak byłem małym chłopcem, to wydawało mi się, że wszyscy biali są w jakiś sposób szczególni. Bardzo łatwo było tak sądzić. Jedyne co widziałem, to że mają dobre prace, wspaniałe samochody i ładne domy. Przez długi czas nienawidziłem białych. Potem podrosłem. Chodziłem z białymi do szkoły. Poszedłem do wojska, walczyłem ramię w ramię z białymi. Zostałem policjantem, jednym z pierwszych czarnych gliniarzy w niemal zupełnie białych oddziałach. W tej chwili jest w nich już dwadzieścia procent czarnych i ta liczba ciągle wzrasta. I wsadzam do więzienia i białych, i czarnych. I na każdym z tych etapów czegoś się nauczyłem. A wie pan, czego się nauczyłem? Że zło nie odróżnia kolorów. Nie ma żadnego znaczenia, jaki ma się kolor skóry. Jeśli ktoś jest zły, to jest zły, niezależnie od tego czy jest czarny, biały, zielony, żółty, czerwony. Odwrócił wzrok od nieba. – Proste, prawda, panie Cowart? – Zbyt proste. – To pewnie dlatego że w głębi serca jestem człowiekiem ze wsi – odparł Tanny Brown. – Jestem jak ten stary pies. Wyczuwam odpowiednią woń. Dwaj mężczyźni stali obok samochodu i przyglądali się sobie w milczeniu. Brown westchnął i pogładził wielką dłonią swoje krótko przystrzyżone włosy. – Wie pan, powinienem się z tego wszystkiego śmiać. – To znaczy z czego? – Dowie się pan. Gdzie pan się wybiera? – Na poszukiwanie skarbów. Detektyw uśmiechnął się. – Mogę pójść razem z panem? Brzmi to jak jakaś zabawa, a mnie z pewnością przydałoby się trochę dziecięcej rozrywki, nie sądzi pan? Jak się jest policjantem, nieczęsto można się pośmiać niefrasobliwie, na ogół to wisielczy humor. Czy też będę musiał pana śledzić? Cowart zdał sobie sprawą, że żeby nie wiadomo jak tego pragnął, nie umknie przed policjantem. Z łatwością podjął decyzję. – Niech pan wsiada – powiedział, wskazując siedzenie obok kierowcy. Przez kilka chwil jechali w milczeniu. Cowart przyglądał się, jak autostrada ucieka za przednią szybą, a detektyw obserwował mijane pola. Ta cisza była nienaturalna i Cowart wiercił się w fotelu, usiłując wyprostować ręce trzymane na kierownicy. Przyzwyczaił się, że z łatwością ocenia osobowość i charakter, a w przypadku Tanny’ego Browna to mu się nie udało. Spoglądał ukradkiem na detektywa, który sam zdawał się pogrążony w myślach. Cowart starał się go ocenić, jak osoba biorąca udział w aukcji, zanim zgłosi swoją ofertę. Mimo muskulatury i potężnej budowy Browna, beżowy mundur zwisał mu luźno na barkach i ramionach, jakby celowo o dwa numery za duży, żeby zmniejszyć optycznie ciało. Choć dzień robił się ciepły, policjant miał krawat zawiązany ciasno pod kołnierzykiem bladoniebieskiej koszuli. Cowart rzucał ukradkowe spojrzenia znad kierownicy; widział więc, że detektyw wyczyścił parę oprawionych w złote druciane oprawki okularów i włożył je, co nadało mu wygląd mola książkowego i jeszcze mniej zgadzało się z jego posturą. Następnie Brown wyjął niewielkie pióro i notes, i szybko zrobił kilka notatek, pisząc jak zawodowy dziennikarz. Gdy skończył, schował notes, pióro i okulary, i nadal wyglądał przez okno. Podniósł nieznacznie rękę, jakby wypychał na światło dzienne jakiś nowy pomysł i wskazał mijane pastwiska. – Dziesięć lat temu wszystko wyglądało zupełnie inaczej. A dwadzieścia lat temu jeszcze inaczej. – Jak? – Widzi pan tę stację benzynową? Sklep spożywczy Exxon Mini-Mart, gdzie można zrobić zakupy nie wysiadając z samochodu, i sterowane komputerowo, automatyczne dystrybutory z elektronicznymi czytnikami? Przejechali obok stacji. – Tak. Co w niej dziwnego? – Pięć lat temu nazywała się Dixie Gas i jej właścicielem był facet, który w latach pięćdziesiątych prawdopodobnie należał do Ku-Klux-Klanu. Dwa stare dystrybutory, flaga amerykańska wywieszona w oknie i tabliczka z napisem PRZYNĘTA IAMUNIC. Do diabła, facet miał szczęście, że chociaż tyle potrafił napisać bez błędów, a i tak musiał jeszcze skrócić jedno z tych słów. Ale jego stacja była doskonale zlokalizowana. Sprzedał ją. Zarobił sporo pieniędzy. Na starość chyba osiadł w jednym z tych małych domków, które powstają tu wokół i nazywają się Lisi Trakt, Okoniowy Strumień lub Pola Elizejskie. – Detektyw zaśmiał się do siebie. – Podoba mi się to. Jak przejdę na emeryturę, to będę chciał zamieszkać w miejscu, które nazywa się Pola Elizejskie. Albo Pola Chwały, to chyba bardziej odpowiednie dla gliniarza, co? Wojownicy współczesnego społeczeństwa. Oczywiście powinienem zginąć z bronią w ręku, prawda? – Jasne – odparł Cowart. Był spięty. Detektyw zdawał się wypełniać niewielkie wnętrze samochodu. – Dużo się zmieniło? – Niech się pan rozejrzy. Droga jest niezła, a to oznacza pieniądze z podatków. To już nie jest sprawa mamy i taty. Teraz wszędzie są sklepy 7-Eleven, Winn-Dixie i Southland Corporation. Jak ktoś chce przesmarować samochód, idzie do korporacji. Jak ktoś chce iść do dentysty, udaje się do profesjonalnego stowarzyszenia. Jak ktoś chce coś kupić, idzie do centrum handlowego. Do diabła, główny napastnik w szkolnej drużynie baseballowej jest synem nauczyciela i jest czarny, a najlepszy obrońca jest synem mechanika i jest biały. Co pan na to? – Wydaje się, że nie za wiele się zmieniło tam, gdzie mieszka babka Fergusona. – Nie, ma pan rację. Stare Południe. Bardzo biedne. Latem rozpalone. Zimą zmarznięte. Piec na drewno, toaleta na zewnątrz i bose nogi drepczące po gołej ziemi. Nie wszystko się zmieniło, a to jedno z takich miejsc, które istnieje po to, żeby nam przypominać, ile jeszcze mamy do zrobienia. – Stacje benzynowe to jedno – powiedział Cowart. – A co z wzajemnym stosunkiem ludzi do siebie? Brown roześmiał się. – Te zmiany są powolniejsze, prawda? Wszyscy wiwatują, jak ten syn nauczyciela rzuca piłkę, a chłopak mechanika łapie ją i dotyka ziemi zdobywając punkt. Ale jakby któryś z tych chłopaków zechciał umówić się na randkę z siostrą tego drugiego, wiwaty chyba cholernie szybko by zamilkły... Przy pańskim zawodzie nie jest to dla pana nic nowego, prawda? Dziennikarz przytaknął, nie bardzo wiedząc, czy Brown się z nim drażni, obraża, czy mówi komplement. Przejechali obok jakiejś nowej dzielnicy wznoszonej na szerokim polu. Żółty buldożer wyrywał z korzeniami poszycie zielonego pola, odsłaniając świeżą czerwonawą glebę. Wydawał dźwięki mielenia i kopania, natychmiast wypełniając samochód odgłosem ciężko pracującej maszyny. Obok załoga w kaskach i przepoconych koszulach układała deski i cegły. Dwaj mężczyźni w samochodzie nie odezwali się, aż minęli plac budowy. Wtedy Cowart zapytał: – A gdzie jest dzisiaj Wilcox? – Bruce? Ach, wczoraj wieczorem mieliśmy dwa śmiertelne wypadki drogowe. Wysłałem go, żeby oficjalnie przyjrzał się sekcji zwłok. To napawa człowieka szacunkiem dla pasów bezpieczeństwa i każe zastanowić się nad jazdą po pijanemu i nad tym, co się dzieje, jak robotnicy budowlani, jak ci, których właśnie minęliśmy, dostają wypłaty w czwartki. – Potrzebne mu takie lekcje? – Wszystkim nam są potrzebne. To część szkolenia pracowniczego. – Tak jak jego temperament? – To też nauczy się kontrolować. Mimo tego temperamentu jest bardzo uważnym obserwatorem. I wnikliwym. Zdziwiłby się pan, jak doskonale radzi sobie z dowodami i z ludźmi. Bardzo rzadko pozwala tak się ponieść emocjom. – Powinien też był nad nimi zapanować w przypadku Fergusona. – Chyba jeszcze nie do końca pan zrozumiał, jak wszyscy byliśmy przejęci tym, co przydarzyło się tej dziewczynce. – Nie o to chodzi i doskonale pan o tym wie. – Nie, właśnie o to chodzi. Tylko pan nie chce tego wysłuchać. Upomnienie detektywa uciszyło Cowarta. Po chwili jednak znowu zaczął. – Wie pan, co się stanie, jak napiszę, że uderzył Fergusona? – Wiem, co panu się wydaje, że się stanie. – Będzie powtórnie sądzony. – Może. Sądzę, że to możliwe. – Zachowuje się pan jak ktoś, kto coś wie i nie chce powiedzieć. – Nie, panie Cowart, zachowuję się jak ktoś, kto zna cały ten system. – Według tego systemu nie wolno siłą wyciągać zeznań od podejrzanego. – Czy to właśnie zrobiliśmy? Wydaje mi się, że powiedziałem panu jedynie, że Wilcox raz czy dwa klepnął Fergusona w twarz. Klepnął. Otwartą dłonią. To niewiele więcej niż sposób przywrócenia mu uwagi. Czy wydaje się panu, że uzyskanie od mordercy przyznania się do winy to jakaś herbatka u cioci, przez cały czas przyjemna i zgodna z zasadami? Chryste. A poza tym przyznał się dopiero niemal dobę później. Jak ma się tutaj powód do rezultatu? – Ferguson twierdzi co innego. – Pewnie twierdzi, że przez cały czas znęcaliśmy się nad nim. – Tak. – Że nie miał co jeść. Że nie miał co pić. Że nie pozwoliliśmy mu spać. Nieprzerwane fizyczne znęcanie się połączone z pozbawieniem praw i zastraszeniem. Stare sposoby, które odnosiły niezły skutek. Stosowano je w epoce kamienia łupanego. Tak twierdzi? – Mniej więcej. Pan temu zaprzecza? Tanny Brown uśmiechnął się i skinął głową. – Oczywiście. Było zupełnie inaczej. Gdyby tak się działo, wydostalibyśmy z tego milczącego skurwysyna znacznie lepszą spowiedź. Dowiedzielibyśmy się, jak zwabił Joanie do samochodu, gdzie ukrył swoje ubranie i kawałek dywanika, i całą resztę tego gówna, której nie chciał nam wyjawić. Cowarta znowu ogarnęły wątpliwości. To, co mówił policjant, było prawdą. Brown przerwał i zastanawiał się. Następnie dodał: – Proszę bardzo, to się przyda do pańskiego artykułu, prawda? Oficjalne zaprzeczenie. – Tak. – Ale nie powstrzyma to pana przed jego napisaniem? – Nie. – No cóż. Wydaje mi się, że znacznie wygodniej dla pana jest wierzyć jemu. – Tego nie powiedziałem. – Nie? A dlaczego jego wersja jest bardziej wiarygodna niż to, co ja panu powiedziałem? – Nie czynię takich osądów. – O, jasne, że nie. – Brown gwałtownie odwrócił się na swoim fotelu i popatrzył gniewnie na Cowarta. – To typowa wymówka reporterska, prawda? Gadka pod tytułem „Zamieszczam wszystkie wersje i pozwalam zdecydować czytelnikom, komu mają wierzyć...”, tak? Cowart, zdenerwowany, przytaknął. Detektyw również skinął głową i odwrócił wzrok do okna. Cowart, prowadząc samochód po szosie, zagłębił się w ciszy. Zauważył, jak minął skrzyżowanie opisane przez Blaira Sullivana. Przyglądał się poboczu w poszukiwaniu grupy wierzb. – Czego pan szuka? – spytał Brown. – Wierzb i drenu, który przebiega pod szosą. Detektyw zmarszczył brwi i przez chwilę nie odpowiadał. – Jeszcze kawałek. Niech pan zwolni, pokażę panu. Wskazał przed siebie i Matthew Cowart ujrzał drzewa i kawałek terenu, gdzie można było się zatrzymać. Zaparkował samochód i wysiadł. – W porządku – powiedział detektyw. – Znaleźliśmy wierzby. Teraz czego szukamy? – Nie jestem pewien. – Panie Cowart, może gdyby mógł pan nieco wybiegać myślami w przyszłość... – Pod drenem. Kazał mi szukać pod drenem. – Kto kazał panu szukać pod drenem i czego? Reporter potrząsnął głową. – Jeszcze nie. Najpierw popatrzmy. Detektyw skrzywił się, ale ruszył za nim. Matthew Cowart poszedł na skraj drogi i przyglądał się krawędzi ołowiano-szarej, zardzewiałej rury, która wystawała pomiędzy krzakami, kamieniami i mchem. Otaczała ją ogromna ilość śmieci: puszki po piwie, plastikowe butelki po napojach, wyblakłe papiery, stary brudnobiały trampek i cuchnący, na wpół zjedzony pojemnik po smażonym kurczaku. Z końcówki metalowego cylindra ciekła strużka czarnej, zabrudzonej wody. Zawahał się, po czym zszedł na dół pośród kolczastych zarośli. Chaszcze czepiały się jego ubrania, a pod stopami czuł miękką od wilgoci ziemię. Detektyw szedł bez wahania za nim, natychmiast drąc i błocąc mundur. Nie zwracał na to uwagi. – Niech mi pan powie, to zawsze tak wygląda, czy... – Nie. Jak mocno pada, całe to miejsce napełnia się cuchnącym bagnem i błotem. Mija dzień lub dwa, zanim znowu wyschnie. Tak w kółko. Cowart włożył rękawiczki. – Niech pan potrzyma latarkę – powiedział. Reporter przyklęknął ostrożnie i zaczął usuwać kamienie i ziemię, podczas gdy detektyw obok niego świecił latarką pod skrajem drenu. – Panie Cowart, wie pan, co pan robi? Nie odpowiedział, tylko nadal wybierał nieczystości i rzucał je za siebie. – Może gdyby mi pan powiedział... Zauważył coś w promieniu latarki. Zaczął kopać szybciej. Detektyw spostrzegł, że coś zauważył, i próbował zajrzeć pod krawędź, żeby zobaczyć co to takiego. Matthew Cowart zdrapał trochę liści i błota. Zobaczył rękojeść i chwycił ją. Pociągnął mocno. Przez chwilę czuł opór, jakby ziemia nie miała ochoty poddać się bez walki, aż w końcu udało mu się wyciągnąć. Wstał gwałtownie, odwracając się do detektywa i wyciągając rękę. Wypełniło go dzikie, satysfakcjonujące podniecenie. – Jakiś nóż – powiedział powoli. Detektyw wpatrywał się w przedmiot. – Pewnie jakieś narzędzie zbrodni. Dziesięciocentymetrowe ostrze i rękojeść noża były pokryte rdzą i ziemią, czarne od starości, i Cowart przestraszył się, że broń rozleci mu się w dłoni. Tanny Brown spojrzał ostro na Matthew Cowarta, wyciągnął z kieszeni czystą chusteczkę i wziął nóż za końcówkę, owijając go delikatnie. – Ja to wezmę – rzekł zdecydowanie. Umieścił nóż w kieszeni munduru. – Za wiele z niego nie zostało – powiedział powoli z rozczarowaniem. – Sprawdzimy go w laboratorium, ale nie liczyłbym na zbyt wiele. – Popatrzył na dren, a potem w niebo. – Niech się pan odsunie – ciągnął cicho. – Proszę niczego więcej nie dotykać. Może być tu coś wartościowego dla śledztwa i nie życzę sobie więcej zacierania śladów. – Obdarzył Cowarta długim, srogim spojrzeniem. – Jeśli to miejsce ma coś wspólnego ze zbrodnią, to chcę je należycie zabezpieczyć. – Wie pan, z czym ono ma coś wspólnego – odparł Cowart. Brown odsunął się i potrząsnął głową. – Ty sukinsynu – rzekł cicho, odwracając się gwałtownie i wdrapując z powrotem po pochyłości do samochodu dziennikarza. Przez chwilę stał na szosie, z zaciśniętymi pięściami, skupioną twarzą. Nagle, z szybkością, która zdawała się ciąć na strzępy spokojny poranek, kopnął w otwarte drzwi samochodu. Odgłos uderzenia o metal zabrzmiał echem pośród upału i światła słonecznego, zanikając powoli jak daleki wystrzał. Cowart siedział sam w biurze policjanta i czekał. Patrzył przez okno, jak na miasteczko spływa noc; nagły atak ciemności, która wydawała się wysączać z mrocznych kątów i spod cienia drzew, opanowując świat. Zimowa szybkość, w której nie było nic z powolnie zanikającego dnia. Cały dzień spędził nad rowem. Obserwował, jak zespół techników kryminalistyki dokładnie badał dren w poszukiwaniu innych materiałów dowodowych. Widział, jak spakowali w torebki i opatrzyli metkami wszystkie pozostałe śmieci, próbki gruntu i jakieś nierozpoznawalne strzępy. Wiedział, że nic nie znajdą, ale cierpliwie przeczekał poszukiwania. Późnym popołudniem wraz z Tannym Brownem pojechał z powrotem na posterunek policji, gdzie detektyw umieścił go w biurze, żeby poczekał na laboratoryjną ekspertyzę noża. Między dwoma mężczyznami panowało milczenie. Cowart odwrócił się do ściany gabinetu i przyglądał oprawionej w ramki fotografii detektywa i jego rodziny, stojących przed pobielanym kościołem. Zona i dwie córki; jedna z warkoczami, aparatem ortodontycznym i beztroską, która przebijała nawet przez surowość niedzielnej sukienki; druga, nastoletni podlotek o gładkiej skórze w mocno wykrochmalonej białej bluzce. Detektyw i jego żona uśmiechali się spokojnie do obiektywu, starając się wyglądać naturalnie. Nagle poczuł ostre ukłucie. Po rozwodzie wyrzucił wszystkie zdjęcia, na których widniał wraz z żoną i córką. Zastanawiał się teraz dlaczego. Przyglądał się pobieżnie pozostałym ozdobom na ścianach. Wisiała tam seria plakietek w dowód uznania za wygranie dorocznych zawodów okręgowych w strzelaniu z pistoletu, oprawiona w ramki pochwała od mera i rady miasteczka odnośnie do jego odwagi nie bardzo wiadomo z jakiej okazji. Oprawiony medal, Brązowa Gwiazda z jeszcze jedną pochwałą. Obok wisiało zdjęcie młodszego i znacznie szczuplejszego Tanny’ego Browna w wojsku w Azji Południowo-Wschodniej. Drzwi za nim otworzyły się i Cowart odwrócił głowę. Detektyw nie wyrażał żadnych emocji, miał kamienną twarz. – Hej – odezwał się Cowart – za co pan dostał medal? – Co? Cowart wskazał na ścianę. – A, to. Byłem sanitariuszem. Pluton znalazł się w potrzasku i czterech gości zostało rannych. Wyszedłem z ukrycia i ich przyciągnąłem, jednego po drugim. Nie było to nic takiego, tylko że akurat tego dnia był z nami reporter z „The Washington Post”. Mój porucznik stwierdził, że tak narozrabiał wprowadzając nas w zasadzkę, że dobrze by było, gdyby to jakoś naprawił, więc wystąpił o przyznanie mi medalu. To jest świadectwo złych wspomnień, jakie pozostały temu gryzipiórkowi po czterech godzinach czołgania się pośród pijawek z twarzą wepchniętą w bagno, podczas gdy strzelali mu w dupsko. Pan też tam był? – Nie – odpowiedział Cowart. – Miałem numer trzysta dwadzieścia. Nigdy go nie wylosowali. Detektyw skinął głową i gestem wskazał krzesło. Sam rozparł się z biurkiem. – Nic – powiedział. – Odciski palców? Krew? Cokolwiek? – Jeszcze nie. Chcemy go wysłać do laboratorium FBI i zobaczyć, co oni mogą z tym zrobić. Mają bardziej wyszukany sprzęt niż my. – Ale zupełnie nic? – Ekspert medyczny twierdzi, że ostrze jest odpowiedniej wielkości, żeby mogło spowodować rany kłute. Najgłębsza rana miała taką samą głębokość jak ostrze noża. To już coś. Cowart wyciągnął notes i zaczął robić notatki. – Jest pan w stanie ustalić pochodzenie noża? – To tani, typowy nóż za dziewiętnaście dolarów i dziewięćdziesiąt dziewięć centów, który można kupić w pierwszym lepszym sklepie z artykułami sportowymi. Spróbujemy, ale nie ma na nim numeru seryjnego ani nazwy producenta. – Zawahał się i spojrzał na Cowarta. – Ale po co to? – Co? – Słyszał mnie pan. Czas przestać się bawić. Kto panu powiedział o nożu? Czy ten, kto zabił Joanie Shriver? Niech mi pan odpowie. Cowart zawahał się. – Każe mi pan o tym przeczytać w gazecie czy co? – Przez zmęczenie w głosie detektywa przedarł się cierpki upór. – Jedno panu powiem: Robert Earl Ferguson nie mówił mi, gdzie szukać tego noża. – Chce mi pan zasugerować, że ktoś inny powiedział panu, gdzie szukać broni, która mogła być użyta do zamordowania Joanie Shriver? – Właśnie tak. – Czy jest pan skłonny podzielić się tą wiadomością? Matthew Cowart podniósł wzrok sponad notatek. – Najpierw niech pan mi coś powie, poruczniku. Jeśli powiem panu, kto mi powiedział o tym nożu, czy otworzy pan ponownie dochodzenie w sprawie tego morderstwa? Czy ma pan zamiar udać się do adwokata stanowego? Stawić się przed sędzią i oznajmić, że sprawa musi zostać ponownie otwarta? Detektyw zawył. – Nie mogę obiecywać takich rzeczy, zanim się czegoś nie dowiem. Dalej, Cowart, niech mi pan powie. Cowart potrząsnął głową. – Po prostu nie wiem, czy mogę panu zaufać, poruczniku. To bardzo proste. W tej chwili Tanny Brown wyglądał jak człowiek, który zaraz eksploduje. – Wydawało mi się, że jedną rzecz pan zrozumiał – powiedział niemal szeptem. – Co? – Że do czasu aż ten człowiek za to zapłaci, sprawa Joanie Shriver nigdy nie została zamknięta. – I tu właśnie pojawia się pytanie. Kto zapłaci? – Wszyscy płacimy. Każdy z nas. Przez cały czas. – Mocno uderzył pięścią w stół. Dźwięk odbił się echem w niewielkim pomieszczeniu. – Ma pan coś do powiedzenia, niechże więc pan mówi! Matthew Cowart zastanowił się porządnie nad tym, co wie, a czego nie i odparł: – Blair Sullivan powiedział mi, gdzie znaleźć ten nóż. To nazwisko zrobiło na policjancie przewidywane wrażenie. Najpierw przybrał zdziwioną, a następnie zszokowaną minę, jak gracz w baseball, który oczekuje, żeby odbić piłkę, śledzi jej trajektorię lotu i widzi, jak znika poza boiskiem. – Sullivan? A co on ma z tym wspólnego? – Powinien pan wiedzieć. Przejeżdżał przez Pachoulę w maju 1987 roku, zabijając po drodze masę ludzi. – Wiem, ale... – I wiedział, gdzie jest ten nóż. Brown wpatrywał się w niego kilka długich sekund. – Czy Sullivan powiedział, że zabił Joanie Shriver? – Nie, nie powiedział. – Czy powiedział, że Ferguson nie zabił tej dziewczynki? – Nie wprost, ale... – Czy powiedział coś wprost, co mogłoby zaprzeczyć pierwotnym ustaleniom procesu? – Wiedział o tym nożu. – Wiedział o jakimś nożu. Nie wiemy, czy to ten nóż i bez przeprowadzenia ekspertyzy nie jest on niczym więcej jak kawałkiem zardzewiałego metalu. Panie Cowart, wie pan, że Sullivan jest porządnie stuknięty. Czy dał panu coś, co chociaż w najmniejszym stopniu można by nazwać dowodem? Oczy Browna zwęziły się. Cowart widział, jak szybko przetwarza informacje, rozważa, analizuje, wyciąga wnioski. Pomyślał sobie, że jest to ponad jego siły. Nie zechce przyznać się do jakiejkolwiek możliwości popełnienia błędu. Ma swojego zabójcę i jest zadowolony. – Nic więcej. – Więc to nie wystarczy, żeby ponownie otworzyć dochodzenie, które już zakończyło się wyrokiem. – Nie? Dobrze. Niech się pan przygotuje na lekturę gazety. Wtedy zobaczymy, czy to nie wystarczy. Policjant popatrzył z gniewem na Cowarta i wskazał mu drzwi. – Niech pan wyjdzie, panie Cowart. Niech pan natychmiast wyjdzie. Niech pan wsiada do swojego wynajętego samochodu i wraca do motelu. Niech pan spakuje torby. Pojedzie na lotnisko. Wsiądzie w samolot i wróci do swojego miasta. I niech pan nie wraca. Zrozumiano? Cowart zjeżył się. Czuł, jak narasta w nim gniew. – Czy pan mi grozi? Detektyw potrząsnął głową. – Nie. Daję panu radę. – I co? – Niech ją pan przyjmie. Matthew Cowart podniósł się z krzesła i dłuższą chwilę przyglądał się detektywowi. Spojrzenia obydwu mężczyzn spięły się ze sobą. Wzrokowa próba sił. Kiedy detektyw w końcu odwrócił się plecami, Cowart okręcił się na pięcie, wyszedł, zamknął ostro za sobą drzwi i krocząc szybko pośród jasnych neonowych świateł posterunku policji, jakby pchał przed sobą jakaś falę, patrzył, jak policjanci w mundurach i detektywi schodzą mu z drogi. Czuł na plecach ich wzrok, gdy tak szedł korytarzami, uciszając po drodze rozmowy. Kilkakrotnie słyszał za sobą parę wymamrotanych słów, kilkakrotnie słyszał swoje nazwisko wypowiedziane z niechęcią. Nie rozglądał się, nie zmieniał kroku. Samotnie zjechał windą i wyszedł przez szerokie, szklane drzwi na ulicę. Tam się odwrócił i spojrzał za siebie w stronę gabinetu detektywa. Przez chwilę dojrzał Tanny’ego Browna stojącego przy oknie i przyglądającego mu się. Ich wzrok znów się spotkał. Matthew Cowart nieznacznie pokręcił głową; niemal niedostrzegalny ruch na boki. Zobaczył, jak detektyw usuwa się i znika z okna. Cowart stał przez chwilę sztywno, dając się otoczyć nocy. Następnie ruszył, idąc najpierw powoli, ale szybko nabierając tempa i przyspieszając kroku, aż po chwili kroczył żwawo przez miasto, a głęboko w nim, paradując wojskowym szykiem poprzez wyobraźnię, zaczęły zbierać się słowa, które miały stać się jego artykułem. Rozdział siódmy SŁOWA Jednak gdy wracał do domu, narastające zmęczenie sprawiło, że żywi pozostali jedynie w jego notesie, a miejsce w wyobraźni zajęli zmarli. Było późno, dobrze po północy, w przejrzystą noc Miami i niebo wyglądało jak nieskończony obszar czerni pomalowany doskonałymi ruchami pędzla w nieskończoną ilość mrugających gwiazd. Pragnął podzielić się z kimś swoim nadchodzącym sukcesem, ale zdał sobie sprawę, że nie ma z kim. Wszyscy odeszli zabrani przez wiek, rozwód i zbyt wiele śmierci. Najbardziej brakowało mu rodziców, ale ich nie było już od dawna. Matka umarła, gdy był jeszcze młodym mężczyzną. Wyglądała jak myszka. Była szczupła i silna niczym lekkoatletka, co sprawiało, że jej uścisk był kanciasty i twardy, lecz kompensował to jej miękki, głęboki głos, tak wspaniale brzmiący, gdy opowiadała bajki. Urodziła się w czasach, które zrobiły z niej gospodynię domową, i tak już zostało przez całe życie; wychowała jego oraz jego braci i siostry, tkwiąc w kręgu pieluch, odżywek i ząbkowania, które później zmieniły się w odrapane kolana i wymyślne kontuzje, prace domowe, treningi koszykówki i od czasu do czasu nieuniknione zawody miłosne wieku dojrzewania. Zmarła nagle, lecz spokojnie w początkach wieku starczego. Złośliwy guz odbytnicy. Pięć tygodni; niezwykła, równomierna metamorfoza od życia do śmierci, zaznaczana codziennie żółknięciem skóry i narastającą słabością głosu i chodu. Ojciec zmarł właściwie wraz z nią, co trudno zrozumieć, bo od kiedy Cowart dorósł, wiedział o burzliwych zdradach małżeńskich ojca. Zawsze były krótkotrwałe, ale nie potrafił ich ukryć. Oceniając z perspektywy, wydawały się znacznie mniej szkodliwe niż jego romans z gazetą, który pozbawiał go czasu i wysysał z niego chęć przebywania z rodziną. Więc gdy po jej pogrzebie ojciec przez sześć miesięcy bezgranicznie oddawał się pracy i na koniec oświadczył, że przechodzi na wcześniejszą emeryturę, zaskoczyło to wszystkie dzieci. Siostry i bracia odbywali długie rozmowy telefoniczne, zastanawiając się nad jego decyzją, zastanawiając się, co będzie robił sam w wielkim i teraz zawsze opustoszałym, rozbrzmiewającym echem domu na przedmieściu, w otoczeniu młodych rodzin, które jego obecność tam uważały za coś niezwykłego i prawdopodobnie lekko denerwującego. Matthew Cowart był najmłodszym z szóstki – wyrośli na nauczycieli, prawnika, lekarza, artystę i, w jego przypadku, dziennikarza, rozproszyli się po całych Stanach i żadne z nich nie było dość blisko, żeby pomóc nagle zestarzałemu ojcu. Żadne z nich nie dostrzegło sprawy oczywistej. Zastrzelił się w rocznicę ślubu. Powinienem był przewidzieć, pomyślał. Powinienem był zauważyć, co się święci. Ojciec zadzwonił do niego wieczorem dwa dni wcześniej. Rozmawiali ostrożnie, obco, o artykułach i pracy reporterskiej. Ojciec powiedział: „Pamiętaj, im nie zależy na faktach. Zależy im na prawdzie”. Wcześniej rzadko mówił synowi takie rzeczy i gdy Cowart próbował namówić go, żeby ciągnął dalej, wycofał się gburowato. Policja znalazła go siedzącego przy biurku, w jednej ręce trzymał mały rewolwer, w skroni miał ranę po pocisku, a na kolanach zdjęcie żony. Cowart rozmawiał później z detektywami, zawsze dziennikarz, i wydobywał z nich opis sceny w najdrobniejszych szczegółach, które, raz usłyszane, na zawsze pozostają w pamięci i odzierają proces umierania z całego dramatyzmu: miał na sobie stare czerwone pantofle i niebieski garnitur oraz krawat w kwiaty, który kupił mu kiedyś z okazji dawno zapomnianego Dnia Ojca; na biurku znajdował się bieżący numer gazety pokryty zapiskami robionymi czerwonym ołówkiem, a obok dietetyczny napój i na wpół zjedzona kanapka z serem. Pamiętał o wypisaniu czeku dla gosposi i przykleił go taśmą klejącą do swojej starej lampy bankierskiej z zielonym abażurem. Dookoła krzesła walało się kilka pogniecionych kartek papieru, które rzucał bezładnie obok siebie i na których widniały zaczęte, ale żaden nie skończony, listy do dzieci. Gwiazdy migotały ponad nim. Byłem najmłodszy, pomyślał. Jedyny, który poszedł w jego ślady. Sądziłem, że to nas zbliży. Sądziłem, że będę w tym lepszy. Sądziłem, że będzie dumny. Albo zazdrosny. Zamiast tego odsunął się jeszcze bardziej. Pomyślał o uśmiechu matki. Przypominał mu go uśmiech jego córki. I pozwoliłem swojej żonie zabrać ją niemal bez żadnego sprzeciwu. Na tę myśl poczuł nagle ciemną pustkę, którą natychmiast zajęło koszmarne wspomnienie zdjęć małej Joanie Shriver zrobionych w miejscu zbrodni. Opuścił głowę i patrzył w głąb ulicy. Daleko widział bulwar błyszczący żółtym światłem latarni i przesuwających się świateł przejeżdżających samochodów. Odwrócił się słysząc wycie syreny gdzieś w oddali i wszedł do swojego bloku. Wjechał windą na górę, przeszedł przez korytarz i otworzył drzwi swego mieszkania. Na chwilę zawahał się w przedpokoju, zapalił światła i rozejrzał się wokół siebie. Ujrzał kawalerski nieład, książki upchnięte na półkach, oprawione plakaty na ścianach, biurko zasłane papierami i czasopismami i przypięte nad nim notatki. Rozejrzał się za czymś znanym, co by mu powiedziało, że jest w domu. Westchnął, zamknął za sobą drzwi. Przystąpił do rozpakowywania bagażu i pójścia spać. Cały następny długi tydzień spędził przy telefonie, zbierając dodatkowe informacje do swojego materiału. Przeprowadził kilka niemiłych rozmów telefonicznych z prokuratorami, którzy oskarżali Fergusona i nie życzyli sobie kontaktów z żadnymi dziennikarzami. Były też dłuższe rozmowy telefoniczne z osobami, które zajmowały się sprawą Blaira Sullivana. Detektyw z Pensacoli potwierdził obecność Sullivana w okręgu Escambia, w czasie gdy zamordowano Joanie Shriver; na paragonie ze stacji benzynowej koło Pachouli, gdzie Sullivan płacił kartą kredytową, widniała data o dzień wcześniejsza niż dzień zamordowania dziewczynki. Prokuratorzy z Miami pokazali Cowartowi nóż, jakiego używał Sullivan w chwili, gdy został aresztowany; był to tani, mało charakterystyczny nóż o dziesięciocentymetrowym ostrzu, podobny do tego, który znaleziono pod drenem, ale nie identyczny. Potrzymał ten nóż w ręce i pomyślał: Pasuje. Inne fragmenty łamigłówki również zaczynały pasować. Rozmawiał telefonicznie z władzami Uniwersytetu Rutgersa i uzyskał dane o przeciętnych wynikach studiów Fergusona. Był sumiennym, nigdy nie wyróżniającym się studentem, takim, którego interesuje jedynie zaliczenie wszystkich przedmiotów, bez szczególnego wybijania się. Zarządca domu akademickiego pamiętał go jako cichego, zamkniętego w sobie studenta niższych lat; wydawał się nie brać udziału w żadnych imprezach czy życiu towarzyskim. Samotnik, jak go określił, któremu wystarczało wyłącznie jego towarzystwo i który wkrótce po skończeniu pierwszego roku przeniósł się do wynajętego mieszkania. Cowart rozmawiał również z pedagogiem Fergusona z liceum, ten powiedział mu w większości to samo, ale zaznaczył, że w Newark Ferguson miał znacznie lepsze stopnie. Żadna z tych osób nie była mu w stanie podać nazwiska choćby jednego człowieka, mogącego uchodzić za bliskiego przyjaciela skazanego. Zaczął postrzegać Fergusona jako chłopaka dryfującego po powierzchni życia, niepewnego siebie, niepewnego kim jest i dokąd zmierza, człowieka czekającego, aż coś mu się przydarzy, kiedy spadła na niego najgorsza możliwa rzecz. Postrzegał go nie tyle jako niewinnego, ale jako ofiarę swojej własnej pasywności. Jako człowieka, którego można wykorzystać. To mu pomogło zrozumieć, co zaszło w Pachouli. Przyszły mu na myśl przeciwieństwa występujące pomiędzy dwoma czarnymi mężczyznami, którzy stanowili trzon jego materiału; jednemu nie podobało się, że musi jeździć w tylnej części autobusu, drugi przedzierał się przez linię ognia, żeby pomóc innym. Jeden studiował na uczelni, drugi został policjantem. Pomyślał, że Ferguson był bez szans, gdy musiał się z mierzyć z siłą osobowości Tanny’ego Browna. Pod koniec tygodnia wrócił fotograf wysłany przez „Journal” na północ Florydy. Rozłożył zrobione przez siebie zdjęcia na biurku przed Cowartem. Było tam kolorowe ujęcie Fergusona w celi, wpatrującego się w obiektyw poprzez kraty. Było zdjęcie drenu, kilka ujęć z Pachouli, zdjęcie domu Shriverów, szkoły. Było kilka fotografii, które Cowart widział na ścianach w podstawówce. Było zdjęcie Tanny’ego Browna i Bruce’a Wilcoxa, wychodzących z biura do spraw zabójstw w okręgu Escambia. – Jak ci się udało to zrobić? – spytał Cowart. – Siedziałam cały dzień na czatach i czekałam na nich. Nie powiem, żeby byli zachwyceni. Cowart przytaknął zadowolony, że jego tam nie było. – A co z Sullym? – Nie zgodził się na zdjęcie – odparł fotograf. – Ale mam jego dobre ujęcie wykonane podczas procesu. Popatrz. – Wręczył fotografię Cowartowi. Widniał na niej Blair Sullivan kroczący wzdłuż korytarza w sądzie, ze spętanymi nogami i rękami, trzymany za ramiona przez dwóch rosłych policjantów. Robił do obiektywu szyderczą minę, śmiejąc się i grożąc zarazem. – Nie rozumiem jednego – powiedział fotograf. – Czego? – Jakbyś zobaczył, że ten facet podchodzi do ciebie na ulicy, jestem pewien, że zwiałbyś w drugą stronę. Na pewno nie wsiadłbyś do jego samochodu. A Ferguson, do diabła, nawet jak patrzy na ciebie z gniewem, też nie wygląda tak cholernie strasznie. To znaczy, jemu mogłoby się udać namówić mnie, żebym wsiadł do jego samochodu. – Nie rozumiesz – odparł Cowart. Podniósł zdjęcie Sullivana. – Ten facet to psychopatyczny morderca. Byłby w stanie namówić cię do wszystkiego. Tu nie chodzi tylko o tę dziewczynkę. Pomyśl o wszystkich innych jego ofiarach. Co powiesz na to stare małżeństwo, któremu pomógł zmieniać koło? Pewnie jeszcze mu podziękowali, zanim ich zabił. Albo kelnerka. Poszła z nim, przypominasz sobie? Po prostu chciała się trochę zabawić. Myślała, że idą na imprezę. Nie sądziła, że to morderca. A chłopak w sklepiku? Miał tuż pod kasą przycisk uruchamiający alarm. Ale go nie uruchomił. – Sądzę, że nie miał czasu. Cowart wzruszył ramionami. – Ja w każdym razie na pewno nie wsiadłbym do jego samochodu – powiedział fotograf. – I słusznie. Już byś nie żył. Zajął całe swoje stare biurko na tyłach sali redakcyjnej, rozkładając wokół siebie wszystkie notatki i wpatrywał się w ekran komputera. Przez krótką chwilę, gdy ekran przed nim był zupełnie pusty, poczuł nagłe zdenerwowanie. Minęło sporo czasu, od kiedy napisał ostatni felieton, i zastanawiał się, czy nadal posiada dawny kunszt. Szybko pomyślał: Na pewno się uda – i pozwolił podnieceniu zepchnąć na bok wszelkie wątpliwości. Zaczął od opisu dwóch mężczyzn zamkniętych w celach; jak wyglądali, jak się wypowiadali. Pokrótce opisał, co widział w Pachouli i zwrócił uwagę czytelnika na potężne napięcie drzemiące w jednym z detektywów i gwałtowny wybuch gniewu drugiego. Słowa z łatwością, równomiernie, napływały mu do głowy. Nie myślał o niczym poza nimi. Trzy dni zajęło mu napisanie pierwszego artykułu, dwa, żeby stworzyć drugą część. Jeden dzień spędził poprawiając styl, jeszcze jeden dodając przypisy. Dwa kolejne dni sprawdzał tekst, linijka po linijce, wraz z redaktorem działu miejskiego. Następnego dnia z prawnikami – denerwująca analiza każdego słowa. Stał nad deską rozkładową, gdy podejmowano decyzję o zamieszczeniu jego materiału na pierwszej stronie wydania niedzielnego. Główny tytuł brzmiał: SPRAWA PEŁNA PYTAŃ. Podobał mu się. Podtytuł: DWAJ MĘŻCZYŹNI, JEDNA ZBRODNIA I MORDERSTWO, O KTÓRYM WSZYSCY PAMIĘTAJĄ. Też mu się podobał. W nocy leżał w łóżku nie mogąc zasnąć i rozmyślał: Mam. Udało mi się. Naprawdę się udało. W sobotę, w przeddzień ukazania się artykułu, zadzwonił do Tanny’ego Browna. Detektyw był w domu, a na posterunku nie chcieli podać mu jego zastrzeżonego numeru. Poprosił sekretarkę, żeby przekazała detektywowi, aby do niego oddzwonił, co też uczynił godzinę później. – Cowart? Tanny Brown z tej strony. Myślałem, że to już koniec naszych rozmów. – Chciałem tylko dać panu szansę skomentowania materiału wykorzystanego w artykule. – Pewnie taką samą, jaką dał nam ten wasz cholerny fotograf? – Przepraszam za to. – Zastawił na nas pułapkę. – Przepraszam. Brown zamilkł na chwilę. – Przynajmniej mam nadzieję, że nie wyszedłem na tym zdjęciu najgorzej. Człowiek zawsze jest trochę próżny – powiedział. Cowart nie mógł się zorientować, czy detektyw żartuje, czy nie. – Całkiem nieźle – odparł. – Jak fotografia z magazynu „Dragnet”. – No to może być. Czego pan chce? – Chce pan dołączyć jakiś komentarz do artykułu, który jutro się ukaże? – Jutro? O cholera. Chyba będę musiał wcześnie wstać i iść do kiosku. To będzie głośna sprawa? – Tak. – Pierwsza strona? Staniesz się pan gwiazdą, co, Cowart? Będziesz słynny? – Tego nie wiem. Detektyw roześmiał się kpiąco. – To jest atutowa karta Roberta Earla, tak? Myśli pan, że to mu pomoże? Sądzi pan, że wydobędzie go pan tym z celi śmierci? – Nie wiem. Ale to bardzo ciekawy artykuł. – Nie wątpię. – Chciałem tylko dać panu możliwość załączenia oświadczenia. – Powie mi pan w końcu, czym on jest? – Tak. Powiem. Teraz jest już napisany. Głos Tanny’ego Browna umilkł na chwilę w słuchawce. – Pewnie napisał pan o pobiciu go i te wszystkie bzdury? Ten kawałek o pistolecie, zgadza się? – zapytał. – Jest tam opisana jego wersja. Jest również napisane, co pan twierdzi. – Tylko że nie za bardzo wyeksponowane, co? – Obydwie wersje są wyeksponowane w jednakowym stopniu. Brown roześmiał się. – Na pewno – powiedział. – No więc, czy chciałby pan dołączyć bezpośredni komentarz? – Podoba mi się słowo „komentarz”. Dużo wnosi, prawda? Jest układne i bezpieczne. Chce pan, żebym skomentował treść artykułu? – W jego głosie wyraźnie brzmiał sarkazm. – Tak. Chcę, żeby miał pan taką możliwość. – Mam możliwość. Możliwość wykopania sobie głębszego grobowca – powiedział detektyw. – Wpędzenia się w jeszcze gorsze tarapaty niż te, w których już się znajduję, tylko dlatego że nie naopowiadałem panu steku kłamstw. Oczywiście. – Złapał oddech i ciągnął dalej głosem niemal smutnym. – Mogłem w ogóle nie dopuścić pana do żadnych danych, ale nie zrobiłem tego. Czy napisał pan to w swoim artykule? – Oczywiście. Tanny Brown roześmiał się krótkim, szyderczym śmiechem. – Wiem, jak pan sobie wyobraża dalszy ciąg tej sprawy. Ale jedno panu powiem. Myli się pan. Niezmiernie się pan myli. – Czy to chciał pan powiedzieć? – Sprawy nigdy nie toczą się tak gładko, czy tak po prostu, jak ludzie tego chcą. Zawsze powstaje bałagan. Zawsze padają pytania. Zawsze pojawiają się wątpliwości. – Czy to właśnie chciał pan powiedzieć? – Nie, chciałem tylko, żeby pan to zrozumiał. – Detektyw roześmiał się nerwowo. – Ciągle jest pan twardziel, co, Cowart? Nie musi pan na to odpowiadać. Już znam odpowiedź. – Minęła dłuższa chwila. Cowart wsłuchiwał się w głęboki, złowieszczy oddech po drugiej stronie słuchawki, zanim Tanny Brown w końcu się odezwał słowami, grzmiącymi jak daleka burza. – Dobrze. Oto mój komentarz. Pierdol się. I odłożył słuchawkę. Rozdział ósmy KOLEJNY LIST Z CELI ŚMIERCI Nie widział się z Fergusonem ani z nim nie rozmawiał aż do czasu rozprawy. To samo dotyczyło detektywów, którzy nie odpowiedzieli na żaden telefon przez kilka tygodni po ukazaniu się artykułów. Jego prośby o aktualne informacje były spełniane w zwięzłej formie przez prokuratorów, którzy próbowali obmyślić jakąś taktykę. Z drugiej strony adwokaci stanowi broniący Fergusona byli bardzo wylewni, dzwonili do niego niemal codziennie i informowali o najnowszym rozwoju wydarzeń, wprawiając w ruch mechanizm przedkładania nowych wniosków sędziemu, który przewodniczył procesowi o zabójstwo wytoczonemu Fergusonowi. Kiedy materiał się ukazał, Cowart wpadł w naturalny pęd będący skutkiem zarzutów, które przedstawił, jakby ulewne strugi deszczu pchały go po ulicy. Telewizja i prasa zaangażowały się w sprawę, rzucając się drapieżnie na wszystkich ludzi, zdarzenia i miejsca, opowiadając tę fabułę ciągle od nowa, przerabiając ją na dziesiątki, zasadniczo nie różniących się niczym od siebie sposobów. Dla wszystkich zainteresowanych był to materiał zawierający kilka fascynujących punktów – wymuszone zeznanie, zbulwersowane miasteczko, wciąż poruszone zabójstwem dziecka, nieprzystępni detektywi, i w końcu ta przerażająca ironia: oto morderca może spokojnie patrzeć, jak ktoś inny ląduje na krześle elektrycznym, tylko dlatego że nie chce puścić pary z ust. Oczywiście Blair Sullivan faktycznie nie puszczał pary z ust, odmawiając wszelkich wywiadów, rozmów z reporterami, prawnikami, policją, a nawet ekipą programu „60 Minut”. Wykonał tylko jedną rozmowę telefoniczną do Matta Cowarta, może z dziesięć dni po ukazaniu się artykułów. Dzwonił na koszt rozmówcy. Cowart siedział przy biurku na tyłach działu wydawniczego i czytał przedruk swojego artykułu w „The New York Timesie”. (PYTANIA BEZ ODPOWIEDZI W SPRAWIE O MORDERSTWO NA FLORYDZIE), kiedy zadzwonił telefon i głos telefonistki międzymiastowej zapytał go, czy przyjmie na swój koszt rozmowę telefoniczną z panem Sullivanem ze Starkę na Florydzie. Najpierw się zmieszał, następnie ogarnęło go elektryzujące podniecenie. Pochylił się na krześle i usłyszał znajomy, miękki nosowy ton sierżanta Rogersa z więzienia. – Cowart, jest pan tam, chłopie? – Słucham, sierżancie. Tak? – Przyprowadzimy Sully’ego. Chce z wami porozmawiać. – Jak się tam sprawy mają? Sierżant zaśmiał się. – Do diabła, nie powinienem był tu pana wpuszczać. Od czasu jak ukazały się pańskie artykuły, roi się tu jak w cholernym gnieździe pszczół. Nagle wszyscy z celi śmierci dzwonią do każdego cholernego reportera w stanie, to pewne. A ci wszyscy cholerni reporterzy przyjeżdżają tutaj i domagają się wywiadów, oprowadzania po więzieniu i co tylko mogą, cholera, wymyślić. – Śmiech sierżanta nadal huczał po drugiej stronie słuchawki. – Jest tutaj więcej zamieszania niż wtedy, gdy wysiadły obydwa generatory, główny i awaryjny, i wszyscy pensjonariusze myśleli, że to zrządzenie losu otwiera przed nimi drzwi. – Przykro mi, jeśli przysporzyłem panu kłopotów... – Ach, do diabła, nic nie szkodzi. Ta codzienność już była nudna, wie pan. Na pewno będzie nam tu dość trudno sobie poradzić, jak już wszystko się uspokoi. Bo się uspokoi, wcześniej czy później. – A jak tam Ferguson? – Bobby Earl? Udziela tylu wywiadów, że sądzę, że powinni mu dać jego własny program telewizyjny, taki jak ma Johnny Carson albo ten facet Letterman. Cowart uśmiechnął się. – A Sully? Przez chwilę panowała cisza, a następnie sierżant powiedział cicho: – Z nikim nie chce o niczym rozmawiać. Nie tylko z dziennikarzami i psychiatrami. Adwokat Bobby’ego Earla był tutaj z pięć albo sześć razy. Przyjechali ci dwaj detektywi z Pachouli, ale tylko się śmiał i pluł im w twarz. Wezwania do stawienia się przed sądem, groźby, obietnice, co pan tylko wymyśli, nic nie odnosi skutku. Nie chce rozmawiać, szczególnie na temat tej dziewczynki z Pachouli. Śpiewa hymny, pisze pełno listów i uporczywie studiuje Biblię. Wypytuje mnie, jak się mają sprawy, i informuję go o wszystkim, jak mogę najlepiej, przynoszę mu gazety, czasopisma i tak dalej. Co wieczór ogląda telewizję, więc wie, że ci dwaj detektywi obrzucają pana wszelkimi epitetami, jakie kiedykolwiek ktoś wymyślił. I wyśmiewa się z tego wszystkiego. – Co pan o tym sądzi? – Myślę, że dobrze się bawi. Na swój sposób. – To przerażające. – Opowiadałem panu o tym facecie. – Więc dlaczego chce ze mną rozmawiać? – Nie wiem. Wstał dzisiaj rano i spytał mnie, czy go z panem połączę. – Więc niech go pan da do telefonu. Sierżant zakaszlał zmieszany. – To nie takie proste. Pamięta pan, że podejmujemy specjalne środki ostrożności, jak przemieszczamy pana Sullivana. – Oczywiście. Jak wygląda? – Tak samo jak wtedy gdy go pan widział, może trochę bardziej podekscytowany. Otacza go jakaś taka aura, jakby przybierał na wadze, chociaż nie przybiera, bo bardzo mało je. Tak jak mówiłem, wydaje mi się, że nieźle się bawi. Jest bardzo ożywiony. – Aha, sierżancie, nie powiedział mi pan, jaka jest pańska opinia o tym artykule. – Nie? Wydaje mi się bardzo ciekawy. – I co? – Cóż, panie Cowart, muszę powiedzieć, że jest pan dobrze obeznany z więzieniami, szczególnie z celą śmierci i pewnie słyszał pan najprzedziwniejsze cholerne historie. Cowart, zanim zdążył zadać następne pytanie, usłyszał w tle podniesione głosy i odgłosy szurania. Sierżant powiedział: – Właśnie wchodzi. – Czy to poufna rozmowa? – Chce pan spytać, czy jest założony podsłuch? Do diabła, nie mam pojęcia. To linia, którą udostępniamy przede wszystkim prawnikom, więc chyba nie, bo narobiliby wokół tego masę smrodu. W każdym razie już tu jest, jeszcze chwileczkę, musimy skuć mu ręce. Zapadła chwilowa cisza. Cowart słyszał w oddali sierżanta, jak mówił: „Za ciasno, Sully?” I usłyszał odpowiedź więźnia: „Nie, w porządku”. Potem było słychać kilka dźwięków niewiadomego pochodzenia i odgłos zamykanych drzwi, aż w końcu głos Blaira Sullivana. – Proszę, proszę, panie Cowart. Reporter o światowej sławie, jak się mamy? – Doskonale, panie Sullivan. – To dobrze, to dobrze. No i co o tym sądzisz, Cowart? Nasz chłoptaś, Bobby Earl wyjdzie na wolność? Sądzisz, że bożek szczęścia wyciągnie go zza kratek, z cienia śmierci, co? Myślisz, że ostrza sprawiedliwości zaczną się teraz od niego oddalać? – Sullivan roześmiał się chrapliwie. – Nie wiem. Jego adwokat wystąpił do sądu, który go skazał, o nową rozprawę... – I sądzisz, że to się uda? – Zobaczymy. Sullivan zakaszlał. – Racja. Masz rację. Obydwaj zamilkli. Po chwili Cowart spytał: – Więc po co do mnie dzwonisz? – Poczekaj – odpowiedział Sullivan. – Usiłuję zapalić tego cholernego peta. To trudne, muszę odłożyć słuchawkę. – Rozległ się szczęk i Cowart znowu usłyszał jego głos. – No, zrobione. O co pytałeś? – Po co dzwonisz? – Chciałem się po prostu dowiedzieć, jaki słynny się stajesz. – Co? – Do diabła, Cowart, twój materiał jest we wszystkich mediach. Przyciągnąłeś powszechną uwagę, nieprawdaż? Po prostu dzięki wepchnięciu łapy pod stary, brudny dren, zgadza się? – Chyba tak. – Łatwy sposób na sławę, co? – To nie ograniczało się tylko do tego. Sullivan znowu wybuchnął śmiechem. – Oczywiście, że nie. Ale nieźle się prezentowałeś odpowiadając na te wszystkie pytania w programie „Nocna Linia”. Bardzo stanowczy i pewny siebie. – Ty nie chciałeś z nimi rozmawiać. – Nie. Postanowiłem, że lepiej jak ty i Bobby Earl będziecie gadać. – Sullivan zawahał się, po czym zagwizdał. – Oczywiście zauważyłem, że ci policjanci z Pachouli też za bardzo nie chcą gadać. Mam wrażenie, że oni nie wierzą Bobby’emu Earlowi. I tobie też nie wierzą. I jestem diablo pewien, że mnie też nie wierzą. – Sullivan wybuchnął drwiącym rechotem. – To ci upór! Dopiero widać, jak niektórzy są ślepi na wszystko, co? Cowart nie odpowiedział. – Czy nie zadałem pytania, Cowart? Czy cię o coś nie spytałem? – Blair Sullivan nagle ostro szepnął, zaskakując go. – Tak – odrzekł spiesznie Cowart. – Niektórzy są ślepi na wszystko. Więzień przerwał na chwilę. – Powinniśmy pomóc im zdjąć klapki z oczu, czyż nie, Sławny Panie Reporterze? Wyprowadzić ich na światłą drogę, co ty na to? – Jak? – Cowart gwałtownie pochylił się nad biurkiem. Czuł, jak pot spływa mu spod ramion i łaskocze w żebra. – Powiedzmy, że jeszcze o czymś bym ci powiedział. O czymś niezmiernie ciekawym. Cowart pochwycił ołówek i stertę czystych kartek, żeby notować. – Na przykład o czym? – Zastanawiam się. Nie ponaglaj mnie. – W porządku. Nie spiesz się. – Zaraz pęknie bomba, pomyślał. – Dobrze byłoby wiedzieć, jak ta dziewczynka znalazła się w samochodzie, prawda? To na pewno cię interesuje, mam rację, Cowart? – Jak? – Nie tak szybko. Myślę. W dzisiejszych czasach trzeba uważać, co się mówi. Nie chciałbym, żeby coś zostało opacznie zrozumiane, jeśli mnie rozumiesz. Wiesz, Cowart, że tego dnia gdy zginęła ta dziewczynka, była urocza pogoda? Czy ustaliłeś, że było gorąco, ale jednocześnie sucho, wiał lekki wiaterek, który dawał trochę ochłody, na górze było wspaniałe, błękitne niebo, a wokół kwitła masa kwiatów? Wymarzony dzień na umieranie. I wyobraź sobie, jak chłodno i przyjemnie musiało być tam w cieniu na bagniskach. Może ten gość, który zabił małą Joanie – co za słodkie imię – poleżał sobie potem i cieszył się, jak wspaniały był ten dzień przez kilka minut? I starał się ochłonąć trochę w chłodnym cieniu? – Bardzo chłodnym? Blair Sullivan zaśmiał się ostro. – A niby skąd mam to wiedzieć, Cowart? Doprawdy... – Wciągnął ze świstem powietrze i gwizdał do słuchawki. – Pomyśl tylko, ile jest spraw, o których chciałyby się dowiedzieć te dwie gliniarskie świnie. Na przykład o ubraniu i plamach z krwi, i dlaczego nie było odcisków palców, włosów, próbek gruntu i tym podobnych. – Dlaczego? – Cóż – odparł Sullivan chłodno – sądzę, że zabójca małej Joanie był na tyle doświadczony, iż wiedział, że potrzebne mu będzie ubranie na zmianę. Tak żeby mógł jedno zdjąć, to poplamione krwią i całym gównem, i gdzieś się go pozbyć. Prawdopodobnie myślał na tyle rozsądnie, że miał w samochodzie kilka dużych plastikowych worków na śmieci, w które mógł zawinąć to pokrwawione ubranie, tak żeby nikt go nie widział. Cowart poczuł skurcz żołądka. Przypomniał sobie, że detektyw z Miami powiedział mu, że w noc kiedy aresztowano Sullivana, w bagażniku jego samochodu znaleziono zapasową odzież i rolkę worków na śmieci. Na chwilę zamknął oczy i spytał: – Gdzie morderca wyrzucił ubranie? – Och, na przykład do pojemnika na datki dla Armii Zbawienia. Wiesz, jeden jest ustawiony obok centrum handlowego koło Pensacola. Ale to tylko w przypadku gdy nie było zbyt zapaprane. A jakby chciał być bardzo ostrożny, mógł je wrzucić do jednego z tych wielkich pojemników na śmieci, jak takie co to stoją na parkingach przy autostradzie. Jak przy zjeździe na Willow Creek. Ten wielki. Opróżniają go raz na tydzień i wszystko jedzie prosto na wysypisko. Nikt nigdy nie przygląda się, co wyrzucają. Zakopane pod tonami śmieci. Nie do odszukania. – Czy tak właśnie było? Sullivan nie odpowiedział, tylko ciągnął dalej: – Założę się, że ci gliniarze, i ty też, Cowart, i może pogrążeni w smutku mamusia i tatuś tej dziewczynki szczególnie chcieliby wiedzieć, dlaczego w ogóle ta dziewczynka wsiadła do samochodu, co? To by była niezła informacja? Dlaczego tak się stało, co? – Powiedz dlaczego? Blair Sullivan zasyczał w słuchawce: – Wola Boga, Cowart. Przez chwilę zapanowało milczenie. – A może szatana. Jak sądzisz, Cowart? Może Bóg wtedy miał zły dzień, więc pozwolił swemu byłemu zastępcy numer jeden posiać trochę zła, co? Cowart nie odpowiedział. Wsłuchiwał się w szeptane słowa, które przelatywały przez słuchawkę i z impetem wpadały mu do ucha. – Sądzę, Cowart, że ktokolwiek to był, kto namówił tę dziewczynkę, żeby wsiadła do samochodu, powiedział coś w rodzaju: „Kochanie, czy mogłabyś wskazać mi drogę? Zgubiłem się i muszę jakoś znaleźć drogę”. Czy to nie prawda Boża, Cowart? Ten mężczyzna w samochodzie, widzę go równie wyraźnie jak własną dłoń. Był zagubiony, tak bardzo zagubiony. Ale tego dnia się odnalazł, czyż nie? Sullivan odetchnął ostro, zanim podjął dalej: – A jak już ściągnął uwagę tej dziewczynki, co dalej powiedział? Może powiedział: „Kochanie, podwiozę cię do rogu, chcesz?” w bardzo szczery i naturalny sposób. – Znowu się zawahał. – Szczery i naturalny. Zupełnie jak w sennym koszmarze. Właśnie przed takim człowiekiem dobrzy ludzie przestrzegają dzieci, żeby się wystrzegały i trzymały od niego z daleka. – Przerwał i dodał dysząc: – Ale ona nie posłuchała, racja? – To właśnie jej powiedziałeś? – zapytał Cowart niecierpliwie. – Czy mówiłem, że to jej powiedziałem? Czyżby? Nie, ja tylko powiedziałem, że tak pewnie ktoś do niej mówił. Ktoś kto akurat tego dnia miał ochotę kogoś skrzywdzić i zamordować, i dopisało mu szczęście, że spotkał tę dziewczynkę. Znowu się zaśmiał. Kichnął. – Dlaczego to zrobiłeś? – spytał Cowart gwałtownie. – Czy powiedziałem, że to zrobiłem? – odparł Sullivan, chichocząc. – Nie, tylko drażnisz mnie... – Wybacz mi, że się trochę zabawiam. – Dlaczego nie powiesz prawdy? Dlaczego nie wystąpisz publicznie i nie powiesz prawdy? – Co, i popsuję sobie całą zabawę? Cowart, nie masz pojęcia, skąd człowiek w celi śmierci czerpie swoje przyjemności. – Dopuszczając, żeby usmażyli niewinnego człowieka... – Czy to właśnie robię? Czyż nie mamy potężnego systemu sprawiedliwości, żeby się tym zajął? Żeby się upewnił, że żaden niewinny nie dostaje czapy? – Wiesz, o czym mówię. – Wiem – odparł Sullivan cicho, groźnie. – I gówno mnie to obchodzi. – Więc po co do mnie zadzwoniłeś? Sullivan zamilkł po drugiej stronie słuchawki. Gdy znowu zabrzmiał jego głos, był cichy i złowieszczy. – Bo chciałem, żebyś wiedział, jak bardzo zainteresowała mnie twoja kariera zawodowa, Cowart. – To... – Nie przerywaj mi! – Sullivan wycedził te słowa. – Już ci to mówiłem! Gdy ja mówię, ty masz, do cholery, słuchać, Panie Reporterze. Zrozumiano? – Tak. – Bo chciałem ci coś powiedzieć. – Co takiego? – Chciałem ci powiedzieć, że to jeszcze nie koniec. To się dopiero zaczyna. – Co przez to rozumiesz? – Domyśl się. Cowart czekał. Po chwili Sullivan powiedział: – Chyba kiedyś jeszcze porozmawiamy. Lubię nasze pogawędki. Tyle się na ich skutek dzieje. Ach, jeszcze jedno. – Co takiego? – Słyszałeś, że Sąd Najwyższy Florydy ustalił moją samoistną apelację na jesień? Lubią trzymać ludzi w oczekiwaniu. Może sądzą, że zmienię zdanie albo co. Zdecyduję się na wszystkie możliwe apelacje i tak dalej. Może wynajmę jakieś grube ryby, tak jak Bobby Earl i zacznę kwestionować, czy usmażenie mi dupy jest zgodne z Konstytucją. To mi się podoba. Podoba mi się ich poważanie dla starego Sully’ego. – Przerwał na moment. – Ale nie wiemy jednego. Prawda, Panie Reporterze? – Czego? – Że się mylą. Nie zmieniłbym swojej decyzji, nawet gdyby sam Jezus zstąpił z niebios i osobiście uprzejmie mnie poprosił. Nagle odłożył słuchawkę. Cowart podniósł się z krzesła. Poszedł do toalety, gdzie przez kilka minut polewał sobie nadgarstki zimną wodą, usiłując pozbyć się nagłej gorączki, która go owładnęła, i spowolnić bicie serca. Jego była żona również zadzwoniła pewnego wieczoru, gdy miał już wychodzić z pracy, dzień po tym jak wystąpił w programie „Nocna Linia”. – Matty? – powiedziała Sandy. – Widzieliśmy cię w telewizji. W jej głosie brzmiało w związku z tym wydarzeniem jakieś dziewczęce podniecenie, które przypomniało mu o lepszych czasach, gdy byli młodzi, a ich związek był jeszcze świeży. Zaskoczył go telefon od niej, a jednocześnie ucieszył. Poczuł coś w rodzaju fałszywej skromnej satysfakcji. – Cześć, Sandy. Jak się masz? – Och, nieźle. Robię się gruba. Ciągle jestem zmęczona. Pamiętasz, jak to było. Nie za bardzo, pomyślał. Przypomniał sobie, że gdy była w ciąży, na ogół pracował po czternaście godzin dziennie w redakcji działu miejskiego. – Jak ci się podobało? – To pewnie dla ciebie niezwykle ekscytujące. To był fantastyczny materiał. – Cały czas jest. – Co się stanie z tymi dwoma facetami? – Nie wiem. Sądzę, że Ferguson będzie miał ponowny proces. Ten drugi... Przerwała mu. – Przeraził mnie. – To porządnie szurnięty człowiek. – Co się z nim stanie? – Jeśli nie zacznie składać apelacji, gubernator podpisze zgodę na egzekucję, o ile tylko Sąd Najwyższy utrzyma wyrok w mocy. Raczej nie ma wątpliwości, że tak się stanie. – Kiedy to nastąpi? – Nie wiem. Sąd na ogół ogłasza swoje decyzje kilka razy. Gdzieś przed Nowym Rokiem. Będzie tylko jedna linijka w całej masie innych decyzji: „Odnośnie do: Stan Floryda przeciwko Blairowi Sullivanowi. Werdykt i wyrok sądowy podtrzymany”. Cała sprawa jest dość bezkrwawa, do czasu jak do więzienia nadchodzi rozporządzenie gubernatora. Wiesz, pełno dokumentów, podpisów, oficjalnych pieczęci i tego rodzaju rzeczy, aż w końcu komuś przypada w udziale usmażenie faceta. Strażnicy więzienni nazywa jato odrobieniem zadania śmierci. – Świat chyba nic na tym nie straci, jak on już zginie – powiedziała Sandy z nieznacznym drżeniem głosu. Cowart nie odpowiedział. – A jeśli nigdy nie przyzna się do swojego czynu, co się stanie z Fergusonem? – Nie wiem. Stan może go ponownie sądzić. Może zostać uniewinniony. Może pozostać w celi śmierci. Może się wydarzyć cała masa dziwnych rzeczy. – Jeśli stracą Sullivana, czy kiedykolwiek ktoś dowie się prawdy? – Dowie się prawdy? Wydaje mi się, że już znamy prawdę. Prawda jest taka, że Ferguson nie powinien siedzieć w celi śmierci. Ale żeby tej prawdy dowieść? To całkiem inna sprawa. Naprawdę trudna. – A co teraz będzie z tobą? – To co do tej pory. Będę zajmował się tą sprawą do końca. Potem będę znowu pisał felietony, aż się zestarzeję, powypadają mi zęby i w końcu zdecydują się przerobić mnie na klej. Tak robią ze starymi końmi wyścigowymi i z felietonistami, wiedziałaś? Roześmiała się. – Przestań. Dostaniesz Pulitzera. Uśmiechnął się. – Wątpię – skłamał. – Tak, dostaniesz. Czuję to. Wtedy pewnie odstawią cię do stajni ogierów. – To by się nazywało mieć szczęście. – Będziesz je miał. Zobaczysz, że dostaniesz. Zasłużyłeś na to. To był niesamowity materiał. Jak w przypadku Pittsa i Lee. Uświadomił sobie, że ona również pamiętała tamtą historię. – Tak. Wiesz, co się stało z tamtymi facetami, jak już sędzia ponownie otworzył sprawę? Znowu zostali skazani, przez rasistowską ławę przysięgłych, równie głupią jak ta pierwsza. Wydostali się z celi śmierci dopiero po uniewinnieniu przez gubernatora. Ludzie o nich zapomnieli. Zajęło im to dwanaście lat. – Ale się wydostali, a ten facet dostał Pulitzera. Roześmiał się. – Masz rację. – Ty też dostaniesz. I nie zajmie ci to dwunastu lat. – Cóż, zobaczymy. – Zostaniesz w „Journalu”? – Nie mam powodu stąd odchodzić. – Och, przestań. A jak dostaniesz oferty od „Timesa” albo od „Posta”? – Zobaczymy. Oboje się roześmiali. Po chwili milczenia powiedziała: – Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia trafisz na odpowiedni materiał. Zawsze wiedziałam, że pewnego dnia ci się uda. – Co mam odpowiedzieć? – Nic. Po prostu wiedziałam, że ci się uda. – A co z Becky? Poszła później spać, żeby obejrzeć mnie w „Nocnej Linii”? Sandy zawahała się. – Nie. To o wiele za późno dla niej... – Mogłaś to nagrać. – I usłyszałaby, o kim jej tatuś rozmawia? O kimś kto zamordował małą dziewczynkę? O małej dziewczynce, którą zgwałcono, a potem uderzono nożem, ile, trzydzieści sześć razy? I wrzucono do bagna? Nie wydaje mi się, żeby to był najlepszy pomysł. Miała rację, choć myśl ta była dla niego strasznie niemiła. – Mimo wszystko żałuję, że nie widziała. – Tutaj jest bezpiecznie – powiedziała Sandy. – Co? – Tutaj jest bezpiecznie. Tampa nie jest wielkim miastem. To znaczy, jest duże, ale jednocześnie nie jest duże. Tempo życia wydaje się tu powolniejsze. I jest zupełnie inaczej niż w Miami. Nie musi wiedzieć o małych dziewczynkach, które ludzie porywają, gwałcą i zakłuwają nożem na śmierć. Przynajmniej jeszcze nie. Może podrosnąć, cieszyć się dzieciństwem i nie musieć się martwić przez cały czas. – To znaczy, ty nie musisz się martwić przez cały czas. – Czy to źle? – Nie. – Wiesz, czego nie potrafię zrozumieć? Dlaczego wszystkim, którzy pracują w gazecie, zawsze się wydaje, że złe rzeczy przytrafiają się tylko innym. – Wcale tak nie myślimy. – Na to wygląda. Nie chciał się sprzeczać. – Może. Zmusiła się do śmiechu. – Przepraszam, że na ciebie najechałam. Naprawdę chciałam zadzwonić, żeby ci pogratulować i powiedzieć, że byłam z ciebie dumna. – Dumna, ale rozwiedziona. Zawahała się. – Tak. Ale wydawało mi się, że po przyjacielsku. – Przepraszam. To było nieładne z mojej strony. – W porządku. Znowu nastała cisza. – Kiedy możemy porozmawiać o kolejnej wizycie Becky? – Nie wiem. Będę zajęty tym materiałem, aż coś się rozstrzygnie. Ale kiedy, nie wiem. – Zadzwonię do ciebie wobec tego. – Dobrze. – I jeszcze raz, gratulacje. – Dzięki. Odłożył słuchawkę i doszedł do wniosku, że czasami jest głupcem, niezdolnym powiedzieć, co chce, wyjawić, czego mu potrzeba. Zły sam na siebie uderzał pięścią w biurko. Następnie podszedł do okna swojego gabinetu i spojrzał na miasto. Popołudniowy sznur pojazdów zmierzał w stronę autostrady, jak niezliczone nerwy organizmu pulsujące pragnieniem udania się do domu, do rodziny. Poczuł, jak ogarnia go samotność. Miasto wyglądało jak upieczone pod rozgrzanym, błękitnym niebem, budynki o jasnych kolorach odbijały siłę słońca. Przyglądał się kłębowisku samochodów na skrzyżowaniu, manewrujących jak jakieś agresywne, ziemskie robaki. Przyszło mu na myśl, że to niebezpieczne. Tu nie jest bezpiecznie. Dwaj kierowcy otworzyli do siebie ogień dwa dni wcześniej po drobnej stłuczce, strzelając zawzięcie w samym środku godzin szczytu; obydwaj byli uzbrojeni w niemal identyczne, kosztowne, dziewięciomilimetrowe półautomatyczne pistolety. Żaden z nich nie został ranny, ale przejeżdżający obok nastolatek dostał rykoszetem w płuco i znajdował się w stanie krytycznym w miejscowym szpitalu. To była typowa historia z Miami, produkt uboczny upału i przeciwstawnych kultur oraz populacji, dla której pistolety zdawały się nieodłączną częścią stroju. Przypomniał sobie, jak opisywał niemal identyczne wydarzenie dwanaście lat temu. Przypomniał sobie ze dwanaście innych razy, gdy opisywano takie zdarzenie; tak często, że to, co niegdyś było artykułem na pierwszej stronie, obecnie zmieniło się w sześć akapitów gdzieś w środku gazety. Pomyślał o córce i zastanowił się: Dlaczego powinna wiedzieć? Dlaczego powinna wiedzieć o źle i o okropnych żądzach niektórych ludzi? Nie znał odpowiedzi na to pytanie. Z wejścia do sali rozpraw wypełzały trzy grube czarne przewody telewizyjne. Kilku operatorów przygotowywało do nagrywania magnetowidy w hallu, zbierając materiał z jedynej kamery, na której zainstalowanie zezwolono w sali rozpraw. Reporterzy prasowi i telewizyjni tłoczyli się w korytarzu; pracownicy telewizji trochę modniej ubrani, lepiej uczesani i wyraźnie czyściejsi niż ich konkurenci z gazet, którzy przyjęli odrobinę niedbały wygląd, aby wyraźnie się odróżniać. – Przybyli tłumnie – powiedział idący obok niego fotograf, manipulując przy obiektywie na swojej leice. – Nikt nie chce przegapić tego baletu. Od ukazania się artykułów minęło jakieś dziesięć tygodni. Z powodu sprzeciwów i różnych manewrów dwukrotnie odkładano rozprawę. Na zewnątrz sądu silne słońce Florydy energicznie opiekało ziemię. Wewnątrz nowoczesnego budynku było chłodno. Głosy niosły się i odbijały echem od wysokich sufitów, więc ludzie rozmawiali na ogół szeptem, nawet gdy nie musieli. Obok szerokich brązowych drzwi do sali rozpraw znajdowała się niewielka tabliczka wypisana złotymi literami: SĘDZIA SĄDU OKRĘGOWEGO HARLEY TRENCH. – To ten facet, który nazwał go dziką bestią? – spytał fotograf. – Właśnie. – Wydaje mi się, że chyba nie cieszy go za bardzo widok tego wszystkiego. – Fotograf pomachał aparatem w stronę tłumu reporterów i kamerzystów. – Mylisz się. To rok wyborów. Będzie bardzo zadowolony z takiej reklamy. – Ale tylko jeśli podejmie właściwą decyzję. – Taką jakiej chce tłum. – Wątpię, czy będą podobne. Cowart przytaknął. – Ja też nie sądzę. Ale nigdy nie wiadomo. Założę się, że siedzi teraz w swoim gabinecie, dzwoni do wszystkich miejscowych polityków stąd do granicy Alabamy i próbuje ustalić, co ma zrobić. Fotograf roześmiał się. – A oni pewnie dzwonią do wszystkich pracowników terenowych i próbują ustalić, co mu odpowiedzieć. Co sądzisz, Matty? Uważasz, że go wypuści, czy nie? – Nie mam pojęcia. W głębi korytarza ujrzał grupę odzianych w dżinsy młodych ludzi, otaczających starszego, niskiego, czarnego mężczyznę, ubranego w garnitur. – Zrób im zdjęcie – powiedział do fotografa – oni są z grupy działającej przeciwko karze śmierci i chcą narobić trochę hałasu. – A gdzie Ku-Klux-Klan? – Pewnie gdzieś tutaj. Już nie są tak doskonale zorganizowani, może się spóźnią. Albo może poszli pod niewłaściwy adres. – Może pomyliły im się dni. Pewnie byli tutaj wczoraj, znudzili się, zniechęcili i poszli. Obydwaj się zaśmiali. – Ale tu będzie zoo – powiedział Cowart. Fotograf zatrzymał się na chwilę. – Tak. A oto tygrysy czyhające na twój ogon. Wskazał ręką i Cowart dostrzegł Tanny’ego Browna i Bruce’a Wilcoxa opartych niedbale o ścianę, próbujących pozostać poza zasięgiem kamerzystów. Zawahał się, po czym powiedział: – Może w takim razie zajrzymy do kryjówki tygrysa. – I podszedł żwawo do dwóch mężczyzn. Bruce Wilcox odwrócił się na pięcie, witając Cowarta plecami swojej sportowej marynarki. Ale Tanny Brown odsunął się od ściany i skinął głową w powściągliwym pozdrowieniu. – Cóż, panie Cowart. Z pewnością narobił pan nieco zamieszania. – Zdarza się, poruczniku. – I jest pan zadowolony? – Po prostu wykonuję swoją pracę. Tak jak pan. Tak jak Wilcox. Brown minął wzrokiem Cowarta i popatrzył na fotografa. – Hej, ty! Następnym razem spróbuj złapać mój prawy profil. Wyglądam wtedy o dziesięć lat młodziej i gdy dzieci to widzą, cieszą się znacznie bardziej. Uważają, że zaczynam być na to wszystko za stary. A to tylko pogarsza sprawę, więc komu to potrzebne? Brown z uśmiechem odwrócił się lekko, żeby zademonstrować fotografowi prawy policzek. – Widzisz? – powiedział. – Dużo lepiej niż to stare posępne ujęcie z zaskoczenia, które wtedy zrobiłeś. – Przepraszam za to. Policjant wzruszył ramionami. – Każdy pilnuje swojej działki. – Dlaczego nie odpowiadał pan na moje telefony? – spytał Cowart. – Nie mieliśmy już więcej o czym mówić. Cowart potrząsnął głową. – A Blair Sullivan? – On tego nie zrobił – odparł Brown. – Skąd może pan być tego taki pewien? – Nie mogę. Jeszcze nie. Ale po prostu czuję, że nie. To wszystko. – Myli się pan – powiedział cicho Cowart. – Jest motyw. Okazja. Powszechnie znane upodobania. Zna pan tego człowieka. Nie może pan sobie wyobrazić, że to on popełnił tę zbrodnię? A co z nożem w drenie? Porucznik znowu wzruszył ramionami. – Mogę sobie wyobrazić, że on to zrobił. Oczywiście. Ale to gówno znaczy. – Znowu instynkt, poruczniku? Tanny Brown roześmiał się, zanim podjął dalej: – Nie mam zamiaru dalej z panem rozmawiać o podstawowych aspektach sprawy. – Mówił tonem człowieka, który zeznawał setki razy, przed setkami sędziów. – Zobaczymy, co się tam będzie działo. – Wskazał salę rozpraw. – Potem może porozmawiamy. Detektyw Wilcox odwrócił się w tym momencie wpatrując się w Tanny’ego Browna. – Wtedy porozmawiasz! Wtedy! Nie wierzę, że chcesz poświęcić temu skurwielowi czas po tym, jak tak nas zrobił. Przez niego wyszliśmy na... Porucznik podniósł dłoń. – Nie mów, na co przez niego wyszliśmy. Mam już tego dosyć. – Odwrócił się do Cowarta. – Jak już się skończy to cyrkowe przedstawienie, niech się pan ze mną skontaktuje. Znowu porozmawiamy. Ale jedna sprawa... – Jaka? – Pamięta pan ostatnią rzecz, jaką panu powiedziałem? – Oczywiście – odparł Cowart – powiedział mi pan, że mam się pierdolić. Tanny Brown uśmiechnął się. – Właśnie – powiedział cicho – i niech pan się trzyma tej wskazówki. – Przerwał i dodał: – Tym razem dał się pan złapać, panie Cowart. Wilcox parsknął śmiechem i poklepał kolegę po plecach. Zrobił z pięści i palca wskazującego pistolet, wycelował w Cowarta i dramatycznie powiedział: – Bum! Po czym dwaj detektywi odeszli w stronę sali rozpraw, pozostawiając Cowarta i fotografa w korytarzu. Robert Earl Ferguson wkroczył do sali rozpraw w asyście dwóch strażników więziennych w szarych mundurach, ubrany w nowy garnitur w cienkie paski i niosąc żółty notes prawniczy. Cowart usłyszał, jak jakiś inny dziennikarz wymamrotał: „Wygląda, jakby się wybierał z powrotem na studia prawnicze”, i obserwował, jak Ferguson uścisnął dłoń Royowi Blackowi i jego młodemu asystentowi, rzucił jedno piorunujące spojrzenie w stronę Browna i Wilcoxa, skinął głową Cowartowi, po czym odwrócił się i czekał na przybycie sędziego. Wkrótce kazano zebranym w sali sądowej wstać. Sędzia Harley Trench był niskim, krągłym mężczyzną o srebrzysto-siwych włosach z łysiną na czubku głowy, przypominającą tonsurę mnicha. Otaczała go aura jakiejś urzędowości, rutynowej obowiązkowości, gdy sprawnie rozłożył dokumenty na stole przed sobą, po czym spojrzał na adwokatów, powoli wyjmując spod togi parę okularów w drucianych oprawkach i umieszczając je na nosie, co dało mu wygląd tłustego kruka. – Dobrze. Czy możemy już zaczynać? – powiedział szybko, wykonując gest w stronę Roya Blacka. Obrońca wstał z miejsca. Był wysoki i szczupły, a włosy zawijały mu się w loki daleko poniżej kołnierzyka koszuli. Poruszał się z przesadną teatralną manierą, gestykulując w miarę mówienia. Cowart pomyślał, że nie uda mu się zbytnio wzruszyć niskiego mężczyzny za stołem, którego marsowa mina pogłębiała się z każdym słowem. – Znaleźliśmy się tutaj, Wysoki Sądzie, na wniosek o ponowne rozpatrzenie sprawy. Ten wniosek przybiera kilka form. Twierdzimy, że w sprawie pojawiły się nowe dowody uniewinniające; uważamy, że w chwili kiedy te nowe dowody uniewinniające zostaną przedstawione, przysięgli nie będą mieli innej możliwości, jak powrócić do werdyktu stwierdzającego niewinność, jako że nabiorą poważnych wątpliwości, iż to pan Ferguson zabił Joanie Shriver. Twierdzimy również, że sąd mylił się biorąc uprzednio pod uwagę przyznanie się do winy, które rzekomo złożył pan Ferguson. Adwokat odwrócił się w stronę detektywów, gdy wymawiał słowo „rzekomo”, przeciągając je, napełniając sarkazmem. – Czy to nie jest sprawa dla sądu apelacyjnego? – spytał z ożywieniem sędzia. – Nie, proszę Wysokiego Sądu. Opierając się na aktach Rivkind, trzysta dwadzieścia Floryda dwanaście z 1978 roku, oraz dokumentu stan Floryda przeciw Starkę, dwieście jedenaście Floryda trzynaście z roku 1982, jak i innych, z szacunkiem prosimy o wzięcie pod uwagę, iż to właśnie w tym sądzie nie zostały przedstawione wszystkie dowody, kiedy Wysoki Sąd wydawał orzeczenie... – Sprzeciw! Cowart zobaczył, że zerwał się z miejsca zastępca adwokata stanowego. Był młodym mężczyzną przed trzydziestką, prawdopodobnie zaledwie kilka lat po ukończeniu szkoły prawniczej. Miał na sobie trzyczęściowy beżowy garnitur i mówił urywanymi, krótkimi zdaniami. Krążyło sporo domysłów na temat faktu przydzielenia mu tej sprawy. Biorąc pod uwagę szeroki rozgłos i zainteresowanie, powszechnie przypuszczano, że adwokat stanowy okręgu Escambia sam zajmie się tą sprawą, aby poprzez prestiż uwypuklić opinię stanu. Gdy młody adwokat pojawił się sam, doświadczeni reporterzy ze zrozumieniem pokiwali głowami. Nazywał się Boylan i odmówił nawet podania Cowartowi godziny, o której miała się rozpocząć rozprawa. – Pan Black sugeruje, że władze stanowe zatrzymały dla siebie posiadane informacje. Jest to absolutnie nieprawdą. Wysoki Sądzie, to jest sprawa do rozstrzygnięcia przez sąd apelacyjny. – Wysoki Sądzie, czy mógłbym skończyć? – Proszę bardzo, panie Black. Sprzeciw oddalony. Boylan usiadł, a Black kontynuował: – Twierdzimy, Wysoki Sądzie, że wynik procesu byłby inny i że stan, bez rzekomego przyznania się pana Fergusona do winy, nie byłby w mocy prowadzić dalszego postępowania w tej sprawie. Co najgorsze, Wysoki Sądzie, gdyby zapoznano wówczas ławę przysięgłych z prawdą, obrońca pana Fergusona miałby silny dowód do przedstawienia tam obecnym. – Rozumiem – odparł sędzia i podniósł dłoń, aby uciszyć ewentualne dalsze wywody obrony. – Panie Boylan? – Wysoki Sądzie, stan twierdzi, że to jest sprawa dla sądu apelacyjnego. Jeśli chodzi o nowe dowody, proszę Wysokiego Sądu, oświadczenia prasowe nie są dowodami bonafide uznawanymi przez prawo. – Dlaczego nie? – spytał krótko sędzia, patrząc chmurnie na oskarżyciela. – Dlaczego takie oświadczenia mają być mniej istotne, o ile obrona dowiedzie, że miały one miejsce? Oczywiście nie mam pojęcia, jak mają zamiar tego dokonać, ale dlaczego nie mieliby mieć możliwości spróbowania? – Utrzymujemy, Wysoki Sądzie, że są one jedynie pogłoskami i nie powinno się ich brać pod uwagę. Sędzia potrząsnął głową. – Jest cała masa wyjątków od definicji pogłoski, panie Boylan. Wie pan o tym. Był pan w tym sądzie tydzień temu i zajmował zupełnie przeciwne stanowisko. – Sędzia powiódł wzrokiem po zgromadzonych. – Wysłucham sprawy – powiedział krótko. – Wprowadzić pierwszego świadka. – To jest to – szepnął Cowart do fotografa. – Co? – Skoro poprowadzi rozprawę, to znaczy, że już zdecydował. Fotograf wzruszył ramionami. Woźny sądowy wstał i oznajmił: – Detektyw Bruce Wilcox. Gdy Wilcox był zaprzysięgany, asystent adwokata stanowego wstał i powiedział: – Wysoki Sądzie, na sali rozpraw widzę obecnych innych świadków. Wydaje mi się, że powinno zostać zastosowane prawo odosobnienia świadka. Sędzia skinął głową i powiedział: – Wszyscy świadkowie proszeni są o opuszczenie sali. Cowart zobaczył, że Tanny Brown wstaje i wychodzi z sali rozpraw. Powiódł oczami za detektywem kroczącym przejściem pomiędzy rzędami krzeseł. Za nim wyszedł niższy mężczyzna, w którym Cowart rozpoznał asystenta lekarza sądowego. Ku swojemu zaskoczeniu zauważył też urzędnika z więzienia stanowego, którego pamiętał ze swoich wizyt w celi śmierci. Gdy się odwrócił, zobaczył, że prokurator wskazuje na niego. – Czy pan Cowart nie jest świadkiem? – Tym razem nie – odpowiedział Roy Black z lekkim uśmiechem. Prokurator zaczął coś mówić i urwał. Sędzia pochylił się do przodu i odezwał z lekka ożywionym, niedowierzającym tonem: – Nie zamierza pan powołać pana Cowarta na świadka? – Tym razem nie, proszę Wysokiego Sądu. Nie zamierzamy również powoływać pana ani pani Shriver. Wykonał ruch w stronę pierwszego rzędu, gdzie ze stoickim spokojem siedzieli rodzice zamordowanej dziewczynki, próbując patrzeć przed siebie, próbując zignorować kamery telewizyjne, które odwróciły się w ich stronę wraz ze spojrzeniami wszystkich widzów. Sędzia wzruszył ramionami. – Proszę dalej – powiedział. Obrońca wszedł na podest dla mówcy i zawahał się chwilę, zanim zwrócił się do detektywa Wilcoxa, który usiadł w loży dla świadków, lekko pochylony do przodu, z dłońmi opartymi o barierkę, jak człowiek czekający na rozpoczęcie wyścigu. Najpierw prawnik przygotowywał scenę. Kazał detektywowi opisać okoliczności towarzyszące aresztowaniu Fergusona. Zmusił detektywa do przyznania, że Ferguson oddał się w ich ręce bez żadnego sprzeciwu. Zmusił go do przyznania, że początkowo jedynym powiązaniem z Fergusonem było podobieństwo samochodów. W końcu spytał: – Więc został aresztowany z powodu samochodu? – Nie, proszę pana. Właściwie nie został aresztowany do momentu, kiedy przyznał się do popełnienia zbrodni. – Ale to zdarzyło się jakiś czas po tym, jak został zatrzymany? Ponad dwadzieścia cztery godziny później, czy tak? – Tak. – I sądzi pan, iż wiedział, że może odejść w dowolnym momencie przesłuchania? – Nie zgłosił chęci odejścia. – Czy sądzi pan, że był świadom tego, że ma takie prawo? – Nie wiem, czy był tego świadom. – Porozmawiajmy o przesłuchaniu. Czy przypomina pan sobie, jak pan zeznawał w tej sali podczas podobnej rozprawy trzy lata temu? – Tak. – Czy pamięta pan, jak pan Burns zapytał: „Czy uderzył pan pana Fergusona w trakcie składania zeznań?”, a pan odpowiedział: „Nie uderzyłem”. Czy to oświadczenie było zgodne z prawdą? – Tak. – Czy jest panu znana seria artykułów związanych z tą sprawą, która pojawiła się kilka tygodni temu na łamach „The Miami Journal”? – Tak. – Chciałbym panu przeczytać jeden fragment. Cytuję: „Detektywi zaprzeczyli, że pobili Fergusona w celu uzyskania przyznania się do winy. Ale oświadczyli, że na początku przesłuchania detektyw Wilcox klepnął go w twarz”. Czy znany jest panu ten tekst prasowy? – Tak. – Czy jest on zgodny z prawdą? – Tak. Roy Black, poirytowany nagle, zaczął chodzić po podium. – Co w takim razie jest prawdą? Detektyw Wilcox odchylił się do tyłu i pozwolił sobie na przybranie niemal niewidocznego uśmieszku. – Obydwa te twierdzenia są prawdą. Prawdą jest, że dwukrotnie klepnąłem pana Fergusona na początku przesłuchania. Otwartą dłonią. Lekko. Stało się tak, gdy obrzucił mnie niestosownymi epitetami i przez chwilę nie mogłem zapanować nad swoim temperamentem, proszę pana. Ale od tego momentu do chwili złożenia zeznania minęły godziny. Niemal cały dzień. W ciągu tego czasu żartowaliśmy i rozmawialiśmy po przyjacielsku. Otrzymał pożywienie i możliwość odpoczynku. Nigdy nie wyraził chęci skontaktowania się z adwokatem ani udania się do domu. Miałem wrażenie, że gdy się przyznał, wyraźnie mu ulżyło. Detektyw Wilcox rzucił spojrzenie w stronę Fergusona, który miał nachmurzoną minę, kręcił przecząco głową i zapisywał coś w swoim notesie. Przez chwilę jego wzrok spotkał się ze wzrokiem Cowarta i uśmiechnął się. W dalszych pytaniach Blacka można było wyczuć złość. – Po tym jak go pan uderzył, detektywie, co według pana sądził? Czy myśli pan, że przypuszczał, iż nie jest aresztowany? Że może odejść? Czy może sądził, że zostanie bardziej pobity? – Nie wiem. – Jak się zachował po tym, jak go pan uderzył? – Nabrał więcej szacunku. Nie wydawało się, żeby przykładał do tego jakąś specjalną wagę. – I co dalej? – Przeprosiłem go na prośbę oficera przełożonego. – Jestem przekonany, że patrząc na to z perspektywy celi śmierci, te przeprosiny miały ogromne znaczenie – stwierdził prawnik kpiąco. – Sprzeciw! – Boylan podniósł się powoli. – Wycofuję tę uwagę – odparł Black. – Dobrze – powiedział sędzia. – Doskonale. – Wpatrywał się intensywnie w obrońcę. – Nie mam więcej pytań. – A stan? – Tak, proszę Wysokiego Sądu. Detektywie Wilcox, czy miał pan już wcześniej okazję spisywać zeznania osób przyznających się do popełnienia przestępstwa? – Tak. Wiele razy. – Ile z nich zostało podważone? – Żadne. – Sprzeciw! To nie ma znaczenia dla sprawy! – Sprzeciw podtrzymany. Proszę kontynuować. – Jeszcze raz chciałem się upewnić, powiedział pan, że pan Ferguson w końcu przyznał się około dwadzieścia cztery godziny po tym, jak został poproszony o złożenie zeznania? – Zgadza się. – A rzekome uderzenie miało miejsce w... – Chyba w ciągu pierwszych pięciu minut. – Czy zostały zastosowane przeciwko panu Fergusonowi jakieś inne groźby fizyczne? – Żadne. – Groźby słowne? – Żadne. – Jakiekolwiek inne groźby? – Nie. – Dziękuję. – Prokurator usiadł. Wilcox wstał i przeszedł przez salę, przyjmując srogi wyraz twarzy, aż do momentu gdy minął kamery telewizyjne i znowu rozpromienił się w uśmiechu. Tanny Brown zeznawał następny. Powoli, bez zdenerwowania zajął miejsce, ze spokojną miną kogoś, kto nieraz znajdował się w takiej sytuacji. Cowart przysłuchiwał się uważnie, jak policjant objaśniał trudności związane ze sprawą i powiedział sędziemu, że samochód był pierwszym i właściwie jedynym dowodem, na którym mogli się oprzeć. Powiedział, że gdy przybyli do chaty jego babki, Ferguson był zdenerwowany, zniecierpliwiony i wykrętny; wykonywał gwałtowne, ukradkowe ruchy i odmówił wyjaśnienia, dlaczego tak pilnie myje samochód, czy też zadowalającego wyjaśnienia, gdzie znajduje się brakujący fragment dywanika. Stwierdził, że to widoczne zdenerwowanie spowodowało, iż nabrał podejrzeń, że Ferguson coś ukrywa. Przyznał, że Ferguson został dwukrotnie uderzony w twarz. Nic poza tym. Jego słowa brzmiały jak echo słów jego współpracownika: – Detektyw Wilcox dwukrotnie uderzył podejrzanego otwartą dłonią. Lekko. Po tym wydarzeniu podejrzany przejawiał więcej szacunku. Jednak osobiście go przeprosiłem i nalegałem, aby detektyw Wilcox uczynił to samo. – Jaki był skutek tych przeprosin? – Wydawało się, jakby podejrzany stał się trochę mniej spięty. Nie odniosłem wrażenia, żeby ten policzek miał dla pana Fergusona jakieś wielkie znaczenie. – Z pewnością. Teraz ma on większe znaczenie, prawda, poruczniku? Tanny Brown zastanowił się, zanim udzielił odpowiedzi na gniewnie zadane pytanie. – Zgadza się. Teraz ma to znacznie większe znaczenie. – I oczywiście podczas tego przesłuchania ani razu nie wyciągnął pan rewolweru i nie wymierzył w mojego klienta? – Nie, proszę pana. – Nigdy nie pociągnął pan za spust, przy pustym bębenku, i nie kazał mu przyznać się do winy? – Nie, proszę pana. – Nigdy nie groził mu pan utratą życia? – Nie, proszę pana. – Według pana, oświadczenie, które złożył, było w pełni dobrowolne. – Tak. – Proszę wstać, panie poruczniku. – Słucham pana? – Proszę wstać i podejść tutaj. Tanny Brown spełnił prośbę. Obrońca podszedł i schwycił krzesło zza swojego stołu. Prokurator wstał. – Proszę Wysokiego Sądu, nie widzę celowości tego zachowania. Sędzia pochylił się do przodu. – Panie Black? – Proszę o chwilę cierpliwości... Sędzia spojrzał na kamerę telewizyjną, która odwróciła się w stronę detektywa. – Dobrze. Ale proszę przejść do rzeczy. – Proszę tutaj stanąć, poruczniku. Tanny Brown stanął swobodnie pośrodku sali, czekał z dłońmi splecionymi za plecami. Black odwrócił się do Fergusona i skinął głową. Więzień wstał i szybkim krokiem wyszedł zza stołu obrony. Przez chwilę stał obok porucznika, wystarczająco długo, żeby wszyscy zobaczyli różnicę w budowie obydwu mężczyzn. Następnie usiadł na krześle. Efekt był natychmiastowy: Tanny Brown wyglądał przy nim jak olbrzym. – Gdy siedział tam, skuty i pozostawiony samemu sobie, nie sądzi pan, że obawiał się o swoje życie? – Nie. – Nie? Dziękuję. Proszę wrócić na swoje miejsce. Cowart uśmiechnął się. Trochę teatru dla prasy, pomyślał. Te zdjęcia pojawią się we wszystkich wiadomościach wieczornych; wielki detektyw górujący nad drobnym, niskim człowiekiem. Nie będzie to miało żadnego wpływu na decyzję sędziego, ale zdał sobie sprawę, że Roy Black gra tutaj nie tylko przed nim. – Przejdźmy do czegoś innego, poruczniku. – Dobrze. – Czy przypomina pan sobie sytuację, gdy dostarczono panu nóż, który został znaleziony pod drenem odpływowym dziesięć kilometrów od miejsca popełnienia zbrodni? – Tak. – W jaki sposób trafił do pana ten nóż? – Znalazł go pan Cowart z „The Miami Journal”. – A jaki wynik przyniosło zbadanie tego noża? – Grupa krwi była zgodna z grupą krwi denatki. – Kto wykonał testy? – Laboratoria FBI. – I do jakiego wniosku pan doszedł? – Że nóż ten mógł być bronią użytą do dokonania morderstwa. Cowart pisał w szalonym tempie, inni reporterzy byli zajęci tym samym. – Czyj to był nóż, poruczniku? – Nie jesteśmy tego w stanie określić. Nie było na nim odcisków palców ani żadnych znaków charakterystycznych. – Skąd więc dziennikarz wiedział, gdzie go szukać? – Nie mam pojęcia. – Czy słyszał pan o człowieku nazwiskiem Blair Sullivan? – Tak. Popełnił kilka morderstw. – Czy kiedykolwiek występował jako podejrzany w tej sprawie? – Nie. – Czy obecnie występuje w takim charakterze? – Nie. – A czy przebywał w okręgu Escambia, w czasie kiedy zamordowano Joanie Shriver? Tanny Brown zawahał się, po czym odpowiedział: – Tak. – Czy wie pan, że to pan Sullivan powiedział panu Cowartowi, gdzie szukać tego noża? – Przeczytałem o tym w artykule prasowym. Ale dla mnie to tylko jedna z wielu niekoniecznie wiarygodnych wiadomości, jakie zamieszcza prasa. – Oczywiście. Czy usiłował pan porozmawiać z panem Sullivanem w związku z tą sprawą? – Tak. Odmówił współpracy. – W jaki sposób odmówił współpracy? – Śmiał się z nas i nie chciał złożyć zeznania. – Co dokładnie powiedział, gdy odmówił złożenia zeznania? I jak do tego doszło? Tanny Brown zacisnął zęby i z wściekłością popatrzył na adwokata. – Chyba zadałem panu pytanie, poruczniku. – Zwróciliśmy się do niego w jego celi w więzieniu stanowym w Starkę. Wraz z detektywem Wilcoxem powiedzieliśmy mu, po co tam przyjechaliśmy, i poinformowaliśmy go o przysługujących mu prawach. Pokazał nam tylną część ciała i powiedział: „Odmawiam odpowiedzi na wasze pytania, gdyż moje wypowiedzi mogą zostać wykorzystane przeciwko mnie”. – Piąta Poprawka do Konstytucji. – Tak, proszę pana. – Ile razy to powtórzył? – Nie wiem. Kilkanaście. – Czy wypowiedział te słowa normalnym tonem? Tanny Brown poruszył się na krześle w loży dla świadka i pierwszy raz okazał zakłopotanie. Matthew Cowart przyglądał mu się uważnie. Wiedział, że detektyw toczy ze sobą wewnętrzną walkę. – Nie, proszę pana. Nie powiedział tego normalnym tonem. – A jakim, poruczniku? Tanny Brown sposępniał. – Zaśpiewał. Najpierw na wesołą nutę, jak piosenkę z przedszkola. A potem, jak opuszczaliśmy więzienie, wydzierał się, ile miał mocy w płucach. – Śpiewał? – Tak – odpowiedział Brown powoli, z wściekłością. – I śmiał się. – Dziękuję, poruczniku. Gdy wielkolud schodził z podium, zaciskał pięści i wszyscy zgromadzeni w sali widzieli, jak miał ze złości napięte mięśnie szyi. Ale w gorączkowej atmosferze procesu pozostało wyobrażenie mordercy zamkniętego w celi i wyśpiewującego odmowę współpracy. Jak zamknięty w klatce ptak przedrzeźniacz. Asystent lekarza sądowego szybko złożył zeznanie, przedstawiając szczegóły dotyczące noża, które Brown wcześniej przedstawił w zarysie. Następnie nadeszła kolej Fergusona. Cowart zwrócił uwagę na pewny siebie sposób, w jaki skazaniec przeszedł przez salę i zajął miejsce garbiąc się przy tym nieco, jakby chylił się ku pytaniom zadawanym przez adwokata. Ferguson mówił przyciszonym głosem, odpowiadając szybko, lecz spokojnie, jakby chciał zwracać na siebie jak najmniejszą uwagę. Nie spieszył się i odpowiadał dokładnie. Świetnie przygotowany, pomyślał Cowart. Przypomniał sobie opis zachowania Fergusona podczas jego procesu; oczy rozbiegane jakby szukał miejsca, gdzie mógłby się skryć przed faktami, o których mówili świadkowie. Cowart stwierdził, że tym razem było zupełnie inaczej. Zapisał to w swoim notesie, żeby później pamiętać o tej odmianie. Słuchał, jak Brown sprawnie przeprowadził Fergusona przez znaną już opowieść o wymuszonym zeznaniu. Ferguson ponownie opowiedział, jak go bito i straszono rewolwerem. Następnie opowiedział, jak go umieszczono w celi śmierci i w końcu jak w sąsiedniej celi znalazł się Blair Sullivan. – I co panu powiedział Blair Sullivan? – Sprzeciw! Pytanie bezpośrednie! – Głos prokuratora był stanowczy i pewny siebie. – Sprzeciw utrzymany. – Dobrze – zgodził się bez oporu Black. – Czy odbył pan rozmowę z panem Sullivanem? – Tak. – Jaki był efekt tej rozmowy? – Bardzo się zdenerwowałem i usiłowałem go zaatakować. Zostaliśmy umieszczeni w różnych blokach więzienia. – Jakie działania podjął pan na skutek tej rozmowy? – Napisałem do pana Cowarta z „The Miami Journal”. – I co pan mu w końcu powiedział? – Powiedziałem mu, że Blair Sullivan zabił Joanie Shriver. – Sprzeciw! – Na jakiej podstawie? Sędzia podniósł rękę. – Wysłucham tego. Dlatego właśnie tu jesteśmy. – Skinął głową w stronę obrońcy. Black przerwał na chwilę, z na wpół otwartymi ustami, jakby oceniał ruch powietrza w sali; niemal jakby chciał wyczuć, jaki obrót przyjmuje sprawa. – Nie mam w tej chwili więcej pytań. Młody prokurator wyskoczył na podium wyraźnie rozgniewany. – Jaki ma pan dowód, że to się faktycznie wydarzyło? – Żaden. Wiem tylko, że pan Cowart rozmawiał z panem Sullivanem, po czym udało mu się odszukać nóż. – Oczekuje pan, że ten sąd uwierzy, iż ktoś wyznał panu w celi popełnienie morderstwa? – To już się zdarzało nieraz. – To nie jest odpowiedź na pytanie. – Niczego nie oczekuję. – Kiedy przyznał się pan do zabójstwa Joanie Shriver, mówił pan wtedy prawdę, czy tak? – Nie. – Ale zeznawał pan pod przysięgą, tak? – Tak. – I grozi panu za to przestępstwo kara śmierci, tak? – Tak. – I byłby pan zdolny do kłamstwa, żeby ratować skórę, czyż nie tak? Gdy to pytanie zawisło w powietrzu, Cowart zobaczył, jak Ferguson szybko spojrzał na Blacka. Zobaczył, jak grymas obrońcy przeszedł w delikatny, pewny siebie uśmiech, i dostrzegł, jak niezauważalnie przytaknął w stronę mężczyzny na podium. Wiedzieli, że padnie takie pytanie, pomyślał. Ferguson głęboko wciągnął powietrze. – Byłby pan w stanie skłamać, żeby zachować życie, panie Ferguson, czy tak? – Tak – odparł powoli Ferguson. – Byłbym. – Dziękuję – powiedział Boylan, podnosząc stertę papierów. – Ale nie kłamię – dodał Ferguson, w momencie gdy prokurator odwracał się w stronę swojego miejsca, co sprawiło, że zatrzymał się niezgrabnie. – Nie kłamie pan w tej chwili? – Zgadza się. – Mimo że zależy od tego pana życie? – Moje życie zależy od prawdy, panie Boylan – odparł Ferguson. Prokurator ruszył gniewnie, jakby miał zamiar rzucić się na więźnia i opanował się dopiero w ostatniej chwili. – Oczywiście, że tak – odpowiedział kpiąco. – Nie mam więcej pytań. Zapanowała chwilowa cisza, podczas gdy Ferguson wracał na swoje miejsce za stołem obrony. – Czy jeszcze coś, panie Black? – spytał sędzia. – Tak. Ostatni świadek. Wzywam do złożenia zeznań pana Normana Simsa. Za kilka chwil przez salę przeszedł malutki mężczyzna o piaskowych włosach, ubrany w źle skrojony brązowy garnitur, w okularach na nosie. Zajął miejsce w loży dla świadka. Black niemal wskoczył na podium. – Panie Sims, czy zechce się pan przedstawić sądowi? – Nazywam się Norman Sims. Jestem młodszym nadzorcą w więzieniu stanowym Starkę. – Jakie pełni pan tam obowiązki? Mężczyzna zawahał się. Mówił powoli, z lekkim akcentem. – Czy mam wymienić wszystko, co robię? Black potrząsnął głową. – Przepraszam, panie Sims. Niechże to ujmę inaczej: Czy do pana obowiązków należy przeglądanie i cenzura poczty, która przychodzi do pensjonariuszy celi śmierci i jest przez nich wysyłana? – Nie lubię tego słowa... – Cenzor? – Właśnie. Przeglądam korespondencję. Od czasu do czasu mamy powody, żeby coś zatrzymać. Na ogół jest to kontrabanda. Nikogo natomiast nie powstrzymuję od pisania tego, co chce napisać. – Ale w przypadku pana Blaira Sullivana... – To szczególny przypadek, proszę pana. – Co on robi? – Pisze wstrętne listy do rodzin swoich ofiar. – Co pan robi z tymi listami? – Przy okazji każdego listu próbowałem skontaktować się z rodziną, do której był adresowany. Informuję ich o listach i pytam, czy życzą sobie je otrzymać. Nadmieniam, co w nich jest zawarte. Większość nie życzy sobie ich oglądać. – Bardzo dobrze. Nawet świetnie. Czy pan Sullivan wie, że zatrzymuje pan jego korespondencję? – Nie wiem. Prawdopodobnie tak. Wydaje się wiedzieć o każdej cholernej rzeczy, jaka ma miejsce w tym więzieniu. Przepraszam, Wysoki Sądzie. Sędzia skinął głową, a Black kontynuował – Czy zdarzyło się panu zatrzymać jakiś list w ciągu minionych trzech tygodni? – Tak, proszę pana. – Do kogo był adresowany? – Do państwa Shriver, tutaj w Pachouli. Black żwawo przeszedł przez salę i pokazał świadkowi kartkę papieru. – Czy to ten list? Nadzorca zastanawiał się przez chwilę. – Tak, proszę pana. Na górze widnieją moje inicjały i stempel. Napisałem na nim również uwagę dotyczącą mojej rozmowy z państwem Shriver. Jak im powiedziałem, mniej więcej, czego dotyczy list, nie chcieli go oglądać. Black wziął list, wręczył go urzędnikowi sądowemu, który zaznaczył go jako przedstawiony przed sądem i wręczył z powrotem świadkowi. Black zaczął zadawać jakieś pytanie i nagle przerwał. Odwrócił się od sędziego i świadka, i podszedł do barierki, przy której siedzieli państwo Shriver. Cowart usłyszał, jak szepce: – Poproszę, żeby odczytał ten list. To może być nieprzyjemne. Przykro mi. Jeśli chcą państwo wyjść, to jest to odpowiedni moment. Dopilnuję, żeby zatrzymano dla państwa te miejsca, w razie gdybyście zamierzali wrócić. Poufny ton jego głosu, tak różny od oficjalnego tonu, jakim zadawał pytania, zdziwił Cowarta. Państwo Shriver przytaknęli i zaczęli się naradzać. Po chwili potężny mężczyzna wstał i wziął żonę za rękę. Gdy wychodzili, w sali rozpraw panowała cisza. Ich kroki odbijały się lekkim echem, a drzwi zamknęły się za nimi ze skrzypnięciem. Black przerwał, odprowadzając ich wzrokiem, po czym odczekał jeszcze sekundę, aż zamknęły się drzwi. Nieznacznie skinął głową. – Panie Sims, proszę odczytać list. Świadek odkaszlnął i zwrócił się w stronę sędziego. – Jest nieco sprośny, proszę Wysokiego Sądu. Nie wiem, czy... Sędzia przerwał: – Proszę przeczytać list. Świadek pochylił się lekko i zerkał przez okulary. Czytał szybkim, pełnym zażenowania głosem, jąkając się przy obscenicznych wyrażeniach. – ... Droga Pani i Panie Shriver. Źle, że nie napisałem do Was wcześniej, ale byłem niezwykle zajęty przygotowaniami do śmierci. Chciałbym tylko, żebyście wiedzieli, jak cudownie pieprzyło mi się Waszą małą córeczkę. Wciskanie kutasa w jej mała cipkę było jak zbieranie wiśni w letni poranek. Był to najdoskonalszy kąsek świeżej cipki, jaki sobie można wyobrazić. Jedynie zabicie jej było przyjemniejsze od tego pieprzenia. Wetknięcie noża w jej jędrną skórkę było jak krojenie melona. Taka właśnie była: jak owoc. Jaka szkoda, że teraz już zgniła i nie nadaje się do dalszego użytku, teraz byłoby to strasznie zimne i plugawe pieprzonko, nie sądzicie? Cała zielona i oblazła robakami od przebywania pod ziemią. Bardzo szkoda. Ale wtedy stanowczo była niezłym kąskiem... – Spojrzał na obrońcę. – Był podpisany. Wasz dobry przyjaciel, Blair Sullivan. Black patrzył na sufit i czekał, aż wymowa listu w pełni dotrze do zebranych. Następnie zapytał: – Czy pisał do rodzin innych ofiar? – Tak, proszę pana. Chyba do wszystkich rodzin osób, które zabił. – Czy pisze regularnie? – Nie, proszę pana. Jak go coś najdzie. Większość listów jest gorsza niż ten. Czasami używa jeszcze dokładniejszych opisów. – Wyobrażam sobie. – Tak właśnie jest. – Nie mam więcej pytań. Prokurator wstał powoli. Boylan kręcił głową. – Panie Sims. Sullivan nie twierdzi wprost w tym liście, że zabił Joanie Shriver? – Nie, proszę pana. Mówi to, co przeczytałem. Twierdzi, że mu się podobało. Ale nie mówi, że ją zabił, choć na pewno wydaje się, że to właśnie ma na myśli. Prokurator wyglądał na zrezygnowanego. Zaczął zadawać następne pytanie i przerwał. – Nic więcej – powiedział. Pan Sims wyszedł z loży dla świadków i pospiesznie opuścił salę rozpraw. Za kilka chwil powrócili państwo Shriver. Cowart spostrzegł, że ich oczy są czerwone od łez. – Wysłucham teraz podsumowań – oświadczył sędzia Trench. Obydwaj adwokaci, ku zdziwieniu Cowarta, wypowiedzieli się bardzo zwięźle. Oczywiście wiedział, co mają do powiedzenia, próbował robić notatki, ale jego wzrok wciąż wędrował w stronę mężczyzny i kobiety siedzących w pierwszym rzędzie i powstrzymujących łzy. Zauważył, że nie odwracali się, żeby spojrzeć na Fergusona. Zamiast tego wzrok mieli skupiony przed sobą, na sędzim; siedzieli sztywno, nachylając się w jego stronę, jakby walczyli z ostrymi powiewami wichury. Gdy prawnicy skończyli, sędzia przemówił zdecydowanym głosem: – Chcę przyjrzeć się protokołowi z dzisiejszej rozprawy... podejmę decyzję, gdy sprawdzę regulacje prawne. Następną rozprawę wyznaczam na za tydzień od dzisiaj. Podniósł się szybko i udał się w stronę swojego gabinetu. Zebrani podnieśli się z miejsc i zapanowało chwilowe zamieszanie. Ferguson podał rękę adwokatowi i wyszedł ze strażnikami przez drzwi na tyłach sali rozpraw, prowadzące do sali dla oskarżonych. Cowart odwrócił się i spostrzegł, że państwo Shriver, otoczeni przez reporterów, usiłują wydostać się z wąskiego przejścia między krzesłami i wyjść. W tej samej chwili zauważył, jak Roy Black daje znak prokuratorowi, zwracając jego uwagę na ich problem. Pani Shriver wyciągnęła rękę do góry, jakby mogła tym powstrzymać pytania spadające na nią jak niezliczone krople z nieba. George Shriver otoczył żonę ramieniem i czerwieniał na twarzy próbując się przecisnąć. Boylan przedarł się do nich po chwili i udało mu się ich wyprowadzić, jak statek zmieniający kierunek na wzburzonych wodach, i poprowadzić w przeciwną stronę, wychodząc przez drzwi prowadzące do pomieszczeń sędziego. Cowart usłyszał, jak fotograf obok niego mówi: – Zrobiłem zdjęcie. Nie martw się. W tym momencie Black pochwycił jego wzrok i ukradkiem pokazał mu wystawiony do góry kciuk, na znak triumfu. Ale Cowart poczuł najpierw dziwną pustkę, a następnie niepokój zdumiewający wobec ogólnie panującego podniecenia. Usłyszał wokół siebie głosy. Przeprowadzano wywiad z Blackiem przed kamerą, prawnik mizdrzył się do obiektywu. Mówił: – ... Oczywiście, sądziliśmy, iż odpowiednio przedstawimy sprawę. Nie ma możliwości, by nie zauważono, ile wątpliwości wciąż istnieje wokół tej sprawy. Nie wiem, dlaczego stan nie chce tego zrozumieć... W tej samej chwili, kilka metrów dalej, Boylan odpowiadał do innej kamery, z taką samą siłą w tym samym świetle. – Zajmujemy stanowisko, że właściwy człowiek siedzi w celi śmierci za straszną zbrodnię. Mamy zamiar obstawać przy tym stanowisku. Nawet gdyby sędzia zdecydował się wyznaczyć Fergusonowi nowy proces, sądzimy, że mamy więcej niż wystarczające dowody, żeby ponownie skazać Fergusona. Padło pytanie jakiegoś dziennikarza: – Nawet bez jego przyznania się do winy? – Jak najbardziej – odparł prawnik. Niektórzy się roześmiali, ale natychmiast zamilkli, gdy Boylan, z wściekłym wzrokiem, odwrócił na pięcie. – Dlaczego pański szef nie przyjechał, żeby zabrać głos w tej sprawie? Dlaczego przysłali pana? Nie znajdował się pan w składzie poprzedniego zespołu oskarżycielskiego. Więc dlaczego pan? – Po prostu spadło to na mnie – wyjaśnił nie wyjaśniając. Roy Black odpowiadał na to samo pytanie trzy metry dalej: – Ponieważ wysocy urzędnicy nie lubią, jak dostają w sali rozpraw po głowie. Od samego początku czuli, że to przegrana sprawa. Możecie mnie w tej kwestii cytować, chłopaki. Nagle kamera z jej penetrującym światłem skierowała się na Cowarta i usłyszał pytanie rzucone w jego stronę. – Cowart? To był twój artykuł. Co sądzisz o rozprawie? Co powiesz na temat tego listu? Próbował wymyślić coś bystrego czy błyskotliwego, aż w końcu potrząsnął głową. – Dalej, Matt! – krzyknął ktoś. – Powiedz no coś. Przepchnął się obok dziennikarzy. – Ale wrażliwy – ktoś powiedział. Cowart poszedł korytarzem i zjechał windą do hallu. Spiesznie wyszedł przez drzwi sądu i zatrzymał się na schodach. Czuł otaczający go upał. Wiał spory wiatr i nad jego głową łopotały flagi: okręgowa, stanowa i państwowa. Wydawały klaszczące dźwięki, rozlegające przy każdym porywie wiatru jak wystrzały z pistoletu. Po drugiej stronie ulicy stał Tanny Brown i przyglądał mu się. Detektyw po prostu zmarszczył brwi i wsunął się za kierownicę samochodu. Cowart patrzył, jak powoli włącza się do ruchu i znika. Tydzień później sędzia wydał pisemne oświadczenie zarządzające nowy proces Roberta Earla Fergusona. Nie było w nim żadnego epitetu typu „dzika bestia”. Nie było też wzmianki na temat dziesiątków artykułów sugerujących, że Ferguson ma prawo do nowego procesu – również w gazetach wydawanych w okręgu Escambia. Sędzia zdecydował także, iż należy wycofać zeznanie, które Ferguson złożył przed detektywami. Ostatecznie sędzia wystosował wewnętrzny wniosek o zwolnienie Fergusona z więzienia za kaucją, wniosek został przyjęty, koalicja ugrupowań występujących przeciwko karze śmierci zgromadziła pieniądze. Cowart dowiedział się później, że otrzymali je od producenta filmowego, który zakupił prawa autorskie do życiorysu Fergusona. Rozdział dziewiąty WYROK ŚMIERCI Nie mógł sobie znaleźć miejsca. Czuł się tak, jakby jego życie zostało podzielone na serię nie związanych ze sobą klatek, czekających na znak pozwalający im powrócić do naturalnej ciągłości wydarzeń. Odczuwał nerwowe podniecenie, jakby na coś czekał, czegoś się spodziewał. Nie potrafił jednak określić, co by to miało być. Poszedł do więzienia tego dnia, kiedy miano przenieść z celi śmierci Roberta Earla Fergussona, aby mógł oczekiwać na nowy termin rozprawy, odroczonej przez sędziego do grudnia. Był to pierwszy tydzień lipca, nic więc dziwnego, że na drodze do więzienia wyrosło pełno przenośnych straganów, sprzedających petardy, sztuczne ognie, flagi i biało-niebiesko- czerwone girlandy, zwisające z wypłowiałych do białości ścian jak zwiędłe kwiaty. Wiosna na Florydzie przeszła nagle w rozżarzone do białości lato, lejące gorąco z nieokiełznaną, nieustanną furią, przemieniające piasek dróg w twardą, popękaną nawierzchnię, po której teraz stąpał. Widoczne gołym okiem tafle ciepła wisiały nad ziemią jak senne zasłony, wytwory chorej wyobraźni, otaczając go ze wszystkich stron swą obecnością, tak silnie odczuwalną jak burza śniegowa w Nowej Anglii, w której równie ciężko było się poruszać. Gorąco wypalało wszystko: energię, ambicję i dążenia. Wydawało się, jakby nieustannie rosnąca temperatura zwolniła bieg świata. Falujący tłum pocących się dziennikarzy czekał na Fergusona przed bramą więzienia. Tłok był ogromny, powiększany jeszcze przez grupę zwolenników zniesienia kary śmierci, pikietujących zawzięcie. Niektórzy z nich trzymali plakaty wyrażające zadowolenie z obrotu sprawy i głośno skandowali: „Raz, dwa, trzy – koniec kary śmierci! Cztery, pięć, sześć – znieście ją i cześć!”, gdy nagle sprawca zbiegowiska ukazał się w drzwiach. Rozległy się wiwaty i radosne krzyki. Zanim się zatrzymał, Ferguson spojrzał w górę na bezchmurny błękit. Stał teraz, mając po jednej stronie swego chuderlawego adwokata, po drugiej siwowłosą babcię. Patrzyła szeroko otwartymi oczami na cisnących się zewsząd reporterów i operatorów, trzymając oburącz wnuka za ramię. Ferguson wygłosił krótkie przemówienie, stojąc na stopniach więzienia jak na cokole, wyraźnie panując nad resztą zgromadzenia. Patrzył z góry na tłum, mówiąc, że przebieg jego sprawy obrazuje sposób, w jaki działa system, a także co w nim nie działa. Powiedział, że cieszy się z odzyskania wolności. Stwierdził, że najpierw idzie zjeść prawdziwy posiłek, pieczonego kurczaka z warzywami i wielkie lody z dodatkową porcją polewy czekoladowej na deser. Oświadczył, że nie odczuwa goryczy, w co nikt nie uwierzył. Zakończył mowę stwierdzeniem: – Chcę podziękować naszemu Panu za wskazanie mi drogi, dziękuję też mojemu adwokatowi, gazecie „Miami Journal” i panu Cowartowi, bo wysłuchał mnie, kiedy nikt inny nie chciał. Gdyby nie on, nie stałbym tu dzisiaj przed wami. Cowart szczerze wątpił, czy ta ostatnia część wypowiedzi ujrzy światło dzienne w jakiejkolwiek gazecie czy w telewizyjnych wiadomościach. Uśmiechnął się. Dziennikarze zaczęli zadawać pytania, przebijając je mozolnie poprzez tafle żaru. – Czy zamierza pan wrócić do Pachouli? – Tak. To mój jedyny prawdziwy dom. – Jakie są pańskie plany? – Chciałbym skończyć szkołę. Może iść na prawo. Albo studiować kryminologię. Mogę teraz dużo powiedzieć na temat prawa karnego. Wśród zebranych przeszła fala śmiechu. – A co pan powie na temat procesu? – Cóż mogę powiedzieć? Mówią, że chcą mnie powtórnie sądzić, ale nie bardzo widzę, jak mogliby to zrobić. Spodziewam się, że zostanę uniewinniony. Chcę po prostu żyć normalnie, przestać być osobą publiczną. Stać się znowu kimś anonimowym. Nie żebym was nie lubił, ale... Znowu śmiech. Tłum dziennikarzy zdawał się połykać niewielkiego człowieczka, którego głowa obracała się raz po raz w stronę osoby zadającej kolejne pytanie, patrzył więc każdemu prosto w oczy. Cowart zauważył swobodę i humor, z jakimi Ferguson udzielał odpowiedzi dziennikarzom podczas naprędce zaaranżowanej konferencji prasowej. Wyraźnie dobrze się czuł w tej roli. – Jak pan sądzi, dlaczego chcą postawić pana ponownie w stan oskarżenia? – Chcą zachować twarz. Myślę, że jest to jedyny sposób, w jaki mogą uniknąć przyznania się, że chcieli wykonać wyrok śmierci na niewinnym człowieku. Niewinnym Murzynie. Wolą trzymać się kłamstwa, niż stanąć oko w oko z prawdą. – Tak trzymaj, bracie! – dało się słyszeć z grupy demonstrujących. – Powiedz im! Jeden z dziennikarzy poinformował Cowarta, że ci sami ludzie przychodzą na każdą egzekucję. Ze świecami w dłoniach śpiewają „Przetrwamy” i „Będę uwolniony”, do czasu gdy w drzwiach więzienia pojawi się strażnik z wiadomością o wykonaniu wyroku. Zazwyczaj towarzyszą im też wyznawcy innego ugrupowania, wywijające flagą typy z rodzaju „zabijcie ich wszystkich”, noszące białe podkoszulki, dżinsy i spiczaste buty kowbojskie. Mili ci osobnicy dużo wrzeszczą, pokrzykują i od czasu do czasu inicjują przepychanki z chłopakami z grupy „prolife” przeciwnej karze śmierci. „Zabijaków” jednak dzisiaj nie było. Obie grupy były generalnie ignorowane przez dziennikarzy na tyle, na ile tylko się dało. – Co z Blairem Sullivanem?! – krzyknął reporter telewizyjny, podtykając Fergusonowi mikrofon pod nos. – Co z nim? Uważam, że jest niebezpiecznym, chorym człowiekiem. – Czy pan go nienawidzi? – Nie. Dobry Pan każe mi nadstawiać drugi policzek, ale muszę przyznać, że czasami jest to trudne. – Czy uważa pan, że Sullivan przyzna się do winy, oszczędzając panu tym samym procesu? – Nie. Jedyne przyznanie się do winy, jakie ktokolwiek od niego usłyszy, będzie w dniu Sądu Ostatecznego. – Czy rozmawiał pan z nim na temat morderstwa? – Nie chce z nikim rozmawiać. A już szczególnie o tym, co robił w Pachouli. – A co pan sądzi o tych detektywach? Ferguson zawahał się. – Bez komentarza – powiedział i uśmiechnął się łobuzersko. – Mój adwokat pouczył mnie, że jeżeli nie będę mógł powiedzieć czegoś miłego albo przynajmniej neutralnego, mam mówić: „Bez komentarza”. I tak właśnie robię. Kolejna fala śmiechu ze strony dziennikarzy. Uśmiechnął się miło. W obiektywach dał się widzieć zamazany obraz, gdy operatorzy próbowali złapać ostatnie ujęcia, dźwiękowcy zaś szamotali się z mikrofonami i przenośnymi magnetofonami. Fotografowie różnych gazet tańczyli i uwijali się wokół Fergusona, migawki aparatów trzaskały nieustannie, jak skrzydła owadów w bezwietrzną cichą noc. Dziennikarze przesunęli się zbitą falą po raz ostatni bliżej Fergusona, on zaś podniósł dłoń w odwiecznym geście V – Zwycięstwo. Następnie został wsadzony na tylne siedzenie samochodu, machając na do widzenia w stronę fotografów, robiących w pośpiechu ostatnie, gorączkowe zdjęcia. Wreszcie samochód odjechał, oddalając się długą drogą dojazdową, wzniecając spod kół drobne obłoczki kurzu, lewitujące nad rozgrzaną, smolistą powierzchnią szosy. Przejechał obok ekipy wracających z pracy więźniów, maszerujących pojedynczo w słońcu, które wyciskało z nich strużki potu, błyszczącego na odsłoniętej ciemnej skórze rąk. Światło odbijało się w łopatach i kilofach, niesionych na ramionach mężczyzn, spieszących na południową przerwę. Dźwięki roboczej piosenki dobiegły do Cowarta. Nie mógł rozróżnić słów, ale poddał się jednostajnemu kołysaniu rytmu. W następnym miesiącu zabrał córkę do Disney World. Zamieszkali na jednym z górnych pięter Contemporary Hotel, skąd widać było cały park jak na dłoni. Becky wkrótce stała się niekwestionowanym ekspertem w sprawie rozmieszczenia poszczególnych atrakcji, przygotowując plan codziennego natarcia z entuzjazmem generała prowadzącego z góry wygraną wojnę. Z radością pozwalał jej kreować każdy kolejny dzień wedle uznania. Jeżeli chciała jeździć kolejką w Kosmicznej Górze lub udawać się w Szaloną Podróż Mr. Toada cztery czy pięć razy z rzędu, nie miał nic przeciwko temu. Kiedy chciała jeść, nie silił się na twarde obstawanie przy dorosłych wyobrażeniach o racjonalnym żywieniu, pozwalając jej wybierać oszałamiające zestawienia hot dogów, frytek i waty na patyku. Po południu było zbyt gorąco, aby czekać w kolejkach do następnych atrakcji, spędzali więc długie godziny pluskając się w hotelowym basenie albo po prostu nic nie robiąc. Niezmordowanie wrzucał ją do opalizującej w słońcu wody, woził na ramionach lub pozwalał przepływać pod nogami. Gdy zaś słońce zniżało się coraz bardziej, z ociąganiem ustępując miejsca wieczornym, kojącym powiewom, ubierali się i kierowali z powrotem do parku, by zdążyć na pokazy ogni sztucznych i feerię świateł. Każdy wieczór kończył się tak samo; niósł córkę, zmęczoną i twardo śpiącą, do kolejki hotelowej, a z niej do hotelu i do pokoju, gdzie układał ją delikatnie pod przykryciem, słuchając miarowego, spokojnego oddechu, który absorbował całą jego uwagę, blokował wszystkie inne myśli, przynosząc ukojenie. W tym czasie miał tylko jeden koszmarny sen: gwałtowną senną wizję Fergusona i Sullivana, wpychających go przemocą do wagonika jednej z najbardziej zwariowanych kolejek górskich i wydzierających mu córkę. Obudził się, chwytając z trudem powietrze. Usłyszał zaspany, pytający głos Becky: – Tatusiu? – Nic mi nie jest, kochanie. Wszystko w porządku. Odetchnęła głęboko, przekręciła się na drugi bok, zanim zapadła powtórnie w sen. Pozostał w łóżku, czując otaczające go zewsząd zimne, klejące prześcieradła. Tydzień przebiegł, jakby popędzany niecierpliwością dziecka, zbity w jeden nieprzerwany ciąg wydarzeń. Kiedy nadszedł w końcu czas na zabranie jej do domu, jechał powoli, ociągając się i zatrzymując: najpierw w Wodnym Świecie – na kilka zjazdów po mokrej ślizgawce, potem skręt z głównej drogi do baru z hamburgerami. Ponowny przystanek na lody i wreszcie czwarty na parkingu sklepu z zabawkami, by kupić jeszcze jeden prezent. Gdy w końcu dojechali do zamożnych przedmieść Tampy, gdzie mieszkała obecnie ze swym nowym mężem jego była żona, jechał tak wolno, że samochód ledwie się toczył leniwą o tej porze ulicą. Odwlekał, jak mógł, chwilę pożegnania, jednak jego niechęć do rozstania się z córką ginęła w radosnym entuzjazmie, z jakim pokazywała mu mijane domy przyjaciółek. Pod domem jego córki wybudowano długi, półokrągły podjazd. Starszy ciemnoskóry człowiek popychał kosiarkę do trawy po rozciągającym się bezkreśnie trawniku. Jego stary samochód, kiedyś zapewne czerwony, teraz wyblakły od słońca do rdzawego brązu, stał zaparkowany nieopodal. Zauważył słowa: NED – KOMPLEKSOWA OBSŁUGA TRAWNIKÓW, wypisane białą farbą na boku wehikułu. Starszy człowiek zatrzymał się na chwilę, by obetrzeć pot ściekający mu po twarzy i pomachać do Becky, która natychmiast odpowiedziała mu tym samym. Cowart zobaczył, jak za moment ponownie pochyla się nad urządzeniem, dzięki któremu trawa za chwilę nabierze jednolitej, pożądanej przez właścicieli domu wysokości. Kołnierzyk jego koszuli odcinał się ciemniejszą plamą od szyi. Cowart podniósł wzrok na drzwi frontowe. Dwa szerokie skrzydła z rzeźbionego drewna. Sam dom był jednopiętrowy, budowany na wzór bogatych domów kolonialnych, okrywający swą masą całe niewielkie wzniesienie. Tuż nad linią dachu widać było czarną, połyskliwą taflę basenu. Przed domem rósł równo przycięty szpaler krzewów, przypominający swą nieskazitelnością makijaż zrobiony uważną, wprawną ręką. Becky wypadła z samochodu i pognała do wnętrza domu. Stał przez chwilę, czekając na pojawienie się Sandy. Nabrzmiała oczekiwaniem ostatnich miesięcy ciąży, posuwała się ostrożnie, walcząc z gorącem i własną ociężałością. Obejmowała ramieniem córkę. – Pełen sukces? – Wyczerpaliśmy wszelkie możliwości. – Tak też sądziłam. Jesteście wykończeni? – Trochę. – A tak w ogóle jak się miewasz? – Dobrze. – Wiesz, nadal się o ciebie martwię. – Cóż, dziękuję, ale u mnie wszystko w porządku. Nie musisz się martwić. – Chciałabym móc z tobą porozmawiać. Możesz wejść? Na kawę? Albo na coś zimnego? – Uśmiechnęła się. – Chciałabym o wszystkim posłuchać. Tyle się przecież wydarzyło. – Becky z pewnością ci o wszystkim opowie. – Nie o to mi chodziło – powiedziała. Potrząsnął przecząco głową. – Muszę wracać. I tak już jestem spóźniony. – Tom będzie w domu za jakieś pół godziny. Chętnie by się z tobą zobaczył. Bardzo mu się podobały twoje ostatnie artykuły. Mówił, że to kawał dobrej roboty. Nadal jednak przecząco potrząsał głową. – Podziękuj mu ode mnie. Naprawdę muszę jechać. I tak będę w Miami dopiero koło północy. – Bardzo bym chciała... – zaczęła. Zatrzymała się i już innym tonem dokończyła: – Dobrze. Niedługo porozmawiamy. Skinął głową. – Daj mi buziaka, kochanie. – Ukląkł obok córki i uściskał ją z całych sił. Czuł jej energię przepływającą w niego przez chwilę, ten jej niewysłowiony, nieskończony entuzjazm. Wysunęła się z jego objęć. – Do widzenia, tatusiu. – Jej głos miał w sobie ledwie dostrzegalną, pękniętą nutkę. Wyciągnął dłoń, pogłaskał ją delikatnie po policzku i powiedział: – Tylko nie mów mamie, co przez ten czas jadłaś... – Zniżył głos do scenicznego szeptu: – ... Ani o tych wszystkich prezentach. Mogłaby być zazdrosna. Becky uśmiechnęła się i energicznie przytaknęła. Zanim wsunął się za kierownicę, odwrócił się jeszcze i pomachał im z udawaną beztroską. Mruknął do siebie: – Świetnie zagrałeś rozwiedzionego ojca. Opanowałeś rolę do perfekcji. Wściekłość na siebie nie opuściła go przez kilka następnych godzin. W redakcji Martin próbował go zainteresować kilkoma potencjalnymi hitami na stronę redakcyjną – bez rezultatu. Raz po raz łapał się na rozmyślaniach, dotyczących przebiegu zbliżającego się procesu Fergusona, chociaż tak naprawdę nie oczekiwał, że się odbędzie. Lato na Florydzie przeciągało się, przechodząc powoli w jesień, bez najmniejszej zmiany temperatury czy wilgotności powietrza. Postanowił wrócić do Pachouli i napisać coś o reakcjach w mieście na uwolnienie Fergusona. Pierwszy telefon, jaki wykonał ze swego pokoju hotelowego, był do Tanny’ego Browna. – Poruczniku? Matthew Cowart z tej strony. Chciałem po prostu zaoszczędzić panu kłopotu z bazowaniem na informacjach od szpiegów i informatorów. Będę w mieście przez kilka dni. – Mogę spytać po co? – Ciekaw jestem, co nowego w sprawie Fergusona. Nadal macie zamiar ponownie go zaskarżyć? Detektyw zaśmiał się. – Ta decyzja należy do prokuratora stanowego, nie do mnie. – Niby tak, ale jego decyzja jest oparta na informacjach, których wy mu dostarczacie. Macie coś nowego? – Sądzi pan, że powiedziałbym panu, gdyby się coś pojawiło? – Po prostu pytam. – No cóż, ponieważ Roy Black i tak powiedziałby panu, nie, nic nowego. – A co z Fergusonem? Co robił ostatnio? – Dlaczego go pan o to sam nie zapyta? – Mam zamiar. – To niech pan jedzie najpierw do niego, a potem do mnie zadzwoni. Cowart odwiesił słuchawkę, ulegając niejasnemu wrażeniu, że detektyw drwił sobie z niego. Następnie przejechał przez las pełen sosen i cieni, kierując się w stronę domu babci Fergusona. Zajechał tam, wzniecając tumany kurzu i rozganiając stadko zdezorientowanych kur, a następnie stanął na ubitej ziemi. Przez chwilę czekał na jakiś znak życia, a nie doczekawszy się, wszedł po schodach na ganek i zapukał we framugę drzwi. Po chwili usłyszał niespieszne szuranie nogami, w drzwiach zaś pojawiła się kilkucentymetrowa szczelina. – Pani Ferguson? To ja, Matthew Cowart, z gazety „Journal”. Drzwi uchyliły się nieco szerzej. – Czego? A, to znowu ty, Panie Biały Dziennikarzu. – Gdzie jest Bobby Earl? Chciałbym z nim porozmawiać. – Wrócił na północ. – Co? – Uczy się w New Jersey. – A kiedy wyjechał? – Będzie z tydzień. Nic tu po nim, Biały Człowieku. Wiesz to tak samo jak ja. – Ale co z procesem? – To jego sprawa. – Jak mógłbym się z nim skontaktować? – Powiedział, że napisze. Jeszcze nie napisał, to i adresu nie znam. – Czy coś się wydarzyło tutaj, w Pachouli? Przed jego wyjazdem? – Ja nic nie wiem. Jeszcze coś, Panie Biały Dziennikarzu? – Nie. Cowart zszedł z ganku, spojrzał w górę na dom. Drzwi zatrzasnęły się głośno. Po południu zadzwonił do Roya Blacka. – Gdzie Ferguson? – zapytał tonem nie znoszącym sprzeciwu. – W New Jersey. Mam adres i telefon, jeżeli to coś ważnego. – Ale jak on mógł opuścić stan? Co z procesem, z jego kaucją? – Sędzia mu pozwolił. Nie ma się co rzucać, panie Cowart. Powiedziałem mu, żeby zaczął znowu żyć, a on chciał wrócić na uniwerek. Co w tym, u licha, dziwnego? Ci z prokuratury stanowej muszą nam przesyłać wszystkie swoje najświeższe odkrycia, a jak dotąd nic od nich nie dostaliśmy. Nie wiem, co zrobią, ale nie spodziewam się po nich wielkich rzeczy. – Uważa pan, że to się po prostu rozmyje? – Może. Idź pan i pytaj detektywów. – Tak zrobię. – Musi pan zrozumieć, panie Cowart, jak bardzo ci z prokuratury nie chcą mieć głowy wbitej do rynsztoka podczas tego procesu. Jak pan sam zapewne wie, publiczne upokorzenie nie stoi zbyt wysoko w notowaniach urzędników elekcyjnych. Przypuszczam, że znacznie łatwiej by im było, gdyby minęło trochę czasu, a ludziom przyćmiły się w pamięci niektóre co bardziej pikantne szczegóły całej tej historii. Wtedy właśnie mogliby wstać i oddalić oskarżenie na jakiejś kameralnej, przytulnej konferencyjce, w zacisznym gabinecie sędziego gdzieś na tyłach sądu. Potem zwalić całą winę na niego za zakamuflowanie tamtego oświadczenia. Sędzia z kolei nie pozostanie dłużny, mówiąc, że cała wina leży po stronie prokuratury stanowej. W końcu cała sprawa wyląduje na barkach tamtych dwóch gliniarzy. Proste, nie? Cześć pieśni. Nie zaskoczyło to chyba pana? Widział pan przecież różne sprawy karne przepływające z gracją przez system sprawiedliwości, a potem rozpływające się w powietrzu bez jednego mruknięcia, jakby ich nigdy nie było. – Z celi śmierci do zera? – Dokładnie. Zdarza się. Nie za często, oczywiście, ale się zdarza. Wszystko, co tutaj się dzieje, już wcześniej widziałem albo słyszałem. – Tak po prostu żyć dalej, po trzyletniej przerwie? – Znowu w dziesiątkę. Wszystko wraca do miłej i przyjemnej normy. Oczywiście oprócz jednego. – O czym pan mówi? – Ta mała dziewczynka nadal nie żyje. Zadzwonił do Tanny’ego Browna. – Ferguson wrócił do New Jersey. Wiedział pan o tym? – Nie była to jakaś specjalna tajemnica. Miejscowa gazeta zamieściła nawet reportaż o jego wyjeździe. Mówił, że chce dalej studiować. Powiedział gazecie, że nie liczy na dostanie pracy tutaj, w Pachouli, ze względu na sposób, w jaki ludzie na niego patrzą. Nie wiem, czy tak jest naprawdę. Nie wiem, czy nawet spróbował. Tak czy inaczej, wyjechał. Sądzę, że chciał się po prostu znaleźć jak najdalej od miasta, zanim ktoś mu coś zrobi. – Na przykład kto? – Tak naprawdę to nie wiem. Niektórzy ludzie byli zdenerwowani tym, że go wypuścili. Oczywiście nie wszyscy. Małe miasteczko, wie pan, jak to jest. Ludzie się podzielili. Większość miała całkowite pomieszanie, nie wiedziała, co myśleć. – Kto był zdenerwowany? Tanny Brown milczał chwilę, zanim odparł: – Ja byłem. To wystarczy. – Więc co się dzieje teraz? – A czego pan oczekuje? Cowart nie miał na to gotowej odpowiedzi. Nie napisał reportażu, który miał zamiar napisać. Zamiast tego wrócił na zebranie redakcyjne i wpadł w wir pracy związanej ze zbliżającymi się wyborami. Przez wiele godzin robił wywiady z kandydatami, czytając w przerwach prognozy rankingowe i debatując z innymi w redakcji, jakie stanowisko powinna zająć gazeta. Atmosfera tych spotkań uderzała do głowy, przypominając nocne studenckie dyskusje. Wspaniała perwersyjność polityki lokalnej południowej Florydy, w ramach której zagadnienia takie, jak uczynienie angielskiego oficjalnym językiem okręgu czy demokracja na Kubie albo kontrola posiadania broni, dostarczały niewyczerpanych możliwości odwracania uwagi opinii publicznej. Po wyborach rozpoczął nowy cykl artykułów wstępnych, dotyczących gospodarki wodnej na obszarze Florida Keys. Zajęcie się tym tematem wymagało od niego zainteresowania się prognozami budżetowymi i zagadnieniami ekologicznymi. Jego biurko tonęło coraz bardziej w powodzi papierów, usiane dokumentami pełnymi tabel i zestawień. Przyszła mu wtedy do głowy pewna myśl: Bezpieczeństwo mieszka w liczbach. W pierwszym tygodniu grudnia, podczas rozprawy, której przewodniczył sędzia Trench, stan oczyścił Roberta Earla Fergusona z zarzutu popełnienia morderstwa pierwszego stopnia. Rzecznik prokuratury stanowej żalił się potem małej grupce zgromadzonych dziennikarzy, że bez przyznania się niedawnego oskarżonego do winy nie było dostatecznie przekonujących dowodów przeciwko niemu, na których można by oprzeć sprawę. Zarówno prokuratorzy stanowi, jak i obrońcy mówili dużo na temat wagi dowodów, oraz że żadna sprawa nie może być przedkładana ponad zasady prawne, według których jest rozpatrywana. Tanny Brown i Bruce Wilcox nie byli obecni na rozprawie. – Nie bardzo chce mi się o tym w tej chwili rozmawiać – stwierdził Brown, gdy Cowart poszedł się z nim zobaczyć. Wilcox powiedział tylko: – Jezu, przecież ledwo dotknąłem tego człowieka. Gdybym go naprawdę uderzył, czy sądzi pan, że nie miałby żadnych śladów? Myśli pan, że ustałby na nogach? Do diabła, urwałbym mu ten wsiuński łeb. Cholera. Jechał w duszny, wilgotny wieczór, przejeżdżając koło szkoły, mijając lasek, w którym Joanie Shriver rozstała się z tym światem. Postał chwilę na rozwidleniu dróg, patrząc na drogę, którą zabójca odjechał z miejsca zbrodni, później skręcił w stronę domu Shriverów. Zatrzymując się przed frontowym wejściem, dostrzegł George’a Shrivera, przycinającego żywopłot elektrycznymi nożycami. Podchodząc bliżej, zauważył, że ciało zwalistego mężczyzny było obficie zlane potem. Shriver wyłączył narzędzie, łapiąc urywane hausty powietrza, dziennikarz zaś czekał, aż odpocznie, mając jednak cały czas notes i długopis w pogotowiu. – Już wiemy – powiedział cicho. – Tanny Brown dzwonił do nas, mówił, że to już oficjalne. Nie byliśmy jakoś specjalnie zaskoczeni. Tak jest, wiedzieliśmy, że to musi się stać. Tanny Brown raz nam powiedział, że to wszystko takie kruche. Nie potrafię zapomnieć tego słowa. Chyba nie mogło się to już dłużej utrzymać, nie po tym, jak pan się tym zajął. Cowart stał przed człowiekiem o nabiegłej krwią twarzy, czując rosnący niepokój. – Czy pan nadal uważa, że Ferguson zabił pańską córkę? A co z Sullivanem? Co z wysłanym przez niego listem? – Nic już teraz nie wiem. Myślę sobie, że wszystko jest tak samo zagmatwane dla mojej pani i dla mnie, jak i dla innych. Ale tu, głęboko w sercu, wie pan, nadal myślę, że on to zrobił. Nie mogę wymazać z pamięci tego, jak wyglądał na procesie. Po prostu nie mogę o tym zapomnieć. Pani Shriver przyniosła mężowi szklankę wody z lodem. Spojrzała na Cowarta jakby z ciekawością, spoza której wyzierał gniew. – Jedno, czego nie mogę zrozumieć, to dlaczego musieliśmy znowu przechodzić przez to wszystko. Najpierw pan, potem tamci inni z gazet i z telewizji. Zupełnie jakby ona była jeszcze raz mordowana. I jeszcze raz, i jeszcze. Doszło do tego, że nie mogłam włączyć telewizora ze strachu, że znowu zobaczę jej zdjęcie. To nie tak, że ludzie nie pozwalali nam zapomnieć. My nie chcieliśmy zapomnieć. Ale to wszystko zostało wplątane w coś, czego nie rozumiałam. Tak jakby ważne było tylko to, co powiedział Ferguson, a co Sullivan, co który zrobił i tak dalej. A to, że moja mała dziewczynka zginęła, to jakby przestało być ważne. I to naprawdę bolało, panie Cowart, sam pan nie wie jak bardzo. Bolało i nie przestało boleć. Kobieta mówiła poprzez łzy, które jednak nie przyćmiły czystości jej głosu. George Shriver wziął głęboki oddech i pociągnął długi łyk ze szklanki. – Oczywiście nie winimy pana, panie Cowart. – Przerwał na chwilę. – A co tam, może i trochę tak. Nie możemy po prostu przestać myśleć, że gdzieś po drodze coś poszło źle. Pewnie to nie pana wina. Zupełnie nie pana. Kruche to było, tak jak powiedziałem. Kruche, to i się rozpadło. Wielki mężczyzna ujął żonę za rękę i razem schronili się w mroku swego domu, zostawiając na zewnątrz nożyce i Cowarta. Rozmawiając z Fergusonem, został niemalże przytłoczony podnieceniem w jego głosie. Wydawało się, jakby był tuż obok, a nie rozmawiał przez telefon, oddzielony znaczną przestrzenią. – Nie wiem, jak panu dziękować, panie Cowart. Nie stałoby się tak, gdyby nie pańska pomoc. – Stałoby się, prędzej czy później. – Nie, proszę pana. To pan puścił koło w ruch. Gdyby nie pan, nadal siedziałbym w celi śmierci. – Co pan teraz zamierza, Ferguson? – Mam dużo planów, panie Cowart. Plany, żeby coś wyszło z tego mojego życia. Skończyć studia. Zrobić karierę. Tak jest. – Ferguson przerwał, a po chwili dodał: – Czuję się taki wolny, że mogę zrobić dosłownie wszystko. Cowart już gdzieś słyszał takie stwierdzenie, nie mógł sobie jednak przypomnieć, kto i kiedy je wypowiedział. Nie chcąc sobie łamać nad tym głowy, zapytał: – Jak idą studia? – O, dużo się nauczyłem – oznajmił Ferguson. Zaśmiał się krótko. – Czuję, że wiem stokroć więcej, niż wiedziałem. Tak. Wszystko jest teraz inaczej. Była to niezła szkoła. – Zamierza pan zostać w Newark? – Nie jestem do końca pewny. Tutaj, panie Cowart, jest nawet zimniej, niż pamiętałem. Myślę, że powinienem wrócić na południe. – Pachoula? Ferguson zawahał się chwilę, zanim odpowiedział. – Raczej nie. To miejsce nie przyjęło mnie zbyt gościnnie po tym, jak wyszedłem z celi śmierci. Ludzie się gapili. Słyszałem, jak mówią o mnie za plecami. Pokazywali mnie sobie. Nie mogłem iść nawet do sklepu, żeby zaraz za rogiem nie ustawiał się wóz policyjny. Było tak, jakby ciągle mnie obserwowali, jakby wiedzieli, że zaraz coś zrobię. Zabrałem babcię na mszę w niedzielę, zaraz odwracały się za nami głowy, gdy tylko weszliśmy w drzwi. Chciałem znaleźć pracę, ale gdzie bym nie poszedł, zawsze właśnie przed chwilą znaleźli już kogoś na to miejsce, i nie robiło różnicy, czy szef był czarny, czy biały. Patrzyli na mnie, jakbym był wcieleniem diabła, przechadzającym się w ich przytomności, a oni nie mogli na to nic poradzić. To było złe, panie Cowart, naprawdę złe. I nie było jednej cholernej rzeczy, którą mógłbym z tym zrobić. Ale, panie Cowart, Floryda to duży stan. Wie pan, nawet ostatnio jeden kościół z Ocala prosił mnie, abym przyjechał i opowiedział o tym, co mi się przydarzyło. I nie byli pierwsi. Więc jest trochę miejsc, w których nie uważają mnie za jakiegoś zboczonego pomyleńca. Może tylko w Pachouli. Ale to się nie zmieni tak długo, jak długo będzie tam Tanny Brown. – Będzie pan w kontakcie? – Ależ oczywiście – odparł Ferguson. Pod koniec stycznia, prawie rok po otrzymaniu pamiętnego listu od Roberta Earla Fergusona, Matthew Cowart dostał za swe artykuły nagrodę Związku Dziennikarzy Stanu Floryda. Wkrótce po niej został uhonorowany nagrodami ze Szkoły Dziennikarstwa Penney Missouri oraz nagrodą Ernie Pyle, przyznaną przez koncern prasowy Scripps-Howard. W tym samym czasie Sąd Najwyższy Stanu Floryda utrzymał w mocy wyrok skazujący dla Blaira Sullivana. Tego dnia Cowart odebrał jeszcze jeden telefon na swój koszt. – Cowart? To ty? – To ja, panie Sullivan. – Słyszałeś o decyzji sądu? – Tak. Co pan zamierza zrobić? Musi pan tylko zdobyć się na rozmowę z jednym prawnikiem. Czemu pan nie zadzwoni do Roya Blacka? – Panie Cowart, czy ja według pana jestem skazany na brak zasad? – Zaśmiał się. – Dobre, co? Skazany, rozumie pan? Czy pan sądzi, że ja nie mam sumienia? Ale kawał! A czemu ty myślisz, że nie będę się trzymać tego, co już powiedziałem, co? – Nie wiem. Może dlatego że uważam, że warto żyć. – Nie miałeś mojego życia. – To prawda. – I nie masz też przed sobą tego, co mnie czeka. Pewnie sobie myślisz, że nie mam za dużej przyszłości. Ale możesz się jeszcze zdziwić. – Będę czekał. – Wiesz pan co, panie Cowart? Najśmieszniejsze jest to, że naprawdę nieźle się teraz bawię. – Cieszę się. – Chcesz pan wiedzieć jeszcze coś, panie Cowart? Jeszcze pogadamy. Kiedy już będzie bardzo blisko. – Czy coś już panu mówiono o dacie? – Nie. Nie wiem, co robi przez cały ten czas gubernator. – Pan naprawdę chce umrzeć, panie Sullivan? – Mam plany, panie Cowart. Wielkie plany. Śmierć jest tylko ich małą częścią. Jeszcze zadzwonię. Odłożył słuchawkę. Matthew Cowart poczuł dreszcz. Pomyślał, że to trochę tak jakby rozmawiał z nieboszczykiem. Pierwszego kwietnia Matthew Cowart otrzymał prestiżową nagrodę Pulitzera za wybitne osiągnięcia w kategorii reportażu prasowego. W czasach, które obecnie mogłyby uchodzić za zamierzchłe, kiedy to telegrafy wystukiwały mozolnie potoki słów, układające się w wiadomości z ostatniej chwili, w dniu, w którym ogłaszano nazwiska laureatów nagrody Pulitzera, miały miejsce pewnego rodzaju rytualne zgromadzenia wokół telegrafu. Każdy chciał być pierwszym, który zobaczy nazwiska nagrodzonych, przesuwające się na taśmie. Agencja „The Associated Press” konkurowała zazwyczaj z „United Press International”, która z nich szybciej zgarnie nazwiska laureatów, a następnie wypuści gotowy reportaż. Stare telegrafy miały na wyposażeniu dzwonek, który odzywał się zawsze, ilekroć po drucie nadciągał jakiś gorący temat. Dlatego też w dzień ogłoszenia listy laureatów w redakcjach panowała niemalże religijna atmosfera, wzmacniana jeszcze pobrzmiewaniem dzwonków. Swoista aura romantyzmu unosiła się nad redakcją, gdy telegraf wystukiwał pospiesznie nazwiska przy akompaniamencie wiwatów lub jęków zawodu, wydawanych gromko przez tłumnie zgromadzonych redaktorów i dziennikarzy. Wszystko to zostało teraz zastąpione natychmiastową transmisją przez łącza komputerowe. Teraz nazwiska pojawiały się bezszelestnie na wszechobecnych zielonych ekranach, którymi usiany był nowoczesny pokój redakcyjny. Natomiast wiwaty i jęki pozostały takie same. Spędził całe popołudnie na konferencji dotyczącej gospodarowania zasobami wodnymi. Kiedy wszedł do pokoju redakcyjnego, wszyscy pracownicy wstali klaszcząc. Fotograf zrobił zdjęcie, gdy wręczano mu kieliszek szampana, a potem popchnięto go do monitora, żeby sam mógł przeczytać. Były okolicznościowe gratulacje od redaktora naczelnego oraz redaktora działu miejskiego, Will Martin zaś powiedział: – Cały czas wiedziałem, że tak będzie. Został zalany falą telefonów gratulacyjnych. Zadzwonił Roy Black i Robert Earl Ferguson, z którym rozmawiał dosłownie przez chwilę. Tanny Brown również się odezwał i stwierdził z rezerwą: – No cóż, cieszę się, że przynajmniej ktoś coś z tego ma. Zadzwoniła jego była żona, płacząc: – Wiedziałam, że stać cię na to. W tle słychać było krzyk niemowlęcia. Jego córka aż piszczała z radości, rozmawiając z nim. Nie do końca rozumiała, co się stało, ale i tak była zachwycona. Trzy lokalne stacje telewizyjne przeprowadziły z nim obszerne wywiady. Telefonował również przedstawiciel jednego z wydawnictw z zapytaniem, czy nie byłby zainteresowany napisaniem książki. Producent, który nabył prawa do sfilmowania historii życia Roberta Earla Fergusona, nie omieszkał zadzwonić, dając do zrozumienia, że i jemu coś się należy. Nie dał się łatwo zbyć, skłaniając w końcu recepcjonistkę selekcjonującą napływające telefony, aby go połączyła z Cowartem. – Pan Cowart? Tutaj Jeffery Maynard. Dzwonię z Instacom Productions. Bylibyśmy bardzo zainteresowani zrobieniem filmu opartego na wynikach pańskiej pracy. Producent miał zdyszany, nerwowy głos, jakby każda mijająca sekunda oznaczała zmarnowaną szansę i stracone pieniądze. Cowart odpowiedział powoli: – Przykro mi, panie Maynard, ale... – Proszę mi nie odmawiać, panie Cowart. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi tutejszymi decydentami; jesteśmy naprawdę zainteresowani uzyskaniem praw od wszystkich osób zamieszanych w tę sprawę. Mówimy tutaj o niebagatelnych pieniądzach, dla pana zaś być może o szansie wydostania się z gazety. – Nie mam chęci wydostawać się z gazety. – Myślałem, że wszyscy dziennikarze chcieliby robić coś innego. – Źle pan myślał. – Tak czy inaczej, chciałbym się z panem spotkać. Rozmawialiśmy już ze wszystkimi innymi, mamy zapewnioną ich pełną współpracę i... – Zastanowię się nad tym, panie Maynard. – Odezwie się pan do mnie? – Pewnie. Cowart odłożył słuchawkę, nie mając najmniejszej chęci odezwania się kiedykolwiek. Wrócił do atmosfery podniecenia, zalewającego redakcję, popijając szampana z plastikowego kubka, pławiąc się w skierowanej na niego uwadze, czując, jak wszelkie pytania i cała niepewność rozpływają się w morzu uścisków i gratulacji. Kiedy jednak wrócił wieczorem do domu, nadal był sam. Wszedł do mieszkania i pomyślał o Vernonie Hawkinsie, mającym za całe towarzystwo swe wspomnienia i kaszel. Nieżyjący detektyw zdawał się dzisiaj zajmować każdy zakamarek jego wyobraźni. Starał się zmusić ducha przyjaciela do złożenia mu gratulacji, przekonując sam siebie, że Hawkins byłby jednym z pierwszych dzwoniących, pierwszym, który otworzyłby drogą, dostępną nielicznym butelkę szampana. Wyobrażenie to jednak ciągle mu gdzieś uciekało. Jedyny obraz, który ciągle do niego wracał, to wizja starego detektywa w jego szpitalnym łóżku, mówiącego z trudem poprzez gęste, senne opary leków i tlenu: – Jak brzmi Dziesiąte Prawo Ulicy, Matty? Usłyszał własna odpowiedź: – Chryste, Vernon, naprawdę nie wiem. Odpocznij trochę. – Dziesiąte Prawo brzmi: Nic nie jest takie, jak się wydaje. – A co by to niby miało oznaczać? – Znaczy to, że tracę głowę. Zawołaj mi pielęgniarkę, tylko nie tę starą. Młodą, tę z dużymi cyckami. Powiedz, że proszę o zastrzyk. Nie ma znaczenia jaki, byle tylko przez kilka minut potarła mi tyłek watką umoczoną w spirytusie, zanim mi przyładuje. Zawołał wtedy pielęgniarkę i patrzył, jak stary dostaje swój zastrzyk, a potem z szerokim, łobuzerskim uśmiechem wpada w senne odrętwienie. Ale ja wygrałem, Vernon. Dopiąłem swego, powiedział do siebie. Spojrzał raz jeszcze na pierwsze wydanie, które przyniósł do domu. Zdjęcie i artykuł widniały ponad linią złożenia gazety: Reporter „Journala” nagrodzony Pulitzerem za artykuły z celi śmierci. Przez większą część nocy bezsennie patrzył w czarną przestrzeń nieba, pozwalając euforii mieszać się z wątpliwościami, aż wreszcie podniecenie wywołane otrzymaniem nagrody przyćmiło wszystkie inne uczucia i zasnął, odurzony swym zastrzykiem sukcesu. W dwa tygodnie później, podczas gdy Matthew Cowart nadal płynął na fali swych osiągnięć, inny temat pojawił się na elektronicznych łączach. Na ekranach ukazała się wiadomość, że gubernator podpisał decyzję wykonania wyroku śmierci dla Blaira Sullivana. Termin egzekucji na krześle elektrycznym został tym samym naznaczony na północ, siedem dni od daty złożenia podpisu pod dokumentem. Wiele osób spekulowało, że Sullivan może uniknąć wykonania wyroku, jeżeli w którymkolwiek momencie w ciągu następnego tygodnia zdecyduje się złożyć apelację. Gubernator uznał ten fakt, podpisując wyrok. Ze strony więźnia nie było jednak żadnej zauważalnej reakcji. Minął jeden dzień, potem drugi, trzeci i czwarty. Rankiem piątego dnia od podpisania wyroku, gdy Cowart siedział rano przy biurku, zadzwonił telefon. Szybko złapał słuchawkę. Po drugiej stronie dał się słyszeć głos sierżanta Rogersa z więzienia. – Cowart? Jest pan tam? – Tak, sierżancie. Oczekiwałem na wiadomość od pana. – Zaczyna być blisko, prawda? To pytanie nie wymagało odpowiedzi. – A co z Sullivanem? – Chodzi pan czasem oglądać węże w zoo? Patrzeć na nie przez szyby, za którymi siedzą? Nie ruszają się specjalnie, tylko oczy im chodzą, z jednej strony na drugą, kontrolując wszystko. Taki właśnie jest teraz Sully. Mamy niby obserwować go, ale tak naprawdę to on śledzi każde nasze poruszenie, jakby na coś czekał albo czegoś się spodziewał. W niczym nie przypomina tych innych chłoptasiów, co też czekali na kocioł. – A co się zwykle dzieje? – Ogólnie rzecz biorąc, zaczynają się tu kręcić hordy prawników, księży i tych od demonstracji. Wszyscy są jak nakręceni, latają do różnych sędziów i sądów, spotykają się z tym, gadają o tamtym. Ani się nie obejrzysz, a już nadchodzi czas. Jedna rzecz, którą da się powiedzieć o tym, kiedy stan chce ci dokręcić śrubę: Nie jesteś wtedy sam. Jest rodzina i różni życzliwi, którzy mówią o Bogu, sprawiedliwości i innych takich, dopóki ci uszy nie odpadną. I to jest normalne. Nie to co teraz. Nie ma nikogo wewnątrz ani na zewnątrz, kto by tu przyszedł dla Sully’ego. Jest po prostu sam. Czekam tylko, kiedy wybuchnie, taki jest nabuzowany. – Będzie składał apelację? – Mówi, że nię. – A jak pan myśli? – Jest facetem, który dotrzymuje słowa. – A co sądzą inni? – Generalnie większość uważa, że jednak się posypie, może nawet ostatniego dnia poprosi kogoś, żeby apelował, dostanie odroczenie, a potem będzie siedział tutaj przez następne dziesięć lat, zmieniając tylko sądy na coraz wyższe instancje. Ostatnie zakłady były dziesięć do pięćdziesięciu, jeżeli faktycznie wyląduje na krześle. Ja też postawiłem na to pewną sumkę. Tak przynajmniej uważa facet od gubernatora. Mówił, że chcieli po prostu złapać go na bladze. Ale on wszystkich nieźle przetrzymuje. Balansuje na krawędzi. – Jezu. – Tak. O nim też tutaj dużo ostatnio słyszymy. – A co z przygotowaniami? – Krzesło działa bez zarzutu, sprawdzaliśmy je właśnie dziś rano. Zabije za jednym kopnięciem, nie ma się co czarować. Tak czy inaczej, będzie przeniesiony do izolatki dwadzieścia cztery godziny wcześniej. Może sobie zamówić wtedy posiłek, zgodnie z tradycją. Nie obcinamy mu teraz włosów ani nie robimy żadnych innych przygotowań, dopiero na kilka godzin przed. Do tego czasu wszystko biegnie tak normalnie, jak tylko się da. Inni faceci w celi śmierci są bardzo niespokojni; nie lubią widzieć, że ktoś nie walczy. Kiedy wychodził Ferguson, ożywiło to wszystkich, było tak, jakby im ktoś dał zastrzyk nadziei. Teraz przez Sully’ego są nieźle wkurzeni i jakby trochę się boją. Nie wiem, co się tutaj może stać. – Musi być panu ciężko. – Pewnie. Ale w końcu to nic innego jak moja zwykła praca. – Czy Sully z kimś rozmawiał? – Nie. Ale dlatego właśnie dzwonię. – Słucham? – Chce pana widzieć. Osobiście. Natychmiast. – Mnie? – Tak. Chce, zdaje się, żeby pan miał swój udział w przedstawieniu. Umieścił pana na liście świadków. – Jakich świadków? – A jak pan myśli? Goście stanu i Blaira Sullivana, zaproszeni na jego małą imprezę pożegnalną. – Jezu. Chce, żebym oglądał egzekucję? – No. – Boże! Nie wiem, czy... – Dlaczego pan go zresztą sam nie zapyta? Musi pan zrozumieć, panie Cowart, że nie ma za dużo czasu. Miło nam się tak gawędzi przez telefon, ale sądzę, że lepiej by pan zrobił, zamawiając sobie teraz miejsce w samolocie. Niech się pan tu zjawi jeszcze dziś po południu. – Ma pan rację, ma pan rację. Będę tam. Boże. – To była pańska opowieść, panie Cowart. Zdaje się, że nasz stary znajomy Sully po prostu chce, żeby pan dopisał ostatni rozdział, co? Nie mogę powiedzieć, żeby mnie to zaskoczyło. Matthew Cowart nic nie odpowiedział. Odłożył słuchawkę. Zajrzał do gabinetu Willa Martina i szybko wytłumaczył powód nagłego wezwania. – Jedź – usłyszał. – Jedź natychmiast. To niesamowity materiał. Nic już nie mów, uciekaj. Jeszcze tylko pospieszna rozmowa z redaktorem naczelnym, a potem biegiem do mieszkania po szczoteczkę do zębów i ubranie na zmianę. W ostatniej chwili zdążył na południowy samolot. Było już późne popołudnie, kiedy dotarł do więzienia, wyciskając ostatnie poty z wynajętego samochodu, gnając przez szary, ociekający deszczem dzień. Naglący dźwięk stale pracujących wycieraczek nie pozwolił mu zwolnić ani na chwilę. Sierżant Rogers czekał już na niego w biurze więziennym. Uścisnęli sobie ręce jak członkowie jednej drużyny, spotykający się na zjeździe koleżeńskim. – Niezły czas – stwierdził sierżant. – Wie pan, czuję na własnej skórze to całe zwariowanie. Jadę i myślę o każdej minucie, każdej sekundzie. Jakiego nagle nabrały znaczenia. – To prawda – przytaknął sierżant. – Nie ma to jak mieć naznaczony dzień i godzinę pożegnania z tym światem, wtedy nagle każda chwilka staje się strasznie ważna. – Przerażające. – W samej rzeczy. Tak jak już mówiłem panu, panie Cowart, cela śmierci daje człowiekowi zupełnie inne spojrzenie na życie. – Nikt na zewnątrz nie demonstruje? – Jeszcze nie. Ktoś naprawdę musiałby nienawidzić kary śmierci, żeby tłuc się po takim deszczu dla starego Sully’ego. Sądzę, że przybędą za jakiś dzień lub dwa. Podobno dziś wieczorem ma się przejaśnić. – Pokazał się tu jeszcze ktoś do niego? – Są prawnicy z papierami gotowymi do podpisu, gdyby chciał się odwoływać, ale na razie nikogo nie wezwał. Tylko pana. Byli też jacyś detektywi. Ci dwaj z Pachouli zjawili się tu wczoraj, ale nie chciał z nimi gadać. Tak samo paru facetów z FBI i kilku innych z Orlando i Gainesville. Wszyscy chcieli się czegoś dowiedzieć o paru morderstwach, których jak dotąd nie udało się z nikim skojarzyć. Też nie chciał ich widzieć. Chce tylko pana. Może panu coś powie. Pomogłoby niejednemu, gdyby puścił trochę pary z gęby. Tak jak to zrobił stary Ted Bunny, zanim poszedł na krzesło. Wyjaśnił mnóstwo zagadek, nad którymi mnóstwo luda łamało sobie bezskutecznie głowę. Nie wiem, czy mu to zostało policzone, kiedy dotarł na tamtą stronę, ale któż to, u diabła, może wiedzieć? – Chodźmy. – Racja. Sierżant Rogers pobieżnie sprawdził zawartość notesu i teczki Cowarta, a po dopełnieniu tej formalności poprowadził go przez sale odwiedzin i długi ciąg elektronicznie zamykanych krat, aż do wnętrza więzienia. Sullivan już czekał. Sierżant postawił krzesło po zewnętrznej stronie kraty i wskazał je Cowartowi. – Potrzebna mi większa prywatność – zakasłał Sullivan. Cowart zauważył, że więzień wydawał się bledszy. Zaczesane gładko do tyłu włosy pobłyskiwały w świetle jedynej, wiszącej na drucie żarówki. Sullivan chodził nerwowo od ściany do ściany, splatając i rozplatając palce. Przygarbiona sylwetka nadawała mu wygląd znacznie starszego, niż był w istocie. – Sully, wiesz dobrze, chłopie, że nie ma nikogo ani w celi po prawej, ani po lewej. Możesz rozmawiać tak, jak jest – cierpliwie tłumaczył sierżant. Więzień pozwolił błyskowi uśmiechu przemknąć po twarzy. – Urządzają to tak, jakby to już był grób – powiedział do Cowarta, obserwując oddalającego się sierżanta. – Ma być cicho i spokojnie, żeby człowiek mógł się zacząć przyzwyczajać do życia w trumnie. – Podszedł do krat i szarpnął. – Zupełnie jak trumna. Zabite na głucho. Blair Sullivan roześmiał się z wysiłkiem, aż w końcu śmiech przeszedł w ni to gwizd, ni to westchnięcie. – No, Cowart, nieźle wyglądasz. – Nie narzekam. Jak mógłbym panu pomóc? – Dojdziemy i do tego, spokojnie. Daj mi chwilę, żebym się mógł nacieszyć. Hej, słyszałeś coś o naszym chłoptasiu, Bobbym Earlu? – Kiedy dostałem nagrodę, zadzwonił z gratulacjami. Ale nie miałem z nim okazji tak naprawdę porozmawiać. Z tego co wiem, wrócił na studia. – Powaga? Jakoś mi nie wyglądał na kujona. Ale kto wie, może uniwerek ma dla naszego Bobby’ego jakieś specjalne atrakcje? Kto to wie? – O czym pan mówi? – Nic, nic. Nic, czego nie musiałbyś pamiętać za jakiś czas. – Blair Sullivan odrzucił w tył głowę i poddał się dreszczowi. – Czy uważasz, Cowart, że tu zimno? Cowart czuł strużki potu ściekające mu po plecach. – Nie. Gorąco. Sullivan skrzywił się w uśmiechu i wykasłał jeszcze jeden rechot. – Niezły kawał, co, Cowart? Porobiło się tak, że już nie odróżniam. Nie mogę powiedzieć, czy jest zimno, czy ciepło. Dzień czy noc. Jak dziecko. Zdaje się, że to normalne, jak się umiera, znaczy. Po prostu cofasz się w czasie. Wstał i podszedł do małej umywalki w rogu celi. Odkręcił kran, pochylając się i pociągając wodę wielkimi łykami. – Ciągle chce mi się pić. Sucho w ustach. Jakby coś wysysało ze mnie całą wilgoć. Cowart się nie odezwał. – Spodziewam się zresztą, że kiedy kopną mnie pierwszy raz tymi dwudziestoma pięcioma setkami woltów, wszystkim, co tam będą, pewnie też zachce się pić. Matthew Cowart poczuł ucisk w gardle. – Ma pan zamiar się odwoływać? Sullivan nachmurzył się. – A jak myślisz? – Nic nie myślę. Więzień patrzył przez chwilę w milczeniu na Cowarta. – Musisz zrozumieć, Cowart, teraz czuję się bardziej żywy niż kiedykolwiek przedtem. – Dlaczego chciał się pan ze mną zobaczyć? – Ostatnia wola i testament. Deklaracja umierającego. Słynne ostatnie słowa. Brzmi nieźle? – Zależy od pana. Sullivan zwinął dłoń w pięść i uderzył w duszne powietrze celi. – Pamiętasz, kiedy mówiłem, jak daleko mogę sięgnąć? Pamiętasz, jak powiedziałem, że te kraty i ściany to tak naprawdę lipa, co, Cowart? Mówiłem przecież, pamiętasz, że nie boję się śmierci, czekam na nią. Myślę, że czeka na mnie bardzo specjalne miejsce w piekle, nie sądzisz? Naprawdę. I ty mi pomożesz się tam dostać. – Jak? – Zrobisz dla mnie parę rzeczy. – A jeśli się nie zgodzę? – Zgodzisz się. Nic na to nie poradzisz, Cowart, ale siedzisz w tym po szyję. Może nie? Cowart skinął głową, zastanawiając się, na co właściwie się zgadza. – Dobra, Cowart, Panie Superdziennikarzu. Chcę, żebyś gdzieś dla mnie pojechał i zaprzągł do pracy te swoje superdziennikarskie talenty. To taki mały domek. Chcę, żebyś zapukał w drzwi. Jeśli nie będzie odpowiedzi, masz wejść do środka. Nie przejmuj się, jeżeli będzie zamknięte. Nie pozwól, żeby cokolwiek stanęło ci na drodze. Masz wejść do tego domu, nie obchodzi mnie, jak to zrobisz, po prostu masz tam wejść. Rozumiesz? Miej oczy szeroko otwarte. Zapamiętaj wszystkie szczegóły, wszystko co będzie w środku, słyszysz? Zrób wywiad ze wszystkimi, co tam będą... W słowach Blaira Sullivana zabrzmiał sarkazm. Zaśmiał się. – Powróć i powiedz mi, co widziałeś, a usłyszysz opowieść wartą twojego zachodu. Spuścizna Blaira Sullivana. Morderca objął głowę dłońmi, a potem przesunął je na czoło, odgarniając do tyłu włosy i szczerząc zęby w uśmiechu. – A będzie to opowieść warta posłuchania, masz na to moje słowo. Cowart zawahał się. Poczuł się uwikłany w nagle zapadłą ciemność. – Dobra, panie Cowart – przerwał ciszę Sullivan. – Jest pan gotowy na wycieczkę? Pojedzie pan pod numer trzynasty – miły numer, tak w ogóle – ulica Tarpon Drive w Islamorada. – To jest przecież Keys. Właśnie wróciłem... – Nie gadaj, tylko jedź tam! A potem wracaj i opowiedz mi o wszystkim, czego się tam dowiesz. O wszystkim, pamiętaj, nie pomiń niczego. Cowart spojrzał na więźnia, czując się niepewnie. Wtem wątpliwości nagle zniknęły. Wstał. – Biegnij, Cowart. Biegnij szybko. Nie oszczędzaj się. Niewiele czasu zostało. Sullivan ponownie usiadł na swojej pryczy. Odwrócił się od Cowarta, a po chwili wrzasnął: – Sierżancie Rogers! Niech pan zabiera stąd tego człowieka! Jego oczy szybko przeskoczyły na Cowarta. – Do jutra. To będzie dzień numer sześć. Cowart skinął głową i szybko się oddalił. Udało się mu złapać ostatni samolot do Miami. Było już dobrze po północy, kiedy ostatkiem sił dotarł do swego mieszkania i rzucił się w ubraniu na łóżko. Odczuwał niepokój, jakąś dziwaczną tremę. Czuł się jak aktor, którego wepchnięto na scenę przy pełnej widowni, nie mówiąc mu, jaką kwestię ma wygłosić, kogo gra i co to w ogóle za sztuka. Przez jakiś czas walczył z natłokiem myśli, w końcu udało mu się je odsunąć od siebie przynajmniej na kilka godzin męczącego, niespokojnego snu. Ósma rano zastała go już w samochodzie jadącym na południe w stronę Górnego Keys poprzez czyste, narastające gorąco poranka. Na niebie widniało kilka obłoków, leniwie odbijających promienie dopiero rozpalającego się słońca. Minął sznur samochodów na South Dixie Highway, zaspanych mieszczuchów spieszących do swych biur w centrum Miami i popędził w przeciwnym kierunku. Miami rozciągało się szeroką ławicą, zamieniając typowo miejską zabudowę na rozsiadłe tu i ówdzie rozległe centra handlowe, epatujące krzykliwymi napisami i przestrzenią pustych o tej porze parkingów. Liczba samochodów na szosie zauważalnie zmniejszyła się, gdy wjechał na przedmieścia. Przemknął obok amfilady przedstawicielstw samochodowych, udekorowanych setkami flag amerykańskich i ogromnymi transparentami, obwieszczającymi niezwykłe okazje, rzędy ustawionych jak tuż przed startem pojazdów, lśniących odbitym światłem, trwających w oczekiwaniu. Zauważył parę odrzutowców, przecinających szerokim łukiem krystaliczne powietrze, przygotowujących się do lądowania na wojskowym pasie w bazie lotniczej Homestead. Ich dźwięk unosił się w powietrzu, wypełniając je stłumionym hałasem, gdy z gracją dwóch baletnic podeszły miękko do lądowania, zachowując zawsze ten sam dystans zaledwie kilku metrów. Przejechał most Cart Sound, prąc nieustannie w stronę Keys. Droga przecinała pagórki porosłe gęsto drzewami mangrowymi, ocieniającymi bagniste rozlewiska. Zauważył gniazdo bocianie na słupie telefonicznym; gdy przejeżdżał, kątem oka dostrzegł białego ptaka, podrywającego się do lotu i szybującego prosto w niebo. Przez kilka następnych kilometrów otaczała go płaska, równinna zieleń. Potem roślinność po lewej stronie zaczęła ustępować pojawiającym się coraz częściej zatoczkom, aby wreszcie zupełnie dać pole wodom Zatoki Florydzkiej. Lekka bryza fałdowała delikatnie dojrzały, morski błękit. Jechał dalej. Droga na Keys prowadzi meandrami poprzez moczary i wodę, od czasu do czasu unosząc się parę metrów, by dać oparcie cywilizacji. Surowa, usiana pozostałościami rafy ziemia daje schronienie przystaniom jachtowym i wielorodzinnym domom, tam gdzie tylko udaje się jej utrzymać suchą suwerenność. Czasem wydaje się, jakby sześcienne, budowane z bloków budynki po prostu rozmnażały się na twoich oczach; stacja benzynowa płynnie przechodzi w przydrożną knajpkę. Pomalowany na jaskrawy róż sklep z koszulkami rozkwita w bar szybkiej obsługi. Przystań podnosi się w restaurację, z której wykluwa się motel. Tam gdzie jest dostatecznie dużo lądu, widać szkoły, szpitale i parkingi dla przyczep mieszkalnych, kurczowo przyklejone do rozdrobnionego gruzu, ziemi i kawałków muszelek, zbielałych na słońcu. Ocean nigdy nie jest daleko, błyskając odbiciem promieni, drwiąc sobie z mizernych, tandetnych wysiłków cywilizacji. Przejechał przez Marathon i wjazd do Stanowego Parku Pennekamp. Nad przystanią Whale Harbor dostrzegł ogromnego błękitnego plastikowego marlina, większego od największej ryby, jaka kiedykolwiek zawitała w te strony. Marlin kołysał się, zawieszony nad bramką prowadzącą na molo dla wędkarzy sportowców. Cowart przejechał dalej, mijając kompleks pomniejszych sklepów i supermarket. Jasna farba na ścianach płowiała w bezlitośnie gorącym słońcu. Było około dziesiątej, kiedy znalazł Tarpon Drive. Ulica znajdowała się na południowym krańcu półwyspu, mniej więcej o kilometr od miejsca, w którym ocean zwierał swój uścisk, uniemożliwiając już jakąkolwiek budowę. Droga skręcała w lewo; pojedynczy trakt usłany potłuczonymi muszelkami, wcinający się pomiędzy przyczepy i niewielkie, jednopiętrowe domki. Była jakaś przypadkowość w układzie drogi, tak jakby poszczególne parcele były wynikiem czyjegoś kaprysu. Zardzewiały ośmiomiejscowy volksvagen, pomalowany wypłowiałą farbą w psychodeliczne hippisowskie esy-floresy, spoczął bez kół na laurach w jednym z ogródków. Obok dwójka dzieci w pieluchach bawiła się w skleconej domowym sposobem piaskownicy. Doglądała ich kobieta w obciętych dżinsach i koszulce bez ramiączek, siedząca na przewróconym wiadrze na przynętę i ćmiąca papierosa. Obrzuciła Cowarta wystudiowanym, twardym spojrzeniem. Przed innym domem umieszczono łódź na kozłach, z poszarpaną dziurą ziejącą tuż poniżej dulek. Przed przyczepą siedziała para staruszków, zagłębiona w tanich biało-zielonych krzesłach plażowych, pod dużym różowym parasolem. Nie poruszyli się, gdy przejechał tuż obok. Odkręcił okno i usłyszał fragment jakiejś publicystycznej audycji radiowej. Bezcielesne głosy wypełniły powietrze pełnymi złości tonami, debatując o sprawach bez znaczenia. Wykrzywione i poskręcane anteny telewizyjne zaśmiecały niebo. Cowart poczuł, że wjeżdża do spalonego słońcem kręgu straconych złudzeń i panoszącej się biedy. W połowie ulicy widniał jedyny, zbity z pomalowanej na biało płyty pilśniowej kościół, kryjący się za przerdzewiałym płotem. Przed nim zatknięta w ziemię duża tablica z odręcznym napisem: PIERWSZY KOŚCIÓŁ BAPTYSTÓW W KEYS. WEJDŹCIE I BĄDŹCIE ZBAWIENI. Zauważył, że furtka w płocie wisiała na jednym zawiasie, a drewniane schody straszyły dziurami. Drzwi zamykała potężna kłódka. Pojechał dalej, rozglądając się w poszukiwaniu numeru trzynastego. Dom był odsunięty od ulicy, schowany pod poskręcanym drzewem mangrowym, rzucającym wkoło kolorowe cienie. Zbudowany był z jasnego piaskowca, ze starym typem okien zazdrostek, których przydymione, pouchylane szybki chwytały łakomie każdy powiew, przedostający się przez plątaninę gałęzi i krzewów. Z okiennic łuszczyła się czarna farba, na drzwiach zaś przytwierdzony był pokaźnych rozmiarów krucyfiks. Był to niewielki dom. Pod ścianą leżały dwa pojemniki na propanbutan. Od frontu widać było tylko żużel i piach, wzbijający z każdym krokiem tumany pyłu. Podszedł do drzwi frontowych. Na farbie wydrapane były słowa: JEZUS MIESZKA W NAS WSZYSTKICH. Usłyszał psa, szczekającego w oddali. Drzewo mangrowe poruszyło się nieznacznie, podchwytując jakiś cień powiewu, przyniesionego na fali gorąca. Cowart nie poczuł najlżejszego drgnienia powietrza. Zapukał głośno. Raz, drugi, wreszcie trzeci. Nikt się nie odezwał. Cofnął się trochę i krzyknął: – Dzień dobry! Jest tam kto? Jedyną odpowiedzią była cisza. Zapukał raz jeszcze. – Do diabła – zaklął pod nosem. Odszedł od drzwi, rozglądając się wkoło. Nie zauważył samochodu ani żadnego znaku życia. Raz jeszcze spróbował zawołać: – Przepraszam! Jest tam kto? Znowu nic. Nie miał żadnego planu czy choćby pomysłu, co robić. Poszedł w stronę ulicy, odwrócił się i jeszcze raz spojrzał na dom. Co ja tu, u diabła, robię? – zadał sobie pytanie. O co tutaj chodzi? Usłyszał stłumiony stukot w górnym odcinku ulicy i w chwilę potem zauważył listonosza, wysiadającego z białego jeepa. Patrzył, jak wkłada listy i reklamówki do jednej skrzynki, następnie do drugiej. Cowart, stojąc nieruchomo, nie spuszczał go z oka, śledząc, jak zbliża się coraz bardziej do skrzynki z numerem trzynastym. – Jak się pracuje? – spytał, gdy listonosz podszedł bliżej. Był to człowiek w średnim wieku, ubrany w niebieskoszare szorty i jasnoniebieską bluzę pocztowców. Obnosił dumnie długą kitkę i opadające na usta wąsiska. Ciemne okulary skutecznie skrywały oczy. – Raz lepiej, raz gorzej. – Zaczął grzebać w przepastnej torbie. – Kto mieszka w tym domu? – spytał Cowart. – A kto pyta? – Jestem dziennikarzem z gazety „Miami Journal”. Nazywam się Cowart. – Czytuję waszą gazetę – odparł listonosz. – Co prawda, głównie dział sportowy. – Czy mógłby mi pan pomóc? Próbuję znaleźć ludzi, którzy tutaj mieszkają. Pukałem, ale nikt nie odpowiada. – Nikt? Nigdy nie widziałem, żeby oni gdziekolwiek wychodzili. – Oni, to znaczy kto? – Pan i pani Calhoun. Stara Dot i Fred. Zwykle siedzą i czytają Biblię, czekając na dzień Sądu Ostatecznego albo na przyjście katalogu ze sklepu Searsa. Generalnie rzecz biorąc, Sears wydaje się bardziej wiarygodny. – Długo tu mieszkają? – Sześć, może siedem lat. Może zresztą dłużej. Ja tu tylko tyle jestem. Cowart nadal nic nie rozumiał, ale pospieszył z kolejnym pytaniem. – Czy kiedykolwiek dostawali pocztę ze Starkę? Z więzienia stanowego? Listonosz postawił torbę i westchnął. – Tak. Mniej więcej raz na miesiąc. – Słyszał pan coś o Blairze Sullivanie? – Pewnie – przytaknął listonosz. – To ten, który dostał kocioł. Gdzieś o tym czytałem parę dni temu. Czy to ma coś wspólnego z nim? – Być może. Jeszcze nie wiem – odparł Cowart. Popatrzył ponownie na dom, gdy listonosz wyciągał z torby plik reklamówek, a następnie otwierał skrzynkę. – Oho! – mruknął. – Co? – Nikt nie zabrał poczty. – Listonosz popatrzył przeciągle na dom. – Nie znoszę, kiedy coś takiego się zdarza. Starzy ludzie zawsze biorą swoją pocztę, zawsze, chyba że coś jest nie tak. Kiedyś roznosiłem w Miami Beach, dawniej, wie pan, kiedy byłem młodszy. Wiadomo było, co znajdziesz w środku, kiedy poczta była nie odebrana. – Mniej więcej ile dni? – Wygląda na dobrych parę. Szlag by to trafił, nie znoszę takich sytuacji – powtarzał gorączkowo listonosz. Cowart ponownie ruszył w kierunku domu. Podszedł do niewielkiego okienka i zajrzał do środka. Jedyne, co mógł zobaczyć, to tandetne meble ustawione w niewielkiej części wypoczynkowej. Na ścianie wisiał kolorowy obraz przedstawiający Jezusa, z którego głowy emanowało światło. – Może pan coś tam zobaczyć? – spytał stojącego przy drugim oknie listonosza, który dołączył do niego. – Nic, pusta sypialnia. – Obaj mężczyźni cofnęli się, a Cowart raz jeszcze zawołał: – Państwo Calhoun! Halo! Nadal żadnej odpowiedzi. Zaszedł od frontu i położył rękę na okrągłej klamce. Nie stawiała oporu. Spojrzał przez ramię na listonosza, który przyzwalająco skinął głową. Otworzył drzwi i wszedł do środka. Zapach uderzył ich natychmiast. Listonosz jęknął i dotknął ramienia Cowarta. – Wiem dokładnie, co to jest. Pierwszy raz poczułem to w Wietnamie. Nigdy nie zapomnę. – Zamilkł na chwilę, a potem dodał: – Proszę posłuchać. Smród dławił Cowarta za gardło; czuł, że się zaraz udusi, jakby stał w gęstych oparach dymu. Gdzieś z wnętrza domu dobiegł go dziwny, bzyczący odgłos. Listonosz wycofał się. – Idę sprowadzić gliny. – Sprawdzę w środku. – Cowart postąpił naprzód. – Niech pan nie wchodzi – powstrzymywał go listonosz. – Nie ma takiej potrzeby. Cowart potrząsnął głową. Wszedł dalej. Smród i dziwny dźwięk zdawały się go oklejać, wsysać do środka. Zdawał sobie sprawę, że listonosz oddalił się. Spoglądając przez ramię, dostrzegł, jak spieszy w stronę domu sąsiadów. Cowart posunął się kilka kroków naprzód w głąb domu. Jego oczy przeczesywały otoczenie, wyłapując szczegóły, rejestrując wszystko, o czym później można by opowiedzieć: spartańskie umeblowanie, znamiona religijności i dławiące poczucie, że jest to ostatnie miejsce na ziemi. Gorąco nawarstwiało się wokół niego bezlitośnie, mieszając się z zapachem, który nasączał ubranie, przenikał do nozdrzy, wdzierał się w pory skóry, szarpiąc nim na granicy mdłości. Wszedł do kuchni. Starzy ludzie byli tam. Każde siedziało przywiązane do krzesła, po obu stronach pokrytego ceratą stołu. Ręce mieli brutalnie wykręcone do tyłu. Kobieta była naga, mężczyzna w ubraniu. Siedzieli naprzeciw siebie, tak jakby szykowali się właśnie do posiłku. Mieli poderżnięte gardła. Czarna krew tworzyła jeziorka u podstawy krzeseł. Muchy pokrywały szczelnie ich twarze, ruszając się pod splątanymi kosmykami siwych włosów. Głowy odgięte do tyłu, z martwymi oczami wpatrzonymi szklano w sufit. Na środku stołu leżała otwarta Biblia. Cowart zakrztusił się, walcząc z mgłą przesłaniającą mu wzrok, strachem i podchodzącym do gardła żołądkiem. Upał w pokoju zdawał się wzmagać, omywając go falami gęstego, lepiącego się ciepła. Zgiełk powodowany przez muchy wypełniał uszy. Podszedł jeszcze o krok i pochylił się nad stołem, by przeczytać słowa na otwartej stronie. Jeden ustęp zaznaczony był rozmazaną krwią. Są ci, co zostawili swe imię, by ich pochwały dotarły wysoko. I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było; jakby się nigdy nie narodzili, jako i ich potomstwo. Odsunął się. Zauważył boczne drzwi, prowadzące do ogródka na tyłach domu, z pojedynczą, otwartą przemocą kłódką. Zwisała bezużytecznie ze starej, pełnej drzazg framugi. Wrócił wzrokiem do pary starych ludzi, siedzących przed nim nieruchomo. Obwisłe piersi kobiety znaczyły smugi pociemniałej krwi. Cofnął się szybko, najpierw krok, potem drugi, aż wreszcie odwrócił się i wypadł na zewnątrz. Próbował złapać oddech, opierając się ciężko dłońmi o kolana. Listonosz właśnie wracał z sąsiedztwa. Cowart poczuł nagły zawrót głowy, zabierający mu twarde oparcie ziemi, więc szybko usiadł na stopniach ganku. Listonosz krzyknął, spiesząc w stronę Cowarta: – Czy oni...?! Skinął głową. – Jezu – wyszeptał listonosz. – Bardzo źle to wygląda? Cowart ponownie przytaknął. – Policja jest już w drodze. – Zostali zabici – cicho powiedział Cowart. – Zamordowani? Naprawdę? Raz jeszcze skinął twierdząco. – Jezu – powtórzył listonosz. – Dlaczego? Nie odpowiedział, tylko potrząsnął głową. Wewnątrz jednak słyszał mechaniczny głos, powtarzający w kółko: wiem, dokładnie wiem. Wiem, kim są, i wiem, dlaczego nie żyją. To byli ludzie, o których Blair Sullivan powiedział mu kiedyś, że zawsze chciał ich zabić. Zawsze. I w końcu to zrobił, dosięgając ich spoza krat, spoza bram i płotów, spoza ścian więzienia i drutów, dokładnie tak jak obiecał. Matthew Cowart nie miał tylko pojęcia jak. Rozdział dziesiąty UKŁAD ZAWARTY W DRODZE DO PIEKŁA Był późny ranek siódmego dnia, gdy Cowartowi udało się wreszcie z powrotem dotrzeć do więzienia. Wiele czasu pochłonęło wstępne dochodzenie w sprawie morderstwa. Wraz z listonoszem oczekiwali w ciszy na przyjazd samochodu policyjnego. – Coś niesamowitego – powiedział w końcu listonosz. – Chciałem, cholera, załapać się na odpływ, złowić parę sandaczy na obiad. A tu nic, już dzisiaj nie wypłynę. – Pokiwał głową. Po chwili usłyszeli pisk opon samochodu zatrzymującego się gwałtownie na Tarpon Drive. Dostrzegli samotnego policjanta, który zaparkował przed frontem, powoli wysiadł z zielono- białego pojazdu i podszedł do nich. – Kto zgłaszał? Był młodym mężczyzną, z muskulaturą kulturysty i ciemnymi okularami lotniczymi, zasłaniającymi oczy. – Ja – rzekł listonosz. – Ale on wchodził do środka. – Palcem wycelował w Cowarta. – Kim pan jest? – Dziennikarzem z „Miami Journal” – odpowiedział smutno Cowart. – Aha. Więc co tutaj mamy? – Dwoje nieżywych ludzi. Zamordowani. Głos policjanta wspiął się o oktawę. – Skąd pan to wie? – Niech pan sam zobaczy. – Niech żaden z was się nie rusza. Policjant wyminął ich zdecydowanym ruchem. – A gdzie mielibyśmy niby iść? – spytał cicho listonosz. – Cholera, przechodziłem przez to sto razy częściej niż on. Hej! – krzyknął za policjantem. – Zupełnie tak jak w tych cholernych filmach. Nie dotykaj pan niczego! – Przecież wiem – rzucił przez ramię młody stróż prawa. Obserwowali go, gdy wchodził ostrożnie do domu. – Sądzę, że czeka go pierwszy prawdziwy szok w jego karierze – powiedział Cowart. Listonosz zaśmiał się bezgłośnie. – Prawdopodobnie myśli, że jedyne, co mu się może przydarzyć w pracy, to gonienie piratów drogowych, pędzących na Key West. Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, usłyszeli głos policjanta: – O kurwa! W okrzyku pobrzmiewała zaskakująco piskliwa nuta, jak głos zaskoczonej mewy, lecącej w niebo na oślep. Chwila ciszy, a następnie słychać było, jak policjant biegnie, roztrącając po drodze sprzęty. Przebiegł koło Cowarta i listonosza, kierując się przed dom, gdzie zwymiotował. – Hej – z cichym niedowierzaniem powiedział listonosz. – Do diabła. Mówił pan, że źle to wygląda; zdaje się, że miał pan rację. – Pewnie przez ten zapach – stwierdził Cowart, patrząc na miotanego przez torsje policjanta. Po dłuższej chwili policjant wyprostował się. Miał lekko potargane włosy i pobladłą twarz. Cowart rzucił mu chusteczkę. Policjant pokręcił głową. – Ale kto, dlaczego, Boże... – Pyta pan kto? Są to matka i ojczym Blaira Sullivana – poinformował Cowart. – Natomiast dlaczego, to już całkiem inna historia. Nie uważa pan, że dobrze byłoby to zgłosić? – Cholera, naprawdę? – nie dowierzał listonosz. – Żartujesz pan? Przecież on ma się niezadługo piec? – Dokładnie. – Chryste. Ale dlaczego pan tutaj jest? Naprawdę dobre pytanie, pomyślał Cowart. – Po prostu szukam tematu. – No to i znalazł pan – stwierdził pod nosem listonosz. Cowart trzymał się na boku podczas rozpracowywania miejsca zbrodni, przyglądając się zabiegom techników uwijających się po obejściu. Miał świadomość, że czas wymyka mu się coraz bardziej. Udało mu się dodzwonić do działu miejskiego i poinformować redaktora o tym, co się stało. Mimo niewątpliwego przyzwyczajenia do pełnego codziennych niespodzianek życia na Florydzie, redaktor działu miejskiego był wyraźnie zaskoczony. – Jak pan sądzi, co zrobi gubernator? – pytał. – Czy uważa pan, że wstrzyma egzekucję? – Nie wiem. A pan by wstrzymał? – Chryste, kto wie? Kiedy może pan dostać się tam z powrotem i zapytać tego psychopatycznego skurwysyna, co się właściwie dzieje? – Tak szybko, jak tylko wydostanę się stąd. Musiał jednak trochę poczekać. Kiedy dokonywane są oględziny miejsca zbrodni, potrzebna jest duża doza cierpliwości. Drobne szczegóły urastają nagle do ogromnych rozmiarów. Najmniejsza rzecz może nabrać kolosalnej wagi. Jest to niezwykle dokładna praca, gdy zajmują się nią profesjonaliści, którym sprawia przyjemność żmudne wykorzystanie nauki do zbadania kulis przemocy. Cowart denerwował się coraz bardziej, myśląc o Sullivanie czekającym na niego w celi. Popatrywał co chwila na zegarek. Jednak dopiero późnym popołudniem podeszło do niego dwóch detektywów z wydziału zabójstw okręgu Monroe. Pierwszy był mężczyzną w średnim wieku, noszącym beżowy garnitur, na którym widniały plamy potu. Towarzyszyła mu znacznie młodsza kobieta, której popielato-blond włosy sczesane były gładko w tył i mocno ściągnięte gumką. Ubrana była w luźny bawełniany żakiet o męskim kroju i lekkie spodnie, miękko układające się na szczupłej postaci. Cowart kątem oka zauważył półautomatyczny pistolet, noszony w rysującej się pod ubraniem kaburze. Oboje mieli ciemne okulary, kobieta jednak zdjęła swoje, podchodząc do Cowarta. Dzięki temu mogła przygwoździć go spojrzeniem szarych oczu, zanim się odezwała. – Pan Cowart? Jestem Andrea Shaeffer, detektyw z wydziału zabójstw. To mój partner, Michael Weiss. Prowadzimy dochodzenie w tej sprawie. Chcielibyśmy uzyskać od pana oświadczenie. – Wyjęła z kieszeni niewielki notes i długopis. Cowart skinął głową. Wyciągnął własny notes, na co kobieta uśmiechnęła się. – Pański jest większy niż mój – stwierdziła. – Co mogą mi państwo powiedzieć o miejscu zbrodni? – spytał. – Pyta pan jako dziennikarz? – Oczywiście. – A może najpierw odpowiedziałby pan na nasze pytania? Później będzie pana kolej. – Panie Cowart – zaczął detektyw Weiss – to jest dochodzenie dotyczące morderstwa. Nie jesteśmy specjalnie przyzwyczajeni do sytuacji, w której ktoś z prasy opowiada nam o przestępstwie, zanim my się o nim dowiemy. Zazwyczaj wygląda to dokładnie na odwrót. Może więc nam pan łaskawie powie, jak to się stało, że znalazł się pan tutaj w samą porę, aby znaleźć dwa ciała? – Ciała ludzi nie żyjących od kilku dni – powiedział Cowart. Detektyw Shaeffer skinęła głową. – Tak wygląda. Ale pan zjawia się tutaj dziś rano. Dlaczego? – Blair Sullivan kazał mi przyjechać. Wczoraj. Rozmawiałem z nim w celi śmierci. Zapisała, co powiedział, cały czas potrząsając niedowierzająco głową. – Nie pojmuję. Czyżby on wiedział...? – Nie wiem, co wiedział. Po prostu kazał mi tu przyjechać. – Co panu powiedział? – Mówił, żebym tu przyjechał i zrobił wywiad z ludźmi z tego domu. Później domyśliłem się, kim oni byli. Muszę natychmiast wracać do więzienia. – Czuł rosnące podniecenie, w miarę jak uciekały kolejne minuty. – Czy wie pan, kto zabił tych ludzi? – spytała. Zawahał się. – Nie. Jeszcze nie, pomyślał. – A czy sądzi pan, że Blair Sullivan wie? – Być może. Westchnęła głęboko. – Panie Cowart, zdaje pan chyba sobie sprawę, jakie to wszystko jest dziwne? Bardzo by nam pan pomógł, gdyby zechciał trochę bardziej współpracować. Cowart czuł, jak oczy detektyw Shaeffer przewiercają go na wylot, jakby siłą wzroku starała się spenetrować jego pamięć w poszukiwaniu odpowiedzi. Zmienił pozycję, czując się nieswojo. – Muszę wracać do Starkę – powiedział. – Może wtedy będę mógł wam pomóc. Skinęła głową. – Sądzę, że któreś z nas powinno pojechać z panem. Być może nawet oboje. – On nie będzie z wami rozmawiał – stwierdził Cowart. – Naprawdę? Dlaczego? – Nie lubi policjantów. – Cowart wiedział jednak dokładnie, że była to tylko wymówka. Kiedy wreszcie dojechał do więzienia, zbliżało się południe. Nie mógł się wyrwać z domu na Tarpon Drive do wieczora, kiedy policji udało się wreszcie zabezpieczyć miejsce zbrodni. Wracał pędem do redakcji „Journala”, czując, jak upływający czas zacieśnia coraz bardziej bezlitosną pętlę. Dorzucił kilkanaście szczegółów do składanego naprędce artykułu, pospiesznej kompilacji detali naznaczonych posmakiem sensacji, podczas gdy dwoje detektywów czekało na niego w gabinecie redaktora naczelnego. Nie chcieli tracić go z oczu, ale nie udało im się zdążyć na ostatni wieczorny samolot. Zatrzymali się więc w hotelu nieopodal jego mieszkania, umawiając się z nim tuż po wschodzie słońca. W absolutnej ciszy przesiedli się na samolot odlatujący na północ. Teraz zaś dwójka detektywów z Monroe jechała tuż za nim wynajętym specjalnie na tę okazję samochodem. W ciągu ostatnich dwudziestu czterech godzin front więzienia przeszedł transformację. Na parkingu stało przynajmniej piętnaście minibusów telewizyjnych, z literowymi symbolami stacji wypisanymi na bokach. Mnóstwo wszędobylskich zespołów reporterskich, takich jak WŁASNYM GŁOSEM czy ZESPÓŁ „AKCJA”. Większość z nich dysponowała kamerami umożliwiającymi bezpośrednią transmisję satelitarną. Członkowie ekip zdjęciowych zbierali się w grupki, odpoczywając, dzieląc się opowieściami lub po prostu przygotowując sprzęt, jak żołnierze zwierający szyki przed decydującą bitwą. Kręciło się też wielu reporterów i fotografów z aparatami w pogotowiu. Zgodnie z przewidywaniami, droga była usiana demonstrantami z obydwu obozów, którzy krzyczeli, trąbili i przerzucali się inwektywami. Cowart zaparkował i starał się niepostrzeżenie przesunąć do bramy więzienia. Natychmiast jednak został zauważony i otoczony przez wścibsko połyskujące obiektywy aparatów i kamer. Dwójka detektywów przedzierała się w stronę bramy, poruszając się na obrzeżach tłumu, który go otoczył. Podniósł rękę. – Nie teraz. Nie w tej chwili, proszę. – Matt! – wrzasnął jeden z reporterów telewizyjnych, którego Cowart znał z Miami. – Czy Sullivan zobaczy się z tobą? Powie ci, co się tu, u diabła, dzieje? Światła kamer zlewały się z oślepiającym słońcem. Starał się osłonić oczy. – Jeszcze nie wiem, Tom. Pozwól mi się dowiedzieć. – Czy są już jacyś podejrzani? – nalegał ten z telewizji. – Nie wiem. – Czy Sullivan nadal będzie obstawał przy swoim? – Nie wiem. Słuchajcie, nie wiem. – A co ci mówiono? – Nic. Jeszcze nic. – Powiesz nam, jak z nim porozmawiasz?! – krzyknął inny głos. – Jasne – skłamał, mówiąc cokolwiek, aby się od nich uwolnić. Przedzierał się przez wciąż gęstniejący tłum w stronę bramy. Widział już czekającego na niego sierżanta Rogersa. – Hej, Matty! – zawołał inny sprawozdawca telewizyjny. – Słyszałeś o gubernatorze? – Co, Tom? Nie, nie słyszałem. – Miał właśnie konferencję prasową; powiedział nie, chyba że Sullivan złoży apelację. Cowart skinął głową i postąpił w stronę więzienia, przechodząc pod szerokim ramieniem sierżanta Rogersa. Dwójka detektywów wślizgnęła się tam przed nim; szybko oddalali się z zasięgu wdzierających się wszędzie reflektorów. Gdy go mijał, Rogers szepnął mu w ucho śpiewnym tonem: – Musisz mieć nosa, kiedy je trzymać, a kiedy wykładać, wiedzieć, kiedy odejść... Obaj znali tę piosenkę o hazardziście. – Dzięki – powiedział Cowart z sarkazmem. – Zaczyna być bardzo interesująco – stwierdził sierżant. – Być może dla pana – mruknął Cowart pod nosem. – Dla mnie zaczyna być trochę za bardzo pod górkę. Sierżant zaśmiał się. Następnie zwrócił się do dwójki detektywów: – Wy musicie być Weiss i Shaeffer. – Uścisnęli sobie ręce. – Poczekajcie w tamtym pokoju, o tam. – Poczekać? – spytał szorstko Weiss. – Chcemy się zobaczyć z Sullivanem. Natychmiast. Sierżant ruszył powoli, łapiąc Cowarta pod łokieć i prowadząc go do bramki. Cały czas kręcił jednak przecząco głową. – On nie chce was oglądać. – Sierżancie... – zaczęła miękko Andrea Shaeffer – to jest dochodzenie w sprawie o morderstwo. – Wiem – odparł Rogers. – Niech pan posłucha, do cholery... Chcemy się widzieć z Sullivanem, i to już – gorączkował się Weiss. – To tak nie działa, panie detektywie. Facet ma jeszcze oficjalnie... – spojrzał na zegar ścienny, cały czas potrząsając przecząco głową – no, dziewięć godzin i czterdzieści dwie minuty życia. Jeśli nie chce z kimś gadać, to ja go zmuszać nie będę. Zrozumiano? – Ale... – Nie ma żadnego ale. – Ale z Cowartem będzie rozmawiał? – spytała Shaeffer. – Tak jest. Przepraszam, panienko, ja nawet nie udaję, że rozumiem, o co chodzi w tym wszystkim Sullivanowi. Ale jeśli pani chce się poskarżyć albo uważa pani, że może on zmieni zdanie, musi pani zadzwonić do biura gubernatora. Może oni dadzą wam trochę więcej czasu. Jeśli chodzi o nas, musimy sobie radzić z tym, co mamy. A to znaczy: pan Cowart, jego notes i magnetofon. Nikt i nic poza tym. Andrea Shaeffer skinęła głową. Obróciła się do swego partnera. – Zapuszczaj kabel do gubernatora. Zobacz, co oni będą mieli do powiedzenia o tym wszystkim. – Zwróciła się do Cowarta. – Panie Cowart, wiem, że musi pan wykonać swoją pracę, ale proszę, niech pan go zapyta, czy będzie z nami rozmawiał. – To mogę zrobić – odparł Cowart. – A poza tym – ciągnęła dalej detektyw – prawdopodobnie i tak dobrze pan wie, o co bym go pytała. Niech pan się postara złapać to na taśmie. – Otworzyła teczkę i podała mu zdecydowanym ruchem sześć dodatkowych kaset. – Ja się stąd nie ruszam. Przynajmniej do czasu, aż będziemy mogli znowu porozmawiać. Dziennikarz skinął głową. – Rozumiem. Detektyw Shaeffer spojrzała na sierżanta. – Zawsze robi się tu tak dziwacznie? – spytała uśmiechając się. Rogers zatrzymał się i odpowiedział jej uśmiechem. – Nie, droga pani. – Raz jeszcze spojrzał na zegar. – Można by długo gadać, ale czas nie poczeka. – Cowart wskazał bramkę i poszedł za sierżantem w głąb więzienia. Obaj szli szybko długim korytarzem, w którym kroki odbijały się miarowym echem od wypolerowanego do połysku linoleum. Sierżant nadal kręcił głową. – O co chodzi? – Po prostu nie lubię takiego zamieszania – odparł sierżant. – Wszystko powinno być uporządkowane, zanim człowiek umrze. Nie lubię nie dokończonych spraw, proszę pana. – Sądzę, że on to właśnie tak zawsze chciał rozegrać. – Myślę sobie, że ma pan zupełną rację, panie Cowart. – Dokąd idziemy? – Dziennikarz był teraz prowadzony do zupełnie innego skrzydła niż poprzednio. – Sully jest teraz w izolatce. Dokładnie w sąsiedztwie krzesła. Blisko też do biura z telefonami i w ogóle; jakby gubernatorowi coś się odmieniło, od razu będziemy wiedzieli. – Jak on się trzyma? – Niech pan sam zobaczy. – Wskazał Cowartowi odosobnioną celę, z jednym krzesłem wystawionym po zewnętrznej stronie krat. Dziennikarz poszedł już dalej sam. Znalazł Sullivana leżącego na metalowej pryczy, gapiącego się w telewizor. Włosy miał już ogolone, przez co jego twarz nabrała wyglądu rytualnej maski śmierci. Otaczały go liczne pudełka, z których wysypywały się ubrania, książki i papiery – wszystko to, co miał ze sobą w poprzednio zajmowanej celi. Więzień okręcił się gwałtownie na łóżku, wskazał przesadnym gestem krzesło i zdejmując nogi na ziemię, przeciągnął się, jakby był zmęczony. W dłoni ściskał Biblię. – No, no, Cowart. Jak widzę, nie spieszyło ci się specjalnie na moją imprezkę, co? – Zapalił papierosa i zakasłał. – Jest tutaj dwójka detektywów z okręgu Monroe, panie Sullivan. Chcą się z panem zobaczyć. – Niech się odpieprzą. – Chcą zadać panu parę pytań w sprawie śmierci pańskiej matki i ojczyma. – Naprawdę? Pieprzę ich. – Chcieli, abym pana poprosił, by się pan z nimi zobaczył. Zaśmiał się. – A, to zupełnie inna sprawa, prawda? Pieprzę ich jeszcze raz. Sullivan nagle wstał. Chwilę gapił się w przestrzeń, a potem zdecydowanym ruchem podszedł do krat, złapał je i z całej siły przycisnął do nich twarz. – Hej! – wrzasnął. – Która godzina, do cholery? Muszę wiedzieć, która jest. Hej, jest tam kto? Hej! – Mamy czas – powiedział powoli Cowart. Sullivan cofnął się, patrząc ze złością na dziennikarza. – Pewnie. Pewnie. Zamknął oczy i wziął głęboki oddech. Wstrząsnął nim dreszcz. – Wiesz co, Cowart? Dochodzisz do takiego stanu, że czujesz, jak z każdą sekundą wszystkie mięśnie wokół serca coraz bardziej się zaciskają. – Mógłby pan wezwać prawnika. – Pieprzę ich. Trzeba rozegrać to, co się rozdało. – Pan nie zamierza... – Nie. Możemy to sobie raz na zawsze wyjaśnić. Mogę się trochę bać i trochę mnie może rzucać, ale, kurwa, ja wiem, co to znaczy umierać. Tak, tak, to jedna rzecz, o której aż tyle wiem. Sullivan pokręcił się po celi, wreszcie przysiadł na brzegu pryczy i pochylił się naprzód. Nagle wydał się całkowicie odprężony, uśmiechając się konspiracyjnie i zacierając ręce w oczekiwaniu. – Opowiedz mi o swoich wywiadach – powiedział, obnażając zęby w uśmiechu. – Chcę wiedzieć absolutnie wszystko. – Wskazał gestem telewizor. – Cholerna telewizja i gazety nie dają żadnych prawdziwych szczegółów. Dużo ogólnego gadania. Zero konkretów. Chcę to usłyszeć od ciebie. Cowart poczuł dreszcz. – Szczegóły? – Dokładnie. Nic nie opuszczaj. Użyj tych wszystkich słów, z którymi sobie tak kurewsko dobrze radzisz, i namaluj mi prawdziwy obrazek, dobra? Cowart wziął głęboki oddech, myśląc: Jestem tak samo szalony jak on. – Byli w kuchni. Zostali związani... – Dobrze. Dobrze. Mocno ściśnięci, jak wieprze, czy jak? – Nie. Tylko ręce mieli wykręcone do tyłu, o tak... – Zademonstrował. Sullivan kiwnął głową. – Dobra. Dalej. – Gardła poderżnięte. Sullivan skinął głową. – Wszędzie krew. Twoja matka była naga. Głowy mieli odrzucone do tyłu, o tak... – Mów dalej. Zgwałcona? – Trudno powiedzieć. Było dużo much. – To lubię. Bzyczały na około, bardzo głośno? – Dokładnie. – Cowart słyszał, jak słowa przechodzą mu przez gardło i odbijają się od ścian. Wydawało mu się, jakby zawładnęła nim teraz jakaś część niego samego, której istnienia dotychczas nawet nie podejrzewał. – Bolało ich? – zapytał skazaniec. – Skąd miałbym wiedzieć? – Daj spokój, Cowart. Czy wyglądało, jakby mieli trochę czasu na kontemplowanie umierania? – Tak. Byli przywiązani do krzeseł. Musieli patrzeć na siebie, do momentu aż zostali zabici. Jedno musiało patrzeć, jak drugie umierało, przynajmniej tak mi się zdaje, chyba że był więcej niż jeden zabójca. – Nie, tylko jeden – powiedział cicho Sullivan. Zatarł ręce. – Siedzieli na krzesłach? – Tak. Przywiązani. – Jak ja. – Co? – Przywiązani do krzesła. A potem egzekucja. – Zaśmiał się. Cowart poczuł, jak zimno przechodzi w dojmujące gorąco. – Była też tam Biblia. – ... I inni, którzy nie mają wspomnienia, ci, co zginęli, jakby ich nie było... – Właśnie tak. – Doskonale. Dokładnie tak miało być. – Sullivan wstał nagle, otulając się ramionami, odgradzając się nimi od świata, jakby chciał utrzymać na wodzy uczucia, które w nim kipiały. Mięśnie ramion napięły się. Widać było pulsujące żyły na skroniach. Blada dotychczas twarz pokryła się gorączkowym rumieńcem. Zrobił głęboki wydech. – Widzę to – mówił skazany – widzę jak na dłoni. – Sullivan podniósł obie ręce, przeciągając się. Następnie opuścił je z niespodziewanym impetem. – W porządku! – powiedział. – Zrobione. Przez kilka minut oddychał ciężko, jak biegacz, który właśnie ukończył ostatni etap wyścigu. Spojrzał w dół na swe dłonie, wpatrując się w nie, gdy zaciskał je w szpony. Wytatuowane smoki na przedramionach zwinęły się, nagle nabierając życia. Zaśmiał się do siebie, a następnie odwrócił do Cowarta. – Ale teraz czas na coś ekstra. Dodatek specjalny, przez który to wszystko staje się dla ciebie opłacalne. – O czym pan mówi? Sullivan potrząsnął głową. – Wyciągaj swój notes. Wyciągaj magnetofon. Czas, żebyś się trochę dowiedział o śmierci. Powiedziałem ci. Przesłanie. Ostatnia wola i testament starego Sully’ego. Podczas gdy Cowart przygotowywał się, Sullivan ponownie zajął miejsce na skraju pryczy. Palił wolno papierosa, rozkoszując się każdym długim zaciągnięciem. – Gotowy, Cowart? Dziennikarz skinął głową. – W porządku. W porządku. Od czego by tu zacząć? A, zacznę od pierwszego, najbardziej oczywistego. Cowart, ile trupów zaliczyli na moje konto? – Dwanaście. Oficjalnie. – Tak, prawda. Ale musimy być dokładni. Zostałem oskarżony i skazany na śmierć za tych miłych ludków z Miami, tę ładniutką dziewuszkę i jej chłopaka. To jest jakby oficjalne. A potem przyznałem się jeszcze do tych dziesięciu innych, tak po prostu, z czystej grzeczności. Tamci gliniarze dostali, co chcieli wiedzieć, więc nie będę się powtarzał. A potem ta dziewuszka z Pachouli – numer trzynasty, tak? – Tak. – Ją zostawimy sobie na później. Wróćmy do dwunastki jako do początku, dobrze? – Dobrze. Dwanaście. Sullivan zaniósł się powolnym, nieprzerwanym śmiechem. – No, to nawet z grubsza nie jest prawda. Nie i nie. Nawet z grubsza. – Ile? Wyszczerzył zęby. – Siedziałem tu sobie i starałem się podliczyć, ile ich w końcu było. Dodawałem i dodawałem, szukając liczby, która byłaby dokładna. Nie chcę mieć tutaj żadnych niedomówień. – Ile? – Co powiesz na trzydziestu dziewięciu frajerów, Cowart? Skazany oparł się o krzesło, kołysząc się nieco. Podkurczył nogi, stawiając je na siedzeniu. Objął kolana ramionami, nie przestając się kołysać. – Oczywiście, mogłem pominąć jednego czy dwóch. Ostatecznie normalna rzecz. Czasami roboty wydają się takie same, nie mają w sobie tej iskry, dzięki której można by je było potem odróżnić. Cowart nie odezwał się. – Zacznijmy od tej małej, starszej pani, tej z okolic Nowego Orleanu. Mieszkała w bloku dla emerytów, w małym miasteczku Jefferson. Zobaczyłem ją kiedyś po południu, jak wracała sobie do domu całkiem sama, spokojnie i przyjemnie, po prostu ciesząc się dniem, jakby należał do niej. Więc poszedłem za nią. Mieszkała na Lowell Place. Zdaje się, że nazywała się Eugenia Mae Phillips. Staram się bardzo przypomnieć sobie wszystkie szczegóły, Cowart, bo kiedy będziesz je chciał sobie posprawdzać, musisz się na czymś oprzeć. To by było jakieś pięć lat temu, we wrześniu. Gdy zrobiło się ciemno, otworzyłem rozsuwane drzwi na tyłach. Jej mieszkanie było na parterze i wychodziło na ogród. Nawet nie miała zasuwki na drzwiach. Żadnego światła na zewnątrz, nic. Jakim trzeba być cholernym idiotą, żeby tak mieszkać? Jakby się prosiła, żeby ją ktoś kropnął. Nie ma jednego szanującego się złodzieja, gwałciciela czy mordercy, który widząc coś takiego, nie podskoczyłby z radości do góry, bo takie mieszkanie to po prostu żaden problem. Powinna przynajmniej mieć wielkiego, wściekłego czarnego psa. Ale nie miała. Trzymała papugę. Żółtą, w klatce. Też ją zabiłem. I tak to było. Oczywiście, trochę się z nią najpierw zabawiłem. Była taka zestrachana, że prawie nie pisnęła, kiedy jej wepchnąłem poduszkę na głowę. Załatwiłem ją, a potem jeszcze pięć innych niedaleko niej. Głównie gwałty i włamania. Z tamtych ją jedną zabiłem. Potem pojechałem dalej. Wiesz, jak człowiek się ciągle przemieszcza, nic mu się złego nie stanie. Sullivan przerwał na chwilę. – Powinieneś o tym pamiętać, Cowart. Ruszaj się. Nigdzie nie zapadaj i nie zapuszczaj korzeni. Jeśli się ruszasz, policja nigdy nie może cię tak naprawdę namierzyć. Kurwa, mnie zgarniali za włóczęgostwo, wchodzenie na teren prywatny, podejrzenie kradzieży, różne takie duperele. Ale za każdym razem nic na mnie nie mieli. Wychodziłem z kicia po paru nocach. Raz spędziłem miesiąc w okręgowym więzieniu w Dothan, w Alabamie. To było dopiero miejsce, Cowart. Prusaki, szczury i wszędzie okropnie śmierdziało gównem. Ale i tak nikt mnie tam nawet w połowie nie wyczaił. Jak by zresztą mogli? Nie byłem przecież nikim ważnym... – Uśmiechnął się do siebie. – A raczej tak im się wydawało. – Zawahał się, wyglądając przez kraty. – Oczywiście, sytuacja wygląda teraz trochę inaczej, prawda? Teraz Blair Sullivan jest jakby troszeczkę ważniejszy, może nie? – Podniósł wzrok na dziennikarza, spoglądając ostro. – Może nie, do cholery?! – Tak. – No to gadaj od razu! – Dużo, dużo ważniejszy. Sullivan zdawał się odprężać, jego słowa nieco spowolniały. – Ano właśnie. Ano właśnie. – Zamknął na chwilę oczy, ale gdy je ponowne otworzył, pobłyskiwało w nich zimne rozbawienie. – Prawdopodobnie jestem teraz najważniejszym facetem na całej pieprzonej Florydzie, nie sądzisz, Cowart? – Być może. – Przecież wszyscy chcą nagle wiedzieć to, co wie stary Sully, co, może nieprawda? – To prawda. – Łapiesz teraz, o co chodzi, Cowart? – Tak myślę. – To cholernie dobrze. Pozwolę sobie nawet powiedzieć, że mnóstwo ludzi będzie wprost zaintrygowanych... – przeciągnął ostatnie słowo, pozwalając mu toczyć się po języku jak landrynce – ... tym, co ma do powiedzenia stary Sully. Cowart skinął głową. – Dobrze. Bardzo dobrze. A kiedy przeniosłem się do Mobile, załatwiłem dzieciaka za ladą w 7-Eleven. Zwykły napad, nic wielkiego. Masz pojęcie, jak trudno jest glinom złapać cię na czymś takim? Jeśli nikt cię nie widział, jak wchodziłeś, nikt nie widział, jak wychodziłeś, to zupełnie tak jakby jakieś ziarno zła wylądowało w samym środku miasta i proszę! Kogoś nie ma. Był nawet miłym dzieciakiem. Błagał mnie raz czy dwa. Mówił: „Proszę wziąć pieniądze. Proszę, tu są pieniądze”. I jeszcze powiedział: „Niech mnie pan nie zabija. Zarabiam pieniądze na studia. Proszę mnie nie zabijać”. Oczywiście, załatwiłem go. Strzeliłem mu raz w tył głowy, i po wszystkim. Szybko i bez ceregieli. Zgarnąłem wtedy parę setek. Potem wziąłem jeszcze kilka ciastek z kremem i puszkę coli, a na odchodnym jeszcze jakieś chipsy i zostawiłem go za ladą... Jego głos drżał z podniecenia. Przerwał na chwilę. Cowart zobaczył strużkę potu ściekającą mu po czole. – Jeśli masz jakieś pytania, nie obawiaj się, wal śmiało. Cowart wykrztusił: – Czy pamięta pan godzinę, datę i miejsce? – Prawda, prawda, zastanowię się nad tym. Musisz przecież mieć szczegóły. Sullivan zastanawiał się chwilę, wreszcie parsknął urywanym śmiechem. – Cholera, powinienem sprawić sobie wtedy notes, taki jak twój. A tak muszę opierać się tylko na tym, co pamiętam. Ponownie odchylił się do tyłu, przedstawiając szczegóły, miejsca i nazwiska, powoli, jednostajnym głosem przeczesując swą przeszłość. Cowart uważnie słuchał, od czasu do czasu wtrącając jakieś pytanie, starając się wyciągnąć jak najwięcej z opowieści, której był świadkiem. Po kilku pierwszych historiach początkowy szok minął. Stały się one swego rodzaju codziennym rejestrem terroru, w którym wszystkie makabryczne przeżycia, które kiedyś były udziałem rzeczywistych osób, zostały zredukowane do rangi beznamiętnego dziennika skazańca. Starał się uzyskać od mordercy jak najwięcej szczegółów; w powodzi słów gubiły się gdzieś emocje związane z każdym kolejnym wydarzeniem. Zdawały się odrealnione, bez jakiegokolwiek związku z zewnętrznym światem. To, że zdarzenia, o których mówił Blair Sullivan, wypełniły kiedyś ostatnie chwile rzeczywistych, do niedawna oddychających ludzi, zagubiło się gdzieś podczas piętrzącej się jednostajną falą, narastającej, beznamiętnej, niemalże rutynowej wyliczanki wyrządzonego zła. Godziny prześlizgiwały się niepostrzeżenie. Sierżant Rogers przyniósł jedzenie. Sullivan odgonił go z niecierpliwością. Tradycyjny ostatni posiłek: smażony stek z tłuczonymi ziemniakami i jabłecznik pozostały na tacy, z wolna zastygając. Cowart po prostu słuchał. Było kilka minut po jedenastej wieczorem, kiedy Blair Sullivan skończył. Na pobłyskującej blado twarzy błąkał mu się cień uśmiechu. – Całe trzydzieści dziewięć – powiedział. – Niezła opowieść, co? Może nie jest to jeszcze rekord, ale byłem już całkiem blisko, nie? – Westchnął głęboko. – Chciałbym to mieć. Ten rekord. A tak w ogóle, jaki jest rekord dla kogoś takiego jak ja? Masz gdzieś w tym swoim notesie takie coś, Cowart? Jestem pierwszy, czy też ten zaszczyt należy się komuś innemu? – Zaśmiał się sucho. – Oczywiście, nawet jeżeli nie jestem pierwszy, jeśli chodzi o liczbę, na pewno jestem przed tymi wszystkimi innymi facetami, jeśli chodzi o, jak byś to nazwał, Cowart? Oryginalność? – Panie Sullivan nie ma już wiele czasu. Jeśli chciałby pan... Sullivan wstał z nagle pociemniałymi, dzikimi oczami. – Czyżbyś nie słuchał uważnie, chłoptasiu? Cowart podniósł rękę. – Chciałem tylko... – Nie jest ważne, co ty chciałeś! Ważne, co ja chcę! – Dobrze. Sullivan spojrzał spomiędzy krat. Odetchnął głęboko i powiedział ciszej: – Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie, Cowart. Zanim zejdę z tego świata. Udam się w tę miłą, szybką podróż na stanowej rakiecie. Cowart poczuł niesamowitą suchość w całym ciele, jakby żar bijący ze słów rozmówcy wyssał z niego wszystkie soki. – Teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver. Deklaracja umierającego, tak, zdaje się, to nazywają w sądzie. Ostatnie słowa przed śmiercią. Uważają, że nikt nie przestąpiłby progu zaświatów z kłamstwem plamiącym mu usta. – Zaśmiał się głośno. – Znaczy, że musi to być prawda... – przerwał, a potem dodał: – ... jeśli będziesz w stanie w nią uwierzyć. – Wpił się wzrokiem w Cowarta. – Śliczna Joanie Shriver. Cudowna mała Joanie. – Numer czterdzieści – powiedział Cowart. Bill Sullivan potrząsnął przecząco głową. – Nie. Uśmiechnął się. – Nie zabiłem jej. Cowart poczuł gwałtowny skurcz żołądka i lepki pot, występujący mu na czoło. – Co? – Nie zabiłem jej. Wszystkich tamtych tak. Ale nie ją. Pewnie, byłem w Escambia. I oczywiście, gdybym ją namierzył, kusiłoby mnie, żeby to zrobić. Nie mam żadnych wątpliwości, gdybym wtedy zaparkował przed jej szkołą, zrobiłbym z nią dokładnie to samo. Odsunąłbym okno i powiedział: „Podejdź tutaj, miła dziewczynko...” To mogę przysiąc. Ale tak nie zrobiłem. Nie, proszę pana. Nie ja jestem temu winny. – Zamilkł, a potem powtórzył: – Nie jestem tu winny. – Ale list... – Każdy może napisać list. – I ten nóż... – Co do tego masz rację. To naprawdę był nóż, który zabił tę biedną małą. – Ale ja nie rozumiem... Bill Sullivan złapał się pod boki. Jego śmiech przeszedł w dudniący, stały kaszel, odbijający się do ścian więzienia. – Długo na to czekałem – powiedział. – Nie mogłem się doczekać, żeby zobaczyć, jak będziesz po tym wyglądał. – Ja... – Niepowtarzalne, Cowart. Wyglądasz, jakbyś był jednocześnie trochę chory i pomylony. Zupełnie jakbyś to ty szykował się na krzesło, nie ja. Co się tam u ciebie dzieje? – Sullivan wskazał na czoło. Cowart zamknął usta i gapił się na mordercę. – Myślałeś, że tak dużo wiesz, co, Cowart? Myślałeś sobie, że jesteś cholernie mądry. Teraz ja ci coś powiem, Panie Dziennikarzu od Pulitzera: Wcale nie jesteś taki mądry. Nie przestawał się śmiać i kasłać. – Powiedz mi – zażądał Cowart. Sullivan spojrzał w górę. – A jest jeszcze czas? – Jeszcze jest – rzucił Cowart przez zaciśnięte zęby. Patrzył, jak człowiek w celi podnosi się i zaczyna chodzić raz w jedną, raz w drugą stronę. – Jest mi zimno – powiedział więzień. – Kto zabił Joanie Shriver? Blair Sullivan zatrzymał się i uśmiechnął. – Przecież wiesz. Cowart czuł, że podłoga umyka mu spod nóg. Kurczowo zacisnął ręce na krześle, ściskając pióro, notes, starając się za wszelką cenę utrzymać równowagę. Patrzył, jak obracają się szpule w magnetofonie, nagrywającym nagle zapadłą ciszę. – Powiedz mi – wyszeptał. Sullivan zaśmiał się ponownie. – Naprawdę chcesz wiedzieć? – Powiedz mi! – Dobra, Cowart. Wyobraź sobie dwóch facetów w sąsiednich celach na bloku śmierci. Jeden facet chce się wydostać, bo wsadzono go z powodu najbardziej wrednej sprawy, jaką udało się sklecić jakiemukolwiek detektywowi. Był sądzony przez palantów, którzy pewnie uwierzyli, że jest najokropniejszym, krwiożerczym czarnuchem, jakiego na oczy widzieli. Oczywiście, mieli rację, że go skazali. Ale z najgorszych możliwych powodów. Więc facet aż się gotuje od żółci i złości. Teraz ten drugi facet wie, że nie wymiga się od randki z krzesłem elektrycznym. Może to jakoś odciągnąć w czasie, ale i tak wie, że go to nie minie. Nie ma się co czarować. Ale jest coś, co go męczy, jedna nie załatwiona sprawa, nienawiść, która nie dotarła na miejsce przeznaczenia. Coś, co chciałby dokończyć. Nawet jeżeli będzie musiał sięgać spod łapy śmierci, żeby to zrobić. Coś, co jest dla niego okropnie ważne. Coś tak okrutnego i złego, że jest tylko jeden człowiek na ziemi, którego mógłby o to poprosić. – Kto taki? – Ktoś dokładnie taki jak on. – Sullivan patrzył nieruchomo na Cowarta, przygważdżając go do krzesła. – Ktoś zupełnie dokładnie taki sam jak on. Cowart milczał. – I tak siedzą sobie i odkrywają parę zbiegów okoliczności. Na przykład byli w tym samym miejscu, o tej samej godzinie, prowadząc podobny samochód. Więc wpadają na pomysł. Naprawdę klawy pomysł. Taki plan, że nawet sam pomocnik diabła by go lepiej nie wymyślił. Facet, który nie ma szans na wyjście z celi, weźmie na siebie to, co zrobił ten drugi. A on, kiedy wyjdzie, zrobi kumplowi tę maleńką, specjalną przysługę, o której tamten nie może przestać myśleć. Zaczynasz łapać, o co chodzi? Cowart nie poruszył się. – Widzisz, ty tępy skurwysynu! Nigdy byś w to nie uwierzył, gdyby tak naprawdę nie było, co? Biedny, niewinny, niesłusznie osądzony czarnuch. Wielka ofiara prześladowań i rasizmu. I ten naprawdę wstrętny, zły biały facet. Nie udałoby się zresztą nigdy w drugą stronę. Nie trzeba być geniuszem, żeby to wiedzieć. Najważniejszą rzeczą było powiedzenie ci o nożu i napisanie tego listu w odpowiednim momencie, żeby zdążył być odczytany na rozprawie. Najlepsze było to, że mogłem się cały czas nie przyznawać do tego. Mówić, że nie miałem z tym nic wspólnego. Co zresztą było prawdą. Najlepszy sposób, Cowart, żeby ludzie uwierzyli w kłamstwo. Trzeba w nie po prostu włożyć trochę prawdy. Widzisz, ja wiedziałem, że gdybym się zwyczajnie przyznał, znalazłbyś jakiś sposób, żeby udowodnić, że tego nie zrobiłem. Musiałem tak zadziałać, żeby wyglądało dla ciebie i innych bubków z telewizji i z gazet, że to byłem ja. Żeby tak wyglądało. Potem już wszystko się potoczy samo. Musiałem tylko trochę uchylić drzwi... – Ponownie się zaśmiał. – A Bobby Earl przeszedł natychmiast przez tę szczelinę, jak tylko rozwarłeś ją dostatecznie szeroko. – Dlaczego miałbym w to uwierzyć? – Bo jest dwoje ludzi, którzy siedzą martwi w Monroe. Numery czterdzieści i czterdzieści jeden. – Ale dlaczego mnie o tym mówisz? – Cóż... Sullivan uśmiechnął się krzywo. – Nie jest to dokładnie część umowy, którą mieliśmy z Bobbym Earlem. On sądzi, że cała sprawa zakończyła się, gdy pojechał tamtego dnia na Tarpon Drive i załatwił dla mnie tę sprawę. Ja dałem mu życie. On mnie śmierć. Prosto i zwyczajnie. Graba i do widzenia. On tak przynajmniej uważa. Ale mówiłem ci, że stary Sully sięga daleko... – Zaśmiał się szorstko. Światło padające z wiszącej u sufitu nie osłoniętej żarówki odbijało się od jego ogolonej czaszki. – Zresztą, Cowart, nie jestem najbardziej godnym zaufania facetem, jaki się narodził. Sullivan wstał, przeciągając się z szeroko rozłożonymi rękami. – A w ten sposób może go zabiorę ze sobą w drogę prosto do piekła. Numer czterdzieści dwa. Niezły kawał. Byłby, że tak powiem, nie najgorszym towarzyszem podróży. I hajda do piekła, specjalnym transportem! Nagle przestał się śmiać. – Czy to nie świetny kawał? Nigdy nie przypuszczał, że dodam ten mały drobiazg od siebie. – A jeśli ci nie uwierzę? Sullivan parsknął. – Komuś mojego pokroju, co? Racja. – Spojrzał na Cowarta. – Pewnie chciałbyś mieć dowód? A jak myślisz, co robił Bobby Earl, od czasu gdy go wypuściłeś? – Był w szkole, studiował. Przemawia przed grupami wiernych w kościołach... – Cowart – przerwał mu Sullivan – czy wiesz, jak to beznadziejnie głupio brzmi? Myślisz, że Bobby Earl nie nauczył się niczego podczas swego spotkania z naszym wielkim systemem sprawiedliwości? Myślisz, że on w ogóle nie ma pomyślunku? – Nie wiem... – Masz rację. Nie wiesz. No to się lepiej dowiedz. Bo jestem się gotów założyć, że dużo łez zostało wylanych nad tym, co zdziałał do tej pory nasz Bobby Earl. Więc jedź i się dowiedz. Cowart skręcał się pod naporem słów. Walczył, tocząc nierówną bitwę z napływającą ciemnością. – Muszę mieć dowód – powtórzył słabo. Sullivan zagwizdał i przewrócił oczami. – Wiesz co, Cowart, jesteś jak jeden z tych średniowiecznych mnichów, którzy cały dzień nic nie robili, tylko szukali dowodów na istnienie Boga. Nie umiesz, chłopie, poznać prawdy, kiedy ją słyszysz? Cowart potrząsnął przecząco głową. Sullivan zaśmiał się. – Tak też myślałem. Urwał na moment, rozkoszując się, zanim znowu podjął temat. – No, ale ja nie jestem głupi, więc kiedy przygotowywaliśmy tę naszą umowę, znaczy ja i Bobby Earl, dowiedziałem się trochę więcej, niż mogłem do tej pory użyć. Musiałem sobie zagwarantować takie coś ekstra, żeby mieć pewność, że Bobby Earl dotrzyma tego, co obiecał. A poza tym chciałem też ci pomóc w twojej drodze do zrozumienia. – Co? – No więc zróbmy z tego przygodę, Cowart. Słuchaj uważnie. Nie tylko nóż został schowany. Parę innych rzeczy też... Zastanowił się przez chwilę, a potem wyszczerzył zęby do dziennikarza. – Przypuśćmy, że te rzeczy są w bardzo niemiłym miejscu, dokładnie tak. Ale możesz je zobaczyć, Cowart. Pod warunkiem że masz oczy w dupie! – Wybuchnął rubasznym śmiechem. – Nie rozumiem. – Tylko pamiętaj dokładnie moje słowa, kiedy wrócisz do Pachouli. Droga do zrozumienia może być bardzo brudna. – Szorstki dźwięk głosu więźnia pobrzmiewał echem. Matthew Cowart siedział bez słowa, nie mogąc się poruszyć. – No i co, Cowart? Udało mi się też załatwić Bobby’ego Earla? – Pochylił się w przód. – A co z tobą, Cowart? Może i ciebie zabiłem? – Blair Sullivan gwałtownie odchylił się do tyłu. – Starczy – powiedział. – Koniec opowieści. Koniec gadania. Do widzenia, Cowart. Czas na śmierć, a z tobą zobaczymy się w piekle. Skazany człowiek wstał i powoli odwrócił się plecami do dziennikarza, zakładając ręce do tyłu i patrząc nieruchomo w przeciwległy koniec celi. Jego ramionami wstrząsała okropna mieszanina przerażenia i radości. Matthew Cowart przez chwilę jeszcze pozostał bez ruchu, nie mogąc zapanować nad członkami. Poczuł się nagle bardzo stary, garbiąc się coraz bardziej pod brzemieniem tego, co usłyszał. Głowa mu pulsowała. W gardle zaschło. Zauważył lekkie drżenie ręki, gdy wyciągał ją po notes i magnetofon. Kiedy wstał, nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Postąpił jeden krok, potem drugi, wreszcie potykając się, odszedł szybko od samotnego, patrzącego w ścianę mężczyzny. Przy końcu korytarza zatrzymał się i próbował złapać oddech. Czuł narastającą gorączkę i mdłości; starał się bardzo wziąć się w garść. Podniósł głowę, gdy usłyszał kroki. Na końcu korytarza zobaczył ponurą twarz sierżanta Rogersa, któremu towarzyszył oddział potężnie zbudowanych strażników. Ustawiali się w zwarty szyk. Dostrzegł również spoconego księdza w koloratce oraz kilkunastu urzędników więziennych, nerwowo spoglądających na zegarki. Podniósł wzrok i zauważył duży elektryczny zegar, wiszący wysoko na ścianie. Widział, jak wskazówka sekundnika przemieszcza się bezlitośnie. Do północy pozostało dziesięć minut. Rozdział jedenasty PANIKA Poczuł, jak upada. Obijając się, głową naprzód, bez kontroli, prosto w dziurę bez dna. – Panie Cowart? Wciągnął ciężko powietrze. – Panie Cowart, wszystko w porządku, chłopie? Upadł, czując, jak jego ciało rozsypuje się na cząsteczki. – Hej, panie Cowart, słyszy mnie pan? Otworzył oczy, napotykając wzrokiem stanowcze, blade oblicze sierżanta Rogersa. – Musi pan już iść i zająć swoje miejsce, panie Cowart. Nie możemy czekać na nikogo, a wszyscy oficjalni świadkowie muszą być na miejscach przed północą. – Sierżant przerwał, gestem wyrażającym wyczerpanie i napięcie przeczesał krótkie, na przepisowego jeża ostrzyżone włosy. – To nie kino, żeby można było wchodzić, kiedy się chce. Już wszystko dobrze? Cowart skinął głową. – Ciężka noc dla wszystkich – powiedział sierżant. – Niech pan już idzie. Prosto w drzwi. Zobaczy pan wolne miejsce z przodu, koło tego detektywa z okręgu Escambia. Tam właśnie Sully kazał pana umieścić. Bardzo przy tym obstawał. Może się pan ruszać? Naprawdę nic panu nie jest? – Dam sobie radę – wyjęczał Cowart. – Nie jest tak źle, jak pan myśli – powiedział ogromny strażnik. Po chwili potrząsnął głową. – Nie, to nieprawda. Jest tak źle, jak tylko może być. Jeżeli coś takiego nie wywraca ci flaków, to znak, że nie jesteś człowiekiem. Ale przeżyje pan jakoś. Prawda? Cowart przełknął z trudem. – Wszystko w porządku. Strażnik przyjrzał mu się uważnie. – Sully musiał panu nieźle nawkładać. O czym on gadał przez tyle godzin? Wygląda pan, jakby zobaczył ducha. Zgadłeś, pomyślał Cowart, głośno zaś powiedział: – O śmierci. Sierżant prychnął. – On z pewnością wie. Teraz sam zobaczy, z pierwszej ręki, i to zaraz. Musi pan już iść, panie Cowart. Śmierć nie czeka na nikogo. Cowart wiedział coś o tym i potrząsnął głową. – A właśnie że czeka. Cierpliwie czeka na stosowną chwilę. Sierżant Rogers uważnie przyjrzał się dziennikarzowi. – Przecież w końcu to nie pan wybiera się w ostatnią podróż. Jest pan pewny, że nic mu nie jest? Nie chcę, żeby tam ktoś zrobił scenę, zemdlał albo coś takiego. Musimy zachowywać się przyzwoicie, kiedy komuś dajemy kocioł. Strażnik próbował się ironicznie uśmiechnąć. Cowart uczynił jeden chwiejny krok w stronę sali egzekucyjnej. Odwrócił się jeszcze i powiedział: – Nic mi nie będzie. Chciało mu się śmiać, tak wielkie było kłamstwo, które przed chwilą z siebie wydusił. W porządku, powiedział sobie. Nic mi nie będzie. Zupełnie jakby odzywał się w nim jakiś obcy głos. Pewnie, nie ma problemu. Nie ma żadnej sprawy. Przecież tylko wypuściłem mordercę na wolność. Miał nagłą, okropną wizję Fergusona, stojącego przed małym domkiem w Keys, drwiącego z niego, zanim wszedł do środka, by dotrzymać swej części umowy. Dźwięk głosu mordercy odbijał mu się echem w głowie. Wtedy przypomniał sobie duże, błyszczące zdjęcia Joanie Shriver, zrobione tuż po odnalezieniu jej ciała na bagnach. Pamiętał, jakie śliskie mu się wtedy wydawały, gdy dotykał ich spoconą ręką, zupełnie jakby były całe we krwi. Nie żyję, pomyślał. Zmusił jednak stopy do powleczenia się naprzód. Przeszedł przez drzwi, gdy do północy pozostały jeszcze dwie minuty. Pierwsze oczy, których spojrzenie napotkał, należały do Bruce’a Wilcoxa. Przysadzisty detektyw siedział w pierwszym rzędzie, miał na sobie marynarkę w jaskrawą, wesołą kratę, w chory sposób kontrastującą z ponurą okazją, z powodu której się tu znaleźli. Policjant uśmiechnął się niewyraźnie i wskazał głową miejsce obok siebie. Cowart szybko spojrzał po sali, omiatając wzrokiem mniej więcej dwunastu świadków, siedzących na składanych krzesłach ustawionych w dwóch rzędach. Wszyscy patrzyli prosto przed siebie, jakby chcieli wyryć w pamięci każdy najdrobniejszy szczegół wydarzenia. Wyglądali jak figury woskowe. Nikt się nie poruszał. Szklane przepierzenie oddzielało ich od komory egzekucyjnej, miało się więc wrażenie, że ogląda się sztukę na scenie albo patrzy w dziwaczny, trójwymiarowy ekran telewizyjny. W komorze znajdowało się już czterech mężczyzn: dwóch strażników; lekarz, trzymający małą czarną torbę; jakiś urzędnik w garniturze – ktoś szepnął: „Z biura prokuratora stanowego” – czekający pod elektrycznym zegarem. Spojrzał na wskazówkę minutową, jak nieubłaganie zbliżała się do celu. – Siadaj, Cowart – zasyczał detektyw – przedstawienie zaraz się zaczyna. Cowart dostrzegł dwóch innych dziennikarzy, z „Tampa Tribune” i „The St. Petersburg Times”. Wyglądali ponuro, ale powtórzyli ruch detektywa, nakazując mu gestem zająć miejsce, sami zaś powrócili do swych notatek, zapisując dokładnie wszystkie szczegóły. Za nimi siedziała reporterka z „Miami News”. Jej oczy wpatrzone były nieruchomo w ciągle jeszcze puste krzesło. Widział, jak mocno okręca sobie białą chusteczkę wokół zaciśniętej pięści. Prawie przewrócił się na przygotowane dla niego miejsce. Nieustępliwy metal oparcia parzył mu plecy. – Ciężka noc, co, Cowart? – szepnął detektyw. Nie odpowiedział. Detektyw mruknął: – Ale nie taka ciężka jak mają niektórzy. – Nie byłbym tego taki pewny – odparł Cowart cicho. – Jak się pan tu dostał? – Tanny ma przyjaciół. Chciał zobaczyć, czy stary Sully faktycznie pójdzie na całość. Nadal nie wierzę w to gówno, które napisałeś, że to on zabił Joanie Shriver. Tanny mówił, że do końca nie wie, co by to miało znaczyć, gdyby Sullivan wycofał się w ostatniej chwili. Ale uważał, że nawet jeśli się nie wycofa, a ja to zobaczę, nauczy mnie to szacunku dla systemu sprawiedliwości. Tanny cały czas próbuje mnie czegoś uczyć. Mówi, że człowiek staje się lepszym policjantem, jeśli wie, co może się zdarzyć na końcu. Oczy detektywa pobłyskiwały piekielnym humorem. – A nauczyło? – spytał Cowart. Wilcox potrząsnął przecząco głową. – Jeszcze nie. Lekcja ciągle trwa. – Wyszczerzył się do Cowarta. – Trochę blado wyglądasz. Coś cię gryzie? – Zanim Cowart mógł odpowiedzieć, Wilcox szepnął: – Masz jakieś ostatnie słowo? Już północ. Czekali przez jedno czy dwa uderzenia serca. Przesuwane drzwi otworzyły się i wszedł komendant więzienia. Za nim Blair Sullivan, mając po obu stronach dwóch strażników, za sobą jeszcze jednego. Twarz więźnia była blada; bardziej przypominał trupa niż żywego człowieka. Całe żylaste ciało wydawało się nagle zmalałe i wątłe. Miał na sobie prostą białą koszulę zapiętą ciasno pod szyją i ciemnoniebieskie spodnie. Pochód zamykał ksiądz w koloratce, niosący Biblię z wyrazem zbolałej konsternacji na twarzy. Ksiądz poszurał w kąt sali, zatrzymując się tylko, by wzruszyć ramionami w kierunku komendanta, następnie otworzył z impetem Dobrą Księgę i zaczął z niej cicho do siebie czytać. Cowart zobaczył, jak oczy Sullivana rozwarły się szerzej, kiedy zauważył krzesło. Więzień szybko przeniósł wzrok na wiszący na ścianie telefon i przez ułamek sekundy kolana jakby odmówiły mu posłuszeństwa; potknął się. Natychmiast jednak odzyskał równowagę i moment wahania minął. Cowart pomyślał, że był to pierwszy wypadek, w którym zauważył u Sullivana cień ludzkiego odruchu. Od tej pory wypadki zaczęły się toczyć szybko, szarpiącym, urywanym rytmem niemych filmów. Sullivan został posadzony na krześle; dwóch strażników klęcząc zapinało klamry na jego nogach i rękach: Brązowe skórzane pasy zostały zaciśnięte na klatce piersiowej, gniotąc biel koszuli. Jeden ze strażników przymocował elektrodę na nodze więźnia. Inny wślizgnął się za krzesło i schwycił stożkowaty hełm, gotowy włożyć go w każdej chwili na głowę Sullivana. Komendant więzienia wystąpił krok naprzód i zaczął odczytywać obramowany czarną obwódką nakaz wykonania wyroku śmierci, podpisany przez gubernatora stanu Floryda. Z każdą sylabą strach Cowarta wzmagał się, tak jakby słowa odczytywane były dla niego. Komendant czytał coraz szybciej, następnie wziął głęboki oddech i starał się zwolnić. Jego głos brzmiał metalicznie i jakby z daleka. W ścianach były wbudowane głośniki, przenoszące głos z mikrofonów ukrytych w komorze śmierci. Komendant zakończył czytanie. Przez chwilę patrzył tępo na trzymaną przez siebie kartkę, jakby szukał jakiegoś ukrytego tekstu, który jeszcze mógłby przekazać zebranym. Wreszcie podniósł wzrok na Sullivana. – Jakieś ostatnie słowa? – spytał cicho. – Pieprzę was. Niech się kręci – powiedział Sullivan. Głos drżał mu nieswojo. Komendant wykonał gest prawą ręką, tą, w której trzymał wyrok, w stronę wartownika stojącego za krzesłem, który nagle obniżył czarny skórzany hełm i maskę, wkładając je więźniowi na głowę i twarz. Następnie przymocował do hełmu dużą elektrodę. Sullivan skręcił się wtedy, rzucając się całym ciałem do przodu, wbrew utrzymującym go więzom. Cowart zobaczył, jak wytatuowane smoki na przedramionach nagle nabierają życia, udzielonego im przez pulsujące pod skórą, kurczące się mięśnie. Ścięgna na szyi naprężyły się nagle, jak liny żaglowca, napięte do granic wytrzymałości niespodziewanym podmuchem wiatru. Sullivan krzyczał coś, ale słowa zostały stłumione przez skórzany pasek pod brodą i wkładkę językową, wciśniętą mu przemocą pomiędzy zęby. Słowa przeszły w nieartykułowane jęki i krzyki, w których pobrzmiewały paniczne, wysokie tony. W pokoju świadków nie było słychać żadnego dźwięku oprócz bolesnych wdechów i wydechów. Cowart dostrzegł, jak komendant prawie niedostrzegalnie skinął głową w stronę przepierzenia znajdującego się z tyłu komory śmierci. W ścianie widać było szczelinę, w której na chwilę zamigotały czyjeś oczy. Oczy kata. Patrzyły nieruchomo na człowieka w krześle, a następnie zniknęły. Dał się słyszeć głuchy dźwięk. Ktoś głośno łapał powietrze. Ktoś inny długo zakasłał. W powietrzu dał się słyszeć szmer kilku wyszeptanych słów. Światła ściemniały na moment. Później zaległa cisza. Cowart czuł, że nie może oddychać. Jakby jakaś ogromna dłoń ścisnęła go w pół, wyciskając z niego całe powietrze. Nieruchomo patrzył, jak kolor zaciśniętych pięści Sullivana zmienia się z różowego na biały, wreszcie przechodząc w szary. Komendant raz jeszcze skinął w stronę przepierzenia. Odległy pomruk generatora prądu spotęgował się i wstrząsnął niewielką przestrzenią. Słaby zapach palonego ciała wypełnił Cowartowi nozdrza i powtórnie podniósł żołądek do gardła. Minął jeszcze jeden okruch czasu, podczas którego lekarz czekał, aż dwa tysiące pięćset woltów opuści ciało zmarłego. Następnie podszedł do niego, wyjmując stetoskop ze swej czarnej torby. Skończyło się. Cowart patrzył, jak ludzie w komorze śmierci otaczają ciało Sullivana, zwisające nieruchomo z wypolerowanego dębowego krzesła. Miał wrażenie, jakby byli aktorami przygotowującymi się do rozbiórki dekoracji po ostatnim przedstawieniu nieudanej sztuki. Wraz z innymi oficjalnymi świadkami patrzył przed siebie, starając się dostrzec twarz więźnia, gdy przekładano go z krzesła do czarnego zasuwanego worka. Ale Sullivan zbyt szybko został zasunięty, by ktoś zdążył zobaczyć, czy eksplodowały mu gałki oczne lub czy skóra na twarzy nosiła czarno-czerwone ślady oparzeń. Ciało zostało wyniesione na noszach przez boczne drzwi. Powinno to być straszne, a było po prostu zwykłą rutyną. Może to było najbardziej przerażające. Był właśnie świadkiem mechanicznej obróbki zła. Śmierć podana jak w konserwie i zakorkowana, doręczona z dramatyzmem roznoszenia porannego mleka. – O jednego zwyrodnialca mniej – stwierdził Wilcox. Cała żartobliwość zniknęła z jego głosu, zastąpiona nie ukrywaną satysfakcją. – Wszystko się skończyło... – zerknął na Cowarta – oprócz krzyku. Szedł korytarzami więzienia wraz z innymi świadkami, kierując się do miejsca, gdzie czekali pozostali przedstawiciele prasy oraz demonstranci. Widział już sztuczne światło kamer telewizyjnych, zalewające hall, nadające mu szczególny, zaświatowy poblask. Wypolerowana podłoga połyskiwała, bielone ściany zdawały się wibrować światłem. Liczne mikrofony zostały zgrupowane na naprędce zaaranżowanym podium. Starał się wcisnąć w kąt sali, przesuwając się jak najbliżej drzwi, podczas gdy strażnik podszedł w stronę zgromadzenia, podnosząc rękę, by zapobiec lawinie pytań. Nigdzie nie było ani odrobiny cienia, w którym Cowart mógłby się schować. – Odczytam krótkie oświadczenie – powiedział komendant. Jego głos zazgrzytał napięciem minionych wypadków. – Następnie odpowiem na wasze pytania. Szczegóły otrzymacie od wylosowanych reporterów, obecnych przy egzekucji. Jako oficjalny czas śmierci podał 24:08. Mówił dalej monotonnie, że podczas przygotowań do egzekucji i w trakcie jej przeprowadzania obecny był przedstawiciel prokuratora stanowego, by nikt potem nie mógł publicznie utrzymywać, że Sullivan został pozbawiony swych praw, że szydzono z niego, czy też go bito. Tak mówiono dwanaście lat temu, gdy stan przywrócił po raz pierwszy od wielu lat karę śmierci, wykonując wyrok na dość żałosnym włóczędze o nazwisku John Spenkelink. Powiedział też, że Sullivan odrzucił ostatnią możliwość złożenia apelacji, dokładnie pod drzwiami wiodącymi do celi śmierci. Przytoczył ostatnie słowa zmarłego: „Pieprzę was. Niech się kręci”. Migawki aparatów fotograficznych trzaskały sucho, jak skrzydła lecących na oślep mechanicznych ptaków. Następnie komendant ustąpił miejsca trzem wylosowanym z puli reporterom. Każdy po kolei odczytywał to, co zapisał w notesie, chłodno relacjonując najdrobniejsze szczegóły egzekucji. Wszyscy trzej byli bladzi, ale głosy mieli spokojne. Kobieta z Miami opowiedziała tłumowi, że palce Sullivana wyprężyły się, a następnie zacisnęły w pięść, plecy zaś wygięły się w łuk, odginając od krzesła, gdy uderzył go pierwszy wstrząs. Reporter z „St. Petersburg Times” zauważył moment wahania, który na ułamek sekundy zatrzymał Sullivana, gdy ten zobaczył krzesło. Dziennikarz z „Tampa Tribune” oznajmił, że Sullivan spoglądał na świadków bez najmniejszej skruchy i że wydawał się przede wszystkim zły, gdy był przywiązywany. Zwrócił też uwagę, że jeden ze strażników źle zapiął klamrę na prawej nodze skazanego, przez co musiał za chwilę szybko to poprawiać. Skóra pasów, którymi był skrępowany, została postrzępiona przez siłę wstrząsu, potem zaś została prawie przerwana podczas walki Sullivana z prądem. Dwa tysiące pięćset woltów, jak przypomniał zebranym reporter. Cowart usłyszał inny głos tuż przy swoim ramieniu. Głos Andrei Shaeffer szepnął uspokajająco: – Co panu powiedział, panie Cowart? Kto zabił tych ludzi? Obrócił się, stając twarzą w twarz z dwójką detektywów z Monroe. Szare oczy policjantki wpatrzyły się w niego; zupełnie inny rodzaj gorąca. – On – odparł Cowart. Złapała go za rękę. Zanim mogła jednak zadać następne pytanie, wśród zgromadzonych zrobił się szum. – Gdzie jest Cowart? – Cowart, teraz twoja kolej! Co się stało? Cowart wyrwał się detektywom i podszedł chwiejnie do podium, gorączkowo starając się uporządkować wszystko, co usłyszał. Czuł, jak drży mu ręka, wiedział, że ma zaognioną twarz, po czole zaś spływają mu krople potu. Wyciągnął białą chusteczkę i powoli otarł czoło, tak jakby chciał wymazać narastające w nim uczucie paniki. Pomyślał przez chwilę: Przecież nie zrobiłem nic złego. To nie ja jestem tu winny. Ale sam w to nie wierzył. Dałby wiele za chwilę do namysłu, pozwalającą mu zastanowić się nad tym, co ma powiedzieć, ale nie było już na to czasu. Uczepił się więc pierwszego pytania, jakie usłyszał z sali. – Dlaczego nie składał apelacji?! – ktoś krzyknął. Cowart wziął głęboki oddech i odpowiedział: – Nie chciał siedzieć w nieskończoność w więzieniu, czekając, aż stan wreszcie go dopadnie. Więc postarał się sam dopaść stan. Nie jest to takie odosobnione. Inni przed nim też tak robili: w Teksasie, w Karolinie Północnej, Gilmore w Utah. Trochę tak jak samobójstwo, tylko oficjalnie usankcjonowane. Widział długopisy biegnące po papierze, jego słowa osiadające na tylu pustych kartkach. – Co ci powiedział, kiedy tam poszedłeś, żeby z nim rozmawiać? Cowart poczuł się przykuty do miejsca przez ogarniającą go rozpacz. Właśnie wtedy przypomniał sobie coś, co usłyszał wcześniej od Sullivana: Jeśli chcesz, żeby ktoś uwierzył w kłamstwo, zmieszaj je z odrobiną prawdy. Tak też zrobił. Przepis mordercy. Wymieszaj razem kłamstwa i prawdę. – Chciał się przyznać – powiedział Cowart. – Było zupełnie tak, jak kilka lat temu w przypadku Teda Bundy’ego, który powiedział osobom prowadzącym śledztwo o wszystkich popełnionych przez siebie przestępstwach, zanim poszedł na krzesło. To samo zrobił Sullivan. – Dlaczego? – Ile? – Kto? Podniósł ręce. – Chłopaki, dajcie spokój. Nic z tego, co powiedział, nie zostało potwierdzone. Nie mam pewności, czy mówił prawdę, czy nie. Równie dobrze mógł kłamać... – Przed pójściem na krzesło? Zastanów się! – krzyknął ktoś z tyłu. Cowart najeżył się. – Słuchaj! Nie wiem. Powiem wam jedno, co usłyszałem od niego. Powiedział, że jeśli zabijanie nie było dla niego zbyt trudne, to jak sądzicie, czy trudno przychodziło mu kłamać? Chwila spokoju, gdy ludzie notowali. – Słuchajcie – zaczął Cowart – jeżeli wam teraz powiem, że Blair Sullivan przyznał się do zamordowania Jasia Fasoli, a potem się okaże, że w ogóle takiego morderstwa nie było albo też ktoś inny został o nie oskarżony, albo też ciało Jasia Fasoli nigdy nie zostało odnalezione, wtedy zrobi się cholerny bałagan. Powiem wam tyle: Przyznał się do popełnienia ogromnej liczby morderstw... – Ilu? – Około czterdziestu. Zawisła w powietrzu liczba zelektryzowała tłum. Wykrzykiwane pytania zaczęły padać z większą częstotliwością, światła zdawały się podwoić swą intensywność. – Gdzie? – Na Florydzie, w Luizjanie i Alabamie. Popełniał też inne przestępstwa: gwałty, napady. – Od jak dawna to trwało? – Od wielu miesięcy, może lat. – A co z morderstwami w Monroe? Z jego matką i ojczymem? Co ci o nich powiedział? Cowart odetchnął powoli. – Wynajął kogoś, kto to zrobił. Przynajmniej tak mówił. – Wzrok Cowarta powędrował do miejsca, gdzie stała detektyw Shaeffer. Zobaczył, jak sztywnieje i pochyla głowę do swego partnera. Twarz Weissa była coraz bardziej czerwona. Cowart szybko się odwrócił. – Kogo wynajął? – Nie wiem – odparł Cowart. – Nie powiedział mi. – Pierwsze kłamstwo. – Nie żartuj. Musiał ci coś powiedzieć lub wskazać na kogoś. – Nie chciał podać konkretów. – Pierwsze kłamstwo pociągnęło za sobą następne. – Chcesz powiedzieć, że rozmawiasz z facetem, który ci mówi, że właśnie zlecił podwójne morderstwo, a ty go nawet nie zapytasz, jak mu się to udało? – Pytałem. Nie chciał powiedzieć. – No dobra, jak skontaktował się z zabójcą? Jego rozmowy telefoniczne były ściśle kontrolowane. Poczta też. Przebywał w izolatce, w celi śmierci. Jak więc to zrobił? Pytanie spotkało się z pełnymi aprobaty okrzykami z sali. Zadane zostało przez jednego z wybranych losowo dziennikarzy, potrząsającego z niedowierzaniem głową, gdy je zadawał. – Sugerował, że zaaranżował je, że tak powiem, za pośrednictwem nieoficjalnej, więziennej poczty pantoflowej. Niezupełnie kłamstwo, pomyślał. Raczej półprawda. – Nie mówisz wszystkiego! – ktoś krzyknął. Potrząsnął przecząco głową. – Szczegóły! – dało się słyszeć z sali. Podniósł ręce. – Wszystko będziemy sobie mogli przeczytać jutro w „Journalu”, prawda? Oburzenie i zazdrość spływały na niego jak światła ze wszystkich stron. Zdał sobie sprawę, że wielu innych zaprzedałoby chętnie duszę, byle tylko znaleźć się na jego miejscu. Wszyscy wiedzieli, że coś jeszcze się wydarzyło, i nie mogli się pogodzić, że nie wiedzą co. Informacja jest w dziennikarstwie środkiem wymiany, a on właśnie zamykał im drogę do kokosowego interesu. Wiedział, że jeżeli kiedykolwiek prawda ujrzałaby światło dzienne, nikt z obecnych na sali nigdy mu tego nie wybaczy. – Nie wiem, co zrobię – powiedział prawie prosząco. – Nie miałem jeszcze okazji posłuchać tego na spokojnie. Mam wiele godzin nagranych taśm, przez które muszę się przegryźć. Zlitujcie się. – Czy on był niepoczytalny? – Był psychopatą. Z własnym obrazem świata. To niewątpliwie było prawdą. A potem pytanie, którego najbardziej się lękał. – Co ci powiedział o Joanie Shriver? Czy wreszcie przyznał się do jej zamordowania? Cowart uświadomił sobie, że może w tej chwili po prostu potwierdzić i mieć święty spokój. Zniszczyć taśmy. Żyć z własną pamięcią. Zamiast tego potknął się i wylądował gdzieś pomiędzy kłamstwem a prawdą. – Była częścią jego wyznania – oznajmił. – Zabił ją? – Opowiedział mi dokładnie, jak to zostało zrobione. Znał szczegóły, które mógł znać tylko morderca. – Dlaczego nie powiesz po prostu tak lub nie? Cowart starał się nie poddawać narastającej panice. – Panowie. Sullivan był szczególnym przypadkiem. Nie wyrażał się w sposób jednoznaczny: tak lub nie. Nie uznawał absolutów, nawet podczas swego wyznania. – Co mówił na temat Fergusona? Cowart wziął głęboki oddech. – Do Fergusona czuł wyłącznie nienawiść. – Czy on jest z tym wszystkim jakoś powiązany? – Odniosłem wrażenie, że Sullivan zabiłby również Fergusona, gdyby tylko miał po temu okazję. Gdyby mógł to jakoś zaaranżować. Sądzę, że umieściłby Fergusona na czele swej listy. Powoli wydychał powietrze. Widział, jak zainteresowanie zebranych powoli wraca do Sullivana. Wpisując Fergusona na listę potencjalnych ofiar, zapewnił mu inny status, niż na to zasługiwał. – Czy udostępnisz nam transkrypt tego, co powiedział? Potrząsnął przecząco głową. – Nie jestem wylosowanym dziennikarzem. Pytania spotęgowały się, nabrzmiałe coraz większą złością. – A co będziesz robił teraz? Napiszesz książkę? – Dlaczego nie chcesz się tym podzielić? – Sądzisz może, że dostaniesz następnego Pulitzera? Potrząsnął przecząco głową. Nie o to chodzi, pomyślał. Szczerze wątpił, czy długo jeszcze będzie miał tego, którego dostał niedawno. Nagroda? Będę miał szczęście, jeżeli w nagrodę uda mi się jakoś to przeżyć. Podniósł dłoń. – Chciałbym móc powiedzieć, że egzekucja położyła kres historii Blaira Sullivana. Ale tak nie jest. Jest mnóstwo niejasności, które trzeba wyjaśnić. Czekają na mnie detektywi, którzy też chcą porozmawiać. Mam też własne cholerne terminy, których muszę dotrzymać. Przepraszam, ale to koniec. Więcej nie będzie. Zszedł z podium, ścigany przez kamery, wykrzykiwane pytania i rosnące przerażenie. Czuł, że łapią go jakieś ręce, ale przedarł się przez tłum, dotarł do bramy więzienia i przeszedł przez nią, chroniąc się w ciemności nocy. Przy drodze zgromadziła się grupa przeciwników kary śmierci, trzymając plakaty i zapalone świece, śpiewając hymny. Dźwięk ich głosów obmył go, pociągając jak porywczy wiatr, z dala od więzienia. „Jezus naszym najlepszym przyjacielem jest...” Z grupy oderwał się jeden cień, studentka ubrana w bluzę od dresu ze spiczastym kapturem, który nadawał jej wygląd obłąkanego kapłana Świętej Inkwizycji, krzyknęła za nim, wdzierając się słowami w łagodny rytm hymnu: – Zwyrodnialec! Morderca! Przeszedł obok jej słów, kierując się prosto do samochodu. Szamotał się z kluczykami, gdy podeszła do niego Andrea Shaeffer. – Muszę z panem porozmawiać – powiedziała. – Nie mogę rozmawiać. Nie teraz. Złapała go za koszulę, niespodziewanie przyciągając do siebie. – Dlaczego nie, do cholery? Co się tu dzieje, Cowart? Wczoraj nie mogłeś. Dzisiaj też nie. Kiedy wreszcie powiesz nam prawdę? – Słuchaj! – wrzasnął. – Oni nie żyją, do diabła! Byli starzy, on ich nienawidził, zabito ich i nikt na Matce Ziemi nie może już nic na to poradzić! Nie musisz mieć swojej cholernej odpowiedzi już teraz, natychmiast. Możesz poczekać do jutra. Nikt więcej dzisiaj nie umiera! Policjantka zaczęła coś mówić, ale się powstrzymała. Przygwoździła go długim, gorejącym, wściekłym spojrzeniem i zacisnęła usta. Następnie trzykrotnie mocno szturchnęła go sztywnym palcem wskazującym w pierś, zanim ustąpiła mu z drogi, by mógł wsiąść do samochodu. – Rano – rzuciła. – Tak. – Gdzie? – Miami. Mój gabinet, – Będę. Zadbaj o to, żebyś też tam był. Odsunęła się od samochodu, w jej głosie zabrzmiała groźba. – Tak, cholera, właśnie tak. Miami. Shaeffer wykonała nieznaczny zamiatający ruch ręką, jakby udzielała mu prawa przejazdu. Ale jej oczy nadal patrzyły wściekle, zwężone jak u dzikiego kota. Wskoczył za kierownicę, wciskając kluczyk w stacyjkę i zatrzaskując drzwi. Silnik natychmiast zapalił, więc wrzucił bieg i natychmiast ruszył. W światłach mignęła mu tylko kolorowa krata marynarki detektywa Wilcoxa. Stał na drodze, z założonymi na piersiach rękami, uważnie obserwując dziennikarza. Blokował mu przejazd. Potrząsnął głową w przesadnie zwolnionym tempie, ułożył dłoń w pistolet i udał, że strzela do Cowarta. Następnie ustąpił z drogi, pozwalając mu przejechać. Reporter ominął go wzrokiem. Nie miało znaczenia, dokąd jedzie, byle tylko mógł odjechać jak najdalej stąd. Przycisnął gaz do oporu, skręcając ostro w stronę bramy wyjazdowej i ruszył pędem w ciemność. Goniła go noc. Część druga BYWALEC KOŚCIOŁÓW Może przyjść taki dzień, gdy zatańczę na twym grobie, a jeśli nie zatańczę, przynajmniej się przeczołgam, nie zatańczę, to się przeczołgam. WDZIĘCZNE TRUPY „Piekło w wiadrze” Rozdział dwunasty BEZSENNOŚĆ PORUCZNIKA POLICJI Za dziesięć dwunasta, tej nocy gdy miał umrzeć Blair Sullivan, porucznik Tanny Brown spojrzał szybko na swój zegarek, czując przyspieszenie tętna, gdy pomyślał o człowieku z celi śmierci. Naprzeciw niego, na straszącej obnażonymi sprężynami kanapie szlochała spazmatycznie kobieta. – O Jezu, dobry, słodki Jezu, dlaczego?! – krzyknęła. Jej głos szarpnął wysłużonymi ścianami niewielkiej przyczepy, potrząsając bibelotami i tandetnymi obrazkami, zawieszonymi gęsto na ścianach, wyłożonych udającą drewno okleiną. Przedarł się przez gęste gorąco, zalegające na zewnątrz, nie zważając na nocną porę. Co kilka sekund pomieszczenie oświetlały błyskające światła samochodów policyjnych, zaparkowanych w półkolu przed przyczepą. Blask ich wydobywał z mroku rzeźbiony krucyfiks, wiszący na ścianie, obok oprawionej w ramki modlitwy, wyciętej z gazety. Błyski świateł zdawały się zaznaczać miarowy upływ czasu. – Boże, dlaczego? – zaniosła się szlochem kobieta. To pytanie, na które On nigdy nie spieszy się z odpowiedzią, pomyślał cynicznie Tanny Brown, a już szczególnie nie wtedy, gdy w grę wchodzi mieszkaniec przyczepy kempingowej. Podniósł na chwilę rękę do czoła, chcąc siłą woli wprowadzić chwilę ciszy w świat, który go otaczał. Niesamowite, ale po jeszcze jednym urywanym krzyku głos kobiety zdawał się odpływać gdzieś w przestrzeń. Odwrócił się w jej stronę. Skuliła się w rogu, podwijając pod siebie nogi, jak przerażone dziecko. Była najdziwniejszym, wręcz absurdalnym mordercą, z rozczochranymi, posklejanymi w brązowe strąki włosami, szczupła i drobna jak niedożywiona dziewczynka. Jedno oko miała podbite, chudy nadgarstek okręcony bandażem elastycznym. Spod podwiniętych rękawów wysłużonej różowej podomki wystawały ręce, noszące fioletowo-zielone ślady świeżych razów. Zanotował to w pamięci. Zauważył plamy od nikotyny, widoczne na jej palcach, gdy podniosła ręce do twarzy, próbując osuszyć płynące po niej nieprzerwanie łzy. Kiedy spojrzała na swe mokre ręce, z wyrazu twarzy można było odczytać, że spodziewała się zobaczyć na nich krew. Tanny Brown patrzył bez słowa na kobietę, pozwalając nagle zapadłej ciszy wprowadzić trochę ukojenia. Jest stara, pomyślał i prawie natychmiast poprawił się: Jest młodsza ode mnie. Lata zostały w niej wybite, postarzając ją znacznie bardziej niż sam upływ czasu. Skinął na jednego z umundurowanych policjantów stojących w tyle przyczepy, za kuchennym przepierzeniem. – Fred, masz papierosa dla pani Collins? Policjant postąpił naprzód, podając jej całą paczkę. Wyciągnęła rękę, mamrocząc pod nosem: – Próbuję rzucić. Brown pochylił się i zapalił jej papierosa. – A teraz, pani Collins, proszę postarać się uspokoić i powolutku mi opowiedzieć, co się tu stało, kiedy Buck przyszedł dzisiaj po ostatniej zmianie. Na zewnątrz coś puknęło, a zaraz potem rozbłysła mała eksplozja światła. Niech to szlag, pomyślał, kiedy ujrzał w oczach kobiety błysk paniki. – To tylko policyjny fotograf, proszę pani. Nie napiłaby się pani wody? – Przydałoby się coś mocniejszego – odrzekła, podnosząc papierosa do ust i długo, łakomie zaciągając się, co skończyło się atakiem suchego, szarpiącego kaszlu. – Szklankę wody, Fred. – Odbierając szklankę, Brown usłyszał na zewnątrz głosy. Wstał gwałtownie. – Pani się trochę pozbiera. A ja zaraz wracam. – Nie zostawi mnie pan teraz? – Wydała się nagle przerażona. – Nie. Wychodzę tylko spojrzeć, jak im idzie na zewnątrz. Fred, zostań tutaj. Żałował bardzo, że nie ma tu Wilcoxa, gdy patrzył na oczy kobiety, błądzące w panice po pokoju. Jeszcze chwila, a znowu się rozpłacze. Jego partner wiedziałby instynktownie, jak ją uspokoić. Bruce miał podejście do biednych ludzi z marginesu, z którymi ciągle mieli do czynienia, szczególnie do białych. To byli jego ludzie. Dorastał w świecie niezbyt oddalonym od tego, w jakim żyła ta kobieta. Nieraz zakosztował bicia, okrucieństwa i kwaśnego smaku marzeń rodem z budy kempingowej. Wystarczyło, że usiadł na przeciwko takiej kobiety, trzymając ją za rękę, a po kilku sekundach opowiadała mu wszystkie najdrobniejsze szczegóły całego zajścia. Tanny Brown westchnął, czując się skrępowany i nie na miejscu. Nie chciał być tutaj, złapany w potrzask pomiędzy srebrnymi, podobnymi do pocisków bryłami przyczep. Zszedł ze stopni przyczepy i patrzył, jak policyjny fotograf ustawia się, szukając najlepszego kąta, pod którym mógłby zrobić zdjęcie ciemnego kształtu rozciągniętego na trawie. Kilku innych policjantów dokonywało pomiarów. Jeszcze inni powstrzymywali napór mieszkańców okolicznych przyczep, cisnących się do przodu, by choćby kątem oka dostrzec ciało nieżyjącego męża kobiety płaczącej teraz w przyczepie. Brown podszedł i przez chwilę wpatrywał się w twarz leżącego. Miał otwarte, wlepione w niebo oczy, a w nich groteskowy wyraz zaskoczenia ze szklanym piętnem śmierci. W miejscu gdzie powinna być klatka piersiowa, widniała krwawa, bezkształtna masa. Krew utworzyła też swoistą aureolę wokół głowy i ramion. Na ziemi, tam gdzie odrzucił je impet strzału, leżała do połowy opróżniona butelka whisky i tandetny pistolet. Kilku policjantów badających miejsce zbrodni wybuchnęło śmiechem; odwrócił się w ich stronę. – Jakiś kawał? – Rozwód na chybcika – powiedział jeden z mężczyzn, schylając się i wkładając do torby butelkę. – Lepiej niż w Tijuanie czy w Vegas. – Stary Buck wykoncypował sobie, zdaje się, że może prać swoją babę nawet bez ślubu. Wyszło na to, że nie miał racji – konspiracyjnym szeptem mówił jeden z techników. Znowu przyciszony śmiech. – Hej! – zawołał szorstko Brown. – Macie, chłopaki, własne zdanie, i bardzo dobrze, ale bądźcie łaskawi zatrzymać je dla siebie. Przynajmniej do czasu gdy tutaj skończymy. – Jasne – odparł fotograf, robiąc jeszcze jedno zdjęcie. – Nie chcielibyśmy faceta urazić. Brown sam stłumił śmiech, co nie uszło uwagi innych policjantów. Machnął z udawanym zdegustowaniem do ludzi pracujących przy ciele, wywołując uśmiechy. Widział wiele różnych śmierci: wypadki samochodowe, morderstwa, mężczyzn zastrzelonych na wojnie, ataki serca i wypadki na polowaniach. Tanny Brown przypomniał sobie swą wiekową babcię, leżącą w otwartej trumnie, z dziwnie napiętą, wysuszoną, starczą skórą, jak na nadmiernie spieczonym ptaku, jej dłonie skromnie złożone na piersiach, jakby się modliła. Kościół wydawał mu się ogromnym, pustym miejscem, które wypełnił płaczem. Przypomniał sobie ucisk w gardle, wywołany sztywno wykrochmalonym kołnierzykiem jego nowej, jedynej wyjściowej koszuli. Nie miał wtedy więcej niż sześć lat. Najbardziej utrwaliło mu się uczucie silnej ręki ojca na ramieniu, kierującej nim i jednocześnie dającej mu oparcie, gdy podchodził do trumny. Wyszeptane słowa: „Pożegnaj się z babcią, pospiesz się, mały, bo ona jest w drodze do lepszego miejsca i bardzo prędko tam odchodzi, więc powiedz jej teraz szybko do widzenia, kiedy jeszcze może cię słyszeć”. Uśmiechnął się. Przez wiele lat sądził, że zmarli naprawdę nas słyszą, jakby tylko drzemali. Zastanowił się chwilę, jaką siłę mogą mieć w sobie słowa ojca. Pamiętał swój pobyt za morzem i zasuwanie w workach ciał ludzi, których znał krótko, jak i swoich przyjaciół. Na początku starał się im zawsze coś powiedzieć, jakieś słowa otuchy, jakby chciał im ułatwić podróż na drugą stronę. Jednak w miarę jak ich liczba z każdym dniem rosła, dotrzymując kroku jego własnej frustracji i wyczerpaniu, zaczął tylko w myślach wypowiadać parę rutynowych zwrotów. Wreszcie, gdy jego krótki pobyt przeciągnął się w tygodnie i miesiące, zaprzestał nawet tego, wykonując swą pracę w pełnej goryczy ciszy. Spojrzał w dół na zegarek. Północ. Wchodzą do sali. Oczami wyobraźni widział nerwowy pot na górnej wardze komendanta więzienia, poszarzałe twarze oficjalnych świadków, moment zawahania, a potem pospieszne ruchy eskorty, zaciskającej mocno klamry na nadgarstkach i kostkach Sullivana. Odczekał jedną minutę. Teraz pierwszy wstrząs, pomyślał. Jeszcze jedna minuta. Drugi wstrząs. Wyobraził sobie, jak lekarz podchodzi do ciała. Pochyla się ze słuchawką, szukając bicia serca. Pewnie teraz podnosi głowę i mówi: „Ten człowiek nie żyje”, spoglądając na zegarek. Komendant więzienia występuje teraz naprzód, stając twarzą do oficjalnych obserwatorów, wygłaszając rytualną formułkę: „Wyrok Okręgowego Sądu Jedenastego Obwodu Jurysdykcyjnego stanu Floryda został wykonany zgodnie z wymogami prawa. Niech odpoczywa w spokoju”. Potrząsnął głową. Dla tej duszy nie będzie odpoczynku, pomyślał. Podobnie jak i dla mojej. Wszedł z powrotem do przyczepy. Kobieta zupełnie się uspokoiła. – Teraz, pani Collins, mogłaby mi pani opowiedzieć, co się właściwie stało? Chce pani zaczekać na swojego prawnika? Czy też porozmawiać teraz i powyjaśniać to wszystko od razu? Głos kobiety zabrzmiał jak kwilenie. – Zadzwonił do mnie, wie pan, z tego cholernego Klubu Sportowca, gdzie poszedł po wyjściu z roboty. Powiedział, że nie pozwoli, żebym mu to robiła. Powiedział, że mnie załatwi bez żadnych sądów czy prawników, sam zupełnie. – Czy mówił pani, że ma broń? – Tak, proszę pana, panie Brown, tak mówił. Powiedział, że ma pistolet swojego brata, i że tym razem wziął go na mnie. – Tym razem? – Bo przyszedł tutaj już w niedzielę, nie taki pijany, żeby się przewracał, ale dosyć i zbił światła na zewnątrz. Zaczął się śmiać i wyzywać mnie od najgorszych. Potem zaczął mnie okładać, tak to było. Mój największy, ma tylko jedenaście lat, rozwalił sobie rękę, bo chciał go odciągnąć. Myślałam, że już nas wszystkich pozabija. Tak się okropnie bałam, dlatego wysłałam zaraz dzieciaki do kuzynów. Dzisiaj rano wsadziłam je w autobus. Podniosła ze stolika mały, oprawny w sztuczną skórę album. Otworzyła go i popchnęła do Tanny’ego Browna. Zobaczył trzy dobrze domyte buzie, patrzące na niego ze szkolnych fotografii. – To dobre dzieci – powiedziała. – Cieszę się, że ich tu dzisiaj nie było. Skinął potakująco głową. – Dlaczego pani nie wezwała policji w niedzielę? – Nic by to nie pomogło. Nawet miałam papier od sędziego, żeby się trzymał z daleka, i co z tego? Nic nie pomagało, kiedy był pijany. Chyba tylko ta spluwa. Górna warga zaczęła jej drżeć, a w oczach pojawiły się znowu łzy. – O Jezu, słodki Jezu! – zajęczała. – A ta broń? Skąd pani ją miała? – Pojechałam do Pensacola, do Searsa, po tym jak mnie już poskładali w szpitalu. Miałam ciągle Bucka kartę kredytową z Searsa, no więc zapłaciłam nią. Tak się okropnie bałam, panie Brown. A kiedy usłyszałam, jak podjeżdża ten jego stary gruchot, wiedziałam, że chce mnie załatwić, po prostu wiedziałam. – Zaczęła znowu płakać. – Widziała pani pistolet w jego ręku, zanim pani strzeliła? – Nie wiem. Było ciemno, a ja się tak strasznie bałam... Tanny Brown mówił cicho, ale bardzo stanowczo. Cały czas trzymał na kolanach album ze zdjęciami dzieci. – Niech pani teraz naprawdę pomyśli, pani Collins. Co pani widziała...? Porucznik spojrzał szybko w stronę umundurowanego policjanta, który skinął głową ze zrozumieniem. – No bo przecież nie strzeliłaby pani, gdyby nie zobaczyła, jak on celuje dokładnie w panią, prawda? Kobieta wpatrzyła się w niego pytającym wzrokiem. – Nie strzeliłaby pani inaczej jak ze strachu o własne życie, prawda? – Prawda – odparła powoli. – I tylko wtedy, gdyby była pani pewna, że śmiercionośna broń jest dla pani ostatnią deską ratunku, prawda? Cień zrozumienia zaczynał się rysować na znękanej twarzy, chociaż Brown wiedział, że nie pojęła nawet połowy z tego, o co pytał. – Po prawdzie to widziałam, jakby faktycznie coś na mnie podnosił... – powiedziała cicho. – I wiedziała pani, że miał broń, a poza tym groził pani wcześniej i strzelał do pani... – Tak było, panie Brown. Bałam się. – I nie było żadnego miejsca, gdzie mogłaby pani uciec, czy się schować? Wykonała szeroki gest. – A gdzie się tu chować? Nie ma gdzie. Brown raz jeszcze skinął głową i popatrzył na fotografie. – Troje dzieci? Wszystkie jego? – Nie, proszę pana. Nie były Bucka i nigdy ich za bardzo nie lubił. Chyba mu przypominały mojego męża. Ale to dobre dzieci, panie Brown. Naprawdę dobre. – Gdzie jest ich tata? Kobieta wzruszyła ramionami, gestem, który powiedział wszystko o życiu w przyczepach i codzienności znaczonej sińcami. – Mówił, że jedzie do Luizjany, spróbować się załapać przy nafcie. To było siedem lat wstecz. Po prostu zniknął. I tak zresztą nie mieliśmy ślubu. Tanny Brown miał właśnie zadać następne pytanie, kiedy z zewnątrz dał się słyszeć ryk furii. Powietrze wypełniły nagle podniesione głosy, mieszające się z nawoływaniami policjantów. Kobieta na kanapie wstrzymała oddech, a potem osunęła się na podłogę, kuląc się jak zwierzę. – To jego brat. Na pewno. Zabije mnie, Boże, zabije! – Nic pani nie zrobi – powiedział cicho Brown. Podał jej zdjęcia dzieci. Kurczowo przycisnęła album do siebie. Gestem nakazał umundurowanemu policjantowi stanąć przy drzwiach, sam zaś wyszedł na zewnątrz. Już od progu dostrzegł dwóch mundurowych, starających się utrzymać potężnego, rozjuszonego mężczyznę, szarpiącego się ile sił. Technicy opracowujący miejsce zbrodni rozproszyli się. Mężczyzna charczał, wyrywając się i prąc, ciągnąc policjantów w stronę leżącego ciała. – Buck! Buck! Jezu, Buck, nie mogę! Jezu, puśćcie mnie! Zabiję tę kurwę, zabiję! Zerwał się, wlokąc za sobą policjantów. Dwóch innych mundurowych skoczyło ku nim, zastępując mu drogę i starając się go siłą powstrzymać. Jeden upadł, klnąc głośno. Zgromadzony tłumek zaczął wrzeszczeć, rzucając wyzwiska, podsycając tylko furię mężczyzny. – Zabiję kurwę, zabiję! – wrzeszczał, zanosząc się własną wściekłością. Jego wykrzywiona twarz pobłyskiwała nienawiścią w świetle policyjnych reflektorów. Kopnął jednego z policjantów w goleń, próbując się uwolnić. Policjant krzyknął i upadł na bok, trzymając się za nogę. Tanny Brown zszedł ze stopni przyczepy, kierując się w stronę brata zabitego. Stanął dokładnie na jego linii wzroku. – Stul pysk! – ryknął. Szalejący mężczyzna zawahał się, powstrzymując na moment kolejne szarpnięcie. Zaraz jednak rzucił się do przodu. – Zabiję kurwę! – wrzasnął. – To twój brat?! – krzyknął Brown. Mężczyzna wykręcił się gwałtownie, raz jeszcze próbując się oswobodzić. – Zabiła Bucka, teraz ja ją załatwię. Kurwo! Nie żyjesz! – wrzasnął w stronę przyczepy. – Czy to twój brat? – spytał Brown nieco ciszej. – Jesteś trupem, kurwo! Zimnym trupem! – warknął. – A kto pyta? Ty kto, czarnuchu? Rasistowski epitet zabolał go, jednak się nie poruszył. Rozważał przez chwilę, czy nie przyłożyć gościowi w zęby, ale się powstrzymał. Facet musiał być głupi, skoro poczęstował go przezwiskiem, lecz pewnie nie na tyle, żeby nie złożyć skargi. Przelotna wizja sterty papierów do wypełnienia przepłynęła mu przed oczami jak widziadło. Jeden z policjantów próbujących utrzymać mężczyznę wyciągnął z uchwytu pałkę. Brown potrząsnął przecząco głową i podszedł bliżej, tak że znajdował się tylko o kilka centymetrów od twarzy brata nieżyjącego. – Jestem porucznik policji Theodore Brown, skurwielu jeden, i jeszcze chwila, a mnie zdenerwujesz. Nie chciałbyś, żebym ci się dobrał do dupy, ty skunksie. Facet zawahał się. – Ona go zabiła, ta kurwa. – Już to powiedziałeś. – Więc co z tym zrobicie? Tanny Brown zignorował pytanie. – To twoje? – spytał, wskazując leżący pistolet. – Tak, mój. Wziął go ode mnie już wcześniej. – Brat wziął twój pistolet? – Taaa. Aresztujecie kurwę, czy sam ją będę musiał załatwić? Szarpanina mężczyzny straciła nieco na sile, ale w głosie pojawiła się zła, wyzywająca nuta. – Wiedziałeś, że on tutaj przyjdzie? – Powiedział wszystkim, co byli w barze. – Po co miał ze sobą broń? – Chciał ją tylko trochę postraszyć, tak jak tamtej nocy. Brown obrócił się i zobaczył umundurowanego policjanta stojącego w świetle płynącym z otwartych drzwi przyczepy. Za nim kuliła się kobieta. Odwrócił się do rozwścieczonego człowieka, który stał teraz spokojnie, trzymany pod ręce przez dwóch policjantów. Porucznik podszedł do denata i spojrzał na niego z góry. Pod nosem szepnął: – Słyszysz mnie? Nie jesteś wart tego całego zachodu. Następnie przeniósł wzrok na jego brata. – To jak, zrobicie coś? – gorączkował się tamten. – Pewnie. – Tanny Brown uśmiechnął się. Zwracając się do jednego z techników, powiedział: – Tom, idź po strzelbę pani Collins. Człowiek oddalił się w stronę przyczepy, a za chwilę ukazał się, niosąc broń. Brown odebrał strzelbę, zarepetował raz, wprowadzając w komorę nowy ładunek. Spojrzał ponownie na brata zabitego i uśmiechnął się dziwnie. – Oddajcie broń pani Collins – powiedział głośno. Popatrzył badawczo na mężczyznę. – Fred! – krzyknął gromko. – Wypisz pani Collins mandat za zostawianie śmieci w miejscach publicznych. Pięćdziesiąt dolarów kary. A potem zadzwoń do Zakładu Oczyszczania Miasta, żeby przyjechali zabrać ten gnój. – Wskazał ciało u swych stóp. – Hej! – powiedział mężczyzna. – Bardzo dobrze. Daj jej mandat za ustrzelenie tego ścierwa i rzucenie go tutaj. – Hej! – powtórzył mężczyzna. – Powiedz pani Collins, że za każdym razem kiedy zostawi ciało jakiegoś śmiecia przed domem, będzie musiała zapłacić pięćdziesiąt dolarów. – Wycelował palcem w brata zmarłego. – Na przykład takiego jak ten tutaj. Powiedz jej, że ma moje pozwolenie, żeby zrobić krwawą papkę z tego skurwysyna. Ale będzie ją to kosztowało jeszcze pięćdziesiątkę. – Nie macie prawa – powiedział mężczyzna. Ręce opadły mu wzdłuż boków. – Tak sądzisz? – spytał Brown. Zbliżył się na odległość oddechu i huknął mu w twarz: – Tak sądzisz?! – Hej, Tanny! – krzyknął jeden z mundurowych. – Mam na zbyciu pięćdziesiątaka, mogę jej pożyczyć! Wybuch śmiechu pozostałych policjantów. – Pewnie – odparł inny głos. – Możemy zaraz zrobić zrzute. Ona wyczyści okolicę z takich sukinsynów, a my pokryjemy jej rachunki. – Daję dziesięć – zaoferował jeden z policjantów, rozcierając puchnącą nogę. – Hej! – powtórzył mężczyzna. – Hej, co? – natarł Tanny Brown. – Nie możecie. – Zaraz zobaczysz, co mogę – powiedział cicho porucznik. – Aresztujcie go. – Hej! – powtórzył raz jeszcze, gdy jeden z policjantów zapiął mu z trzaskiem kajdanki. – Bezprawne naruszenie terenu prywatnego. Utrudnianie działań policji. Pobicie oficera. I zastanówmy się chwilę, co powiecie na współudział w usiłowaniu morderstwa? To za danie pistoletu cholernemu nawalonemu braciszkowi. – Nie możecie – powtórzył mężczyzna. Z jego głosu zniknęła gdzieś cała wściekłość. – To są wszystko ciężkie przestępstwa, ty gnoju. Założę się, że nie masz nawet pozwolenia na tę swoją pukawkę. No i dodajmy jeszcze prowadzenie samochodu w stanie nietrzeźwym. – Hej, ja nie jestem pijany! Tanny Brown popatrzył na niego nieruchomo. – Przyjrzyj mi się dobrze – powiedział stłumionym głosem. – Jeszcze raz zobaczysz tę twarz, a będziesz miał poważne kłopoty. Zrozumiano? – Nie możecie tego zrobić! – Zabierzcie go – powiedział Brown do mundurowych. – I pokażcie mu trochę naszej specjalnej gościnności. – Z przyjemnością – mruknął policjant, który został kopnięty, szarpiąc brutalnie mężczyzną w kajdankach. – Spokojnie – powiedział Brown. Umundurowany policjant spojrzał pytająco na porucznika. – Dobra – dodał Brown, uśmiechając się. – Byle nie za spokojnie. – Po cichu dodał jeszcze jeden rozkaz: – I wsadźcie go do celi z najgorszymi, najpodlejszymi, najbardziej zawziętymi czarnymi twardzielami, jakich tylko będziecie mieli w pudle. Może oni go nauczą, że nieładnie jest ludzi przezywać. Dwóch policjantów parsknęło krótkim śmiechem Tanny Brown odwrócił się plecami do protestującego, ciągniętego do samochodu policyjnego mężczyzny, wszedł do środka przyczepy i odezwał się cicho do kulącej się w kącie kobiety: – Pani Collins, musimy pojechać na posterunek. Przeczytamy tam pani prawa. Potem pani zadzwoni do prawnika, żeby przyjechał i pani pomógł. Rozumie pani? Skinęła głową. – Muszę zadzwonić do dzieci. – Będzie i na to czas. Odwrócił się do policjanta w mundurze. – Zadzwoń po którąś z policjantek, żeby po nią przyjechała. Dopilnuj, żeby po drodze dostała coś do jedzenia. – Pod jakim zarzutem? – spytał policjant. Tanny Brown stanął w drzwiach, patrząc na leżący przed domem niewyraźny kształt. – Co powiesz na użycie broni w obrębie miasta? Powinno starczyć, przynajmniej dopóki nie porozmawiam z prokuratorem stanowym. Wyszedł na zewnątrz i ponownie stanął obok ciała. Głupio, pomyślał, beznadziejnie głupio. Spojrzał na zegarek. Dużo umierania jak na jedną noc, pomyślał. Zajrzał w oczy nieżyjącego. Twarz rozpłynęła się, wyparta przez wspomnienie pierwszego rzutu oka na ciało Joanie Shriver, leżące pośród oniemiałej ze zgrozy grupy poszukiwaczy. Stali na skraju rozlewiska, krople brunatnej wody i oślizgłe plamy zielonkawych zielsk znaczyły ich mokre kalosze i ubrania. Pamiętał, jak bardzo chciał jej wtedy pomóc, ochronić ją, zasłonić. Ile go kosztowało, by tego nie zrobił, by powrócił do metodycznego, oficjalnego postępowania ze śmiercią. Odepchnął wizję od siebie. To wszystko była moja wina, pomyślał. Ale naprawię to. Nie pozwolę temu tak po prostu się rozpłynąć. Tanny Brown, walcząc z wizjami śmierci, podszedł powoli do służbowego samochodu, wiedząc, że nic się tej nocy nie zakończyło. Nawet życie, które zabrało państwo. Prawie świtało, kiedy zadzwonił Bruce Wilcox. Pierwsza nieśmiała zapowiedź światła wyślizgiwała się ciemności, nadając światu zarysy i kształty. Brown spędził pozostałą część nocy, notując zeznania pani Collins. Dwie godziny słuchania gorzkiej historii, obfitującej w nadużycia seksualne i bicie, zresztą niczego innego się nie spodziewał. Opowieści są zawsze takie same, pomyślał, tylko ofiary się zmieniają. Potem długo się sprzeczał z asystentem prokuratora stanowego, mającym za złe wyciąganie go z łóżka o takiej porze, i negocjował z prawnikiem, sam się dziwiąc własnemu zaangażowaniu. Zabójstwo w obronie własnej, upierał się w rozmowie z prokuratorem, który chciał ją oskarżyć o morderstwo drugiego stopnia. Wreszcie doszli do kompromisu, zgadzając się na nieumyślne spowodowanie śmierci, z pełnym zrozumieniem faktu, że jeżeli nawet tej nocy zostało popełnione jakieś przestępstwo, to i tak bladło ono wobec bestialstwa, którego ofiarą przez lata padała ta kobieta. Wyczerpanie osaczało go coraz bardziej, odbierając siłę palcom trzymającym długopis, gdy wypełniał ostatni raport. Wtedy zabrzęczał telefon. – Tak? – Tanny? Tu Bruce. O jednego seryjnego zabójcę mniej. Poszedł na całość. – Niech mnie diabli. Jak to się stało? – Generalnie powiedział wszystkim, żeby się odpieprzyli, i zasiadł na krześle. – Jezu. – Brown uświadomił sobie, że jego zmęczenie zniknęło bez śladu. – Taaa. Nasz stary Sully pozostał okropnym skurwysynem do samego końca. Ale nie to było najbardziej interesujące. Tanny Brown wyraźnie słyszał podniecenie w głosie partnera, dziecinny entuzjazm, zupełnie nie współgrający z nieludzką godziną i okropieństwem tego, co miało miejsce tej nocy. – Dobra. Więc co jest takie interesujące? – zapytał. – Nasz koleś Cowart. Słuchaj, on siedział prawie cały dzień sam z tym gnojem, słuchając, jak tamten się przyznaje do chyba czterdziestu morderstw popełnionych na Florydzie, w Luizjanie i w Alabamie. Kryminalne przedstawienie jednego aktora. Tak czy inaczej, nasz kumpel Cowart wychodzi z tej swojej sesji telefonu zaufania blady i roztrzęsiony. Prawie by nam tam zemdlał, gdy jego koledzy sępy napadli na niego z pytaniami. Tak mu dowalali, że aż się skręcał. Przypominało mi to wolną amerykankę, kiedy człowiek wie, że nie ma żadnych szans, i próbuje ruch za ruchem, a przeciwnik ma na wszystko odpowiedź, kontruje każde twoje posunięcie, aż wreszcie już wiesz, że jesteś bez szans, i próbujesz tylko przetrwać do ostatniego gwizdka. Czując coraz większy i większy ból. – Bardzo interesujące. – No nie? A kiedy miał już serdecznie dosyć, jak jego kumple z prasy biorą go na ząb, a potem wypluwają jak zużytą gumę, odjechał takim pędem, jakby go sam diabeł gonił. – Gdzie pojechał? – Z powrotem do Miami. Przynajmniej tak powiedział. Cholera, nie wiem na pewno. Ma się jeszcze dzisiaj spotkać z tymi detektywami z Monroe. Oni też nie byli specjalnie zachwyceni naszym chłopcem Cowartem. On wie coś o tamtych morderstwach, czego nie mówi. – Dlaczego tak sądzisz? – Do diabła, Tanny. Po prostu domyślam się. Ale facet wyglądał na nieźle strutego tym, co usłyszał. Myślę, że nie powiedział nawet połowy. Brown oparł się o krzesło, słuchając podekscytowanego głosu w słuchawce. Nietrudno mu było sobie wyobrazić, jak dziennikarz się skręca pod naporem usłyszanych informacji. Czasami są takie rzeczy, pomyślał, o których po prostu nie chcemy wiedzieć. Umysł pracował mu na pełnych obrotach, jak przy skomplikowanych obliczeniach matematycznych. – Bruce, chcesz wiedzieć, co ja myślę? – Założę się, że to samo co ja. – Ja też się założę, że Sullivan powiedział coś, czego Cowart bardzo nie chciał usłyszeć. Coś, co kompletnie nie zgadzało się z tym, jak sobie wszystko poukładał. – Życie nie zawsze jest takie schludne i uporządkowane, jak byśmy sobie tego życzyli, co, szefie? – Rzadko kiedy takie jest. – Myślę sobie, że samo słuchanie o tylu morderstwach nie pokręciłoby tak tego zimnego drania, bez względu na ilość. Znaczy się, wszyscy mniej więcej wiedzieli, że taki typek jak Sullivan na pewno narobił znacznie więcej, niż się wcześniej przyznawał, więc nie było żadnym zaskoczeniem... – zaczął Wilcox, zanim przerwał mu Tanny, dokańczając myśl. – Jest tylko jedno morderstwo, które coś dla niego znaczy. – Cholerna prawda. I tylko jedno, które coś znaczy dla mnie, pomyślał Tanny Brown. Jechał powoli przez narastającą jasność poranka, gorzko przeżuwając cisnące się pytania. Dostrzegł chłopca rozwożącego na rowerze gazety, jak jeździł zygzakiem od domu do domu. Podjechał tuż za nim. Chłopiec odwrócił się na dźwięk samochodu i poznawszy detektywa pomachał mu, zanim stanął na pedałach i pognał do przodu. Brown obserwował chwilę, jak manewruje między nikłymi cieniami, zacierającymi kontury drzew i domów, tak że cała sceneria ulicy wyglądała jak pozbawiona ostrości fotografia. Wjechał na podjazd przy swoim domu i chwilę rozglądał się. Widział uosobienie nowoczesnej stabilizacji: miarowe rzędy czystych stiukowych fasad z piaskowca, pomalowanych błyszczącą białą farbą czy też w spokojne pastelowe odcienie, obramowanych uważnie przyciętymi żywopłotami i krzewami, zielonymi trawnikami, z najnowszymi modelami samochodów czekającymi przed drzwiami. Proste życie klasy średniej. Każdy dom w promieniu dziesięciu sąsiednich ulic zaplanowany przez tę samą firmę, zaprojektowany, by jednocześnie stwarzać wrażenie wspólnoty i odrębności. Żadnych reliktów Starego Południa. Trochę lekarzy, kilku prawników i ludzi tworzących kiedyś klasę pracującą, na przykład policjantów, takich jak on. Czarni i biali. Po prostu nowoczesna Ameryka, idąca z postępem. Spojrzał na swoje dłonie. Miękkie, pomyślał. Ręce urzędnika. Nie takie jak mojego ojca. Popatrzył na swój zaokrąglający się brzuch. Chryste, pomyślał. To jest naprawdę moje miejsce. Wchodząc do domu, powiesił kaburę na wieszaku, tuż obok dwóch tornistrów wypchanych zeszytami i luźnymi kartkami. Wyjął rewolwer i, jak to miał zawsze w zwyczaju, najpierw sprawdził komory. Był to magnum.357, z krótką lufą, załadowany ostrymi nabojami. Chwilę ważył broń w dłoni, przypominając sobie, by zarezerwować trochę czasu na policyjnej strzelnicy. Uświadomił sobie, ile miesięcy minęło od czasu, gdy był tam po raz ostatni. Otworzył szufladę, gdzie znalazł blokadę spustu, którą założył na mechanizm strzelniczy. Następnie włożył broń do szuflady, a potem sięgnął po rewolwer zapasowy, który wyjął z olstra umocowanego nad kostką. Od progu poczuł smażący się boczek. Poszedł do kuchni, mijając duńskie meble i wiszące na ścianie reprodukcje. Przez chwilę przyglądał się, jak jego ojciec, pochylony nad kuchnią, wybija jajka na patelnię. – Witaj, staruszku – powiedział cicho. Ojciec nie poruszył się nawet, tylko zaklął pod nosem, gdy kropla rozgrzanego tłuszczu upadła mu na rękę. – Powiedziałem: dzień dobry staruszku. Ojciec odwrócił się powoli. – Nie słyszałem, jak wchodziłeś – powiedział z uśmiechem. Już słyszał. Brown podszedł i objął ramieniem szerokie ramiona starego człowieka. Czuł wyraźnie jego kości, wyczuwalne pod cienkim materiałem wypłowiałej flanelowej koszuli. Uścisnął go lekko, myśląc jednocześnie, jak ojciec wychudł. Stal się taki kruchy, że odnosiło się wrażenie, jakby uścisk syna mógł go zmiażdżyć. Poczuł cień smutku, pamiętając czasy, kiedy sądził, że te ręce mogą podźwignąć absolutnie wszystko. Zdał sobie sprawę, że nie utrzymałyby teraz najmniejszego ciężaru. Cała siła została z nich wyssana przez chorobę. Pomyślał: gdy się dorasta, jest się pełnym gniewu, z niecierpliwością oczekując dnia, gdy próba sił z ojcem wypadnie na twoją korzyść. Kiedy jednak ten dzień wreszcie nadchodzi, człowiek czuje się nieswojo. – Wcześnie wstałeś – powiedział, zwalniając uścisk. Starszy człowiek wzruszył ramionami. Brown wiedział, że ostatnio prawie nie sypiał. Połączenie bólu i nieustępliwości. – A dlaczego to nazywasz mnie staruszkiem, co? Jeszcze nie jestem taki stary. Mógłbym ci nadal dobrze złoić skórę, gdybym chciał. – Pewnie mógłbyś – odparł Brown, uśmiechając się. Było to kłamstwo, które im obu sprawiło przyjemność. – Oczywiście, że tak – upierał się ojciec. – Dziewczynki już wstały? – Nie. Słyszałem, jak się przekręcały na drugi bok. Może zapach boczku je sprowadzi na dół. Ale one są delikatne i młode, i nie lubią wstawać rano. Gdyby twoja mama była ciągle z nami, przypilnowałaby, żeby były na nogach skoro świt, z pierwszym pianiem koguta. Tak by było. I to one by tu smażyły jajecznicę. Może nawet piekły bułeczki. Brown potrząsnął głową. – Gdyby mama była z nami, powiedziałaby im, żeby spały jak najdłużej, bo sen to zdrowie. Pozwoliłaby im nie zdążyć na autobus szkolny i jeszcze sama by je odwiozła. Obaj roześmiali się, potakując zgodnie. Brown wiedział, że utyskiwania ojca były głównie wymyślone; starszy pan uwielbiał bezwstydnie narzekać na wnuczki. Odwrócił się teraz z powrotem do kuchni, pytając: – Przygotować ci jajka? Miałeś chyba ciężką noc. – Pewna kobieta zastrzeliła męża, tato, kiedy przyszedł z pistoletem dać jej nauczkę. Nic specjalnego czy oryginalnego. Po prostu bardzo krwawe i bardzo smutne. – Siadaj. Pewnie jesteś wykończony. Czemu nie możesz pracować o jakichś normalnych porach? – Śmierć nie wybiera pory, tato, więc i ja nie mogę. – Domyślam się, że to twoja wymówka na opuszczenie mszy w ostatnią niedzielę. I w poprzednią zresztą też. – Bo widzisz... – zaczął. – Już twoja mama by ci dała, gdyby jeszcze żyła. Do diabła, synu, mnie też by dała, że ci na to pozwoliłem. Nie tak powinno być, wiesz o tym. – Wiem. Pójdę w tę niedzielę. Postaram się. Jego ojciec rozbijał jajka w misce widelcem. – Nie znoszę tych wszystkich nowomodnych rupieci, które tu macie. Tak jak ten elektryczny ogrzewacz. Odrzutowy piekarnik czy jak to się tam nazywa. – Kuchenka mikrofalowa. – Cokolwiek to jest, nie działa. – Nie, po prostu nie wiesz, co zrobić, żeby działała. Jest pewna różnica. Ojciec uśmiechał się łobuzersko. Brown wiedział, że staruszek odczuwa niekwestionowaną wyższość, jako ktoś, kto dorastał w czasach lodu w blokach i wygódek, wody ze studni i kuchni na drewno, i kto pochodził z dawnego, znajomego świata, na starość zaś został zabrany do domu, który wydawał mu się bliższy rakiecie kosmicznej niż miejscu, gdzie dałoby się mieszkać. Wszystkie urządzenia, stanowiące dumę klasy średniej, bardzo bawiły staruszka, który uważał je w większości za bezużyteczne graty. – Naprawdę nie widzę, do czego miałoby się to przydać, no, może do rozmrażania. Pomyślał, że w tym przypadku jego ojciec ma rację. Obserwował, jak sękate ręce szybko wrzuciły omlet na patelnię, podrzucając go i składając na pół z niesamowitą zręcznością. Reumatyzm odebrał mu tyle naturalnej ruchliwości; starość – ostrość widzenia i słuch; gościec z będącą jego wynikiem chorobą serca wysączył siły, zostawiając wymizerowane ciało i skórę, pod którą kiedyś grały potężne mięśnie, wiszącą teraz z chudych ramion. Ale zręczność starego garbarza nigdy go nie opuściła. Nadal brał nieraz nóż i przekrawał jabłko na równe części albo też łapał ołówek, rysując idealnie prostą linię. Tylko teraz sprawiało mu to ból. – Proszę bardzo. Powinno być dobre. – A ty? – Nie. Zrobię jeszcze dla dziewczynek. Dla mnie tylko kawa i trochę bułki. – Stary człowiek spojrzał w dół na swoją klatkę piersiową. – Wiele mi teraz nie potrzeba. Parę drewek do paleniska i wystarczy. Staruszek wślizgnął się z widocznym trudem na krzesło. Syn udał, że nic nie zauważył. – Piekielne stare kości. – Co? – A nic. – Siedzieli chwilę w ciszy. – Theodore – powiedział cicho ojciec – dlaczego nigdy nie myślisz, żeby poszukać sobie nowej żony? Syn potrząsnął głową. – Nie znalazłbym drugiej takiej jak Lizzie. – Skąd wiesz, skoro nie szukasz? – Kiedy mama umarła, ty też się nie rozglądałeś za nową żoną. – Ja byłem już wtedy stary. A ty jesteś młody. Brown ponownie potrząsnął głową. – Mam wszystko, czego mi trzeba. Nadal mam ciebie i dziewczynki, moją pracę i ten dom. Tak jest mi dobrze. Starszy człowiek prychnął, ale nic nie powiedział. Kiedy syn skończył jeść, zabrał mu talerz i sztywno zaniósł do zlewu. – Pójdę obudzić dziewczynki – oznajmił Brown. Ojciec tylko coś mruknął. Tanny zatrzymał się chwilę, obserwując staruszka. Niezła z nas para, pomyślał. Młody wdowiec i stary wdowiec, wychowujący dwie dziewczynki najlepiej, jak umiemy. Jego ojciec zaczął podśpiewywać pod nosem, szorując jednocześnie talerze. Brown zdusił krótki, pełen uczucia śmieszek. Starszy pan nadal odmawiał korzystania ze zmywarki do naczyń, nie pozwalając również nikomu innemu się do niej dotykać. Upierał się, że jest tylko jeden sposób na upewnienie się, czy coś jest naprawdę czyste: umyć samemu. Tanny uważał, że w pewien swoisty sposób jest to właściwe. Kiedy tuż po wprowadzeniu się ojca dziewczynki zaczęły się na niego uskarżać, mówił im tylko, że ma on swoje utarte przyzwyczajenia. Wytłumaczenie to zawisło w powietrzu na kilka dni, nie przekonując ich, do soboty, kiedy Tanny Brown załadował obie córki w swój pozbawiony policyjnych oznak samochód służbowy i zawiózł je osiemdziesiąt kilometrów na północ, tuż za granicę z Alabamą, do Bay Minette. Przejechali przez zakurzone, niewielkie miasteczko, którego solidne budynki z czerwonej cegły zdawały się błyszczeć w południowym słońcu. Minęli długą, cienistą aleję wierzb płaczących i wyjechali na pola, docierając do starej zagrody. Poprowadził dziewczynki przez zarosłe pola, schodząc do małej dolinki, w której rozgrzane powietrze zdawało się wisieć, paląc mu płuca z każdym oddechem. Wskazał im grupkę przycupniętych chałup, pochylonych upływem czasu, wypłowiałe czerwienie i brązy, ze sterczącymi gdzieniegdzie drzazgami. Powiedział im, że tu właśnie urodził się i dorastał ich dziadek. Potem zabrał je z powrotem drogą przez Pachoulę, pokazując im dawną, oddzielną szkołę dla czarnych, gdzie jego ojciec poznawał litery. Wskazał im również rozległą farmę, na której później pracował, dochodząc z czasem do godności rządcy i gdzie nauczył się garbować skóry. Pokazał dom, który potem kupił dziadek, w części miasta zwanej wtedy Murzynowem, gdzie ich babcia rozwijała swój zakładzik krawiecki, zyskując wkrótce renomę, która przekroczyła nawet bariery rasowe. Jako pierwsza w okolicy miała także białe klientki. Zawiózł je do jasnego kościółka, w którym jego ojciec był diakonem, matka zaś śpiewała w chórze. Potem zabrał je do domu, i nie było już od tej pory mowy o zmywarce do naczyń. Ja też czasem zapominam, pomyślał. Wszyscy zapominamy. Hall prowadzący do pokoju dziewczynek zawieszony był rodzinnymi zdjęciami. Na jednym z nich dostrzegł siebie w uniformie skrzydłowego, z piłką futbolową pod pachą. Wyraźnie widział przetarcia połyskliwego, śliskiego materiału na ramionach, w miejscach stykania się z poduszkami. Czerwono-szare uniformy z jego szkoły były wysłużonymi ubiorami chłopców z sąsiedniej dzielnicy białych. Jego dziewczynki nigdy tego nie zrozumieją. Nie mogą zrozumieć, jak to było, kiedy się wiedziało, że każdy kostium sportowy, każda książka w bibliotece, każda ławka były kiedyś używane w szkole dla białych, a potem wyrzucone do ich szkoły jak na śmietnik. Pamiętał, jak wziął po raz pierwszy do ręki swój używany kask futbolowy i zobaczył w środku ciemną smugę wsiąkłego potu. Dotknął wyściółki, chcąc się przekonać, czy będzie odmienna w dotyku. Potem podniósł palce do nosa, sprawdzając, czy będzie inaczej pachnieć. Potrząsnął głową na to wspomnienie. Wojna wszystko to dla mnie zmieniła, pomyślał. Uśmiechnął się. Rok 1969. Sześć lat po marszu na Waszyngton. W 1965 prawo do głosowania. Całe Południe wstrząsane było przeobrażeniami. Wrócił ze służby i poszedł na studia na mocy Ustawy Kombatanckiej. Po powrocie do domu dowiedział się, że szkoła tylko dla czarnych, w której grał w piłkę, przestała istnieć. Trwała budowa dużego, brzydkiego budynku nowego liceum dla całego okręgu. Na znanych mu boiskach porastała trawa. Czerwonobrunatny pył, plamiący mu tylokrotnie uniform, zarósł plątaniną perzu i chwastów. Przypomniał sobie wiwaty na swoją cześć i pomyślał, że zbyt mało było zwycięstw w jego życiu. Raz jeszcze potrząsnął głową. Nie wolno zapomnieć, pomyślał. Przypomniał sobie epitet, rzucony kilka godzin temu przez brata zabitego mężczyzny. Nic z tego się nie zmieniło. Zapukał do pokoju starszej córki. – Szybciutko, Lisa! Zbieramy się! Raz-dwa! – Obrócił się szybko, łomocząc głośno do drzwi młodszej córki. – Samantha! W górę serca! Wstajemy! Czas do szkoły! Jęki dobiegające zza drzwi rozbawiły go, odwracając na chwilę myśli od Pachouli, zamordowanej dziewczynki i dwóch mężczyzn z celi śmierci. Następne pół godziny Tanny Brown spędził na rutynowych czynnościach wzorowego ojca rodziny z przedmieścia. Poganiając, napominając, egzekwując i wreszcie osiągając upragniony rezultat: obie dziewczynki za drzwiami, z odrobionymi lekcjami i drugim śniadaniem, w samą porę, by zdążyć na szkolny autobus. Gdy wreszcie udało się je wyprawić, jego ojciec powędrował do sypialni, by trochę się zdrzemnąć. Został sam, by stawić czoło dniu. Światło zalało pokój, sprawiając, że wydawało mu się, jakby wszystko zostało odwrócone. Czuł się jak dziwaczna, nocna bestia, zaskoczona przez jasność dnia, czająca się w cieniu, czekająca z utęsknieniem nadejścia znajomej, bezpiecznej nocy. Spojrzał w drugi koniec pokoju. Wzrok padł na pusty wazon, stojący na półce. Był wysoki, o wdzięcznej talii klepsydry, przeciętej pojedynczym, pnącym się po boku malowanym kwiatem. Pamiętał moment, gdy żona kupiła ten wazon podczas ich wspólnych wakacji w Meksyku. Całą drogę do Pachouli nie wypuszczała go z rąk, bojąc się powierzyć odźwiernym, bagażowym czy portierom. Gdy wrócili do domu, postawiła go na środku stołu w jadalni i zawsze dbała, by był pełen kwiatów. Taka właśnie była. Gdy istniało coś, czego chciała, nic nie zdawało się dla niej za trudne. Nawet jeśli oznaczałoby to dźwiganie w ręku przez całą drogę jakiegoś głupiego wazonu. Nie ma już kwiatów, pomyślał, chyba że dziewczynki... Przypomniał sobie, jak bardzo starali się ją uratować na izbie przyjęć, jak, gdy przyjechał, cały czas jeszcze walczyli, podając adrenalinę i osocze, masując serce, starając się ze wszystkich sił wlać choć odrobinę życia w jej ciało. Od pierwszego spojrzenia wiedział, że to na nic. Było to coś, co zostało mu z wojny, ponadzmysłowe rozumienie, kiedy przekroczona została niewidzialna granica, spoza której nie było powrotu, i kiedy mimo stosowania wszelkich najdoskonalszych zdobyczy wiedzy medycznej, śmierć miała ostatnie, bezlitosne słowo. Pracowali naprawdę ciężko, z widoczną pasją. Sama była tam przecież nie dalej jak dwadzieścia minut temu, pracując z nimi ręka w rękę. Dwadzieścia minut, by zabrać płaszcz, może opowiedzieć króciutką, śmieszną historyjkę na zakończenie dnia, pożegnać się z resztą pracowników pozostających na dyżurze, przejść do samochodu, przejechać pięć przecznic i zostać staranowaną przez pijanego kierowcę w samochodzie dostawczym. Nawet gdy wiadomo było, że umarła, gdy nie było już cienia nadziei, nadal nie zaprzestali usiłowań wiedząc, że to samo zrobiłaby dla nich. Patrzył w sufit, nie mogąc zasnąć mimo ogromnego wyczerpania. Zdał sobie sprawę, że już się nie zastanawiał, kiedy przestanie mu jej brakować. Wiedział, że nie nastąpi to nigdy. Natomiast w pewien sposób pogodził się z tym, co pozwalało mu jakoś przetrwać każdy kolejny dzień. Wstał i poszedł do pokoju młodszej córki, podszedł do biurka i zaczął odsuwać zgromadzone tam różne dziewczęce drobiazgi. Pudełko z wysypującymi się koralikami, pierścionkami i wstążkami, miś z naderwanym uchem, stary kolorowy segregator z pracami domowymi z ubiegłych lat, kilka rozrzuconych niedbale kolorowych grzebyków i szczotek. Znalezienie tego, czego szukał, nie zabrało mu dużo czasu: mała srebrna ramka z oprawioną w nią fotografią. Podniósł ją i popatrzył. Ramka pobłyskiwała w promieniach słońca. Było to zdjęcie dwóch małych dziewczynek, jednej czarnej, drugiej białej, jednej o włosach jasnych, drugiej kruczoczarnych, objętych ramionami, chichoczących, ukazujących aparaty na zębach, śmiesznie kontrastujące z boa z piór, eleganckimi, o dziesięć numerów za dużymi ubraniami i obłędnym makijażem. Popatrzył uważnie na buzie śmiejące się z fotografii. Przyjaciółki, pomyślał. Każdy, kto spojrzałby na zdjęcie, zdałby sobie sprawę, że nic więcej się dla nich nie liczy, że po prostu się lubią, mają wspólne zainteresowania, dzielą się sekretami, smutkami i śmiechem. Miały po dziewięć lat i wdzięczyły się wesoło przed jego aparatem. Było Halloween, dlatego przebrały się w kolorowe, krzykliwe ubiory, starając się jedna drugą przewyższyć zwariowaną, nieskrępowaną pomysłowością; sam śmiech i nie przytłumiona przez życie, tryskająca, dziecięca radość. Wściekłość niemal zwaliła go z nóg. Przed oczami pojawił się obraz wykrzywionej gęby Sullivana, bezkarnie naśmiewającej się z niego. Mam nadzieję, że wyrwano ci duszę z ciała z największym bólem, jaki tylko jest możliwy. Twarz Sullivana zniknęła, pomyślał o Fergusonie. Myślisz, że jesteś wolny, że uda ci się z tego wywinąć. Nie masz szans. Spojrzał ponownie na zdjęcie. Szczególnie lubił sposób, w jaki dziewczynki się obejmowały. Ciemna rączka jego córki była zapleciona wokół ramion Joanie, zwisając swobodnie z przodu ciała dziewczynki. Jasna rączka Joanie była w takiej samej pozycji. Dziewczynki obejmowały się mocno, tworząc jak gdyby drugą, biało-czarną, wewnętrzną ramkę. Jej pierwsza i najlepsza przyjaciółka. Popatrzył w oczy Joanie. Były intensywnie błękitne. Tego samego koloru co niebo nad Florydą w dzień pogrzebu jego żony. Stał w oddaleniu od reszty żałobników, tuląc do siebie obie córki, słuchał monotonnego głosu pastora, mówiącego o wierze, oddaniu i posłuszeństwie wezwaniu do Doliny, niewiele z tego rozumiejąc. Czuł się okaleczony, niepewny, czy starczy mu energii na następny krok. Jeszcze mocniej objął dziewczynki, czując, jak wstrząsają nimi spazmatyczne łkania. Chciał poczuć gniew, wiedział jednak, że byłoby to zbyt proste, że będzie teraz czuł w sobie przekleństwo powolnej agonii, strachu, że po odejściu ich matki, w jakiś niewytłumaczalny sposób straci również córki. Że mając wydarty sam środek jestestwa, nie zdołają utrzymać się razem. Nie miał pojęcia, co mógłby im powiedzieć lub zrobić, szczególnie dla młodszej, Samanthy, która nie uspokoiła się ani na chwilę od momentu wypadku. Inni żałobnicy trzymali się na dystans, Joanie Shriver zaś wyrwała się z uspokajających objęć swego ojca, poważna nad wiek, ubrana w swą najlepszą sukienkę. Z oczami pełnymi łez minęła rzędy zgromadzonych osób, podeszła prosto do niego. – Proszę się nie martwić o Samanthę. Ona jest moją przyjaciółką i ja się nią zaopiekuję. – Następnie wzięła jego córkę za drugą rękę i została już z nią. Dotrzymała danego wtedy słowa. Zawsze była blisko, gdy Samantha kogoś potrzebowała. W weekendy. W samotne święta. Po szkole. Pomagając mu przywrócić w ich życiu porządek i poczucie stabilności. Dziewięć lat, a dużo mądrzejsza od niejednego dorosłego. Była więc nie tylko jej przyjaciółką, pomyślał. Była także moją. W pewnym sensie uratowała nam życie. Nienawiść do siebie wypełniła go bez reszty. Wszelka władza i siła do dyspozycji, a nie potrafiłem jej uchronić. Przypomniał sobie wojnę. Sanitariusz! – krzyczeli i szedłem. Czy kogokolwiek z nich udało mi się uratować? Pamiętał białego chłopca, od tygodnia w plutonie, kowboja z Wyoming, który oberwał w pierś. Ziejąca rana klatki piersiowej z narastającą odmą. Powietrze w jamie gwizdało, kpiąc z niego, gdy starał się uratować tego żołnierza. Ranny wpatrywał się w Tanny’ego bezradnym, przerażonym wzrokiem, starając się dostrzec poprzez zalewającą go mgłę jakiś znak w jego twarzy, że przeżyje albo umrze. Nadal patrzył, gdy ostatni oddech z gwizdem opuścił jego płuca. Miał ten sam wyraz twarzy co George i Betty Shriver, gdy przyniósł im najgorszą z możliwych wiadomość. Brown potrząsnął głową. Jak długo znam George’a Shrivera? Od dnia gdy po raz pierwszy poszedłem do pracy u jego ojca, a on wziął szczotkę i zaczął zamiatać razem ze mną. Zadrżała mu ręka. Zbyt wielu pogrzebałem. Spojrzał po raz ostatni na zdjęcie, zanim odstawił je z powrotem na biurko. Nic się nie skończyło. Zbyt wiele jestem ci winny. Poszedł do swojej sypialni. Nie myślał już o zmęczeniu czy śnie. Popychany gniewem i przypomnieniem nie spłaconego długu, zaczął pakować ubranie do niewielkiej torby podróżnej, zastanawiając się, o której może być następny samolot do Miami. Rozdział trzynasty LUKA W OPOWIEŚCI Nie miał żadnego planu. Matthew Cowart rozpoczął dzień po egzekucji Blaira Sullivana z całym entuzjazmem człowieka, któremu powiedziano, że będzie następny. Jechał szybko przez noc, przejeżdżając ponad połowę długości stanu, wskakując na autostradę między stanową 95, na południe do St. Augustine. Przejechał ponad pięćset kilometrów szalonym pędem, często przyspieszając nawet do stu czterdziestu na godzinę, dziwnie zaskoczony, że ani razu nie zatrzymał go wóz patrolowy, chociaż widział kilka jadących w przeciwnym kierunku. Gnał w ciemność, napędzany wszystkimi sprzecznościami, które mu nadal pobrzmiewały echem w głowie. Przejeżdżał koło plaż w Palm Beach, gdy pierwsze promienie słońca zaczynały przedzierać się nieśmiało, nie użyczając jednak światła żadnemu z jego kłopotów. Świt dawno minął, gdy udało mu się w końcu zostawić samochód u przedstawiciela wypożyczalni Hertz, na lotnisku w Miami, nie mogącego zrozumieć, dlaczego Cowart nie oddał samochodu w przedstawicielstwie dla północnej Florydy. Taksówkarz Kubańczyk, w dynamicznej mieszance dwóch języków rozprawiający beztrosko o baseballu i polityce, bez rozróżniania, które jest które, przepychał się przez poranne korki w stronę mieszkania Cowarta. Zostawił dziennikarza na chodniku, patrzącego w rozedrgany, bladoniebieski upał spływający z nieba. Chodził z kąta w kąt po swym mieszkaniu, zastanawiając się, co powinien teraz robić. Powiedział sobie, że musi pójść do gazety, nie był jednak w stanie w tej chwili wykrzesać z siebie niezbędnej energii. Redakcja nie wydawała mu się już spokojnym sanktuarium, kojarząc mu się raczej z bagnem czy polem minowym. Popatrzył na swoje ręce, obracając je do światła, licząc bruzdy i żyły, rozmyślając nad ironią sytuacji. Kilka godzin temu dałby wszystko, by zostać sam, a kiedy mu się w końcu to udało, nie był w stanie zdecydować, co robić. Przeczesywał pamięć w poszukiwaniu innych osób uwikłanych w podobną sytuację, tak jakby cudze błędy mogły pomniejszyć jego własne. Przypomniał sobie wysiłki Williama F. Buckleya na początku lat sześćdziesiątych, by uwolnić z celi śmierci w New Jersey Edgara Smitha, i pomoc okazaną Jackowi Abbottowi przez Normana Mailera. Przypomniał sobie, jak dziennikarz stał pod obstrzałem kamer, przyznając z gniewem, że został oszukany przez zabójcę. Mógł sobie wyobrazić pisarza walczącego z blaskiem świateł, odmawiającego komentarza na temat swego oskarżenia o morderstwo. Nie jestem pierwszym dziennikarzem, który popełnił błąd. To zawód obarczony wysokim ryzykiem. Stawka jest ciągle podbijana, poprzeczka wysoko. Żaden reporter nie jest szczepiony przeciwko misternie zaplanowanym kłamstwom. Wszystko to sprawiło jednak, że poczuł się jeszcze gorzej. Zajął miejsce, tak jakby szykował się do rozmowy z kimś, kto siedział na krześle naprzeciwko, i spytał: – Co mogłem zrobić? Wstał i zaczął chodzić po pokoju jak uwięzione zwierzę. Cholera, przecież nie było żadnych dowodów. Wszystko to miało taki sens. Było sensowne. Cholera, jasna cholera. Wściekłość ogarnęła go nagłą falą, wyciągnął rękę i zmiótł z blatu leżące tam gazety i pisma. Zanim miały czas dosięgnąć podłogi, schwycił stół i przewrócił, zwalając na kanapę. Dźwięk mebli walących jedne o drugie wprawił go w jakiś trans. Zaczął miotać przekleństwa, coraz szybciej demolując pokój. Złapał kilka talerzy i rąbnął o ziemię. Jednym ruchem zmiótł na podłogę książki z półki. Przewrócił krzesła, przywalił pięścią w ścianę, wreszcie rzucił się sam na podłogę obok kanapy. – Skąd mogłem wiedzieć?! – wrzasnął. Jedyną odpowiedzią była martwa cisza, zaległa w pokoju. Inny rodzaj znużenia ogarnął go nagle. Pozwolił opaść głowie i przez długą chwilę patrzył w sufit. Niespodziewanie roześmiał się. – Chłopie – powiedział, naśladując ponury, południowy akcent, rozpowszechniony przez Hollywood. – Ale spieprzyłeś, na amen. Spieprzyłeś tak, że własna mamuńcia by nic dobrego o tobie nie powiedziała. Spieprzyłeś ślicznie i na perłowo. – Przeciągał, rozwlekał słowa, pozwalając im toczyć się po zrujnowanym mieszkaniu. Usiadł szybko. – Dobra. Więc co teraz zrobimy? – Cisza. – Ano właśnie. – Roześmiał się. – Po prostu nie wiemy, prawda? Wstał i przeszedł przez wywołany przez siebie chaos w stronę biurka. Szarpnął jedną z szuflad. Niecierpliwie przerzucał przez chwilę papiery, dopóki nie natrafił na lekko pożółkły egzemplarz wydania niedzielnego gazety, z widniejącą na pierwszej stronie datą sprzed roku. Był tam jego pierwszy artykuł. Papier wydawał się kruchy w dotyku. Tytuł wyskoczył mu naprzeciw; zaczął czytać. – Nowe pytania w sprawie morderstwa w Penhandle. – Czytał głośno zdania pierwszego akapitu. Rzeczywiście, całkiem nowe. Czytał dalej, zagłębiając się coraz bardziej w artykuł, mijając kolejne kolumny, przechodząc na drugą stronę. Omijał wzrokiem zdjęcie Joanie Shriver, natomiast przyjrzał się z narastającą złością podobiznom Sullivana i Fergusona. Miał właśnie zgnieść gazetę i wrzucić ją do kosza, gdy zatrzymał się i raz jeszcze uważnie jej przyjrzał. Łapiąc żółty mazak, zaczął podkreślać niektóre słowa, całe ustępy. Gdy skończył czytać, zaśmiał się. We wszystkich napisanych słowach nie było nic niezgodnego z prawdą. Nic prawdziwie przekłamanego. Nic niedokładnego. Oprócz wszystkiego. Raz jeszcze przyjrzał się temu, co wtedy napisał: Wszystkie „pytania” były poprawne. Skazanie Roberta Earla Fergusona było oparte na najbardziej ulotnym, chwiejnym materiale dowodowym, zgromadzonym w atmosferze uprzedzeń rasowych. Czy przyznanie się do winy zostało wybite z Fergusona? Jego artykuły przytaczały tylko to, co mówił więzień i czemu zaprzeczali policjanci. To Tanny Brown nie był w stanie wytłumaczyć długości czasu, przez jaki Ferguson był przetrzymywany, zanim „przyznał się do winy”. Warto było się nad tym dłużej zatrzymać. Ława przysięgłych, która wydała wyrok skazujący na Fergusona, została wmanewrowana w podjęcie takiej decyzji przez rozszalałe emocje. Brutalnie zamordowana mała dziewczynka i pełen gniewu Murzyn, oskarżony o to morderstwo, broniony przez zdziecinniałego, starego adwokata. Wspaniały przepis na rozjątrzanie uprzedzeń. Jego własne słowa – wydobyte z niego przy użyciu nielegalnych metod – doprowadzają go do celi śmierci. Bez wątpienia wyłącznie niesprawiedliwość ze wszystkich stron spotykała Fergusona w dniach następujących po znalezieniu ciała Joanie Shriver. Jest tylko jeden drobny szczegół. On zabił tę dziewczynkę. Przynajmniej według pewnego wielokrotnego mordercy. Cowartowi kręciło się w głowie. Dalej analizował swój artykuł. Blair Sullivan przebywał w okręgu Escambia w czasie popełnienia morderstwa. To zostało wielokrotnie potwierdzone. Nie było też żadnych wątpliwości, że Sullivan był akurat w trakcie swojego morderczego ciągu. To przede wszystkim on powinien być podejrzany – gdyby tylko policja zadała sobie trud podważenia tego, co wydawało im się takie oczywiste. Jedyne kłamstwo w żywe oczy – jeżeli w ogóle jakiekolwiek było – padło z ust Fergusona, gdy oskarżył Sullivana o przyznanie się do popełnienia morderstwa. Ale to powiedział Ferguson – słowo w słowo cytowany w artykule – nie on sam. A jednak wszystko było kłamstwem, wybuchowe połączenie tych dwóch mężczyzn całkowicie przesłoniło wszelką prawdę. Jestem w piekle, pomyślał. Zwykła, okropna rzeczywistość wyglądała tak, że z najbardziej właściwych powodów wyniknęły najbardziej niewłaściwe konsekwencje. Dwa pierwsze razy, gdy zadzwonił telefon, zignorował. Za trzecim razem wstał i mimo że nie było takiej osoby, z którą chciałby w tej chwili rozmawiać, podniósł słuchawkę z widełek. – Tak? – Chryste, Matt? – Dzwonił Will Martin z działu reportażu. – Will? – Jezu, facet, gdzie ty, do diabła, byłeś? Wszyscy tu wychodzą ze skóry, próbując cię znaleźć. – Jechałem z powrotem samochodem. Właśnie wróciłem. – Ze Starkę? To bite osiem godzin jazdy. – Jechałem mniej niż sześć. Ale ostro dociskałem. – No, chłopcze, mam nadzieję, że umiesz tak szybko pisać, jak jeździć. Dział miejski wrzeszczy w niebogłosy o twój artykuł, a zostało nam już tylko kilka godzin, zanim trzeba będzie oddać do składu pierwsze wydanie. Musisz brać tyłek w troki i zabierać się tutaj, pronto. – Śpiewny głos redaktora dźwięczał nie ukrywanym entuzjazmem. – Dobra, dobra... – Cowart słuchał swego głosu, jakby to był głos kogoś innego. – Słuchaj, Will, a co leci po drutach? – Obłędne rzeczy. W dalszym ciągu próbują się czegoś dogrzebać w związku z tą twoją milusińską konferencją prasową. A tak w ogóle, to co się tam, do cholery, stało? Nikt o niczym innym nie mówi i nikt nic konkretnego nie wie. Powinieneś zobaczyć, kto do ciebie dzwoni. Wielkie koncerny, na przykład „Times” i „Post”, poważne tygodniki, a to dopiero początek. Lokalna konkurencja obstawiła drzwi, więc musimy wymyślić jakiś sposób, żeby cię przeszmuglować do środka. Oprócz tego z pół tuzina telefonów od gliniarzy rozpracowujących morderstwa, które akurat wypadają na trasie podróży naszego kumpla Sullivana. Wszyscy chcą wiedzieć, co ten bydlak ci powiedział, zanim mu dołożyli do pieca, jeśli wybaczysz określenie. – Sullivan przyznał się do wielu zbrodni. – Wiem o tym. To już przyszło telegrafem. Zresztą to samo tam powiedziałeś. Ale my, synu, musimy mieć najintymniejsze szczegóły, i to zaraz. Co do litery. Nazwiska, daty, kto z kim, gdzie i jak. Natychmiast. Masz to na taśmie? Musimy to podrzucić maszynistce, cholera, nawet dziesięciu maszynistkom, jeśli będzie trzeba, niech nam to ślicznie przepiszą. Szybko, Matty, wiem, że pewnie jesteś wykończony, ale musisz się pozbierać. Łyknij sobie jakiegoś antyzasypiacza, strzel kawkę. Tylko zjaw się tutaj. I wal ten artykuł. Musisz się ruszać, Matty, mówię, ruszać, zanim to miejsce kompletnie zwariuje. Cholera, spać możesz późnej. Zresztą sen jest grubo przeceniany. Zawsze lepiej mieć świetny artykuł. Zaufaj mi. – W porządku – powiedział Cowart bezsilnie. Jakakolwiek myśl o wytłumaczeniu tego, co się stało, rozpłynęła się w falach entuzjazmu, którymi zalał go Will. Cowart uświadomił sobie, że jeżeli Martin tak reagował – człowiek, który życie by poświęcił, by zachować powolne, pełne namysłu, refleksyjne tempo wydarzeń, nadające się do eleganckiego ujęcia w artykuł wstępny – to cały dział miejski prawdopodobnie z podniecenia chodził po ścianach. Gorący temat ma uniwersalny wpływ na wszystkich bez wyjątku pracowników gazety. Łapie wszystkich, wciąga ich, sprawiając, że czują się w samym centrum wydarzeń. Wziął głęboki oddech. – Już jadę – powiedział cicho. – Tylko powiedz mi, jak ominąć tych z kamerami? – Nie ma problemu. Wiesz, gdzie Mariott w centrum tak jakby chowa się za tym molochem sklepów Omni? Tam jest taka mała uliczka, tuż przy zatoce. – No wiem. – Dobra, to za dwadzieścia minut będzie tam na rogu czekała na ciebie ciężarówka dostawcza Omni. Po prostu wskoczysz do niej i wjedziesz tylną bramą. – Płaszcz i szpada, tak? – Cowart został zmuszony do uśmiechu. – Żyjemy, synu, w niebezpiecznych czasach, wymagających od nas nadzwyczajnych posunięć. Było to najlepsze, co udało nam się wymyślić w tak krótkim czasie. Pewnie KGB czy CIA wymyśliłyby coś lepszego, ale kto z nas ma na to czas? Zresztą wykiwanie zgrai reporterów z telewizji nie powinno być najtrudniejszą rzeczą pod słońcem. – Już jadę. – Nagle pomyślał o taśmach, które miał cały czas u siebie w teczce. Spowiedź Sullivana i prawda o morderstwie Joanie Shriver. Nie mógł pozwolić, aby ktokolwiek usłyszał te słowa. Przynajmniej do momentu aż się to wszystko trochę uspokoi, a on będzie miał czas się zastanowić, jak powinien w tej sytuacji postąpić. Zaczął się ociągać. – Słuchaj, najpierw muszę wziąć prysznic. Wstrzymaj moją karetę na, powiedzmy, czterdzieści pięć minut. No, góra godzinę. – Nie ma mowy. Nie musisz być czysty, żeby pisać. – Pozwól mi zebrać myśli. – Chcesz, żebym powiedział redaktorowi działu miejskiego, że ty myślisz? – Nie, nie, po prostu powiedz mu, że już jadę, zbieram tylko notatki. Trzydzieści minut, Will. Pół godziny. Obiecuję. – I ani chwili dłużej. Musimy działać, synu, musimy działać. – Will Martin uderzał czymś miarowo, jakby chciał podkreślić, że czas nagli. – Pół godziny. Nie dłużej. – Dobra. Powiem redaktorowi. Facet dostanie ataku serca, a jest dopiero dziesiąta rano. Ciężarówka będzie na ciebie czekała. Tylko się pospiesz. Pozwól biedakowi pożyć jeszcze z jeden dzień, co? – Martin zaśmiał się z własnego dowcipu i odłożył słuchawkę. Cowartowi kręciło się w głowie. Wiedział, że kończą mu się możliwości, że lada moment zjawią się u niego detektywi z okręgu Monroe. Wszystko działo się zbyt szybko; zaczynał się w tym gubić. Musiał jednak pójść i coś napisać. Były pewne konkretne oczekiwania względem jego osoby. Zamiast jednak złapać marynarkę, sięgnął po teczkę i wyjął z niej kasety. Znalezienie ostatniej zajęło mu nie więcej niż sekundę; numerował je uważnie podczas nagrywania. Przez chwilę ważył taśmę w ręce, zastanawiając się, czy jej nie zniszczyć, zamiast tego jednak podszedł do swej wieży i włożył ją do magnetofonu. Przesunął ją do końca, następnie cofnął trochę i wcisnął włącznik. Szorstki głos Blaira Sullivana buchnął z głośników, wypełniając gorzkim przesłaniem niewielki pokój. Cowart odczekał do słów: „A teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver”. Zatrzymał taśmę i cofnął do momentu gdy Blair Sullivan powiedział: „To już wszystkie trzydzieści dziewięć. Niezła opowieść, co?”, na co on odpowiedział: „Panie Sullivan, nie ma zbyt wiele czasu...” Morderca wykrzyknął wtedy: „Czyżbyś mnie nie słuchał uważnie, chłoptasiu?”, zanim dokończył: „Teraz czas na jeszcze jedno opowiadanie...” Przesunął w tył taśmę, cofając do słów: „Niezła opowieść, co?” Podszedł do swej kolekcji muzycznej i wyciągnął kasetę, którą nagrał kilka lat temu – Milesa Davisa „Szkice hiszpańskie”. Była to jedna ze starszych taśm, często odtwarzana, z wypłowiałą obwolutą. Wiedział, że na końcu jest czysta. Włożył taśmę do magnetofonu i znalazł miejsce, gdzie kończyła się muzyka. Następnie wyjął kasetę, umieścił ją w swym małym, przenośnym magnetofonie, który postawił tuż przed głośnikiem. Potem włożył wyznanie Sullivana z powrotem do magnetofonu w wieży. Wcisnął play w wieży, a record w magnetofonie reporterskim. Słuchał słów gotujących się wokół niego, starając się zablokować im drogę do swej wyobraźni. Kiedy taśma skończyła się, wyłączył oba magnetofony. Odsłuchał raz jeszcze fragmentu wynurzeń Sullivana nagranych na taśmie z Milesem Davisem. Ze względu na wysłużenie taśmy głos nie był już tak przeszywający – jednak nadal brutalnie słyszalny. Wyjął kasetę i odstawił ja na półkę z innymi nagraniami. Przez chwilę patrzył z namysłem na oryginalną taśmę z Sullivanem. Wreszcie przewinął ją do miejsca, od którego zaczął przed chwilą przegrywanie na kasetę z Davisem, wcisnął przycisk record i wygłuszył słowa Sullivana pustką ciszy. Będzie się to wydawać dość nagłym zakończeniem, ale trudno. Nie wiedział, czy taśma wytrzymałaby dokładne oględziny w laboratorium policyjnym, ale przynajmniej zyskał trochę czasu. Cowart podniósł na chwilę wzrok znad ekranu komputera i dostrzegł dwójkę detektywów, idących przez pokój redakcyjny. Manewrowali pomiędzy biurkami, prąc uparcie w jego stronę, ignorując, pozostałych dziennikarzy, których głowy podnosiły się w miarę, jak ich mijali. Gdy więc wreszcie doszli do Cowarta, wszystkie oczy skierowane były na nich. – Dobra, panie Cowart – powiedziała szorstko Andrea Shaeffer. – Teraz nasza kolej. Słowa na ekranie przed nim zdawały się pobłyskiwać nagląco. – Za sekundę skończę – odparł, nie odrywając oczu od komputera. – Już skończyłeś – przerwał mu Michael Weiss. Cowart zignorował detektywów. Za moment podbiegł do nich redaktor działu miejskiego, wciskając się między niego a policjantów. – Chcemy spisać pańskie dokładne oświadczenie, i to teraz. Próbujemy to zrobić od ładnych kilku dni i zaczynamy mieć już tego dosyć. Redaktor działu miejskiego skinął potakująco głową. – Jak tylko skończy. – To samo powiedzieliście nam tego dnia, kiedy znalazł ciała. Potem musiał rozmawiać z Sullivanem. Później ze względu na to, co Sullivan mu powiedział, musiał być sam. Teraz musi to wszystko opisać. Właściwie po co nam to zeznanie. Wystarczy, że zaprenumerujemy waszą cholerną gazetę. – Nie krył rozdrażnienia.. – Zaraz z wami porozmawia – powiedział redaktor, osłaniając Cowarta przed detektywami, starając się ich odciągnąć od biurka. – Nie – powiedziała uparcie Andrea Shaeffer. – Kiedy skończy – powtórzył redaktor. – Czy chce pan zostać aresztowany za utrudnianie pracy policji? – spytał Weiss. – Naprawdę znudziło mi się czekanie, aż tacy jak wy skończą swoją pracę, żebyśmy my mogli zacząć naszą. – Pozwolę sobie nazwać to blefem – odparł redaktor. – Zrobimy ładne zdjęcie, jak zakładacie mi kajdanki, i damy jutro na pierwszej stronie. Jestem pewien, że szeryf z Monroe będzie po prostu zachwycony. – Wyciągnął do nich ze złością obie ręce. – Niech pan posłucha – wmieszała się Shaeffer. – On posiada informacje dotyczące morderstwa, którym się zajmujemy. Czy jest aż tak wielkim nietaktem prosić go o odrobinę chęci współpracy? – Nie jest nietaktem – odpowiedział redaktor, patrząc na nią. – Ma jednak również termin oddania pierwszej edycji, wiszący mu nad głową. Musi zachować priorytety. – To prawda, musi – powiedział Weiss ze złością. – Problem polega na tym, że wasze priorytety są całkowicie postawione na głowie. Ważniejsze dla was jest sprzedawanie gazet niż złapanie mordercy. – Matt, ile jeszcze? – spytał redaktor. Żadna ze stron nie ruszyła się ze swego miejsca. – Parę minut – odparł Cowart. – Gdzie są taśmy? – zapytała Shaeffer. – Jest robiona transkrypcja. Już prawie kończą. – Redaktor działu miejskiego zastanowił się chwilę. – Słuchajcie, może czekając chcielibyście poczytać, co Sullivan powiedział naszemu człowiekowi, co? Policjanci skinęli głowami. Redaktor odwiódł ich od biurka Cowarta, rzucając mu na odchodnym jedno spojrzenie, które wyraźnie mówiło: „Do roboty”. Wprowadził detektywów do sali konferencyjnej, w której trzy maszynistki ze słuchawkami na uszach szybko wystukiwały słowa płynące z taśm. Cowart wciągnął głęboko powietrze. Przebrnął jakoś przez opis egzekucji i większą część wyznania Sullivana. Zamieścił też wszystkie zbrodnie, do których przyznał się Sullivan. Jedyną pozostałą sprawą były dwie śmierci, które tak żywo interesowały detektywów z Monroe. Cowart czuł się kompletnie zablokowany. Była to kluczowa część artykułu, informacje, które miałyby zajmować poczesne miejsce w pierwszych kilku akapitach. Były to jednak również informacje, które najbardziej mu zagrażały. Po prostu nie mógł powiedzieć policji ani napisać w gazecie, że Ferguson był zamieszany w te morderstwa, bez wywołania pytania dlaczego. A odpowiedź na pytanie, dlaczego te zabójstwa w ogóle miały miejsce, prowadziła nieodparcie do morderstwa Joanie Shriver i do porozumienia, które rzekomo zawarli między sobą dwaj sąsiedzi z celi śmierci, przynajmniej według słów jednego z nich, który już nie żył. Matthew Cowart siedział zmrożony przy ekranie komputera. Jedyny sposób, w jaki mógł uchronić siebie, swoją reputację, swą karierę, to zataić rolę Fergusona. Zastanowił się. Osłaniać zabójcę? W uszach zadźwięczały mu słowa Sullivana: „Czy ciebie też zabiłem?” Przez ułamek sekundy zastanawiał się, czy po prostu nie powiedzieć prawdy, jednak w tym samym momencie zawahał się. Co było prawdą? Przecież wszystko to opierało się na słowach straconego człowieka. Wielbiciela kłamstwa, aż do samej śmierci. Podniósł wzrok i zauważył, że redaktor go obserwuje. Jego zwierzchnik rozłożył obie ręce, wykonując dłońmi okrężne, szybkie ruchy – jak wiatraczki. Gest był bardzo czytelny. „Większe tempo!” Cowart spojrzał z powrotem na pisany artykuł, wiedząc, że po nim nikt go już nie dotknie. Taki jaki wyjdzie od niego, ukaże się na pierwszej stronie. Wahał się, nie wiedząc, co zrobić, gdy za plecami usłyszał głos. – Nie kupuję tego. Była to Edna McGee. Blond włosy fruwały wokół jej twarzy, gdy zamaszyście kręciła głową z niedowierzaniem. Patrzyła na kilka zapisanych kartek. Wyznanie Blaira Sullivana. – Co! – Cowart okręcił się na krześle, zwracając się twarzą do koleżanki. Marszczyła brwi i robiła miny, w miarę jak jej wzrok prześlizgiwał się po kolejnych słowach. – Słuchaj, Matt, chyba coś tu jest nie tak. – Co? – spytał ponownie. – Słuchaj, ja to tak tylko przerzucam i generalnie widzę, że on ci pewnie wali prawdę o większości tych okropieństw. Musi tak być, te wszystkie szczegóły i w ogóle. Ale, no zresztą sam popatrz, powiedział ci, że parę lat temu załatwił dzieciaka, który pracował w przydrożnym sklepie zjedzeniem i pamiątkami indiańskimi na Szlaku Tamiami. Mówił ci, że wstąpił po colę czy coś takiego, strzelił chłopakowi w tył głowy, wziął, co tam było w kasie, zanim się zabrał do Miami. Cholera, przecież ja to dobrze pamiętam. Robiłam o tym artykuł. Przypominasz sobie, zaczęłam pisać o wszystkich tych małych firmach, które pojawiły się wtedy jak grzyby po deszczu w okolicy rezerwatu Miccosukkee, a przy okazji zahaczyłam też o przestępczość, dającą się we znaki ludziom z Glades. Pamiętasz? Złapał się mocno biurka. – Matt, dobrze się czujesz? – Pamiętam te artykuły – odparł powoli. Edna przyjrzała mu się uważnie. – No, większość z nich była o różnych napadach na ludzi idących grać w bingo i o dodatkowych patrolach ochroniarzy, których Indianie wyznaczyli, by pilnowali wszystkiego, co przynosi pieniądze. – Pamiętam. – Widzisz, trochę sama szperałam w związku z tym zabójstwem. To znaczy, to stało się prawie dokładnie tak, jak mówił Sullivan. Zresztą z tego, co mówił, wygląda, że faktycznie w którymś momencie musiał być w tym sklepie. I rzeczywiście, strzał do chłopaka padł z tyłu. Tylko że to było we wszystkich gazetach... – Pomachała mu przed nosem plikiem zapisanych na maszynie kartek. – Niby wszystko się zgadza w tej jego opowieści, tylko jest to jakieś takie powierzchowne. On tego nie zrobił, nie ma mowy. Posadzili za to przecież trójkę nastolatków z South Dade. Ludzie z sądówki stwierdzili, że kula z ciała zabitego chłopaka pochodzi z ich broni. Jeden z nastolatków przyznał się, natomiast chłopak, który wtedy był za kierownicą, złożył zeznanie obciążające tego, który strzelał. Jak to mówią otwarte i zamknięte. Dwóch z tych dzieciaków odsiaduje obowiązkowe dwadzieścia pięć za morderstwo z premedytacją, bez możliwości amnestii. Trzeci wyszedł, bo sypnął kolesiów. Ale nie ma żadnych wątpliwości, kto to zrobił... – Sullivan... – Cholera, nie wiem. Był wtedy na południu Florydy. Nie ma wątpliwości. Znaczy się, muszę sprawdzić daty i w ogóle, ale jestem prawie pewna. Przejeżdżał prawdopodobnie w pobliżu mniej więcej w tym czasie, kiedy cała lokalna prasa rozpisywała się o tym morderstwie. Ten chłopak, który zginął, był bratankiem jednego ze starszyzny indiańskiej, więc we wszystkich miejscowych gazetach było o tym głośno. Telewizja też się tym zachłystywała. Pamiętasz? Rzeczywiście coś sobie mgliście przypominał, zastanawiał się tylko, dlaczego nie pamiętał o tym podczas rozmowy z Sullivanem. Skinął głową. Edna potrząsnęła trzymanym plikiem kartek. – Cholera, Matt, pewnie faktycznie mówił prawdę o większości tych zabójstw. Ale wszystkie? Kto to może wiedzieć? Masz już jedno, które nie do końca gra. A ile jeszcze innych? Cowart poczuł, że robi mu się niedobrze. Słowa „pewnie mówił prawdę” brzmiały mu w uszach jak kara. Co się zmienia, jeżeli w jednym przypadku skłamał? A jeśli dwa? Trzy? Dwanaście razy? Kogo zabił? A kogo nie? Kiedy mówił prawdę, a kiedy kłamał? Może to wszystko było jednym wielkim kłamstwem, a Ferguson cały czas mówił prawdę? Obraz Fergusona – przebiegłego, pozbawionego ludzkiej twarzy mordercy – zaczął znowu ustępować wyobrażeniu gniewnego człowieka, samotnego w obliczu rażącej niesprawiedliwości. Kłamstwa, półprawdy i dezinformacja serwowane przez Sullivana zlały się teraz w jedną, niemożliwą do rozwikłania masę. Niewinny? – zastanawiał się Cowart. Popatrzył nieruchomym wzrokiem na ekran komputera, cały czas rozpamiętując słowa Sullivana. Winny? Zrobił to. Nie zrobił. Edna raz jeszcze potrząsnęła trzymanymi w ręku kartkami. – Jest tu jeszcze kilka spraw, które mogą nie grać. Ale są to tylko moje przypuszczenia. Bo właściwie dlaczego, co? Dlaczego miałby się przyznawać do morderstw, z którymi nie miał nic wspólnego? – Urwała i zaraz sama sobie udzieliła odpowiedzi: – ... Bo był do samego końca cholernie porąbanym facetem. A wszyscy ci seryjni mordercy stawiają sobie za punkt honoru bycie najgorszym, najokrutniejszym lub największym. Pamiętasz Henleya w Teksasie? Razem z takim drugim wykończyli dwadzieścia osiem osób. Więc siedzi sobie Henley w więzieniu, kiedy dochodzi go wiadomość, że inny facet, Gacy z Chicago, załatwił trzydziestu trzech. Henley, nie namyślając się długo, dzwoni do detektywa w Houston i mówi: „Mogę jeszcze odzyskać swój rekord”... I co ty na to? Dziwne – to w tym przypadku nie jest chyba najwłaściwsze słowo. – Zdecydowanie – odparł Cowart, czując, jak żołądek wykonuje mu dziwne ewolucje. Edna spojrzała mu przez ramię na wstępny akapit artykułu. – Przynajmniej trzydzieści dziewięć przestępstw. Według tego, co ci powiedział. Ale lepiej zrobisz, jak to sprawdzisz. – Mam zamiar. – To dobrze. Czy podał ci jakieś znaczące szczegóły dotyczące tych morderstw w Keys? – Nie – odparł pospiesznie Cowart. – Powiedział tylko, że udało mu się zlecić je komuś. – Ale chyba musiał ci coś bliższego powiedzieć... Cowart wykrztusił: – Mówił o jakichś układach więziennych, w rodzaju poczty pantoflowej, która dociera nawet do celi śmierci. Powiedział, że wszystko można załatwić za odpowiednią cenę. Ale nie mówił, ile i jak zapłacił. – Zastanawiające. Znaczy, wiem, że musisz napisać, co ci mówił. Ale połapanie się w tym wszystkim... Do diabła. – Spojrzała przez pokój redakcyjny, kierując wzrok na miejsce, gdzie dwoje detektywów czytało transkrypcję rozmowy. – Sądzisz, że mają jakieś rzeczywiste dowody? Bo mnie się wydaje, że czekają, aż ty im to wszystko wyjaśnisz, ładnie i po prostu. – Nie starała się nawet ukryć cynizmu. Spojrzał na nią. – Edna... – zaczął. – Chciałbyś, żeby ci pomóc posprawdzać tych frajerów, tak? – W głosie Edny pojawił się natychmiast entuzjazm. Uderzyła ręką w trzymane kartki. – Musisz wiedzieć, co jest na pewno, co być może, a co do czego nie ma mowy, no nie? – Tak. Proszę. Mogłabyś to zrobić? – No pewnie. Zajmie parę dni, ale natychmiast się za to zabiorę. Powiem tylko tym na górze. Ale jesteś pewny, że nie przeszkadza ci dzielenie się tym materiałem? – Nie przeszkadza. Nie ma problemu. Edna wskazała tekst na ekranie. – Uważaj tylko i nie bądź zbyt dosłowny, jeśli chodzi o wyznanie naszego starego Sully’ego. Może jeszcze tam być parę innych drobnych problemów. Więc nie wchodź za głęboko, żebyś później mógł z tego wyjść. Cowart chciał się roześmiać lub zwymiotować, nie potrafił tego dokładnie określić.. – Wiesz co, ale trzeba oddać sprawiedliwość staremu Sufly’emu. W życiu nikomu niczego nie ułatwił – powiedziała, odwracając się. Obserwował, jak Edna McGee zmierza w stronę redaktora i zaczyna z nim rozmawiać z ożywieniem. Oboje spoglądali na przepisaną na maszynie kartkę. Dostrzegł, jak mężczyzna kręci głową i spiesznie idzie w jego stronę. – To prawda? – spytał redaktor działu miejskiego lodowatym tonem. – Według niej tak. Ja nie wiem. – Będziemy musieli z tego sprawdzić każdy najdrobniejszy szczególik. – Dobrze. – Chryste! Jak ty napiszesz ten artykuł? – Po prostu jako słowa umierającego człowieka. Nie potwierdzone zarzuty. Nikt nie wie, gdzie leży prawda. Mnóstwo pytań. Takie różne rzeczy. – Dawaj dużo opisów, a uważaj na szczegóły. Potrzebujemy trochę czasu. – Edna powiedziała, że pomoże. – Dobrze. Bardzo dobrze. Ona zaraz zacznie dzwonić, gdzie się da. Jak sądzisz, kiedy ty będziesz się mógł tym zająć? – Muszę trochę odpocząć. – Dobrze. A ci detektywi... – Będę tutaj. – Cowart spojrzał ponownie na pisaną na ekranie stronę. Wychwytywał słowa Sullivana ze swego notesu, zamykając artykuł stwierdzeniem: „Niezła opowieść, co?” Przycisnął kilka klawiszy w komputerze, wyłączając swój ekran i elektronicznie przekazując napisany materiał do działu miejskiego. Będą go tam mogli zmierzyć, zważyć, ocenić, zredagować i przenieść na pierwszą stronę. Nie wiedział już, czy to, co zrobił, zawierało prawdę czy kłamstwa. Uświadomił sobie, że po raz pierwszy w ciągu tych wszystkich lat pracy dziennikarskiej naprawdę nie miał pojęcia, co jest czym, tak bardzo prawda i kłamstwo się ze sobą splątały w jego umyśle. Błądząc w morzu niepewności, poszedł na spotkanie z detektywami. Shaeffer i Weiss czekali na niego wściekli. – Gdzie to jest? – pytała kobieta, gdy tylko przekroczył próg sali konferencyjnej. Trzy maszynistki spinały napisane strony przy dużym stole, przy którym odbywały się popołudniowe kolegia redakcyjne. Kiedy usłyszały wzburzenie w głosach detektywów, pospiesznie opuściły pomieszczenie, zostawiając na stole stertę kartek. Cowart się nie odezwał. Jego wzrok uciekł w stronę wielkiego, panoramicznego okna. Światło słoneczne, odbite od wód zatoki, zalało pokój. Widział duży statek pasażerski, nabierający prędkości, kierujący się przez Cieśninę Florydzką na otwarte wody oceanu. – Gdzie to jest?! – zapytała po raz drugi Shaeffer. – Gdzie jest jego wyjaśnienie, dotyczące śmierci jego matki i ojczyma? – Potrząsnęła mu tuż przed nosem zapisanymi kartkami. – Tu nie ma o tym ani słowa – prawie krzyknęła. Weiss wstał i wycelował w niego palec. – Zacznij się tłumaczyć, i to zaraz, Cowart. Mam serdecznie dosyć tej całej ciuciubabki. Moglibyśmy cię zaaresztować jako koronnego świadka i potrzymać trochę na osobności. – Nie mam nic przeciwko temu – odparł, starając się wykrzesać z siebie oburzenie podobne do prezentowanego przez parę detektywów. – Przydałoby mi się trochę snu. – Wiecie, zaczynam mieć serdecznie dosyć waszych pogróżek pod adresem mojego człowieka – odezwał się głos zza pleców Cowarta, należący do redaktora działu miejskiego. – Może byście się tak wzięli do roboty i popracowali trochę samodzielnie, co? Wygląda to tak, jakbyście chcieli, żeby on wam podał na talerzu wszystkie odpowiedzi. – Bo mamy podstawy, by sądzić, że on je wszystkie ma – odpowiedziała Shaeffer powoli, w jej głosie czuło się tłumioną groźbę. Przez chwilę słowa kołysały się złowieszczo w powietrzu. W końcu redaktor wskazał krzesła, starając się przełamać zawisłe w pokoju przytłaczające napięcie. – Siadajcie – powiedział stanowczo. – Postaramy się to wszystko wyjaśnić. Cowart dostrzegł, jak Shaeffer bierze głęboki oddech, starając się zapanować nad sobą. – Dobrze – zgodziła się cicho. – Pełne oświadczenie, w tej chwili, potem schodzimy wam z drogi. Może być? Cowart skinął głową. Redaktor włączył się: – Jeżeli on się zgadza, to w porządku. Ale jeszcze jedna groźba z waszej strony i przesłuchanie skończone. Weiss usiadł ciężko, wyjmując niewielki notatnik. Shaeffer zadała pierwsze pytanie: – Proszę wytłumaczyć to, co powiedział mi pan wtedy w Starkę. Obserwowała go nieruchomo, rejestrując każdy jego ruch. Cowart odpowiedział jej takim samym, nieustępliwym spojrzeniem. Tak pewnie patrzy na podejrzanych, pomyślał. – Sullivan utrzymywał, że zaaranżował te morderstwa. – Już nam pan to powiedział. Jak? Przez kogo? Jakie były jego dokładne słowa? I dlaczego, do diabła, nie ma tego na taśmie? – Kazał mi wyłączyć magnetofon. Nie wiem dlaczego. – Dobrze – powiedziała wolno. – Proszę kontynuować. – Był to krótki fragment całej rozmowy... – Pewnie. Dalej. – Dobrze. Wiecie już, jak wysłał mnie do Islamorada. Dał mi ten adres i w ogóle. Kazał mi przeprowadzić wywiad z ludźmi, których tam znajdę. Nie powiedział mi, że będą zabici. W ogóle nic mi więcej nie powiedział, po prostu nalegał, żebym tam pojechał... – A pan nie żądał żadnych wyjaśnień przed swoim wyjazdem? – Po co? I tak by to nic nie dało. Był niewzruszony. Miał niedługo umrzeć. Więc pojechałem. Nie zadając żadnych pytań. Nie jest to chyba aż takie niepojęte. – Pewnie. Proszę kontynuować. – Gdy tylko wróciłem do celi, chciał natychmiast, bym mu opisał, co zastałem. Chciał usłyszeć wszystko z najdrobniejszymi szczegółami: jak siedzieli, w jaki sposób zostali zabici i w ogóle wszystko, co tylko pamiętałem. Szczególnie interesowało go, czy cierpieli. Kiedy skończyłem mu opisywać oba ciała, wydawał się usatysfakcjonowany. Wręcz zadowolony. – Proszę dalej. – Zapytałem go, dlaczego się cieszy, a on odparł: „Bo ja ich zabiłem”. Wtedy zapytałem, w jaki sposób miałby to zrobić, na co stwierdził: „Możesz dostać wszystko, co tylko zechcesz, nawet tu, w celi śmierci, jeśli jesteś gotów zapłacić odpowiednią cenę”. Spytałem, ile zapłacił, ale nie chciał powiedzieć. Mówił, że to ja mam się tego dowiedzieć. Stwierdził, że nie będzie rozpuszczał języka przed pójściem do piachu. Próbowałem go podpytać, jak udało mu się to zaaranżować, ale odmówił odpowiedzi. Potem zapytał: „To co, nie jesteś wcale zainteresowany moim testamentem?” Wtedy też powiedział mi, żebym włączył magnetofon. I zaczął się przyznawać do tych wszystkich innych przestępstw. – Kłamstwa płynęły wartką strugą. Był zaskoczony, jak mu to łatwo poszło. – Czy uważa pan, że był jakiś związek pomiędzy późniejszym wyznaniem a morderstwami w okręgu Monroe? Oto jest pytanie, pomyślał Cowart. Wzruszył ramionami. – Trudno powiedzieć. – Ale sądzi pan, że mówił prawdę? – Tak, przynajmniej miejscami. To znaczy, wydaje się to jasne, że gdy wysyłał mnie do tamtego domu, wiedział, że coś się tam stanie. Więc musiał wiedzieć, że oni będą zamordowani. Sadzę, że dostał to, czego chciał. Ale jak za to zapłacił... – Cowart pozwolił swemu głosowi odpłynąć. Shaeffer wstała nagle, wpatrując się w Cowarta. – Dobrze – powiedziała. – Dziękujemy. Czy pamięta pan coś jeszcze? – Jeżeli sobie coś przypomnę, dam państwu znać. – Chcielibyśmy dostać oryginalne taśmy. – Zobaczymy – wtrącił się redaktor. – Prawdopodobnie będzie to możliwe. – Mogą stanowić dowód rzeczowy – powiedziała lodowato. – Cóż, musimy jeszcze zrobić kopie. Może dzisiaj, późnym popołudniem. W tej chwili, jeżeli chcecie, możecie zabrać transkrypcję. – Dobrze – powiedziała. Cowart zerknął na redaktora – pani detektyw zrobiła się nagle bardzo ustępliwa. – Gdzie będę mogła pana złapać? – spytała. – Będę się tu kręcił. – Nie planuje pan żadnych wycieczek? – Tylko do domu do łóżka. – Aha. Będziemy się kontaktować w sprawie taśm. – Ze mną – rzekł redaktor działu miejskiego. Skinęła głową. Weiss zamknął z trzaskiem swój notes. Na sekundę przygwoździła Cowarta do miejsca swym wystudiowanym, nieruchomym spojrzeniem. – Wie pan, panie Cowart, jest jedna rzecz, która nie daje mi spokoju. Podczas konferencji prasowej po egzekucji mówił pan, że Blair Sullivan rozmawiał z panem o zabójstwie tej małej dziewczynki z Pachouli. Cowart poczuł, jak jego wnętrzności zaczynają wykonywać jakiś obłąkańczy taniec. – Tak – odpowiedział. – Ale tego też nie ma w transkrypcji. – Kazał mi wyłączyć magnetofon. Mówiłem wam już. Uśmiechnęła się z widoczną satysfakcją. – To prawda. Sądziłam, że tak się właśnie musiało stać... – Zawiesiła głos, pozwalając ciszy podnieść temperaturę w pokoju. – ... Tylko że wtedy usłyszelibyśmy, jak Sullivan mówi do pana coś w rodzaju: „Wyłącz to nagrywanie”. Prawda? Cowart, walcząc z ogarniającą go paniką, wzruszył nonszalancko ramionami. – Nie – odparł powoli. – Powiedział o tym wtedy, kiedy mówił o zabójstwach w Monroe. Shaeffer skinęła głową. Jej oczy świdrowały Cowarta, jakby chciały przebić go na wylot. – Ach, oczywiście, tylko dlaczego nie wspomniał pan o tym wcześniej? Czy to, swoją drogą, nie zdumiewające? Wszystkie inne przestępstwa są nagrane na taśmie, oprócz akurat tych dwóch, prawda? Tego, które po raz pierwszy pana do niego przyprowadziło, i tego, którym zakończył. Dziwne, nie sądzicie? – Nie wiem, detektywie. On był dziwnym człowiekiem. – Myślę, że pan też jest dziwny, panie Cowart – powiedziała. Następnie obróciła się na pięcie i wyprowadziła swego partnera z sali konferencyjnej. Patrzył za nią, jak maszerowała przez pokój redakcyjny i dalej, do wyjścia. Widział wyraźnie napięte mięśnie jej łydek. Musi dużo biegać, pomyślał. W jej szczupłym, wysportowanym ciele widać ból, brak szczęścia i determinację. Chciał bardzo przekonać samego siebie, że uwierzyła w jego kłamstwa, ale wiedział, że tylko się oszukuje. Redaktor również odprowadził spojrzeniem dwójkę policjantów. Następnie odetchnął głęboko i wygłosił oczywistą prawdę. – Matty – powiedział cicho – ta panna nie uwierzyła w ani jedno twoje słowo. Czy tak naprawdę było z Sullivanem? – Tak, mniej więcej. – Strasznie to wszystko grząskie, co? – Tak. – Matty, czy coś się tutaj dzieje? – Po prostu cały Blair Sullivan – odparł szybko. – Gierki umysłowe. Tak się właśnie zabawiał ze mną. Zresztą chyba ze wszystkimi. Tym się zajmował, kiedy akurat nikogo nie zabijał. – Ale co z tym, co sugerowała ta detektyw? Cowart szukał odpowiedzi, która zabrzmiałaby chociaż trochę sensownie. – Z Sullivanem było tak, jakby robił rozróżnienia pomiędzy przestępstwami. Pewnie z jakichś powodów były dla niego ważne, na przykład te, których nie ma na taśmie. Natomiast cała reszta to był po prostu chleb powszedni. Materiał do budowania legendy. Nie jestem psychiatrą. Nie potrafię wytłumaczyć, co się działo w jego głowie. Redaktor skinął głową. – Czy to właśnie będzie w artykule? – Tak, mniej więcej. – Starajmy się, żeby to, co pójdzie do druku, nie przekroczyło granicy ostrożności, zgoda? Jeżeli będziesz miał co do czegoś jakieś wątpliwości, po prostu tego nie zamieszczaj. Albo też upewnij się, że masz na to pokrycie. Zawsze będzie można do tego wrócić. Cowart próbował się uśmiechnąć. – Tak właśnie staram się robić. – Naprawdę się postaraj – stwierdził redaktor. – Wszystko to wywołuje więcej pytań niż odpowiedzi. No bo kogo Sullivan próbował chronić? Oczywiście będziesz musiał się tego dowiedzieć. Gdy Edna będzie sprawdzała resztę, ty zajmiesz się tą sprawą, tak? – Tak. – Ale materiał. Facet aranżuje morderstwo tuż przed własną egzekucją. O co tutaj chodzi? Skorumpowany strażnik? Może prawnik? Inny więzień? Odpocznij trochę i zabieraj się do tego, dobra? Masz pomysł, od czego zacząć? – Jasne – odpowiedział. Nie tylko od czego zacząć, ale i gdzie zakończyć: Robert Earl Ferguson. Mimo zmęczenia Cowart pozostał w redakcji przez cały dzień, aż do zmierzchu. Jak długo się dało, ignorował czekające na niego ekipy telewizyjne, okupujące frontowe wejście do gmachu. Kiedy jednak kierownictwo produkcji każdej ze stacji telewizyjnych zaczęło wydzwaniać do redaktora naczelnego, został zmuszony do wyjścia na zewnątrz i złożenia krótkiego, niezadowalającego dla nikogo oświadczenia. Rozzłościło ich to bardziej, niż uspokoiło. Żadna z ekip nie odeszła, gdy skończył mówić i schował się w budynku. Nie przyjmował żadnych telefonów od dziennikarzy, chcących przeprowadzić z nim wywiad. Czekał po prostu na osłonę nocy. Kiedy pierwsze wydanie zeszło z prasy, odczytał powoli słowa, które napisał, jakby się bojąc, że mogą go fizycznie zranić. Wprowadził jedną czy dwie poprawki do późniejszego wydania, kładąc większy nacisk na wątpliwości związane z wyznaniem Sullivana, odbierając tajemniczość jego działaniom. Przez chwilę rozmawiał jeszcze z Edną i redaktorem działu – fikcyjna koordynacja pracy. Zjechał windą towarową w czeluście budynku gazety, mijając działy składu komputerowego, biuro ogłoszeń, kafeterię i wreszcie drukarnię. Cały gmach szumiał i drgał w rytm miarowych ruchów pras drukarskich, wypluwających dziesiątki tysięcy egzemplarzy gazety. Czuł, jak wibracje maszyn przenikają w niego przez podeszwy stóp. Samochodem dostawczym przejechał kilka przecznic w pobliże domu. Poprawił pod pachą egzemplarz jutrzejszego wydania i poszedł w zapadający miejski mrok, czując niespodziewaną ulgę, rosnącą z każdym miarowym odgłosem jego anonimowych kroków na chodniku. Z bezpiecznego dystansu obserwował chwilę swój dom, szukając czatujących na niego dziennikarzy. Nikogo nie dostrzegł; rozejrzał się jeszcze, czy nie zobaczy gdzieś detektywów z Monroe. Myśl, że mogliby go śledzić, wcale nie była taka niedorzeczna. Ulica wydawała się jednak pusta. Szybko przeciął kładące się miękko cienie lamp ulicznych i wszedł do swojej klatki schodowej. Po raz pierwszy od czasu gdy tu zamieszkał, żałował, że skromny budynek nie jest lepiej zabezpieczony. Przed windą zawahał się przez chwilę, a potem wpadł w drzwi wejścia awaryjnego, wbiegając ile tchu po schodach, łapiąc oddech krótkimi, urywanymi łykami. Stopy czyniły łoskot, uderzając o gładkie linoleum na mijanych półpiętrach. Otworzył drzwi do swego mieszkania i wszedł do zrujnowanego pomieszczenia. Przez chwilę stał na samym środku, czekając, aż mu przestanie walić serce. Wreszcie podszedł do okna i zapatrzył się w ciemne wody zatoki. Kilka odbitych świateł przecinało sfałdowaną atramentową toń, by nieco dalej utonąć w bezkresie oceanu. Poczuł, że jest kompletnie sam. Nie wiedział jednak, jak bardzo się myli. Wiele osób było teraz z nim w pokoju, jak duchy, czekające na jego następny ruch. Niektórzy byli nawet znacznie bliżej. Na przykład Andrea Shaeffer, która zaparkowała niecałą przecznicę dalej, obserwując jego chwiejny krok wzdłuż ulicy przez lornetkę z noktowizorem, gdy chował się i wynurzał z zapadającej ciemności. Była tak skupiona na nim, że nie dostrzegła Tanny’ego Browna. Stał ukryty w cieniu przyległego budynku, otulony wszechogarniającym mrokiem. Obserwował światła palące się w mieszkaniu Cowarta, czekając, aż zgasną. Następnie odczekał jeszcze, aż nie oznaczony samochód patrolowy, wiozący policjantkę, oddali się w noc. Wtedy ruszył krokiem bywalca ulic w stronę mieszkania Cowarta. Rozdział czternasty WYZNANIE Tanny Brown nasłuchiwał chwilę pod drzwiami mieszkania Cowarta. Słyszał odległe dźwięki nocnego miasta, samochody wdzierające się w ciszę, ich szum mieszający się ze stuknięciami połyskującego zielono owada, przypuszczającego raz po raz samobójczy szturm na wiszącą na korytarzu kasetkę z bezpiecznikami. Drgnął, gdy nagle dobiegły go głosy z sąsiedniego mieszkania, wystrzelające niespodziewanie głośnym śmiechem, później opadające w ciszę. Przez sekundę zastanawiał się, na czym polegał dowcip. Raz jeszcze posłuchał pod drzwiami, ale z mieszkania Cowarta nie dobiegł go żaden odgłos. Położył rękę na klamce, naciskając ją lekko do momentu, w którym napotkał opór. Zamknięte. Dostrzegł jeszcze płytkę zamkniętej zasuwy. Zacisnął pięść z rozczarowania. Nie umiał znieść myśli, że miałby prosić Cowarta o wpuszczenie go do środka. Marzył o wślizgnięciu się tam ukradkiem, jak złodziej, chciał obudzić Cowarta gwałtownie, by zobaczył go wyłaniającego się z sennego niebytu jak widmo, żądające prawdy. Usłyszał wibrujący, metaliczny dźwięk za plecami. Obrócił się szybko, jednocześnie usiłując wycofać się w cień. Ręka automatycznie powędrowała do kabury. Była to winda, zmierzająca na inne piętro. Obserwował, jak mały pasek światła przesuwa się w górę, widoczny przez szczelinę w drzwiach, za chwilę znikając. Opuścił rękę, zastanawiając się, dlaczego jest taki niespokojny. Zmęczenie i wątpliwości. Spojrzał raz jeszcze na drzwi, przed którymi się znajdował, zdając sobie sprawę, że gdyby ktokolwiek zauważył go tutaj, miałby pełne prawo wezwać policję, biorąc go za jakiegoś intruza o nieczystych intencjach. Zresztą, pomyślał sobie w nagłym przypływie humoru, właśnie nim jestem. Odetchnął głęboko, odsuwając zmęczenie, koncentrując się na powodach, które przywiodły go dzisiaj pod drzwi Cowarta. Poczuł gorące tchnienie gniewu na swym czole i ostro zapukał w grubą, drewnianą płytę. Cowart siedział po turecku pośród ruiny, którą jeszcze niedawno można było nazwać mieszkaniem, zastanawiając się nad swym następnym posunięciem. Kiedy rozległy się cztery uderzenia w drzwi, podobne do krótkich, suchych wystrzałów, jego pierwszą reakcją była chęć pozostania na miejscu, jak jeleń zamarły w światłach reflektorów. Drugą myślą było ukrycie się. Zamiast tego wstał i podszedł chwiejnie w kierunku dźwięku. Wziął głęboki oddech i spytał: – Kto tam? Kłopoty, pomyślał Tanny, głośno zaś odpowiedział: – Porucznik Tanny Brown. Chciałbym z panem porozmawiać. Po drugiej stronie drzwi zapadła cisza. – Proszę otwierać! Cowart chciał się głośno roześmiać. Uchylił drzwi, wyglądając przez niewielką szparkę. – Każdy chce dziś ze mną rozmawiać. Myślałem, że to znowu któryś z tych cholernych facetów z telewizji. – Nie, tylko ja – odparł Brown. – Ale pewnie te same pytania – stwierdził Cowart. – Więc jak mnie pan, u diabła, znalazł? Nie ma mnie w książce telefonicznej, a dział miejski nie wydaje nikomu mojego adresu domowego. – Nie było trudno – odrzekł detektyw, nadal stojąc na korytarzu. – Dał mi pan swój telefon jeszcze wtedy, gdy wyciągał pan Bobby’ego Earla z więzienia. Wystarczyło tylko zadzwonić do informacji i powiedzieć im, że to sprawa policyjna. Oczy obydwu mężczyzn spotkały się; dziennikarz potrząsnął głową. – Powinienem był wiedzieć, że się pan tu zjawi. Już taki dzień: wszystko idzie nie tak. Brown wykonał gest ręką. – Czy musimy rozmawiać tutaj, czy też mogę wejść? Reporter zdawał się uważać to za coś zabawnego, bo uśmiechał się, kręcąc głową. – Dobra, niech pan wchodzi. Czemu nie? I tak miałem się z panem zobaczyć. – Otworzył drzwi na całą szerokość. Pokój za nim zalegała ciemność. – Może trochę światła? – Podszedł do ściany i włączył kontakt. Detektyw rozejrzał się z zaskoczeniem dookoła, patrząc na oświetlony przez górne światło bałagan. – Chryste, Cowart. Co się tu stało? Miałeś włamanie? Dziennikarz znów się uśmiechnął. – Nie, zwykły napad szału. A dotąd jakoś nie za bardzo chciało mi się to posprzątać. Pasuje do mojego nastroju. Przeszedł na środek pokoju i znalazł przewrócony fotel. Podniósł go i postawił na nogach, następnie cofnął się o krok i pomachał detektywowi, żeby tu usiadł. Potem zgarnął jakieś papiery z kanapy na podłogę i opadł na naprędce zrobione miejsce. – Zmachany – powiedział Cowart. – Nie za wiele spałem. – Potarł twarz rękami. – Też mało spałem – mruknął Brown. – Zbyt dużo pytań. Niedostatek odpowiedzi. – To rzeczywiście nie pozwala spać. – Dwóch znużonych mężczyzn patrzyło na siebie nieruchomo. Cowart uśmiechnął się i potrząsnął głową, jakby w odpowiedzi na zapadłą ciszę. – Więc niech mi pan wreszcie zada to pytanie – rzucił do detektywa. – Co się dzieje? Cowart wzruszył ramionami. – Zbyt ogólne. – Wilcox mówił, że cokolwiek Sullivan wyznał panu, zanim poszedł na krzesło, nieźle pana rozpieprzyło. Mógłby mi pan coś o tym...? Cowart wyszczerzył zęby. – Tak powiedział? Nic dziwnego. Zimna krew, ten Wilcox. Nawet nie mrugnął, jak włączyli prąd. – Dlaczego miałby się tym przejmować? Chyba mi pan nie powie, że pan uronił łzę nad odjazdem Sullivana. – Niby nie, a jednak... Brown przerwał mu. – Bruce Wilcox ma po prostu na to wszystko inny punkt widzenia. – No tak, być może. Więc chce pan wiedzieć, co mnie tak rozpieprzyło? A gdyby pan wysłuchał, jak jakiś facet przyznaje się do popełnienia tylu morderstw, nie potrząsnęłoby to panem? – Potrząsnęłoby. I wiele razy tak było. – Racja. Przecież śmierć to pana branża. Tak samo jak Sully’ego. – Pewnie można by tak to określić, chociaż wolałbym w ten sposób o tym nie myśleć. – Brown starał się wymazać wrażenie, że dziennikarz przygwoździł go swym pierwszym posunięciem. Siedział, obserwując rozczochranego człowieka w jego zniszczonym mieszkaniu. Zastanawiał się, jak długo wytrzyma, zanim złapie reportera i wytrząśnie z niego wszystkie odpowiedzi. Cowart opadł wygodnie na oparcie kanapy, jakby kontynuując przerwane opowiadanie. – ...Więc siedział sobie stary Sully, gadając jak najęty. Starzy mężczyźni, stare kobiety, młodzi, w średnim wieku, chłopcy, dziewczyny. Faceci obsługujący stacje benzynowe i turyści. Kasjerzy sklepowi i przypadkowi przechodnie. Ciach, ciach. Pogryzieni i wypluci przez jednego złego człowieka. Noże, pistolety, zaduszeni jego gołymi rękami, bici kijami, rąbani, zastrzeleni i utopieni. Wielka różnorodność brzydkich śmierci. Dużo inwencji, co? Niesympatyczne, zupełnie niesympatyczne. Człowiek się zastanawia, do czego ten świat zmierza, po co w ogóle dalej żyć, kiedy wkoło tyle zła. Czy słuchanie czegoś takiego przez kilka bitych godzin nie wystarczy? Czy to nie tłumaczy dostatecznie mojego, jak by to nazwać, niezdecydowania? Czy to właściwe słowo? Tam, w więzieniu? – Mogłoby. – Ale pan tak nie sądzi? – Nie. – Uważa pan, że coś innego mi nie daje spokoju i przyjechał pan aż tutaj, żeby się dowiedzieć co. Jestem wzruszony pańską troskliwością. – To nie była troska o pana. – Powinienem się był tego domyślić – zaśmiał się ponuro Cowart. – Podoba mi się to – oznajmił. – Napiłby się pan czegoś, poruczniku? W ramach przerwy w pojedynku. Brown zastanowił się. Podniósł ramiona w geście: „Właściwie czemu by nie”, a potem rozparł się w fotelu. Obserwował, jak Cowart wstaje, idzie do kuchni i po chwili wraca, niosąc butelkę i dwie szklanki, jednocześnie próbując utrzymać pod pachą sześciopuszkową kasetkę z piwem. Podniósł swe zdobycze do góry. – Tania whisky. I piwo, jeżeli pan chce. To pijali dziennikarze w gazecie mojego starego. Nalewasz piwa, upijasz kilka łyków i strzelasz sobie lufę. Taki dopalacz. Nieźle rozładowuje napięcie po ciężkim dniu. Zapominasz od razu, że masz bezsensowną pracę, w nieludzkich godzinach, a do tego kiepsko płatną i bez przyszłości. Cowart nalał każdemu z nich. – Doskonały drink dla takich jak my. Zdrowie – powiedział, unosząc szklankę. Wypił połowę zawartości kilkoma szybkimi łykami. Alkohol palił gardło i rozgrzewał żołądek. Tanny Brown wykrzywił twarz. – Smakuje fatalnie. Psuje całkowicie i whisky, i piwo – stwierdził. – Tak – zaśmiał się znowu Cowart. – W tym tkwi całe piękno. Bierze się dwie zupełnie dobre substancje, które oddzielnie całkiem nieźle zdają egzamin, wrzuca je razem i otrzymuje coś absolutnie obrzydliwego. A następnie się to pije. Tak jak teraz pan i ja. Detektyw pociągnął jeszcze jeden łyk. – Ale im dłużej się pije, tym lepiej smakuje. – Ha! I tym właśnie się różni od życia. – Ponownie nalał im obu, następnie usiadł wygodnie na kanapie, trąc palcem mokry brzeg szklanki, słuchając piszczącego dźwięku, który w ten sposób powodował. – Dlaczego miałbym panu cokolwiek powiedzieć? – zaczął powoli. – Kiedy po raz pierwszy przyszedłem do pana z pytaniami na temat Fergusona, napuścił pan na mnie swego psa. Wilcoxa. Nie ułatwił mi pan specjalnie mojej pracy, prawda? Kiedy znaleźliśmy ten nóż, czy faktycznie był pan zainteresowany prawdą? Czy tylko utrzymaniem swojej sprawy? Dlatego chciałbym to usłyszeć od pana. Dlaczego właściwie miałbym panu pomóc? – Tylko z jednego powodu. Bo ja też mogę pomóc panu. Cowart potrząsnął głową. – Nie sądzę. I nie uważam, żeby to był dobry powód. Brown poruszył się w swym fotelu, mierząc dziennikarza wzrokiem. – To może trafi do pana ten powód – powiedział po chwili wahania. – Tkwimy w czymś razem. Od samego początku. I nie jest to jeszcze skończone, prawda? – Nie – zgodził się Cowart. – Problem z mojego punktu widzenia wygląda tak, że ja siedzę w czymś po szyję, ale nie wiem, co to jest. Mógłby mnie pan trochę oświecić? Cowart opadł na oparcie, patrząc w sufit i zastanawiając się, co może powiedzieć detektywowi, a czego nie powinien. – Zawsze jest prawie tak samo, prawda? – Co? – Gliniarze i dziennikarze. Brown skinął głową. – Niechętni współpracownicy, i to w najlepszym wypadku. – Miałem kiedyś przyjaciela – zaczął Cowart. – Pracował w wydziale zabójstw, tak jak pan. Zawsze mi powtarzał, że interesuje nas to samo, tylko z innych powodów. Przez bardzo długi czas żaden z nas nie mógł zrozumieć motywów tego drugiego. On sądził, że mnie zależy tylko na tym, żeby mieć co napisać, natomiast ja uważałem, że on chce tylko zamykać kolejne sprawy i wspinać się coraz wyżej w hierarchii służbowej. To, o czym mi mówił, przydawało się w pisaniu artykułów. Rozgłos, jaki zyskiwały jego sprawy, pomagał mu w karierze. W pewnym sensie karmiliśmy się nawzajem. Więc tak sobie żyliśmy, chcąc się dowiedzieć tego samego, potrzebując tych samych informacji, korzystając czasem z tych samych technik, bardziej podobni do siebie, niż którykolwiek byłby skłonny przyznać, i cholernie nieufni względem siebie. Pracowaliśmy na tym samym terytorium po różnych stronach ulicy i nigdy przez nią nie przechodziliśmy. Bardzo dużo czasu minęło, zanim zaczęliśmy dostrzegać, jak bardzo byliśmy podobni, zamiast koncentrować się na różnicach. Brown napełnił sobie ponownie szklankę, czując, jak alkohol zaczyna koić jego zszarpane nerwy. Przełknął i przeciągle spojrzał na Cowarta. – Taka już jest natura detektywów, że nie dowierzają wszystkiemu, czego nie mogą kontrolować. A już szczególnie w przypadku informacji. Cowart leciutko się uśmiechnął. – Dzięki temu to wszystko jest takie interesujące, poruczniku. Ja wiem coś, czego pan chciałby się dowiedzieć. Jest to dla mnie dość dziwna sytuacja. Zazwyczaj to ja staram się nakłonić do mówienia kogoś takiego jak pan. Brown także się uśmiechnął, ale nie dlatego że coś w wypowiedzi Cowarta wydało mu się zabawne. Był to uśmiech, który spowodował, że Cowart mocniej ścisnął szklankę i nagle nie mógł sobie znaleźć wygodnej pozycji. – Jest tylko jeden temat, na który od początku mieliśmy sobie coś do powiedzenia. Chyba nie wypiłem jeszcze tyle, żeby o nim zapomnieć, co, jak pan sądzi, panie Cowart? Cały alkohol, jaki ma pan u siebie, nie sprawiłby, żebym o tym zapomniał. Pewnie nawet cały alkohol świata. Reporter zamarł na chwilę, a potem pochylił się do przodu. – Coś panu powiem, detektywie. Pan chce wiedzieć. Ja też chcę wiedzieć. Zróbmy wymianę. Detektyw odstawił powoli szklankę. – Co mielibyśmy wymieniać? – Wyznanie. Od tego się przecież zaczęło, prawda? – Tak. – Więc pan powie mi prawdę o tamtym wyznaniu, a ja powiem panu o Fergusonie. Brown wyprostował się sztywno, czując, jak fala wspomnień odbiera elastyczność jego ciału i słowom. – Panie Cowart – odparł powoli. – Czy wie pan, co się dzieje, kiedy dorasta się i mieszka całe życie w jednym niewielkim mieście? Człowiek dochodzi do tego, że wyczuwa przez skórę, co jest złe, a co dobre, wąchając, co niesie wiatr, obserwując, jak upał narasta do południa ustępuje pod wieczór. To tak jakby słuchać kawałka muzyki, do którego znasz nuty; orkiestra jeszcze nie zacznie grać, a ty go już słyszysz w głowie. Nie mówię, że wszystko tutaj jest zawsze takie cukierkowe, że nie zdarzają się różne okropności. Pachoula nie jest może Miami, ale i tu mamy mężów okładających żony, dzieciaki, które ćpają, prostytutki, pobicia za długi, wymuszenia, zabójstwa. Wszystko tak samo. Tylko może bardziej w ukryciu. – A co z Bobbym Earlem? – Źle od samego początku. Wiedziałem, że tylko czeka, żeby kogoś zabić. Może przez ten jego chód albo to, jak mówił czy też ten jego śmieszek, kiedy kazałem mu zjechać na pobocze. Był z twardego gniazda, panie Cowart, niczym się nie różnił od psa, którego wychowano do walki. A wszystko to rozwinęło się jeszcze i dojrzało, kiedy mieszkał w mieście. Był przepełniony nienawiścią. Nienawidził mnie. Nienawidził pana. Nienawidził wszystkiego. Chodził sobie, czekając, aż go ta nienawiść kompletnie zaleje. Cały czas wiedział, że mam go na oku. Wiedział, że tylko czekam. Wiedział, że ja wiedziałem, że on też czeka. Cowart spojrzał w zmrużone oczy detektywa myśląc, że Ferguson nie był jedynym, którego przepełniała nienawiść. – Proszę o szczegóły. – Praktycznie żadnych nie ma. Dziewczyna skarży się, że szedł za nią do domu. Inna mówi nam, że chciał ją namówić, żeby z nim pojechała. Powiedział, że ją tylko podwiezie. Taka przyjacielska przysługa. Ale potem nocny patrol namierza go, jak jeździ bez widocznego celu po ulicach ze zgaszonymi światłami. W kilku innych okręgach ktoś popełnia gwałty i morderstwa, ale sądówka nie może do niego dopasować posiadanych dowodów. Policja zatrzymuje go pod szkołą na tydzień przed porwaniem i morderstwem, tuż przed zakończeniem lekcji, a on nie potrafi wytłumaczyć, co tam robił. Cholera, nawet przepuściłem go przez ogólnokrajowy komputer, dzwoniłem do policji stanowej w Jersey, zobaczyć, czy nie mieliby czegoś na niego w Newark. Ale nic nie było. – Tylko pewnego dnia znaleziono martwą Joanie Shriver. Brown westchnął. Alkohol przytłumił nieco jego złość. – Ano właśnie. Tylko pewnego dnia znajdują martwą Joanie Shriver. Cowart wpatrywał się w porucznika policji. – Czegoś mi pan nie mówi. Brown przytaknął. – Była najlepszą przyjaciółką mojej córki. Zresztą moją też. Dziennikarz skinął głową. – I? Brown mówił cicho: – Jej ojciec. Miał takie sklepy z narzędziami. Dostał je po swoim ojcu. To jego ojciec dał mi pracę po południu – miałem tam sprzątać. Był po prostu człowiekiem, który kolor postawił na samym dole swojej listy. Dość niezwykłe w czasach, kiedy wszyscy ustawiali go na samej górze. Pamięta pan, jak było na Florydzie na początku lat sześćdziesiątych? Były marsze, zebrania i palenie krzyży. I pośród tego wszystkiego on dał mi pracę. Pomagał mi, kiedy wyjechałem na studia. A kiedy wróciłem z Wietnamu, zarekomendował mnie do policji. Gdzieś zadzwonił. Kogoś poprosił. Komuś przypomniał o jakiejś przysłudze. Myśli pan, że takie rzeczy się nie liczą? A jego syn był moim przyjacielem. Pracował razem ze mną w sklepie. Opowiadaliśmy sobie kawały, gadaliśmy o kłopotach, o tym, co chcemy robić w przyszłości. Takie coś nie zdarzało się zbyt często w tamtych czasach, chociaż pan pewnie o tym nie wiedział. To też coś znaczy w tym wszystkim, panie Cowart. I nasze dzieci bawiły się razem. A gdyby pan miał pojęcie, co to dla człowieka znaczy, zrozumiałby pan, dlaczego nie za dobrze sypiam teraz w nocy. Miałem kilka długów do spłacenia. Nadal je mam. – Proszę mówić dalej. – Czy ma pan pojęcie, jak bardzo można się znienawidzić za dopuszczenie do czegoś, czemu tak samo mogło się zapobiec, jak wschodowi słońca lub wieczornemu odpływowi? Cowart patrzył ponuro prosto przed siebie. – Może i mam. – Czy pan wie, jak to jest, kiedy jest się absolutnie, bez cienia wątpliwości pewnym, że wydarzy się coś złego, a jednocześnie wie się, że się tego nie powstrzyma? A kiedy się to faktycznie stanie, ktoś, kogo się kocha, zostaje wydarty wprost z naszych ramion? I łamie to serce najbliższego przyjaciela? A ja nie mogłem temu zapobiec. Nie mogłem zrobić zupełnie nic! – Siła bijąca z własnych słów podniosła Browna na nogi. Zacisnął pięść, jakby próbując złapać całą nagromadzoną w nim furię. – Więc rozumie pan teraz, panie Cowart? Zaczyna pan wreszcie widzieć? – Sądzę, że tak. – Więc ta świnia była naprzeciwko mnie. Podśmiewała się, skręcając się na krześle. Szydząc ze mnie. On wiedział. Myślał, że nie można go ruszyć. Bruce spojrzał na mnie, ja skinąłem tylko głową. Wyszedłem, a on mu wtedy dołożył. Uważa pan, że wytłukliśmy to wyznanie z Roberta Earla Fergusona? No i ma pan absolutną rację. Tak właśnie było. Brown głośno klasnął jedną ręką o drugą, co zabrzmiało jak wystrzał z pistoletu. – Buuch! Wzięliśmy książkę telefoniczną, tak jak ta świnia mówiła. – Oczy detektywa przeszywały Cowarta. – Dusiliśmy go, biliśmy, co nam tylko przyszło do głowy. Ale świnia twardo się trzymała. Tylko pluł na nas i nie przestawał się śmiać. Prawdziwy twardziel z niego, wiedział pan o tym? I do tego o wiele silniejszy, niżby się mogło wydawać. – Brown wziął głęboki oddech. – Bardzo żałuję, że go wtedy nie zabiliśmy, od razu tam na miejscu, zamiast tego co się stało. Detektyw zacisnął pięść i podsunął dziennikarzowi pod nos. – Więc jeśli nie zadziała przemoc fizyczna, to co? Trochę psychologicznego piekła powinno zdać egzamin. Widzi pan, ja zdałem sobie wtedy sprawę, że on by się nas nie przestraszył. Bez względu na to, jak mocno byśmy go bili. Ale czego mógłby się bać? – Brown wstał. Podciągnął nogawkę spodni. – Proszę. Cholerny rewolwer, dokładnie tak jak powiedział. W olstrze na kostce. – I to w końcu zmusiło go do przyznania się? – Nie – odparł Brown z tłumioną wściekłością. – Zmusił go strach. – Detektyw schylił się nagle i jednym, gwałtownym ruchem wyciągnął broń. Rewolwer wskoczył mu w dłoń, a on w mgnieniu oka wycelował w stronę Cowarta, odciągając kurek ze złowróżbnym trzaskiem. Mierzył dokładnie w sam środek czoła. – O tak – powiedział. Cowart poczuł, jak krew nagłą falą napływa mu do twarzy. – Strach, panie Cowart. Strach i niepewność, jak szalony może się okazać człowiek pełen gniewu. – Niewielki rewolwer wydawał się jeszcze mniejszy w porównaniu z masywną posturą detektywa, zogromniałą nagle pod wpływem emocji. Policjant pochylił się naprzód, przyciskając lufę bezpośrednio do czaszki Cowarta, gdzie pozostała przez dobrych kilka sekund, jak sopel lodu. – Chcę wiedzieć – wycedził detektyw. – Nie chcę już czekać. – Cofnął nieco rewolwer, tak że znajdował się on w odległości kilku centymetrów od twarzy Cowarta. Dziennikarz pozostał przykuty do miejsca. Z trudem oderwał wzrok od ziejącego wylotu lufy i spojrzał w górę na policjanta. – Zabije mnie pan? – A powinienem, panie Cowart? Myśli pan, że nienawidzę pana dostatecznie za to, że przyjechał pan do Pachouli z tymi wszystkimi cholernymi pytaniami? – Gdybym to nie był ja, pojawiłby się ktoś inny – głos Cowarta łamał się z napięcia. – Każdego bym znienawidził na tyle, by go zabić. Dziennikarz poczuł, jak narasta w nim dzika panika. Nie były w stanie oderwać oczu od palca detektywa, zaciskającego się coraz bardziej na spuście. Zdawało mu się, że spust coraz bardziej zbliża się do punktu, z którego nie ma już odwrotu. Jezu Chryste, przelatywało przez głowę Cowarta, on to zrobi. Przez mgnienie pomyślał, że zaraz zemdleje. – Powiedz mi – natarł zimno Brown. – Powiedz mi to, co chcę wiedzieć. Cowart poczuł, jak cała krew odpływa mu z twarzy. Jego ręce drgały bezładnie na kolanach. – Powiem ci. Tylko odłóż broń. Detektyw wpatrzył się w niego nieruchomo. – Miałeś rację, cały czas ją miałeś! Czy nie to właśnie chciałeś usłyszeć? Brown skinął powoli głową. – Widzisz – powiedział cichym, wyważonym głosem. – Nie jest trudno skłonić kogoś do mówienia. Cowart spojrzał na policjanta. – To nie mnie chcesz zabić. Tanny Brown nie poruszył się przez chwilę. Wreszcie opuścił rewolwer. – Masz rację. Nie ciebie. Albo może i ciebie, tylko jeszcze nie nadszedł na to odpowiedni czas. Usiadł z powrotem, odkładając pistolet na oparcie fotela. Wziął ze stołu postawionego tam wcześniej drinka. Pozwolił, by alkohol stopił resztki dopalającego się gniewu. Odetchnął głęboko. – Blisko, Cowart. Bardzo blisko. Dziennikarz oparł się ciężko o kanapę. – Wszystko obecnie dzieje się zbyt blisko mnie. Obaj chwilę milczeli, zanim ponownie odezwał się detektyw. – Czy nie na to zawsze się skarżycie? Ludzie nie znoszą dziennikarzy, bo zawsze przynoszą najczarniejsze wiadomości. Stąd się chyba wzięło wasze powiedzenie o zabijaniu posłańca, co? – Tak. Tylko że zwykle nie rozumiemy tego aż tak dosłownie. – Cowart głęboko odetchnął i wybuchnął piskliwym, pełnym ulgi śmiechem. Potem zamyślił się na chwilę. – Więc tak się to pewnie stało, prawda? Wystarczy wycelować to w kogoś, a wszelkie zahamowania na temat obciążania samego siebie rozpływają się jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. – Nie ma tego w odgórnie zatwierdzanych podręcznikach policyjnych – odparł Brown. – Ale masz rację. Zresztą miałeś rację przez cały czas. Ferguson powiedział ci prawdę. Właśnie tak skłoniliśmy go do gadania. Jest tylko jeden mały problem. – Wiem jaki. – Dwóch mężczyzn popatrzyło na siebie w milczeniu. Cowart dokończył zawisłe w powietrzu zdanie: – Przyznał się do czegoś, co faktycznie zrobił. – Dziennikarz zawiesił głos, a po chwili dodał: – Tak przynajmniej mówicie. Tak uważacie. Brown energicznie odchylił się do tyłu. – Tak jest – powiedział. Wziął głęboki oddech, nie przestając potrząsać głową z niesmakiem. – Nigdy nie powinienem na to pozwolić. Miałem przecież tyle doświadczenia. Niemało w życiu widziałem. Wiedziałem dobrze, co może się stać, gdy to dostanie się w tryby systemu. Ale po drodze pozwoliłem, żeby różne rzeczy poszły nie tak. To prawie tak jak wtedy, gdy człowiek wjedzie nagle na lód samochodem. W jednej chwili jedziesz pełną parą, masz całkowitą kontrolę nad samochodem, a w następnej kręcisz się bezradnie, zmierzając do rowu, czując, jak jezdnia ucieka ci spod kół. Brown podniósł do ust szklankę. – Ale, widzisz, sądziłem, że jakoś się nam uda. Bobby Earl okazał się dla siebie najbardziej obciążającym świadkiem. Jego stary adwokat nie miał bladego pojęcia o tym, co robił. Więc dzięki dosłownie paru kłamstwom i nadinterpretacjom udało nam się wcisnąć skurwysyna prosto do celi śmierci. Myślałem sobie wtedy, że może się to faktycznie uda. Może nie będę już miał koszmarnych snów o małej Joanie Shriver... – Wiem coś na temat koszmarów... – A potem ty się pojawiłeś, zadając te wszystkie cholerne pytania. Odsłaniając wszystkie nasze drobne potknięcia, wszystkie misterne kłamstewka. Widząc od razu, jak doszło do skazania. Cholera. Im bardziej miałeś rację, tym bardziej cię nienawidziłem. Musiałem cię znienawidzić, rozumiesz? – Pociągnął ostatni łyk ze szklanki, potem postawił ją i ponownie napełnił. – Dlaczego, kiedy przyszedłem zrobić z wami wywiad, przyznałeś się, że uderzyliście Fergusona w twarz? Chodzi mi o to, że to właśnie otwarło drzwi, pociągając za sobą całą resztę... Detektyw wzruszył ramionami. – Nie, tak naprawdę drzwi zostały otwarte, gdy Bruce’owi puściły nerwy. Kiedy zobaczyłeś całą tę frustrację i złość, byłem pewien, że uwierzysz w opowieść Fergusona o tym, jak go okładaliśmy. Myślałem więc, że mówiąc ci prawdę, małą część prawdy, o uderzeniu w twarz, uda mi się ukryć coś większego. Podjąłem ryzyko. Nie wyszło. Ale było blisko. Cowart skinął głową. – Tak jak z górą lodową – stwierdził. – Prawda – odparł policjant. – Widzisz tylko piękny biały lód na górze. Nie dostrzegasz niebezpieczeństwa, które się czai pod powierzchnią. Cowart roześmiał się w głos, chociaż nie było w tym śmiechu nawet krzty poczucia humoru; po prostu wyzwolenie długo blokowanej energii i nerwowa ulga. – Jest tylko jeden drobny szczegół. Detektyw również się uśmiechnął, mówiąc szybko, przerywając dziennikarzowi w pół słowa. – Widzisz, ja wiem, co powiedział ci Blair Sullivan. To znaczy, nie wiem. Ale mogę się domyślać. I to jest ten mały szczegół, no nie? Dziennikarz przytaknął. – Powiedziałeś, że kim według ciebie jest Bobby Earl? – Mordercą. – No cóż, myślę, że możesz mieć rację. Oczywiście możesz też się mylić. Nie wiem. Lubisz muzykę, detektywie? – Tak. – Jaki rodzaj? – Głównie pop. Czasami lekki jazz i rock z lat sześćdziesiątych, jak chcę sobie przypomnieć, że też byłem młody. Moje dzieci śmieją się wtedy ze mnie. Mówią, że jestem wczorajszy. – Słuchasz czasami Milesa Davisa? – Pewnie. – To jest mój ulubiony kawałek. Cowart wstał i podszedł do swojej wieży. Włożył kasetę do magnetofonu i odwrócił się do policjanta. – Jeśli nie masz nic przeciwko temu, posłuchamy tylko końca, dobrze? Włączył przycisk i melancholijny jazz wypełnił pokój. Brown wpatrzył się w reportera. – Cowart, co ty, u diabła, wyprawiasz? Nie przyszedłem tu po to, żeby słuchać muzyki. Cowart usiadł wygodnie. – „Szkice hiszpańskie”. Bardzo sławne. Zapytaj każdego znawcę, a usłyszysz, że to niepowtarzalny przykład amerykańskiej kultury muzycznej. Te rytmy po prostu prześlizgują się w głąb ciebie, delikatne, a zarazem szorstkie. Prawdopodobnie myślisz, że ten utwór kończy się miło i spokojnie. Ale się mylisz. Wabiące dźwięki rogów zamierały powoli i nagle zostały zastąpione przez zjadliwy głos Blaira Sullivana. Brown gwałtownie pochylił się do przodu na dźwięk pierwszych słów przestępcy. Wyciągnął szyję w stronę głośników, siedząc z naprężonymi jak struna plecami, słuchając całym sobą. „... A teraz powiem ci prawdę o małej Joanie Shriver... śliczna Joanie Shriver... Cudowna, mała Joanie...” – Głos zgładzonego mężczyzny był drwiący, wyraźny, odbijający się echem od ścian. „Numer czterdzieści” – powiedział z taśmy głos Cowarta. Śmiech nieżyjącego człowieka przeszył powietrze. Dziennikarz i porucznik policji siedzieli bez ruchu, pozwalając, by głos Sullivana otaczał ich szczelnym płaszczem. Kiedy nagranie dobiegło końca i taśma wyłączyła się, siedzieli jeszcze chwilę w ciszy, patrząc na siebie nieruchomo. – Cholera – rzucił Brown. – Wiedziałem. Skurwysyn. – Ano właśnie – odparł Cowart. Brown wstał i zaczął uderzać zaciśniętą pięścią w dłoń. Czuł, jak całe jego wnętrze drga w nagłym przypływie energii, jakby słowa mordercy zelektryzowały powietrze. Przez zaciśnięte zęby wycedził: – Mam cię, gnoju. Mam cię wreszcie. Cowart nie poruszył się nawet, nadal siedział przygarbiony na kanapie. – Nikt nikogo nie ma – powiedział z cichym smutkiem. – O co ci chodzi? Kto jeszcze o tym wie? – Tylko ty i ja. – Nie powiedziałeś tym detektywom z Monroe? – Jeszcze nie. – Rozumiesz, że zatajasz informacje stanowiące kluczowy materiał dowodowy w sprawie o morderstwo? Zdajesz sobie sprawę, że to przestępstwo? – Jaki materiał dowodowy? Zakłamany, cwany przestępca opowiada mi pewną historię. Wini innego człowieka za różne stworzone i niestworzone kawałki. Jakie to może mieć znaczenie? Dziennikarze bez przerwy słyszą różne rzeczy. Słuchamy, przemyślimy, odrzucamy. Ty mi powiedz: niby na co to jest dowód? – Jego cholerne wyznanie. Opis śmierci jego matki i ojczyma. Jak to sobie wszystko sprytnie zorganizował. Tak jak powiedział, deklaracja umierającego może stanowić dowód w sądzie. – Kłamał. Kłamał na prawo i lewo, w górę i na boki. Nie sądzę, że w ogóle był w stanie rozróżnić, co było prawdą, a co sam sobie wymyślił. – Gówno prawda. Ta jego historia brzmi dla mnie bardzo prawdziwie. – Bo chcesz, żeby była prawdziwa. Spójrz na to od innej strony. Przypuśćmy, że powiedziałbym ci, że w pozostałej części wywiadu Sully pozmyślał różne rzeczy. Przypisywał sobie morderstwa, których w żaden sposób nie mógł popełnić. Naginał fakty, jak się tylko dało. Był wspaniały w swym okropieństwie. Chciał imponować, lśnić, chciał być zapamiętany za swe osiągnięcia. Do diabła, o mało się nie przyznał do uczestnictwa w zabójstwie Kennedy’ego i do ukrycia ciała Hoffy. Więc gdybyś usłyszał to wszystko razem, takie przemieszane jak groch z kapustą, nie zacząłbyś się zastanawiać, czy mówił prawdę o jednym czy drugim nic nie znaczącym dla niego morderstwie? Brown zawahał się chwilę. – Nie. Cowart popatrzył uważnie na detektywa. – W porządku. Może. – A co z nim i z Bobby Earlem? Dlaczego dokładnie zaczyna go sypać? Może był to jego sposób dokopania za coś Bobby’emu Earlowi. Co w tym wszystkim było prawdą? A teraz on już nie żyje. Nie ma go jak zapytać, chyba że wybierasz się na wycieczkę do piekła. – Jestem skłonny dotrzeć i tam. – Ja też. Detektyw łypnął spod oka na Cowarta. Po chwili zmarszczki na jego czole wygładziły się nieco. – Zdaje się, że zaczynam rozumieć. – Co rozumieć? – Dlaczego jest dla ciebie takie ważne, żeby nadal wierzyć w niewinność Bobby’ego Earla. Widzę teraz, dlaczego rozwaliłeś swoją chałupę. Rozpieprzyło ci się trochę to twoje spokojne, poukładane życie, kiedy usłyszałeś, co Sullivan miał do powiedzenia, co? Cowart machnął ręką, jakby chciał powiedzieć, że detektyw mówi prawdy oczywiste. – Nagroda. Reputacja. Przyszłość. Dużo do stracenia. Pewnie wolałbyś, żeby to wszystko po prostu zniknęło, co, Cowart? – Nie zniknie – odpowiedział cicho. – Nie, nie zniknie, prawda? Może na wiele spraw możesz przymykać oczy, ale nie uda ci się wymazać z pamięci obrazu tej małej dziewczynki, zimnej i ociekającej brudną wodą z bagna, co, Cowart? Bez względu na to, jak mocno będziesz zaciskał powieki. – To prawda. – I dlatego ty też masz dług, co, panie Cowart? – Na to wygląda. – Naprawić to, co się spieprzyło. Wyprostować skrzywiony porządek świata. Cowart nie musiał odpowiadać. Uśmiechnął się tylko smutno i pociągnął kolejny, długi łyk. Wskazał Brownowi jego fotel. Detektyw przysiadł, ale pozostał na brzeżku siedzenia, cały napięty, jakby gotując się do skoku. – Dobra – zaczął dziennikarz. – Ty jesteś detektywem. Co byś zrobił najpierw? Przejechał się zobaczyć z Bobbym Earlem? Brown zastanowił się chwilę. – Może. A może nie. Lis może umknąć z sideł, jeżeli nie zastawi się ich tak, jak trzeba. – Jeżeli mamy w ogóle jakieś sidła. I jeśli on jest lisem. – No cóż – rzekł z namysłem Brown – Sullivan powiedział parę rzeczy, które można sprawdzić na miejscu w Pachouli. Może trzeba będzie jeszcze raz porozmawiać z jego babcią i trochę się u niej rozejrzeć. Sullivan mówił, że coś przegapiliśmy. Zobaczmy, czy przynajmniej na ten temat mówił prawdę. Może od tego zaczniemy dochodzić, co jest prawdą, a co nie. Cowart powoli pokręcił głową. – Wszystko to niby racja. Tylko nawet jeżeli tam wejdziemy, a na czołowym miejscu nad kominkiem będą wisiały plakatowe zdjęcia Fergusona popełniającego tamto morderstwo, i tak nam to w niczym nie pomoże... – Wycelował palec w Tanny’ego Browna. – On jest po prostu nie do ruszenia. Przynajmniej legalnymi metodami. Wiesz dobrze, że nie uda ci się nigdy sklecić przeciwko niemu sprawy. Nigdy, przenigdy. Szczególnie po tym całym brudzie związanym z wymuszonym przyznaniem się i tak dalej. Żaden sąd na to już nie pójdzie. – Cowart wziął głęboki oddech. – ... I jeszcze jedno. Kiedy się tam znowu nagle zjawimy, jego babka będzie wiedziała, że coś się zmieniło. A gdy tylko ona się dowie, on też będzie wiedział. Brown skinął głową, ale rzekł szorstko: – Tak czy inaczej chcę znać odpowiedź. – Ja też – przyznał Cowart. – Ale ta sprawa z Monroe. Jeżeli on to faktycznie zrobił, mówię tylko jeżeli, jeżeli tak, mógłbyś go za to posadzić. – Przerwał, a po chwili się poprawił: – Moglibyśmy go posadzić. Ty i ja. – I to by niby wszystko naprawiło? Wsadzić go z powrotem do celi śmierci, oczyścić sumienie? Tak myślisz? – Być może. Mam taką nadzieję. – Nadzieja – stwierdził cierpko detektyw – jest czymś, na co nigdy przesadnie nie stawiałem. Tak samo jak szczęście i modlitwy. Zresztą – mówił dalej, kręcąc głową – znowu ten sam problem. Jeden facet z nieprzeciętną skłonnością do kłamstwa mówi, że zawarł pewien układ. Ale jedyny dowód jego zawarcia jest martwy w Monroe. Więc co, sądzisz, że znajdziemy jakąś broń u Bobby’ego Earla? Może używał karty kredytowej, kupując bilet na samolot albo wypożyczając samochód, specjalnie po to, żebyśmy mogli trafić tam na jego ślad w dniu morderstwa? Myślisz, że paradował ulicami, żeby ktoś go tam zobaczył? A może gadał na prawo i lewo o tym, co będzie robił w nocy? Myślisz, że był na tyle głupi, żeby zostawić odciski palców, swoje włosy albo jakiś inny dowód, czytelny dla medyków sądowych, który teraz wręczą ci ochoczo nasi drodzy przyjaciele z departamentu szeryfa w Monroe, nie zadając przy tym żadnych kłopotliwych pytań? Sądzisz, że nie nauczył się dosyć za pierwszym razem, żeby teraz zrobić to czysto? – Nie wiem. Nie wiem nawet, czy to w ogóle zrobił. – Jeżeli nie on, to kto, do cholery? Uważasz, że Blair Sullivan dobił jeszcze paru innych targów w więzieniu? – Wiem tylko jedno. Dobijanie targów, gierki umysłowe, manipulacja – on właśnie po to żył. – I dlatego umarł. – To prawda. Może to był jego ostatni targ. Brown odprężył się w fotelu. Podniósł rewolwer i zaczął się nim bawić, gładząc chłodną, niebieską stal. – I trzymaj się tego, panie Cowart. Trzymaj się tej obiektywności. Bez względu na to, jak głupio miałbyś przez to wyglądać. Cowart poczuł nagły przypływ gniewu. – Nie tak głupio jak ktoś, kto wybija zeznanie z faceta podejrzanego o morderstwo, pomagając mu urwać się z haczyka. W pokoju zaległa krótka cisza, którą przerwał detektyw. – I jest tam taki fragment na tej kasecie, kiedy Sullivan mówi: „... Ktoś dokładnie taki jak ja...”– Spojrzał twardo na dziennikarza. – Nie zrobiło się wtedy panu zimno, panie Cowart? Jak pan sądzi, co to mogło znaczyć? – Detektyw mówił przez mocno zaciśnięte zęby. – Nie uważa pan, że jest to pytanie, na które powinniśmy sobie odpowiedzieć? – Tak – odparł Cowart z goryczą. Raz jeszcze wchłonęła ich cisza. – W porządku – odezwał się Cowart. – Masz rację. Bierzemy się za to. – Spojrzał spod oka na policjanta. – Umowa stoi? – Jaka umowa? – Nie wiem. Brown skinął głową. – W takim przypadku sądzę, że tak – odparł. Obaj mężczyźni popatrzyli na siebie. Żaden nie wierzył drugiemu nawet przez chwilę. Każdy z nich musiał dowiedzieć się, jak wyglądała prawda o tym, co się stało. Problem, o czym obaj wiedzieli, polegał jednak na tym, że każdy z nich potrzebował innej prawdy. – A co z detektywami z Monroe? – spytał Cowart. – Nie przeszkadzajmy im w pracy. Przynajmniej na razie. Sam muszę najpierw zobaczyć, co się tam naprawdę stało. – Na pewno tu wrócą. Sądzę, że jestem w tej chwili ich jedyną nadzieją w związku z tą sprawą. – Wtedy będziemy się martwić. Ale myślę, że pojadą do więzienia. Tak przynajmniej ja bym zrobił, będąc na ich miejscu. – Wskazał palcem taśmę. – I gdybym nie wiedział o tym. Reporter przytaknął. – Parę minut temu zarzucałeś mi złamanie prawa. Brown wstał i rzucił dziennikarzowi surowe spojrzenie. Cowart odpowiedział mu podobnym. – Zanim to się skończy, jeszcze ładnych kilka praw może zostać złamanych – powiedział cicho policjant. Rozdział piętnasty WYBIJAJĄC Z TŁA Upał zdawał się powlekać przestrzeń pomiędzy bladoniebieskim oceanem a niebem. Trzymał ich w kleistym uścisku, prawie uniemożliwiającym oddychanie. Obaj dość zmęczeni szli powoli, pogrążeni we własnych myślach, kopiąc od czasu do czasu grudki szarobiałego pyłu, rozgniatając przypadkowe muszelki i fragmenty koralowca, wysypane na Tarpon Drive. Żaden z nich nie myślał o drugim jak o sprzymierzeńcu; po prostu obaj byli zaangażowani w tę samą sprawę, która wymagała ich obecności, a najbezpieczniej było trzymać się razem. Cowart zaparkował samochód przed domem, w którym przedtem znalazł ciała. Uzbrojeni w zdjęcie Fergusona, „wypożyczone” z fotobiblioteki „Journala”, zaczęli chodzić od drzwi do drzwi. Przed wizytą w trzecim z kolei domu mieli już opracowaną taktykę: Tanny Brown błyskał swoją odznaką, a Matthew Cowart przedstawiał się, po czym podtykając właścicielowi zdjęcie pod nos zadawali tylko jedno pytanie: Czy widział pan już kiedyś tego człowieka? Młoda matka w lekkiej żółtej podomce, z blond lokami opadającymi na spocone czoło, uspokoiła płaczące dziecko, spojrzała na zdjęcie i pokręciła głową. Dwóch nastolatków dłubiących coś w rozmontowanym silniku przy wejściu na następne podwórko studiowało fotografię z poświęceniem niespotykanym na żadnej lekcji, niestety z takim samym skutkiem. Ogromny, zalatujący piwem mężczyzna w poplamionych olejem dżinsach i drelichowym bezrękawniku, z naszywką MOTOCYKLE HARLEY-DAVIDSON na piersi, wcale nie chciał z nimi rozmawiać: „Nie gadam z glinami i pismakami. W ogóle nie widziałem nic, o czym bym chciał gadać”. Zamknął im drzwi przed nosem, pozostało tylko brzęczenie aluminiowej framugi w upalnym powietrzu. Ruszyli dalej, sprawdzając metodycznie resztę ulicy. Kilka osób chciało wiedzieć, kim jest ten facet i dlaczego pytają. Cowart szybko uświadomił sobie, że Brown wszelkie pytania obraca błyskawicznie na swoją korzyść. Gdy ktoś zapytał: „Czy to ma coś wspólnego z tymi dwoma zabójstwami na naszej ulicy?”, Brown zaraz naciskał na pytającego: „A co pan wie na ten temat?” Ale to pytanie nieodmiennie było kwitowane pustymi spojrzeniami i potrząsaniem głową. Ponadto Brown pytał każdego, czy Urząd Szeryfa w Monroe próbował uzyskać od niego jakieś informacje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie na to pytanie. Pamiętali młodą kobietę, detektywa, o powściągliwym sposobie bycia, która zjawiła się tu w dniu, gdy znaleziono ciała. Natomiast nikt nie widział ani nie słyszał niczego niezwykłego. – Są wszędzie – wymamrotał Tanny Brown. – Kto? – Twoi przyjaciele z Monroe. Zrobili to, co i ja bym zrobił. Cowart przytaknął. Spoglądał na fotografię trzymaną w ręku, ale nie zdobył się na głośne wyrażenie myśli, które zdawały się czaić za oślepiającym blaskiem tego dnia. Pot przyciemnił kołnierzyk koszuli detektywa. – Romantycznie, co? – chrząknął. Stali na zewnątrz niskiej, drucianej siatki zabezpieczającej przyczepę w kolorze wody z kontrastującym różowym plastikowym flamingiem przyczepionym szarą taśmą techniczną do drzwi frontowych. Słońce odbijało się jaskrawo w metalowych ścianach przyczepy powodując, że cała budowla błyszczała. Pojedynczy klimatyzator, umieszczony w oknie, brzęcząc i furkocząc uparcie walczył z temperaturą. Kilka kroków opodal, przywiązany do kołka wbitego w twarde skaliste podłoże, łaciaty brązowy bulterier uważnie spoglądał na dwóch mężczyzn. Matthew Cowart zauważył, że pomimo upału, który powinien spowodować wywalenie języka przez psa, zwierzę miało pysk zamknięty. Bulterier sprawiał wrażenie gotowego do obrony, ale trochę zdezorientowanego; jakby było dla niego niepojęte, że ktokolwiek mógłby kwestionować jego władzę na podwórku, czy próbować dostać się w jego zasięg. – Co masz na myśli? – spytał Cowart. – Robota w policji. – Brown spojrzał na psa, a potem na drzwi. – Powinno się zastrzelić to zwierzę. Każdy wie, co taki może zrobić z człowiekiem, nie mówiąc już o dziecku. Cowart przytaknął. Bulteriery były codziennym widokiem na Florydzie. Na południu stanu handlarze narkotyków zwykli używać ich jako strażników. Starzy dobrzy chłopcy zamieszkujący okolice jeziora Okeechobee hodowali je na nielegalnych farmach, trenując do walk. Posiadacze domów, chcąc zabezpieczyć się przed włamaniami, nabywali je na licznych pokątnych sprzedażach, a później nie mogli wyjść ze zdziwienia, że ich pies rozszarpał twarz jakiegoś dziecka z sąsiedztwa. Cowart poruszył już kiedyś ten problem na łamach gazety po tym, jak zdarzyło mu się siedzieć w przyciemnionej sali szpitalnej obok starannie zabandażowanego dwunastolatka, którego słowa tłumił ból i wątpliwe efekty operacji plastycznej. Jego przyjaciel Hawkins starał się doprowadzić do postawienia właściciela psa w stan oskarżenia za napad z użyciem śmiercionośnej broni, nic z tego jednak nie wyszło. Zanim zdążyli ruszyć się od furtki, drzwi przyczepy otworzyły się i stanął w nich człowiek w średnim wieku; osłaniając oczy przed słońcem wpatrywał się w nich uważnie. Miał na sobie koszulkę z krótkim rękawkiem i spodnie koloru khaki, które nie widziały pralki od ładnych paru miesięcy. Był to łysiejący mężczyzna; nie uczesane pasma włosów zdawał się mieć wręcz przyklejone do głowy, twarz miał pociągłą, rumianą i nie ogoloną. Ruszył w ich stronę, ignorując pilnującego obejścia psa, który dwukrotnie uderzył ogonem o ziemię, po czym wrócił do obserwacji. – Czego chcecie? Tanny Brown pokazał odznakę. – Tylko parę pytań. – O tej parze z podciętymi gardłami? – Zgadza się. – Inni policjanci już mnie o to pytali. Gówno o tym wiem. – Chcę panu pokazać czyjeś zdjęcie. Niech pan się zastanowi, czy widział pan gdzieś w okolicy tego człowieka w ciągu ostatnich kilku tygodni czy też w ogóle kiedykolwiek. Mężczyzna kiwnął głową. Cowart podał mu fotografię Fergusona. Ten popatrzył na nią i zaprzeczył. – Niech pan się dobrze przypatrzy. Czy jest pan pewien? Człowiek zerknął na Cowarta poirytowany. – Jasne, że jestem pewien. To jakiś podejrzany? – Po prostu ktoś, z kim chcemy pogadać – rzekł Brown i odebrał mu fotografię. – Nie kręcił się tu w pobliżu albo nie przejeżdżał wypożyczonym samochodem? – Nie – odpowiedział pytany. Uśmiechnął się odsłaniając nieliczne zbrązowiałe zęby. – Nie widziałem nikogo szwendającego się tutaj ani żadnego pożyczonego samochodu. I niech mnie cholera, jeśli jedynym czarnym w pobliżu nie jesteś ty. – Splunął, uśmiechnął się sarkastycznie i dodał: – Wygląda tak samo jak ty. Czarny. Słowo „czarny” wymówił w ten sposób, że sylaby wyciągnął w swojego rodzaju przykry zaśpiew, nasycając je kpiną, przekształcając całość w epitet. Odwrócił się, wyszczerzył zęby i gwizdnął krótko na psa, który podniósł się natychmiast ze zjeżoną sierścią i obnażonymi kłami. Cowart odruchowo cofnął się o krok. Pomyślał, że ten facet zdecydowanie włożył więcej czasu, wysiłku i pieniędzy w utrzymanie w zdrowiu zębów psa niż własnych. Cofnął się o kolejny krok, zanim zauważył, że detektyw ani drgnął. Po pewnym czasie, przerywanym tylko gardłowym ujadaniem bulteriera, policjant odstąpił o krok i w milczeniu ruszył wzdłuż ulicy. Cowart musiał się pospieszyć, aby go dogonić. Brown wskazał samochód dziennikarza. – Jedziemy – rzekł. – Jest jeszcze kilka innych domów. – Jedziemy – powtórzył Brown. Zatrzymał się i szerokim gestem wskazał sfatygowane domy i przyczepy. – Ten drań miał rację. – Co masz na myśli? – Czarny jadący tą ulicą w środku dnia rzucałby się w oczy jak rakiety na cholernego Czwartego Lipca. A już szczególnie młody czarny. Jeżeli Ferguson był tutaj, musiał zakraść się pod osłoną nocy. Mógł to zrobić, ale sam wiesz, że to wielkie ryzyko. – O jakim ryzyku mówisz w nocy? Nikt by go nie widział. Policjant oparł się o bok samochodu. – Zastanów się, Cowart. Masz adres i robotę. Mokrą robotę. Musisz dostać się w miejsce, w którym nigdy nie byłeś. Znaleźć dom, którego nigdy nie widziałeś. Włamać się i zabić dwoje ludzi, których nie znasz, by potem zniknąć nie zostawiając za sobą śladów i nie zwracając na siebie uwagi. To duże ryzyko. Wymaga wiele szczęścia. Nie, chcesz się najpierw do tego przygotować. Musisz sobie uświadomić, ku czemu zmierzasz, co jest przeciwko tobie. No i jak on ma to zrobić, nie będąc widzianym? Żaden z tych gości nigdzie nie łazi. Do diabła, połowa z nich to emeryci, którzy przesiadują na zewnątrz bez względu na to, jak ostro daje słońce, a druga połowa nie była nigdy w pracy przez dłużej niż pięć czy dziesięć minut. Nie mają nic lepszego do roboty, jak się gapić. Cowart pokręcił głową. – A jednak się zdarza. – Co chcesz przez to powiedzieć? – Mówię po prostu, że i tak mogło być. Przypuśćmy, że Sullivan dał mu plan ze wszystkimi informacjami, których mógłby potrzebować. Brown zatrzymał się. – Możliwe – rzekł. – Ale nie sądzę, żeby po trzech latach odsiadki w celi śmierci Ferguson był skłonny zrobić coś, co w przypadku niepowodzenia wyprawiłoby go tam z powrotem. To przemówiło do dziennikarza. Nadal jednak nie chciał zrezygnować ze swojej hipotezy. – Przecież nie musiał się tu zjawiać w ubiegłym tygodniu. Może było to w zeszłym roku. Pierwsza rzecz po opuszczeniu więzienia. Parę tygodni po tym, jak ucichł cały ten szum, a jego twarz zniknęła z gazet i telewizji. Niewinny, jak każdy po wyjściu stamtąd, kręci się wokół tego miejsca. Wie, że są to starzy ludzie. Nic się więc tutaj raczej nie zmieni. Sprawdza miejsce, rozważa, co będzie musiał zrobić i jak. Możliwe, że puka do drzwi, żeby sprzedać im jakąś encyklopedię albo prenumeratę czasopisma. Jeśli go wpuszczą do środka, ma dosyć czasu, by dokładnie się rozejrzeć. Później odchodzi. I nie ma znaczenia, czy go ktoś widzi, bo dobrze wie, że zanim się tu zjawi powtórnie, dawno o nim zapomną. Brown kiwnął głową, spoglądając na Cowarta. – Nieźle, jak na dziennikarza – rzekł. – Możliwe. Jest to coś, o czym warto pomyśleć. – Zanim zaczął mówić ponownie, ledwo widoczny uśmiech zagościł na jego ustach. – Nie to przecież chcesz wiedzieć, prawda? Chcesz wiedzieć, dlaczego on tego nie mógł zrobić, a nie dlaczego i jak to zrobił. Mam rację? Cowart otworzył już usta, żeby odpowiedzieć, ale nie odezwał się. – Jest jeszcze inna sprawa, Cowart – ciągnął Brown. – Spodoba ci się, bo sprawia, że twój człowiek wydaje się niewinny. Załóżmy na chwilę, że Blair Sullivan zaaranżował, jak sam twierdził, dokonanie tych morderstw, ale nie rękami Bobby’ego Earla. Był jeszcze ktoś zupełnie inny. W ten sposób chciał mieć pewność, że nikt nie zajrzy pod właściwy kamień z powodu mułu, który był skutkiem jego łgarstw. Jak lepiej mógł to sobie zapewnić niż przez wmówienie ci, że Pan Niewinny to morderca? Wiedział, że wcześniej czy później ktoś będzie chodził po tej ulicy ze zdjęciem Bobby’ego Earla. A jeśli nazwisko Bobby’ego trafiłoby znowu do gazet, dałoby to zainteresowanym wystarczająco dużo czasu do zatarcia po sobie śladów. Takie małe dodatkowe zamieszanie. – Detektyw przerwał. – Wiesz, Cowart, jak ważne jest szybkie doprowadzenie sprawy o morderstwo do końca? Z czasem fakty i dowody zanikają, aż w końcu nie zostaje nic. – Wiem, że szybkie działanie jest istotne. To właśnie zrobiłeś w Pachouli i patrz, co z tego wyszło. Brown zachmurzył się. Cowart poczuł, jak pot wypływa mu spod pach łaskocząc w żebra. – Wszystko jest możliwe. – Prawda. Brown wyprostował się i przetarł ręką czoło, jakby chciał uporządkować myśli, które kłębiły się w jego głowie. Westchnął głęboko. – Chcę obejrzeć miejsce zbrodni – powiedział i ruszył szybko ulicą, jakby energiczny marsz miał pomóc mu uniknąć upału, który gęstniał nad nimi. Gdy dotarli do numeru trzynastego, policjant zawahał się. Zwrócił się do Cowarta. – Cóż, przynajmniej to działało na jego korzyść. – Co? – Spójrz na ten dom, Cowart. To dobre miejsce na uśmiercenie kogoś. – Wskazał ręką dom. – Oddalony od ulicy. Żadnych bliskich sąsiadów. Zwróć uwagę na sposób, w jaki dom jest ustawiony. Nie ma możliwości, żeby w nocy ktoś zauważył, co dzieje się w środku, chyba że stoi z boku. I w dodatku blisko. Czy myślisz, że Pan Spróchniały Ząb łazi tu nocą ze swoim bulterierem? Nie ma mowy. Stawiam swoją tygodniową pensję, że gdy tylko słońce zajdzie, ludzie zaszywają się przy piwie, telewizory grają, a jedynymi osobami na tej ulicy są tamte wyrostki. Inni są zalani, oglądają powtórkę „Dallas” albo modlą się o nadejście Dnia Sądu. Żaden z nich pewnie nie przypuszczał, że ten dzień był bliżej, niż myśleli. Cowart powiódł wzrokiem po podwórzu domostwa. Wyobraził sobie to miejsce w nocy i w duchu przyznał rację Brownowi. Mogły być jakieś krzyki, bo jakaś para się pokłóciła. Mogło się to zmieszać z hałasem pochodzącym od zbyt głośno nastawionych telewizorów, brzękiem tłuczonych butelek, pijackimi awanturami czy ujadaniem psa. Jeżeli nawet ktoś usłyszał odgłos szybko odjeżdżającego samochodu, pomyślał zapewne, że to jakieś nastolatki zabijają w ten sposób wszechobecną nudę. – Całkiem dobre miejsce na morderstwo – stwierdził Brown. Dom otoczony był żółtą policyjną taśmą. Detektyw prześlizgnął się pod nią. Cowart podążył za nim. – Włazimy – rzekł Brown, wskazując tylne drzwi. – Są zaplombowane. – Pieprzę to. – Pojedynczym szarpnięciem otworzył drzwi, zrywając przy okazji żółtą taśmę. Cowart zawahał się, ale wszedł za nim do środka. W kuchni czuć jeszcze było zapach śmierci, który zmieszany z gorącem sprawiał wrażenie grobowej duchoty. Widoczne były ślady rutynowych czynności policji: proszek do ukazywania odcisków palców pokrywał stół i krzesła. Zapiski i strzałki wykonane kredą dotyczyły położenia zwłok. Plamy krwi, po pobraniu z nich próbek, pozostały na podłodze. Cowart obserwował Browna, gdy ten wprost chłonął i analizował każdy znak. Tanny Brown był w trakcie przeglądania swojej wewnętrznej listy dotyczącej postępowania w sytuacjach takich jak ta. Oczami wyobraźni zobaczył najpierw zespół badawczy wytrwale pracujący w tym przesiąkniętym śmiercią miejscu. Ukląkł obok jednej z krwawych plam, która w kontraście z jasnym linoleum była prawie czarna. Wyciągnął rękę i potarł plamę, wyczuwając pod opuszką gładką, łamliwą konsystencję skrzepłej krwi. Podnosząc się wyobraził sobie dwoje starszych ludzi, zakneblowanych i związanych, czekających na śmierć. Zamyślił się przez chwilę. Ileż to razy siadywali na tych krzesłach, by zjeść razem śniadanie czy obiad, porozmawiać o Biblii albo wykonać inne najzwyklejsze pod słońcem czynności. To jest właśnie jedna z okropności zabójstwa: zwykły, monotonny świat, w którym żyje większość ludzi, nagle zamienia się w piekło. Miejsca, które uważają za bezpieczne, w jednej chwili stają się śmiercionośne. Ze wszystkich niebezpieczeństw, na jakie był narażony w czasie wojny, najbardziej nienawidził tych wywołanych przez miny, „Grube Kaśki”, „Urywacze Nóg”. Najgorsze były nie tyle szkody, jakie mogły wyrządzić, ile sposób, w jaki to robiły. Stawiałeś but na ziemi, robiłeś kolejny krok i już po tobie. Jeśli miałeś szczęście, traciłeś tylko stopę. Czy ludzie ci zdawali sobie sprawę, że mieszkają na polu minowym? – zastanawiał się. Odwrócił się do Cowarta. Pomyślał, że przynajmniej on to rozumie. Nawet ziemia potrafi być niebezpieczna. Brown wyszedł z kuchni zostawiając Cowarta na miejscu zbrodni. Idąc szybko przez domek, w myślach dokonywał inwentaryzacji istnień, które się tu niedawno dokonały. Miał przed oczami Calhouna, czepiającego się kurczowo Jezusa, czekającego na wezwanie od Śmierci. Myśleli pewnie, że dane im będzie spokojnie i godnie przejść przez starość, gdy tymczasem rzeczywistość okazała się całkiem inna. Zatrzymał się u drzwi małej szafki w sypialni, podziwiając rzędy ustawionych pod linijkę butów i pantofli, jak pułk na defiladzie. Jego ojciec robił to samo; starsi ludzie lubią mieć u siebie porządek. Sterta robótek na drutach, kłębki przędzy, w koszu stojącym w rogu zgromadzono kolekcję długich srebrnych drutów. To go zaintrygowało: Co robiła tymi drutami? Sweter? Dziwne. Dostrzegł parę małych gipsowych figurek na biurku, dwie muchołówki z szeroko otwartymi dziobami, jakby śpiewały. Wy widziałyście, w myślach przemówił do ptaków. Kto tu był? Pokręcił głową ze śmiechu nad tym wszystkim. Jego oczy nie przestawały lustrować pokoju. Raczej mało wygodnego, jak zauważył. Kto was zabił? – zapytał sam siebie. Wrócił do kuchni, gdzie zastał Cowarta gapiącego się na zakrwawioną podłogę. Usłyszawszy Browna odwrócił się. – Dowiedziałeś się czegoś? – zapytał Cowart. – Tak. – Czego? – Cowart był zaintrygowany. – Dowiedziałem się, że chciałbym kiedyś umrzeć w atmosferze prywatności, żeby żadni faceci nie łazili mi po domu i nie wściubiali nosa w moje sprawy – odrzekł Tanny Brown. Cowart spojrzał na kredowy napis na podłodze. Głosił on: Nocne ubrania. – Co to jest? – spytał Brown. – Kobieta była naga. Jej rzeczy zostały starannie złożone, tak jakby miała za chwilę schować je do szafy, a nie zostać zamordowana. Brown wyprostował się nagle. – Starannie złożone? Cowart przytaknął. Policjant spojrzał na dziennikarza. – Pamiętasz miejsce, gdzie znaleźliśmy Joanie Shriver? – Tak. Cowart przypomniał sobie polanę na obrzeżach bagien. Zdawał sobie sprawę, że zostało mu zadane pytanie, ale nie bardzo wiedział, o co w nim chodzi. W wyobraźni chodził po polanie; odtwarzał sobie w pamięci plamę krwi w miejscu, gdzie dziewczynka została zamordowana, promienie słońca przedzierające się przez sklepienie drzew i gęstwinę krzewów. Zbliżył się do skraju czarnej, nieruchomej powierzchni bagna i zapatrzył się w dół na splątane korzenie, gdzie zostało zatopione ciało Joanie Shriver. Potem powrócił do chwili wydobywania ciała Joanie na brzeg. Na koniec przywołał obraz tego, co znaleźli obok miejsca zbrodni: jej ubranie. Starannie złożone. Ten szczegół zajął znaczące miejsce w jego relacji stamtąd, czyniąc ją bardziej realną i autentyczną dla czytelnika gazety. Znaczyło to tyle, że morderca dziewczynki miał dziwne upodobanie do schludności, co czyniło go jeszcze bardziej przerażającym i jednocześnie bardziej realnym. Zwrócił się do detektywa. – To nam coś mówi. Brown, przepełniony nagłą wściekłością, pozwolił jej w sobie nieco poszaleć, zanim ją stłumił. – Możliwe – zdobył się na odpowiedź. – Chciałbym, żeby to nam coś powiedziało. Cowart wskazał dom. – Czy jest jeszcze coś, co sugerowałoby, że... – Nie. Nie ma nic. Może tylko coś, co mówiłoby, kto został zabity, ale nie kto dokonał tych zabójstw. Poza tym małym szczegółem. Zanim dokończył, spojrzał na Cowarta. – Ale ty pewnie nadal chcesz to traktować jako zbieg okoliczności. Dał krok nad plamami krwi na podłodze i bez oglądania się za siebie wskazał głową drzwi prowadzące na zewnątrz. Wiedział, że słońce oświetlające świat zewnętrzny w jego przypadku niczego nie rozjaśnia. W milczeniu powrócili do samochodu. – Masz fachowe zdanie na ten temat? – zapytał Cowart. – Tak. – Chciałbyś się nim podzielić? Policjant zawahał się przez chwilę. – Wiesz, Cowart, pojawiasz się w miejscach różnych zbrodni i zawsze możesz wyczuć te wszystkie emocje, jakie tam jeszcze są; tak jak w tym pokoju. Złość, nienawiść, panika, strach, cokolwiek. Wszystkie wiszą w powietrzu jak zapachy. Ale tam, co było tam? Po prostu ktoś wykonujący swoją robotę, tak jak ty czy ja, czy ten listonosz, z którym znalazłeś ciała. Ktokolwiek dostał się tam do środka i zabił tych starych ludzi, znał się na pewno na jednym. Na zabijaniu. Nie był przestraszony. Nie był też chciwy. Jedno miał tylko na uwadze. I właśnie to się wydarzyło, nie sądzisz? Cowart przytaknął. Brown podszedł do samochodu od strony kierowcy i otworzył drzwi. Zanim jednak usiadł za kierownicą, spojrzał ponad dachem wozu na Cowarta. – Czy widziałem w środku coś, co by mi powiedziało, że to Ferguson popełnił tę zbrodnię? – Potrząsnął przecząco głową. – ... Tylko ktokolwiek to zrobił, miał czas na staranne złożenie ubrania i wydawał się za pan brat z nożem. A ja znam jednego gościa, który lubi noże. Wyjechali z Górnego Keys, pozostawiając za sobą okręg Monroe, wjeżdżając z powrotem do Dade, co dało Cowartowi poczucie wchodzenia na znajomy grunt. Minęli wielki znak kierujący turystów do Shark Valley i Parku Narodowego Everglades, cały czas zdążając do Miami, gdy w końcu Brown zaproponował, żeby zatrzymali się i coś zjedli. Zignorował jednak kilka mijanych barów szybkiej obsługi, aż dotarli w rejon Perrine Homestead. Zjechał wtedy z autostrady i skierował się w stronę grupy skromnych uliczek z licznymi wybojami. Cowart przyglądał się mijanym domom: małym, sześciennym, jednostajnie szarym pudełkom mieszkalnym z zazdrostkami w oknach, sprawiających przez to wrażenie pociętych brzytwą. Płaskie dachy, pokryte czerwoną dachówką, przystrojone były wielkimi antenami telewizyjnymi. Wszystkie frontowe trawniki pokrył smugami brązowy pył; tylko gdzieniegdzie ukazywała się naturalna zieleń trawy. Przed kilkunastoma domami stały na wpół rozebrane samochody, a mnóstwo ich części porozrzucanych było za drucianymi siatkami. Te parę bawiących się dzieci, które dostrzegł, było czarnych. – Byłeś kiedyś w tej części okręgu, Cowart? – Jasne – odrzekł dziennikarz. – W sprawie przestępstw? – Zgadza się. – Ale nie zdarzyło ci się zrobić reportażu o młodych, którzy zdobywają wykształcenie w wyższej szkole, albo o rodzicach, którzy pracując na dwóch etatach dobrze wychowują swoje dzieciaki. – Czasami robiliśmy takie historie. – Założę się, że raczej rzadko. – Tak, to prawda. Policjant szybko omiótł wzrokiem otoczenie. – Wiesz, takich miejsc jak to na Florydzie są setki. A może nawet i tysiące. – To znaczy jakich? – Miejsc będących na granicy ubóstwa i stabilności. Nie mających nawet tyle szczęścia, żeby je zaliczyć do dolnych rejonów klasy średniej. To czarne społeczności, którym nie pozwolono ani rozkwitnąć, ani upaść, mogą tylko egzystować. W tych wszystkich domach pracują obie osoby dorosłe, ale ich dochody są i tak raczej skromne. Facet pracuje w okręgowym przedsiębiorstwie oczyszczania, a jego żona jest domową pielęgniarką. Jak widzisz, tak się realizuje ich amerykański sen. Domek na własność. Miejscowe szkoły. Dobrze im tutaj. Nie wyglądają na takich, co to by chcieli przecierać szlaki. Chcą po prostu względnie bezpiecznie przepłynąć przez życie, a może nawet odrobinę je polepszyć. Zostać czarnym burmistrzem. Zostać członkiem rady miejskiej albo czarnym szefem policji, który ma pod sobą również czarnych. – Skąd wiesz? – Widzisz, dostaję różne propozycje. Taki gliniarz z przyszłością. Szef wydziału zabójstw policji okręgowej. W stanowym wymiarze sprawiedliwości może nie jestem bardzo znany, ale przynajmniej jestem znany, jeśli mnie rozumiesz. Tak więc kręcę się trochę po stanie. Szczególnie po takich małych miejscowościach jak Perrine. Cały czas jechali przez dzielnicę mieszkalną. Ziemia, na której leżała, wydawała się Cowartowi jałowa i niegościnna. Na południu Florydy prawie wszystko daje się uprawiać. Wystarczy zostawić kawałek gruntu odłogiem, a zanim się obejrzysz, wyrosną na nim paprocie, pnącza i wszelkie inne zielsko. Tylko nie tutaj. Piaszczystość tej ziemi była charakterystyczna dla zupełnie innych terenów, jak Arizona, Nowy Meksyk czy Południowy Zachód. Miejsce to bardziej przypominało pustynię niż tereny żyznych rozlewisk. Brown wjechał na szeroki bulwar i po pewnym czasie zatrzymał wóz. Przed nimi rozciągało się małe centrum handlowe. Na jednym końcu znajdował się spożywczy supermarket, a na drugim – przepastny sklep z przecenionymi zabawkami. Pomiędzy nimi mieściło się mnóstwo małych firm i zakładów, a także jedna restauracja. – No, jesteśmy – rzekł policjant. – Przynajmniej jedzenie będzie tu świeże i nie robione według przepisów wymyślonych w jakiejś tam centrali. – Więc byłeś tu już wcześniej? – Nie, po prostu byłem w dziesiątkach takich miejsc jak to. Już po chwili możesz zaliczyć je do którejś ze znanych ci kategorii knajp. – Uśmiechnął się. – To właśnie oznacza być gliną, kapujesz? Cowart gapił się na sklep z zabawkami na końcu ciągu handlowego. – Byłem tu kiedyś. Facet porwał kobietę z dzieckiem, gdy wychodziła z tego sklepu. Całkiem przypadkowo złapał akurat ją, gdy tylko przeszła przez drzwi. Później przez pół dnia jeździł samochodem robiąc regularne przystanki, żeby ją napastować. Policjant z drogówki, wracając z pracy, zatrzymał ich, bo wydało mu się, że coś tu jest nie tak. W ten sposób uratował jej życie. I życie dziecka. Zastrzelił gościa, gdy ten wyjął nóż. Jeden strzał. Prosto w serce. Szczęśliwe trafienie. Brown podążył za wzrokiem Cowarta spoglądając na sklep z zabawkami. – Właśnie kupowała różne drobiazgi na przyjęcie z okazji drugich urodzin dziecka – powiedział dziennikarz. – Czerwone i niebieskie baloniki i małe stożkowate czapeczki z wizerunkiem klauna. Wszystko to miała w torbie, z którą ani na chwilę się nie rozstała. Pamiętał widok tej torby trzymanej kurczowo wolną ręką przez kobietę. W drugiej miała dziecko, kiedy delikatnie zostali umieszczeni z tyłu karetki. Owinięto ich kocem, pomimo że był to maj, a na dworze panował niezły upał. Takie przestępstwo samo w sobie potrafi człowieka zmrozić. – Dlaczego ten policjant ich zatrzymał? – chciał wiedzieć Brown. – Powiedział, że facet za kółkiem zachowywał się podejrzanie. Jeździł nierówno, starając się unikać wzroku mijanych kierowców. – Na której stronie zamieścili ten twój artykuł? Cowart zawahał się, zanim odpowiedział. – Na pierwszej. Tuż pod tytułem. Detektyw przytaknął. – Wiem, dlaczego gliniarz z drogówki zatrzymał tamten samochód – mówił przyciszonym głosem. – Biała kobieta. Czarny facet. Tak? Cowart dobrze znał odpowiedź, ale ociągał się z potwierdzeniem. – Dlaczego chcesz wiedzieć? – Przestań, Cowart. Kiedyś zrobiłeś mi taki mały egzamin ze statystyki, pamiętasz? Chciałeś wiedzieć, jak wygląda statystycznie liczba przestępstw popełnianych przez czarnych na białych. Znam te dane. I wiem, jak rzadko zdarza się takie przestępstwo. Ale wiem też, że dlatego twój cholerny artykuł o tym ląduje na pierwszej stronie, zamiast być wciśnięty między prognozę pogody a wiadomości sportowe, prawda? Bo gdyby to było przestępstwo, które popełnił czarny przeciwko czarnemu, tam by się właśnie znalazło, co? Bardzo chciał się nie zgodzić, ale nie mógł. – Zapewne. Policjant prychnął. – „Zapewne” jest naprawdę bezpieczną odpowiedzią, Cowart. – Brown wykonał szeroki gest ramionami. – Myślisz, że redaktor działu miejskiego wysłałby jedną ze swych redakcyjnych gwiazd na takie zadupie, gdyby nie był absolutnie pewien, że to materiał na pierwszą stronę? Nie, wysłałby jakiegoś początkującego dziennikarzynę czy reportera z przedmieścia, żeby mu jakoś zapełnił te sześć akapitów. – Brown skierował się w stronę restauracji, mówiąc dalej, gdy przemierzał parking. – Powiedzieć ci coś, Cowart? Chcesz wiedzieć, dlaczego tu się tak ciężko mieszka? Bo każdy tutaj wie, jak blisko stąd jest murzyńskie getto. Nie chodzi mi o fizyczną odległość. Liberty City jest ile? Pięćdziesiąt kilometrów stąd? Nie, to bliskość powodowana strachem. Oni wiedzą, że nie dostają tych samych dolarów co biali, tych samych programów rządowych, tych samych szkół, nic tutaj nie jest takie samo. Ale muszą się trzymać tego swojego marzenia o klasie średniej, jakby to było jakieś koło ratunkowe, z którego powoli uchodzi powietrze. Wszyscy oni dobrze wiedzą, jak jest w getcie. Czują, jakby jego macki stale się po nich wyciągały, próbując ich ponownie wciągnąć w zaklęty krąg. Wszystkie te prace typu wstawaj rano i nie spóźniaj się, wypłaty, które są przejadane tuż po kolejnej redukcji etatów, małe przydomowe szklarnie, wszystko to służy oddaleniu widma getta. – A jak jest w północnej Florydzie? Na przykład w Pachouli? – Mniej więcej tak samo. Tylko że tam strach polega na czym innym, ludzie boją się, że Stare Południe, wiesz, bieda z rozsypujących się, pokrytych papą chałup bez kanalizacji, przycupniętych gdzieś w głuszy, że to ich jeszcze raz dopadnie. – Ferguson, zdaje się, zaznał i jednego, i drugiego? Detektyw przytaknął. – Ale odbił się od tego i znalazł drogę na zewnątrz. – Zupełnie jak ty. Brown zatrzymał się i stanął naprzeciwko Cowarta. – Jak ja. – Powtórzył głosem nabrzmiałym od tłumionego gniewu. – Ale nie pochlebia mi takie porównanie, panie Cowart. Weszli do restauracji. Było już dobrze po lunchu, a grubo przed wieczornym ruchem, więc mieli praktycznie całą salę dla siebie. Usiedli przy oknie wychodzącym na parking. Kelnerka w bardzo obcisłym białym kostiumie, uwydatniającym jeszcze jej obfity biust, żująca gumę z wyrazem twarzy, który komunikował wyraźnie, że wszelkie zaczepki będą witane z zupełnym brakiem entuzjazmu, zapisała ich zamówienie i podała je przez okienko samotnemu kucharzowi na zapleczu. Po chwili dobiegł ich skwierczenie smażących się hamburgerów, a z sekundowym opóźnieniem również zapach. Jedli w ciszy. Gdy skończyli, Brown zamówił do kawy kawałek ciasta z kremem cytrynowym, specjalności Keys. Włożył do ust jeden kęs, potem drugi, tym razem gestykulując widelcem w stronę Cowarta. – Zupełnie jak domowe. Powinieneś spróbować. Nie dostaniesz czegoś takiego w Pachouli. Przynajmniej na pewno nie takiego dobrego. Reporter w milczeniu potrząsnął głową. – Do diabła, Cowart, założę się, że jesteś jednym z tych królików, co jadają lunch tylko w barach sałatkowych. Utrzymujesz ten swój sportowy, ascetyczny wygląd, zajadając cały dzień kiełki i zagryzając sałatą. Cowart wzruszył ramionami na potwierdzenie. – Pewnie popijasz też tę gównianą, francuską wodę w butelkach. Podczas gdy detektyw mówił, Cowart zaczął obserwować kelnerkę, która przeszła koło nich w stronę innego stolika. Miała w ręku szpatułkę, zaczęła nią zdrapywać coś z okna. Przez chwilę dał się słyszeć nieprzyjemny odgłos drapania po szybie, gdy próbowała oczyścić ją z przyklejonej taśmy. W końcu wyprostowała się, zwijając pod pachą jakiś niewielki plakat. Cowart zdążył jeszcze zauważyć zdjęcie dziecinnej buzi. Kelnerka miała właśnie odejść na zaplecze, gdy z jakiegoś niewyjaśnionego powodu zawołał ją gestem. Podeszła do stolika. – Pan też popróbuje tego ciasta? – spytała. – Nie. Chciałem tylko zapytać o ten plakat. – Wskazał niesiony przez nią rulon. – To? – spytała, jednocześnie podając mu go. Cowart rozłożył plakat na stoliku. Na środku afisza zamieszczono zdjęcie czarnej dziewczynki, uśmiechniętej, uczesanej w kitki. Pod zdjęciem, wielkimi drukowanymi literami widniał napis: ZAGINIONA. A zaraz za nim krótka informacja, już mniejszymi literami: „Dawn Perry, lat 12, od 8.12.90 r. nie powróciła do domu. Ostatnio widziana ubrana w niebieskie szorty, białą podkoszulkę i tenisówki, niosąca tornister. Ktokolwiek mogący udzielić jakichkolwiek informacji na jej temat proszony jest o kontakt z detektywem Howardem pod numerem 555- 1212”. Notatkę zamykał krótki napis: NAGRODA. Cowart spojrzał na kelnerkę. – Co się stało? Kobieta wzruszyła ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że udzielanie informacji nie należy do jej obowiązków. – Nie wiem. Po prostu mała dziewczynka. Jednego dnia jest, drugiego jej nie ma. – Dlaczego zdejmuje pani to ogłoszenie? – Dużo czasu minęło, panie. Całe miesiące. Jak nikt nie znalazł jej dotąd, jeden głupi plakat nie zrobi wielkiej różnicy. Zresztą szef mi wczoraj kazał, a mnie się przypomniało dopiero teraz. Cowart zauważył, że Brown zaczyna się uważnie przyglądać plakatowi. Spojrzał w górę. – Policja znalazła coś w tej sprawie? – Ja nic o tym nie wiem. Chcecie coś jeszcze? – Tylko rachunek – odparł Brown. Uśmiechnął się, złożył karton i rzucił go na stół. – Wezmę to od pani – powiedział. Kelnerka oddaliła się, by im przynieść resztę. – Człowiek zaczyna się zastanawiać, co? – spytał Brown. – Wchodzisz w odpowiednie nastawienie, a różne okropności wydają się po prostu pojawiać na twojej drodze jak grzyby po deszczu, nie sądzisz? – Cowart nie odpowiedział, więc detektyw mówił dalej: – Mówię o tym, że kiedy zaczynasz zadawać się blisko ze śmiercią, nagle różne dziwne rzeczy po prostu wyskakują z kątów, zupełnie jakby były najnormalniejszymi sprawami pod słońcem. Tak normalnymi, że przeszedłbyś pewnie obok nich, gdybyś tylko tak ciągle nie myślał, jak, kiedy i dlaczego ludzie się zabijają. – Cowart skinął potakująco głową. Brown nabił na widelec ostatnie okruchy ciasta i rozparł się wygodnie. – Mówiłem ci, że jedzenie będzie świeże – stwierdził. Raptownie pochylił się do przodu, niwelując dzielący ich dystans. – Odbiera ci natychmiast apetyt, co, Cowart? Taki mały zbieg okoliczności na deser? – Popukał w leżący na stole karton. – Pewnie to zresztą nic nie znaczy, co? Ot, jeszcze jedna mała dziewczynka, która pewnego pięknego dnia po prostu znika. I prawdopodobnie to do niczego nie pasuje, jeśli chodzi o czas, o możliwości i tak dalej. Ale tak czy inaczej jest to dosyć interesujące, nie uważasz? Ta dziewczynka znika niezbyt daleko od szosy na Keys. Ciekawy jestem, czy porwano ją spod szkoły. Cowart przerwał mu. – Siedemdziesiąt kilometrów od Tarpon Drive. Detektyw przytaknął. – I absolutnie nic, co wskazywałoby na jakikolwiek związek ze sprawami, które nas interesują. – No dobra – powiedział powoli Brown – więc dlaczego chciałeś to zobaczyć, kiedy kelnerka ściągnęła plakat? Policjant zgniótł karton w kulę, którą następnie wepchnął sobie do kieszeni. Potem wstał, odsuwając krzesło i kierując się do wyjścia z restauracji. Zatrzymali się na chodniku na zewnątrz. Cowart popatrzył w stronę sklepu z zabawkami, kończącego ciąg handlowy. Dostrzegł siedzącego tam człowieka w niebieskiej koszuli, z gumową pałką przy boku. Ochrona sklepu, uświadomił sobie. Zastanawiał się, dlaczego przedtem nie zauważył tego człowieka. Zgadł, że zatrudniono go już po porwaniu, jakby obecność strażnika mogła zapobiec kolejnemu uderzeniu gromu w tym samym miejscu. Pamiętał dobrze, że wtedy, mimo kordonu policji zebranego przed drzwiami, ludzie nadal wchodzili do sklepu i że wartka struga dorosłych i dzieci opuszczała sklep, niosąc do samochodów ogromne torby wypchane zabawkami, ignorując kompletnie brutalność, jaka kilka chwil wcześniej miała miejsce na tym samym chodniku. Odwrócił się do Browna. – To co teraz? Byliśmy w Keys i wszystko, co dzięki temu mamy, to jeszcze więcej pytań. Gdzie teraz chcesz jechać? Może do Fergusona? Detektyw potrząsnął przecząco głową. – Nie, najpierw pojedźmy do Pachouli. – Dlaczego? – No cóż, dobrze by było wiedzieć, że Sullivan przynajmniej co do jednego powiedział ci prawdę, no nie? Rozdzielili się zmęczeni tuż po powrocie do Miami, dając się pochłonąć gęstniejącemu zmierzchowi. Gorąco dnia zdawało się jeszcze wisieć w powietrzu, nadając ciemności namacalną ciężkość. Cowart odwiózł Browna do Holiday Inn w śródmieściu, gdzie detektyw zamówił dla siebie pokój. Hotel znajdował się prawie naprzeciwko budynku sądu karnego, mniej więcej w połowie drogi pomiędzy stadionem Orange Bowl i pierwszymi domami Liberty City, w bezosobowej części miasta znaczonej gęsto przez szpitale, biurowce, więzienia, przechodzącej niepostrzeżenie w slumsy. Gdy wreszcie znalazł się sam w pokoju, Brown zdarł z siebie marynarkę i zrzucił buty. Następnie usiadł na brzegu łóżka, wziął z szafki telefon i wykręcił numer. – Słucham, szeryf okręgu Dade. Posterunek Południe. – Chciałbym rozmawiać z detektywem Howardem. Słyszał, jak rozmowa jest przełączana i za moment odezwał się na linii stłumiony, oficjalny męski głos. – Detektyw Howard. O co chodzi? – Tutaj porucznik Brown. Jestem detektywem z okręgu Escambia. – Jak się pan miewa, poruczniku? W czym mogę pomóc? – Wojskowa sztywność w głosie została natychmiast zastąpiona żartobliwą życzliwością. – Aaaa – powiedział Brown, natychmiast uderzając w te same tony. – Prawdopodobnie to nic innego jak bieganie w kółko. Może to zabrzmieć trochę dziwnie, ale byłbym wdzięczny za parę informacji o Dawn Peny, dziewczynce, która zniknęła parę miesięcy temu... – Tak, wracając do domu z centrum sportowego. Chryste, co za cholerna historia... – Co się konkretnie wtedy stało? – A ma pan coś w jej sprawie? – zapytał szorstko detektyw. – Nie – odparł Brown. – Zobaczyłem po prostu plakat z jej zdjęciem i przypomniało mi to pewną sprawę, którą się kiedyś sam zajmowałem. Pomyślałem sobie po prostu, że spróbuję to sprawdzić. – Cholera – westchnął detektyw. – Szkoda. Przez chwilę narobił mi pan nadziei. Wie pan, jak to jest. – To mógłby mi pan parę słów o niej powiedzieć? – Pewnie. Zresztą nie ma dużo do gadania. Mała dziewczynka, nie mająca żadnych wrogów pod słońcem, idzie pewnego dnia na zajęcia z pływania. Szkoła się skończyła, więc centrum sportowe organizuje takie różne zajęcia dla dzieciaków. Ostatnio widziana przez kilka koleżanek, jak szła w stronę domu. – Czy ktoś zauważył, co się stało? – Nie. Jedna starsza pani, mieszka mniej więcej w połowie ulicy, zresztą wie pan, to są wszystko stare domy z tymi wielkimi klimatyzatorami w oknach, które robią tyle huku, że nic nie słychać. Tak czy inaczej, ta starsza pani nie może sobie pozwolić na częste włączanie klimatyzacji, oszczędza, jak może, więc siedzi sobie w swojej kuchni przy zwykłym wentylatorze, kiedy nagle słyszy cienki krzyk i w chwilę potem pisk opon odjeżdżającego samochodu. Zanim jednak zdołała wybiec na zewnątrz, samochód był już dwie przecznice dalej. Biały samochód. Amerykańska marka. Wszystko. Żadnego numeru ani opisu. Nic. Tylko na chodniku został tornister z mokrym ręcznikiem i kostiumem. Starsza pani była całkiem bystra, trzeba jej to przyznać. Zadzwoniła zaraz do nas i opowiedziała, co zobaczyła. Ale kiedy samochód patrolowy dotarł tam na miejsce, spisał jej zeznanie i rozesłał list gończy, cała sprawa była już właściwie przeszłością. Wie pan, ile białych samochodów jest w okolicy Dade? – Dużo. – No właśnie. Tak czy inaczej zaczęliśmy działać w oparciu o to, co mieliśmy. Cholera, udało się nam przekonać tylko jedną stację telewizyjną, żeby pokazała tego wieczoru zdjęcie tej małej. Może nie była dostatecznie ładna, nie wiem... – ... Albo nie tego koloru. – No cóż, pan to powiedział. Nie wiem w ogóle, jak te skurczybyki decydują, co powinno być w wiadomościach. Po tym, jak rozwiesiliśmy plakaty i ulotki, parę osób dzwoniło do nas mówiąc, że widziało ją to tu, to tam, no słowem wszędzie i nigdzie. Sprawdzaliśmy każdy telefon, ale to nic nie dało. Dobrze sprawdziliśmy jej rodzinę, bo wie pan, już zaczęliśmy podejrzewać, że może porwał ją ktoś, kogo znała, ale ci Perry to porządni ludzie. On jest urzędnikiem w firmie budowlanej DMV, ona wydaje obiady w stołówce szkolnej. Żadnych problemów w domu. Trójka innych dzieci. Więc co, do diabła, mieliśmy niby zrobić? Mam na biurku setki innych spraw. Gwałty, pobicia, napady z bronią w ręku. Mam nawet parę spraw, które mógłbym zamknąć. Muszę mądrze gospodarować czasem, wie pan, jak to jest. Więc zrobiła się z tego jedna z takich spraw, w której czeka się praktycznie, aż ktoś znajdzie ciało, a potem przekazuje się wszystko do wydziału zabójstw. Ale może tak się nie stanie. Jesteśmy tutaj tak strasznie blisko Everglades. Bardzo szybko można się tu kogoś pozbyć. Zwykle korzystają z tego handlarze narkotyków. Wystarczy tylko pojechać jakąś starą, nieuczęszczaną drogą i wyrzucić kogoś gdzieś w Everglades. A już bagno zadba o to, żeby robota nie wyszła na jaw. Proste jak dwa i dwa. Ale to samo może zrobić każdy, jeśli pan rozumie, o czym mówię. – Każdy. – Każdy, kto lubi małe dziewczynki. I nie chce, żeby komukolwiek opowiedziały, co im się przytrafiło. – Detektyw przerwał na chwilę. – Tak naprawdę, to zawsze się dziwię, że nie mamy bez przerwy stu takich spraw. Jeżeli uda się dzieciaka zwabić do samochodu i nikt tego nie widzi, właściwie nie ma takiej rzeczy, z której nie dałoby się wykręcić. – Ale nie mieliście... – Nie, nie było już nic takiego jak to. Sprawdzałem z tymi z Monroe i Broward, ale oni też nic takiego nie mieli. Sprawdziłem w komputerze przestępców seksualnych i dostałem parę nazwisk. Nawet wybraliśmy się do paru sukinsynów, ale większość była albo w pracy, albo nie było ich w mieście, kiedy zniknęła Dawn. Zresztą wtedy minęło już kilka ładnych dni... – I? – I nic. Zero. Jedno wielkie gówno. Żadnych dowodów na cokolwiek, oprócz tego, że nie ma jednej małej dziewczynki. No to niech mi pan powie o swojej sprawie. To, o czym mówiłem, przypomina coś panu? Brown zastanawiał się, co powinien odpowiedzieć. – Niespecjalnie. U nas to była biała dziewczynka, która wyszła ze szkoły. Stara sprawa. Mieliśmy nawet podejrzanego, ale się nam wymknął. A już było blisko. – A to pech. Już myślałem, że może macie coś, co mogłoby nam pomóc. Brown podziękował detektywowi i odwiesił telefon. Kłębiące się w głowie myśli zmusiły go do wstania. Podszedł do okna i zapatrzył się w noc. Ze swego pokoju mógł widzieć długą wstęgę szosy wschód-zachód. Przecinała centrum Miami, biegła dalej, przez zagęszczony środek stanu, mijając podmiejskie osiedla, lotnisko, fabryki i centra handlowe, zostawiając za sobą przyklejone do obrzeży miast dzielnice biedoty, które zbliżały się gdzieniegdzie do bezmiaru rozlewisk, stanowiących właściwe serce stanu. Park Everglades przechodzi w Wielkie Cyprysowe Bagno. Bagna Loxahatchee i Corkscrew, rzeka Withlacoochee i stanowe okręgi leśne Ocala, Osceola i Apalachicola. Na Florydzie nigdy się nie jest daleko od jakiegoś mrocznego, niedostępnego, złowróżbnego miejsca. Przez chwilę patrzył, jak nieprzerwana struga pojazdów przepływa mu przed oczami, ich światła tworzą opalizujący, szklisty strumień lawy. Podniósł na chwilę dłoń do czoła, jakby chcąc zatrzeć to, co drgało mu przed oczami, lecz zatrzymał się w pół ruchu. Starał się wmówić w siebie, że to po prostu jeszcze jedna mała, która zniknęła. Ta akurat zaginęła w dużym mieście i pośród innych codziennych okropności jej przypadek przeszedł prawie nie zauważony. W jednej chwili jeszcze była, a już w następnej jej nie ma, jakby nigdy nie istniała. Jedyny ślad pozostanie po niej w pamięci tych paru osób, które po niej płaczą i które już do końca życia nie otrząsną się z koszmaru. Potrząsnął głową, jakby chcąc się przekonać, że zaczyna popadać w obsesję. Inna mała dziewczynka, Joanie Shriver. Po niej były inne, na przykład Dawn Perry. Prawdopodobnie była jakaś wczoraj. Będzie inna jutro. Znikają, tak po prostu. Spod szkoły. W drodze z zajęć sportowych. Światła za jego oknem nieprzerwanie pędziły w noc. Gdy Cowart przybył na miejsce, w bibliotece „The Miami Journal” była tylko jedna osoba – młoda kobieta, cicha, nieśmiała asystentka. Bardzo trudno było się do niej odezwać, gdyż cały czas odpowiadała ze spuszczoną głową, jakby to, o czym mówiła, było z jakiegoś powodu tematem wstydliwym. Nie odzywając się pomogła Cowartowi zagospodarować się przy jednym z komputerów, a za chwilę zostawiła go samego, gdy wstukiwał właśnie hasło „Dawn Perry”. W rogu ekranu pojawił się napis: „Szukam”, a po chwili: „Dwa pliki”. Przywołał obydwa. Pierwszy był krótkim, liczącym tylko cztery akapity dodatkiem policyjnym do regionalnego wydania gazety, publikowanego dla południowej części stanu. W głównym wydaniu nie było nawet drobnej wzmianki o zaginięciu dziewczynki. Tytuł dodatku głosił: „Policja zgłasza zaginięcie dwunastoletniej dziewczynki”. Artykuł sucho informował, że Dawn Perry nie wróciła do domu po zajęciach na pływalni w centrum sportowym. Drugi plik nosił tytuł: „Policja mówi: Brak nowych faktów w sprawie zaginionej dziewczynki”. Artykuł był nieco dłuższy niż poprzedni, powtarzał wszystkie od dawna znane szczegóły. Cała nowa informacja zawarta była w tytule. Cowart kazał komputerowi wydrukować oba artykuły, co zabrało dosłownie chwilę. Nie wiedział, co o tym wszystkim sądzić. Z gazety dowiedział się niewiele więcej niż od kelnerki w restauracji. Wstał. Tanny Brown miał rację, powiedział sobie. Chyba naprawdę zaczynam wariować. Rozejrzał się po pokoju. Kilkunastu dziennikarzy pracowało przy rozmieszczonych w pewnym oddaleniu od siebie stanowiskach komputerowych, koncentrując się na pobłyskujących zielono ekranach. Udało mu się wślizgnąć do biblioteki bez napotkania nikogo, kto akurat dyżurował dziś wieczorem w redakcji, z czego się bardzo cieszył. Nie chciał nikomu tłumaczyć, po co właściwie tu przyszedł. Przez chwilę obserwował, jak pracują inni dziennikarze. Była to ta pora, kiedy ludziom najbardziej zaczyna się spieszyć do domu. Dlatego słowa jutrzejszego wydania płynące im spod palców były coraz bardziej skrótowe, lapidarne, pisane przynajmniej częściowo przez zmęczenie. Czuł, jak to samo znużenie zaczyna ogarniać i jego. Spojrzał na dwie trzymane kartki, dwa wydruki dokumentujące zniknięcie pewnej dziewczynki, Dawn Peny lat dwanaście. Pewnego upalnego sierpniowego popołudnia wybrała się na basen. Od tamtej pory nie powróciła do domu. Prawdopodobnie od dobrych paru miesięcy nie żyje. Stara sprawa. Odszedł o krok, kiedy niespodziewanie pomyślał jeszcze o czymś. Strzał w ciemno. Podszedł do komputera i wystukał: „Robert Earl Ferguson”. Komputer zabrzęczał i za chwilę wyświetlił napis: „Dwadzieścia cztery pliki”. Cowart usiadł i wpisał: „Spis”. Raz jeszcze na ekranie pojawiła się cała lista. Każdy plik był datowany. Była też podana jego orientacyjna długość. Cowart szybko przejrzał tytuły artykułów, poznając każdy z nich. Rzucił okiem na pierwszy artykuł i na kolejne dalsze materiały, uzupełnienia, na reportaże pisane już po uwolnieniu Fergusona i wreszcie te ostatnie, powstałe po egzekucji Sullivana. Raz jeszcze szybko przejrzał listę, tym razem jednak zwrócił uwagę na plik z sierpnia ubiegłego roku. Spojrzał na datę i zdał sobie sprawę, że było to wtedy, gdy zabrał córkę na wakacje do Disney World. Był to ten miesiąc, w którym wypuszczono Fergusona na wolność, jeszcze przed umorzeniem jego sprawy w sądzie. Było to również na cztery dni przed datą zniknięcia Dawn Perry z tego świata. Komputer podał mu długość zapisu. Krótki. Wywołał go na ekran. Zapis pochodził z działu wiadomości religijnych gazety. Był to cotygodniowy wykaz kazań i mówców, mających zabrać głos w kościołach okręgu Dade w nadchodzącym tygodniu. Mniej więcej pośrodku listy widniał napis: „Spotkanie z człowiekiem, który przeżył celę śmierci”. Cowart przeczytał: ...Robert Earl Ferguson, niedawno uwolniony były więzień celi śmierci, oskarżony niesłusznie o popełnienie morderstwa w okręgu Escambia, podzieli się swymi doświadczeniami oraz opowie, jak wiara i modlitwa pomogły mu przetrwać nierówną walkę z wymiarem sprawiedliwości. Spotkanie w niedzielę w Kościele Baptystów Nowej Nadziei. Kościół znajdował się w Perrine. Rozdział szesnasty POLICJANTKA Detektyw Andrea Shaeffer powitała wschodzący dzień siedząc przy biurku. Próbowała spać, ale sen najpierw nie nadchodził, potem zaś nie przyniósł odpoczynku. Wstając w gęstych ciemnościach wczesnego poranka, oddaliła od siebie koszmarną, senną wizję podciętych gardeł i krwi, ubrała się i pojechała do Wydziału Zabójstw Departamentu Szeryfa Okręgu Monroe, na posterunek w Key Largo. Z okna biura na drugim piętrze, gdzie siedziała, widać było różowawą smugę światła wykwitającą z miękkich obrzeży nocy. Wyobraziła sobie powolną dezintegrację ciemności nad oceanem, gdzie błyszczące ostrze poranka zdawało się rzeźbić szalejące fale w najdziwniejsze kształty, by wreszcie jednym potężnym cięciem ostatecznie przerwać zasłonę oddzielającą dzień od nocy. Przez chwilę zapragnęła znaleźć się na łódce rybackiej ojczyma, zakładać prawie po omacku przynętę, stojąc dla równowagi na szeroko rozstawionych nogach, z rękami śliskimi od ryb, szybko skręcając wzmocnienia z trudno poddającego się drutu i wiążąc węzły na żyłce. Dzisiaj byłby dobry połów. Wysoko nad wodą wisiały chmury będące odległą zapowiedzią burzy, upał zaś wzbijałby miejscami groźne wąskie zawirowania wody, wyglądające na tle nieba jeszcze bardziej złowróżbnie i obco. Ale dzięki temu ryby wypłynęłyby pod samą powierzchnię wody, czując nadciągający sztorm, wiedząc, że czeka je żer. Tańczyć na grzbietach coraz bardziej rozkołysanych fal i ani na chwilę nie pozwalać ustać w ruchu przynętom. Szybka przynęta dla albakorów, tuńczyków, a już szczególnie zębaczy. Coś, co uderza i przecina fale, żłobiąc bruzdy w wysokich grzbietach, stanowiąc nieodpartą pokusę dla dużych ryb szukających pożywienia. To właśnie zawsze najbardziej odpowiadało mi w łowieniu ryb, pomyślała. Nie walka z napinającą się żyłką i uciekającym haczykiem, bez względu na to, jak byłaby spektakularna, ani ostatnie chwile dzikiej paniki przy burcie, ani pochwalne klepnięcia po plecach czy celebracja połowu, sowicie zakrapiana piwem. Najbardziej lubiłam zawsze samo polowanie. Oczy patrzyły nieruchomo przez okno, umysł zaś podsuwał to, co już wiedziała, i to, czego musiała się jeszcze dowiedzieć. Kiedy światło dnia wreszcie zwyciężyło w swej codziennej walce, odwróciła się od okna, wracając do porozrzucanych na biurku kartek. Rzuciła okiem na krótki raport, który przygotowała po przesłuchaniu sąsiadów z Tarpon Drive. Nikt nie widział i nie słyszał nic godnego uwagi. Następnie podniosła sprawozdanie biegłego z zakładu medycyny sądowej. Bezpośrednia przyczyna zgonu w obu przypadkach była taka sama: nagłe przecięcie prawej tętnicy szyjnej, prowadzące do śmierci przez wykrwawienie. Był leworęczny, pomyślała. Stał za nimi i przeciągał nożem po gardłach. Skóra wokół rany była tylko nieznacznie uszkodzona. Ostrze gładkie, być może nóż myśliwski z hartowanej stali. Coś naprawdę ostrego. Żadna z ofiar nie wykazywała śladów znaczących obrażeń post mortem. Zabił ich i sobie poszedł. Obrażenia pre mortem to między innymi sińce wokół nadgarstków, co było do przewidzenia. Zabójca związał ich w bestialski sposób, sznur wcinał się w skórę. Pasek taśmy izolacyjnej posłużył za knebel. Mężczyzna miał otartą skórę na czole, uszkodzoną wargę i kilka pękniętych żeber. Kostki jego prawej dłoni również wykazywały ślady otarcia ze śladami zdrapanej farby, a na podłodze w kuchni widniały bruzdy wyżłobione przez nogi od krzesła. Przynajmniej bronił się, nawet jeżeli to trwało tylko chwilę. Musiał być drugi, bo zapierał się rękami o krzesło, wyrywał się, próbując się oswobodzić do momentu, aż został obezwładniony uderzeniem w głowę i klatkę piersiową. Nie było oznak napastowania seksualnego kobiety, mimo że znaleziono ją nagą. Upokorzenie. Shaeffer przypomniała sobie nocną koszulę kobiety, złożoną schludnie w kącie kuchni. Złożono ją bardzo starannie. Tylko kto? Ofiara czy morderca? Wyskrobiny spod paznokci nic nie wniosły. Podczas sekcji na ich ciałach szukano dodatkowych dowodów obecności mordercy; bez skutku. Shaeffer rzuciła kartki na blat biurka. Nic z tego nie wynika, pomyślała. Przynajmniej nic oczywistego. Wzięła do ręki wstępny raport z miejsca zbrodni, zwracając szczególną uwagę na specyficzny język dokumentu. Śmierć zredukowana do najbardziej suchych, beznamiętnych zwrotów. Wszystko zmierzone, zważone, sfotografowane i poddane ocenie. Sznur, którym związana była para staruszków, był zwykłą linką gospodarczą, dostępną w każdym sklepie gospodarstwa domowego. Dwa kawałki, jeden długości stu dwóch metrów, drugi dziewięćdziesięciu ośmiu, zostały odcięte od zwoju, znalezionego przy drzwiach kuchennych. Zabójca zrobił wyblinkę, zakładając ją potrójnie na nadgarstki ofiar, zakańczając zwykłym węzłem płaskim, który to wszystko razem utrzymał. Zwykłe, nie wyróżniające się niczym węzły, naprędce zawiązane i niezbyt mocne. Na tyle, by wytrzymać sam moment morderstwa, gdyby jednak ofiary miały więcej czasu, mogłyby sznur swobodnie rozluźnić. To dla niej istotna informacja: nie był to nikt z miejscowych. Ludzie z Keys dobrze znali się na węzłach; zawiązaliby raczej coś bardziej trwałego, żeglarskiego. Kiwnęła głową. Środek nocy. Włamał się. Obezwładnił ich, związał, zakneblował. Myśleli, że zostaną okradzeni i brak oporu uratuje im życie. Ale się przeliczyli. On ich po prostu zabił. Maksymalny terror. Szybko. Sprawnie. Bez zbędnej straty czasu. Cichy nóż. Żadnego wystrzału, który mógłby obudzić wścibskich sąsiadów. Żadnej kradzieży. Gwałtu. Żadnego trzaskania drzwiami, ucieczki w panice. Morderca, który pojawia się, zabija i znika, zatrzymując się tylko, by otworzyć Biblię leżącą na stole, nie widziany, nie słyszany przez nikogo oprócz swych ofiar. Pomyślała, że wszyscy mordercy pozostawiają jakąś wiadomość, jakiś przekaz. Ciało sprzedawcy narkotyków, znalezione rozkładające się w gęstwinie zarośli mangrowych, z jedną kulą w potylicy, złotym zegarkiem i bransoletą wciąż zwisającymi z nadgarstków, przekazuje jedno. Młoda kobieta, która sądzi, że ten jeden raz nic się przecież nie stanie, jeśli złapie okazję do domu z baru, gdzie jest kelnerką, i zostaje odnaleziona trzy stany dalej, naga, zgwałcona i martwa, komunikuje coś innego. Stary mężczyzna z przyczepy, który w końcu ma dosyć patrzenia, jak jego żona powoli kona na raka, więc zabija ją i siebie, tuląc w chwili śmierci album ze zdjęciami ślubnymi, mówi jeszcze co innego. Spojrzała raz jeszcze na fotografie z miejsca zbrodni. Błyszczące zdjęcia przywołały wspomnienie osłabiającego upału i okropnego smrodu rozkładających się ciał, wypełniającego pomieszczenie. Zawsze pogarszało to sprawę, kiedy natura miała czas popastwić się nad miejscem zbrodni; jakikolwiek ślad godności, pozostały ofiarom w chwili śmierci, rozpływał się szybko w nieludzkim gorącu. Prowadzenie dochodzenia stawało się w tym klimacie z minuty na minutę trudniejsze. Jak ją uczono, każda chwila upływająca od momentu przestępstwa zmniejszała szanse skutecznego zakończenia sprawy. Stare, zadawnione sprawy, które udaje się rozwiązać, trafiają na pierwsze strony gazet, ale na każdą taką sprawę, kończącą się oskarżeniem, przypada mniej więcej sto, które zmierzają donikąd, bazując wyłącznie na hipotezach i poszlakach. Dwoje starych ludzi, z których jedno wydało na świat, drugie zaś pomogło wypaczyć seryjnego mordercę, są teraz sami zamordowani. Jak nazwać takie przestępstwo? Zemsta. Może wyrok sprawiedliwości. Niewykluczone, że ich perwersyjna kombinacja. Nadal przeglądała raporty z miejsca zbrodni. Znaleziono dwa częściowe ślady stóp, odciśnięte krwią na linoleum podłogi. Wzór na podeszwie został zidentyfikowany jako pochodzący z pary wysokich butów do koszykówki firmy Reebok, w rozmiarze pomiędzy dziewięć a jedenaście. Podeszwy pochodziły z modelu wypuszczonego na rynek przez firmę w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Zostały również odkryte pojedyncze nitki tkaniny, przyklejone do krwawej plamy na klatce piersiowej mężczyzny. Zostały zidentyfikowane jako mieszanka bawełny i poliestru, często stosowana do wyrobu dresów sportowych. Przestępca wszedł do domu przez kuchenne, tylne drzwi. Stare, spróchniałe drewno ustąpiło od razu pod naporem śrubokrętu czy dłuta. Potrząsnęła głową. Było to takie częste w Keys. Słońce, wiatr i sól niszczyły framugi domów, o czym wiedział każdy najmarniejszy złodziej, odwiedzający teren pomiędzy Miami i Keys. Ale tego przestępstwa nie popełnił najmarniejszy złodziej. Złapała długopis i zrobiła dla siebie kilka notatek: Materiał, sklepy z narzędziami, sprawdzić, czy ktoś ostatnio nie kupował noża, liny i śrubokrętu albo niewielkiego łomu. Raz jeszcze porozmawiać z sąsiadami, sprawdzić, czy ktoś nie widział jakiegoś obcego samochodu. Sprawdzić miejscowe hotele. Ciekawe, czy przyniósł Biblię ze sobą? Sprawdzić księgarnie. Nie wiązała jednak zbyt dużych nadziei z żadnym z tych posunięć. Pisała dalej: Sprawdzić w laboratorium policyjnym próbki skóry z miejsca przecięcia gardeł. Może badaniem spektrograficznym uda się wykryć jakieś metalowe opiłki, które mogłyby jej powiedzieć coś więcej o narzędziu zbrodni. To było ważne. Porządkowała swoje myśli z wojskową precyzją: jeżeli morderca nie zostawi na miejscu zbrodni nic, co stanowiłoby ewidentny materiał dowodowy, jakiejś części siebie: nasienia, odcisków palców czy włosów, wtedy, aby umiejscowić go w tamtym pomieszczeniu, trzeba znaleźć coś, co świadczyłoby o jego tam pobycie – narzędzie zbrodni, ślady krwi na ubraniu czy butach, jakiś przedmiot wzięty z miejsca przestępstwa. Po prostu coś. Shaeffer tarła przez chwilę oczy ręką, pozwalając, by jej myśli zaczęły krążyć wokół Cowarta. Co on ukrywa? – spytała samą siebie. Fragment przestępstwa, który z jakichś powodów jest dla niego ważny. Ale jaki? Wyrysowała w głowie portret pamięciowy reportera, nie zapominając o wyrazie twarzy, o tonie głosu. Nie wiedziała zbyt dużo o dziennikarzach, ale z pewnością generalnie chcieli sprawiać wrażenie, że wiedzą więcej, niż faktycznie wiedzieli, pragnąc stworzyć złudzenie dzielenia się informacjami, a nie wyciągania ich od rozmówcy. Cowart zupełnie nie pasował do tego stereotypu. Po wstępnej konfrontacji na miejscu zbrodni nie zadał już ani jednego pytania na temat morderstw na Tarpon Drive. Natomiast robił co tylko w jego mocy, by uniknąć wszelkich pytań z jej strony. Co nam to mówi? Że on już zna odpowiedzi. Ale dlaczego ukrywałby je przed nią? By kogoś chronić. Blaira Sullivana? Niemożliwe. Musi chronić siebie. Ale to też nie wydawało się dostatecznie przekonujące. Rysowała odruchowo na leżącej przed nią kartce, zapełniając kolejne kółka ich mniejszymi, gęstniejącymi odpowiednikami, które ściemniały się coraz bardziej, w miarę jak wypełniała je dokładnie atramentem. Przypomniała sobie słowa wykładowcy z akademii policyjnej: Czterech na pięciu morderców zna swoje ofiary. W porządku, powiedziała sobie. Blair Sullivan mówi Cowartowi, że to on zaaranżował te morderstwa. Jak mógłby to zrobić, będąc w celi śmierci? Poczuła ciężar na sercu. Więzienia są odrębnymi, nie zbadanymi światami. Wszystko można tam dostać, jeżeli jest się gotowym zapłacić odpowiednią cenę, nawet śmierć jest na sprzedaż. Każdy więzień zna zasady wewnętrznych przetargów i wymiany. Ale dla kogoś z zewnątrz przeniknięcie tych mechanizmów może okazać się niezwykle trudne, czasem wręcz niemożliwe. Naciski codziennego życia, na których zwykle bazują policjanci – lęk przed społecznymi czy prawnymi sankcjami, przed pociągnięciem do odpowiedzialności – w murach więzienia po prostu nie istnieją. Wyobraziła sobie swój następny krok z nie ukrywanym niesmakiem – przesłuchanie wszystkich osób, które w więzieniu miały kontakt z Sullivanem. Jeden z nich powinien być kanałem łączącym Sullivana ze światem zewnętrznym. Ale czym on mógł zapłacić? Nie miał przecież pieniędzy. Czy może miał? Nie posiadał też posłuchu. Był samotnikiem, który poszedł na krzesło. Czy aby na pewno? Jak spłaca swój dług? Dlaczego mówi o tym Matthew Cowartowi? Nagła myśl przemknęła jej przez głowę, elektryzując ją: Być może, już wcześniej zapłacił. Wzięła głęboki oddech. Blair Sullivan zleca komuś dokonanie morderstwa, my zaś automatycznie przyjmujemy, że zapłata należy się po wywiązaniu się z kontraktu. Jest to zupełnie naturalne. Ale gdyby to odwrócić? Shaeffer nagle rozgrzała się, czując, jak w jej wyobraźni łączą się nagle tysiące styków. Przypomniała sobie eksplozję podniecenia, gdy dostrzegła nagle w mroku szeroki, ciemny kształt zębacza, wynurzającego się na grzbiecie czarnozielonej fali, by przypuścić szturm na przynętę. Jeden moment, pełen elektryzującej radości i uniesienia, zanim zaczęła się faktyczna walka. Najlepszy moment. Podniosła słuchawkę i wykręciła numer. Telefon zadzwonił trzykrotnie, zanim na linii dał się słyszeć przeciągły jęk. – Tak? – Mikę? Tu Andy. – Chryste. Czy ty w ogóle nie sypiasz? – Przepraszam. Nie w tej chwili. – Poczekaj sekundę, dobrze? Czekała, słysząc stłumione tłumaczenia, przekazywane żonie. Uchwyciła słowa: „To jej pierwsza poważna sprawa...”, zanim rozmowa została zagłuszona szumem lejącej się wody. Potem cisza, a wreszcie rozbawiony głos jej partnera. – Wiesz przecież, cholera, że ja jestem detektywem, a ty żółtodziobem. Mówię ci spać, więc trzeba spać. – Naprawdę przepraszam – powtórzyła. – Ha – odparł. – Za grosz skruchy. Dobra, gadaj, co cię gryzie? – Matthew Cowart. – Kiedy wypowiadała jego imię, zdecydowała się: Nie wykładaj od razu wszystkich swoich kart. – Pan dziennikarz. Nie powiem Wam wszystkiego? – Ten sam – zaśmiała się. – Kurza twarz, ten skurwysyn też mnie nieźle parzy. Łatwo jej było wyobrazić sobie, jak jej partner siedzi na brzegu łóżka, jego żona zaś leży z poduszką na głowie, by wytłumić odgłosy toczącej się w najlepsze rozmowy. Inaczej niż w wielu zespołach detektywistycznych, jej układ z Michaelem Weissem był wyłącznie profesjonalny. Pracowali zresztą ze sobą dość krótko – na tyle długo, by od czasu do czasu śmiać się razem, nie na tyle jednak, by dbać o to, z czego. Był postawnym mężczyzną, pozbawionym wyobraźni i wyjątkowo porywczym. Dobrym do pokazywania zdjęć podejrzanych świadkom i przekopywania się przez raporty towarzystw ubezpieczeniowych. Jego dziesięcioletnie doświadczenie w porównaniu z jej kilkumiesięcznym nie było czymś, nad czym chciałaby się zatrzymywać. Zostawienie go za sobą nie przyszło jej trudno. – Mnie też. – Więc co chcesz zrobić? – Myślę, że powinnam się nim trochę dokładniej zająć... Po prostu pojawiać się bez zapowiedzi. W redakcji. U niego w mieszkaniu. Kiedy idzie biegać. Kiedy się kąpie. Kiedy tylko mi się uda go dopaść. Weiss roześmiał się. – I co? – Dać w ten sposób do zrozumienia, że będziemy mu deptać po piętach, aż wydusimy z niego to, co ma do powiedzenia. Na przykład, kto zabił tych ludzi. – Brzmi całkiem sensownie. – Ale ktoś musi zacząć działać w więzieniu. Sprawdzić, czy ktoś stamtąd czegoś ciekawego nie wie. Na przykład ten sierżant. I pewnie dobrze by było, żeby ktoś przekopał się przez rzeczy Sullivana. Może zostawił tam coś, co by się nam przydało. – Andy, czy ta rozmowa nie mogła poczekać do jakiejś ósmej rano? – Zmęczenie w głosie Weissa mieszało się z rozbawieniem. – Naprawdę chcesz mi powiedzieć, że nie chce ci się o tej porze spać? – Przepraszam, Mikę. Na razie nie. – Nie znoszę, kiedy przypominasz mi samego siebie. Pamiętam moją pierwszą poważną sprawę. Też aż mnie rzucało. Nie mogłem się doczekać, żeby się do tego zabrać. Zaufaj mi, to wszystko nigdzie nie ucieknie. – Mikę... – No już dobrze. Więc wolisz wziąć na ząb dziennikarza, niż przesłuchiwać więźniów i strażników, tak? – Aha. – Widzisz – zaśmiał się Weiss. – Właśnie taka przenikliwość daleko cię zaprowadzi w tym zawodzie. Dobra. Ty jedź uprzykrzać życie Cowartowi, a ja wracam do Starkę. Ale chcę być z tobą w kontakcie. Codziennie. Może nawet dwa razy dziennie. Zrozumiano? – Oczywiście. – Nie wiedziała jeszcze, czy podda się tym rygorom. Odłożyła słuchawkę i zaczęła porządkować biurko, odkładając dokumenty do kartoteki, układając porządnie raporty, wpinając własne notatki i obserwacje do segregatorów, ustawiając długopisy w przeznaczonych do tego kubkach. Kiedy mogła już spojrzeć z zadowoleniem na zaprowadzony w jej miejscu pracy porządek, pozwoliła sobie wybiec na krótką chwilę w przyszłość. Należy do mnie, pomyślała. Jechała z powrotem w stronę Miami w palących promieniach południowego słońca, nucąc stare przeboje Jimmiego Buffeta o życiu na Keys i marząc podczas szybkiej jazdy. Niedawno dopiero zaczęła pracę w wydziale zabójstw, po dziewięciu miesiącach spędzonych w wozie patrolowym i trzech przy włamaniach. Szansa na tę pracę pojawiła się wraz z wygraniem procesu o równe prawa i możliwości, wytoczonego w imieniu wszystkich kobiet i mniejszości narodowych zatrudnionych w wydziale. Pożerała ją ambicja, tryskała energią i przeświadczeniem, że swój brak doświadczenia nadrobi ciężką pracą. To zresztą zawsze był jej sposób na rozwiązywanie wszystkich, najtrudniejszych nawet problemów, od czasów samotnego dzieciństwa, spędzonego na Górnym Keys. Jej ojciec był detektywem w policji chicagowskiej, zabitym podczas pełnienia służby. Często zastanawiała się na stwierdzeniem „Pełnienie służby”, myśląc, jak strasznie było ono nadużywane. Nadawało rangę sprawy wagi państwowej wydarzeniu, które było zwykłym przypadkiem i nieszczęśliwym zrządzeniem losu. Wywoływało złudne wrażenie, jakby poprzez jego śmierć osiągnięte zostało coś niezmiernie ważnego. Co było szczytem nieprawdy. Jej ojciec zajmował się oszustwami, mając zwykle do czynienia z tanimi naciągaczami i ich wspólnikami. Starał się ukrócić płynącą nieprzerwanym strumieniem falę emigrantów i przedwczesnych emerytów, goniących za szybkim zarobkiem, inwestujących swe niewielkie dochody w coraz to nowe podejrzane interesy. Zrobili kiedyś obławę na jedną z takich Mekk łatwych pieniędzy. Dwadzieścia osób siedzących przy telefonach, poszukujących naiwnych, którzy chcieliby zainwestować w kolejny złoty interes. Ani sam pomysł, ani obława nie były niczym nadzwyczajnym, po prostu dzień jak co dzień dla przestępców i dla policji. Nie przewidziano jednak, że jeden z facetów przy telefonach okaże się w gorącej wodzie kąpanym dzieciakiem, mającym przy sobie broń. Zawsze dotąd mu się udawało, więc nie dowiedział się jeszcze, że dobry system sprawiedliwości puści go wolno, ze zwyczajowym upomnieniem. Strzelił tylko raz. Kula przeszła przez prowizoryczną ściankę działową, za którą jej ojciec spisywał fikcyjne nazwiska aresztowanych. Po paru minutach już nie żył. Bez sensu, pomyślała, po prostu bez sensu. Zginął z ołówkiem w ręku. Miała wtedy dziesięć lat, a we wspomnieniach widziała szorstkiego mężczyznę, który musztrował ją na okrągło. Gdy była młodsza, traktował ją jak chłopca, kiedy zaś trochę podrosła, zabierał ją na mecze baseballowe drużyny White Sox na stadion Comiskey. Nauczył ją dobrze rzucać, łapać piłkę i cenić tężyznę fizyczną. Ich życie było niesamowicie zwyczajne. Mieszkali w nie wyróżniającym się niczym ceglanym domu. Chodziła do okolicznych szkół parafialnych, podobnie jak jej starsi bracia. Rewolwer o krótkiej lufie, który ojciec zawsze nosił do pracy, zdawał się znikać w zestawieniu z uwielbianymi przez niego krzykliwymi krawatami i marynarkami. Zatrzymała tylko jedno zdjęcie, na którym byli razem, zrobione przed domem tuż po burzy śnieżnej. Stali na nim, obejmując ramionami ulepionego wspólnie bałwana, jak najdroższego przyjaciela. Był wczesny kwiecień, cały Środkowy Zachód niecierpliwie wyglądał już wiosny, otrzymując w zamian ostatni, mrożący podmuch zimna. Bałwan ubrany był w czapkę do baseballa, miał oczy z kamyków i ręce z ułamanych gałęzi. Zawiązali mu jeszcze szalik i wyrysowali głupkowaty, rozbrajający uśmiech. Był naprawdę wspaniałym bałwanem, prawie jak żywy. Stopniał, oczywiście. Nadeszła nagła zmiana pogody i w ciągu tygodnia nie było po nim śladu. Do Keys przyjechali w rok po śmierci ojca. Punktem docelowym było tak naprawdę Miami; mieli tam rodzinę. Jednak wylądowali w końcu na południu, gdzie ich matka dostała pracę jako kierowniczka restauracji położonej tuż przy przystani dla łodzi rybackich. Stamtąd właśnie wziął się ojczym. Całkiem go nawet lubiła, pomyślała. Odległy, a jednak skłonny nauczyć ją tego, co sam wiedział o wielkim łowieniu. Kiedy myślała o nim, widziała od razu głęboki czerwonobrązowy odcień, na jaki opalone były jego ramiona, usiane białymi, odbarwionymi plamkami zmian przedrakowych. Zawsze miała ochotę ich dotknąć, ale nigdy tego nie zrobiła. Nadal wyprowadzał co rano swą łódź z portu Whale Harbor, wynajmując siebie i ją amatorom mocnych wrażeń rybackich. Swą sportową łódź rybacką nazwał „Ostatnia szansa”. Turyści myśleli, że odnosi się to do złowienia taaakiej ryby, on zaś miał raczej na myśli własną, mikrą egzystencję szypra. Chociaż matka jej tego nigdy nie powiedziała, domyślała się, że była dzieckiem z przypadku. Urodziła się, gdy jej rodzice zaczynali właśnie wchodzić w wiek średni, od braci oddzielała ją ponad dziesięcioletnia różnica wieku. Obaj opuścili Keys tak szybko, jak tylko pozwolił im na to wiek i wykształcenie, jeden, by otworzyć kancelarię prawną w Atlancie, drugi, by prowadzić odnoszącą umiarkowane sukcesy firmę eksportowo-importową w Miami. Dowcip rodzinny głosił, że był on jedynym legalnym importerem towarów w mieście i przez to najuboższym. Przez jakiś czas myślała, że pójdzie w ślady najpierw jednego brata, później drugiego. W końcu studiowała na Uniwersytecie Stanowym na Florydzie, gdzie udawało jej się utrzymywać z roku na rok na tyle wysoką średnią, by bez kłopotu móc później zacząć studia doktoranckie. Że wstąpi do policji, zdecydowała po tym, jak została zgwałcona. Wspomnienie zdawało się piec oddalonym bólem. Był koniec semestru w Gainesville, prawie lato, gorące i wilgotne. Nie miała zamiaru iść na tamtą imprezę w klubie zaprzyjaźnionego towarzystwa studenckiego, ale niezwykle ciężki egzamin z psychologii zupełnie pozbawił ją woli i energii, gdy więc koleżanki z pokoju zaczęły ją namawiać, by z nimi poszła, nie opierała się długo. Pamiętała ogłuszający hałas, wdzierający się wszędzie. Krzykliwe głosy, muzyka, zbyt wiele osób wciśniętych w zbyt ciasne pomieszczenie. Stary, drewniany budynek trząsł się w posadach. Szybko wypiła kolejne piwo, szukając ucieczki przed upałem. Zarysy świata rozmazały się nieco, impreza stała się nagle całkiem do przyjęcia. Dobrze po północy, nie mogąc odnaleźć w ścisku swoich towarzyszek, wyszła sama, odrzucając niezliczone propozycje narzucającego się towarzystwa podchmielonych studentów. Wypiła na tyle dużo, by czuć płynną jedność z nocą, idąc niepewnym krokiem pod gwiazdami. Wiedziała, w którym kierunku ma iść, nie była jednak w stanie zrobić tego szybko. Łatwy cel, pomyślała gorzko. Nie zauważyła dwóch mężczyzn idących z tyłu pod osłoną cienia do momentu, aż byli tuż za nią. Zarzucili jej kurtkę na głowę i ogłuszyli szybkimi razami pięści. Nie miała nawet czasu, żeby krzyknąć, starać się oswobodzić, uciec. To był najbardziej nienawistny fragment całego wspomnienia. Spokojnie mogłam im uciec. Poczuła, jak napinają się jej mięśnie łydek. Okręgowa mistrzyni juniorów w biegach średniodystansowych. Filar uniwersyteckiej żeńskiej drużyny lekkoatletycznej. Gdybym tylko zdołała się wyrwać, choćby na ułamek sekundy, nigdy by mnie nie dogonili. Nie mieliby szans. Pamiętała miażdżący ciężar dwóch męskich ciał, wgniatający ją w ziemię. Ból najpierw był obezwładniający, potem jakby zaczął powoli odpływać. Bała się, że się udusi lub zostanie zgnieciona. Szamotała się do chwili, gdy jeden z nich wymierzył jej cios pięścią w brodę, pogrążając ją w oszołomieniu przekraczającym skutki najmocniejszego alkoholu. Zemdlała, odczuwając prawie wdzięczność za chwilowe uwolnienie od bólu i okropności tego, co się działo. Jechała coraz prędzej w stronę Miami, nabierając prędkości wraz z odżywającymi wspomnieniami. Nic się przecież nie stało, myślała. Obudziła się w szpitalu, zgwałcona. Kłucie, dotykanie, ponowne wdzieranie się w nią. Złożyć zeznanie przed policją uniwersytecką. Potem jeszcze detektyw z miasta. Czy mogłaby pani opisać napastników? Było ciemno. Przytrzymali mnie. Ale jak wyglądali? Byli silni. Jeden zarzucił mi kurtkę na głowę. Czy byli biali? Czarni? Latynosi? Niscy? Wysocy? Postawni? Chudzi? Byli na mnie. Czy coś mówili? Nie, tylko robili to. Zadzwoniła do domu. Usłyszała spazmatyczny, bezsensowny płacz matki i wściekłość bijącą z głosu ojczyma, zupełnie jakby był zły na nią za to, co się stało. Wreszcie wybrała się do poradni, zajmującej się doradztwem dla ofiar gwałtu. Kobieta słuchała i kiwała głową. Shaeffer spojrzała na nią i zdała sobie sprawę, że współczucie było takim samym elementem jej pracy jak cukierkowe uśmiechy i sztuczna spontaniczność u pracowników Disney World. Wybiegła stamtąd, wróciła do domu i czekała, aż coś się wydarzy. Nic się nie stało. Żadnych podejrzanych, żadnych aresztowań. Po prostu jeszcze jedna niespokojna noc, kiedy coś poszło nie tak w miasteczku studenckim. Reperkusje po imprezie. Zapomnieć i żyć dalej, jakby nigdy nic. Jej sińce powoli goiły się i znikały. Dotknęła małego szwu, bielejącego w kąciku oka. To pozostało. W jej rodzinie nie mówiło się w ogóle o tym, co się stało. Wróciła do Keys i zauważyła, że nic się nie zmieniło. Nadal mieszkali w dwupiętrowym domu z piaskowca, z widokiem na ocean i wentylatorami w każdym pokoju, które mieszały lepkie powietrze, nie ochładzając go. Matka nadal jeździła do restauracji, by dopilnować pieczenia unikatowej jakości cytrynowego ciasta, z którego słynęło Keys, a także smażenia owoców morza. Wszystko musiało być gotowe na przybycie turystów i miejscowych rybaków, ocierających się o siebie ramionami przy barze. Rutyna, stopniowo oddzielana od właściwego nurtu życia przez upływający czas, trwała niezmiennie. Andrea wróciła do pracy na łodzi ojczyma, jakby nic się w niej nie zmieniło. Przypomniała sobie, jak spoglądała często na niego, stojącego niewzruszenie na mostku, górującego nad falami, patrzącego spoza ciemnych okularów w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak podwodnego życia. Ona uwijała się w kokpicie, podając gościom piwa, śmiejąc się z ich dowcipów w nie najlepszym guście, zakładając przynętę na haczyki i czekając, aż coś się zacznie dziać. Poprawiła okulary, chroniące ją przed oślepiającym blaskiem szosy. Ale ja się zmieniłam, pomyślała. Zaczęła komponować długie listy do matki, przelewając w nie cały ból, całe okropieństwo tego, co się stało. Pisała na liliowej perfumowanej papeterii, kupionej w sklepie obok, zostawiając na cienkich, delikatnych kartkach plamy łez i słów. Po jakimś czasie nie pisała już o tym, jak bardzo czuła się zbrukana, o ziejącej jamie, jaką wyszarpnęli dwaj mężczyźni bez twarzy w samym środku jej jestestwa. Zamiast tego pojawiać się zaczęły relacje o pogodzie, o świecie, o tym, co chciała jeszcze zrobić, i co już zrobiła. W dniu, w którym wybrała się na egzamin wstępny do akademii policyjnej, napisała: „Nie potrafię przywrócić życia tacie”... Ale pozwalając temu niememu głosowi z jej wnętrza spłynąć na papier, poczuła się lepiej. Oczywiście, nigdy nie wysłała żadnego z tych listów ani nie pokazała ich nikomu. Trzymała je wszystkie w imitującej skórę teczce, kupionej na wystawie rzemiosła gdzieś na przedmieściach Miami. Ostatnio zaczęła umieszczać w swoich listach streszczenia spraw, nad którymi aktualnie pracowała, ujmując w słowa wszelkie własne podejrzenia i domysły, dbając, by te niebezpieczne dywagacje nie przeniknęły do oficjalnych raportów i notatek służbowych. Zastanawiała się czasem, czy gdyby jej matka faktycznie kiedyś przeczytała te kartki, tak ostentacyjnie do niej zaadresowane, bardziej zaszokowałoby ją to, co spotkało jej córkę, czy też to, co niemalże na oczach jej córki spotykało innych. Przywołała obraz pary starych ludzi z Tarpon Drive. Nie mieli najmniejszych szans. Wiedzieli, kogo wychowali. Czy naprawdę sądzili, że dając światu Blaira Sullivana nie będą musieli kiedyś za to zapłacić? Każdy kiedyś spłaca swój dług. Shaeffer wróciła pamięcią do pierwszego razu, kiedy poczuła w dłoni bezpieczny ciężar rewolweru colt magnum.357, stanowiącego standardową broń policjantów z Monroe. W jego masywności kryło się kojące zapewnienie, że już nigdy nie będzie ofiarą. Nacisnęła lekko pedał gazu, czując, jak jej nie oznaczony samochód wystrzela do przodu niczym rakieta, z prędkością stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę gładko przecinając upalne powietrze. Zaraz pierwszego dnia wstrzeliła jeden z sześciu pocisków w sam środek tarczy. Następnego dnia już dwa na każde sześć. Pod koniec sześciotygodniowego szkolenia pakowała już zawsze sześć na sześć, upychając je ciasno jeden przy drugim w samym środku tarczy. Potem ćwiczyła strzelanie przynajmniej raz na tydzień. Nie zaniedbywała też innych umiejętności, nabierając wprawy w obsłudze mniejszych automatów i armatki wodnej, będącej stałym wyposażeniem większości samochodów policyjnych. Ostatnio zaczęła swój czas na strzelnicy dzielić pomiędzy wojskowy M16 i model dziewięciomilimetrowy, preferowany przez NATO. Ten zresztą najbardziej przypadł jej do gustu; tak bardzo, że zaczęła go nosić do pracy. Zdjęła stopę z gazu, pozwalając pojazdowi zwolnić do poziomu ograniczenia prędkości. Spojrzała w lusterko, w którym widoczny był inny samochód, jadący szybko, doganiający ją teraz i przechodzący na pas obok, by się z nią zrównać. Był to policjant stanowy w nie oznakowanym fordzie, polujący na piratów drogowych. Musiała zrobić niezłe wrażenie na jego radarze, by wyciągnąć go w taki upał z kryjówki. Po to tylko, by teraz z bliska rozpoznał samochód policyjny. Wychylił się w jej stronę, patrząc uważnie spoza przyciemnionych okularów. Uśmiechnęła się i przesadnie wzruszyła ramionami, widząc, jak twarz mężczyzny odpręża się w uśmiechu. Uniósł jedną rękę, jakby chciał powiedzieć: „Nie ma sprawy”, a następnie oddalił się szybkim zrywem. Włączyła swoje radio, nastawiając je na częstotliwość policji stanowej. – Tutaj zabójstwa Monroe jeden cztery, odbiór. – Zabójstwa Monroe, tutaj Willis, drogówka. Namierzyłem cię, jak jechałaś sto pięćdziesiąt. Gdzie ten pożar? – Przepraszam, Will. Po prostu ładny dzień, działam w słusznej sprawie i chciałam się trochę przewietrzyć. Obiecuję, że spojrzę na licznik. – Nie ma problemu, jeden cztery. Słuchaj, masz czas złapać coś na ząb? Zaśmiała się. Szybki podryw. – Niestety, nie w tej chwili. Ale wróć do mnie za parę dni, posterunek w Largo. – Załatwione. Zobaczyła jeszcze, jak podnosi rękę i zjeżdża na boczny pas. Będzie miał nadzieję przez kilka dni, pomyślała i zastanowiła się, czy od razu go nie przeprosić. Będzie zawiedziony. Miała jedną, niezłomną zasadę: nigdy nie spała z kimś, kto wiedział, że jest z policji. Nigdy nie spała z kimś, kogo mogłaby jeszcze kiedyś spotkać. Dotknęła znowu blizny nad okiem. Dwie blizny, pomyślała. Jedna na zewnątrz, druga wewnątrz. Nie zatrzymała się aż do Miami. Recepcjonistka w poczekalni redakcji „The Miami Journal” poinformowała ją, że Matthew Cowarta nie ma w gabinecie. Fala zaskoczenia ogarnęła ją, wyparta w ułamku sekundy przez narastające podniecenie. Czegoś szuka, pomyślała. Albo kogoś. Poprosiła o spotkanie z redaktorem działu miejskiego, próbując naprędce uporządkować własne podejrzenia. Recepcjonistka chwilę rozmawiała przez telefon, następnie wskazała jej miejsce na kanapie. Minęło dobre dwadzieścia minut, zanim redaktor pojawił się wreszcie w dwuskrzydłowych drzwiach. – Przepraszam, że musiała pani czekać – powiedział szybko. – Byliśmy akurat w trakcie konferencji prasowej; naprawdę nie mogłem wyjść. – Chciałabym raz jeszcze porozmawiać z Cowartem. – Starała się pozbawić swój głos wszelkich oznak podniecenia. – Myślałem, że poprzednio spisała pani jego zeznanie. – Niezupełnie. – Nie? – Wzruszył ramionami, jakby chcąc powiedzieć, że nie ma współczucia dla kogoś, kto nie korzysta z okazji. – Jest jeszcze parę spraw, które pan Cowart być może pomógłby nam wytłumaczyć. – Przykro mi, ale nie ma go tutaj – rzekł redaktor. Zmarszczył brwi z niezadowoleniem. – Może ja mógłbym w czymś pomóc? – Jego oferta była aż nazbyt czytelnie nieszczera. – No cóż – stwierdziła ze sztucznym entuzjazmem – po prostu nie mogę pojąć, w jaki sposób Sullivan miałby to wszystko załatwić, jak nawiązał kontakty... – Machnęła pospiesznie ręką, uprzedzając pytanie redaktora. – ... To znaczy, niby wiem, ale cały czas jakoś tego nie czuję. Ciekawa byłam po prostu, czy pan Cowart nie mógłby czegoś dodać do tego, co już powiedział. Może by mi to trochę pomogło. – Chyba zabrzmiało to dostatecznie bezpiecznie. Podejrzewała, że redaktor powinien chyba teraz trochę zmięknąć. – Cóż, cholera – odezwał się po chwili. – Chyba wszyscy starają się to zrozumieć. Roześmiała się. – Co za sytuacja, prawda? Przytaknął, uśmiechając się. Nadal jednak pozostał ostrożny. – Myślę, że opowiedział to pani najlepiej, jak mógł. Ale... – Mam po prostu nadzieję – odparła powoli – że może teraz, kiedy miał trochę czasu do namysłu, przypomniał sobie coś więcej. Wie pan, to zaskakujące, ile ludzie potrafią sobie przypomnieć, gdy dać im trochę czasu. Redaktor uśmiechnął się. – Wcale mnie to nie zaskakuje. To, co ludzie potrafią sobie przypomnieć, to też i nasza branża. – Przestąpił z nogi na nogę i wzburzył rzednące włosy. – Pojechał zbierać materiał. – A można wiedzieć gdzie? Redaktor zawahał się, zanim odpowiedział: – Północna Floryda. Wyglądał przez chwilę tak, jakby świadomość, że to on wydaje komuś informacje, miała go za chwilę doprowadzić do torsji. Shaeffer uśmiechnęła się. – Duże miejsce, ta północna Floryda. Wzruszył ramionami. – Ta sprawa działa się tylko w dwóch miejscach. Zresztą pani dobrze o tym wie. W więzieniu w Starkę i w małym miasteczku zwanym Pachoula. Nie muszę chyba pani o tym mówić. A teraz przykro mi, detektyw Shaeffer, ale muszę już wracać do pracy. – Czy mógłby pan powiedzieć Cowartowi, że muszę z nim porozmawiać? – Powiem mu. Ale nic nie mogę obiecać. Gdzie pani teraz będzie? – Będę go szukała – odparła. Wstała już do wyjścia, kiedy przypomniała sobie o jeszcze jednej rzeczy. – Czy mogłabym poczytać oryginalne artykuły Cowarta? Redaktor zatrzymał się, rozważając, wreszcie wskazał jej gestem bibliotekę. – Tam pani pomogą – oznajmił. – Jeżeli miałaby pani jakieś problemy, proszę im powiedzieć, żeby się ze mną skontaktowali. Stała przy kontuarze, przerzucając ciężki, opasły tom wydań „The Miami Journal”. Uderzyła ją obfitość nieszczęść dokumentowanych przez gazetę. Potem natrafiła już na wydanie niedzielne, z pierwszym artykułem Cowarta, dotyczącym zamordowania Joanie Shriver. Uważnie przeczytała go, robiąc notatki, dokładnie zapisując wszystkie nazwiska i daty. Jadąc windą na dół, starała się nadać jakiś porządek kłębiącym się w głowie myślom. Winda zatrzymała się miękko na parterze. Andrea Shaeffer zaczęła powoli iść ku wyjściu, kiedy nagłe olśnienie zatrzymało ją na środku korytarza. Ta sprawa zdarzyła się tylko w dwóch miejscach, tak powiedział redaktor. Pomyślała o potrzasku, w jakim znalazł się Cowart. Co sprowadziło go do Blaira Sullivana? Morderstwo dziewczynki w Pachouli. Kto jest powiązany z tamtą sprawą? Robert Earl Ferguson. Kto stanowi ogniwo pomiędzy Sullivanem a Cowartem? Robert Earl Ferguson. Kto przyniósł mu nagrodę? Robert Earl Ferguson. Obróciła się na pięcie i pomaszerowała w róg hallu, gdzie na ścianie wisiały telefony. Zajrzała do notatnika i wykręciła numer informacji w Pensacola. Następnie wybrała numer podany jej przez elektroniczny głos. Po udanym przebrnięciu przez sekretarkę, usłyszała na linii głos adwokata: – Tutaj Roy Black. Czym mogę pani służyć? – Panie Black – odparła – mówi Andrea Shaeffer. Dzwonię z „The Miami Journal”. – Uśmiechnęła się, wypowiadając tę półprawdę. – Musimy natychmiast skontaktować się z panem Cowartem, który pojechał do Pachouli, spotkać się z pańskim klientem. Trzeba go odszukać, a nikt nie może znaleźć numeru, który zostawił. Pomyślałam sobie, że może pan będzie mi mógł pomóc... Bardzo mi przykro, że zawracam tym panu głowę... – Naprawdę nie ma sprawy, panienko. Ale Bobby Earl wyjechał z Pachouli. Wrócił do Newark w New Jersey. Nie wiem, po co pan Cowart wracałby do Pachouli. – Och! – wykrzyknęła, nadając swemu głosowi wyraz kompletnego zaskoczenia i bezradności. – Zbiera materiał do artykułu opisującego nastroje po egzekucji Blaira Sullivana. Czy uważa pan, że pan Cowart mógłby wobec tego pojechać do Newark? Niewiele nam powiedział o swoich planach, a naprawdę musimy się z nim porozumieć. Czy ma pan może tamtejszy adres? Bardzo mi przykro, że tak pana niepokoję, ale nigdzie nie można znaleźć notatnika z adresami z biurka pana Cowarta. – Nie mam w zwyczaju wydawania czyichś adresów – oznajmił niechętnie adwokat. – Och – grała dalej roztrzepaną szczebiotkę – no tak. Nie pomyślałam o tym. Kurczę, jak ja go teraz znajdę? Mój szef urwie mi chyba głowę. Czy wie pan może, jak mogłabym trafić na jego ślad tam, na północy? Adwokat zawahał się. – Ach, co tam – powiedział w końcu. – Zaraz go pani podam. Ale musi mi pani obiecać, że nie będzie nigdzie opublikowany i w ogóle nikomu innemu go pani nie poda. Dobrze? Pan Ferguson bardzo stara się o tym wszystkim zapomnieć. Chce zacząć żyć normalnie. – Naprawdę, poda mi pan? Obiecuję, nikomu. Wiem, jak to jest – prawie krzyczała z udawanym entuzjazmem. – Proszę sekundkę poczekać – powiedział adwokat. – Poszukam go dla pani. Czekała. Małe kłamstewka i gra nie przyszły jej trudno. Zastanawiała się, czy uda jej się złapać następny samolot na północ. Nie wiedziała jeszcze, co zrobi, kiedy odnajdzie Fergusona, jednego wszakże była pewna: odpowiedzi na wszystkie jej pytania krążyły gdzieś w pobliżu tego człowieka. Oczami wyobraźni napotkała jego wzrok, patrzący na nią ze zdjęcia w gazecie. Niewinny człowiek. Rozdział siedemnasty NEWARK Samolot zaczynał wyraźnie schodzić do lądowania, chowając się na chwilę w cienkiej zasłonie chmur, spoza której wyłoniło się zbliżające się coraz bardziej lotnisko. Miasto wyglądało z tej wysokości jak klocki dziecka, rozrzucone niecierpliwą ręką po kolorowym dywanie. Słabe, wczesnowiosenne słońce oświetlało grupkę biurowców. Patrząc przez okno, niemalże czuła wilgotny chłód pierwszych dni kwietnia i zatęskniła nagle za nieustępliwym gorącem Florida Keys. Następnie odsunęła od siebie wszystkie myśli, oprócz jednej: jak się zachować względem Fergusona. Ostrożnie, zdecydowała. Grać z nim jak z silną rybą złapaną na cienką żyłkę; zbyt gwałtowny ruch, czy też zbyt wielki nacisk zerwie żyłkę i tyle go będziesz widziała. Zresztą masz tylko do dyspozycji wyjątkowo cienką nić. Przecież nic właściwie nie wiązało Fergusona z morderstwami na Tarpon Drive, oprócz obecności jednego dziennikarza. Żadnych świadków, odcisków palców czy próbek krwi. Nawet nie modus operandi. Morderstwo małej dziewczynki, mające wyraźne podłoże seksualne, niewiele miało wspólnego z rzezią dwójki staruszków. A jeśli wierzyć Cowartowi i jego gazecie, Ferguson nie był nawet winny pierwszej części tego równania. Samolot ciął przestrzeń równym łukiem, odsłaniając szeroką wstęgę autostrady New Jersey Turnpike, zdążającej wężowymi skrętami z północy na południe. Ogarnęło ją nagłe przygnębienie. Wyrzucała sobie, że bez zastanowienia wyruszyła w pogoń za potwierdzeniem własnej, dzikiej hipotezy. Była nawet taka chwila, w której chciała złapać pierwszy powrotny samolot na Florydę, by stanąć grzecznie do pracy przy boku Weissa. Wszystko wydawało się takie jasne, gdy była jeszcze w hallu „Journala”. Zasnute, szare niebo nad New Jersey zdawało się szydzić z przepełniającej ją nagle niepewności. Zastanawiała się, czy Ferguson nauczył się czegoś za pierwszym razem. Jego obraz, który miała w głowie, podkolorowany jeszcze słowami Cowarta, przedstawiał inteligentnego, wykształconego człowieka, w niczym nie przypominającego przeciętnego więźnia. Niedobrze, pomyślała. Jednym z kontrowersyjnych truizmów, o których wiedział każdy policjant, był fakt, że niekoniecznie trudniej jest podstawić nogę komuś, kogo podejrzewają wszyscy. Czasami nawet łatwiej. Jak uważała jednak, w przypadku Fergusona było inaczej. Ale... przypomniała sobie pewną chwilę sprzed sześciu lat. Była wtedy na łodzi rybackiej ojczyma. Wypłynęli przed wieczorem, korzystając z siły odpływu, przelewającego się między filarami niezliczonych mostów łączących wysepki Keys. Klient miał właśnie na wędce wielkiego nitkopłetwa, dobrze ponad sześćdziesiąt kilogramów. Ryba dwukrotnie wyskoczyła z wody, wstrząsając skrzelami, szarpiąc i skręcając się na wszystkie strony, następnie zwaliła się w dół, srebrzysty, śliski kształt, gładko przecinający ciemniejącą toń. Płynęła z prądem, wykorzystując opór wody w walce z naprężoną liną. Klient radził sobie dzielnie, z zacięciem, stękając czasem z wysiłku, stojąc na szeroko rozstawionych nogach, z plecami wygiętymi w łuk, walcząc z witalnością ryby już prawie od godziny. Wielka ryba nie przestawała przeć naprzód, odwijając coraz więcej żyłki z kołowrotka, kierując się w stronę filarów mostu. Mądra ryba, pomyślała. Mocna ryba. Wiedziała, że jeżeli uda jej się tam dopłynąć, może zerwać linę o kant słupa. Musiała tylko otrzeć napiętą, pojedynczo skręcaną żyłkę o filar. Ryba znała już smak haczyka. Wiedziała, co to ból, znała siłę liny ciągnącej ją bezlitośnie na powierzchnię. Znajomość rzeczy wzmocniła ją. W jej walce nie było paniki. Tylko stała, inteligentna dzikość, dążąca uparcie w stronę mostu – i ratunku. To, co zrobiła, wydawało się szaleństwem. Skoczyła w stronę mężczyzny, w sekundzie znajdując się przy jego boku. Jednym wprawnym, impulsywnym ruchem zaklinowała kołowrotek. Następnie wrzasnęła:– „Przerzuć ją! Przerzucaj!” Mężczyzna spojrzał dziko. Wtedy, nie zastanawiając się, co robi, chwyciła oburącz kij jego wędki, wyrwała mu go i wyrzuciła za burtę. Wędzisko zostawiało za sobą małą bruzdę, oddalając się coraz bardziej w oszałamiającym pędzie. – Co, u diabła... – zaczął mężczyzna z nie ukrywaną złością, po to by za chwilę przerwać, gdy jej ojczym szybkim ruchem steru zawrócił łódkę w kanale i przepłynął pędem pod mostem, prawie ocierając się o filar. Za chwilę mogła podziwiać cień ojczyma na mostku, przebijającego wzrokiem zapadającą ciemność, wreszcie bez słowa wskazującego jakiś kształt na wodzie. Spojrzeli w tamtą stronę i dostrzegli wędkę, z korkiem podskakującym na powierzchni. Gdy podpłynęli bliżej, pochyliła się i wyciągnęła wędkę, jednocześnie zwalniając blokadę kołowrotka. – Teraz – powiedziała do rybaka – doprowadź go. Mężczyzna ściągnął wędkę, uśmiechając się szeroko, gdy poczuł ciężar na drugim końcu linki. Nadal zahaczony nitkopłetw wystrzelił nagle nad wodę. Szok i zaskoczenie, spowodowane nagłym i już niespodziewanym bólem wbijającego się ponownie haczyka, zmusiły go do jeszcze jednego, wspaniałego zrywu. Przepłynął jak strzała w powietrzu, rozpryskując czarne strumienie wody. Wiedziała jednak, że to ostatni wysiłek ryby; nerwowe drgnięcia wspaniałego tułowia zwiastowały rychłą porażkę. Jeszcze dziesięć minut i mieli nitkopłetwa tuż przy prawej burcie. Wyciągnęła go ostrożnie z wody. Po niezliczonych błyskach aparatów fotograficznych oddano rybę wodom kanału. Andrea wychyliła się przez burtę, delikatnym masażem przywracając ją do życia, trzymając w obu dłoniach imponujących rozmiarów cielsko. Zanim jednak zwróciła jej wolność, złapała jedną z połyskujących łusek wielkości srebrnej półdolarówki i oderwała ją. Włożyła łuskę do kieszeni koszuli, patrząc, jak ogromny kształt oddala się powoli, przecinając ogonem ciepłą wodę. Mądra ryba. Mocna ryba. Ale ja byłam mądrzejsza i to mnie wzmocniło. Przywołała raz jeszcze obraz Fergusona. Już raz złapany, pomyślała. Samolot zabuczał i podskoczył, zatrzymując się. Zabrała swoje rzeczy i skierowała się w stronę wyjścia. Kapitan z komendy policji w Newark przydzielił Andrei Shaeffer dwóch umundurowanych policjantów, którzy mieli jej towarzyszyć do mieszkania Fergusona. Po krótkim przedstawieniu się i kilku zdawkowych zdaniach powieźli ją przez miasto pod adres, który podała. Patrzyła w milczeniu na ulice, przywodzące na myśl przedsionek piekła. Mijane domy nie różniły się niczym; przybrudzona cegła i beton, upstrzone gęsto sadzą i beznadziejnością. Nawet słońce, przedostające się między domami, wydawało się szare. Po obu stronach trwała nie kończąca się procesja małych firm, sklepów z używaną odzieżą, barów z tanim winem, lombardów, sklepów z gospodarstwem domowym i wystaw z meblami do wynajęcia, a wszystkie przyklejone do zaśmieconego chodnika, jakby ostatkiem sił walczące, by nie spaść na ulicę. W każdym oknie widniały grube czarne kraty – konieczność codzienności w mieście. Na każdym rogu wyrastała inna grupka rozleniwionych mężczyzn, nastoletnich członków gangów, krzykliwych prostytutek. Nawet bary szybkiej obsługi, mimo zobowiązującej do porządku i czystości znanej nazwy, wydawały się zszarzałe i podniszczone, odbiegając zdecydowanie od ich śródmiejskich odpowiedników. Miasto wyglądało jak stary bokser, uczestniczący resztką sił w kolejnej rundzie jednej ze swych ostatnich walk, chwiejący się, lecz nadal trzymający się na nogach, gdyż wiek, głupota, czy wreszcie upór nie pozwalają mu upaść. – Mówiła pani, że ten koleś się uczy? Nie ma mowy. Nie tutaj – stwierdził autorytatywnie jeden z policjantów, małomówny Murzyn z siwizną na skroniach. – Tak mi powiedział jego adwokat – odparła. – Tutaj jest tylko jedna szkoła. Uczą tam, jak zostać panienką, alfonsem, jak sprzedawać narkotyki i ćpać. Nie wiem, jak można by nazwać tę szkołę. – No, nie przesadzaj – wtrącił się młodszy, blondyn z opadającymi na usta wąsami – nie jest to tak do końca prawda. Mieszka tu sporo całkiem porządnych ludzi. – Tak – przerwał starszy – którzy muszą się chować za stalowymi kratami. – Niech pani na niego nie zważa – powiedział blondyn. – Wypalił się. Nie wspomniał o tym, że sam tutaj zaczynał i przepracował parę lat, chodząc jednocześnie na studia wieczorowe. Więc nie jest to niemożliwe. Może pani człowiek dojeżdża codziennie do Nowego Brunszwiku, bo studiuje na Uniwersytecie Rutgersa. Albo wieczorowo w St. Pete’s. – Ale to nie ma żadnego sensu. Po co by ktoś miał mieszkać w takiej zawszonej dziurze, jeżeli nie musi? – gorączkował się starszy policjant. – Jedynym powodem, żeby mieszkać tutaj, jest brak szansy na przeniesienie się gdzieś indziej. – Mogę wymyślić jeszcze inny powód – oznajmił młodszy. – Jaki? – spytała Shaeffer. Policjant zakreślił szeroki łuk ręką. – Jeśli ktoś chciałby się ukryć. Zniknąć na jakiś czas. Najlepsze miejsce na świecie. – Wskazał opuszczony budynek, okręcił się na siedzeniu i popatrzył wprost na nią. – Części tych miast są jak dżungla albo bagno. Przejeżdżamy koło takiego budynku, proszę spojrzeć, niedawno się spalił albo został opuszczony z jakiegoś innego powodu, zresztą to nie ma znaczenia. Nikt tak naprawdę nie wie, co dzieje się w środku. Ludzie mieszkają tam bez wody, bez elektryczności. Spotykają się gangi, przechowują broń. Cholera, w takim budynku ktoś mógłby ukryć sto trupów i nikt by ich nie znalazł. Nawet by nikt nie wiedział, że tam są. – Zawiesił głos na moment. – Idealne miejsce, żeby się zgubić. Komu by się chciało tutaj kogoś szukać, nawet jeśli naprawdę by mu zależało? – spytał. – Zdaje się, że mnie – odpowiedziała cicho. – Do czego on pani potrzebny? – spytał kierowca. – Może mieć jakieś informacje dotyczące podwójnego morderstwa, nad którym pracuję. – Myśli pani, że może nam wyciąć jakiś kawał? Może powinniśmy jeszcze kogoś wezwać? Coś wspólnego z narkotykami? – Nie. Bardziej morderstwo na zlecenie. – Jest pani pewna? Bo nie chciałbym wylądować oko w oko z jakimś maślanookim typkiem, co to ma w jednej łapie giwerę, a w drugiej kilo dynamitu. – Nie, tak nie będzie. – To podejrzany? Zawahała się. Kim on właściwie był? – Niezupełnie. Po prostu musimy z nim pogadać. Jeszcze nie wiadomo, co z tego wyniknie. – Dobra. Wierzymy pani na słowo – stwierdził młodszy. – Ale nie podoba mi się to. A co w ogóle macie na niego? – Niewiele. – Więc ma pani nadzieję, że powie coś, o co się będzie można zaczepić, tak? – Mniej więcej. – Zarzucanie wędki, co? Rozbawiła ją ironia stwierdzenia. – Tak. Dostrzegła, jak blondyn rzuca szybkie spojrzenie swemu partnerowi. Policjanci jechali dalej w ciszy. Minęli grupkę mężczyzn podpierających ścianę sklepu spożywczego. Widziała wyraźnie, jak oczy mieszkańców tego miasta w mieście podążają za nimi. Nie mają cienia wątpliwości, kim jesteśmy, pomyślała. Rozszyfrowali nas w ułamku sekundy. Starała się skoncentrować na mijanych twarzach, ale zlewały się z tłem. – To tam – odezwał się policjant zza kierownicy. – W połowie ulicy. Skierował samochód w wolne miejsce pomiędzy czteroletnim wiśniowym cadillakiem, z wydętymi białymi oponami i nową welurową tapicerką, a starym gruchotem, pozbawionym czegokolwiek, co przedstawiałoby jakąś wartość. Mały chłopiec siedział na krawężniku przy drzwiach cadillaca. – Jesteśmy w domu – powiedział młodszy. – Jak pani to rozegra, detektywie? – Miło i na luzie – odparła. – Najpierw pogadam z dozorcą, jeżeli w ogóle kogoś takiego znajdę. Może z sąsiadem. A potem zapukam do niego. Starszy policjant wzruszył ramionami. – Dobra. Będziemy o krok za panią. Ale kiedy znajdzie się pani w środku, będzie pani zdana na siebie. Budynek zbudowany był z wysłużonej czerwonej cegły, wysoki na sześć pięter. Shaeffer zaczęła iść w jego stronę, potem jednak zawróciła, kierując się do chłopca. Spod podartych spodni od dresu wystawały błyszczące bielą, wysokie buty koszykarskie dobrej firmy. – Jak leci? – spytała. Chłopiec wzruszył ramionami. – W porządku. – Co porabiasz? Chłopiec wskazał samochód. – Pilnuję kółek. Wy z policji? – Jakbyś zgadł. – Ale nie stąd. – Nie. Znasz kogoś o nazwisku Robert Earl Ferguson? – Facet z Florydy. Jego szukacie? – Tak. Jest w środku? – Nie wiem. Nikt go za często nie ogląda. – Czemu nie? Chłopiec odwrócił się plecami. – Pewnie coś działa. Shaeffer skinęła głową i weszła po kilku schodach do wejścia, mając za sobą dwóch policjantów. Przyjrzała się skrzynkom pocztowym. Na jednej znalazła wydrapane nazwisko Fergusona. Spisała nazwiska kilku sąsiadów, zanotowując też jedno, opatrzone skrótem „Doz.” Zadzwoniła domofonem. Nie było żadnej odpowiedzi. – Zepsuty – powiedział starszy policjant. – Jak wszystko tutaj – dodał młodszy. Wyciągnęła rękę i popchnęła drzwi. Otworzyły się, nie stawiając najmniejszego oporu. Przez chwilę poczuła lekkie zawstydzenie. – Domyślam się, że na Florydzie takie rzeczy jak zamki i dzwonki jeszcze nadal działają – skomentował starszy. Wewnątrz dom przywodził na myśl jaskinię. Korytarze były wąskie, straszące zapachem gnijących śmieci i moczu. Młodszy policjant musiał zauważyć odrazę na jej twarzy, bo powiedział: – Hej, tutaj i tak jest sto razy lepiej niż gdzie indziej. – Wskazał gestem mroczne zakamarki. – Nie widać żadnych pijaków mieszkających na korytarzu, prawda? A to już duży plus. Odnalazła szybko mieszkanie dozorcy, gnieżdżące się pod schodami. Zapukała ostro trzy razy i po chwili z wnętrza dały się słyszeć stłumione stuki. A w chwilę potem głos: – Czego chcą? Podniosła swą odznakę na wysokość wizjera. – Policja, proszę pana – oznajmiła. Przez chwilę słychać było stłumiony odgłos otwieranych zamków. Wreszcie drzwi uchyliły się, odsłaniając chudego czarnego mężczyznę w średnim wieku, w ubraniu roboczym, za to bez butów. – Pan Washington? Pan jest dozorcą? Przytaknął. – Czego chcecie? – powtórzył. – Chcę wejść do środka – powiedziała szorstko. Otworzył drzwi na całą szerokość, wpuszczając ich. – Ja nic nie zrobiłem. Shaeffer rzuciła okiem na wysłużone meble i naddartą wykładzinę, a następnie odwróciła się do dozorcy i zapytała: – Robert Earl Ferguson. Jest na górze? Wzruszył ramionami. – Zdaje się. Tak myślę. Nie pilnuję, kto wchodzi, kto wychodzi. – A kto pilnuje? – Moja żona – rzekł, wskazując palcem. Kobieta postąpiła z wysiłkiem do przodu, opierając się całym ciężarem na zaimprowizowanym balkoniku. Oddychała szybkimi, urywanymi haustami, którym towarzyszyły chrapliwe poświstywania. – Nie ruszam się prawie. Całe dnie siedzę sobie, o tu – wskazała frontowe okno. – Patrzę, co tam na świecie, zanim się z nim pożegnam. Na drutach robię, takie tam. Ale chociaż wiem, kiedy kto idzie, a kiedy zachodzi. – A Ferguson ma jakiś stały plan? Skinęła głową. Shaeffer wyjęła notes i coś zapisała. – A gdzie on tak chadza? – No, nie wiem nic na pewno, ale jak idzie, ma ze sobą w torbie te uczone książki. A torba zwykła, taka na plecy. Zarzuca ją sobie i wygląda, jakby szedł na wojnę albo i na wycieczkę. Wychodzi popołudniami. Nie widzę, żeby wracał przed nocą, dopiero późno. Zdarza się, wychodzi z małą walizką. Wtedy potrafi go nie być i z parę dni. Chyba gdzieś wyjeżdża. – A pani w nocy jeszcze patrzy? Późno, kiedy wraca? – I tak za dobrze nie śpię. Za dobrze nie chodzę. Za dobrze nie oddycham. Niczego nie robię za dobrze. Andrea poczuła nagły dreszcz podniecenia. – A jak z pani pamięcią? – spytała. – Nie, pamięć mi jeszcze nie kuleje, jeśli o to pani chodzi. Pamięć w porządku. A co by pani chciała wiedzieć? – Tydzień do dziesięciu dni temu. Czy Ferguson wyjeżdżał z miasta? Widziała go pani z walizką? Nie było go może z dzień czy dwa? Stało się coś dziwnego, innego niż zwykle? Kobieta zamyśliła się. Shaeffer widziała, jak próbuje posortować wszystkie przyjścia i wyjścia, które zauważyła. Oczy kobiety zwęziły się, a potem nagle rozszerzyły, jakby jakiś obraz czy wspomnienie przemknęły jej przez umysł. Otworzyła już usta, by coś powiedzieć, jednocześnie jedną ręką puszczając balkonik. Zanim jednak jakieś słowa mogły paść z jej ust, zawahała się, jakby inna myśl wyprzedziła tę pierwszą. Wreszcie potrząsnęła głową. – Myślę, że nie. Ale jeszcze się nad tym zastanowię. Nie mogę być ze wszystkim pewna, dokąd się nad tym dobrze nie namyślę. Wie pani, jak to jest. Shaeffer patrzyła na widoczny niepokój kobiety. Przypomniała sobie coś, pomyślała. Tylko nie chce powiedzieć. – Niech się pani dobrze zastanowi. – Tak zrobię – odparła kobieta ze znużeniem. – Może mi się coś niecoś przypomni, jak trochę się nad tym pogłowię. Tydzień, dziesięć dni temu, tak pani mówiła? – Tak. – Pomyślę. – Dobrze. Pani tak zrobi. Jest ktoś jeszcze, kto mógłby wiedzieć? – Nie. On sam siedzi, nie trzyma z nikim. Wychodzi popołudniami. Wraca w nocy. Wcześniej. Później. Ten chłopiec nigdy nie robi hałasu, nie rozrabia, nawet narzeczonej nie ma. Po co pani to wszystko wiedzieć? Czy on ma jakiś kłopot z policją? – Wie pani coś o tym, co on robił przez ostatnie kilka lat? Jeszcze na Florydzie? Pan Washington wmieszał się do rozmowy: – Słyszeliśmy, że jakiś czas siedział. Ale nic poza tym. – Pobyt w pudle nie jest tutaj niczym nadzwyczajnym, proszę pani. Chyba nie ma tu takiego, co by nie siedział – włączyła się jego żona. Spojrzała na męża. – A Bóg świadkiem, że ci, co jeszcze nie siedzieli, niezadługo pójdą siedzieć. Tak to już tutaj jest, proszę pani. – A jak u niego z płaceniem czynszu? – spytała Shaeffer. – Zawsze gotówką. Pierwszego dnia miesiąca. Bez problemu. Zanotowała to. – Ale nie płaci dużo. Nie mamy tutaj luksusów, jeśli pani jeszcze nie zauważyła. – Widział go kto kiedy z nożem? Dużym, takim jak na polowania? Albo może u niego w mieszkaniu? – Nie, proszę pani. – A pistolet? – Nie, nie myślę. Ale myślę, że miejscowe ludzie mają jakiś gdzieś schowany, każdy jeden, to czemu by i on... – Czy coś w ogóle utkwiło państwu w pamięci na jego temat? Coś dziwnego? – No, nie jest tu na przykład specjalnie normalne spędzać czas nad tymi książkami. – Pan Washington uśmiechnął się niepewnie. Shaeffer skinęła głową. Podała Washingtonom swoje wizytówki, po jednej dla każdego. W rogu widniał wyraźny emblemat biura szeryfa z okręgu Monroe. – Coś się państwu przypomni, to dzwońcie. Na mój koszt. Będę pod tym numerem przez następne kilka dni. – Zapisała numer centrali hotelu w pobliżu lotniska, gdzie zostawiła torbę. Oboje patrzyli posłusznie na wizytówki, gdy wychodziła na korytarz. Już na zewnątrz starszy policjant zapytał: – Dowiedziała się pani czegoś nowego? Bo mnie nie wydało się to specjalnie ekscytujące. No, może oprócz tego, jak stara kłamała, kiedy mówiła, że nie pamięta, co się działo tydzień temu. – Zdecydowanie coś sobie przypomniała – dodał młodszy. – Wy też to zauważyliście? – Trudno było nie zauważyć. Ale i tak za cholerę nie wiem, co to może znaczyć. Pewnie nie za wiele. A pani co na to? – Dojdziemy i do tego – odparła. – A teraz czas zobaczyć, czy nasz człowiek jest w domu. Rozdział osiemnasty WIZYTA Wzięła głęboki, powolny oddech, starając się zapanować nad walącym sercem, i zapukała. Korytarz w budynku był prawie zupełnie ciemny, jeśli nie liczyć umieszczonego w szczycie niewielkiego, nie mytego od lat okna. Nie miała pojęcia, czego się spodziewać. Domniemany zabójca, pomyślała. Kim on właściwie jest? Jednym z boków trójkąta. Człowiekiem, który studiuje, lecz czasem pakuje walizkę i znika na kilka dni. Ponownie zapukała; po chwili nadeszła oczekiwana odpowiedź. – Kto tam? – Policja. – Słowo zawisło w powietrzu, odbijając się echem w niewielkiej przestrzeni. – Czego chcecie? – Zadać parę pytań. Proszę otworzyć drzwi. – Jakich pytań? Wyczuwała obecność tamtego człowieka dosłownie o kilkanaście centymetrów od siebie, oddzielonego od niej tylko grubością brązowego drewna. – Proszę otwierać. Dwaj policjanci stanęli sztywno kilka kroków za jej plecami, usuwając się z zasięgu wizjera. Ponownie zastukała. – Policja – powtórzyła. Nie wiedziała, co zrobi, jeżeli on odmówi otwarcia drzwi. – W porządku. Nie miała czasu, by poczuć ulgę. Wydawało jej się, że słyszała jakąś rysę w jego głosie, cień niezdecydowania, jak wahanie dziecka złapanego na robieniu czegoś niewłaściwego. Być może, myślała szybko, obrócił się tuż przed odezwaniem się, obrzucając uważnym spojrzeniem pokój, starając się odgadnąć, co właściwie mogłaby tam zobaczyć. Dowody? Dowody czego? Dał się słyszeć dźwięk szczękających zamków i dzwonienie zdejmowanego łańcucha, po czym drzwi się lekko uchyliły. Andrea Shaeffer stanęła oko w oko z Robertem Earlem Fergusonem. Miał na sobie dżinsy, tenisówki i wielką bluzę bawełnianą koloru spłowiałej śliwki, opadającą mu miękko na ramiona, ukrywającą prawdziwy zarys jego sylwetki. Miał krótko obcięte włosy i gładko wygoloną twarz. Prawie się cofnęła – siła gniewu, bijąca ze ściągniętej twarzy mężczyzny, uderzyła w nią jak cios pięści. W oczach czaiła się wściekłość, przenikająca ją do szpiku kości, niwelująca niewielki, dzielący ich dystans. – Czego pani chce? – zapytał. – Ja nic nie zrobiłem. – Chcę z panem porozmawiać. – Ma pani odznakę? Podniosła ją na wysokość wzroku. – Okręg Monroe? Floryda? – Zgadza się. Nazywam się Shaeffer. Jestem z wydziału zabójstw. – Przez moment wydawało się jej, że zauważyła cień niepewności prześlizgujący się po twarzy Fergusona, jakby usilnie próbował sobie coś przypomnieć. – To niedaleko Dade, prawda? Zaraz koło Glades? – Dokładnie. – A po co ja wam jestem potrzebny? – Mogę wejść? – Najpierw chciałbym się dowiedzieć, po co tu jesteście. – Ferguson zdawał się ją uważnie oglądać w nagle zapadłej ciszy. Zdała sobie nagle sprawę, że są prawie tego samego wzrostu i niemalże tej samej postury, zważywszy na drobną budowę Fergusona. Był on jednak takim rodzajem człowieka, dla którego wielkość i siła wydawały się nie mieć znaczenia. – Wybrała się pani daleko od domu – zauważył. Rzucił okiem na dwóch policjantów, stojących w mroku korytarza. – A oni? – Są stąd. – Bałaś się przyjść tutaj sama? – Jego oczy zwęziły się niesympatycznie. Dwaj policjanci podeszli krok naprzód, zamykając dzielącą ich przestrzeń. Ferguson nadal stał nieruchomo w drzwiach, z rękami skrzyżowanymi na piersiach. – Nie – odpowiedziała natychmiast, co wywołało tylko przelotny uśmieszek. – Nic nie zrobiłem – powtórzył. Tym razem jednak w jego głosie nie było śladu emocji, jak u prawnika odczytującego coś z transkrypcji. – Nie powiedziałam, że zrobiłeś. – Ale nie przejeżdżałabyś takiego szmatu drogi, nie tłukłabyś się do tego uroczego miejsca aż z Monroe, gdybyś nie miała naprawdę dobrego powodu, prawda? – Cofnął się o krok. – Dobrze. Możesz wejść. Zadać te swoje pytania. Nie mam nic do ukrycia. – Ostatnie zdanie zostało powiedziane głośno, wyraźnie skierowane do dwóch policjantów z New Jersey. Weszła do mieszkania. Gdy tylko znalazła się za progiem, Ferguson stanął pomiędzy nią a jej towarzyszami, odcinając im drogę. – Was dwóch nie zapraszałem – powiedział gwałtownie. – Tylko ją. Chyba że macie nakaz. Shaeffer odwróciła się, zaskoczona. Zauważyła, jak dwaj policjanci natychmiast się najeżają. Jak wszyscy gliniarze, nie nawykli do słuchania rozkazów od cywili. – Złaź z drogi – nakazał starszy policjant. – Zapomnij o tym. Przecież to ona ma pytanie. Więc może sama wejść i je zadać. Młodszy policjant wysunął się z wyciągniętą naprzód ręką, jakby chcąc odepchnąć Fergusona z drogi, potem jednak się zastanowił. Schaeffer wykrztusiła: – W porządku. Dam sobie radę. Dwaj policjanci wahali się. – To niezgodne z przepisami – powiedział starszy, potem odwrócił się do Fergusona. – Zachciewa ci się mnie popychać, co, gnoju? Ferguson nie poruszył się. Schaeffer zrobiła nieznaczny, zamiatający ruch ręką. Zapadła krótka cisza, po której policjanci wycofali się na korytarz. – Dobra – powiedział starszy – poczekamy tutaj. – Odwrócił się do Fergusona. – Mam dobrą pamięć do twarzy, gówniarzu – syknął szeptem. – Twoja zajęła właśnie czołowe miejsce na mojej liście. Ferguson wykrzywił się do niego. – A twoja na mojej. Zaczął zamykać drzwi, natychmiast jednak muskularne ramię młodszego z policjantów wystrzeliło mu naprzeciw, przytrzymując drzwi. – Zostaną otwarte. Przynajmniej obejdzie się bez kłopotów. Ręka Fergusona odpadła od drzwi. – Jak sobie życzycie. Odwrócił się i wprowadził Shaeffer do mieszkania. – Znam takich jak oni. Zupełnie jak połowa klawiszy na bloku. Myślą, że muszą być cholernie twardzi. Nawet nie wiedzą, co to znaczy być naprawdę twardym. – A co to znaczy, panie Ferguson? – Być twardym, to znać datę i godzinę. Wiedzieć, że jesteś zdrowy jak koń, ale społeczeństwo właśnie zafundowało ci śmiertelną chorobę. Być twardym, to wiedzieć, że każdy oddech zbliża cię bardziej do tego ostatniego. – Zatrzymał się na środku małego pokoju dziennego. – A co z panią, pani detektyw? Myśli pani, że jest pani twarda? – Wtedy, kiedy muszę – odparła. Nie roześmiał się, tylko spojrzał na nią z mieszanką niedowierzania i kpiny. – Niech pani siada – powiedział. Sam usiadł na dobrze wysłużonej kanapie. – Dziękuję – odparła. Ale nie usiadła. Zamiast tego zaczęła chodzić po pokoju, rozglądając się, jednocześnie nie spuszczając go z oka. Było to coś, czego ją nauczono. Bądź zawsze na nogach, kiedy podejrzany siedzi. Prawie każdego to zdenerwuje i sprawi, że pytający będzie wydawał się mocniejszy. Jego oczy uważnie ją obserwowały. – Szuka pani czegoś? – Nie. – To proszę mówić, czego pani chce. Podeszła do okna i wyjrzała. Mogła stąd dostrzec czerwony samochód alfonsa i całą ulicę, pustą o tej porze. – Nie bardzo jest na co popatrzeć – stwierdziła. – Dlaczego by ktoś chciał tutaj mieszkać? Szczególnie jeśliby nie musiał. Nie odpowiedział. – Prostytutki na rogu. Dom wariatów dwa domy dalej. Co jeszcze? Złodzieje. Gangi. Narkomani... – Spojrzała twardo na niego. – Mordercy. I pan. – To prawda. – A kim pan jest, panie Ferguson? – Studentem. – Są jeszcze jacyś inni studenci w okolicy? – Nie znam żadnego. – Więc dlaczego pan tutaj mieszka? – Bo mi odpowiada. – Pasuje pan tu? – Tego nie powiedziałem. – Więc dlaczego? – Jest bezpiecznie. – Roześmiał się cicho. – Najbezpieczniejsze miejsce na ziemi. – To żadna odpowiedź. Wzruszył ramionami. – Żyje się wewnątrz siebie. Nie w tamtym świecie. W środku. Pierwsza lekcja, której się człowiek uczy w więzieniu. Pierwsza z wielu. Myśli pani, że zapomina się, tylko dlatego że się stamtąd wyszło? A teraz niech mi pani powie, czego pani tu szuka. Zamiast odpowiedzieć, nadal krążyła po niewielkim mieszkaniu. Zajrzała do sypialni. Stało tam wąskie łóżko i samotna, odrapana, drewniana szalka w brązowym kolorze. Dostrzegła kilka ubrań, wiszących w ciemnej szafie wciśniętej we wnękę. W kuchni rezydowała mała lodówka, kuchenka i zlew. Na suszarce obsiąkały wyszczerbione, nie wyróżniające się niczym talerze i kubki. Wracając do pokoju, zauważyła w rogu mały stolik, a na nim maszynę do pisania i rozrzucone kartki. Obok regalik z pustaków, na które położono surowe deski. Podeszła do biurka i zaczęła oglądać książki poustawiane na półkach. Natychmiast poznała kilka tytułów: podręcznik medycyny sądowej, autorstwa dawnego naczelnego lekarza sądowego dla miasta Nowy Jork, książka traktująca o technikach identyfikacyjnych, stosowanych przez FBI, wydana przez rząd, trzecia o mediach i przestępczości, napisana przez dawnego profesora z Uniwersytetu Columbia. Przeczytała je kiedyś sama, studiując w akademii policyjnej. Było jeszcze wiele innych, wszystkie traktujące o przestępstwach i metodach wykrywania, wysłużone, widocznie nabyte z drugiej ręki. Wyciągnęła jednana chybił trafił i otworzyła. Niektóre fragmenty zakreślone były żółtym mazakiem. – Pan to zaznaczał? – Nie. Chcę wiedzieć, czego pani chce. Odłożyła książkę, pozwalając oczom prześlizgnąć się po rozrzuconych na biurku kartkach. Zauważyła listę adresów, między którymi znalazło się również nazwisko Matthew Cowarta. Parę numerów z Pachouli i jakiś adwokat z Tampa, którego nazwisko nic jej nie mówiło. Wzięła kartkę do ręki i pokazała mu ją. – Co to za ludzie? – spytała. Jakby się zawahał, potem odparł: – Muszę napisać listy. Do ludzi, którzy wspierali mnie w walce o wyjście z więzienia. Odłożyła kartkę. Obok biurka dostrzegła stertę gazet. Przykucnęła i zaczęła je przeglądać. Wydania lokalne i same strony tytułowe. Niektóre z New Jersey, inne z Florydy. Zauważyła kopie „The Miami Journal”, „The Tampa Tribune”, „The St. Petersburg Times” i innych. Wybrała egzemplarz „The Newark Starledger”, zwracając uwagę na tytuł: RODZINA OBIECUJE NAGRODĘ W SPRAWIE ZAGINIĘCIA CÓRKI – Takie rzeczy pana interesują? – Tak samo jak i panią – odparł Ferguson. – Nie jest tak? Kiedy bierze pani do ręki gazetę, jakie artykuły czyta pani najpierw? Nie odpowiedziała, ale jeszcze raz rzuciła okiem na gazety. Na każdej stronie była jakaś informacja o popełnionym przestępstwie. Inne tytuły zdawały się wyskakiwać w jej stronę: POLICJA SZUKA SPRAWCÓW NAPADU NIC NOWEGO W SPRAWIE PORWANIA DZIEWCZYNKI – Skąd pan ma te gazety? Spojrzał na nią. – Od czasu do czasu wracam na Florydę. Przemawiam w kościołach, w klubach osiedlowych dla czarnych. Przed takimi ludźmi, którzy rozumieją, jak zupełnie niewinny człowiek może trafić do celi śmierci. Ludźmi, którzy nie dziwią się, że spokojny czarny jest ciągle niepokojony przez gliniarzy. Którzy nie byliby zdziwieni słysząc, jak jakiś nieudaczny detektyw od zabójstw nachodzi niewinnego czarnego za każdym razem, kiedy nie może poskładać do kupy jakiejś sprawy. – Nadal nie spuszczał z niej wzroku, gdy odkładała na miejsce gazetę. – Studiuję kryminologię. Media i przestępczość. Środy wieczorem, od piątej trzydzieści do siódmej trzydzieści. Przedmiot fakultatywny. Profesor Morin. Dlatego zbieram gazety. Raz jeszcze rzuciła okiem na biurko. – Jak na razie mam same piątki – dodał. Następnie wrócił do poprzedniego, kpiącego tonu. – A teraz proszę mi wreszcie powiedzieć, czego pani właściwie chce. – W porządku – odparła. Nieustępliwość jego spojrzenia sprawiała, że czuła się coraz bardziej nieswojo. Odeszła od biurka i odwróciła się, stając naprzeciw niego. – Kiedy był pan ostatnio na Florida Keys? Konkretnie w górnej części Keys. Islamorada. Marathon. Key Largo. Kiedy był tam pan ostatnio, przemawiając do jakichś grup osiedlowych? – Nie starała się nawet ukryć sarkazmu. – Nigdy nie byłem na Keys – odparł. – Nie? – Nigdy. – Oczywiście, gdyby był ktoś, kto twierdziłby coś wręcz przeciwnego, dawałoby to do myślenia, nie sądzi pan? – Kłamała z łatwością, ale zawoalowana groźba spłynęła po nim bez śladu. – Znaczyłoby to tylko, że ktoś udziela pani nieprawdziwych informacji. – Zna pan ulicę Tarpon Drive? – Nie. – Dom numer trzynaście. Był pan tam kiedyś? – Nie. – Twój przyjaciel Cowart zawitał tam. Nie zareagował. – Wiesz, co tam znalazł? – Nie. – Dwa trupy. – Czy dlatego pani tu jest? – Nie – skłamała. – Jestem tu, bo czegoś nie rozumiem. Surowość dźwięczała zimno w jego głosie. – Czego pani nie rozumie, pani detektyw? – Ciebie, Blaira Sullivana i Matthew Cowarta. Zapadła krótka cisza. – Nie pomogę w tym pani – powiedział. – Nie? Ferguson miał niesamowitą zdolność sprawiania samą swoją nieruchomą obecnością, że ktoś czuł się nieswojo. – W porządku. W takim razie powiedz mi, co robiłeś w czasie, kiedy twój stary kumpel Blair Sullivan dostawał kocioł. Przez twarz przemknął mu błysk zaskoczenia. Po chwili odpowiedział: – Byłem tutaj. Studiowałem. Chodziłem na zajęcia. Mój tygodniowy plan zajęć wisi tam na ścianie. – Tuż przed tym, jak Sullivan poszedł na krzesło, wybrałeś się w jedną ze swoich dobroczynnych wycieczek? – Nie. – Wskazał gdzieś w bok. Odwróciła się we wskazanym kierunku i zauważyła listę zajęć, przyklejoną taśmą do ściany. Podeszła bliżej i spisała godziny, miejsca i nazwiska profesorów. Profesor Morin i zajęcia „Media i przestępczość” też były na liście. – Możesz to udowodnić? – A muszę? – Może. – Więc może mogę. Shaeffer usłyszała oddalony dźwięk syreny policyjnej. Jej krzyk zdawał się wdzierać w małą przestrzeń pokoju. – ... A on nigdy nie był moim kumplem – oznajmił Ferguson. – Tak naprawdę nienawidził mnie. A ja jego. – Naprawdę? – Tak. – Co wiesz o zamordowaniu jego matki i ojczyma? – To pani sprawa? – Odpowiadaj na pytanie. – Nic. – Uśmiechnął się do niej, a po chwili dodał: – Nie. Wiem, co pisali w gazetach i co było w telewizji. Wiem, że zostali zabici na kilka dni przed jego egzekucją i że powiedział panu Cowartowi, że udało mu się w jakiś sposób zaaranżować te morderstwa. To było we wszystkich gazetach. Nawet znalazło się w „New York Timesie”, pani detektyw. Ale poza tym nic więcej. – Ferguson zdawał się odprężać. Jego głos nabrał nagle tonów kogoś, kto lubi potyczki słowne. – Powiedz mi, jak mógłby zaaranżować te morderstwa. Ty przecież jesteś ekspertem od celi śmierci. – To prawda, jestem. – Ferguson przerwał, namyślając się. – Jest parę różnych sposobów... – Zaśmiał się niesympatycznie. – Pierwsze, co bym zrobił, to zajrzałbym do listy odwiedzających. Zapisują każdego odwiedzającego, który wchodzi na blok śmierci. Każdy prawnik, dziennikarz, znajomy i członek rodziny. Wróciłbym do dnia, kiedy Sullivan zjawił się w celi śmierci, i sprawdziłbym każdą osobę, która od tego czasu u niego była. A było ich całe mnóstwo. Psychiatrzy i faceci z filmu i specjaliści z FBI. I oczywiście po jakimś czasie pan Cowart... – W głosie Fergusona pojawiło się lekkie ożywienie. – A potem porozmawiałbym ze strażnikami. Wie pani, co trzeba zrobić, żeby zostać strażnikiem na bloku śmierci? Trzeba w sobie, wie pani, mieć coś z mordercy, bo zawsze musisz mieć świadomość, że któregoś dnia może właśnie ty będziesz przywiązywał do krzesła jakiegoś biednego frajera. Trzeba chcieć to zrobić. – Podniósł rękę. – Będą pani mówili, że to taka praca jak inne, niczym się nie różni od reszty więzienia, ale to nieprawda. Do pracy w skrzydłach R, Q i S trzeba się zgłosić na ochotnika. Trzeba po prostu lubić to, co się robi. I lubić to, co może trzeba będzie zrobić w niedalekiej przyszłości. – Spojrzał na nią z nagłą czujnością w oczach. – A jeśli nie jest dla ciebie żadnym problemem przywiązanie kogoś do krzesła i patrzenie, jak mu pieką dupę, nie widzę, dlaczego miałoby być problemem przywiązanie kogoś do krzesła i poderżnięcie mu gardła. – Nie powiedziałam, że mieli poderżnięte gardła. – Było we wszystkich gazetach. – Kto? – spytała. – Podaj mi jakieś nazwiska. – Pani mnie prosi, żebym pani pomógł? – Nazwiska. Z kim byś rozmawiał na bloku? Potrząsnął głową. – Nie wiem. Ale byli tam różni. Wystarczyło na nich spojrzeć. Cela śmierci jest społecznością morderców. Nie trzeba specjalnej inteligencji, żeby wyłowić strażników, którzy byli po drugiej stronie barykady. – Ferguson nadal się nieprzyjemnie uśmiechał. – Niech pani jedzie i sama zobaczy. Nie trzeba wybitnie bystrego detektywa, takiego jak pani, żeby się zorientować, kto jest skrzywiony, a kto nie. – Społeczność morderców – powtórzyła. – A pan, panie Ferguson, gdzie pan w tym wszystkim pasował? – Nigdzie. Trzymałem się na uboczu. – Ile trzeba by zapłacić? Wzruszył ramionami. – Nie wiem. Dużo? Mało? Trudno oceniać w ten sposób, bo często właściwa osoba zrobi niewłaściwą rzecz z wielu najróżniejszych powodów. – Jak pan to rozumie? – Weźmy na przykład Blaira Sullivana. Prawdopodobnie zabiłby panią zupełnie bez powodu, tak dla czystej przyjemności, co, pani detektyw? Nie spotkała pani jeszcze nikogo takiego? Pewnie nie. Za młoda pani jeszcze jest i za bardzo niedoświadczona. – Obserwował ją bacznie, gdy zmieniła pozycję. – I wie pani co, są faceci w celi, którzy tak nienawidzą policjantów, że załatwiliby jednego czy dwóch zupełnie za darmo. I cieszyliby się każdą minutą. Szczególnie jeśli udałoby im się to jakoś wydłużyć. Wie pani, żeby trochę trwało. – Drwił z niej wyraźnie, używając niskich, śpiewnych tonów. – A już szczególną przyjemność sprawiłoby im zabicie pani policjant, nie sądzi pani? Szczególną, rzadką i okropną przyjemność. Nie odpowiedziała, pozwalając brutalnym słowom spłynąć po niej jak zimna woda. – ... Albo weźmy pana Cowarta. Wydaje mi się, że za dobry materiał byłby w stanie zrobić absolutnie wszystko. A jak pani myśli? Poczuła nagły przypływ energii. – A pan, panie Ferguson? Jakiej zapłaty by pan zażądał za zabicie kogoś? Uśmiech zniknął z jego twarzy. – Nigdy nikogo nie zabiłem. I nie zamierzam tego zrobić. – Nie o to pytam, panie Ferguson. Jakiej zapłaty by pan zażądał? – To by zależało – odparł lodowato. – Zależało od czego? – naciskała. – Zależało od tego, kogo miałbym zabić. – Wpatrzył się w nią nieruchomo przez oddzielającą ich szerokość pokoju. – Czy nie tak jest u wszystkich, pani detektyw? Są takie zabójstwa, które wymagałyby dużych pieniędzy. I inne, które zrobiłoby się za darmo. – A co by pan zrobił za darmo, panie Ferguson? Znów się uśmiechnął. – Trudno mi powiedzieć. Nigdy się nad tym nie zastanawiałem. – Naprawdę? A tym detektywom z okręgu Escambia powiedział pan co innego. I co innego stwierdziła ława przysięgłych. Ledwo kontrolowana wściekłość zmąciła spokój jego twarzy. Odpowiedział niskim, nabrzmiałym złością tonem: – To zostało ze mnie wybite. I pani o tym doskonale wie. Sędzia to w ogóle odrzucił. Nigdy nie zrobiłem nic złego tej dziewczynce. Sullivan tak, on ją zabił. – A cena? – W tym przypadku – stwierdził zimno Ferguson – ceną była przyjemność. – A co z Sullivanem i jego rodziną? Jak pan sądzi, ile zapłaciłby za tamte śmierci? – Blair Sullivan? Sądzę, że zapłaciłby własną duszą, żeby tylko zabrać ich z sobą. – Ferguson pochylił się do przodu, zniżając głos. – Wie pani, co mi powiedział, zanim jeszcze doszedłem do tego, że to on zabił tę małą dziewczynkę, dzięki czemu znalazłem się w celi? Miał zwyczaj opowiadać o raku. Jak jakiś cholerny doktorek, tyle o tym wiedział. Zaczynał po prostu mówić o zdeformowanych komórkach, strukturach molekularnych, o degeneracji DNA i o tym, jak to niewidoczne, mikroskopijne zło niepostrzeżenie niszczy człowieka od wewnątrz, wdzierając się w najczarniejsze, najbardziej niedostępne zakamarki, docierając do płuc, do odbytnicy, do trzustki i mózgu, i absolutnie wszędzie, aż w końcu człowiek zgnije, ani się spostrzeże. A kiedy kończył już swój wykład, rozpierał się wygodnie i stwierdzał, że on jest dokładnie tym samym, że niczym się nie różni. Co pani o tym wszystkim sądzi, pani detektyw? Ferguson oparł się, jakby się odprężając, Shaeffer widziała jednak grę napiętych mięśni pod jego bluzą. Nie odezwała się, podjęła tylko swą wędrówkę po mieszkaniu, czując, jak podłoga chwieje się lekko pod stopami. – Rozmawiał z panem o śmierci? Ferguson pochylił się naprzód. – W celi śmierci jest to częsty temat. – I czego się pan dowiedział? – Dowiedziałem się, że jest to najzwyklejsza rzecz pod słońcem. Jest dosłownie wszędzie, gdziekolwiek się człowiek obejrzy. Ludzie myślą, że umieranie jest czymś szczególnym, ale tak nie jest, prawda, pani detektyw? – Niektóre śmierci są szczególne. – To muszą być te, którymi pani się interesuje. – Dokładnie. – Zobaczyła, jak się pochyla naprzód, uprzedzając jakby jej następne pytanie. – Lubi pan buty sportowe? – zapytała nagle. Przez mgnienie wydało się jej, że to czyjś inny głos zabrzmiał w pokoju. Wyglądał na lekko zaskoczonego. – Pewnie. Cały czas w nich chodzę. Wszyscy tutaj nic innego nie mają na nogach. – A ta para? Co to za marka? – Nike. – Wyglądają na nowe. – Bo są. Kupiłem w ubiegłym tygodniu. – Ma pan w szafie jakąś inną parę? – Oczywiście. Przeszła przed nim, kierując się w stronę sypialni. – Proszę się stąd nie ruszać – powiedziała. Czuła, jak jego oczy podążają za nią, wpijając się w plecy. W szafie znalazła parę wysokich butów do koszykówki. Podniosła je. – Cholera – zaklęła gwałtownie. Były marki Converse, stare i tak zniszczone, że miały dziurę na palcach. Odwróciła je jednak i uważnie obejrzała podeszwy. W okolicy podbicia guma została wytarta na gładko. Potrząsnęła głową. To byłoby widać. Wzór bieżnikowania podeszwy też różnił się od reeboków, które miał na sobie zabójca, kiedy składał wizytę pod numerem trzynastym na Tarpon Drive. Odstawiła buty na miejsce i wróciła stawić czoło Fergusonowi. Popatrzył na nią. – Więc ma pani ślad buta z miejsca zbrodni, tak? Nie odezwała się. – ... I pomyślała sobie pani, że dobrze byłoby sprawdzić moją szafę. – Patrzył na nią nieruchomo. – Co jeszcze pani ma? – I po chwili: – Zdaje się, że nie za wiele, prawda? Ale dlaczego właściwie jest pani tutaj? – Powiedziałam już. Blair Sullivan, Matthew Cowart i pan. Nie od razu zareagował. Widziała wyraźnie, jak coś intensywnie rozważa. Wreszcie odezwał się, a jego głos pobrzmiewał głuchym gniewem. – Więc tak już zawsze będzie, co? Nigdy się nic nie zmieni? Tak to sobie wymyśliliście? Jakiś gliniarz, rozlazła dupa z Florydy, będzie potrzebował kogoś na podejrzanego o morderstwo, więc będzie walił jak w dym do mnie, bo jestem wygodny? Raz zostałem skazany, więc będę teraz podejrzewany o wszystko, czego nie będziecie w stanie od razu rozpracować, tak? – Nie powiedziałam, że jest pan o cokolwiek podejrzany. – Ale chciała pani obejrzeć moje tenisówki. – Rutynowa czynność, panie Ferguson. Wszystkim oglądam tenisówki, nawet panu Cowartowi. Ferguson parsknął zduszonym śmiechem. – Pewnie, że tak. No i jakie nosi Cowart? Kłamała dalej bez zająknienia. – Reeboki. – Oczywiście. Muszą pewnie być nowe, bo ostatnio jeszcze miał conversy, takie same jak moje stare. Nie odezwała się. – Więc sprawdza pani wszystkim tenisówki. Ale ja jestem łatwym celem, co, pani detektyw? Byłoby to coś, gdyby się pani udało połączyć mnie z tamtymi zabójstwami, prawda? Dostałaby się pani na pierwsze strony gazet. Może nawet awansowała. Nikt by nie kwestionował pani motywów, nikt by nawet nie próbował. Obróciła to przeciwko niemu. – No właśnie, dlaczego jest pan takim łatwym celem? – Zawsze byłem, zawsze będę. Jeśli nie ja, to ktoś taki jak ja: młody i czarny. Automatycznie jest się podejrzanym. Potrząsnęła przecząco głową. Poderwał się ze swego miejsca w nagłym przypływie gniewu. – Nie? Kiedy potrzebny był im ktoś szybko w Pachouli, do kogo przyszli? A pani? Tylko dlatego że znałem Blaira Sullivana, wymyśliła pani sobie, że powinna pani szybko ze mną pogadać! Ale ja go, cholera, nie chciałem znać! Ten facet o mało co nie kosztował mnie życia! Spędziłem trzy lata w celi śmierci za coś, czego nie zrobiłem, dzięki glinom pani pokroju. Myślałem, że umrę przez to moje bycie łatwym celem dla systemu. Więc teraz niech się pani ode mnie odpieprzy. Od tej pory nie będę już więcej dla nikogo taki w sam raz. Może i jestem czarny, ale mordercą nie jestem. I samo to, że jestem czarny, jeszcze mnie nim nie robi. – Ferguson usiadł. – Pytała pani, dlaczego tutaj mieszkam? Bo tutaj ludzie rozumieją, co to znaczy być czarnym i zawsze być albo podejrzanym, albo ofiarą. Wszyscy tutaj są albo jednym, albo drugim. A ja byłem i tym, i tym, dlatego tak dobrze tu pasuję. Dlatego lubię tu mieszkać, mimo że nie muszę. Rozumie pani, pani detektyw? Wątpię. Jest pani biała i nigdy się pani nie dowie. – Wstał i popatrzył przez okno. – Nigdy pani nie zrozumie, jak ktoś takie miejsce może nazywać domem. – Odwrócił się do niej raptownie. – Chce pani jeszcze coś wiedzieć? Wściekłość bijąca z każdego jego gestu pokonała ją. Potrząsnęła przecząco głową. – To dobrze – skwitował cicho. – Więc niech się pani wynosi. – Wskazał jej drzwi. Ruszyła w ich stronę. – Mogę mieć jeszcze jakieś pytania – powiedziała. Potrząsnął głową. – Nie sądzę, pani detektyw. Już nie. Ostatnim razem, jak byłem grzeczny dla kilku detektywów, kosztowało mnie to trzy lata z życiorysu i prawie mnie zabiło. Miała pani swoją szansę. A teraz koniec. Stała już w drzwiach. Zawahała się, jakby nie chciała jeszcze wychodzić, jednocześnie czuła niewysłowioną ulgę, mogąc opuścić to miejsce. Odwróciła się do niego, akurat w momencie gdy zamykał za nią drzwi. Zdążyła jeszcze tylko dostrzec płonące gniewem szparki oczu. Potem drzwi zatrzasnęły się głucho. Dźwięk zamykanych szczelnie zamków odbijał się echem w korytarzu. Rozdział dziewiętnasty BRUDNA ROBOTA Trzej mężczyźni milczeli przez większą część podróży. W końcu, gdy zjechali z autostrady i policyjny wóz zaczął podskakiwać na wybojach podrzędnej, gruntowej drogi, Bruce Wilcox stwierdził: – Ona nic nam nie powie. Złapie tego starego gnata i wykopie nas stamtąd tak szybko, jak głodny komar może ukłuć twoją gołą dupę. Niepotrzebnie tracimy czas. Prowadził samochód szybko i pewnie. Tanny Brown siedział obok niego, wciąż patrząc w okno i milcząc uparcie. Od czasu do czasu jakiś zabłąkany promień słońca przedostawał się przez sklepienie rozłożystych koron drzew i odbijał się od skóry mężczyzny, co sprawiało, że wydawała się mokra. Na słowa Wilcoxa zareagował jedynie machnięciem ręki, dając do zrozumienia, że nie ma ochoty rozmawiać na ten temat, po czym ponownie pogrążył się w swoich myślach. Wilcox chrząknął i odezwał się znowu: – Nadal sądzę, że niepotrzebnie tracimy czas. – Nie tracimy – burknął Brown, gdy zarzuciło gwałtownie samochód i zakołysało nim na nierównej drodze. – Czemu nie? – zapytał detektyw. – Żałuję, że wy dwaj nie odwalicie tego za mnie. Odwrócił się do Cowarta, który siedział na środku tylnego siedzenia, czując się mniej więcej jak aresztant zajmujący zwykle to miejsce. Brown przemówił, powoli cedząc słowa: – Zanim Sullivan poszedł na krzesło, dał Cowartowi do zrozumienia, że istnieje dowód, który przeoczyliśmy w domu Fergusonów, i który wciąż tam jest. Właśnie teraz mamy go odnaleźć. Wilcox pokręcił głową. – Tanny, nie myślisz nawet połowy tego. Wiesz, że on szarpał Slicka za łańcuch. – Mówił tak, jakby Cowarta nie było w samochodzie. – Osobiście nadzorowałem przeszukanie. Sprawdziliśmy to miejsce dokładnie. Opukaliśmy każdą ścianę szukając jakiejś skrytki. Zdjęliśmy nawet parkiety. Przewaliliśmy cały węgiel w starym piecu, żeby sprawdzić, czy czegoś tam nie spalił. Przeczesaliśmy ten cholerny dom wykrywaczem metalu. Do diabła, sprowadziłem nawet cholernego psa tropiącego i sam przeprowadziłem go przez to miejsce. Gdyby coś tam było, znalazłbym to. – Sullivan powiedział, że coś przeoczyłeś – zauważył Cowart. – Sullivan powiedział pismakowi mnóstwo rzeczy. – Wilcox zwrócił się do swojego partnera. – Dlaczego w ogóle poświęcamy temu jakąś cholerną uwagę? – Hej – odezwał się Cowart. – Wyluzuj się, co? – Czy mówił ci, gdzie masz szukać? – Nie. Zauważył tylko, że coś przeoczyłeś. Pozwolił sobie przy okazji na obsceniczny żart o oczach w dupie. Wilcox pokręcił głową. – W każdym razie to nie pomoże w znalezieniu czegokolwiek. – Spojrzał na Browna. – Dobrze o tym wiesz, szefie, podobnie jak ja. Historia Fergusona potrzebuje mocnego kopa na rozpęd. – Nie – odpowiedział powoli Tanny Brown. – A więc coś znajdziemy? W takim razie jaki problem? Owoc trującego drzewa. Nie możemy użyć przeciwko Fergusonowi niczego, co pochodzi z nielegalnego źródła. Powinieneś powrócić do jego zeznań. Gdyby opowiedział nam, jak to było, a w szczególności jak zabił małą Joanie, całe wydarzenie. Czy wtedy sędzia odrzuciłby to zeznanie? Wszystko do siebie pasuje. – Ale to się nie wydarzyło – zaczął Cowart. – Racja – przerwał Brown. – Choć niezupełnie. To mogło dać prawnikom grunt do polemiki. – Zawahał się i dopiero po chwili kontynuował: – ... Nie oczekuję jednak, że wygramy tę sprawę w sądzie. Nie rozwijał dalej swojej myśli. Po krótkiej przerwie Wilcox odezwał się znowu: – Myślę, że babka Fergusona nawet nie pozwoli nam rozejrzeć się, jeśli nie pokażemy nakazu. Do diabła, myślę, że bez wyraźnego nakazu sędziego nie powie nam, że słońce jest wysoko. To strata czasu. – Pozwoli rozejrzeć się Cowartowi. – Jak my go przywieziemy? W żadnym razie. – Pozwoli. – Ona prawdopodobnie nienawidzi prasy jeszcze bardziej niż ja. Mimo wszystko to właśnie oni pomogli wsadzić jej małe kochanie do celi śmierci. – A potem go stamtąd wyciągnęli. – Nie sądzę, żeby ona myślała w ten sposób. Jest starą nieprzejednaną baptystką i prawdopodobnie wierzy, że Jezus osobiście zstąpił na ziemię i otworzył bramę dla jej małego, kochanego chłopca, ponieważ bombardowała Go modlitwami w każdą niedzielę na spotkaniach kongregacji. W każdym razie, jeśli pozwoli naszemu pismakowi wejść do środka i pomyszkować, czego nie zrobi, to on nie będzie nawet wiedział, czego ma szukać. Czy nawet jak tego szukać. – Będzie wiedział. – W porządku, zatem przypuśćmy, tylko przypuśćmy, że, do kurwy nędzy, on coś znajdzie. W jaki sposób to nas urządza? – W jednej rzeczy – odparł Brown. Otworzył okno, pozwalając gorącu dnia wślizgnąć się do wnętrza policyjnego wozu, gdzie szybko zapanowało nad nieświeżym chłodem powietrza z wentylatora. Zaczął mówić miękko, tak że jego głos był ledwo słyszalny w hałasie, jaki powodował wpadający przez otwarte okno wiatr. – Dowiemy się, że przynajmniej w tej sprawie Sullivan mówił prawdę. – I co z tego? – Wilcox pstryknął palcami. – Jakie to, do diabła, ma dla nas znaczenie? Pytanie spowodowało, że porucznik umilkł na dobre. – Dowiemy się, z czym mamy do czynienia – wtrącił w końcu Cowart. – Ha! – parsknął Wilcox. Prowadził samochód ściskając mocno kierownicę, sfrustrowany tym, że jego przyjaciel, partner i jego rywal mieli dostęp do informacji, do których on nie miał dostępu. Ogarnął go gniew podsycany uczuciem zawiści. Prowadził szybko i za samochodem ciągnęła się potężna chmura pyłu. Zapragnął, by jakiś parszywy stary kundel albo wiewiórka wbiegły prosto pod koła. Wdepnął jeszcze bardziej pedał gazu, czując jak delikatnie zarzuca tyłem masywnego wozu. Cowart przyglądał się ciemnej linii drzew odległego lasu. – Dokąd to prowadzi? – spytał wskazując ciemną kreskę widoczną na horyzoncie. – Do miejsca, gdzie znaleźliśmy małą Joanie. Kraniec tego samego bagna. Biegnie z powrotem jakieś osiem kilometrów czy coś koło tego, aż w końcu rozpościera się skręcając w stronę miasta. Lotne piaski, które mogą cię pochłonąć na wieki, i błoto tak gęste, że stąpając po nim masz wrażenie, jakbyś chodził po kleju. Tylko martwe drzewa, chwasty i woda. Wszystko mroczne i podobne do siebie. Można się tam łatwo zgubić, a znalezienie właściwej drogi może zabrać miesiąc, jeśli w ogóle kiedykolwiek się ją odnajdzie. Karaluchy, węże, aligatory i wszystkie rodzaje pokrytych śluzem stworów, ale za to świetne miejsce do łowienia okoni, olbrzymie sztuki skrywają się pod zatopionymi pniami drzew. Tam trzeba naprawdę uważać – zakończył Wilcox. Skręcili w jeszcze gorszą drogę i samochód podskakiwał na wybojach ślizgając się w koleinach. Cowart pomyślał o wydrukach zawierających artykuły, których odbitki wykonał w bibliotece „Journala”. Teraz znajdowały się w wewnętrznej kieszeni jego marynarki, drapiąc nieprzyjemnie przez koszulę. Miał wrażenie, że posiadają jakieś właściwości radioaktywne i teraz promieniują gorącem, lecz te odczucia zachował dla siebie. To mógł być czysty przypadek, próbował sobie wmówić. Facet wygłosił kazanie w kościele, a cztery dni później dziewczynka znika. To o niczym nie świadczy. Nie wiadomo, czy nadal się tam kręcił ani co robił po wyjściu z kościoła, albo gdzie obecnie przebywa. Cztery dni. Już dawno mógł powrócić do Pachouli albo do Newark, albo na Marsa, dokądkolwiek. Nagle pamięć podsunęła mu wiszącą na ścianie w szkole podstawowej fotografię Joanie Shriver. Ujrzał oczy Dawn Perry patrzące z entuzjazmem i oczy małej dziewczynki z ulotki policyjnej. Poczuł nieprzyjemną suchość w gardle. – Już niedaleko – oświadczył Wilcox. Jego słowa wyrwały Tanny’ego Browna z zamyślenia. Po przybyciu do rodzinnej Pachouli szybko pogrążył się w codziennej rutynie. Jednej z jego córek nie udało się wygrać jakiejś klasowej gry, druga odkryła, że jej „godzina policyjna” zaczyna się o godzinę wcześniej niż koleżanek. Były to sprawy znaczącej wagi i wymagały natychmiastowej reakcji. Jego ojciec czuł się zupełnie bezradny wobec niektórych obowiązków. Należało do nich między innymi tworzenie reguł i zasad. „To twój dom. Ja jestem tutaj tylko gościem”, stwierdził kiedyś. Mimo to z zadowoleniem słuchał żalów swego syna, który nie potrafił poradzić sobie na stanowisku głowy rodziny. Tanny Brown zastanawiał się, czy okresowa głuchota starego nie była dużą zaletą w podobnych sytuacjach. Okłamał ich nie mówiąc prawdy o tym, gdzie był ani co robił. Wiedział, że skłamałby, gdyby ktoś zapytał, czego tak naprawdę się obawia. Odczuwał ulgę widząc, że obie dziewczynki są pochłonięte swoimi sprawami z pewnego rodzaju obsesją zwykłą u wielu dzieci. Obserwował je, wysłuchując skarg jedynie połowicznie, i równocześnie miał przed oczami zdjęcie Dawn Perry, które wciąż trzymał w kieszeni płaszcza. Czym one się różnią? – zastanawiał się. Skarcił samego siebie. Nie można być dobrym policjantem i przeżyć, jeśli do pewnych wydarzeń podchodzi się jak do numerów w kartotece. Postarał się skoncentrować na tym, co wiedział i co mógł udowodnić. Powstrzymywał na wodzy swoje odruchy, ponieważ instynkt podpowiadał mu, że za tą sprawą kryło się coś bardziej potwornego, niż mógł przypuszczać. – No i jesteśmy – powiedział Wilcox. Szybko zbliżali się do chaty i kamienie wyskakujące spod kół stukały głośno o podwozie. Wilcox zatrzymał gwałtownie wóz i odezwał się: – Zobaczymy, jak sobie poradzisz z wejściem. – Powiedziawszy to, odwrócił się do swego towarzysza. – Spokojnie, Bruce – mruknął Brown. Cowart nie odpowiedział. Wysiadł z samochodu i szybkim krokiem przemierzył zakurzone podwórze. Obejrzał się na dwóch detektywów, którzy opierając się o wóz obserwowali uważnie jego poczynania. Odwrócił się do nich plecami i wszedł po schodach na małą werandę, zmierzając w stronę drzwi wejściowych. – Pani Ferguson! Jest pani w domu?! – zawołał. Po przejściu z rozświetlonego słońcem podwórza na zacienioną werandę musiał zasłonić oczy przyzwyczajone do blasku słońca. Nadaremnie starał się dostrzec wewnątrz pomieszczenia jakiś ruch. – Pani Ferguson? Tu Matthew Cowart z „Journala”! Wewnątrz panowała niczym nie zmącona cisza. Zapukał energicznie we framugę drzwi, czując jak drewniana konstrukcja zatrzęsła się pod uderzeniem pięści. Zauważył, że biała farba odpada w wielu miejscach. – Pani Ferguson? Bardzo panią proszę. W końcu z ciemności doleciał do niego odgłos podobny do drapania, a w chwilę później usłyszał przedostający się poprzez cienie chaty głos, który nie stracił nic ze swojej zwykłej chrapliwej barwy i podenerwowanego gniewnego tonu. – Wiem, kim jesteś. Czego tu znowu szukasz? – Musimy jeszcze raz porozmawiać o Bobbym Earlu. – Gadaliśmy już dużo, Panie Biały Dziennikarzu. Brakuje mi już słów od tego gadania, a wam jeszcze nie dosyć? – Nie do końca. Mogę wejść? – Co? Jakieś osobiste pytania? – Pani Ferguson, proszę. To naprawdę ważne. – Dla kogo ważne, Panie Biały Dziennikarzu? – Dla mnie i dla pani wnuka. – Nie wierzę ci – odparła ostro. Zapanowało kłopotliwe milczenie. Oczy Cowarta powoli przyzwyczajały się do półmroku i zaczął rozpoznawać kształty przedmiotów widocznych przez drzwi zrobione z siateczki, która chroniła lokatorów przed natrętnymi owadami. Ujrzał stary stół z kwiecistym dzbanem stojącym na środku oraz laskę i strzelbę oparte o ścianę w rogu pomieszczenia. Po chwili usłyszał odgłos kroków i w końcu pojawiła się drobna, stara czarna kobieta. Kolor jej skóry zlewał się z mrokiem panującym wewnątrz pokoju, a blask światła odbijał się od siwych włosów. Poruszała się wolno, spoglądając groźnie, jak gdyby artretyzm z bioder i pleców zagnieździł się również w jej sercu. – Gadałam z tobą już wystarczająco długo. Co chcesz jeszcze wiedzieć? – Chcę poznać prawdę – odparł oschle. Groźne spojrzenie starej kobiety ustąpiło miejsca rozbawieniu. – Myślisz, że możesz tutaj znaleźć jakieś prawdy, Biały Chłopcze? Może myślisz, że trzymam prawdę w słoiku przy drzwiach czy coś takiego? Że wyciągam ją, gdy potrzebuję? – Mniej więcej – odpowiedział. Zarechotała nieprzyjemnie. Jej wzrok przeskoczył z niego na dwóch czekających na podwórku detektywów. Przyjrzała się uważnie policjantom i dopiero po jakimś czasie spojrzała ponownie na Cowarta. – Tym razem nie jesteś sam. Kiwnął głową potakująco. – Teraz trzymasz z nimi, Panie Biały Dziennikarzu? – Nie. – Zmusił się do kłamstwa. – Zatem po czyjej jesteś stronie? – Po niczyjej. – Ostatnim razem, jak przyszedłeś, byłeś po stronie mojego chłopaka. Coś się zmieniło? Z trudem znalazł odpowiednie słowa. – Pani Ferguson, kiedy rozmawiałem w więzieniu z człowiekiem, który, jak wszyscy sądzą, zabił tę małą dziewczynkę, opowiedział mi pewną historię przesyconą mordem i kłamstwem, ale powiedział również, że gdybym się tutaj rozejrzał, to na pewno znalazłbym jakiś dowód. – Jaki dowód? – Dowód, że Bobby Earl popełnił zbrodnię. – Skąd ten człowiek mógł o tym wiedzieć? – Podobno Bobby Earl wygadał się przed nim. Stara kobieta potrząsnęła głową, a jej suchy trzeszczący śmiech rozdarł duszne powietrze pomiędzy nimi. – A niby z jakiej racji miałabym pozwolić ci tu węszyć i znaleźć coś, co mogłoby skrzywdzić mego chłopaka? Czemu nie zostawicie Bobby’ego Earla w spokoju i nie pozwolicie mu wyjść na dobrych ludzi o własnych siłach? Sprawa jest skończona. Niech umarli odpoczywają w pokoju, a żywi niech dalej ciągną swoje wózki. – Nie tak to działa – powiedział. – Wie pani o tym. – Wiem tylko, że przyszedłeś tu węszyć i sprawić jakieś nowe kłopoty mojemu chłopakowi. On tego nie chce. Cowart wziął głęboki oddech. – Oto przyczyna. Pani Ferguson, pozwoli mi pani wejść i rozejrzeć się, a ja nie znajdę niczego i będzie po wszystkim. Opowiadanie faceta potraktujemy jako kłamstwo i po sprawie. Życie potoczy się dalej. Bobby Earl nigdy więcej nas nie ujrzy. Ci dwaj detektywi nigdy więcej nie pojawią się w pani ani w jego życiu. Jeśli jednak nie wpuści mnie pani do środka, oni pozostaną nie usatysfakcjonowani. Ani ja. I to nigdy się nie skończy. Zawsze będą jakieś pytania, a oni nigdy się od was nie odczepią. Będzie się to ciągnęło za nim w nieskończoność. Rozumie pani, o czym mówię? Stara kobieta zamyśliła się, trzymając rękę na klamce. – Rozumiem, o co ci chodzi – powiedziała w końcu, ostrożnie wymawiając słowa – ale przypuśćmy, że wpuszczę cię do środka i znajdziesz to, o czym mówił ten człowiek. Co wtedy? – Wtedy Bobby Earl znowu będzie miał kłopoty. Milczała przez chwilę, zanim odpowiedziała: – Wciąż nie rozumiem, co zyska mój chłopak, jeśli tu wejdziesz. Cowart wpatrywał się uparcie w starą kobietę, po czym użył swojego ostatniego argumentu. – Jeśli nie pozwoli mi pani rozejrzeć się, wtedy będę podejrzewał, że ukrywa pani przede mną prawdę i że w środku znajduje się jakiś ukryty dowód. To właśnie zamierzam powiedzieć tym dwóm detektywom czekającym na zewnątrz. Potem wydarzy się kilka innych rzeczy. Powrócimy z nakazem i przeszukamy to miejsce tak czy inaczej, a oni nie spoczną, dopóki nie założą sprawy przeciwko pani wnukowi. Przyrzekam to pani. A kiedy już to zrobią, pojawię się wraz z moją gazetą i ze wszystkimi innymi gazetami i stacjami telewizyjnymi, i wie pani, co się wtedy stanie, prawda? Wydaje mi się, że nie ma pani wyjścia. Rozumie pani, pani Ferguson? W oczach starej kobiety pojawiły się błyski nienawiści. – Rozumiem dobrze – warknęła. – Rozumiem, że biali mężczyźni w garniturach zawsze dostają to, co chcą. Chcesz wejść do środka, w porządku. Wejdziesz bez względu na to, co powiem. – A zatem zgoda? – Powrócisz z papierem od jakiegoś sędziego? Oni byli już tutaj z takim świstkiem, ale to nie pomogło im niczego znaleźć. Teraz znowu wam się zmieniło. W końcu uchyliła skrzypiące, siatkowe drzwi. – Czy ten człowiek w więzieniu powiedział ci, gdzie masz szukać? – Nie. W każdym razie niedokładnie. Na twarzy starej kobiety pojawił się nieprzyjemny uśmiech. – A zatem życzę szczęścia. Przekroczył próg, jakby przechodził przez granicę rozdzielającą dwa różne światy. Przyzwyczaił się – tak jak ktokolwiek mógł się przyzwyczaić – do miejskiego brudu i nędzy. Ciągał swego przyjaciela Vernona Hawkinsa do wielu miejsc w getcie, w których popełniano przestępstwa, i odtąd nie szokowało go ani nie dziwiło ubóstwo miasta, szczury czy odpadająca farba. Ten dom okazał się jednak zupełnie inny. Cowart ujrzał przed sobą surowe i raczej puste pomieszczenie, w którym nie można było doszukać się dążenia do wygód, widziało się jedynie twarde, ciężkie życie kierowane desperackim gniewem. Na ścianie, trochę powyżej podniszczonej sofy wisiał sporych rozmiarów krucyfiks. W rogu pokoju przycupnął stary, drewniany bujany fotel okryty pożółkłą koronkową serwetą. W pomieszczeniu znajdowało się jeszcze kilka innych krzeseł, głównie z ręcznie ciosanego drewna. Na parapecie kominka stał portret Martina Luthera Kinga juniora i stara fotografia gibkiego czarnego mężczyzny w skromnym ciemnym garniturze. Cowart domyślił się, że to jej ostatni mąż. Dojrzał jeszcze kilka innych fotografii członków rodziny, a między innymi jedną z Robertem Earlem. Ściany z ciemnobrązowego drewna nadawały wnętrzu charakter jaskini. Jedynie zabłąkane promienie słoneczne przeciskające się przez niewielkie okna toczyły beznadziejną walkę z mrokiem wnętrza. Ujrzał korytarz prowadzący do kuchni, gdzie pośrodku panoszył się stary piec na drewno. Wszystko wydawało się nieskazitelne i mimo że dookoła czuć było upływ czasu, to nigdzie nie zauważył nawet pyłku kurzu. Pani Ferguson najwidoczniej traktowała plamki brudu w taki sam sposób, w jaki traktowała gości. – Niewiele tego, ale moje – powiedziała ponuro. – Żaden bank nie przyjdzie mówiąc, że przejmuje to miejsce. To wszystko należy do mnie. Spłacanie zabiło mojego męża i chcieliby, żeby i mnie zabiło, ale ja jestem tutaj szczęśliwa, mimo że nie jest wspaniale i bogato. Pokuśtykała w stronę okna i wyjrzała na zewnątrz. – Znam Tanny’ego Browna – powiedziała gorzko. – Znałam jego matkę, ale umarła, i jego tatę. Pracowali ciężko dla Wielkiego Białego Człowieka i wyrośli myśląc, że są lepsi od nas. To nieprawda. Pamiętam, jak był mały i kradł pomarańcze z ogrodu białego człowieka. Teraz wyrósł na dużego policjanta i myśli, że jest wielkim panem. Nie jest wcale lepszy od mojego wnuka, słyszysz? Odwróciła się od okna. – Dalej, Panie Biały Dziennikarzu. Czego będziesz szukał? Tu nie ma nic dla ciebie, chłopcze. Nie widzisz tego? – Rozłożyła ręce w teatralnym geście. – Tu nie ma nic dla nikogo. Widział to. Rozejrzał się dookoła i stwierdził, że Wilcox miał rację. Znalazł się w środku, lecz nie miał pojęcia, czego szukać i gdzie szukać. Wyobraził sobie, jak Blair Sullivan śmieje się z niego. – Nie – odezwał się w końcu. – Gdzie jest pokój Bobby’ego Earla? – Tam na prawo – wskazała stara kobieta. – Śmiało. Cowart szedł powoli ciemnym korytarzem. Zajrzał do sypialni kobiety. Na środku podwójnego łóżka przykrytego zrobioną na drutach kapą leżała otwarta Biblia. Skromnie i lodowato. Minął małą łazienkę z pojedynczą umywalką i toaletą. Części armatury świeciły wypolerowane do połysku. Reporter wszedł do pokoju Fergusona i ujrzał prawie puste pomieszczenie przypominające celę mnicha. Pojedyncze okno wysoko na ścianie wpuszczało do pokoju trochę światła. Wewnątrz znajdowało się jedynie żelazne łóżko, ręcznie ciosany drewniany stół, mała szafka i krzesło. Zawieszona na ścianie stara deska służyła jako półka, na której stała pokaźna kolekcja tanich książek w miękkiej oprawie. „Chłopiec na Ziemi Obiecanej” i „Niewidzialny człowiek” sąsiadowały z całą gamą opowiadań science fiction. W rogu pokoju stała para wędek wraz z porysowanym, tanim plastikowym pudełkiem z przyborami wędkarskimi. Cowart usiadł na skraju łóżka, czując uginające się pod ciężarem jego ciała sprężyny. Przez chwilę błądził wzrokiem po skromnym wyposażeniu pokoju, szukając jakiegoś znaku. Jak powinien wyglądać pokój mordercy? Nie miał pojęcia. Rozejrzał się, ponownie przypominając sobie słowa Fergusona, który twierdził, że przybycie do Pachouli po Newark w New Jersey było jak pojawienie się na letnim obozie, ciepłym i niezwykłym. Coś w rodzaju krajobrazu żywcem wziętego z przygód Hucka Finna. Gdzie, do diabła, to może być? – pomyślał, wciąż wpatrując się w puste ściany i beznamiętne meble. Od czego zacząć? Nie wyobrażał sobie, że coś tak ważnego jak dowód morderstwa mogłoby być oczywiste. Zaczął od szuflad w biurku, czując się niezmiernie głupio i będąc pewnym, że przeszukuje już raz doskonale sprawdzony obszar. Przetrząsnął ubrania, nie znajdując jednak żadnej pomocnej wskazówki. Macał rękami przestrzeń pomiędzy biurkiem a szufladami, szukając jakiegoś ukrytego drobiazgu. Jesteś detektywem, pomyślał. Uklęknął i zajrzał pod łóżko i pod materac. Następnie obstukał ściany w poszukiwaniu jakieś skrytki. Co on mógł tutaj ukryć? – zapytał samego siebie. Babka Fergusona pojawiła się w wejściu akurat, gdy na czworakach obstukiwał dokładnie podłogę. – Już to robili – powiedziała. – Wtenczas. Czy jeszcze nie jesteś zadowolony? Wstał powoli, czując wzrastające zażenowanie. – Nie wiem. Roześmiała się głośno. – Skończyłeś już. Wygładził dokładnie swoje ubranie. – Pozwól, że porozmawiam z detektywami. Zarechotała ponownie, po czym poprowadziła go na werandę, skąd Cowart wydeptaną ścieżką doszedł do dwóch detektywów. Tanny Brown przemówił pierwszy, a jego wzrok przeskoczył niespokojnie na starą kobietę, po czym ponownie spoczął na reporterze. – I co? – Nic co wyglądałoby jak dowód czegokolwiek, z wyjątkiem biedy. – Mówiłem ci przecież – odezwał się Wilcox. Spojrzał na Cowarta i jego głos nieco zmiękł. – Poszedłeś do pokoju Fergusona? – Mhm. – Wiele tam nie ma, co? – Kilka książek, wędki, pudełko z przyborami. Trochę rzeczy w szufladach i to wszystko. Wilcox kiwnął głową. – Dokładnie tak samo. To jest coś, co przestraszyło mnie cholernie. Wiesz, co jest, nie? Wchodzisz do większości bezimiennych pokoi, nieważne jak bogaci czy biedni są mieszkańcy, lecz zawsze coś ci mówi, kim oni są, ale nie tutaj. Nie w tym domu. Brown zmarszczył czoło. – Do diabła – powiedział. – Czuję się głupio i jestem głupi. Cowart przerwał jego rozmyślania. – Cały problem polega na tym, że nie mam pojęcia, co już zrobiliście poprzednio i jakie zmiany zaszły od tego czasu. Mogłem zauważyć coś, co może mieć znaczenie dla was, ale nie dla mnie. Wydawało się, że Wilcox pozwoli ulecieć swojemu antagonizmowi w rosnący upał dnia. – Właśnie to miałem na myśli mówiąc, że sobie nie poradzi. Może to coś pomoże? Podszedł do samochodu i otworzył bagażnik. Wewnątrz znajdowało się kilka poukładanych katalogów, rewolwer, dwie kurtki do złudzenia przypominające kurtki niemieckiej artylerii przeciwlotniczej i duży żelazny drąg. Przetrząsnął szybko pliki wyciągając kilka spiętych kartek, które wręczył Cowartowi. – To jest spis rzeczy sporządzony podczas rewizji. Zobacz, czy to ci się przyda. Listę rozpoczynały rzeczy zabrane z domu Fergusonów, które miały zostać poddane szczegółowemu badaniu. Wśród nich wymieniono kilka ubrań z dodatkowym napisem „zwrócone po analizie”. Nie stwierdzono niczego podejrzanego. Z kuchni zabrano kilka noży i te również zostały zwrócone. Cowart dowiedział się, z jakich miejsc w domu zostały zabrane poszczególne przedmioty. Przeczytał szybko o metodach wykorzystanych podczas przeszukiwania każdego z pomieszczeń oraz które miejsca zostały przetrząśnięte. Zauważył, że pokój Fergusona poddano bardzo szczegółowej rewizji, lecz z negatywnym skutkiem. – Zauważyłeś, żebyśmy coś przeoczyli? – spytał Wilcox. Cowart potrząsnął przecząco głową. – Tanny, niepotrzebnie tracimy czas. Cowart podniósł głowę znad papierów i zobaczył, że porucznik odszedł od samochodu i wpatruje się w starą kobietę, która odwzajemnia mu uporczywe spojrzenie. Stała na skraju werandy i wydawało się, że ich wzrok łączy niewidzialna nić. Hipnotyzowali się nawzajem spojrzeniami. – Tanny?! – zawołał Wilcom. Policjant nie odpowiedział. Cowart obserwował niemą walkę spojrzeń toczącą się między starą kobietą a detektywem. Uświadomił sobie, że pot spływa mu pod koszulą i przylepia włosy do czoła. Nie odrywając wzroku od kobiety, Brown przemówił po chwili. – Spójrz na nią – odezwał się cicho. – Sądzę, że pominęliśmy coś bardzo oczywistego. – O Jezu, Tanny... – zaczął Wilcox, lecz porucznik przerwał mu stanowczym głosem. – Spójrz na nią. Ona coś wie i zdaje sobie sprawę, że nie mamy tej wskazówki. Do cholery. Patrz. Wilcox wzruszył ramionami mrucząc coś niewyraźnie pod nosem i słowa roztopiły się w gorączce południa. Cowart ponownie utkwił wzrok w kartkach papieru, próbując jeszcze raz przeanalizować każdy szczegół, tak dokładnie jak niegdyś policjant sprawdzał każdy centymetr domu. Przeglądał kolejne stronice, zdając Wilcoxowi relację z tego, co odczytywał. – Pokój frontowy: pobrane odciski palców, wszystkie przedmioty sprawdzone, żaden nie zabrany do szczegółowej analizy, płytki podłogowe zerwane, ściany opukane, użyty wykrywacz metalu; pokój pani Ferguson: przeszukany i sprawdzony pod względem ewentualnych ukrytych przedmiotów, nic nie znaleziono; spiżarnia: zabrano nożyce, ścierki do wycierania, ręcznik, zerwano płytki podłogowe; pokój Fergusona: zabrano odzież do analizy, sprawdzono ściany i podłogi pod kątem próbek włosów; kuchnia: sztućce zabrane do analizy, sprawdzony popiół w piecu, próbki wysłane do laboratorium. – Podniósł wzrok. – Wydaje się, że nie ma żadnego niedopatrzenia. – Do diabła, spędziliśmy w tym miejscu długie godziny, sprawdzając każdy pieprzony gwóźdź leżący luzem. – Zniecierpliwił się Wilcox. Brown wciąż wpatrywał się w starą kobietę. – Dzisiaj wszystko wygląda tak samo – powiedział Cowart. – Poza tym, że prawdopodobnie zmieniła spiżarnię w ubikację. Tak mi się przynajmniej zdaje. Między jej pokojem a Fergusona nie ma zbyt dużo miejsca, co? – spytał. – Nie. – Detektyw pokręcił głową. – Bardziej przypomina to ustęp niż spiżarnię – stwierdził. Cowart przytaknął. – Teraz jest tam ustęp i łazienka. – Słyszałem, że Ferguson to zainstalował – dodał Wilcox. – Dostał trochę forsy od tego producenta z Hollywood, który chciał odtworzyć historię jego życia. W tej samej chwili odnieśli wrażenie, że spływające na nich promienie słoneczne spotęgowały swą moc, a nagła eksplozja gorąca zdawała się wysysać całe powietrze z podwórza. – A wcześniej, gdzie oni... – Stara przybudówka na tyłach domu. – I? – I co? – Nie ma jej na liście – powiedział powoli Cowart, czując łomotanie w skroniach. Brown odwrócił się od pani Ferguson i spojrzał uważnie na swego partnera. – Przeszukałeś ją, tak? Wilcox skinął głową z lekkim wahaniem. – Hm... tak jakby. Nakaz obejmował dom, więc nie byłem pewny, czy wychodek też należy włączyć do rewizji. Jeden z techników wszedł do środka, ale nic nie znalazł. W oczach Browna pojawiły się piorunujące błyski. – Daj spokój, Tanny. Zastał tam wiele smrodu i gówien. Wszedł, rozejrzał się i dał dyla. Tak napisano w raporcie. – Wskazał palcem zdanie w plątaninie kartek. – O tutaj. Cowart odszedł na parę kroków od wozu. Przypomniał sobie słowa Blaira Sullivana: „Gdybyś miał oczy w dupie”. – Żeby to jasna cholera! – Odwrócił się do Browna. – Sullivan mówił... Policjant zachmurzył się. – Pamiętam, co mówił. Cowart odwrócił się gwałtownie i zaczął iść szybkim krokiem na tyły domu. Doleciał go przeszywający duszne i gorące powietrze głos babki Fergusona. – Dokąd idziesz, Biały Człowieku? – Zajrzę z tyłu – rzucił szorstko Cowart. – Tam nic dla ciebie nie ma! – krzyknęła rozdzierająco. – Nie wolno ci tam iść! – Chcę zobaczyć. Do diabła, chcę zobaczyć. Brown dogonił go szybko, trzymając w ręku łom wyciągnięty z bagażnika samochodu. Dwaj mężczyźni skręcili za rogiem chaty, odgradzając się od protestów kobiety, które utonęły w blasku promieni słonecznych. Na tyłach domu ujrzeli wciśniętą w róg szopę, a obok kilka samotnie rosnących drzew. Drewniana ściana wyblakła kompletnie, zmieniając barwę na matowoszarą. Cowart podszedł bliżej pokrytych pajęczynami drzwi. Nacisnął klamkę i pociągnął, szarpiąc mocniej, gdy zaczęły się otwierać niechętnie, trzeszcząc przeraźliwie na znak protestu. Stare drewno tarło o stare drewno i drzwi zaklinowały się do połowy otwarte. – Uważaj na węże – ostrzegł Brown, chwytając górną część drzwi i ciągnąc mocno. – Bruce! Dawaj to cholerne światło! – wrzasnął. Łomem odgarniał pajęczyny. Na odgłos panicznej ucieczki Cowart odskoczył w tył i jakieś małe stworzenie przebiegło obok, najwyraźniej unikając światła, jakie wtargnęło do środka. Mężczyźni stali ramię w ramię, wpatrując się w drewniany ustęp przykryty klapą i wygładzony latami używania. W małej przestrzeni unosił się gęsty, zapierający dech w piersiach zapach bliższy raczej śmierci czy starości niż odpadkom. – Pod spodem – wskazał Cowart. Brown pokiwał głową. – Droga w dół. Dopiero teraz przyłączył się do nich Wilcox, dysząc ciężko jak po szybkim i wyczerpującym biegu, rzucając cień na swego partnera. – Bruce – zapytał cicho Brown – czy technik podnosił klapę i sprawdził w tym smrodzie? Wilcox pokręcił przecząco głową. – To było przybite na głucho. Gwoździe wyglądały na bardzo stare. Pamiętam, bo prosił mnie, żebym tu wszedł jeszcze raz i sam sprawdził. Nie zauważyłem żadnego śladu, żeby coś wyciągano i przesuwano. Wiesz, o co mi chodzi, coś takiego jak ślady młotka, zadrapania czy coś w tym rodzaju... – Żadnego wyraźnego śladu – dodał Brown. – Dokładnie tak. Nic nie wyskoczyło, kiedy zajrzeliśmy do środka. – Jego oczy rozbłysły złością. – Ale... – zaczął porucznik. – Racja. Ale – przerwał mu Wilcox – nie mogę zagwarantować, że nie miał możliwości wrzucenia czegoś do tej dziury. Technik wlazł do środka i sprawdzał z latarką. Ja wetknąłem tam głowę i rozejrzałem się w miarę dokładnie. Tak to się mniej więcej odbyło. Chodzi mi o to, że któryś z nas coś by zobaczył... – Gdybyś chciał coś ukryć, a nie miałbyś zbyt dużo czasu i chciałbyś być pewny, że będzie to miejsce sprawdzane prawdopodobnie bardzo pobieżnie... – Głos Browna oscylował między naganą a złością. – Dlaczego nie zabrać tego do lasu i nie zakopać? – Nie możesz być pewien, że nie zostanie znalezione, a szczególnie wtedy, gdy przyprowadzamy ze sobą cholerne psy. Jedno jest pewne. Nikt nie wejdzie w tę zasraną dziurę, jeśli nie będzie musiał. Wilcox przytaknął, a jego głos załamał się lekko. – Masz rację. Cholera. Czy myślisz... Myśli wszystkich zostały jednak przerwane przez nagły, ostry krzyk, jaki rozległ się za ich plecami. – Wynocha stąd! Trzej mężczyźni obrócili się jak na komendę i ujrzeli stojącą na tylnej werandzie starą kobietę, która trzymała w rękach dubeltówkę, opierając ją dla wygody na biodrze. – Wyślę was prosto do piekła, jeśli nie ruszycie stąd! Natychmiast! Cowarta zamurowało, natomiast dwaj detektywi zareagowali błyskawicznie, odsuwając się powolutku na boki i zwiększając tym samym odstęp między sobą. – Pani Ferguson – zaczął Brown. – Zamknij się – wycedziła, kierując broń w jego stronę. – Spokojnie, pani Ferguson... – przemówił Wilcox, unosząc ręce w geście wyrażającym bardziej prośbę niż poddanie się. – Ty też! – krzyknęła stara kobieta, obracając dubeltówkę w kierunku reportera. – A wy dwaj, nie ruszać się! Cowart spostrzegł porozumiewawcze spojrzenie detektywów, lecz nie miał pojęcia, co oznaczało. Kobieta odwróciła się ponownie w jego stronę. – Mówiłam ci, żebyś się stąd wynosił. Reporter podniósł ręce w górę, potrząsając przecząco głową. – Nie – powiedział stanowczo. – Co to znaczy, nie? Czy nie widzisz, co trzymam w rękach? Zrobię z tego użytek. Cowart poczuł, jak krew gwałtownie uderza mu do głowy. W oczach starej kobiety ujrzał furię maskującą strach i wiedział, że ona wiedziała, co ukrywa. To jest tutaj, pomyślał. Cokolwiek to jest, jest tutaj. Poczuł, jak gdyby wszystkie nerwy i całe zmęczenie ostatnich dni połączyły się, opadając na jego barki w jednej sekundzie. Przezwyciężył jednak własną słabość i ponownie potrząsnął przecząco głową. – Nie – powiedział tym razem nieco głośniej. – Nie, pani Ferguson. Zamierzam tam zajrzeć, nawet jeśli będzie musiała mnie pani zabić. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony ciągłym okłamywaniem. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony wykorzystywaniem mnie. Jestem, do cholery, zbyt zmęczony, czując się jak jakiś cholerny głupek przez cały ten czas. Kapujesz, stara kobieto? Jestem cholernie zmęczony. Z każdym słowem zbliżał się do niej, zmniejszając ostatecznie o połowę dzielący ich dystans. – Nie podchodź! – krzyknęła. – Zabijesz mnie?! – wrzasnął desperacko. – To uczyniłoby piekło z twego życia. Zastrzel mnie na oczach tych dwóch policjantów. Śmiało, do cholery! No dalej! Ciągle szedł w jej stronę. Zobaczył, jak kobieta unosi wyżej dubeltówkę. – O to mi chodzi! – wrzasnęła. – Zatem śmiało! – odkrzyknął. Czuł absolutną, wszechogarniającą wściekłość. Przezwyciężył w sobie przeczucie o niewinności Fergusona i teraz wszystko w nim wrzało. – Śmiało! Śmiało! Tak jak twój wnuk zamordował z zimną krwią tę małą dziewczynkę! No dalej! Dasz mi taką samą szansę, jaką on dał jej? Ty też jesteś mordercą, stara kobieto? Czy właśnie od ciebie nauczył się, jak ma to robić? Czy nauczyłaś go, jak pociąć małą bezbronną dziewczynkę? – On tego nie zrobił! – Diabła tam nie zrobił! – Cofnij się! – Bo co? Może nauczyłaś go kłamać? Czy tak? – Nie podchodź bliżej! – Czy to zrobiłaś, do cholery? Czy tak? – On tego nie zrobił. Teraz cofnij się albo zdmuchnę twoją głowę. – Zrobił to. Wiesz o tym, do diabła, zrobił to, zrobił, zrobił! W tym momencie kobieta nacisnęła spust. Pocisk rozdarł powietrze tuż nad głową Cowarta, osmalając i ogłuszając go. Reporter upadł na ziemię. Odgłos trzepotu skrzydeł setek ptaków rozległ się za nimi, odbijając się echem od ścian na tyłach domu. Policjanci odruchowo sięgnęli po swoją broń krzycząc: – Nie ruszaj się! Rzuć broń! Reporter widział niebo usiane obłokami i czuł w nozdrzach intensywny zapach kordytu. Poza hukiem wystrzału usłyszał głęboki dźwięk, który zdezorientował go zupełnie, dopóki nie stwierdził, że to jego serce zadudniło mu w uszach. Usiadł i pomacał głowę, następnie spojrzał na ręce, które były mokre od potu, a nie, jak myślał, od krwi. Jego wzrok powędrował w kierunku starej kobiety. Detektywi wciąż wykrzykiwali komendy, które zdawały się gubić w gorączce dnia i prażącym niemiłosiernie słońcu. Stara kobieta spojrzał na niego z góry. – Mówiłam ci, Panie Biały Dziennikarzu. Już raz ci mówiłam. – Jej głos wydawał się niezwykle ostry. – Splunęłabym w oko samemu Lucyferowi, gdyby to miało pomóc mojemu chłopakowi. Cowart wpatrywał się w nią nieruchomo. – Umarłeś? – zapytała nagle. – Nie – odparł spokojnie. – Nie mogłam tego zrobić – powiedziała zgorzkniałym głosem. – Tak po prostu zdmuchnąć ci łepetynę. Do cholery. Jej pomarszczona skóra przybrała teraz barwę szarego popiołu. – Miałam tylko jeden nabój. Odwróciła się w stronę dwóch policjantów zbliżających się z wycelowaną w nią bronią. Podchodzili czujnie nachyleni, gotowi do oddania strzału. Jej wzrok spoczął na Brownie. – Powinnam była oszczędzić ten pocisk dla ciebie – odezwała się chłodno. – Rzuć broń! – Zabijesz mnie, Tanny Brown? – Rzuć broń! Stara kobieta żachnęła się, lecz opuściła powoli strzelbę, kładąc ją ostrożnie koło drzwi tuż za sobą. Następnie stanęła wyprostowana i spojrzała na nich, krzyżując ręce na piersi. – Zabijesz mnie teraz? – spytała ponownie. Wilcox pochylił się nad reporterem. – Nic ci nie jest, Cowart? – Nic mi nie jest – odparł reporter. Wilcox pomógł mu wstać. – Chryste, Cowart, to było coś. Cowart poczuł nagły przypływ dumy. – Nie chrzań – zaśmiał się. Wilcox obrócił się w stronę Browna. – Mam jej założyć kajdanki i przeczytać jej prawa? Porucznik potrząsnął przecząco głową i podniósł strzelbę. Złamał ją, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście nie jest nabita, po czym wyciągnął zużytą łuskę i rzucił ją Cowartowi. – Trzymaj. Na pamiątkę. – Następnie odwrócił się z powrotem do babki Fergusona. – Czy ma pani gdzieś tutaj jeszcze jakąś broń? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Czy teraz porozmawiasz ze mną, stara kobieto? Potrząsnęła ponownie głową i splunęła na ziemię pełna zapalczywości. – A zatem w porządku. Możemy tam zajrzeć. Bruce? – Szefie? – Znajdź jakąś łopatę w magazynku. Porucznik schował rewolwer do kabury i podał nie nabitą strzelbę starej kobiecie rzucającej mu gniewne spojrzenia. Podszedł z powrotem do szopy i skinął głową na Cowarta. – Tutaj – rzucił krótko, podając reporterowi łom. – Zdaje się, że grasz pierwsze skrzypce w machaniu tym narzędziem. Stare, miejscami zmurszałe drewno jęknęło pod uderzeniem metalowej sztangi i łopaty, którą Wilcox znalazł przy szopie. W końcu zatrzeszczało przeraźliwie i rozpołowiło się, ukazując czarną, paskudnie cuchnącą dziurę. Do jej odkażania używano wapna, na szarobrązowej masie odchodów widniały białe smugi. – Gdzieś tam – wskazał Cowart. – Mam nadzieję, że to już wszystkie twoje strzały – wymamrotał Wilcox. – Jeśli ktoś ma jakieś otwarte rany czy skaleczenia, to radzę uważać. – Wziął łopatę od Browna. – Trzy lata temu spieprzyłem robotę i teraz to należy do mnie – szepnął posępnie. Zdjął marynarkę i wyjął z kieszeni chusteczkę, którą obwiązał sobie dookoła twarzy, zakrywając usta i nos. – Do diabła. – Słowa ugrzęzły w zaimprowizowanej masce. – Wiesz, że to nielegalne przeszukanie – odezwał się do Browna, który skinął głową potakująco. – Do diabła – powtórzył Wilcox. Zdecydowanie zrobił krok do przodu i jego noga zanurzyła się w mulistej substancji. Stęknął dramatycznie, mamrocząc pod nosem jakieś przekleństwa, po czym zabrał się za odgrzebywanie kolejnych warstw odpadków skrobiąc uparcie łopatą. – Patrzcie na łopatę – odezwał się z trudem, oddychając przez zakryte usta i nozdrza. – Nie mogę niczego przeoczyć. Brown i Cowart nie odezwali się ani słowem, obserwując z uwagą poczynania Wilcoxa. Działał ostrożnie, dokładnie i powoli drążąc w ciemnej masie. W pewnym momencie poślizgnął się i ledwo uniknął kąpieli w smrodliwej brei. Dźwignął się z wysiłkiem, patrząc z odrazą na brudne i udekorowane odchodami dłonie i ramiona. Zaklął siarczyście, wznawiając mozolne poszukiwania. Minęło pięć, potem dziesięć minut, a detektyw wciąż kopał, przerywając pracę jedynie dla złapania głębszego oddechu i odkaszlnięcia smrodu, który nieprzerwanie gromadził mu się w ustach. Po następnych sześciu machnięciach łopatą zamruczał ponuro: – Chyba zagłębiłem się już na kilka lat wstecz. Ile gówna może wyprodukować ta stara kobieta w ciągu roku? – zaśmiał się gorzko. – Tam! – krzyknął Cowart. – Gdzie, do cholery? – spytał Wilcox. – No tam – wskazał palcem Tanny Brown. – Co to jest? Następny ruch łopatą odsłonił kawałek jakiegoś materiału, który wyszedł z odgłosem klaśnięcia i ssania. Był to kawałek grubego syntetycznego przedmiotu w kształcie prostokąta. Brown nachylił się, żeby przyjrzeć się lepiej znalezisku, po czym chwycił je za róg i podniósł do góry. – Wiesz, co to jest, Bruce? Detektyw skinął głową. – Mógłbym się założyć. – Co? – spytał Cowart. – Kawałek dywanika z podłogi samochodu. Pamiętasz? W wozie Fergusona brakowało sporego fragmentu wykładziny. Oto i on. – Widzisz tam coś jeszcze? – spytał Brown. Wilcox odwrócił się i pogrzebał łopatą w tym samym miejscu. – Nie – stwierdził. – Zaraz, zaraz! Ho, ho, co my tu mamy? Wyszarpnął sporą ilość odchodów z cuchnącego bagna i pokazał to wszystko Brownowi. – Patrzcie na to. Porucznik obejrzał się na Cowarta. – Widzisz to co ja? Reporter przez chwilę wpatrywał się usilnie, aż w końcu rozpoznał zawinięty ciasno węzełek składający się z dżinsów, koszulki, trampek i skarpetek przewiązanych sznurowadłem. Lata leżenia w odchodach sprawiły, że z ubrania pozostały jedynie strzępy, lecz nadal nie można było się mylić. – Założę się o całą farmę, że na tych ciuchach znajdziemy ślady krwi. – Jest tam coś jeszcze? Detektyw popracował przez chwilę łopatą. – Nie sądzę – odezwał się w końcu. – To wyłaź stamtąd. – Z wielką przyjemnością – powiedział i zręcznie wydostał się z dołu. Trzej mężczyźni w milczeniu skierowali się na podwórze. Ostrożnie rozłożyli znalezione rzeczy na ziemi, w miejscu gdzie silnie przygrzewało słońce. – Czy nadają się jeszcze do badania? – spytał po chwili Cowart. Brown wzruszył ramionami. – Podejrzewam, że tak. – Spojrzał uważniej na rozłożone rzeczy. – Tak naprawdę to nie muszą być poddane żadnym badaniom. – Też prawda – zgodził się Cowart. Wilcox próbował doczyścić się, strzepując z ubrania śmierdzące odpadki. Spojrzał na swego partnera. – Tanny – powiedział miękko. – Przykro mi, stary. Powinienem być bardziej dokładny. Powinienem to przewidzieć. Brown potrząsnął przecząco głową. – Teraz wiesz więcej, niż wiedziałeś wtedy. Nie ma sprawy. Powinienem dokładniej sprawdzić raport z przeprowadzonej rewizji. Nadal wpatrywał się w leżące szczątki odzieży. – Do cholery – odezwał się w końcu podniesionym głosem. – Do jasnej cholery. Przeniósł wzrok na stojącego obok Cowarta. – Teraz przynajmniej już wiemy, co? Cowart przytaknął. Delikatnie podnieśli strzępy ubrań i kawałek wykładziny, po czym skierowali się w stronę domu. Zauważyli, jak stara kobieta stoi samotnie, obserwując ich uważnie ze swego stanowiska na werandzie. Jej spojrzenie wyrażało całkowitą bezradność. Cowart dostrzegł, że ręce starszej kobiety trzęsą się wyraźnie. – To nic nie oznacza! – wrzasnęła, szukając rozpaczliwie możliwości obrony. Z trudem uniosła jedną rękę i zamachała zwiniętą w pięść kościstą dłonią w ich kierunku. – Wyrzucam różne stare śmieci. To nic nie oznacza! Policjanci i reporter minęli ciągle krzyczącą kobietę, której słowa biegły przez podwórze, osiągając bladoniebieskie niebo. – To nic nie oznacza! Nie słyszycie, czy co?! Niech piekło pochłonie twoje oczy, Tanny Brown! To nic nie oznacza! Nie zrobiłam tego umyślnie! Rozdział dwudziesty PUŁAPKI Tanny Brown bezmyślnie prowadził wóz policyjny ulicami miasta, w którym się urodził. Siedzący obok Cowart czekał, aż detektyw w końcu coś powie. Wilcox został w laboratorium kryminalnym razem ze znalezionymi w wychodku przedmiotami. Dziennikarz sądził, że wrócą natychmiast na posterunek i zadecydują, co dalej robić. Wbrew tym nadziejom krążył teraz wolno po mieście. – A więc? – zapytał wreszcie. – Co dalej? – Wiesz – odezwał się powoli Brown – trudno to nawet nazwać miastem. Zawsze pozostawało w cieniu Pensacola i Mobile. Mimo to było jedynym, jakie znałem, oraz jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem. Nawet kiedy wyjechałem, żeby odbyć służbę wojskową, a potem znalazłem się w college’u w Tallahassee, cały czas miałem świadomość, że chcę tu wrócić. A ty, Cowart? Co uważasz za swój dom? Cowart przedstawił sobie w pamięci mały ceglasty domek, w którym dorastał. Budynek był nieco oddalony od ulicy, a na podwórzu rósł ogromny dąb. Przed wejściem w rogu stało skrzypiące, bujane, podwójne krzesło, które nigdy nie używane zardzewiało pod wpływem wielu zim. Obraz domu rozmył się prawie natychmiast, ustępując miejsca widokowi gazety jego ojca – jakieś dwadzieścia lat temu, widzianej oczami dziecka, w czasach gdy nie stosowano jeszcze komputerów ani maszyn elektronicznych. Zdawało mu się, jakby rozumienie świata było wytyczane przez poobijane stalowoszare biurka i nikłe blade światła, otoczone kakofonią nieustannie dzwoniących telefonów, podniesionych głosów w redakcji gazety. Zlecenia, gotowe artykuły, charakterystyczny dźwięk poczty pneumatycznej łączącej pokój redakcyjny z poszczególnymi działami. Stukot starej, ręcznej maszyny do pisania przypominający strzały z karabinu maszynowego, wybijający historię codziennych wydarzeń. Dorastał w przekonaniu, że chce uciec jak najdalej od tego wszystkiego, lecz „jak najdalej” było zawsze interpretowane jako to samo, tylko większe i lepsze. Aż wreszcie na horyzoncie pojawiło się Miami. Jedna z najbardziej liczących się gazet. Życie definiowane słowami. A może, pomyślał, śmierć zdefiniowana słowami. – Żadnego domu – odparł. – Tylko kariera. – Czy to nie to samo? – Ciężko rozróżnić. Detektyw kiwnął potakująco głową. – W takim razie co robimy? – zapytał Cowart ponownie. Żadna rozsądna odpowiedź nie przychodziła policjantowi na myśl. – No cóż – zaczął, powoli wymawiając słowa – wiemy, kto naprawdę zabił Joanie Shriver. Obaj mężczyźni poczuli ogarniające ich przygnębienie. Wiedziałem, pomyślał Brown. Od dawna wiedziałem. Wciąż jednak nie mógł odrzucić myśli, że coś się zmieniło. – Nie możesz go udupić, co? – Na pewno nie w sądzie. Wymuszone zeznanie. Nielegalne śledztwo. Bylibyśmy skończeni. – Ja również nie mogę go udupić – powiedział Cowart z goryczą w głosie. – Dlaczego? Co się stanie, jeśli napiszesz artykuł? – Lepiej nie pytaj. Brown skręcił gwałtownie kierownicą i wprowadził wóz na krawężnik, hamując ostro. Obrócił się w kierunku Cowarta. – Co się stanie? – zapytał, wyraźnie zdenerwowany. – Powiedz mi, do cholery! Co się stanie? Twarz Cowarta przybrała kolor purpury. – Powiem ci, co się stanie: Napiszę artykuł i cały świat wskoczy nam na plecy. Myślisz, że przedtem prasa obchodziła się z tobą ostro? Nie masz najmniejszego pojęcia, jacy potrafią być, gdy poczują w powietrzu zapach krwi. Każdy będzie chciał uszczknąć coś dla siebie z tego całego bałaganu. Więcej mikrofonów, dyktafonów, świateł i kamer niż kiedykolwiek widziałeś. Głupi glina i głupi reporter spieprzają swoją robotę i pozwalają mordercy ujść bez szwanku. Nie znajdzie się żadna gazeta czy stacja telewizyjna, która nie będzie chciała wyciągnąć macek po tę historię. – Co stanie się z Fergusonem? Cowart zawył przeraźliwie. – Po prostu zaprzeczy. Uśmiechnie się do kamery i powie: „Nie, proszę pana. Nie zrobiłem niczego takiego. Musieli podłożyć tam ten dowód. Wszystko zostało sfingowane. Tania sztuczka sfrustrowanego gliniarza”. Powie, że musieliśmy znaleźć dowód gdzieś indziej, w miejscu wskazanym przez Blaira Sullivana, który zasugerował, że możemy znaleźć coś takiego jak nóż i podłożyliśmy go w to miejsce. Może to był kawał, a może nie – nie robi to żadnej różnicy. Jestem klapą bezpieczeństwa dla twoich błędów. I wiesz co? Wielu ludzi w to uwierzy. Kiedyś już wymusiłeś na nim zeznanie. Dlaczego nie spróbujesz jakiegoś innego sposobu? Brown otworzył usta, chcąc najwyraźniej coś powiedzieć, lecz Cowart nie dopuścił go do głosu. – Pamiętasz „Fatalne wyobrażenie”? Facet założył szaloną sprawę i tak się na niej skupił, że wydawało się, że ludzie zapomnieli, iż był oskarżony o zaszlachtowanie swojej żony i dzieci. Jak myślisz, kto będzie płaszczem przeciwdeszczowym? Coś bardziej przekonującego? Co zrobisz, gdy Barbara Walters albo pieprzony Mikę Wallace pochyli się nad stołem wśród pracujących kamer i świateł, które sprawią, że oblejesz się potem, i zapyta, czy naprawdę wydałeś swoim ludziom rozkaz, żeby pobili pana Fergusona? Świadomie postępując wbrew prawu? Wiedząc, że gdyby to się wydało, facet wyszedłby na wolność? Czy pomoże ci wtedy zachowanie milczenia i nieudzielanie odpowiedzi? Jak zamierzasz odpowiedzieć na te pytania, detektywie? Jak udowodnisz, że nie podłożyłeś tego dowodu w domu Fergusonów? Powiedz mi, detektywie, bo chciałbym to wiedzieć. Brown spojrzał na Cowarta, a w jego oczach czaiła się wściekłość. – A co z tobą? – Och, nie martw się. Dobiorą się także do mojej dupy. Ameryka jest przyzwyczajona do zabójców. Ale niepowodzenia? Niepowodzeniom poświęca się specjalną uwagę. Spieprzenia i błędy nie są amerykańskie. Tolerujemy morderców, ale nie porażki. Już to widzę: Panie Cowart, otrzymał pan nagrodę Pulitzera udowadniając, że ten człowiek jest niewinny. Czego pan oczekuje obecnie, mówiąc, że on jednak jest winny? Potem zrobi się jeszcze goręcej. Winny? Niewinny? Co pan chce osiągnąć, panie Cowart? Nie mogą przecież istnieć dwa rozwiązania. Dlaczego nie powiedział nam pan o tym wcześniej? Dlaczego pan zwlekał? Co starał się pan ukryć? Jakie jeszcze błędy pan popełnił? Czy odróżnia pan prawdę od kłamstwa, panie Cowart? Wziął głęboki oddech. – Musisz zrozumieć jedną rzecz, detektywie. – Jaką? – Jest tylko dwoje ludzi, których opinia będzie uważała za winnych. Ty i ja. – A Ferguson? – On odejdzie. Co prawda w kłopotliwym położeniu, ale wolny. Może nawet w jakimś odpowiednim miejscu, wśród odpowiednich ludzi zostanie okrzyknięty bohaterem. Może nawet większym bohaterem niż jest obecnie. – Żeby... – Żeby robił cokolwiek, na co ma ochotę... Cowart otworzył drzwi i wysiadł z samochodu. Stanął na chodniku pozwalając, by podmuchy wiatru ostudziły jego emocje. Rozejrzał się po ulicy i jego wzrok zatrzymał się na staromodnym salonie fryzjerskim, posiadającym jeszcze tradycyjne godło w kształcie spirali, której trzykolorowy wzór zdawał się nieustannie wirować. Dopiero po jakimś czasie zauważył, że Brown również wysiadł z samochodu i stoi tuż za nim. – Przypuśćmy – powiedział detektyw do odwróconego plecami Cowarta. – Przypuśćmy, że już robi to, na co ma ochotę. Jakaś inna dziewczynka. Dawn Perry. Zniknęła pewnego dnia. Czy mogę iść na basen, popływać? Wrócę przed kolacją... – Teraz już wiemy, co on lubi, co, Cowart? – Tak. – I nic go nie powstrzyma przed zajmowaniem się tym samym, co robił przed wakacjami w celi śmierci, hę? – W istocie nic. Masz jakąś propozycję, detektywie? – Pułapka – powiedział beznamiętnie Brown. – Zastawimy pułapkę i użądlimy go. Jeśli nie możemy go dostać z powodu jego starych przewinień, powinniśmy go nakryć na czymś nowym. Cowart nie musiał obracać się w tył, żeby stwierdzić, że twarz policjanta wyraża w tej chwili złość. – Tak – powiedział. – Mów dalej. – Coś niedwuznacznego, co pozwoli ukazać jego prawdziwe oblicze. Tak jasne, że kiedy go przymknę, a ty napiszesz artykuł, nikt nie będzie miał żadnych wątpliwości. Żadnych, kapujesz? Żadnych wątpliwości. Czy możesz napisać taki artykuł, Cowart? Napisać tak, żeby facet nie miał wyjścia? Matthew Cowart przypomniał sobie rybaka zakładającego przynętę, składającą się z kawałków zdechłych ryb w pułapce na ostrygi, i spuszczającego ją za burtę łodzi w lodowate czarne odmęty wód przybrzeżnych. Działo się to podczas letnich wakacji za czasów jego młodości. Zafascynowała go wtedy śmiertelnie prosta konstrukcja pułapki na ostrygi. Skrzynka zbita z kilku desek i drucianej siatki. Stworzenia wpełzały do samego końca, nie mogąc oprzeć się powabowi gnijącej padliny. Po zjedzeniu nie były w stanie obrócić się i przedostać się przez małe oczka drucianej siatki. Schwytane przez mieszaninę chciwości, potrzeby i fizycznych ograniczeń. – Mogę napisać ten artykuł – odparł po chwili. Obejrzał się w stronę detektywa dodając: – Pułapki wymagają jednak czasu. Czy mamy czas, detektywie? Jeżeli tak, to ile? Brown potrząsnął głową. – Wszystko co możemy zrobić, to próbować. Brown pozostawił Cowarta w swoim biurze, a sam wyszedł mówiąc, że idzie sprawdzić, czy Wilcox powrócił już z pierwszymi wynikami z laboratorium dotyczącymi strzępów odzieży i kawałka wykładziny z samochodu. Reporter przyglądał się przez chwilę notatkom i fotografiom znajdującym się na biurku, po czym podniósł słuchawkę telefonu i wykręcił numer „The Miami Journal”. W centrali połączono go z Edną McGee. Cowart zastanowił się, ilu ludzi zostało ogłupionych serdecznością jej głosu, nie zdając sobie sprawy, że w tej kształtnej głowie znajduje się stalowy umysł wychwytujący najmniejsze szczegóły i sprzeczności. – Edna? – Matty, Matty, gdzie się podziewałeś? Przez cały czas zostawiam dla ciebie wiadomości. – Jestem uziemiony w Pachouli. Razem z gliniarzami. – Dlaczego z nimi? Myślałam, że miałeś jechać do Starkę, żeby rozejrzeć się po więzieniu. – Mhm, to może zaczekać. – No cóż, ja bym tam pojechała. „The St. Pete Times” poinformował dzisiaj, że Blair Sullivan pozostawił po sobie kilka pudełek wypełnionych dokumentami, dziennikami i opisami. Nie wiem czym jeszcze. Być może jakieś opisy tych wszystkich morderstw. Gazeta mówi, że teraz detektywi z Monroe zajmują się tymi rzeczami szukając jakiegoś śladu. Przesłuchują także każdego, kto pracował w celi śmierci podczas odsiadki Sullivana. Mają również listę osób odwiedzających. Wykonałam parę telefonów i wysmarowałam mały artykulik. Zarząd zastanawia się, gdzie, do diabła, się podziewasz, a w szczególności zastanawia się, dlaczego, do diabła, nie spłodziłeś tego artykułu przed tym sukinsynem z „St. Pete”. Nie są zbyt zadowoleni. Gdzie się włóczyłeś? – Na Keys. – Masz coś ciekawego? – Nic dla gazety. Przynajmniej na razie. Mam jakieś przypuszczenie, może dwa... Edna, daj mi odpocząć. – No cóż, Matty. Na twoim miejscu wyszłabym z siebie i wymyśliła jak najszybciej coś spektakularnego. W przeciwnym razie wilki pojawią się przed twoimi drzwiami, wyjąc w oczekiwaniu na obiad. Kapujesz, o co mi chodzi? – Tłumaczysz w miarę jasno. I apetycznie. – Nikt nie chce przerzucać się z kawioru na jedzenie dla psów. – Edna się roześmiała. – Dzięki, Edna. Potrafisz przekonać. – Tylko ostrzegam. – To już słyszałem. A zatem co masz ciekawego? – Podążanie tropem waszego pana Sullivana okazało się świetnym kształceniem się w konstruktywnej sztuce kłamstwa. – Co przez to rozumiesz? – Z czterdziestu, czy coś koło tego, zabójstw, o które został oskarżony, stwierdziłam, że jest winien około połowy z nich. Może nawet ciut mniej. – Tylko dwadzieścia... – Usłyszał własne słowa i zdał sobie sprawę, jak głupio brzmiały. Tylko dwadzieścia. Jakby czyniło to z niego tylko w połowie tak nikczemnego jak ktoś, kto zabił czterdziestu ludzi. – Zgadza się. Przynajmniej ta dwudziestka wydaje się przekonująca. – A co z innymi? – No cóż, są takie, których na pewno nie popełnił, ponieważ skazano za nie innych. Niektórzy nawet siedzą w celi śmierci. On jakby wplótł te historyjki między wydarzenia z własnego życia. Rozumiesz? Podobnie jak ze zbrodnią w Miccosukkee Reservation. Wtedy również powiedział ci, że zabił kobietę tuż za Tampa. Pamiętasz tę historię? Spotkał kobietę w barze, obiecał, że dobrze się zabawią, a skończyło się na morderstwie. – Aha, pamiętam, że zbytnio się nie rozwlekał nad tą opowieścią. Skupił się na rozkoszy samego zabijania. – Tak, to właśnie ten przypadek. Nie pomylił się tutaj w żadnym szczególe, ale jedna rzecz nie całkiem się zgadzała. Facet, który faktycznie popełnił to morderstwo, zabił jeszcze dwie inne kobiety w tej okolicy. Zajmuje celę oddaloną o jakieś dziesięć metrów od starego pokoiku Blaira Sullivana w celi śmierci. Po prostu wsadził tę historyjkę pomiędzy dwie inne. Dopiero gdy zaczęłam wszystko dokładnie sprawdzać, oświeciło mnie. Wiesz, co on zrobił? Przywłaszczył sobie zbrodnię tamtego faceta, a nie mamy żadnych wątpliwości, że tamten był zabójcą, i dodał do swojej kolekcji. Uczynił podobnie z kilkoma innymi morderstwami, za które siedzą faceci w celi śmierci. Coś na zasadzie przodującego zawodnika w drużynie futbolowej, który ma na swoim koncie wystarczającą liczbę punktów w wygranym meczu, lecz który zdobywa dodatkowe punkty, żeby przypieczętować swój doskonały rezultat. – Edna wybuchnęła śmiechem. – Ale po co to wszystko? Cowart wyczuł, jak wzruszyła ramionami po drugiej stronie telefonu. – Kto wie? Może dlatego wszystkie gachy z FBI były tak cholernie zainteresowane, żeby pogadać z Sullym, zanim poszedł na krzesło. – Ale... – Pozwól, że ci przedstawię pewną teorię. Możesz ją nazwać postulatem McGee albo jeszcze przyjemniej i jeszcze bardziej naukowo. Zasięgnęłam trochę języka i zgadnij, co się okazało. Zawsze obarczano Tedda Bundy’ego winą za trzydzieści osiem morderstw. Może nawet więcej, ale to są dane, jakie my posiadamy. O tylu wspominał, zanim sam wysłał siebie do diabła. Moim zdaniem stary Sully chciał być trochę lepszy. Pośród rzeczy osobistych naszego Sully’ego znaleziono przynajmniej trzy książki na temat wyczynów Bundy’ego. Nieźle, co? Następnym najlepszym mordercą, jeśli możemy przyjąć taką terminologię, czekającym w celi śmierci jest ten Polak, Okrent z Landerdale. Pamiętasz go? Miał pewien problem z prostytutkami. Znaczy się, zabijał je. Oficjalnie ma ich na koncie jedynie jedenaście. Nieoficjalnie – około siedemnastu, osiemnastu. Siedział w tym samym skrzydle co Sully. Zaczynasz kapować, o co mi chodzi, Matty? Stary Sully zapragnął sławy. Nie tylko z powodu swoich uczynków, ale także i nie swoich. A zatem sobie pozwalał. – Teraz zaczynam rozumieć. Czy możesz załatwić kogoś, kto to powie, a następnie zapisać wszystko? – Nie ma sprawy, skarbie. Faceci z FBI powiedzą, co tylko będę chciała. W Bostonie są dwaj socjologowie zajmujący się wielokrotnymi mordercami. Rozmawiałam z nimi już wcześniej. Strasznie im się spodobał postulat McGee. Reasumując, jeśli popracuję do późna, powinno się to ukazać najprawdopodobniej pojutrze. – Wspaniale – stwierdził Cowart. – Ale, Matty, odniesie to lepszy skutek, gdybyś równocześnie puścił coś swojego. Na przykład artykulik o tym, kto zabił tych dwoje staruszków w Keys. – Ciągle nad tym pracuję. – Postaraj się jak najlepiej. To jedyna niewiadoma, jaka pozostała tam do rozwiązania, Matty. Wszyscy chcą poznać prawdę. – Rozumiem. – Zaczynają się niecierpliwić w dziale miejskim. Chcą zaprzęgnąć do działania naszą rozsławioną na całym świecie, wspaniałą, i tylko czasami niekompletną drużynę. – Oni nie mogą się nawet domyślać... – Wiem, Matty, ale niektórzy ludzie powiadają, że jesteś zdołowany. – Nie jestem. – Tylko cię ostrzegam. Sądziłam, że będziesz ciekaw, co ludzie gadają za twoimi plecami. A ten artykuł w „The St. Pete Times” wcale ci nie pomógł. Nie sprzyja ci również fakt, iż nikt nie ma pojęcia, gdzie przebywasz przez dziewięćdziesiąt dziewięć procent czasu. Boże, redaktor miejski musiał okłamać tę detektyw z Monroe, gdy któregoś ranka szukała cię tutaj. – Shaeffer? – To ładna kobitka o oczach, które wyrażały, że wolałaby cię przypiekać nadzianego na szpikulec od rożna, niż rozmawiać z tobą. – Tak, to niewątpliwie ona. – A więc przyszła tutaj i znalazła na ciebie jakiegoś haka. – W porządku. Rozumiem. – Słuchaj, zostaw to. Dowiedz się, kto załatwił tych staruszków. Może wygrasz następną dużą sprawę, co? – Nie sądzę, żeby to był dobry pomysł. – Chyba nie ma nic złego w fantazjowaniu? – Raczej nie. Odwiesił słuchawkę, mrucząc jakieś przekleństwa pod nosem, choć nie wiedział dokładnie, kogo lub co przeklinał. Zaczął wykręcać numer do redaktora miejskiego, lecz przerwał po chwili. Co mógł mu powiedzieć? Wtedy właśnie usłyszał hałas przy drzwiach, podniósł wzrok i ujrzał Bruce’a Wilcoxa. Detektyw wydawał się nienaturalnie blady. – Gdzie jest Tanny? – spytał – Gdzieś się tu kręci w pobliżu. Wyszedł i kazał mi tu czekać. Myślałem, że ciebie szuka. Dowiedziałeś się czegoś? Wilcox potrząsnął głową zrezygnowany. – Nie mogę uwierzyć, że to spieprzyłem – odparł. – Czy w laboratorium coś znaleźli? – Po prostu nie mieści mi się w głowie, że nie sprawdziłem wtedy tego cholernego kibla. – Wilcox rzucił na biurko kilka kartek papieru. – Nie musisz ich czytać – powiedział. – Na dżinsach, koszuli i dywaniku z samochodu znaleźli coś, co przypomina ślady krwi. Na miłość boską! Coś co przypomina. A sprawdzali to pod mikroskopem. Wszystko uległo zniszczeniu, tak że nie można tam niczego dojrzeć. Trzy lata w gnoju, szlamie, brudzie i odpadkach. Zostało cholernie mało. Patrzyłem, jak technik rozpostarł koszulę i rozpadła mu się prawie w rękach, kiedy zaczął manipulować przy niej pincetą. Podsumowując: żadnej rzeczy, która może być uznana za rozstrzygającą. Teraz chcą to wszystko przesłać do lepszego laboratorium w Tallahassee, ale kto wie, co tamci znajdą. Technik raczej nie był optymistycznie nastawiony co do wyników badań. Wilcox przerwał i wziął długi, głęboki oddech. – Oczywiście i ty, i ja wiemy, czemu te rzeczy tam się znalazły. W takiej sytuacji jednak nie możemy oświadczyć, że są jakimś dowodem. Do diabła! Gdybym je znalazł trzy lata temu, kiedy wszystkie ślady były jeszcze świeże, rozumiesz, rozpuszczają to gówno razem z całym brudem dookoła i pozostaje krew. – Spojrzał na Cowarta. – Krew Joanie Shriver. A teraz to jedynie kilka kawałków zniszczonych ciuchów. Cholera! Detektyw zaczął miotać się po pokoju. – Nie mogę uwierzyć, jak bardzo spieprzyłem tą sprawę – powtórzył. – Spieprzyłem. Spieprzyłem. Spieprzyłem. Moją pierwszą cholernie ważną sprawę. Zaciskał kurczowo pięści. Cowart zauważył, jak mięśnie detektywa poruszają się pod cienką koszulą. Zapaśnik przed walką. Tanny Brown siedział przy biurku w dopiero co opustoszałym biurze, wykręcając systematycznie numery telefonów. Drzwi były zamknięte, a tuż przed nim leżał żółty, oficjalny bloczek na notatki i osobista książeczka z adresami. Wykręcił czwarty z rzędu numer oczekując cierpliwie, aż ktoś podniesie słuchawkę. – Policja Eatonville. – Poproszę z kapitanem Luciousem Harrisem. Mówi porucznik Theodore Brown. Czekał cierpliwie i po chwili w słuchawce rozległ się tubalny głos: – To ty, Tanny? – Cześć, Lukę. – No tak. Dawno się nie słyszeliśmy. Co słychać? – Raz lepiej, raz gorzej. A u ciebie? – Ech, do diabła, Życie to nie bajka, ale nie jest również takie okropne, więc myślę, że nie mogę narzekać. Brown wyobraził sobie potężną postać kolegi po drugiej stronie linii. Na pewno jest w mundurze, zbyt ciasnym na jego potężnie umięśnionym cielsku, szczególnie przy szyi. Odnosiło się wrażenie, że głowa kapitana policji spoczywa na białym krochmalonym kołnierzyku ozdobionym złotymi insygniami. Lucious Harris był niezwykle łagodny i pogodny, a wyglądał, jakby życie wydawało mu się wielką ucztą. Tanny zawsze lubił rozmawiać z kapitanem, ponieważ bez względu na to jak zły wydawał się świat dookoła, wielki mężczyzna pozostawał pełen entuzjazmu i optymizmu. Tym razem jednak Tanny nie dzwonił, żeby pogawędzić sobie z przyjacielem. – Jak sprawy w Eatonville? – spytał. – Wiesz, Tanny, faktycznie stajemy się czymś w rodzaju turystycznej pułapki. Ludzie ściągają tu, ponieważ zwróciliśmy na siebie uwagę tą próżną panią Hurston. Co prawda nie mamy zamiaru konkurować z Disney World czy Key West, ale fajnie jest tu wpaść. Brown spróbował wyobrazić sobie Eatonville. Jego przyjaciel dorastał tam i rytmy tego miejsca eksplodowały w jego głosie. Było to niewielkie miasteczko, w którym panował osobliwy porządek. Prawie wszyscy mieszkańcy mieli czarny kolor skóry. Miejscowość zyskała nieco rozgłosu dzięki pisarstwu Żary Neale Hurston, będącej najznamienitszą osobistością Eatonville. Mimo to Eatonville pozostawało małym miasteczkiem dla czarnych, rządzonym przez czarnych. Po krótkim milczeniu Lucious Harris powiedział: – Przestałeś do mnie dzwonić. Teraz trudno nas nawet nazwać przyjaciółmi. Oczywiście zauważyłem, że zyskałeś sporo rozgłosu, lecz nie takiego o jaki zwykle się zabiega. – To prawda. – Teraz mija trochę czasu, a ty dzwonisz, ale nie będziesz chyba gadał o tym, dlaczego tyle czasu nie dawałeś znaku. I nie będziesz chyba gadał o niczym innym jak o czymś specjalnym, co? – Trafiłeś w sedno, Lukę. Pomyślałem, że może będziesz potrafił mi pomóc. – No to wal śmiało. Cały zamieniam się w słuch. Tanny Brown wziął głęboki oddech i zaczął: – Nie wyjaśnione zniknięcia. Zabójstwa. Cały ubiegły rok. Dzieciaki, nastolatki, dziewczyny. I do tego czarni. Czy na twoim terenie miałeś podobne sprawy? Policjant milczał, jakby zastanawiał się nad odpowiedzią. Brown wyczuł coś w rodzaju tłamszenia czegoś po drugiej stronie linii. – Tanny, czemu pytasz mnie o takie rzeczy? – Po prostu... – Powiedz mi zupełnie szczerze, Tanny. Czemu dzwonisz z tym do mnie akurat teraz? – Lukę, łapię się wszystkich możliwości. Mam pewne złe przeczucia i po prostu węszę wszędzie gdzie się da. – Wywęszyłeś tu coś dużego, stary. Brown zesztywniał w jednej chwili. – Powiedz mi – poprosił miękko. Wyczuł, jak grzmiący głos po drugiej stronie słuchawki naprężył się, zawibrował, jakby słowa nabrały nagle większego znaczenia. – Szalony dzieciak – powiedział powoli Harris. – Dziewczynka o imieniu Alexandra Jones. Lat trzynaście. Z tych co to czasami wydają się ośmioletnim dzieckiem, a czasami osiemnastoletnią panną. Raz słodka i grzeczna przychodzi popilnować dziecka pani Harris i mojego, a chwilę później widzę, jak pali papierosa przed sklepem, zachowując się jak dorosła i otrzaskana z życiem kobieta. – Podobnie jak moje własne córki – wtrącił Brown mimowolnie. – Nie. Twoje córki coś już osiągnęły, a ta mała nie. W każdym razie coś jej się pomieszało i zaczęła szaleć, rozumiesz, o co mi chodzi. Zaczyna myśleć, że to miasteczko jest dla niej zbyt małe. Pewnego razu ucieka i ojciec znajduje ją przy drodze wlokącą małą walizkę. Tatuś jest jednym z moich patrolowych, a więc wiemy o wszystkim. Ucieka po raz drugi i tym razem znajdujemy ją tuż za Landerdale na Alei Aligatora czekającą na okazję. Trzy miesiące temu ucieka po raz trzeci. Matka i ojciec objeżdżają wszystkie możliwe drogi, poszukując swego dziecka. Przypuszczają, że tym razem jedzie na północ do Georgii, gdzie mają krewnych, a między innymi kuzyna, w którym dziewczynka się podkochuje. Rozmawiam ze wszystkimi wydziałami stanowymi. Rozsyłamy jej rysopis, czujesz to? Ona nigdy jednak nie pojawia się w Georgii ani Landerdale, Miami, Orlando czy w innym pieprzonym miejscu. Pojawia się natomiast na Wielkim Cyprysowym Bagnie, gdzie jacyś łowcy znaleźli ją trzy tygodnie temu. Znaleźli to, co z niej zostało, czyli kilka kości. Obrobione do czysta przez małe zwierzęta, ptaki i słońce. Niezbyt przyjemny widok. Trzeba było robić identyfikację przez badanie zębów, ale nawet to nie było do końca przekonujące. Nie znaleźliśmy nawet żadnych szczątków odzieży w pobliżu. Ktokolwiek to zrobił, musiał ukryć ciuchy w jakimś innym miejscu. Widzisz, nietrudno, do cholery, stwierdzić, co jej się przytrafiło, co? Dojść jednak, kto za tym stoi, to już zupełnie inna sprawa. Brown nie odezwał się ani słowem. Słyszał, jak Harris bierze głęboki oddech. – ... Nigdy nie zakończymy tej sprawy, stary. Czy wiesz, Tanny, ile wywiadów przeprowadziliśmy w związku z nią? Ponad trzysta. Robiłem to osobiście wraz z moim szefem detektywów, Henrym Lincolnem, którego przecież znasz. Pracowało nad tym również kilku najlepszych facetów z kryminalnej z tego okręgu. Nie kadzę. Żadnych świadków, bo nikt nie widział, jak wsiadała do jakiegoś samochodu. Żadnych dowodów z laboratorium, bo nic z niej nie zostało. Żadnych podejrzanych, chociaż rozesłaliśmy rysopis i postawiliśmy na nogi mnóstwo ludzi. I nic. Jak się tak dobrze zastanowić, to możemy jedynie pomóc jej rodzinie zrozumieć. Chyba sam powinienem poświęcić trochę czasu i pójść do kościoła, bo może jakaś modlitwa czy dwie pomogą. Wiesz, o co się modlę, Tanny? – Nie – odparł ochryple Brown. – Tanny, nie modlę się, żebyśmy znaleźli tego faceta. Wcale nie o to, ponieważ nie sądzę, żeby sam Bóg potrafił rozwiązać tę zagadkę. Modlę się o to, żeby ten, kto to zrobił, przejeżdżał kiedyś przez Eatonville zmierzając do jakiegoś innego miasta, gdzie ktoś by go zauważył, gdzie mają świetne ekipy i sprzęt w laboratoriach. Może właśnie tam facet popełni jakiś błąd i wtedy wpadnie. O to się właśnie modlę. Kapitan umilkł, zdając się rozmyślać nad czymś. – ... Bo myślę, że ta dziewczyna przeżyła koszmar. Ból i strach, Tanny. Ból, strach i przerażenie, a tak naprawdę mało kogo to interesuje. – Przerwał ponownie. – A potem dzwonisz do mnie nagle z tym pytaniem, a ja zachodzę w głowę, dlaczego dzwonisz i zadajesz takie pytanie właśnie mnie. Na chwilę zapanowała głucha cisza. – Słyszałeś o facecie, który wyszedł z celi śmierci? – spytał Brown. – Pewnie, że tak. Robert Earl Ferguson. – Był kiedykolwiek w Eatonville? Lucious Harris wzdrygnął się. Brown słyszał, jak kapitan łapie powietrze w płuca, po czym mówi: – Myślałem, że jest niewinny. Tak przynajmniej twierdzą w gazetach i telewizji. – Czy był kiedykolwiek w Eatonville? Mniej więcej w tym czasie kiedy zniknęła ta dziewczynka? – Był tutaj – odparł wolno Harris. Z ust Browna wydobył się dźwięk przypominający trochę charczenie, trochę warczenie. Zdał sobie nagle sprawę, jak mocno zaciskał zęby. – Kiedy? – rzucił krótko. – Nie tak dawno. Może trzy lub cztery miesiące przed zniknięciem Alexandry. Prawił kazanie. Do diabła, sam poszedłem, żeby go zobaczyć. Całkiem ciekawie gadał. Mówił o Jezusie, który stoi przy nas i oświetla nasze drogi bez względu na to, jak ciemny wydawałby się świat dookoła. – A co... – Został tu przez kilka dni. Chyba przez sobotę i niedzielę, a potem wyjechał. Słyszałem, że wrócił do jakiejś szkoły. Nie sądzę, żeby tu był, kiedy Alexandra Jones uciekła. Sprawdzę wszystkie hotele i motele, ale nie wiem, czy to jeszcze możliwe. To prawda, że mógł tutaj wrócić. Dlaczego jednak sądzisz, że... Brown pochylił się nad stołem, czując nieprzyjemne walenie w skroniach. – Sprawdź to dla mnie, Lukę. Upewnij się, czy przebywał w tym rejonie, w czasie gdy zniknęła dziewczyna. – Spróbuję. Nie sądzę jednak, żeby coś z tego wyszło. Naprawdę nie podejrzewam. Mówisz, że nie jest niewinny? – Nic nie mówię. Po prostu sprawdź, co? – Nie ma sprawy, Tanny. Sprawdzę. A potem sobie pogadamy, bo nie podoba mi się coś, co słyszę w twoim głosie, przyjacielu. – Mnie też się nie podoba – odparł Brown i odłożył słuchawkę. Przypomniała mu się Pachoula tuż po zniknięciu Joanie Shriver. Słyszał odgłos syren radiowozów, widział ludzi zbierających się w grupki i wyruszających na poszukiwania. Pierwsze kamery przybyły już w nocy, niedługo po tym jak telefony z gazet zaczęły zalewać biuro. Mała biała dziewczynka znika w drodze powrotnej ze szkoły. To koszmar, który uderza we wrażliwy punkt znajdujący się w każdym człowieku. Jasne włosy. Niewinny uśmiech. Nie minęły cztery godziny, a twarz dziewczynki znalazła się w telewizji. Każda upływająca minuta pogarszała sytuację. Czego się nauczył? – zastanowił się Brown. Nauczył się, że podobne wydarzenie zostanie zignorowane; żadnych kamer ani mikrofonów, żadnych harcerzyków ani Gwardii Narodowej przeszukujących moczary, jeśli zmieni się jeden jedyny szczegół sytuacji: białe zamieni się w czarne. Walcząc z sobą o przywrócenie wewnętrznej równowagi, wstał i poszedł szukać Cowarta. W biurze wisiała na ścianie duża mapa stanu Floryda. Zatrzymał się przed nią i powiódł wzrokiem do Eatonville, a następnie w dół ku Perrine. Tuziny, pomyślał. Tuziny małych czarnych enklaw w całym stanie. Południe. Zepchnięte przez historię i gospodarkę na niski poziom, na którym ludzie żyli z perspektywą większego lub mniejszego sukcesu. Całe terytorium nadzorowane przez niedostateczną liczbę, często niedostatecznie wyćwiczonej policji, operującej połową zasobów dostępnych białym, a posiadającą dwukrotnie więcej problemów z narkomanią, alkoholem, rabunkami, desperacją i rozgoryczeniem. Odpowiednie tereny łowieckie. Rozdział dwudziesty pierwszy OGNIWO Andrea Shaeffer powróciła późnym wieczorem do swojego pokoju w motelu. Zamknęła za sobą drzwi na podwójny zamek, następnie sprawdziła łazienkę, małą ubikację, zajrzała pod łóżko, w końcu sprawdziła okno, czy wciąż jest szczelnie zamknięte. Zwalczyła w sobie chęć otworzenia małej torebki i wyjęcia ukrytego w niej pistoletu kaliber dziewięć milimetrów. Odkąd opuściła mieszkanie Fergusona, przygważdżało ją nieokreślone uczucie strachu. Po zapadnięciu zmroku poczuła ucisk, jak gdyby nosiła przyciasne ubrania. Kim on był? – zapytała samą siebie. Wsadziła rękę do torebki i szperała w niej, aż znalazła kartki papieru, których używała do pisania listów do matki, nigdy nie wysyłanych. Następnie zapaliła lampkę stojącą w rogu pokoju przy stoliku, przysunęła krzesełko i zaczęła pisać. „Kochana mamo”... Coś się wydarzyło. Przypatrzyła się słowom napisanym na górze strony. Co on powiedział? – zadała sobie ponownie pytanie. Powiedział, że jest bezpieczny. Od czego? Przechyliła się do tyłu na krześle, gryząc koniec pióra, podobnie jak student szukający odpowiedzi w teście. Przypomniała sobie jak, pomimo jej protestów, że nie będzie w stanie rozpoznać tych dwóch mężczyzn, którzy ją napadli, zaprowadzono ją do specjalnego pokoju, w którym ustawiono w szeregu kilku facetów. Światła w pomieszczeniu były przyciemnione, a po obu jej stronach stali dwaj detektywi, których imion już nie pamiętała. Przyjrzała się uważnie dwóm grupom mężczyzn ustawionych pod ścianą. Na komendę obrócili się najpierw w prawo, a następnie w lewo, ukazując swoje profile. Przypomniała sobie szeptane porady detektywów: „Ma pani czas”, i pytania: „Czy któryś z nich przypomina pani napastników?” Ona jednak nie była w stanie dokonać jakiejkolwiek identyfikacji. Pokręciła przecząco głową i detektywi wzruszyli ramionami. Przypomniała sobie grymas, jaki przez chwilę pojawił się na ich twarzach, i pamiętała, że zdecydowała się zwalczyć swoją bezradność, że nigdy już nie pozwoli nikomu wydostać się na wolność po zadaniu takiego bólu. Spojrzała na list, którego nie miała zamiaru wysłać, i napisała: „Spotkałam człowieka przepełnionego śmiercią”. To wszystko, pomyślała. Przeanalizowała wszystko, co pokazał jej Ferguson: złość, wzgardę, arogancję. Strach, jedynie w niewielkiej mierze – tylko gdy nie był pewny, dlaczego się tam znalazła, lecz kiedy dowiedział się, uczucie się ulotniło. Dlaczego? Ponieważ nie miał się czego obawiać. Dlaczego? Ponieważ znalazłam się tam z niewłaściwego powodu. Włożyła pióro pomiędzy kartki papieru i wstała. Jaki jest właściwy powód? – zastanowiła się. Shaeffer wyprostowała się i podeszła do podwójnego łóżka. Usiadła i podciągnęła kolana pod brodę, obejmując nogi rękami, aby utrzymać je nieruchomo, podczas gdy ryzykownie balansowała ciałem na skraju łóżka. Przez chwilę bujała się w tył i w przód zastanawiając się, co powinna teraz zrobić. W końcu uporządkowała myśli, rozprostowała nogi i sięgnęła po telefon. Dopiero po kilku nieudanych próbach odnalazła Michaela Weissa, kontaktując się z nim przez biuro zaopatrzenia więzienia stanowego w Starkę. – Andy? To ty? Gdzie byłaś? – Mikę? Jestem w Newark w New Jersey. – New Jersey. Jezu! Dlaczego w New Jersey? Myślałem, że siedzisz z Cowartem w Miami. Czy on też jest w New Jersey? – Nie, ale... – Więc gdzie, do diabła, on jest? – Północna Floryda. Pachoula, ale... – Dlaczego ciebie tam nie ma? – Mikę, daj mi chwilę, to wszystko wytłumaczę. – Jeszcze jedna rzecz. Myślałem, że będziesz utrzymywała kontakt jak przez cały czas. Prowadzę to śledztwo, pamiętasz, prawda? – Mikę, daj mi jedynie minutę, hę? Przyjechałam tutaj, żeby zobaczyć się z Robertem Earlem Fergusonem. – Facet, którego Cowart wyrwał z celi śmierci? – Zgadza się. Facet, który siedział w celi obok Sullivana. – Aż do chwili gdy próbował złapać go przez kraty i udusić. – Tak. – No i co? – To było... – Zawahała się. – Niezwykłe. Nastąpiła krótka przerwa, po czym starszy policjant zapytał: – No i co? – Wciąż próbuję w tym grzebać. Usłyszała, jak westchnął. – Co to ma wspólnego z naszą sprawą? – Cóż, muszę pomyśleć, Mikę. Wiesz, Sullivan i Cowart byli jak dwa boki trójkąta. Ferguson był trzecim bokiem, ogniwem spajającym ich razem. Bez Fergusona Cowart nigdy nie zobaczyłby się z Sullivanem. Doszłam do wniosku, że lepiej go sprawdzić. Zobaczyć, czy ma alibi na czas, kiedy dokonano morderstwa. Po prostu przyjrzeć mu się. Weiss zawahał się i dopiero po chwili powiedział: – No cóż, w porządku. To wydaje się nie do końca pozbawione sensu. Nie wiem, co prawda, co to wnosi do sprawy, ale nie jest szalone. Myślisz, że istnieje jakieś powiązanie pomiędzy tą trójką? Może coś, co ma związek z morderstwami? – Coś koło tego. – Jeśli rzeczywiście istniałoby, to dlaczego ten skurczybyk Cowart nie wsadził tego do swojego artykułu? – Nie wiem. Może obawiał się, że to mogłoby postawić go w złym świetle. – W złym świetle? Jezus, Andy, on jest kurwą. Wszyscy dziennikarze to kurwy. Oni nie dbają o wczorajsze sztuczki, jedynie o dzisiejsze. Gdyby coś miał, umieściłby to w gazecie. Już widzę nagłówki: OGNIWO Z CELI ŚMIERCI UJAWNIONE. Literami pewnie większymi niż nazwa gazety. Oszaleliby. Prawdopodobnie wygrałby nim inną cholerną nagrodę. – Być może. Weiss parsknął. – Tak, być może. W każdym razie nie masz niczego, co może sprowadzić Fergusona do Tarpon Drive? – Nie. – Może ktoś go rozpoznał w Islamorada? Może jakiś człowiek, którego przesłuchiwałaś na Tarpon Drive, wspomniał coś o czarnym mężczyźnie? – Nie. – A co z rachunkiem hotelowym czy biletem lotniczym lub czymkolwiek? Co z próbkami krwi czy odciskami palców, czy z narzędziem zbrodni? – Nic. – A więc przebyłaś szmat drogi, ponieważ w jakiś sposób facet był związany z dwoma innymi graczami, którzy siedzą tutaj. – Zgadza się – powiedziała powoli. – To był pewien rodzaj przeczucia. – Andy, proszę. Przeczucia to mają w tym pierdolonym Perrym Masonie, a nie w prawdziwym życiu. Nie opowiadaj mi o przeczuciach. Po prostu powiedz mi, czego dowiedziałaś się od tego dupka. – Zaprzeczył, że ma bezpośredni związek z popełnioną zbrodnią. Miał jedynie kilka interesujących wiadomości, jak to działa w celi śmierci. Powiedział, że większość tamtejszych strażników to prawie mordercy. Sugerował, żeby skupić się na nich. – To ma sens – odparł Weiss. – To wiąże się ściśle z tym, co ja teraz robię i co ty również powinnaś robić. Facet miał alibi, zgadza się? – Powiedział, że był na zajęciach. Studiuje kryminalistykę. – Doprawdy? To zaczyna się robić interesujące. – Tak. Miał teczkę wypełnioną skryptami postępowania karnego i śledczego. Powiedział, że potrzebne mu były na zajęcia. – W porządku. Czy możesz to sprawdzić, a potem, kiedy okaże się, że mówił prawdę, przywieźć to tutaj? – Mhm, pewnie. Tak. W słuchawce zapanowała chwilowa cisza i w końcu Weiss powiedział: – Andy, dlaczego w twoim głosie wykryłem nutę wahania? Zastanowiła się przed odpowiedzią. – Mikę, czy kiedykolwiek miałeś uczucie, że rozmawiasz z właściwym facetem, lecz z niewłaściwej przyczyny? Chodzi mi o to, że facet przyprawił mnie o siódme poty. Nie wiem, jak inaczej określić to uczucie. Kłamał. Jestem tego pewna. Całkowicie kłamał. Nie potrafię jednak powiedzieć dlaczego. Przestraszył mnie porządnie. – Inne przypuszczenie? – Przeczucie. Chryste, Mikę, nie jestem szalona. Weiss czekał przez chwilę, zanim odpowiedział: – Jak cię przestraszył? – W dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach. – Wyczuła, że starszy detektyw ciężko myśli. – Wiesz, co powinienem teraz powiedzieć, prawda? Skinęła głową i odpowiedziała: – Że mam wziąć zimny lub gorący prysznic, jakikolwiek, i zapomnieć o tym. Pozwolić dupkowi działać i popełnić błąd, pozwolić tym glinom zająć się tym i zabrać mój kuper do Słonecznego Stanu. Roześmiał się. – Chryste! Ty nawet mówisz zupełnie jak ja. – Więc? – W porządku – powiedział powoli. – Weź odpowiedni prysznic. Potem pomyszkuj dookoła, tak dużo jak uznasz za stosowne przez dzień czy coś koło tego. Poradzę sobie tutaj bez większych problemów. Kiedy jednak wszystko zostanie już powiedziane i zrobione, i nie będziesz niczego miała, chcę, żebyś napisała raport ze wszystkimi twoimi domysłami, przeczuciami i z czymkolwiek, do cholery, co sądzisz, że jest odpowiednie. Wyślemy to do mojego znajomego z policji stanowej w New Jersey. On to po prostu wyśmieje, ale, hej, przynajmniej nie będziesz myślała, że jesteś szalona. I twoja dupa będzie kryta. – Dzięki, Mikę. – Czuła dziwną mieszankę ulgi i strachu. – Och – mruknął. – Jest jeszcze kilka innych rzeczy. Nawet nie zapytałaś, czego się, do diabła, tutaj dowiedziałem. – Czego? – No cóż, Sullivan pozostawił po sobie trzy pudełka wypełnione osobistymi rzeczami. Głównie książki, radio, mały telewizor, Biblia i tym podobne śmieci, lecz było tam jeszcze kilka naprawdę intrygujących dokumentów. Między innymi jego odwołanie, dokładnie zaplanowane, gotowe do przedstawienia w sądzie. Wszystko co musiał zrobić, to przekazać je jakiemuś urzędnikowi i sprawa załatwiona, automatyczne powstrzymanie egzekucji. I wiesz co? Skurczysyn całkiem nieźle przekonał ławę przysięgłych, że oskarżycielem, który wsadził go do pudła, powodowały uprzedzenia rasowe. Chodzi mi o to, że mógł to ciągnąć latami. – Jednak tego nie wykorzystał. – Nie. Ale to nie wszystko. Co powiesz na list od producenta nazwiskiem Maynard z LaLa Land? To ten sam facet, który wykupił prawa do biografii twojego przyjaciela Fergusona po tym, jak Cowart zrobił z niego gwiazdę. Złożył podobną ofertę Sullivanowi. Dziesięć tauzenów. Teraz już nie całe dziesięć. Dziewięć tysięcy dziewięćset. Za wyłączne prawa do historii jego życia. – Życie Sullivana stało się sprawą publiczną. Dlaczego miałby płacić... – Rozmawiałem z nim dzisiaj. Goguś powiedział, że to jest standardowe działanie przed nakręceniem filmu. Otrzymać wszystkie prawa. Powiedział jeszcze, że Sullivan obiecał mu, że złoży apelację. Więc facet musiał zrobić ruch, żeby dostać prawa, w przeciwnym razie Sullivan mógł pomieszać mu szyki na czas złożenia apelacji w swojej sprawie. Strasznie się zdziwił, gdy Sully został stracony. – Mów dalej. – Tak więc dziewięć tysięcy dziewięćset dolców pływa sobie gdzieś i myślę, że dowiemy się, co się stało z tymi pieniędzmi, i dowiemy się, jak Sullivan zapłacił za te dwa zabójstwa. – Pamiętaj, że zabił masę ludzi. Istnieje coś takiego jak Komisja Ochrony Praw Ofiar. Sullivan nie mógł zatrzymać takich pieniędzy. Oczekiwano, że pójdą do rodzin ofiar jego zbrodni. – Zgadza się. Producent złożył pieniądze na koncie banku w Miami według instrukcji Sullivana, która była częścią umowy. Potem producent napisał list do Komisji Ochrony Praw Ofiar w Tallahassee informując ich o zapłacie. Dokładnie tak jak wymaga tego prawo. Oczywiście biurokraci potrzebują wielu miesięcy, żeby dowiedzieć się czegokolwiek. A tymczasem... – Mogę zgadnąć. – Zgoda. Pieniądze istnieją gdzieś na boku. Już nie na tym koncie. Ludzie ich nie mają, a Sullivan już ich nie potrzebuje, gdziekolwiek jest. – Więc... – Więc zgaduję, że wyśledzimy to konto, może nawet znajdziemy tego skurwiela, który je otworzył i opróżnił. Potem będziemy mieli podejrzanego o dwa morderstwa. – Dziesięć tysięcy dolarów. – Dziewięć tysięcy dziewięćset. Naprawdę interesująca liczba. W ten sposób omijane jest prawo federalne, które wymaga dokumentacji transakcji pieniężnych powyżej dziesięciu tauzenów... – Ale dziewięć tysięcy dziewięćset nie jest... – Do diabła! Tam zabiliby cię za paczkę fajek. Jak myślisz, co ktoś mógłby zrobić za prawie dziesięć tauzenów? I pamiętaj, że niektórzy z tych strażników więziennych nie wyciągają więcej niż trzy, cztery setki tygodniowo. Dziesięć tłustych tysiączków prawdopodobnie brzmi dla nich jak całe mnóstwo piekielnych pieniędzy. – A co z założeniem tego konta? – W Miami? Czy nie wystarczy mieć podrobionego prawa jazdy i fałszywego numeru ubezpieczenia? Chodzi mi o to, że nie spędzają tam w Miami zbyt dużo czasu sprawdzając, co dzieje się w banku, ponieważ są cholernie zajęci praniem brudnego szmalu ze sprzedaży narkotyków i prawdopodobnie nawet nigdy nie zauważyli tej drobnej transakcji. Chryste, Andy, transakcja mogła się odbyć za pomocą bankomatu. Nie musieli nawet widzieć tego człowieka na oczy. – Czy producent wie, kto je otworzył? – Ten idiota? Niemożliwe żeby wiedział. Sullivan podał jedynie numer i instrukcję. Wie tylko, że Sullivan wyrolował go opowiadając historię swojego życia Cowartowi. A więc to wszystko zostało przelane prosto na papier, podczas gdy facet myślał, że posiada na to wyłączność. Potem wyrolował go po raz drugi wskakując na krzesło elektryczne. Producent nie wydaje się zbytnio zadowolony z rozwoju wypadków. Shaeffer milczała. Poczuła się, jakby wpadła w dwa różne wiry. Weiss odezwał się czym prędzej: – Jeszcze jeden mały szczegół. Naprawdę intrygujący. – O co tym razem chodzi? – Sullivan pozostawił napisany przez siebie testament. – Testament? – Zgadza się. Całkiem interesujący kawałek. Jest napisany na kilku stronicach Biblii. Dokładnie na trzydziestym trzecim psalmie. Wiesz, Dolina Śmierci i Nie obawiaj się Zła. Napisał to po prostu czarnym cienkopisem na tekście, a potem włożył pisak pomiędzy strony. Następnie na wierzchu pudełka napisał wiadomość następującej treści: „Proszę przeczytać zaznaczone strony...” – Jaka była jego ostatnia wola? – Napisał, że wszystkie swoje rzeczy pozostawia strażnikowi więziennemu, sierżantowi Rogersowi. Pamiętasz go? To ten facet, który nie pozwolił nam zobaczyć Sully’ego przed egzekucją. Ten, który wprowadził Cowarta do więzienia. – Czy on... – Przeczytam ci, co napisał Sullivan: „Pozostawiam wszystkie moje doczesne rzeczy sierżantowi Rogersowi, który... pomógł mi i ulżył w tak krytycznym momencie i któremu nigdy nie będę się mógł odwdzięczyć za trudne usługi, jakie wykonał. Chociaż próbowałem...” – Weiss przerwał i zapytał: – Jak to odbierasz? Shaeffer kiwnęła głową, mimo że jej rozmówca nie mógł zobaczyć tego ruchu. – Stwarza interesującą kombinację zdarzeń. – Tak. A wiesz co? – No powiedz. – Dobry sierżant miał wolne dwa na trzy dni przed tym, jak Cowart znalazł ciała. I wiesz, co on jeszcze ma? – Co? – Brata, który mieszka w Key Largo. – O cholera! – Jeszcze lepiej. Brata z kartoteką; skazany dwukrotnie za włamania. Przesiedział jedenaście miesięcy w miejscowym pierdlu za napad z bronią, jakaś smażalnia. Raz aresztowany za nielegalne posiadanie broni, a mianowicie magnum.357. Oskarżenie wycofano. Potem wiodło mu się trochę lepiej. Pamiętasz wyniki z laboratorium? Jego brat jest leworęczny, a gardła tej nieszczęsnej dwójki zostały poderżnięte od prawej strony do lewej. Interesujące, hę? – Rozmawiałeś z nim? – Jeszcze nie. Pomyślałem, że poczekam, aż przyjedziesz. – Dzięki – powiedziała. – Doceniam to, ale mam jedno pytanie. – O co chodzi? – Jak to się stało, że po egzekucji nie pozbył się rzeczy Sullivana? Chodzi mi o to, że musiał zorientować się, czy Sullivan zamierza go oszukać, zgadza się? – Myślałem o tym również i rzeczywiście nie ma sensu, żeby zostawił tamte pudełka. Może jednak nie jest aż tak sprytny. Może nie poznał się na Sullym, a może to po prostu umknęło mu z głowy. Takie duże zaćmienie. – W porządku – powiedziała. – Zajmę się tym. – On jest naprawdę dobrym podejrzanym, Andy. Naprawdę dobrym. Chciałbym się dowiedzieć, czy był w Keys w momencie zabójstwa, i sprawdzić wszystkie rozmowy telefoniczne, żeby dowiedzieć się, czy nie rozmawiał zbyt dużo ze swoim bratem. Wtedy może poszlibyśmy porozmawiać z prokuratorem okręgowym z tym, co mamy. – Detektyw umilkł na chwilę, po czym dodał: – Tylko jedna rzecz mnie niepokoi... – Jaka? – Do cholery, Andy. Mamy na ostrym celowniku tego sierżanta, któremu Sully zostawił swoje rzeczy. Nie wyobrażam sobie jednak, żeby zaufać Sullivanowi, nawet po jego śmierci. Wiesz, najlepszym sposobem na spieprzenie śledztwa jest wkopanie kogoś. Nawet jeśli możemy wyeliminować innych podejrzanych, to jakiś obrońca zacznie manipulować tymi podejrzanymi w czasie procesu i pogmatwać w umyśle jakiegoś sędziego. Sądzę, że Sully również o tym wiedział. Ponownie potaknęła gorliwie. – Ale, hej, to jest tylko takie moje paranoiczne ględzenie. Popatrz, rozpracujemy tego faceta, Andy, dostaniemy pochwały i podwyżki. Twoja kariera dostanie potężnego kopa na rozpęd. Zaufaj mi. Wracaj tutaj i dostaniesz swoją część. Będę wciąż przesłuchiwał ludzi, dopóki nie przyjedziesz, a potem wrócimy do Keys. – Zgoda – powiedziała powoli. – W twoim głosie słyszę wciąż jakieś „ale”. Czuła się rozdarta wewnętrznie. Entuzjazm jej rozmówcy zdawał się niwelować cały strach, jaki odczuwała. Uniosła głowę i rozejrzała się po pokoju. Wydawało się, jakby cienie z jej wnętrza zniknęły. Przez chwilę zawahała się. – Może powinnam po prostu spakować się i wrócić do domu. – No cóż, zrobisz, co uważasz za stosowne. Dla mnie wszystko będzie w porządku. W każdym razie tu nieźle grzeje. Nie marzniesz tam? – Rzeczywiście jest zimno i mokro. – No i masz ci los. A co z tym Fergusonem? – Zły człowiek, Mikę. – Złapała się na tym, że znowu to mówi. – Bardzo zły człowiek. – No cóż, do diabła. Sprawdź ten plan zajęć, pomyszkuj trochę, upewnij się, czy rzeczywiście ma tak dobre alibi, jak sam twierdzi, potem zrób, co powiedziałem i zapomnij o tym. Na pewno nie będzie to stracony czas. Może rzeczywiście coś nie gra, rozumiesz. W każdym razie moje najbliższe plany dotyczą wywiadów ze wszystkimi, którzy pracowali w celach śmierci. Nasz sierżant jest jednym z wielu. Wiesz, rutynowe pytania, nic, co mogłoby go zaniepokoić czy zdenerwować. Zaczekam, aż tu przyjedziesz. Chciałbym zobaczyć, jak go rozpracujesz, a tymczasem zaspokój swoją ciekawość i potem przyjedź tutaj. – Umilkł na chwilę, po czym dodał: – Widzisz, jaki ze mnie rozsądny szef. Bez krzyku. Bez przekleństw. Kto mógłby narzekać? Odłożyła słuchawkę zastanawiając się, co powinna zrobić. Przypomniała sobie matkę, która spakowała tyle rzeczy, ile mógł pomieścić ich samochód, i zabrała ją do Chicago. Było dosyć późno, szaro i wietrznie. Od jeziora Michigan wiała silna bryza. Przygoda połączona ze stratą. Przypomniała sobie, jak zamknęła drzwi samochodu odgradzając się od chłodu i jak właśnie w tym momencie zdała sobie naprawdę sprawę, że jej ojciec nie żyje i nigdy nie wróci. Nie wtedy, gdy schodząc ze schodów zobaczyła księdza i dwóch umundurowanych policjantów stojących w przedpokoju, nie będących w stanie spojrzeć jej w oczy. Nie w czasie pogrzebu, gdy jakiś kobziarz zaczął grać rozdzierającą serce melodię. Nie wtedy, gdy jej rówieśnicy z klasy wpatrywali się w nią z tą okrutną dziecięcą ciekawością. Właśnie w tamto popołudnie. W dzieciństwie są takie krytyczne chwile, kiedy wszystko zostaje dosłownie sprasowane, pomyślała, pod stalową, twardą skorupą. Podjęte decyzje, powzięte kroki. Nieodwracalność zdarzeń. Właśnie teraz nadszedł czas, by tak zdecydować. Przypomniała sobie Fergusona. Widziała, jak szczerzył zęby w uśmiechu, kpiąc sobie z detektywa z wydziału zabójstw. Dlaczego? – zadała sobie ponownie pytanie. Odpowiedź nadeszła natychmiast. Ponieważ pytała o zupełnie inne zabójstwo. Położyła się na łóżku stwierdzając, że nie nadszedł jeszcze czas, by pozostawić w spokoju Roberta Earla Fergusona. Ponurość zawieszona nad światem i lekka mżawka utrzymały się do następnego ranka, niosąc na swoich niewidzialnych skrzydłach przenikliwy, przesycony wilgocią chłód. Szare niebo zdawało się zlewać w jedno z ciemnobrązową barwą odmętów rzeki Raritan przepływającej tuż obok ceglastego, porośniętego bluszczem budynku Uniwersytetu Rutgersa. Przeszła przez parking, otulając się szczelnie trenczowym płaszczem, czując się jak jakiś uciekinier. Wkrótce została całkowicie pochłonięta przez biurokrację uniwersytetu. Dotarła do Wydziału Kryminologii, gdzie wyjaśniła sekretarce cel swojej wizyty i z wdzięcznym uśmiechem została odesłana z powrotem do budynku administracyjnego. Tam asystent dziekana wyłożył jej swoją teorię o poufnym charakterze podejścia do studentów i mimo niecodziennej skłonności do monotonnej paplaniny, w końcu wydał jej pozwolenie na rozmowę z trzema profesorami, których poszukiwała. Znalezienie trzech mężczyzn okazało się jednak niezmiernie trudne. Godziny konsultacji były całkiem różne, a nie miała dostępu do telefonów domowych. Próbowała machać przed różnymi nosami swoją policyjną odznaką, jedynie po to, żeby przekonać się, jak niewielki wpływ wywiera ona na pracownikach tego uniwersytetu. W południe dotarła do pierwszego z trzech profesorów akurat w chwili, gdy szanowny belfer spożywał lunch. Wykładał medycynę sądową. Sprawiał wrażenie człowieka delikatnej postury, z włosami sztywnymi jak druty. Nosił sportową kurtkę i spodnie khaki. Miał irytujący zwyczaj wpatrywania się w przestrzeń podczas rozmowy. Interesowała ją odpowiedź z jednej konkretnej dziedziny: czas związany z morderstwami popełnionymi w Keys. Czuła się nieswojo próbując się tego dowiedzieć, szczególnie przypominając sobie historię ze strażnikiem więziennym. Mimo to punkt ten nie był najgorszy do rozpoczęcia rozmowy. – Nie mam pojęcia, w jaki sposób mogę okazać się pomocny – odparł profesor między kęsami zielonej sałaty. – Pan Ferguson uchodzi za więcej niż przeciętnego studenta. Nie najlepszy, ale całkiem dobry. Może jakieś cztery plus. Nie pięć, w to wątpię, ale jest naprawdę solidny. Zdecydowanie solidny. Można się zresztą tego spodziewać. Zdobył nieco więcej praktycznego doświadczenia niż wielu studentów. To oczywiście taki mały żart. Ma spore zdolności w tym kierunku. Wydaje się szczerze zainteresowany medycyną sądową. Rzeczowy. Bez zażaleń. – A frekwencja? – Zawsze uczęszcza na zajęcia. – A te konkretne dni, o które pytam? – W tamtym tygodniu zajęcia odbyły się dwukrotnie. Obecnych tylko dwudziestu siedmiu studentów. Nie można się ukryć, rozumie pani. Nie można wysłać kolegi z pokoju, by podpisał się na liście. Wtorki i czwartki. – I? – Mam wszystko tutaj. W notesie. Profesor przebiegł chudymi palcami wzdłuż kolumny nazwisk. – O! Doskonale. – Czy był obecny? – Nie opuścił żadnych zajęć. Przynajmniej w tym miesiącu. Wcześniej ma kilka nieobecności, ale wszystkie usprawiedliwione. – Usprawiedliwione? – Przyszedł do mnie i podał dostatecznie poważny powód. Zrekompensował nieobecność własną pracą. To prawdziwe oddanie nauce, rzadkie w obecnych czasach. Profesor zamknął notes i wrócił do talerza z zieleniną i suszonymi owocami. Drugiego profesora Shaeffer odnalazła przed salą wykładową, na korytarzu pełnym spieszących na zajęcia studentów. Wykładał historię przestępczości w Ameryce; olbrzymi przekrojowy kurs zaplanowany dla setki studentów. Mężczyzna dźwigał sporych rozmiarów teczkę i całe naręcze książek i nie pamiętał, czy Ferguson był wtedy obecny, ale pokazał policjantce kartkę z wpisami studentów, na której widniało nazwisko Fergusona. Zbliżał się wieczór, szare słabe światło wypełniało korytarze uniwersytetu i Shaeffer poczuła złość pomieszaną z rozczarowaniem. Straciła całkowicie nadzieję, że odkryje jego nieobecności na zajęciach w te złowieszcze dni popełnionych morderstw. Denerwowało ją również to, że niepotrzebnie traci czas. Pomyślała, że jej wiedza na temat tego człowieka nie zwiększyła się zbytnio od rana, gdy rozpoczęła swoje badanie. Otoczona tłumem studentów, stwierdziła, że nawet Ferguson coraz mniej absorbuje jej myśli. Co ja tu, u diabła, robię? – zapytała sama siebie. Już miała wrócić do motelu, lecz w ostatniej chwili zmieniła zdanie i postanowiła odwiedzić trzeciego profesora. Jeśli nikogo nie będzie, zdecydowała, jadę prosto na Florydę. Po kilku nieudanych próbach odnalazła jego gabinet. Zapukała mocno i cofnęła się o krok, gdy drzwi otworzyły się szeroko, ukazując przysadzistego mężczyznę w okularach w stylu lat sześćdziesiątych, z potarganą strzechą płowych włosów. Miał na sobie luźną, sportową kurtkę z tweedu z kilkoma długopisami wystającymi z kieszonki na piersi. Jeden z nich sprawiał wrażenie umazanego w tuszu. Wokół kołnierzyka zwisał luźno krawat, a okazały brzuch profesora wystawał zza paska sztruksowych spodni. Wyglądał na człowieka dopiero co wyrwanego z drzemki. Jego oczy poruszały się smutno, uważnie lustrując detektyw stojącą naprzeciwko. – Profesor Morin? – Czy jest pani studentką? Pokazała odznakę, którą sprawdził uważnie. – Floryda, hm? – Czy mogę zadać panu kilka pytań? – Oczywiście. – Gestem zaprosił ją do gabinetu. – Spodziewałem się pani. – Spodziewał się pan? – Chce się pani dowiedzieć czegoś o panu Fergusonie, prawda? – W istocie – powiedziała wchodząc do małego gabinetu, w którym znajdowało się jedno brudne okno wychodzące na dziedziniec. Jedna ściana została zastawiona półkami wypełnionymi po brzegi książkami, pod drugą stało małe biurko z komputerem. Pozostałe miejsca na ścianach były wytapetowane wycinkami z gazet, wśród których znalazło się jeszcze miejsce na trzy jasne akwarele przeciwstawiające się ponuremu wyglądowi gabinetu. – Skąd pan wiedział? – Zadzwonił do mnie mówiąc, że będzie pani zasięgać informacji na jego temat. – I? – No cóż – przemówił profesor z entuzjazmem osoby zamkniętej zbyt długo w ciasnym pomieszczeniu. – Frekwencja pana Fergusona jest bez zarzutu. Wręcz doskonała. Szczególnie w okresie, który najbardziej panią interesuje. Usiadł ciężko na stojącym przy biurku krześle, które ugięło się pod jego ciężarem. – Mam nadzieję, że to wyjaśnia wszelkie wątpliwości, jakie mogła pani mieć. – Profesor uśmiechnął się ukazując garnitur nieskazitelnie białych zębów, kontrastujących z jego niedbałym wyglądem. – Widzi pani, on jest całkiem dobrym studentem. Pełnym uczuć, rozumie pani, to zaraża ludzi. Zdecydowanie typ samotnika, lecz jak sądzę, spory związek z jego zachowaniem ma cela śmierci. Tak, uczuciowy, oddany nauce, skupiony. Nie obserwuje się tego u zbyt wielu studentów. Wzbudza lekkie uczucie niepokoju, lecz ostatecznie potrafi rozmówcę ożywić, wzmocnić. Podobnie jak niebezpieczeństwo – kontynuował profesor Morin. – Nawet policjantki i policjanci, którzy przybywają do nas w celu poszerzania swojej wiedzy, pojmują to jako część procesu zdobywania zasług i pięcia się w górę. Pan Ferguson jest bardziej typem naukowca. Usiadła na jedynym krześle stojącym w rogu, porysowanym i zniszczonym częstym używaniem. Miało twarde oparcie i prawdopodobnie służyło do przyjmowania studentów, ponieważ było tak niewygodne, że nawet najzatwardzialsze dusze nie mogły wysiedzieć na nim zbyt długo. – Zna pan dobrze pana Fergusona? – spytała. Profesor wzruszył ramionami. – Równie dobrze jak innych. W istocie jest to interesujący człowiek. – Skąd taki osąd? – No cóż, wykładam „Media a przestępczość”, a on ma naprawdę wiele do powiedzenia na ten temat. – Co z tego? – No cóż, kilka razy był proszony o wyrażenie swojej opinii One zawsze wydawały się, jak to powiedzieć? Intrygujące. Chodzi o to, że nie zawsze ma się w grupie ucznia, który zdobył doświadczenie w terenie. I który mógł pójść na krzesło elektryczne, gdyby nie środki masowego przekazu. – Cowart. – Dokładnie. Matthew Cowart z „The Miami Journal”. Zasłużona nagroda Pulitzera. Dobra robota reporterska i niezły styl. – A jaka jest opinia Fergusona, profesorze? – Cóż, powiedziałbym, że jest niezwykle wyczulony na problemy rasowe i reportaże. Napisał pracę egzaminacyjną o sprawie Wayna Williamsa z Atlanty. Poruszył w niej problem podwójnego osądu, wie pani, jedne prawa dla białej społeczności, a inne dla czarnej społeczności. To jest rozróżnienie, które i ja zauważam, detektywie. Skinęła głową. Profesor Morin okręcił się na obrotowym krześle bujając się w jedną i drugą stronę i wyraźnie rozkoszując się swoim głosem. – ... Tak, wyraził pogląd, że brak zainteresowania ze strony środków masowego przekazu przestępstwami w czarnej społeczności niezmiennie prowadzi do zredukowania danych dla policji, zmniejszając aktywność urzędu prokuratora i sprawia, że zbrodnia wydaje się czymś naturalnym w naszym społeczeństwie. Dosyć ciekawy pogląd. Zrutynizowanie zbrodni, jak przypuszczam. Pomaga wyjaśnić, dlaczego prawie jedna czwarta młodej czarnej męskiej populacji znajduje się bądź znajdowała za kratkami. – I był na zajęciach? – Z wyjątkiem tych dni, kiedy miał jakieś wytłumaczenie. – Jakiego rodzaju wytłumaczenia? – Od czasu do czasu prowadzi wykłady i wygłasza przemowy, często w kościelnych wspólnotach na Florydzie. Tutaj, oczywiście, nikt nie miał pojęcia o jego przeszłości. Na początku semestru połowa studentów na zajęciach nawet nie słyszała o jego sprawie. Czy może pani w to uwierzyć, detektywie? Jak to świadczy o dzisiejszych studentach? – Czy powracał na Florydę? – Od czasu do czasu. – Czy przypadkiem pamięta pan kiedy? – Tak. Powiedział mi, że jest pani zainteresowana tylko tym tygodniem, w którym... – Nie. Interesują mnie również inne okresy. Profesor Morin zawahał się, po czym wzruszył ramionami. – Nie sądzę, żeby to komuś zaszkodziło. Obrócił się w kierunku swojego notatnika, przejrzał szybko kilka stron i znalazł w końcu kartkę z frekwencją, którą wręczył młodej policjantce, a ona szybko przepisała wszystkie nieobecności Fergusona na zajęciach. – Czy to wszystko, detektywie? – Myślę, że tak. – Widzi pani. Chodzi mi o to, że Ferguson pasuje do tutejszego obrazu. Ma również przed sobą przyszłość, a z pewnością możliwość otrzymania stopnia naukowego. – Pasuje? – Oczywiście. Jesteśmy dużym miejskim uniwersytetem, detektywie. On tutaj pasuje. – Anonimowy. – Jak każdy student. – Czy wie pan, gdzie on mieszka, profesorze? – Nie. – A może cokolwiek o nim? – Nie. – A czy rozmowa z nim nie przyprawia pana troszeczkę o gęsią skórkę? – Ma w sobie gwałtowność, tak jak powiedziałem, lecz nie rozumiem, jak to może sprawiać, że padło na niego podejrzenie o zabójstwo. Przypuszczam, że zastanawia się, czy kiedykolwiek policja na Florydzie przestanie interesować się jego osobą. Myślę, że jest to słuszne pytanie, nieprawdaż, detektywie? – Niewinny człowiek nie musi się niczego obawiać – odparła. – Nie. – Profesor potrząsnął głową. – Myślę, że w naszym społeczeństwie często właśnie winni nie mają się czego obawiać. Spojrzała na profesora, który zbierał się w sobie, aby wygłosić radykalną tyradę rodem z lat sześćdziesiątych. Wstała i wyszła z pokoju. Nie była całkiem pewna, co usłyszała, ale coś usłyszała. Anonimowy. Szła korytarzem i nagle ogarnęło ją niejasne przeczucie, że jest obserwowana. Obróciła się gwałtownie i ujrzała profesora zamykającego drzwi do swojego gabinetu. Dźwięk odbił się echem w korytarzu. Rozejrzała się szukając studentów, którzy wcześniej wypełniali tłumnie korytarze, a którzy teraz rozeszli się po gabinetach, salach wykładowych, klasach. Była sama. Powstrzymała się od wzdrygnięcia ramionami. Jest dzień, powiedziała do siebie. Jestem w zatłoczonym publicznym miejscu. Zaczęła szybko iść. Słyszała, jak jej buty stukają po wyfroterowanym linoleum i dźwięk ten odbijał się echem w jej uszach. Zaczęła się spieszyć, wydłużając krok. Znalazła wyjście na klatkę schodową i popchnęła drzwi. Wszędzie panowała cisza i pustka. Zbiegała szybko, prawie zeskakując ze schodów. Zatrzymała się gwałtownie, słysząc jak drzwi za nią otwierają się i zamykają. Nagle usłyszała za sobą odgłos zbiegania po schodach. Zatrzymała się i oparła o ścianę. Gdy kroki przybliżyły się, sięgnęła do saszetki po swoją broń. Wcisnęła się w kąt, wyczuwając w dłoni chłód pistoletu, który podbudowywał jej pewność siebie. Spojrzała w górę i ujrzała oczy młodego studenta obładowanego zeszytami i jakimiś tekstami, w rozwiązanych koszykarskich butach. Student zaledwie spojrzał na nią, przebiegając szybko, najwyraźniej spóźniony. Zamknęła oczy. Co się ze mną dzieje? – zadała sobie pytanie. Rozluźniła palce zaciśnięte na pistolecie. Co usłyszałam? Wyszła z klatki schodowej, szukając drzwi do budynku znajdującego się przed nią. Niebo widziane zza oszklonego wyjścia wydawało się szare i żałobne, a mimo to w jakiś ulotny sposób zapraszające. Ruszyła szybko przed siebie. Nie widziała Fergusona, tylko usłyszała jego głos. – Dowiedziała się pani czegoś ciekawego, detektywie? Aż podskoczyła. Odwróciła się w kierunku głosu, sięgając automatycznie do saszetki. Cofnęła się, jakby pod uderzeniem czegoś przerażającego. Jej wzrok spoczął na twarzy Fergusona i zobaczyła znajomy, niepokojący uśmiech. – Zadowolona? – zapytał. Uciekła spojrzeniem w bok. – Czy wystraszyłem panią, detektywie? Potrząsnęła głową, wciąż nie będąc w stanie odpowiedzieć. Czuła, jak jej palce zaciskają się na pistolecie, ale nie wyciągnęła go z torebki. – Czy zamierza mnie pani zastrzelić, detektywie? – zapytał ostro. – Czy tego właśnie pani chce? Ferguson postąpił krok naprzód, wychodząc z zacienionego miejsca pod ścianą, w którym do tej pory pozostawał prawie niewidoczny. Miał na sobie oliwkowo-brązową obszerną wojskową kurtkę, a na głowie czapkę New York Giants. Przez ramię miał przewieszoną torbę prawdopodobnie wypełnioną książkami. Wyglądał jak większość studentów, których widziała tego dnia na korytarzu. Zapanowała nad przyspieszonym biciem swego serca i powoli wyjęła rękę z saszetki. – Co pani ma przy sobie, detektywie? Trzydziestkęósemkę, wyposażenie policji? A może kaliber dwadzieścia pięć automatic? Coś małego, ale efektywnego? – Wpatrywał się w nią uporczywie. – Nie, założę się, że coś większego. Musi pani coś udowodnić światu. Magnum.357? A może kaliber dziewięć milimetrów? Coś, co pomaga pani myśleć, że jest pani twarda, zgadza się detektywie? Silna i odpowiedzialna. Nie odpowiedziała. Roześmiał się. – Nie podzieli się pani tą informacją, hę? Ferguson zdjął z ramienia swoją torbę i postawił ją na podłodze. Potem podniósł ręce w drwiącym geście poddania się, prawie błagania, rozkładając przy tym dłonie. Widzi pani, że nie jestem uzbrojony, prawda? Więc czego się pani boi? Wzięła głęboki oddech. – Czy dowiedziała się pani wszystkiego, czego pani chciała, detektywie? Wypuściła powoli powietrze z płuc. – Tak, znalazłam parę rzeczy. – Odkryła pani, że byłem na zajęciach. – Zgadza się. – A więc niemożliwe, żebym był na Florydzie i zrobił to tej starej parze, zgadza się? Czy już to pani ustaliła? – To wcale tak nie wygląda. Wciąż sprawdzam. – Ma pani nie tego faceta, co trzeba, detektywie. – Ferguson wyszczerzył zęby. – Wydaje się, że wy, gliniarze z Florydy, zawsze dostajecie złego faceta. Spojrzała mu chłodno w oczy. – Nie. Nic o tym nie wiem, panie Ferguson. Myślę, że jest pan właściwym facetem, ale nie dowiedziałam się jeszcze dlaczego. W oczach Fergusona pojawiły się błyski. – Jest pani zupełnie sama, prawda, detektywie? – Nie – skłamała. – Mam partnera. – Gdzie on jest? – Pracuje. Ferguson przeszedł obok niej i wyjrzał przez oszklone drzwi w kierunku chodników i miejsc parkingowych. Deszcz bębnił o beton. – Dziewczyna została pobita i zgwałcona właśnie tam, tego wieczoru. Skończyła zajęcia trochę później, tuż po zapadnięciu zmroku. Jakiś facet po prostu złapał ją, zaciągnął w mały zaułek na skraju parkingu. Tam ją zgwałcił. Ogłuszył ją i zgwałcił. Nie zabił jej jednak. Złamał jej szczękę. Złamał jej rękę. Zabawił się. Ferguson kontynuował, spoglądając przez oszklone drzwi. Uniósł rękę i wskazał. – Właśnie tam. Tam gdzie pani zaparkowała, detektywie? Zacisnęła mocno usta. Odwrócił się w jej stronę. – Nie mają jeszcze żadnych podejrzanych. Dziewczyna jest wciąż w szpitalu. Czyż to nie coś, detektywie? Proszę o tym pomyśleć. Nie można nawet czuć się bezpiecznie idąc przez teren uniwersytetu. Szukając swego samochodu. Nawet w pokoju motelowym, jak myślę. Czy to pani odrobinę nie denerwuje? Nawet z tym dużym starym pistoletem trzymanym w saszetce, skąd nie może go pani wyciągnąć wystarczająco szybko. Ferguson odszedł od drzwi. Odwrócił się i spojrzał za Shaeffer, i w tej chwili uświadomiła sobie zbliżające się głosy. Patrzyła na Fergusona, lecz obserwując go, wsłuchiwała się w narastający gwar. Studenci nagle zaroili się wokół niej. Zobaczyła, jak Ferguson skinął głową do jakiegoś mężczyzny z grupy i słyszała, jak młoda kobieta mówi: „Boże! Spójrzcie na ten deszcz!” Banda odebrała płaszcze i parasolki i fala przeszła obok policjantki, wychodząc w objęcia ulewy. Poczuła zimny powiew, gdy drzwi rozchyliły się, po czym same zamknęły z powrotem. – I co, detektywie? Czy skończyła pani? Czy dowiedziała się pani tego, po co tutaj przyszła? – Wiem wystarczająco dużo – odparła. Uśmiechnął się. – Nie udzielać ludziom prostych odpowiedzi – rzekł. – Taka stara technika. Prawdopodobnie mam przy sobie jakąś książkę z jej opisem. – Jest pan dobrym studentem, panie Ferguson. – W istocie, jestem – powiedział. – Wiedza jest niezwykle ważna. Daje poczucie wolności. – Gdzie pan się tego dowiedział? – zapytała. – W celi, detektywie. Dowiedziałem się tam wielu rzeczy. Głównie jednak zrozumiałem, że muszę się kształcić. Nie miałbym przyszłości, gdybym tego nie zrobił. Skończyłbym tak, jak ci ludzie oczekujący na Szwadron Śmierci, który przyjdzie, ogoli im czaszki i ciśnie biedaków na krzesło. – I tak poszedł pan do szkoły. – Życie jest szkołą, prawda, detektywie? Skinęła głową. – Więc teraz zostawi mnie pani w spokoju? – nalegał. – Czemu miałabym to zrobić? – Bo nie jestem niczemu winien. – No cóż, nie wiem, czy tak właśnie myślę, panie Ferguson. Jeszcze tego nie wiem. Zmrużył oczy i rzekł z naciskiem: – To ryzykowne podejście do sprawy, detektywie. – Nie odpowiedziała, więc kontynuował: – Szczególnie jeśli jest pani sama. Przyjrzał się jej, następnie uśmiechnął się i wskazał drzwi. – Spodziewam się, że chce pani już odejść, zgadza się? Przed zapadnięciem zmroku. Już niedługo. Sądzę, że za jakieś piętnaście, dwadzieścia minut, nie więcej. Nie chciałaby pani teraz zgubić drogi do swego wynajętego samochodu, prawda? Jaki to był kolor, detektywie? Srebrnoszary? Ciężko znaleźć w ciemną i deszczową noc. Proszę się nie zgubić, detektywie. Tutaj kręci się paru złych ludzi. Nawet na terenie college’u. Poczuła, jak sztywnieją jej wszystkie mięśnie. Trafił idealnie w kolor samochodu. Po prostu odgadł, pomyślała. Szczęśliwe trafienie. Ferguson odszedł od drzwi, schodząc jej z drogi prowadzącej w deszcz i ciemność. – Proszę na siebie uważać, detektywie – powiedział drwiąco. Odszedł korytarzem do budynku, w którym odbywały się zajęcia. Przez chwilę nasłuchiwała, starając się usłyszeć jego oddalające się kroki, lecz żaden odgłos nie dotarł do jej uszu. Odwróciła się i spojrzała ponownie na krople deszczu bębniące o drzewa i chodniki. Otuliła się płaszczem i podniosła kołnierz. Za wszelką cenę, całą siłą woli starała się zmusić swoje stopy do ruchu. Zimno przeniknęło przez ubranie natychmiast. Poczuła, jak krople deszczu wślizgują się jej za szyję. Zaczęła iść szybko, przeklinając niewygodne buty, ślizgające się na ścieżce. Rozglądała się na wszystkie strony, spoglądając za siebie i przed siebie, upewniając się, że nie widzi podążającego za nią Fergusona. Kiedy dotarła do samochodu, najpierw sprawdziła tylne siedzenia, a dopiero potem wrzuciła do środka swoje rzeczy i sama usiadła za kierownicą. Gwałtownym ruchem zamknęła drzwiczki. Ręka drżała jej lekko, gdy próbowała włożyć kluczyki do stacyjki. Uruchomiła silnik i gdy samochód ruszył, poczuła się trochę lepiej. Gdy wyjeżdżała z parkingu, ogarnęło ją uczucie ulgi. Przyspieszyła i wprowadziła samochód na dwupasmową jezdnię. Kątem oka dostrzegła sylwetkę w oliwkowo-brązowej kurtce, ale kiedy spróbowała się obrócić i przyjrzeć uważnie, sylwetka zniknęła, zagubiona w grupie studentów oczekujących na przystanku autobusowym. Opanowała przemożną falę strachu i pojechała dalej. Grzejnik w samochodzie zaczął stękać z wysiłku i gorące powietrze, które sprawiało wrażenie, jakby dolatywało z jakiejś puszki, ogrzewało jej twarz, lecz nie jej myśli. Czego on dowiedział się w celi śmierci? Dowiedział się, że ma zostać studentem. Czego? Zbrodni. Dlaczego? Ponieważ każdy w celi śmierci wypełnia ten sam test. Są tam ludzie, którzy popełniali zbrodnię za zbrodnią, czasami mordując tuż po poprzednim morderstwie i ostatecznie skończyli schwytani w pułapkę i oczekujący na krzesło elektryczne, bo coś w końcu spieprzyli. Nawet Sullivan w końcu spieprzył. Przypomniała sobie cytat z jednego z artykułów Matthew Cowarta: „Zabiłbym więcej, gdybym nie został złapany”. Fergusonowi jednak, pomyślała, trafiła się jeszcze jedna szansa i teraz nie chciał wpakować się w kłopoty. Dlaczego? Ponieważ chce robić to, co robi, tak długo jak zechce. Zawirowało jej w głowie. Mówiła do siebie w trzeciej osobie, próbując uderzać w znajome tony. – Mój Boże, Andy, dziewczynko, jaki błąd popełniłaś? Spróbowała oczyścić swój umysł i pojechała do motelu, pozwalając drodze płynąć pod samochodem, nie koncentrując się na niczym z wyjątkiem znalezienia bezpiecznego miejsca, żeby uporządkować myśli. Spojrzała we wsteczne lusterko i ogarnęła ją nagła panika, że śledzi ją jakiś samochód, lecz po chwili zobaczyła, jak światła skręcają w oddali. Zacisnęła zęby, jadąc dalej w strugach deszczu i kiedy ujrzała przed sobą światła motelu, poczuła ulgę. Nie mogła znaleźć wolnego miejsca na parkingu i była zmuszona ustawić swój samochód w nie oznaczonym zacienionym miejscu, jakieś pięćdziesiąt metrów od oświetlonego wejścia. Wyłączyła silnik i odetchnęła głęboko, oceniając odległość, jaką musi przebyć. W jej umyśle pojawiła się nagle myśl: Było łatwiej w mundurze prowadząc wóz patrolowy. Zawsze w kontakcie z centralą. Nigdy naprawdę sama. Zawsze częścią drużyny policjantów patrolujących autostrady w regularnych odstępach. Wyjęła z saszetki pistolet, wyszła z samochodu i ruszyła prosto w kierunku wejścia, wpatrując się w przestrzeń przed sobą i nasłuchując uważnie wszelkich dźwięków za plecami. Dopiero jakieś kilka kroków przed drzwiami włożyła pistolet z powrotem do saszetki. Dwoje starszych ludzi w płaszczach, którzy właśnie wychodzili z motelu, zauważyli błysk ciemnego metalu w jej ręku. Mijając ich usłyszała urywek rozmowy przesyconej przerażeniem. – Widziałeś? Ona miała broń... – Nie, kochanie, to chyba było coś innego... I to wszystko. Młody człowiek w niebieskiej bluzie stał za kontuarem. Poprosiła o swoje klucze, które wręczył jej, odzywając się leniwie: – Był tu jakiś koleś i szukał pani, detektywie. – Koleś? – Tak. Nie chciał zostawić wiadomości. Tylko pytał o panią. – Czy widział pan tę osobę? – Nie. Rozmawiał z nim facet, który miał dyżur przede mną. Poczuła, że może stracić panowanie nad sobą. – Czy mówił coś jeszcze? Może jakiś opis? – A tak. Powiedział, że ten dżentelmen był czarny. To właśnie powiedział. Jakiś czarny koleś pytał o panią, ale nie chciał zostawić wiadomości. Powiedział, że się skontaktuje. To wszystko. Przykro mi, to wszystko co pamiętam. – Dziękuję – powiedziała. Z wysiłkiem skierowała się do windy. Jak on mnie znalazł? – zapytała samą siebie. Drzwi windy otworzyły się i podążyła korytarzem w kierunku swojego pokoju. Najpierw zamknęła drzwi na podwójny zamek, po czym sprawdziła wszystkie zakamarki. Dopiero wtedy ciężko usiadła na łóżku, próbując zająć się codziennymi sprawami, przede wszystkim kolacją, chociaż nie czuła się szczególnie głodna. Głowę zaprzątała jej myśl na temat następnego ruchu w sprawie Roberta Earla Fergusona. Przypomniała sobie jego postać, próbując sobie go wyobrazić bez uśmieszku przylepionego do twarzy, ale nie potrafiła. Pukanie do drzwi przeraziło ją śmiertelnie. Wstrzymała oddech i błyskawicznie stanęła na nogi. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że zmrożona wpatruje się w klamkę. Ponownie usłyszała ostre pukanie. Potem jeszcze raz. Wyciągnęła pistolet z torebki, uniosła go kierując lufę w stronę drzwi i podeszła do nich trzymając palec z dala od spustu. Nauczyła się, że ma tak postępować, w przypadku gdy nie będzie pewna, co ją oczekuje. W drzwiach znajdował się wizjer. Przyłożyła do niego oko, aby zobaczyć, kto stoi za drzwiami, lecz akurat w tym momencie rozległo się ponowne walenie w drzwi. Odskoczyła gwałtownie. Z wysiłkiem opanowała trwogę, chwyciła klamkę, jednym szybkim ruchem przesunęła zamek zatrzaskowy i otworzyła drzwi. W tym samym momencie uniosła pistolet, mierząc w kierunku przybysza. Na korytarzu stał Matthew Cowart z uniesioną ręką, bo miał zamiar znowu zapukać. Jego twarz znieruchomiała, gdy zobaczył broń w ręku młodej detektyw. Cisza wypełniła przestrzeń między nimi. Uniósł powoli ręce do góry i wtedy kobieta dostrzegła, że towarzyszy mu jeszcze dwóch mężczyzn. Opuściła broń. – Cowart – powiedziała. Kiwnął głową. – Niezłe powitanie – zdołał wyjąkać. – Wygląda na to, że ostatnio każdy celuje we mnie. Jej wzrok spoczął na dwóch mężczyznach. – Znam was – powiedziała. – Widziałam was w więzieniu. – Wilcox – przedstawił się detektyw. – Okręg Escambia. A to jest mój szef, porucznik Brown. Odwróciła się i spojrzała na zwalistą postać Tanny’ego Browna. Wydawał się porządnie zjeżony, a jego oczy wpatrywały się w nią intensywnie, zatrzymując się na chwilę na pistolecie w jej dłoni. – Widzę – zaczął, powoli wymawiając słowa – że spotkałaś się z Bobbym Earlem. Rozdział dwudziesty drugi NOTATKI Trójka detektywów i reporter zajęli niezbyt wygodne miejsca w motelowym pokoju. Wilcox stał odwrócony plecami do ściany w pobliżu okna, spoglądając od czasu do czasu na widoczne w ciemności światła samochodów, nie dzieląc się z nikim swoimi myślami. Shaeffer i Brown zajęli jedyne krzesła znajdujące się w pokoju po obu stronach niewielkiego stolika i wyglądali jak pokerzyści oczekujący na finałowe rozdanie. Cowart przysiadł nieco na uboczu, na skraju łóżka, wiercąc się niespokojnie. Z sąsiedniego pokoju dochodziły odgłosy wiadomości podawanych w telewizji. Jakaś tragedia, pomyślał, zredukowana do piętnastu sekund, może trzydziestu jeśli jest naprawdę potworna, komentowana przez spikera z wyćwiczonym zmartwieniem na twarzy. Spojrzał na Andreę Shaeffer. Gdy otworzyła drzwi, wydawała się naprawdę zdziwiona widokiem trzech mężczyzn, lecz wpuściła ich do środka bez słowa komentarza. Wstęp był niezwykle krótki, zbędnej paplaniny wcale. Wszyscy dokładnie wiedzieli, dlaczego zebrali się w małym pokoju w nie znanym mieście. Dziewczyna przejrzała kilka notatek. – Jak mnie znaleźliście? – zapytała. – Zostaliśmy poinformowani przez biuro łączności miejscowej policji – wyjaśnił Brown. – Gdy przybyliśmy do miasta, zasięgnęliśmy tam języka. Powiedzieli, że towarzyszyli ci podczas odwiedzin Fergusona. Shaeffer skinęła potakująco głową. – Dlaczego to zrobiłaś? – spytał Brown. Otworzyła usta chcąc wyjaśnić, ale spojrzawszy na Cowarta, potrząsnęła głową. – Dlaczego tu się kręcisz? – To ona żądała wyjaśnień. Reporter nie kwapił się z odpowiedzią i wyręczył go Tanny Brown, odpowiadając oficjalnie, mocno kontrolując swój głos. – My również przybyliśmy tutaj, żeby zobaczyć się z Fergusonem. Shaeffer spojrzała na porucznika. – Dlaczego? Myślałam, że już z nim skończyliście. I ty także. – Wskazała na Cowarta. – Niestety nie. Jeszcze nie. – Dlaczego? Ponownie Brown zabrał głos: – Znaleźliśmy się tutaj, ponieważ mamy powody przypuszczać, że w początkowym śledztwie w sprawie Fergusona zostały popełnione błędy. Sądzimy, że zaistniały pewne pomyłki w artykułach pana Cowarta. Przybyliśmy tutaj, by zbadać dokładnie te dwa aspekty. Shaeffer sprawiała wrażenie oburzonej i zdziwionej zarazem. – Błędy? Pomyłki? – Odwróciła się w stronę reportera. – Jakie pomyłki? Cowart zdał sobie sprawę, że tym razem będzie musiał od powiedzieć. – Okłamał mnie. – W jakiej sprawie? – W sprawie zabójstwa tej małej dziewczynki. Shaeffer poruszyła się niespokojnie na krześle. – A teraz po co tu przyszliście? – Żeby wyprostować niektóre informacje. Wyświechtany frazes wywołał na jej twarzy cyniczny uśmiech. – Jestem przekonana, że to bardzo ważne – odparła, po czym spojrzała na Browna i Wilcoxa. – Ale to jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego podróżujesz z całą ekipą. – My też chcemy wyprostować niektóre informacje – odrzekł Brown i zaraz spostrzegł, że popełnił spory błąd. Zdawał sobie sprawę, że młoda kobieta siedząca po przekątnej oceniała go cały czas, a on oblewa egzamin. Shaeffer zastanowiła się przez chwilę. – Nie przyjechaliście tutaj, żeby aresztować Fergusona? – Nie. Nie możemy tego zrobić. – W takim razie chcecie z nim porozmawiać? – Tak. Pokręciła głową w niedowierzaniu. – Kłamiecie, panowie – odparła. Usiadła głębiej na krześle, krzyżując ramiona na piersiach. – My... – zaczął Brown. – Kłamiecie – przerwała mu. – Ponieważ... – odezwał się Cowart. – Kłamiecie – powtórzyła po raz trzeci Shaeffer. Reporter i porucznik patrzyli na nią z uwagą. Po chwili milczenia, która wystarczyła, by to słowo wsiąknęło w ich wyobraźnię, kontynuowała: – Jakie informacje? Jest tylko jeden, bardzo nieodpowiedni człowiek. Błędy i pomyłki. A więc co? Gdyby Cowart popełnił jakiś błąd, przyjechałby tu sam. Gdyby pan, detektywie Brown, zrobił jakiś błąd, byłby pan tu sam. Ale razem? To oznacza coś zupełnie innego, zgadza się? Tanny Brown skinął potakująco głową. – Czy to jest zgadywanka? – spytała. – Powiedz mi, co cię tu przyniosło, a ja zaspokoję twoją ciekawość. Shaeffer zastanowiła się przez chwilę, po czym przystała na jego propozycję. – Przyjechałam, żeby zobaczyć się z Fergusonem, ponieważ miał styczność z Cowartem i Sullivanem, więc pomyślałam, że może mieć jakieś istotne informacje o zabójstwach w Keys. Brown przyjrzał się jej uważnie. – I miał? Potrząsnęła przecząco głową. – Nie. Zaprzeczył, że wie cokolwiek na ten temat. – A czego się spodziewałaś? – odezwał się głucho Cowart. Obróciła się ku niemu. – Okazał się dużo bardziej chętny do współpracy niż ty, do cholery! – Nie powiedziała prawdy, ale miała nadzieję, że tymi słowami zamknie usta reporterowi. Nie myliła się. – A więc, skoro nie miał żadnych informacji i zaprzeczył jakimkolwiek związkom z czymkolwiek – mówił Brown – to dlaczego jeszcze jest pani tutaj, detektywie? – Chciałam sprawdzić jego alibi na czas, w którym zostało popełnione morderstwo. – I? – Ma. – Ma?! – wybuchnął Cowart. Spojrzała na niego. – Właśnie w tym tygodniu Ferguson chodził na zajęcia. Nie opuścił żadnych. Byłoby mu cholernie trudno dostać się do Keys, zabić starszą parę i wrócić nie spóźniając się na żadne zajęcia. To raczej niemożliwe. – Ale, do cholery, przecież Sullivan... – Cowart przerwał w pół słowa, a Shaeffer obróciła się ku niemu. – Co Sullivan? – Nic. – Co Sullivan, do cholery! Cowart nagle poczuł się chory. – Przecież Sullivan mi powiedział. Tanny Brown próbował coś wtrącić, ale jedno spojrzenie Shaeffer wystarczyło, żeby zrezygnował ze swojego zamiaru. Ogarnęła ją wściekłość i na chwilę świat zawirował szaleńczo. Poczuła w umyśle burzę, którą starała się za wszelką cenę opanować. Z wysiłku zaczęły jej drżeć ręce. Kłamstwa, myślała wpatrując się w reportera. Kłamstwa i niedomówienia. Wzięła głęboki oddech. Domyślałam się tego. – Kiedy Sullivan ci powiedział? – Zanim poszedł na krzesło. – Co ci powiedział? – Że Ferguson popełnił te zbrodnie. Ale to nie... – Ty skurwysynu – wymamrotała. – Zaraz, poczekaj, musisz zrozumieć... – Ty skurwysynu. Co ci powiedział? – Umówili się z Fergusonem, żeby wymienić się zbrodniami. Wziął zbrodnię Fergusona na siebie, a w zamian za to Ferguson dokonał tej dla niego. Przyjęła ze spokojem tę wiadomość, wyobrażając sobie dół, w jakim znalazł się reporter. Nie potrafiła mu współczuć. – I oczywiście nie domyślałeś się, że to może mieć znaczenie dla policji. – To nie takie proste. On kłamał. Próbowałem... – A więc pomyślałeś, że ty również możesz skłamać? – Nie, do cholery, musisz zrozumieć... – Cowart obrócił się w stronę Tanny’ego Browna. – Powinnam cię natychmiast aresztować – powiedziała gorzko. – Czy mógłbyś napisać ten jeden reportaż z własnej celi, sławny panie Cowart? REPORTER OSKARŻONY O ZATAJENIE PRAWDY W SENSACYJNYM MORDERSTWIE. Czyż nie taki byłby nagłówek? Wydrukowaliby chyba na pierwszej stronie z twoim cholernym zdjęciem. Czy to w końcu byłaby prawda? Patrzyli na siebie i nagle Cowartowi wpadła jakaś myśl do głowy. – Tak. Prawda. Tyle że to nie była prawda, co, pani detektyw? – Co? – To co powiedziałem. Sullivan powiedział mi, że Ferguson załatwił tych staruszków, ale ja nie wiedziałem, czy mu wierzyć, czy nie. Mówił mi mnóstwo rzeczy i na pewno wiele kłamstw. Więc mogłem ci powiedzieć i jednocześnie przelać to na papier. Ale to nie to samo co zeznanie. Teraz mówisz mi, że Ferguson miał alibi, a więc to wszystko okazałoby się nieprawdą. Nie załatwił tych staruszków bez względu na to, co powiedział Sullivan. Zgadza się? Shaeffer zawahała się. – No dalej, do cholery, detektywie! Zgadza się? Nie mogła się nie zgodzić. Skinęła głową. – Nie wydaje się, żeby tak było. Potwierdza to alibi. Rozmawiałam z trzema różnymi profesorami. W tamtym tygodniu chodził codziennie na zajęcia. Idealna frekwencja. Mój partner również uzyskał cenną informację. – Jaką informację? – Nieważne. W pokoju zapanowała cisza. Wszyscy zastanawiali się nad tym, co usłyszeli. Pierwszy odezwał się Tanny Brown, wolno wypowiadając słowa. – Jest jednak coś jeszcze, tak? Skoro Ferguson nie jest twoim podejrzanym i nie posiada żadnej informacji, która mogłaby ci pomóc w śledztwie, powinnaś teraz znajdować się w samolocie zmierzającym na południe. Nie siedziałabyś tutaj, ale byłabyś tam ze swoim partnerem. Mogłaś przecież sprawdzić rozkład zajęć Fergusona telefonicznie, ale zamiast tego przyjechałaś tutaj i spotkałaś się z pewnymi osobami. Dlaczego, pani detektyw? Gdy otwierasz drzwi, masz w ręku dziewięciomilimetrowego gnata, a twoje walizki wcale nie są spakowane. Dlaczego? Potrząsnęła głową. – Powiem ci dlaczego – kontynuował spokojnie Brown. – Ponieważ wiesz, że coś tu nie gra, a nie możesz stwierdzić co. Shaeffer spojrzała na porucznika znajdującego się w przeciwległym końcu pokoju i przytaknęła. – No cóż – dodał Brown. – My również przyjechaliśmy z tego powodu. Światło poranka rozświetlało smugami ulicę przed mieszkaniem Fergusona, zaledwie jednak oświetlając szare chmury wiszące nad miastem i zapowiadające srogą ulewę. Shaeffer i Wilcox zatrzymali samochód tuż przy krawężniku na północnym krańcu ulicy. Równocześnie Brown ustawił wóz przy jej południowym krańcu. Cowart sprawdził magnetofon i notatnik, poklepał się po kieszeni kurtki sprawdzając, czy wciąż ma długopisy, i spojrzał na policjanta. Jeszcze w motelowym pokoju Shaeffer odezwała się do nich szorstko: – A więc jaki plan? – Plan – powiedział miękko Cowart – jest taki, że musimy dać facetowi powód do niepokoju. Może w ten sposób wypłoszymy go z ukrycia i popełni jakiś błąd, który będziemy mogli wykorzystać. Chcemy, żeby poczuł, że nie jest tak bezpieczny, jak przypuszcza. Damy mu powód do niepokoju – powtórzył uśmiechając się blado. – A będę nim ja. Teraz siedząc w samochodzie spróbował zażartować. – W filmie kazaliby mi założyć nadajnik. Mielibyśmy specjalne słowo oznaczające wezwanie pomocy. – Nosiłbyś go? – Nie. – Tak myślałem. A więc nie potrzebujemy takiego słowa. Cowart uśmiechnął się tylko dlatego, że nic innego nie przyszło mu do głowy. – Zdenerwowany? – spytał Brown. – Czy wyglądam na takiego? – odparł Cowart. – Nie musisz odpowiadać. – On niczego nie wywinie? – Z pewnością. – Na pewno nie. Na twarzy Cowarta ponownie pojawił się uśmiech. – Czuję się trochę jak stary pogromca lwów, który właśnie wybrał się na przechadzkę po dżungli i napotkał jakiegoś byłego podopiecznego, na którego grzbiecie zbyt często próbował bata. Patrzy teraz z góry na starego lwa, zdając sobie sprawę, że nie są już w cyrkowej klatce, lecz na terytorium nieubłaganego drapieżnika. Kapujesz, o co mi chodzi? Brown uśmiechnął się. – Wszystko co zrobi, to zawarczy. – Szczekanie jest gorsze od samego ugryzienia, co? – Chyba tak, ale to się tyczy psów, a nie lwów. Cowart otworzył drzwiczki samochodu. – Zbyt wiele pomieszanych przenośni – powiedział. – Zobaczymy się za kilka minut. Chłodna wilgotna mgła kotłująca się tuż ponad brudnym chodnikiem uderzyła go po twarzy. Szedł szybko, minął kilku mężczyzn śpiących w opustoszałym wejściu. Skłębiona masa szarobrązowych obdartych ciuchów pozlepianych razem, by uchronić przed chłodem nocy. Gdy przechodził obok, mężczyźni poruszyli się, by po chwili wślizgnąć się z powrotem we wczesnoporanne zapomnienie. Przecznicę czy dwie dalej Cowart usłyszał jakieś uliczne hałasy; głęboki odgłos silników diesla w autobusach – początek porannego ruchu ulicznego. Odwrócił się i stanął na wprost budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Przez chwilę stał na werandzie, po czym wszedł w ciemne wejście i szybko wspiął się po schodach. Z pewnością będzie spał, powiedział do siebie, przebudzenie przyniesie mu nieco zamętu w głowie i wątpliwości. Wczesna wizyta należała do planu. Najbardziej niepokojące były godziny między nocą a dniem, w tym czasie ludzie byli najsłabsi. Wziął głęboki oddech i mocno załomotał do drzwi. Zastygł na chwilę w oczekiwaniu, ponieważ z wnętrza nie doleciał go żaden dźwięk. Zapukał ponownie. Dopiero po kilku sekundach usłyszał zbliżające się kroki. Grzmotnął ponownie pięścią w drzwi. Odsunięto zasuwy, poluzowano łańcuch i w końcu drzwi stanęły otworem. Ferguson wytrzeszczył oczy. – Pan Cowart. Morderco, pomyślał reporter, lecz rzekł zwyczajnie: – Cześć, Bobby Earl. Ferguson przejechał ręką po twarzy i uśmiechnął się. – Powinienem się domyślić, że się pan zjawi. – I oto jestem. – Czego pan chce? – Tego co zawsze. Mam pytanie, na które trzeba odpowiedzieć. Ferguson otworzył drzwi szeroko i gość wszedł do środka. Przeszli do małego saloniku. Cowart rozejrzał się szybko, bacznie rejestrując najdrobniejsze szczegóły. – Kawy, panie Cowart? – zapytał Ferguson. – Mam trochę przygotowanej. – Wskazał miejsce na kanapie. – Mam ciasto do kawy. Chce pan kawałek? – Nie. – No cóż, nie będzie pan miał nic przeciwko, jak sobie wezmę, co? – Nie ma sprawy. Ferguson zniknął w małej kuchni i wrócił po chwili, niosąc parującą filiżankę kawy i blaszany talerzyk z ciastem. Cowart zdążył już ustawić magnetofon na niewielkim stoliku. Ferguson postawił talerzyk obok magnetofonu, odcinając kawałek ciasta. Cowart dostrzegł, że chłopak używał błyszczącego, stalowego noża myśliwskiego. Broń miała piętnastocentymetrowe ostrze i ciężką rączkę. Ferguson odłożył nóż i wsadził sobie kawałek ciasta do ust. – Trudno to nazwać przyborem kuchennym – zauważył Cowart. Ferguson wzruszył ramionami. – Zawsze mam go pod ręką. Parę razy włamywali się do mnie. Wie pan, ćpuny szukają łatwej okazji. To nie jest najspokojniejsza okolica. A może nie zdążył pan zwrócić na to uwagi. – Zauważyłem. – Trzeba jakiejś dodatkowej ochrony. – Czy używałeś kiedykolwiek tego noża do innych celów? Ferguson roześmiał się. Cowart odnosił wrażenie, że chłopak nabija się z niego, tak jak młodsze dziecko zwykle bezlitośnie dokucza starszemu rodzeństwu, wiedząc, że rodzice i tak wezmą jego stronę. – Do czego mógłbym go jeszcze używać jak nie po to, by od czasu do czasu ukroić jakiś kawałek chleba lub kawałek mózgu – odparł. Wypił łyk kawy. – A więc? Tak wczesna wizyta. Mam pytanie. Jest pan tu sam? Wstał, podszedł do okna i rozejrzał się po ulicy. – Jestem sam. Ferguson zawahał się, wpatrując się uparcie przez chwilę w kierunku, gdzie Brown zaparkował swój wóz, a następnie odwrócił się do reportera. – Z pewnością. Usiadł ponownie. – No dobrze, panie Cowart. Co pana tu sprowadza? – Rozmawiałeś ze swoją babką? – Od miesięcy nie rozmawiałem z nikim z Pachouli. Babcia nie ma telefonu i ja także nie. Cowart rozejrzał się dookoła; rzeczywiście nigdzie nie dostrzegł aparatu telefonicznego. – Odwiedziłem ją niedawno – powiedział reporter. – Hm, ładnie z pana strony. – Odwiedziłem ją, ponieważ Blair Sullivan powiedział mi, żebym tam czegoś poszukał. – Kiedy z nim pan rozmawiał? – Tuż przed jego śmiercią. – Panie Cowart, zmierza pan wyraźnie do czegoś, o czym nie mam pojęcia. – W wychodku. – Niezbyt przyjemne miejsce. Stare. Nie używane od przeszło roku. – Zgadza się. – Założyłem kanalizację. Tysiąc dolców gotówką. – Dlaczego to zrobiłeś? – Co? Dlaczego założyłem kanalizację? Bo zimą nie jest zbyt przyjemnie wychodzić na zewnątrz, by załatwić potrzebę. – Nie. – Cowart potrząsnął głową. – Nie to miałem na myśli. Dlaczego zabiłeś Joanie Shriver? Ferguson utkwił wzrok w reporterze i odchylił się do tyłu w krześle. – Nikogo nie zabiłem. Szczególnie tej małej dziewczynki. Myślałem, że do tej pory zdążyliście się o tym przekonać. – Kłamiesz. W oczach Fergusona pojawiły się zimne błyski. – Nie. – Zgwałciłeś ją, a potem zabiłeś. Ciało zostawiłeś na moczarach, a nóż wsadziłeś w przepust odwadniający. Potem wróciłeś do domu i zobaczyłeś, że na ubraniu i wykładzinie w samochodzie widnieją ślady krwi, więc wyciąłeś dywanik i zawinąłeś razem z ubraniem, zagrzebując to wszystko pod tym całym gównem i odpadkami w starym wychodku, ponieważ wiedziałeś, że nikomu nie przyjdzie do głowy tam szukać. Ferguson potrząsnął przecząco głową. – Zaprzeczasz? – spytał Cowart. – Oczywiście, że tak. – Znalazłem ubranie i kawałek wykładziny. Ferguson przez chwilę wyglądał na zdziwionego, potem wzruszył ramionami. – Przejechał pan ten szmat drogi, żeby mi to powiedzieć? – Dlaczego ją zabiłeś? – Nie zrobiłem tego. Mówiłem już. – Kłamca. Kłamiesz od samego początku. Cowart pomyślał, że to stwierdzenie rozzłości Fergusona, ale pomylił się. Przynajmniej tak wyglądało z zewnątrz. Zamiast złości na twarzy Fergusona pojawił się uśmiech. Wyciągnął rękę i odkroił sobie następny kawałek ciasta, przytrzymując przez chwilę nóż w ręce. Potem wypił kolejny łyk kawy. – Te wszystkie kłamstwa pochodzą od Sullivana. Co jeszcze panu powiedział? – Że zabiłeś staruszków z Keys. – Tego zabójstwa również nie popełniłem. – Ferguson potrząsnął głową. – Teraz jednak rozumiem, czego szukała tutaj ta ładna pani detektyw. – Dlaczego zabiłeś Joanie Shriver? – spytał ponownie Cowart. Ferguson wstał powoli, a w jego głosie pojawiła się złość. – Nie popełniłem tej zbrodni! Do cholery, ile razy mam to powtarzać? – Zatem w jaki sposób te rzeczy znalazły się w wychodku? – Kiedyś wyrzucaliśmy przeróżne rzeczy do tego dołu. Ciuchy, zużyte części samochodowe, odpadki. Jeśli chodzi o rzeczy, o których mówisz, to uwalały się świńską krwią, gdy pomagałem sąsiadowi zaszlachtować starą maciorę. Wracałem do domu lasem i zaskoczył mnie stary skunks, doprawiając swoim smrodem. Do diabła, miałem trochę forsy, więc zawinąłem brudne rzeczy i wyrzuciłem. I tak były już zniszczone. Potem pojechałem do centrum i kupiłem nową parę dżinsów. – A wykładzina? – Wykładzina została odcięta przypadkiem. Porwała się, kiedy położyłem piłę na podłodze wozu. Wyciąłem kwadrat, bo miałem zamiar położyć w to miejsce wycieraczki. Przedtem jednak zostałem aresztowany. Wykładzinę wsadziłem do dołu tak jak wszystkie inne rzeczy. – Ferguson spojrzał bacznie na Cowarta. – Ma pan wyniki z laboratorium, które mówią coś innego? Cowart chciał zaprzeczyć, ale powstrzymał się w ostatniej chwili. Nie wiedział, czy Ferguson zauważył ten gest. – Myśli pan, że jestem tak cholernie głupi, że po wyjściu z więzienia, jeśli te rzeczy byłyby dowodem jakiejś cholernej zbrodni, szczególnie morderstwa pierwszego stopnia, nie ukryłbym tego lepiej i postarał się, żeby zniknęły na dobre? Co pan sobie myśli, panie Cowart? Czy myśli pan, że niczego się nie nauczyłem w celi śmierci? Myśli pan, że nie nauczyłem się niczego na tych kursach kryminologii? Myśli pan, że jestem głupi, panie Cowart? – Nie – odparł reporter. – Nie myślę, że jesteś głupi. – Wpatrywał się w oczy Fergusona. – I sądzę, że nauczyłeś się wiele. Przez chwilę obaj mężczyźni milczeli. – W jaki sposób Sullivan dowiedział się o wychodku? Ferguson wzruszył ramionami. – Mówił mi wcześniej, jeszcze przed naszą małą sprzeczką, że kiedyś udusił kobietę jej pończochami, potem wrzucił je do toalety. Powiedział, że wylał na nie jakiś środek rozpuszczający, żeby nikt ich nie znalazł. Pytał mnie, co ja mam w domu, to powiedziałem mu i o tej starej budzie, do której wrzucaliśmy wszystkie śmieci i zużyte rzeczy. Sądzę, że po prostu stworzył jakąś historię specjalnie dla pana, panie Cowart. I tak, gdy przeszukał pan wystarczająco dokładnie i pomyślał pan wystarczająco długo, spodziewając się znaleźć tam coś, to jasne jak diabli, że pan to znalazł. Czy to nie działa właśnie w taki sposób? Jeśli szukasz czegoś będąc tego pewnym, prawdopodobnie to znajdziesz. Nawet jeśli to nie jest to, czego naprawdę szukasz. – To jest dobre wytłumaczenie. Ferguson ponownie najeżył się, a następnie rozluźnił. – Nie mogę wymyślić czegoś lepszego. Jeśli pan jednak posłucha uważniej, to usłyszy pan trochę Blaira Sullivana. Ten człowiek był w stanie wywinąć wszystko na swoją korzyść, nieprawdaż, panie Cowart? – Tak, to prawda – odparł reporter. Ferguson wskazał ręką magnetofon i notatnik, który Cowart trzymał w ręku. – Szuka pan tutaj jakiegoś tematu na artykuł, panie Cowart? – Zgadza się. – No cóż, to wszystko stare historie. – Nie jestem tego pewny. – Stara historia. Ta sama stara historia. Rozmawiał pan z Tannym Brownem. Ten człowiek nigdy się nie poddaje, prawda? Cowart uśmiechnął się. – Właśnie – odparł. – On nigdy się nie podda. – Do cholery z nim – powiedział Ferguson z goryczą. Potem w jego głosie pojawiła się furia i wymsknął mu się jakiś epitet. – Teraz jednak nie może mnie udupić – dodał po chwili. Cowart poczuł ogarniającą go bezradność. Próbował sobie wyobrazić, o co zapytałby Tanny Brown, jakie pytanie przełamałoby twardą skorupę niewinności okrywającą Fergusona. Po raz pierwszy zaczął rozumieć, dlaczego Brown pozwolił swojemu partnerowi użyć pięści i wymusić przyznanie się do winy. – Kiedy jeździsz na południe wygłaszać kazania w jakichś kościołach czy domach kultury, to czy za każdym razem dajesz taką samą przemowę, czy zmieniasz je w zależności od audytorium? – Troche je zmieniam. Zależy do kogo mówię. W większości jednak zachowuję to samo przesłanie. – A ich wpływ? – Pozostaje ten sam. – Powiedz mi, co mówisz. – Mówię ludziom, jak Jezus zstąpił i przyniósł światło w ciemności celi śmierci, panie Cowart. Mówię im, jak wiara pozwala wytrwać w najbardziej niebezpiecznych czasach. Jak nawet najgorszy grzesznik może zostać dotknięty światłością i znaleźć ukojenie w słowach Boga. Mówię im, jak prawda zawsze wznosi się i przecina zło niczym świecący miecz i ukazuje drogę do wolności. A oni mówią „Amen”, panie Cowart, ponieważ jest to przesłanie, które koi serce i duszę, prawda? – Myślę, że tak. A tutaj w Newark regularnie uczęszczasz do kościoła? – Nie. Tutaj jestem studentem. Cowart kiwnął głową. – Ile razy przemawiałeś? – Osiem, może dziewięć. – Czy możesz podać nazwy kościołów, domów kultury, cokolwiek? – To do artykułu? – Podaj mi nazwy. Ferguson popatrzył twardo na Cowarta, następnie wzruszył ramionami, jak gdyby bez zainteresowania. Lotem błyskawicy wyrecytował krótką listę kościołów. Baptystów, Zesłania Ducha Świętego, unitariańskich, dodając nazwy kilku domów kultury. Następnie szybko wymienił nazwy miast. Cowart pospiesznie zapisał informacje. Jego pióro skrzypiało o papier, a notatki falowały pomiędzy niebieskimi liniami na kartce. Ferguson skończył, czekając na reakcję Cowarta, który liczył poszczególne pozycje. Perrine było na liście. – Tylko siedem. – Być może zapomniałem o jednej czy dwóch. Cowart wstał, poderwany na nogi przez niepokój, jaki zakiełkował w nim. Oddalił się od Fergusona, podchodząc do szafki z książkami. Przejrzał tytuły, podobnie jak uczyniła to Shaeffer, kiedy odwiedziła to mieszkanie. – Chyba jesteś ekspertem po przeczytaniu tego wszystkiego – powiedział. Ferguson przyjrzał się uważnie reporterowi. – Lektura obowiązkowa. Cowart obrócił się twarzą do książek. – Dawn Perry – powiedział cicho. Przesunął się za biurko, jak gdyby miało mu dostarczyć chwilowej ochrony, jeśli Ferguson ruszyłby za nim. – Nazwisko nie wydaje mi się znajome – odparł Ferguson. – Mała dziewczynka. Czarna. Jakieś dwanaście lat. Po drodze do domu z klubu pływackiego pewnego sierpniowego wieczoru, kilka dni po twojej przemowie. – Nie rozumiem. Czy powinienem ją znać? – Myślę, że tak. Perrine, Floryda. Klub pływacki, jakieś trzy, cztery przecznice od Pierwszego Kościoła Baptystów w Perrine. Czy powiedziałeś wspólnocie o świetle Jezusa, które spłynęło na ciebie? Domyślam się, że oni nie wiedzieli, co jeszcze może oznaczać to światło. – Zadaje pan pytanie, panie Cowart? – Tak. Dlaczego ją zabiłeś? – Mała dziewczynka nie żyje? – Zniknęła. – Nie zabiłem jej. – Nie? Byłeś tam. Ona znika. – Czy to pytanie, panie Cowart? – Powiedz mi, jak to zrobiłeś. – Nie zrobiłem niczego tej małej dziewczynce. – Ferguson pozostał chłodny i zrównoważony. – Nie zrobiłem niczego żadnej małej dziewczynce. – Nie wierzę ci. – Wiary, panie Cowart, ci u nas dostatek. Ludzie uwierzą prawie we wszystko. Uwierzą, że UFO odwiedzają małe miasteczka w Ohio i że widziano Elvisa kupującego czekoladowe batoniki w przydrożnym sklepie. Uwierzą, że CIA truje wodę i że Stanami Zjednoczonymi faktycznie rządzi tajna organizacja. Dużo trudniej, panie Cowart, jest coś udowodnić. – Przyjrzał się reporterowi. – Na przykład morderstwo. Cowart pozostał nieruchomy, słuchając głosu, który zdawał się owijać się wokół niego. – Potrzebujesz motywu, potrzebujesz okazji i potrzebujesz namacalnego dowodu. Coś naukowego i pewnego, co jakiś ekspert może przedstawić w sądzie i powiedzieć, że bez wątpienia to się wydarzyło, dowody typu odciski palców czy próbki krwi. Czy może ten nowy test DNA, panie Cowart. Zdaje pan sobie z tego sprawę? Bo ja tak. Potrzebuje pan świadka, a nie mając go, może poświadczenia współwinnego. Jeśli nie będzie pan miał któregoś z nich, to w najlepszym razie pozostaje panu zeznanie. Słowa zabójcy, miłe i wyraźne i nie poddawane pod dyskusję, ale znamy się na tym, prawda? Pan musisz mieć wszystkie te rzeczy, wszystko powiązane ze sobą w miły łańcuszek, ponieważ w przeciwnym razie nie pozostanie panu nic z wyjątkiem paskudnych przeczuć i domysłów. Jakaś mała dziewczynka zniknęła właśnie na przedmieściach tego dużego, starego, diabelskiego miasta, panie Cowart, a ja na szczęście byłem w tym mieście dwa dni wcześniej, no cóż, to nie dowodzi niczego, prawda? Jak pan myśli, ilu zabójców znajduje się w Miami w określonym momencie? Ilu ludzi pokusiłoby się o porwanie jakieś małej dziewczynki, która właśnie wraca do domu? Myśli pan, że tamtejsze gliny nie rozesłały listów gończych i nie przesłuchały wszystkich podejrzanych? Zrobili to, panie Cowart. Jestem tego pewny. Ale wiesz pan co? Nie jestem na niczyjej liście. Już nigdy więcej. Ponieważ jestem niewinnym człowiekiem, panie Cowart. Pomógł mi pan w tym. I zamierzam takim pozostać. – Ile? – zapytał Cowart, zniżając głos prawie do szeptu. – Sześć? Siedem? Czy za każdym razem, jak wygłaszasz przemowę, ktoś umiera? Oczy Fergusona zamieniły się na moment w dwie szparki, lecz jego głos pozostał nie zmieniony. – Zbrodnia białego człowieka, panie Cowart. Nie wie pan o tym? – Co? – Zbrodnia białego człowieka. Niech pan pomyśli o wszystkich mordercach, o których pan czytał. Wszystko to jacyś Speckowie, Bundyowie, Gacyowie, Henleyowie, Lucasowie i nasz stary kumpel Blair Sullivan. Biali ludzie. Kuba Rozpruwacz i Sinobrody. Biali ludzie. Kaligula i Vlad Palownik. Biali ludzie, panie Cowart. To wszystko biali ludzie. Zrób pan sobie wycieczkę po jakimś więzieniu i wskażą panu Charliego Mansona czy Davida Berkovitza, i zobaczy pan białych ludzi, którzy poddają się dziwnym żądzom. To nie o to chodzi, że nie zdarzy się od czasu do czasu jakiś wyjątek, który potwierdza regułę. Coś jak Wayne Williams z Atlanty; lecz w jego sprawie jest zbyt wiele pytań. Do diabła, leciał nawet film w telewizji o tym, czy to on załatwił tych wszystkich młodych ludzi. Pamięta pan to, panie Cowart? Nie, porywanie małych dziewczynek z ulicy i pozostawianie ich martwych w jakimś ciemnym miejscu nie jest typowe dla czarnych ludzi. My popełniamy przestępstwa przemocy. Nagłe, niekontrolowane napady z nożami czy gnatami i hałasem. Przestępczość w mieście, panie Cowart, ze świadkami, z dowodami, a gdy gliny zaczynają krążyć dookoła, żeby wsadzić nas do więzienia, wtedy nie ma żadnych pytań. Gwałcenie dziewczyn uprawiających jogging, strzelanie do konkurujących handlarzy narkotyków i napady z bronią w ręku na ekspedientów przydrożnych sklepów, czy nie tak, panie Cowart? Typowe rzeczy, które sprawiają, że biali ludzie kupują fantastyczne alarmy, zakładają je w swoich domach na przedmieściach i karmią system sprawiedliwości ich dzienną normą przypadającą na czarnych. Lecz nie seryjne zabójstwa. I wie pan co jeszcze, panie Cowart? – Co? – To jest droga, którą ten system preferuje. System nie jest wygodny dla zjawisk, które nie pasują do statystyk i kategorii. Ferguson spojrzał w jego kierunku. – Jak zamierza pan napisać to opowiadanie, panie Cowart? To, które nie pasuje do jakiejś miłej, bezpiecznej, oczekiwanej szufladki? Czy rzeczywiście gazety są dobre w przekazywaniu ludziom tak dziwnych wiadomości? Tak nieoczekiwanych? Czy wykonuje pan pracę reporterską, wykorzystując ciągle te same materiały, zmieniając jedynie twarze i słowa? Reporter nie odpowiedział. – I myśli pan, że napisze coś takiego bez żadnego dowodu? – Joanie Shriver – powiedział Cowart. – Do widzenia jej, panie Cowart. Ona dawno odeszła. Lepiej żeby pan to zrozumiał. Może to sprawi, że pana przyjaciel Tanny Brown zrozumie to również. Cowart wciąż stał nieruchomo za biurkiem Fergusona. Pochylił się, chwytając za brzeg blatu dla utrzymania równowagi. – Napiszę ten artykuł, wiesz o tym, prawda? Ferguson milczał, wpatrując się w swego rozmówcę. – Wydrukują to w gazecie. Wszystkie fałszerstwa, wszystkie kłamstwa, każdy okruszek. Możesz temu zaprzeczać i zaprzeczać, i wiesz co? – Co? – To zadziała. Ja wywinę kozła. Może Tanny Brown również, ale wiesz, co się stanie z tobą, Bobby Earl? – Proszę mnie oświecić – powiedział zimno. – Nie trafisz za kratki. Nie. Tutaj się nie mylisz. Nie ma wystarczających dowodów. I większość ludzi uwierzy ci, gdy powiesz, że to wszystko jest sfingowane. Uwierzą ci, gdy powiesz, że jesteś niewinny. Większość ludzi będzie chciała oskarżyć mnie i gliny. Ale oni będą krążyli wokół ciebie, Bobby Earl. Obiecuję ci. Ferguson wciąż wpatrywał się w Cowarta. – Wiesz, co stracisz? Anonimowość. Ferguson wzruszył ramionami i Cowart kontynuował: – Daj spokój, Bobby Earl. Co robisz, gdy dostajesz starego kocura, który lubi polować? Lubi zabijać ptaki i myszy, i zaciągać je do twojego miłego, czystego domu na przedmieściach? Powiesisz dzwoneczek na szyi kota, i bez względu na to jak zdolny i cichy jest stary polujący kot, nie może nigdy podejść wystarczająco blisko do jakiegoś biednego małego szpaka, żeby wbić w niego pazury. Ferguson zmrużył oczy. – Myślisz, że te wszystkie kościoły poproszą cię jeszcze, żebyś przyjechał i wygłosił miłe kazanie, jeśli pozostanie jakieś małe niedomówienie? Czy myślisz, że znajdą sobie jednak jakiegoś innego mówcę na niedzielę? Takiego, którego będą cholernie pewni, że nie będzie wałęsał się i nie powróci, żeby zwinąć z ulicy jakąś małą dziewczynkę? Cowart spostrzegł, jak Ferguson sztywnieje ze złości. – A policja, Bobby Earl? Pomyśl o policji. Oni zawsze będą się zastanawiać. A kiedy coś się wydarzy... a wydarzy się, prawda, Bobby Earl? Kiedy coś się wydarzy, będą poszukiwali ciebie w pierwszej kolejności. Myślisz, że ile razy możesz to zrobić bez popełnienia błędu? Zapomnisz o czymś. Może ktoś cię zobaczy. Popełnisz błąd i cały świat zwali się na twoją głowę, i nie będziesz w stanie spojrzeć ponownie w górę, aż znajdziesz się tam, gdzie odbyliśmy naszą pierwszą rozmowę. Tym razem nie pojawi się żaden reporter z „The Miami Journal”, żeby pomóc ci odzyskać wolność. Cowart obserwował, jak Ferguson spina się w sobie. Wściekłość na jego twarzy rozprzestrzeniała się jak ogień podsycany benzyną. Zauważył, jak ręka mężczyzny zmierza w kierunku myśliwskiego noża i poczuł nagle wszechogarniający strach mrożący krew w żyłach. Jestem martwy, pomyślał. Próbował znaleźć coś do obrony, lecz nie mógł oderwać oczu od Fergusona. Przez mgnienie oka przypomniał sobie: Potrzebowałem słowa. Słowa, które wezwałoby Tanny’ego Browna. Ferguson uniósł się w krześle, lecz nagle znieruchomiał. Cowart czuł, że w pobliżu jego rąk znajduje się jedynie plik papierów. Ferguson usiadł powoli. – Nie – powiedział. – Nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł. – Dlaczego? Ferguson spojrzał na stolik przed sobą, na którym Cowart postawił magnetofon. Przez chwilę wydawało się, że Ferguson przypatruje się, jak taśma magnetofonowa chłonie ciszę. Następnie odezwał się stanowczym, opanowanym głosem, pochylając się w kierunku magnetofonu. – Ponieważ żadne słowo w nim nie byłoby prawdziwe. – Po kolejnej sekundzie bądź dwóch wyciągnął rękę i wyłączył magnetofon. – Wie pan, dlaczego nie napisze pan tego artykułu? Powiem panu dlaczego. Istnieje wiele przyczyn, ale po pierwsze, ponieważ wie pan, czego pan nie posiada. Nie posiada pan żadnych faktów. Żadnego dowodu. Wszystko czym pan dysponuje to szalone połączenie przypadków i kłamstw. Wiem, że jakiś wydawca przyjrzy się temu i uzna, że w gazecie nie ma na to miejsca. Wie pan, czego jeszcze pan nie ma, panie Cowart? Wszystkie gazetowe artykuły składają się z frazesów typu „według kogoś”, „policja podała”, „rzecznicy potwierdzili” i wszelkiego rodzaju drugorzędnych dokumentów i raportów – stąd czerpie pan materiały do swego artykułu. Cała reszta miąższu jest po prostu szczegółami, które pan widział i słyszał, a nie widział pan ani nie słyszał niczego wystarczająco ważnego, żeby napisać artykuł. To jeden z powodów, dla których nie obawiam się pana, panie Cowart. Niech pan mi powie, czy ja pana przerażam? Cowart skinął głową. – No cóż, to dobrze. Czy myśli pan, że pański przyjaciel Tanny Brown również się mnie boi? – Tak i nie. – Dziwna odpowiedź jak na człowieka mającego aspiracje do precyzji. Co to znaczy? – Chodzi mi o to, że on się obawia twoich posunięć. Nie sądzę jednak, żeby obawiał się ciebie. Ferguson potrząsnął głową. – Niech pan mi coś powie, dobrze? Dlaczego tak jest, że ludzie zawsze boją się czegoś, co im się przydarza? Osobisty strach. Jak pan teraz. Boi się pan, że mogę chwycić ten nóż myśliwski, podejść i poderżnąć panu gardło. Czy nie mam racji? Po prostu podejdę do ciebie i przetnę cię od jaj do gardła i wyrwę to, co chcę. Jak pan myśli? Myśli pan, że jestem tak doświadczonym mordercą, że mógłbym to zrobić. Potem, być może, krwawe resztki rzucę w jakieś miejsce i zrobię tak, żeby wyglądało, że wszedł pan tu przypadkiem, popełnił jakiś błąd i został złapany przez tubylców, wie pan, o co chodzi. Tutejsi ludzie nie bawią się w skrupuły z włóczącymi się tutaj białymi. Myślę, że mógłbym spreparować to tak, żeby wyglądało, jakby jakiś gang zabawił się krojąc białego reportera, który zabłądził szukając adresu. Myśli pan, że mogłoby mi się udać, panie Cowart? – Nie. – Myśli pan, że nie? Dlaczego nie, skoro jestem taki doświadczony? – Nie myśl... – Dlaczego nie?! – Ferguson zażądał ostro. Jego dłoń zacisnęła się na rękojeści noża. – Krew – odpowiedział Cowart gwałtownie. – Ślady krwi. Nie mógłbyś usunąć ich dokładnie. – Dobrze. Wal pan dalej. – Być może ktoś widział, jak tutaj wchodziłem. Świadek. – Dobrze, panie Cowart. Jest tutaj stara gospodyni, która zwraca uwagę na takie rzeczy. Mogła widzieć, jak pan tutaj wchodzi. Być może jeden z włóczęgów na zewnątrz przypomniałby sobie, że pana widział. To również możliwe, lecz to będą kiepscy świadkowie. Mów pan dalej. – Może powiedziałem komuś, gdzie się wybieram. – Nie. – Ferguson wyszczerzył zęby. – To nie oznaczałoby niczego. Nie ma dowodu, że kiedykolwiek tu pan dotarł. – Odciski palców. Zostawiłem tu odciski palców. – Nie przyjął pan filiżanki kawy, którą zaproponowałem. Tam mogły zostać odciski palców i ślina. Czego jeszcze pan dotknął? Biurka. Leżących na nim papierów. Mógłbym to wyczyścić. – Nie mógłbyś być pewien. Ferguson uśmiechnął się ponownie. – To prawda. – Inne rzeczy. Włosy. Skóra. Mógłbym się bronić. Skaleczyć cię. To pozostawiłoby ślady twojej krwi na mnie. Znaleźliby je. – Być może. Teraz przynajmniej pan myśli, panie Cowart. Ferguson przechylił się do tyłu, wskazując nóż myśliwski. – Zbyt wiele możliwości. Pod tym względem ma pan rację. Zbyt wiele dziur do przykrycia. Każdy student kryminalistyki wiedziałby o tym. – Ferguson wpatrywał się w niego uparcie. – Wciąż jednak nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł, panie Cowart. – Napiszę – zauważył miękko Cowart. – Wie pan co? Są inne sposoby na wycięcie czyjegoś serca. Nie zawsze trzeba używać dużego, myśliwskiego noża... Ferguson sięgnął i chwycił za ostrze. Podniósł nóż machając nim tak, że słaba smuga szarego światła, które pokonało drogę od okna, odbiła się od stali. – ... Nie, proszę pana. Niezupełnie. Chodzi mi o to, że może pan pomyśleć, że to byłby najłatwiejszy sposób na wycięcie panu serca, panie Cowart, ale naprawdę nie jest. Ferguson wciąż trzymał nóż przed sobą. – Kto mieszka na Wildflower Drive numer 1215, panie Cowart? Cowart poczuł falę osłabiającego gorąca. – Na miłych przedmieściach Tampa. Codziennie jeździ żółtym szkolnym autobusem. Bawi się w parku kilka przecznic dalej. Lubi pomagać mamie w zakupach i patrzeć na swego małego braciszka. Oczywiście teraz nie mógłbyś zaopiekować się tym dzieckiem, prawda? I nie mam pojęcia, w jaki sposób mógłbyś zaopiekować się również matką. Rozwód sprawia czasami, że ludzie są przepełnieni uczuciem nienawiści, i dlatego nie mogę na pewno powiedzieć, co pan do niej czuje... ale ta mała dziewczynka? To zupełnie inna sprawa. – Skąd wiesz o... – Byli w gazecie. Po tym jak otrzymał pan nagrodę. – Ferguson uśmiechnął się do niego. – A ja lubię przeprowadzać badania. Dowiedzenie się o nich nie było zbyt trudne. Strach całkowicie zapanował nad Cowartem. Ferguson mówił dalej, patrząc na reportera. – Nie, panie Cowart. Nie sądzę, żeby napisał pan ten artykuł. Myślę, że nie ma pan żadnych faktów. Myślę, że nie ma pan żadnego dowodu. Czy nie mam racji, panie Cowart? – Zabiję cię – wychrypiał Cowart. – Zabijać mnie? Po co? – Zbliż się tylko... – I co? – Powiedziałem, że cię zabiję. – To sprawiłoby panu dużo przyjemności, prawda, panie Cowart? Nie ma żadnej sprawy po zrobieniu czegoś takiego, co nie? Wciąż dręczy pana to wspomnienie, prawda? Budziłby się pan i szedł spać z tą myślą. Byłaby w każdym pana śnie. Byłaby zawsze, prawda, panie Cowart? – Zabiję cię – powtórzył reporter. Ferguson potrząsnął głową. – Nie wiem. Nie wiem, czy wie pan wystarczająco dużo o śmierci i umieraniu, żeby zrobić coś takiego, ale powiem coś panu teraz, panie Cowart. – Co? – Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci. Ferguson podniósł się, pochylił się w przód i otworzył kieszeń magnetofonu. Wyciągnął kasetę, wsunął ją do kieszeni. Potem podniósł magnetofon ze stolika i nagłym ruchem rzucił w kierunku reportera, który zdążył go złapać, zanim sprzęt rozbił się o podłogę. – Ten wywiad – powiedział zimno Ferguson – nigdy nie miał miejsca. Wskazał drzwi. – Te słowa? Nigdy nie zostały wypowiedziane – wyszeptał Ferguson patrząc na reportera. – Jaki artykuł ma pan napisać, panie Cowart? Cowart potrząsnął głową. – Jaki artykuł, panie Cowart? – Żadnego artykułu – odparł chrapliwym i załamującym się głosem. – Tak myślałem – odparł Ferguson. Cowart, kiwając głową, wyszedł potykając się na korytarzu. Ledwie zdał sobie sprawę, że drzwi za nim się zatrzasnęły. Stęchłe i przesycone wilgocią powietrze otuliło go w ciemności. Rozpiął kołnierzyk koszuli, starając się poluzować go i złapać oddech. Z trudem zszedł po schodach, rzucił się na drzwi wejściowe, otwierając sobie drogę na ulicę. Na jego płaszczu i twarzy pojawiły się pierwsze krople deszczu. Nie obejrzał się w tył, w stronę mieszkania, lecz zaczął biec, tak jakby wiatr na jego twarzy mógł usunąć strach. Widział, jak Tanny Brown wysiada z wynajętego wozu. Oddychając ciężko, Cowart machnął na niego, dając do zrozumienia, żeby policjant wsiadł z powrotem do samochodu. Potem chwycił klamkę, otworzył drzwi, wskakując natychmiast do środka. Poczuł, jak otula go ciepłe i wilgotne wnętrze. – Zabierz mnie stąd – wyszeptał. – Co się stało? – zapytał Brown. – Zabierz mnie stąd, do cholery! – krzyknął Cowart. Sięgnął ręką i przekręcił kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić samochód. Silnik warknął głucho i zaskoczył, pracując równomiernie. – Jedź, do diabła! Jedź! Oczy Tanny’ego Browna rozszerzyły się w zdziwieniu, lecz wrzucił bieg i ruszył ulicą, zatrzymując się jedynie przy jej północnym końcu, gdzie w samochodzie siedzieli Shaeffer i Wilcox. Otworzył okno w wozie. – Bruce, zostańcie tutaj. Obserwujcie mieszkanie Fergusona. – Jak długo? – Po prostu obserwujcie. – Dokąd wy... – Po prostu nie strać Fergusona z oczu. Wilcox kiwnął głową. Cowart walnął w deskę rozdzielczą. – Jedź! Do diabła! Zabierz mnie stąd! Tanny Brown nacisnął na pedał gazu i ruszyli szybko, pozostawiając za sobą dwójkę zakłopotanych detektywów. Rozdział dwudziesty trzeci NIEDOPATRZENIE DETEKTYW SHAEFFER Detektywi spędzili większą część dnia w samochodzie zaparkowanym pół przecznicy od domu, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona. Ich nadzór nie miał w sobie nic z wyrafinowania; w ciągu godziny po ostatniej rozmowie z Brownem i Cowartem wszyscy w promieniu dwóch przecznic – nie tylko kryminaliści z natury i z zamiłowania – wiedzieli o ich obecności. W zasadzie jednak pozostawiono detektywów w spokoju. Pomniejszy handlarz narkotyków, korzystający zwykle z miejsca, w którym zaparkowali samochód, przeklął ich głośno i zaczął szukać jakiejś spokojniejszej okolicy na odpoczynek. Dwóch członków lokalnego gangu ulicznego w kurtkach nabitych ćwiekami i w opaskach na głowach, w drogich i modnych koszykarskich butach, jakie preferowano w centrum miasta, zatrzymało się na chwilę przy wynajętym wozie, drwiąc sobie z pary gliniarzy i czyniąc nieprzyzwoite gesty. Gdy Wilcox otworzył okno i krzyknął, żeby zniknęli mu z oczu, roześmiali się mu w twarz, naśladując jego południowy akcent. W ich głosie malowało się zawzięte rozbawienie i skrywana groźba. Dwie prostytutki w czerwonych butach na wysokich obcasach i seksownych majteczkach z cekinów pod cienkimi czarnymi płaszczami przeciwdeszczowymi ostentacyjnie wystawiły na pokaz to, co miały do zaoferowania, w stronę detektywów, jakby wyczuwając, że pozostaną niewzruszeni na powab ich ciał. Kilku zniedołężniałych włóczęgów popychało walające się wszędzie kosze na zakupy wypełnione miejskimi odpadkami lub po prostu kuśtykali przez deszczowy dzień, pukając w szyby samochodu i prosząc o pieniądze. Kilku szczęśliwców odeszło przeliczając otrzymane od detektywów drobne. Inni odeszli z kwitkiem, nie otrzymawszy niczego oprócz przykrych słów od niewdzięcznego osobnika, z którym rozmawiali. Dokuczliwa mżawka wygoniła większość podobnych łazęgów z otwartych ulic i sprawiła, że okoliczni mieszkańcy schronili się w domach za okratowanymi oknami i drzwiami wzmocnionymi potrójnymi zamkami. Deszcz i szare niebo sprawiły, że miasto spowił mrok, potęgując ponury nastrój. Detektywi zastanawiali się, zadając sobie co jakiś czas pytanie: „Co, u diabła, stało się Cowartowi?” Siedząc jednak w samochodzie, odizolowani od świata metalową skorupą nie mogli liczyć na szybką odpowiedź. Wilcox z pobliskiej budki telefonicznej zadzwonił do motelu, próbując skontaktować się z dziennikarzem. Bez skutku. Nie posiadając żadnych dokładniejszych instrukcji z wyjątkiem krótkiego rozkazu Browna, pozostali na ulicy, pozwalając godzinom mijać w daremnej frustracji. Zjedli „szybki posiłek” ze sklepiku, w którym sprzedawano jedzenie na wynos, wypili kawę w jednorazowych kubkach, która ostygła zbyt szybko. Bez końca wycierali wilgotną mgiełkę, jaka osiadała na przedniej szybie, chcąc zobaczyć, co się dzieje przed nimi. Dwukrotnie wychodzili z samochodu, kierując się do pobliskiej, zaplamionej olejem stacji, by skorzystać z łazienki śmierdzącej dziwną mieszanką odoru środka dezynfekującego zwalczającego właśnie woń ekskrementów. Niewiele ze sobą rozmawiali, a kilka prób znalezienia wspólnego tematu nieodmiennie kończyło się długimi przerwami, podczas których niepodzielnie panowała cisza. Rozmawiali trochę o technikach śledczych, o różnicach w przestępstwach między Panhandle a Keys, zdając sobie sprawę, że te różnice były raczej wyszukane. Shaeffer pytała o Browna i Cowarta, lecz wkrótce zauważyła, że Wilcox idealizuje pierwszego z nich i pogardza drugim, choć nie potrafił jasno powiedzieć dlaczego. Spekulowali trochę na temat Fergusona; Wilcox przekazywał Shaeffer swoje doświadczenia. Dziewczyna zapytała go o zeznania, a on odparł, że za każdym razem, kiedy uderzał Fergusona, miał wrażenie, jakby strząsał następną warstwę prawdy, podobnie jak strząsa się owoce z drzewa. Wyznał to bez żalu czy poczucia winy, a wręcz z odczuwalną złością, która ją zaskoczyła. Wilcox należał do ludzi o zmiennych nastrojach. Był o wiele bardziej wybuchowy niż ogromny porucznik. Napady szału Wilcoxa wydawały się nagłe i dramatyczne. Gniew Tanny’ego Browna wydawał się bardziej stonowany, chłodniejszy, bardziej kontrolowany. Nic dziwnego, że Brown uległ pokusie, by to właśnie jego partner wyciągnął zeznanie od tego człowieka. To musiało być jakieś odchylenie, wyjście poza ramy jego moralności. Nie dostrzegli żadnego śladu Fergusona, choć przeczuwali, że on już wie o ich obecności. – Jak długo tu zostaniemy? – spytała Shaeffer. Światła ulicznych latarni daremnie próbowały rozproszyć otaczającą ich ciemność. – Nie pokazał się przez cały dzień. Może jest tam tylne wejście, a on prawdopodobnie polazł gdzieś i śmieje się teraz z nas. – Niewiele dłużej będzie się śmiał – oparł Wilcox. – Co my robimy? – kontynuowała Shaeffer. – Chodzi mi o to, jaki jest sens tej obserwacji? – Sens jest taki, że pozwalamy mu wiedzieć, że ktoś o nim myśli. Taki, że Tanny Brown kazał nam obserwować Fergusona. – Zgadza się – odpowiedziała. Ale nie na zawsze, chciała dodać. Czas wydawał się przeciekać jej przez palce. Wiedziała, że Michael Weiss będzie się zastanawiał, gdzie ona się podziewa. Wiedziała również, że będzie musiała wymyślić jakiś dobry powód, dla którego wciąż była tutaj. Dobry, solidny, oficjalnie brzmiący powód. Wyciągnęła szeroko ręce i zaparła się nogami o podłogę samochodu, czując ból zesztywniałych mięśni. – Nienawidzę tego – powiedziała. – Czego? Obserwowania? – Zgadza się. Właśnie obserwowania. To nie w moim stylu. – Jaki jest twój styl? Nie odpowiedziała. – Za jakieś dziesięć minut zrobi się ciemno. Zbyt ciemno. – Już jest ciemno. Wilcox wskazał na górę ku wejściu do mieszkania, nie komentując jednak swego gestu. Shaeffer wyjrzała z samochodu. Pomyślała, że ulica wygląda podobnie jak płaszcze przeciwdeszczowe noszone przez dwie prostytutki, które ich wcześniej zaczepiały; jakaś gładkość, poświata, syntetyczny połysk. Wyglądało to prawie tak jak w filmie z Hollywood; realne, a zarazem nierealne. Poczuła dreszcz przebiegający przez kręgosłup. – Coś nie tak? – zapytał Wilcox, który zauważył kątem oka jej poruszenie. – Nie – odparła czym prędzej. – Po prostu trochę skóra mi cierpnie, wiesz, o co chodzi. To miejsce jest wystarczająco okropne w dzień. Powiodła spojrzeniem po ulicy. – Pewnie tu jest zupełnie inaczej niż w domu – powiedział. – Sprawia, że czujesz się, jakbyś mieszkała w jaskini. – Czy raczej w celi – dodała. Jej torba leżała na podłodze, obok stóp. To była spora, obszerna skórzana torba, prawie plecak. Trąciła ją czubkiem buta, podnosząc delikatnie wierzch, odkrywając zawartość i upewniając się, czy wszystkie rzeczy, jakie się w niej znajdowały, są na swoim miejscu: notes, magnetofon, zapasowe kasety, portfel, odznaka, mała kosmetyczka, automatyczny pistolet.38 z dwoma dodatkowymi magazynkami załadowanymi nabojami o miękkich czubkach. Wilcox zauważył jej ruch. – Ja – uśmiechnął się – wciąż lubię trzy pięćdziesiąt siedem z krótką lufą. Dobrze leży pod kurtką. Można używać nabojów magnum. Powala niedźwiedzia. Rozejrzał się w ogarniającej samochód ciemności. – Sporo niedźwiedzi kręci się dookoła – dodał. Poklepał wysoko po lewej stronie swego płaszcza. Gdzieś daleko zawyła syrena, niczym jakiś kot w gorączce. Odgłos narastał z każdą chwilą przybliżając się, po czym zaczął zanikać w oddali. Wilcox podniósł ręce i przecierał przez chwilę oczy. – Jak myślisz, co oni robią? – zapytał. – Nie mam pojęcia – odparła pospiesznie. – Dlaczego nie zmyjemy się stąd do diabła i nie sprawdzimy? To miejsce zaczyna mnie denerwować. – Zaczyna? – Wiesz, o co mi chodzi. – Zaniepokojenie pomieszane ze złością pojawiło się w jej głosie. – Jezu, spójrz na to miejsce. Czuję się, jakby mogło nas pożreć. Po prostu połknąć. Ci dwaj gliniarze, którzy niedawno przywieźli mnie tutaj, również nie czuli się zbyt szczęśliwi, a przyjechaliśmy w dzień, i jeden z nich był czarny. Wilcox chrząknął potakująco. Było dla nich jasne, chociaż przez cały dzień nie wyrazili swoich obaw, że sytuacja stała się ryzykowna; dwoje białych gliniarzy z Południa, z dala od obszaru podlegającemu ich kompetencji, z dala od swego domu, w nieprzyjaznym świecie. – W porządku – wycedził Wilcox powoli. Spojrzał ponownie w ciemność ulicy. – Wiesz, co mnie rusza? – zapytał. – Nie. Co? – Wszystko wygląda tak cholernie staro. Staro i wydaje się zużyte. – Wskazał przez przednią szybę, w kierunku ulicy, nie pokazując jednak niczego konkretnego. – Umiera – powiedział. – Wygląda, jakby wszystko umierało. Siedział sztywno w fotelu, wpatrując się w otaczający ich świat. – Nie wiem jak, ale sądzę, że on to jakoś wymyślił. Mam wrażenie, że jest o krok czy dwa od nas. Prowokuje nas do ruchu. – Jego głos zmienił się w przesycony gniewem szept. – Nie wiem, o czym mówisz – odparła Shaeffer. – Co prowokuje? Co wymyślił? – Chciałbym go dostać jeszcze raz – kontynuował, ignorując jej pytania. – Jeszcze raz zbić na kwaśne jabłko. Tym razem nie pozwoliłbym mu się wykiwać. – Wciąż nie rozumiem, do czego zmierzasz – powiedziała zaalarmowana chłodem w jego głosie. – Chciałbym jeszcze raz znaleźć się z nim sam na sam. Sami, w małym pokoju, i zobaczyć, czy tym razem też uda mu się odejść. – Jesteś szalony. – Zgadza się. Szalony obłąkaniec. Kapujesz? Shaeffer ponownie wcisnęła się w swój fotel. – Porucznik Brown wydał rozkazy. – Pewnie. I my je wykonaliśmy. – No więc wynośmy się stąd. Dowiedzmy się, co mamy robić. Wilcox potrząsnął głową. – Nie, dopóki nie zobaczę tego skurczysyna. Dopóki nie dowie się, że jestem w pobliżu. Shaeffer podniosła ręce i zamachała nimi gwałtownie w powietrzu. – Nie w ten sposób mamy się nim zajmować – powiedziała szybko. – Nie znasz jeszcze tego uczucia, co? – odparł Wilcox przez zaciśnięte zęby. – Zgubiłaś już jakiegoś? Od jak dawna siedzisz w przestępstwach? Nie dość długo, do diabła. Jeszcze nie natrafiłaś na takiego jak Ferguson. – Nie – odpowiedziała. – I nie o to mi chodzi. – Łatwo ci powiedzieć. – Tak, lecz wciąż wiem wystarczająco dużo, żeby nie popełnić tego samego błędu po raz drugi. Wilcox zaczął odpowiadać gniewnie, lecz w końcu mruknął tylko: – Masz rację – wziął głęboki oddech. – Masz rację. Wcisnął się głębiej w swój fotel, tak jakby fala gniewu i wspomnień zaczęła powoli ustępować. – Racja, racja, racja – powiedział wolno. – Nie można grać, dopóki nie zobaczymy wszystkich kart. Shaeffer spodziewała się, że Wilcox sięgnie do kluczyka i uruchomi samochód. Jego ręka zawisła nad stacyjką. Kiedy jednak zacisnął palce na wystającym kluczyku, znieruchomiał, sztywniejąc nagle, a w jego oczach pojawiły się płomienie. – Sukinsyn – powiedział cicho. Spojrzała na ulicę. – Oto i jest – wyszeptał Wilcox. Przez moment para na przedniej szybie przesłaniała jej widoczność, ale po chwili, podobnie jak kamera nastawia ostrość, ona również spostrzegła Fergusona. Znieruchomiał na chwilę, stojąc na najwyższym stopniu jak ktoś, kto właśnie przełamuje się, żeby wkroczyć w wilgotną, ciemną, zimną noc. Zauważyła, że jest ubrany w dżinsy i długi niebieski płaszcz, a pod pachą niesie jakąś saszetkę. Przygarbił się pod padającym deszczem i wyszedł z budynku, w którym znajdowało się jego mieszkanie. Nawet nie spojrzał w ich stronę, oddalając się szybko w przeciwnym kierunku. – Cholera! – powiedział Wilcox. Odsunął rękę od rozrusznika i otworzył drzwi samochodu. – Pójdę za nim. Nie zdążyła nawet zaprotestować. Ogarnął go dziki impuls. Wyskoczył z samochodu, uderzając stopami o chodnik z odgłosem podobnym do strzałów z pistoletu. Drzwi zamknęły się za nim i detektyw ruszył szybkim krokiem w górę ulicy. Shaeffer przecisnęła się na przednie siedzenie za kierownicę, chwytając najpierw płaszcz Wilcoxa, a następnie kluczyki ze stacyjki. Starała się wydostać z samochodu, lecz nie mogła otworzyć drzwi. Nacisnęła na klamkę, ale drzwi pozostały nieruchome. Torba zaczepiła się o siedzenie. Wydawała się ciężka jak ołów. Pas bezpieczeństwa zaplątał się w ubranie. Poślizgnęła się na gładkim chodniku. W końcu wydostała się na zewnątrz i stwierdziła, że będzie musiała biec, żeby dogonić Wilcoxa. Zaklęła brzydko i ruszyła biegiem, trzymając torbę w jednej ręce, a kluczyki w drugiej. – Co ty, do cholery, robisz? – pytała, szarpiąc go za ramię. Nie zatrzymał się. – Po prostu idę za tym skurczysynem! Puść mnie! Zatrzymała się, z trudem łapiąc oddech, i patrzyła, jak detektyw maszeruje uparcie przed siebie. Ponownie pochyliła głowę i pobiegła za nim. Przez jakiś czas szła obok, starając się dotrzymać mu kroku. Widziała szybko poruszającego się Fergusona wyprzedzającego ich o jakieś pół przecznicy. Nie oglądał się za siebie, zagłębiając się coraz bardziej w ciemność, pozornie niepomny ich obecności. Potrząsnęła ponownie ramieniem Wilcoxa. – Puść mnie, do cholery! – powiedział, gniewnie wyrywając rękę z jej chwytu. – Zgubię go. – Nie wymaga się od nas... Odwrócił się nagle pełen złości. – Spadaj do wozu! Zostań tutaj! Chodź ze mną! Rób, co chcesz, tylko nie wchodź mi w drogę, cholera! – Ale on... – Nie dbam o to, czy on wie, że jestem za jego plecami! A teraz, do cholery, zejdź mi z drogi! – Co ty, do diabła, robisz? – prawie krzyknęła. Odwrócił się gniewnie, jak gdyby odrzucając pytanie. Następnie pobiegł naprzód, próbując zmniejszyć dystans dzielący go od Fergusona. Shaeffer zawahała się nie wiedząc zupełnie, co ma uczynić. Widziała jaśniejszą plamę pleców Wilcoxa poruszającą się w ciemności. Spojrzała dalej i zobaczyła, jak Ferguson znika za rogiem. W tym samym momencie Wilcox przyspieszył. Wymamrotała jakieś przekleństwo, odwróciła się i pobiegła do samochodu. Dwie kobiety, pewnie bezdomne, ubrane w grube płaszcze i czapki naciągnięte głęboko na oczy, wyłoniły się z mroku tarasując jej drogę. Jedna pchała wózek gderając coś pod nosem, druga gestykulowała zawzięcie. Zaskrzeczały na nią, gdy starała się przedostać pomiędzy nimi. Jedna z nich wyciągnęła rękę próbując chwycić dziewczynę. Zderzyły się i stara upadła na chodnik. Jej głos wyrażał oburzenie i zdumienie. Shaeffer zachwiała się, lecz po chwili odzyskała równowagę i rzuciwszy krótkie przeprosiny, pobiegła w stronę wozu. Towarzyszyły jej okrzyki kobiety. Jakichś dwóch mężczyzn pomimo deszczu wyszło na werandę, a jeden z nich zawołał: – Hej! Co robisz, kobito? Śpieszy ci się, czy co? Zignorowała te nawoływania i wskoczyła szybko za kierownicę. Przekręciła kluczyk w stacyjce, próbując uruchomić silnik. Z jej ust wydobywał się nieprzerwany potok przekleństw. Poczuła panikę i zamęt w głowie. Zupełnie nie wiedziała, co robi Wilcox. Spróbowała ponownie zapalić, wdeptując nerwowo pedał gazu i przekręcając co chwila kluczyk. W końcu silnik warknął głucho i zawył przeraźliwie. Skierowała wóz prosto na ulicę, nie spoglądając nawet w lusterko wsteczne. Opony zapiszczały na mokrym chodniku i zarzuciło samochodem. Wyprostowała i pomknęła przed siebie. Przyspieszyła skręcając w boczną uliczkę za rogiem. Dostrzegła Wilcoxa znajdującego się w połowie przecznicy, akurat w momencie gdy oświetliło go słabe światło ulicznej latarni. Wytężyła wzrok, lecz nigdzie nie mogła dostrzec Fergusona. Ponownie wcisnęła pedał gazu, aż silnik zawył skarżąc się na takie traktowanie. Klęła głośno na powolny, wynajęty wóz. Zrównała się z Wilcoxem przed końcem przecznicy. Detektyw skręcał właśnie w jednokierunkową ulicę kierując się pod prąd. Pospiesznie opuściła szybę i natychmiast poczuła na twarzy mżawkę. – Jedź! – szybko wskazał Wilcox. – Odetnij mu drogę! Popędził za swoją ofiarą, omijając nierówności chodnika. Shaeffer krzyknęła na znak zgody i pomknęła mokrą ulicą. Musiała minąć jeszcze jedną przecznicę, zanim mogła skręcić. Przejechała skrzyżowanie na czerwonym świetle, po czym skręciła gwałtownie, zmuszając parę nastolatków do odskoczenia w tył. Posłali pod jej adresem wiązankę przekleństw. Wjechała w wąską ulicę. Po obu stronach majaczyły ciemne budynki, które ograniczały jej widoczność. Mniej więcej w połowie drogi do następnej przecznicy dwa samochody stały zaparkowane równolegle do siebie i Shaeffer musiała się nieźle nabiedzić, by zmieścić wóz między nimi. Przejechała prawie na styk. Za następnym rogiem szarpnęła mocno kierownicę w prawo i skierowała się do miejsca, gdzie, jak się spodziewała, dogoni Wilcoxa i Fergusona. Tysiące myśli kłębiły się w jej głowie; co powiedzieć, jak działać. Zdała sobie sprawę, że dzieje się coś, co wymyka się spod kontroli. Skoncentrowała się na drodze przed sobą, próbując dostrzec w ciemności dwóch mężczyzn kluczących po wąskich uliczkach miasta. Nigdzie ich jednak nie zauważyła. Zwolniła, rozglądając się bacznie, zaglądając do wąskich bocznych alejek i zniszczonych zaułków. Cienie zdawały się rozbudowywać w monolit ciemności. Ulica była całkowicie opustoszała. Zatrzymała wóz na środku ulicy i wyskoczyła z niego, zostawiając otwarte drzwi. Rozejrzała się uważnie, szukając jakiegoś śladu dwóch mężczyzn. Nie widząc nikogo, zaklęła głośno i usiadła ponownie za kierownicą. Do cholery, powiedziała do siebie. Na pewno skręcili w inną ulicę albo przecięli jakiś pusty parking. Mogli zniknąć w ciemnym zaułku. Ruszyła szybko, próbując zgadywać i szacować. Skręciła za następnym rogiem tylko po to, żeby poczuć jeszcze silniejszą rozpacz, gdy nic nie zauważyła. Zatrzymała wóz, ostro wrzuciła wsteczny bieg i wycofała skręcając w ulicę, z której właśnie wyjechała. Ruszyła przed siebie. Światła samochodu rozpraszały mrok. Przejechała przez kolejną przecznicę i gwałtownie nacisnęła na hamulec, zatrzymując wóz niemal w miejscu. Nikogo nie zauważyła. Nie miała pojęcia, co robić dalej. Czuła wzrastające napięcie. Zwalczając narastającą falę paniki, wjechała na krawężnik i wyskoczyła z samochodu. Ruszyła szybko w kierunku miejsca, gdzie według jej obliczeń powinni się znajdować Wilcox i Ferguson. Starała się myśleć logicznie. Przecież nie mogą być daleko stąd. Wytężyła wzrok wpatrując się w cienie i nasłuchując uważnie dźwięku podniesionych głosów lub czegoś w tym stylu. Zaczęła biec. Jej kroki odbijały się echem na opustoszałej ulicy. Odgłos wzmógł się jeszcze i w końcu puściła się pędem w pustkę nocy. Bruce Wilcox odwrócił się, dostrzegając za sobą tylne światła wynajętego wozu znikającego właśnie za rogiem ulicy, po czym skoncentrował się wyłącznie na pościgu za Fergusonem. Przyspieszył jeszcze bardziej, zdziwiony, że nie może zmniejszyć odległości między nimi. Ferguson okazał się niezwykle szybki. Nie biegł, a mimo to poruszał się szybko i zwinnie, starając się omijać nieliczne plamy światła i zlewać się jak najbardziej z otoczeniem. Detektyw pomyślał, że nogi wydają mu się coraz cięższe, i zaciekle próbował wykrzesać ze swego ciała resztki sił. Zobaczył, jak Ferguson skręca w następną alejkę, i z wielkim wysiłkiem spróbował zbliżyć się do niego. Dwie przemoczone prostytutki stały przy zbiegu ulic, wykorzystując światło sodowej latarni, by reklamować swe wdzięki. Cofnęły się widząc nadbiegającego Wilcoxa i przylgnęły do szyby wystawowej. – Którędy pobiegł?! – krzyknął ku nim Wilcox. – Kto, człowieku? – Nikogo nie widziałam. Puścił wiązankę przekleństw w ich kierunku, lecz tylko roześmiały się drwiąco. Boczna uliczka, w którą skręcił Ferguson, wydawała się mroczna i kręta. Jakieś czterdzieści metrów przed sobą dostrzegł kształt, który wydawał się bardziej jednolity niż wszystkie inne cienie mrocznego zaułka. Pobiegł w tym kierunku. Myślał intensywnie. Nie miał pojęcia, jak się zachowa po wszystkim. Czuł nieprzepartą potrzebę schwytania tego faceta. Przez głowę przelatywały mu różne myśli. Odniósł wrażenie, jakby obrazy, jakie widział obecnie, mieszały się ze wspomnieniami. Włóczęga leżący w półletargu w opustoszałym wejściu zanucił ochrypłym głosem jakąś melodię. Jakiś pies zaczął ujadać, gwałtownie rzucając się, daremnie usiłując pokonać łańcuch ograniczający jego wolność. Detektyw przypomniał sobie poszukiwania ciała Joanie Shriver. Słabe światło lampy ulicznej odbijało się od przeżartych brudem aluminiowych koszy na śmieci, które przypomniały mu, jak wyciągał bezużyteczny już dowód, oblepiony szlamem, kałem i wilgocią, z dołu kloacznego w starej szopie. Ostatnie wspomnienie sprawiło, że zapragnął krwi. Spojrzał przed siebie i zauważył, jak Ferguson dobiega do końca przecznicy. Czarny mężczyzna przystanął i odwrócił się. Ich oczy spotkały się na ułamek sekundy, przebijając ciemności nocy. Wilcox nie potrafił się powstrzymać. – Stój! Policja! – zawołał. Ferguson nie wahał się ani chwili dłużej. Teraz zaczął naprawdę szybko uciekać. – Hej! – wrzasnął krótko Wilcox, po czym popędził za nim. Zamiar śledzenia Fergusona zatracił się teraz w szaleńczym pościgu. Detektyw łapał wiatr w płuca, pracując energicznie ramionami. Poczuł, jak nogi stają się coraz lżejsze i prawie nie dotykają mokrego chodnika. Skończył się mozolny, kontrolowany pościg. Teraz był to sprint. Zmniejszył dzielący ich dystans, lecz Ferguson widząc zbliżające się niebezpieczeństwo zdwoił wysiłki, rzucając się do szaleńczego pędu. Zdawało się, że biegną tym samym tempem. Buty uderzały o chodnik w zgodnym rytmie, a odległość między mężczyznami pozostawała frustrująco niezmienna. Świat wokół nich stracił na ostrości, stał się ulotny i niewyraźny. Po jakimś czasie Wilcox zaczął odczuwać skutki morderczego biegu. Oddech stał się krótszy, serce waliło coraz szybciej. Wyszarpywał powietrze otaczającej go nocy, chcąc za wszelką cenę uzupełnić jego braki w rzężących płucach. Minęli kolejną przecznicę. Zauważył, jak Ferguson pozornie nie zmęczony szaleńczym biegiem skręca w następną ulicę. Wilcox spróbował ściąć zakręt, czując, że nogi zaczynają odmawiać mu posłuszeństwa, stają się coraz cięższe. Nagle poczuł, że traci równowagę i zdążył jeszcze zarejestrować zbliżający się z kosmiczną prędkością beton chodnika. Uderzenie było silne. Zachłysnął się wyplutym z płuc powietrzem, czując przejmujący ból w oczach. Usłyszał trzask jakiejś tkaniny i poczuł piasek w ustach. Zaskoczony, znieruchomiał na chwilę w świetle latarni, jakby obawiał się wykonać najmniejszy ruch. Posłuchał jednak instynktu, który kazał mu wziąć się w garść. Zwalczając ból, wstał z wysiłkiem, starając się natychmiast odzyskać rytm biegu. Nagle w jego umyśle pojawiły się wspomnienia z mistrzostw w zapasach w szkole średniej. Gdy został wtedy ciśnięty na matę, jego instynkt momentalnie podpowiadał mu następny ruch i kiedy przeciwnik starał się objąć go ramionami, znajdował się już poza ich zasięgiem. Zamrugał oczami i z wysiłkiem biegł dalej, próbując sobie uprzytomnić, gdzie jest i co robi. Upadek pomieszał jego zmysły i detektyw poczuł, że teraz jest wiedziony jedynie dziką furią. Zobaczył, jak Ferguson przecina ulicę kierując się w stronę ciemnego i opustoszałego parkingu, waha się przez chwilę, dostając się w snop świateł nadjeżdżającego samochodu. Rozległ się przeszywający powietrze pisk opon i odgłos klaksonu. Wilcox pomyślał przez chwilę, że to Andrea Shaeffer. Właśnie tak! Odetnij drogę skurczybykowi! Po chwili zrozumiał, że to nie ona. Poczuł nagłą falę złości. Gdzie ona, do diabła, jest? Biegnąc dalej, wyminął samochód i kierowcę wykrzykującego jakieś przekleństwa w stronę dwóch poruszających się cieni, przypominających bardziej widma niż ludzi, które zniknęły równie szybko, jak się ukazały. Przedarł się przez gruzy i odpadki, które nagle pojawiły się na jego drodze, plącząc się wokół nóg niczym wąsy roślin pływających w bagnie. Ferguson również miał kłopoty z przebyciem nieoczekiwanej zapory i manewrował teraz pośród tego zapomnianego śmietniska. Przez chwilę Ferguson znajdował się w świetle latarni, próbując przedostać się przez stertę pudeł i starą lodówkę. Odwrócił się na moment i ich oczy spotkały się po raz drugi tej nocy. – Stój! Policja! – wrzasnął Wilcox pod wpływem impulsu. Wydawało mu się, że w oczach Fergusona dostrzegł błysk rozpoznania i niedowierzania zarazem. Uciekinier wydostał się z kręgu światła, znikając w panujących dookoła ciemnościach. Wilcox wymamrotał jakiś nieprzyzwoity wyraz i popędził za nim. Wskoczył na stertę cegieł i poczuł, jak usuwa mu się spod nóg. Runął na twarz, wyciągając przed siebie ręce, by zamortyzować uderzenie. Udało mu się uniknąć skręcenia karku, lecz prawa ręka natrafiła na wystający kawał zardzewiałego metalu. Krew chlusnęła z dłoni, trzy palce zostały złamane pod ciężarem ciała, a nadgarstek wygiął się nieprawdopodobnie. Wilcox zawył z bólu, usiłując złapać równowagę, ściskając okaleczoną rękę lewą dłonią. Czuł zwiększającą się opuchliznę i lepką wilgoć krwi. Palce i nadgarstek paliły go niemiłosiernie. Złamane, pomyślał przeklinając w duchu. Zacisnął pokiereszowaną dłoń w pięść i przycisnął ją do klatki piersiowej. Popędził dalej, wspinając się po drodze na kolejny stos odpadków, próbując dojrzeć w ciemności uciekającego człowieka. Zgiął się prawie wpół, próbując złapać oddech, ignorując ból w pulsującym nadgarstku. Stanął ostrożnie na jakiejś kupie gruzu, starając się zachować równowagę, rozejrzał się uważnie i dostrzegł Fergusona akurat w momencie, gdy czarny mężczyzna przeskakiwał powyginane ogrodzenie na tyłach wolnej parceli. Zobaczył jeszcze, jak facet przebiega sprintem przez boczną uliczkę, waha się przez mgnienie oka, po czym wbiega po schodach do opustoszałego budynku. W porządku, powiedział do siebie detektyw. Ty też się zmęczyłeś, skurczybyku. Złap oddech, ale i tak już stamtąd nie umkniesz. Nie zważając na promieniujący ból w prawej dłoni, przebiegł ostatnie kilka metrów, przedarł się przez zniszczone ogrodzenie pustej parceli. W końcu dopadł do drzwi opustoszałego budynku, dysząc z wyczerpania. W porządku, powtórzył. Sięgnął do kieszeni kurtki, wyciągnął chusteczkę i jak najdokładniej przewiązał nią okaleczoną dłoń. Niewiele widział w ciemności, lecz podejrzewał, że konieczne będzie założenie szwów. Pokręcił głową. Prawdopodobnie również zastrzyk przeciwko tężcowi. Zawiązał chusteczkę, która momentalnie nasiąkła krwią. Opuchlizna na dłoni wydawała się coraz większa i przez moment zastanowił się, czy firma ubezpieczeniowa z okręgu Escambia zajmie się tym. To ich obowiązek, pomyślał. Musi tak być. Zazgrzytał zębami, czując ból przeszywający całe ramię. Miał nadzieję, że jakiś cholerny lekarz rzuci jakieś cholerne zaklęcie na tę cholerną, paskudną ranę i żadna cholerna operacja nie będzie potrzebna. Rozejrzał się po wąskiej uliczce. Wilgotne, przemoczone deszczem śmieci walały się wszędzie, zagradzając w kilku miejscach drogę. Spojrzał w górę, chcąc się przekonać, czy w jakimś pobliskim budynku tętni życie. Nikogo jednak nie zauważył. Żadnego światła. Dzielnica wyglądała na całkowicie opustoszałą; jakieś porzucone domy, może magazyny. Ciężko stwierdzić. Jedynie kilka ulicznych latarni rzucało mętne, przyćmione światło. Zastanowił się przez chwilę. Gdyby dojrzał gdzieś detektyw Shaeffer... Wtedy to nie byłoby już wyrównanie rachunków, miło jednak czuć jakieś ubezpieczenie za plecami. Odpędził od siebie wątpliwości, pozwalając pojawić się innemu, bardziej znanemu uczuciu. Nie potrzebuję pomocy, by dopaść tego skurczybyka. Nawet jedną ręką mogę sobie z nim poradzić. Wierzył w to całkowicie. Wszedł na schody. Ferguson zostawił drzwi otwarte i teraz zdawały się zapraszać do środka. Detektyw stanął po jednej stronie wejścia, nasłuchując uważnie. Zawahał się na chwilę, po czym wyjął rewolwer z kabury pod pachą. Ciężar broni był niemożliwy do wytrzymania dla uszkodzonej ręki. Wydawało mu się, że trzyma rozgrzane do czerwoności węgle. Zacisnął oczy, przekładając rewolwer do lewej ręki. Po chwili spojrzał na swoją broń. Czy można w cokolwiek trafić trzymając rewolwer w lewej dłoni? Mówił do siebie w drugiej osobie. Czy jesteś pewien? Przypuśćmy, że facet jest uzbrojony. Poradzisz sobie. Dopadniesz tego skurczybyka. Aresztuj go i zobaczymy co później. Nawet jeśli będziesz musiał go wypuścić. Zastrasz go trochę. Spraw, żeby dotarło do niego, że jest w dużych tarapatach i ty mu je załatwiasz. Zastanawiał się nad każdym dźwiękiem dochodzącym z wnętrza budynku, próbując go określić, zanalizować i zaszufladkować. Klasyfikował najmniejszy szmer, nadając mu kształt i tożsamość. Musiał być pewny, że nie ma się czego obawiać. Odgłos kapania to deszcz przeciekający przez dziurawy dach. Nikły szum to odgłos ruchu ulicznego kilka przecznic dalej. Chrapliwy odgłos to jego własny oddech. Usłyszał, jak wewnątrz budynku zatrzeszczały deski podłogowe. Tam jest, pomyślał Wilcox. Jest blisko. Jest w środku i blisko. Wziął głęboki oddech i wszedł do budynku. Z początku odniósł wrażenie, że został okryty jakimś kocem. Słabe światło latarni ulicznych zniknęło całkowicie. Przeklinał samego siebie za to, że nie zabrał latarki. Przyszło mu na myśl, że własną zostawił na Florydzie. Żałował, że nie pali. Teraz miałby przy sobie przynajmniej zapałki, lub jeszcze lepiej zapalniczkę. Starał się przypomnieć sobie, czy Ferguson pali, i doszedł do wniosku, że tak. Przyczaił się nieruchomiejąc i nastawiając czujnie uszy, by zlokalizować uciekiniera, pozwolił oczom przyzwyczaić się do ciemności. Nie widział zbyt wiele, ale to musiało mu wystarczyć. Ostrożnie zagłębiał się w otchłań ciemności. Dostrzegł schody prowadzące na górę i obok po prawej schody wiodące na dół. Stara kamienica, pomyślał. Kiedy tu ktokolwiek mieszkał? Postąpił krok do przodu i stara podłoga zaskrzypiała pod jego ciężarem. Nowa przerażająca myśl zakiełkowała mu w głowie. Jezu. Przecież w podłodze może być jakaś dziura czy coś w tym rodzaju. Przypuśćmy, że te schody się zarwą? Zdrową ręką, w której ściskał broń, starał się utrzymać równowagę, trzymając ją prostopadle do ciała, wyczuwał nią ścianę, a prawą rękę cały czas przyciskał do piersi. Wybrał schody prowadzące na dół. Przez głowę przemknęła mu nagła myśl: Ferguson to szczur, stworzenie ziemne. Pójdzie na dół, głębiej. Tam będzie się czuł bezpieczny. Zatrzymał się, ponownie nasłuchując. Nic. Żadnego szmeru, żadnego odgłosu. To nic nie znaczy, powiedział do siebie. On tu jest. Ruszył powoli naprzód, wyczuwając drogę przed sobą, jak tylko potrafił najlepiej. Przeklinał wszelkie odgłosy, jakie czynił. Wydawało mu się, że jego własny oddech drapie w ciemności niczym paznokcie drapiące tablicę. Każdy krok wydawał się grzmotem. Wnętrze budynku wydawało się huczeć i dudnić. Zwalczył chęć odezwania się, czekając aż znajdzie się zupełnie blisko uciekiniera i każe mu się poddać. Schody wydawały się solidne, lecz nie ufał im. Stąpał ostrożnie, testując każdy stopień jak ktoś niechętny do kąpieli, kto zbyt długo sprawdza zimną wodę. Doliczył się dwudziestu dwóch stopni, zanim stanął w wejściu do piwnicy. Powitało go zimne i wilgotne powietrze. Zszedł z ostatniego stopnia i poczuł pod stopami twardy beton. Dobrze, pomyślał. Będzie ciszej. Postąpił krok naprzód i wdepnął w kałużę wody, która natychmiast przesiąknęła przez buty. Do diabła, zaklął w duchu. Zastygł w bezruchu, nasłuchując ponownie. Nie był pewien, czy słyszy oddech Fergusona, czy swój. Jest blisko, pomyślał detektyw. Wstrzymał oddech, by zlokalizować obecność ściganego. Blisko. Bardzo blisko. Wziął głęboki oddech i poczuł okropny zapach porażający go złością, znajomy, lecz trudny do zlokalizowania. Włoski na karku stanęły mu dęba, a na ramiona spłynęła fala gorąca, mimo chłodu panującego w piwnicy. Coś tu umarło. Aż krzyknął w duchu. Coś tu jest martwego. Blisko. Obrócił głową, próbując dojrzeć cokolwiek w czarnej przestrzeni, lecz czuł się jak ślepiec. Paraliżujący strach i podniecenie przeszyły go w jednej sekundzie. Zrobił trzy małe kroki w głąb piwnicy, wciąż przytrzymując się ściany zdrową ręką, w której trzymał rewolwer. Ściana wydała się miękka i mokra. Wyobraził sobie szczury, pająki i człowieka, którego ścigał. Nie potrafił dłużej wytrzymać napięcia. – Ferguson, chłopcze, wyjdź. Jesteś, do kurwy nędzy, aresztowany. Wiesz, kim jestem. Podnieś pieprzone łapy do góry i wyłaź. Słowa zdawały się odbijać echem w małym pomieszczeniu, zamierając po chwili i ustępując miejsca wszechobecnej ciszy. Czekał przez moment, lecz nie usłyszał odpowiedzi. – Do cholery! Dalej, Bobby Earl. Skończ z tym gównem. Nie jest warte kłopotów. Zrobił następny krok w przód. – Wiem, że tu jesteś, Bobby Earl. Do cholery, nie utrudniaj tego. Zwątpienie nagle chwyciło go za serce. Gdzie jest ten skurczybyk? Zesztywniał pod wpływem napięcia, strachu i złości. – Bobby Earl, powystrzelam ci twoje pieprzone oczy, jeśli natychmiast nie wyjdziesz! Z prawej strony usłyszał dźwięk przypominający skrobanie. Spróbował odwrócić się szybko, zwracając rewolwer w tym kierunku. Jego wyobraźnia nie była w stanie przetworzyć tego, co się działo. Wiedział jedynie, że wokół panowała niezmącona ciemność i że nie był tutaj sam. Przez ułamek sekundy zdał sobie sprawę z jakiegoś kształtu tnącego powietrze. Uświadomił sobie, że tuż obok ktoś wstał, sapiąc z wysiłku. Detektyw cofnął się podnosząc okaleczoną rękę, próbując odeprzeć uderzenie. Wystrzelił raz, celując w ciemność do niczego innego jak do przejmującego uczucia strachu. Eksplozja rozbrzmiała hukiem w ciemności i w tym samym momencie długa metalowa rura ugodziła go w plecy i ucho. Bruce Wilcox ujrzał nagle błysk białego światła rozprzestrzeniającego się w jego głowie, rozpraszającego się natychmiast w zamęcie ciemności czarniejszych, niż kiedykolwiek zdołał sobie wyobrazić. Zachwiał się w tył wiedząc, że nie może sobie pozwolić na utratę przytomności. Poczuł na policzku wilgotny beton i zdał sobie sprawę, że upadł na podłogę. Podniósł rękę, by powstrzymać drugi cios, który nadszedł z podobnym sykiem, gdy ołowiana rura zmierzała w kierunku celu. Przyjął uderzenie na złamaną rękę i czerwone pasma bólu przecięły ciemność przed jego oczami. Nie wiedział, gdzie ani jak stracił swój rewolwer, lecz był pewny, że nie znajduje się już w jego dłoni. Sięgnął rozpaczliwie lewą ręką i jego palce natrafiły na jakąś tkaninę. Szarpnął z całych sił i usłyszał odgłos rozpruwanego materiału, a następnie poczuł, jak jakieś ciało wali się na niego. Dwaj mężczyźni połączyli się w śmiertelnym uścisku, otoczeni ciemnościami. Wilcox walczył z kształtem człowieka, którego chwycił, próbując znaleźć jego gardło, genitalia, oczy, jakiś czuły organ. Przetaczali się po mokrej podłodze, uderzając o ściany i rozpryskując liczne kałuże. Żaden z nich nie wypowiedział słowa. Charczeli tylko z bólu i wściekłości, i były to jedyne dźwięki, jakie wydobywały się z ich gardeł. Mocowali się w ciemnościach połączeni bólem i nienawiścią. Bruce Wilcox poczuł, jak zaciska palce na szyi przeciwnika, próbując wydusić z niego życie. Teraz użył także bezużytecznej do tej pory prawej ręki. Już po wszystkim. Sapnął z wysiłku. Mam cię, ty sukinsynu, pomyślał. W tej samej chwili przeszył go potworny ból. Nie wiedział, co go zabija, nie wiedział nawet, kto go zabija. Zdał sobie jeszcze sprawę, że coś rozpruło mu brzuch i zmierza w kierunku serca. Poczuł ogarniającą falę paniki prawie równocześnie z nadchodzącą agonią. Ręce opadły z szyi zabójcy i spoczęły na trzonku noża, który przesądził o losie walki i o losie detektywa. Z ust Wilcoxa wydobył się słaby jęk, po czym jego ciało opadło bezwładnie na podłogę. Nie zdawał sobie z tego sprawy. Nie zdawał sobie sprawy już z niczego więcej, lecz trwało to jakieś dziewięćdziesiąt sekund, zanim wydał swój ostatni oddech i umarł. Rozdział dwudziesty czwarty PUSZKA PANDORY Czuła się kompletnie osamotniona. Andrea Shaeffer spojrzała na opustoszałe ulice, ponure i otulone mgłą, szukając jakiegoś śladu swego towarzysza. Prześledziła trasę, którą prawdopodobnie przemierzała po raz dziesiąty, próbując znaleźć jakąś przyczynę zniknięcia Wilcoxa, stwierdzając jedynie, że każdy krok pogrąża ją w głębszej desperacji. Nie chciała spekulować, pozwalając zamiast tego wypełnić się złości, jak gdyby daremne poszukiwania oznaczały raczej niedogodność niż katastrofę. Stanęła pod uliczną latarnią i odzyskała równowagę opierając się na niej. Z uczuciem ulgi powitałaby widok wozu patrolowego z Newark, lecz żaden nie pojawił się w zasięgu wzroku. Ulice pozostawały wciąż opustoszałe. To jest szalone, pomyślała. Nie jest jeszcze późno. Dopiero wieczór. Gdzie się wszyscy podziali? Deszcz przybierał na sile, uderzając w nią z coraz większym impetem. Kiedy w końcu zobaczyła samotną kobietę zataczającą się bezwładnie na rogu ulicy, prawie odczuła. Zgięta wpół kobieta podpierała się o budynek, próbując osłonić się przed żywiołem. Andrea Shaeffer zbliżyła się do niej ostrożnie, trzymając w wyciągniętej ręce odznakę. – Proszę pani. Policja. Chcę zamienić słówko. Kobieta rzuciła szybkie spojrzenie i zaczęła się oddalać. – Hej, chcę tylko zadać pytanie! Kobieta szła, przyspieszając kroku. Shaeffer podążyła za nią. – Do cholery, zatrzymać się! Policja! Kobieta zwolniła i obróciła się. Spojrzała z obawą na Shaeffer. – Mówisz do mnie? Czego chcesz? Nic nie zrobiłam. – Chcę zadać tylko pytanie. Widziałaś dwóch przebiegających tędy mężczyzn, piętnaście, dwadzieścia, może trzydzieści minut temu? Biały facet, glina. Czarny facet w ciemnym płaszczu. Jeden ścigał drugiego. Widziałaś, jak tędy przechodzili? – Nie. Nie widziałam nikogo takiego. Kobieta cofnęła się, starając się zwiększyć odległość między sobą a detektywem. – Nie słuchasz mnie – powiedziała Shaeffer – Dwaj mężczyźni. Jeden biały. Jeden czarny. Biegli szybko. – Nie widziałam nic, już ci mówiłam. Andrea poczuła gniew i popchnęła pojemnik na śmieci. – Nie pieprz mi tutaj, paniusiu. Mogę wpędzić cię w cholerne tarapaty. Teraz gadaj, czy widziałaś ich? Powiedz mi prawdę albo wyślę cię do diabła. – Nie widziałam żadnych goniących się ludzi. Dzisiejszej nocy w ogóle nie widziałam ludzi. – Musiałaś ich widzieć – upierała się Andrea. – Musieli tędy przechodzić. – Nikt tędy nie przechodził. Zostaw mnie w spokoju. – Kobieta cofnęła się jeszcze bardziej, potrząsając głową. Shaeffer ruszyła za nią i w tym momencie zdziwiona usłyszała głos za plecami. – Chcesz sprawiać ludziom kłopoty, paniusiu? Obróciła się nerwowo. Ujrzała przed sobą potężnego mężczyznę w długim skórzanym płaszczu i w czapeczce baseballowej New York Yankees na głowie. Krople deszczu zamieniały się w małą strużkę na krańcu daszka. Facet kroczył sztywno w jej kierunku, jego ruchy, jego głos, jego ciało, wszystko wyrażało groźbę. – Policja – powiedziała. – Stać! – Nie dbam o to, kim jesteś. Przyszedłem tutaj, bo sprawiasz kłopoty mojej pani. Po co to robisz? Andrea Shaeffer sięgnęła po pistolet i wyciągnęła go, mierząc teraz w stronę czarnego mężczyzny. – Zostań na miejscu – powiedziała zimno. Zatrzymał się. – Rozwalisz mnie, paniusiu? Nie sądzę. Podniósł lekko ręce i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Myślę, że nie jesteś tam, gdzie powinnaś być, pani policjantko. Myślę, że nikt cię nie osłania i jesteś całkiem sama. Myślę, że masz jakieś kłopoty. Zrobił krok do przodu. Odbezpieczyła pistolet. – Szukam swojego partnera – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Ścigał podejrzanego. A teraz gadaj, czy widziałeś białego glinę ścigającego czarnego faceta, jakieś pół godziny temu? Odpowiedz, a może nie odstrzelę ci jaj. Opuściła nieco broń, celując teraz w jego krocze. Ruch sprawił, że mężczyzna zawahał się. – Nie – powiedział po przerwie. – Nikt tędy nie przechodził. – Jesteś pewny? – Jestem pewny. – W porządku – powiedziała. Zaczęła powoli go omijać. – A zatem odchodzę. Kapujesz? Miło i spokojnie. Prześlizgnęła się obok niego, idąc tyłem. Obrócił się wolno, obserwując ją uważnie. – Lepiej stąd znikaj, pani policjantko. Zanim przytrafi ci się co złego. Zabrzmiało to zarówno jak groźba, jak i obietnica. Oddalając się zobaczyła, jak mężczyzna opuścił ręce mamrocząc coś pod nosem. Kompletnie zagubiona i wystraszona skierowała się do miejsca, gdzie zostawiła samochód. Drżącą ręką przekręciła kluczyk w stacyjce. Kiedy zamknęła drzwi, poczucie bezpieczeństwa pozwoliło jej złości obudzić się ponownie. – Ten cholerny, głupi sukinsyn. Gdzie on się podziewa, do diabła? Własny głos wydał jej się chrapliwy i skomlący. Pożałowała, że w ogóle otworzyła usta. Potrząsnęła mocno głową i wyjrzała przez okno, przez moment pozwalając sobie na pokrzepiające marzenia, że Bruce Wilcox wyjdzie z jakiegoś cienia zdyszany, oblany potem, mokry i niezadowolony. Spoglądała przez jakiś czas na ulicę, ale nigdzie go nie zauważyła. – Cholera – powiedziała ponownie, podniesionym głosem. Nie chciała odjeżdżać, bo z pewnością minutę później on by wyłonił się z ciemności i będzie musiała się tłumaczyć, że zostawiła go samego. – Przecież go nie zostawiam, do diabła – tłumaczyła sobie. – To on mnie. Nie miała pojęcia, co robić. Nad miastem zapadła głęboka noc. Deszcz padał teraz ze zdwojoną siłą, tworząc kałuże na ulicy. Bezpieczne i ciepłe wnętrze samochodu wzmacniało w niej poczucie samotności. Położyła rękę na dźwigni zmiany biegów i ruszyła z przesadnym, bolesnym wysiłkiem na twarzy. Przebycie jednej przecznicy wydawało się niezwykle wyczerpujące. Jechała powoli, z powrotem do budynku, w którym znajdowało się mieszkanie Fergusona, rozglądając się uważnie. Zatrzymała się, spoglądając na nie wyróżniający się dom, ale nie dostrzegła żadnych świateł. Wjechała na krawężnik i czekała przez pięć minut. Potem następne pięć. Nie zauważyła żadnego znaku życia i pojechała do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa. Następnie sprawdziła kilka sąsiednich ulic. Próbowała wmówić sobie, że złapał taksówkę lub zatrzymał jakiś wóz patrolowy i czeka teraz w motelu razem z Cowartem i Tannym Brownem. Że jest na posterunku, przesłuchuje Fergusona i zastanawia się, gdzie, do diabła, jestem. Prawdopodobnie tak. Może właśnie skłonił go do mówienia i zamknął się z nim w jakimś małym pokoju, i nie ma czasu wysłać kogoś po mnie. W każdym razie uważa, że będę, do cholery, wiedziała, co robić. Skręciła w szeroką drogę prowadzącą do centrum miasta. Po chwili znalazła wyjazd na rogatki, a kilka minut później jechała z powrotem do motelu. Czuła się jak dziecko; młoda i strasznie niedoświadczona. Zawaliła rutynowe postępowanie; nie zastosowała się do przepisów i spieprzyła wszystko fatalnie. Oczekiwała, że Bruce Wilcox nakrzyczy na nią za to, że straciła go z oczu i nie ubezpieczała. Chryste! To jest pierwsza rzecz, jakiej uczą w akademii, przypomniała sobie. Wjechała na motelowy parking, szybko uporządkowała swoje rzeczy i pobiegła przez strugi deszczu w stronę pokoju, w którym – jak oczekiwała – trzej mężczyźni będą czekali na nią niecierpliwie. Cowart pomyślał, że śmierć zakradła się blisko niego. Uciekł z mieszkania Fergusona przepełniony strachem i niepokojem, starając się powstrzymać emocje, jednak bez większego powodzenia. Tanny Brown wypytał go o szczegóły rozmowy z Fergusonem, potem pozwolił Cowartowi zatopić się w ciszy, gdy ten milczał uparcie. W umyśle policjanta pojawiło się przeczucie, że coś się jednak wydarzyło. Coś, czego Cowart naprawdę się przestraszył. Zatrzymali się przy New Brunswick i Rutgers, żeby zobaczyć, gdzie Ferguson uczęszczał na zajęcia. Szli skuleni w strugach deszczu i w wilgotnym zimnie, omijając studentów spieszących do domów. Cowart ostatecznie opisał przebieg rozmowy. Przedstawił zaprzeczenia Fergusona i jego interpretacje, przekazując treść rozmowy policjantowi jak najdokładniej, aż do momentu gdy dotarł do punktu, w którym Ferguson groził jemu i jego córce. To zatrzymał dla siebie. Widział oczy detektywa wpatrzone w swoją twarz, czekające na coś. – Co jeszcze? – Nic. – Dalej, Cowart. Jesteś przerażony. Co ci powiedział? – Nic. Cała ta rzecz mnie przeraziła. Teraz zaczyna się pan trochę domyślać, jakie to uczucie przebywać w celi śmierci... Tanny Brown chciał przesłuchać taśmę. – Nie możesz – odparł Cowart. – Zabrał ją. Detektyw poprosił, żeby Cowart pokazał mu swój notes, ale reporter stwierdził, że po pierwszej stronie pismo przemieniło się w bezużyteczne bazgrały. Obaj poczuli się schwytani w sidła, lecz nie chcieli przyznać się do tego wrażenia. Powrócili do motelu wczesnym wieczorem, znużeni, zniechęceni godzinami szczytu i wzajemnym brakiem współpracy. Brown zostawił Cowarta w pokoju, a sam wyszedł załatwić swoje sprawy i wykonać kilka telefonów, przyrzekając wcześniej, że przyniesie coś do jedzenia. Policjant wiedział, że wydarzyło się więcej, niż zostało mu powiedziane, ale wiedział także, że będzie musiał na swój sposób zdobyć tę informację. Nie sądził, żeby Cowart był w stanie przetrzymać swój strach i milczenie zbyt długo. Niewielu ludzi potrafiło tego dokonać. Pozostało tylko kwestią czasu, zanim pęknie i podzieli się tą groźbą. Nie miał pojęcia, jaki powinien uczynić następny krok, ale zakładał, że byłaby to reakcja na jakieś posunięcie Fergusona. Rozważył sens ponownego aresztowania, oskarżając go o morderstwo Joanie Shriver. Wiedział, że to będzie nielegalne, ale pozwoli sprowadzić Fergusona z powrotem na Florydę. Istniało jeszcze inne wyjście. Mógł kontynuować swoją pracę zajmując się wszystkimi nie rozwiązanymi sprawami w stanie, aż do czasu gdy znajdzie coś, co mogłoby ściągnąć faceta na salę sądową. Westchnął ciężko. To mogło potrwać tygodnie, miesiące, a nawet dłużej. Czy masz tyle cierpliwości? – zapytał sam siebie. Przez chwilę próbował wyobrazić sobie zaginioną małą dziewczynkę z Eatonville. Jak moje własne córki, pomyślał. Ile jeszcze innych umrze, podczas gdy ty będziesz wykonywał tę pracę muła? Nie miał jednak wyboru. Zaczął wykręcać numery telefonów, przesyłając wiadomości do różnych wydziałów policji stanu Floryda, z którymi kontaktował się kilka dni wcześniej. Pracuj według schematu, nakazywał sobie. Przeszukać każde małe miasteczko i wioskę, które odwiedził Ferguson w minionym roku. Znaleźć zaginioną dziewczynkę, następnie znaleźć jakiś dowód, który pozwoli go przymknąć. Znajdzie się jakiś przypadek, gdzie dowód nie został ukryty bądź zniszczony. To była żmudna, staranna robota. Pomyślał, że każda godzina zbliża jakieś dziecko, gdzieś, nie wiadomo gdzie, do śmierci. Nienawidził każdej uciekającej mu sekundy. Cowart siedział w małym pokoju próbując podjąć jakąś decyzję. Przejrzał swój notes, lecz bazgroły drwiły sobie z niego. Odczytał listę miejsc, które odwiedził Ferguson na Florydzie, odkąd wyszedł z celi śmierci i powrócił do Newark, do szkoły. Siedem podróży. Czy umarło siedem małych dziewczynek? Zastanowił się. Czy podczas każdej podróży ktoś umierał? Czy może morderca powracał innym razem? Joanie Shriver. Dawn Perry. Musiały być jeszcze inne. Jego głowę wypełnił korowód małych dziewczynek – wszystkie idące do innego świata; dziewczynki w krótkich spodenkach i podkoszulkach, w dżinsach, z włosami spiętymi w końskie ogonki, wszystkie samotne i niewinne. Oczami wyobraźni ujrzał Fergusona czołgającego się w ich kierunku z rozwartymi ramionami, z uśmiechem na twarzy. Wzbudzającego poczucie bezpieczeństwa, blefującego i niosącego śmierć. Potrząsnął głową, jakby chciał uwolnić się od przykrych wyobrażeń i zastąpiły je słowa Blaira Sullivana. Przypomniał sobie bezwzględnego mordercę wyrażającego się z łatwością, z jaką pozbawiał życia. Czy jesteś zabójcą, Cowart? Czy jestem? – zastanowił się. Spojrzał ponownie na listę miejsc na Florydzie, które odwiedził Ferguson, i poczuł obezwładniający strach przechodzący od barków po koniuszki palców. Umarło kilku ludzi, którzy nie umarliby, gdyby nie ty. Małe dziewczynki. Sullivan odnalazł bezpieczeństwo w przypadkowości swoich morderstw. Mordował nie znanych sobie ludzi, którzy na swoje nieszczęście przypadkiem znaleźli się na jego drodze. Przez minimalizację śladów morderstwa ograniczał możliwości prowadzenia śledztwa przez policję. Cowart przypuszczał, że Ferguson robił dokładnie to samo. Dowiedział się wszystkiego od prawdziwego eksperta. Sullivan nauczył Fergusona jednej podstawowej rzeczy: jak zostać uczniem swoich obrzydliwych pragnień. Przypomniał sobie podróż do biblioteki „Journala” i w jego umyśle pojawił się nagłówek niewielkiego artykułu: POLICJA TWIERDZI, ŻE NIE MA ŻADNYCH ŚLADÓW W SPRAWIE ZAGINIONEJ DZIEWCZYNKI Oczywiście, że nie, pomyślał. Nie ma żadnych śladów. Nie ma żadnego prawdziwego dowodu. Przynajmniej żadnego jaki byście znali. Po prostu jeden zupełnie niewinny człowiek spędza czas wyrywając dzieci z tego świata. Cowart odetchnął głęboko i pozwolił wszystkim zgromadzonym informacjom, przypuszczeniom i wyobrażonej zbrodni runąć z siłą wodospadu na swoją głowę; potoki zła połączyły się razem w jeden gwałtowny motyw, pędząc ku jego córce. Wydawało mu się, że do tego momentu żył w mrocznej moralności. Wszystkie śmierci, które opisały jego stosunki z Blairem Sullivanem i Robertem Earlem Fergusonem, znalazły się poza jego kontrolą. Teraz coś się zmieniło. Cowart schował głowę w dłoniach i myślał. Czy on właśnie w tej chwili zabija kogoś? Dzisiaj? Wieczorem? Kiedy? W przyszłym tygodniu? Podniósł głowę i spojrzał w lustro zawieszone nad toaletką. – A ty, ty cholerny głupcze, obawiałeś się o swoją reputację! Potrząsnął głową, patrząc jak strofuje go własne odbicie. Teraz nie będzie żadnej reputacji, aż do czasu gdy coś zrobisz, i zrobisz to szybko, powiedział do siebie. Co ja mogę zrobić? Przypomniał sobie artykuł swojej przyjaciółki Edny McGee, który napisała kiedyś dla „Journala”. Dowiedziała się, że policja z jednego z przedmieść Miami prowadziła śledztwo w sprawie sześciu napadów z gwałtami, które zdarzyły się wzdłuż jednej z autostrad. Kiedy skonfrontowała się z detektywami prowadzącymi śledztwo, domagali się, żeby nie napisała nawet słowa. Poskarżyli się, że gwałciciel po przeczytaniu artykułu w gazecie zorientowałby się, że są na jego tropie, i mógłby zmienić swoje rutynowe postępowanie, swój wyróżniający się styl, zmienić obszar działania i wyślizgnąć się z zastawionych sideł i obszaru planowanej pułapki. Edna McGee zgodziła się na tę prośbę, po czym nie dotrzymała obietnicy, wierząc, że mądrzej będzie ostrzec inne nie spodziewające się niczego kobiety, które podróżują nocą na szlaku gwałciciela. Te artykuły ukazały się na pierwszej stronie. Niedzielne wydanie, ponad nagłówkami wraz z budzącym grozę portretem pamięciowym podejrzanego, który spozierał w ponurych czarno- białych barwach z setek tysięcy gazet zalewających ulice. Jak można było przewidzieć, detektywi zajmujący się tą sprawą wściekli się sądząc, że cały ten zgiełk wystraszy przestępcę. Wydarzyło się jednak coś zupełnie innego. Gwałciciel nie popełnił sześciu gwałtów, lecz jak się okazało około czterdziestu. Prawie czterdzieści kobiet zostało napadniętych, lecz większość, w bólu i upokorzeniu, nie zgłosiła się na policję. Wracały do domu po brutalnym wykorzystaniu, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe, że wciąż żyją, starając się zakamuflować swoje rany i zszargane poczucie własnej wartości. Jedna po drugiej dzwoniły do Edny, przypomniał sobie Cowart. Łzy i wahanie, szlochające głosy, nie mogące przekazać swego nieszczęścia przez strach, jaki trzymał je w kleszczach, lecz zdesperowane, gotowe opowiedzieć o swym nieszczęściu reporterce, która mogła uchronić inną kobietę przed dostaniem się w ręce tego mężczyzny. W ciągu kilku dni od ukazania się artykułu zadzwoniły wszystkie, zachowując anonimowość. Każda myślała, że jedynie ona padła ofiarą gwałciciela; osamotniona ofiara. Do końca tygodnia Edna miała już pełny numer rejestracyjny samochodu gwałciciela, dużo bardziej udoskonalony opis pojazdu i samego zbrodniarza, i dziesiątki innych szczegółów, które pewnej nocy doprowadziły policję pod drzwi mężczyzny w dwa tygodnie po ukazaniu się artykułu, właśnie w chwili gdy szykował się do ucieczki. Cowart sięgnął pamięcią wstecz. Zważył groźbę Fergusona w rękach wyobrażając sobie, że jest ona czymś namacalnym. Zrób to, powiedział do siebie. Zbierz to wszystko, wszystkie kłamstwa, pomyłki, nielegalnie uzyskany dowód, wszystko, zamieść to w artykule i wydrukuj w gazecie. Zrób to natychmiast, nie dając mu szansy na następny ruch. Napadnij na niego słowami, a potem biegnij i ukryj córkę. To twoja jedyna broń. – Oczywiście – powiedział na głos – kumple z branży obedrą cię ze skóry za napisanie tego artykułu. Następnie zostaniesz zarżnięty i poćwiartowany, a twoja głowa umieszczona na palu. Potem zacznie wrzeć, ponieważ twoja była żona i jej nowy mąż znienawidzą cię, a córka zrozumie i może, przy odrobinie szczęścia, nie znienawidzi. To jest jednak jedyny sposób. Usiadł ponownie na łóżku i pomyślał. Tym uczynkiem sprowadzisz cały świat na swoją i jego głowę. A potem może każdy dostanie to, na co zasłużył. Nawet Ferguson. Wielkie nagłówki, kolorowe zdjęcia. Upewnić się, że pójdzie to przez radio i znajdzie się w tygodnikach. Pojawi się w audycjach telewizyjnych. Wykrzyczy prawdę na temat Fergusona, aż ogłuszy go i pokona wszystkie jego zaprzeczenia. Wtedy nikt już niczego nie zignoruje. Otoczą go, gdziekolwiek się uda, z notatnikami, błyskami fleszów i światłami kamer. Zwrócą na niego uwagę, tak że gdziekolwiek spróbuje się ukryć, będzie jak w blasku reflektora. Nie pozwolą mu zejść do podziemia, gdzie mógłby robić to co do tej pory. Powstrzymają jego niewidzialność. To go zabije, pomyślał Cowart. Czy jesteś mordercą, Cowart? Mogę być. Sięgnął po telefon, żeby zadzwonić do Willa Martina, i w tym momencie usłyszał ostre pukanie do drzwi. Prawdopodobnie Tanny Brown, pomyślał. Wstał z głową przepełnioną słowami z artykułu, który przygotowywał. Otworzył drzwi i zobaczył stojącą w korytarzu Andreę Shaeffer. – Czy on tu jest? Miała mokre i potargane włosy. Deszcz spływał strugami z jej płaszcza, tworząc na nim ciemne smugi. Spojrzała za Cowarta, desperacko przeszukując wzrokiem mały pokój. Nie zdążył się odezwać, gdy zapytała ponownie: – Czy Wilcox jest tutaj? Rozdzieliliśmy się. Potrząsnął głową, ale odepchnęła go i przeszła obok. Rozejrzała się po pokoju. – Myślałam, że będzie tutaj. Gdzie jest porucznik Brown? – Wróci za chwilę. Czy coś się stało? – Nie! – wysapała i kontynuowała już spokojniej: – Straciliśmy się z oczu. Próbowaliśmy śledzić Fergusona. On szedł za nim, ja zostałam w wozie. Myślałam, że do tej pory już zadzwonił. – Nie. Żadnych telefonów. Zostawiłaś go? – On zostawił mnie! Kiedy przyjdzie porucznik Brown? – W każdej chwili może się zjawić. Skierowała się w stronę małego pokoju i zdjęła przemoczony płaszcz. Cowart zauważył, że dziewczyna drży. – Zmarzłam – powiedziała. – Muszę napić się kawy. Muszę się przebrać. Wszedł do łazienki, z której wziął biały kąpielowy ręcznik. – Trzymaj. Wytrzyj się. Przetarła ręcznikiem głowę, a następnie oczy. Zauważył, jak przytrzymała ręcznik przy twarzy, chowając ją na chwilę w puszystą białą bawełnę. Oddychała ciężko, gdy opuściła ręcznik. Cowart właśnie zamierzał zadać następne pytanie, gdy ktoś zapukał. – Może to Wilcox – powiedziała z nadzieją w głosie. W wejściu pojawił się Tanny Brown. Trzymał w ręku dwie brązowe papierowe torby, które podał Cowartowi. – Mieli jedynie majonez – powiedział. Jego wzrok spoczął na Shaeffer stojącej sztywno na środku pokoju. – Gdzie jest Bruce? – zapytał. – Rozdzieliliśmy się – odparła. Brown uniósł brwi w zdziwieniu. W tym samym momencie poczuł niepokój, który aż skręcił mu żołądek. Natychmiast ulotniło się wszystko, zniknęły wszelkie problemy – prócz tego jednego. Przeszedł powoli przez pokój, jak gdyby przesadzał ze zbyt rozważnym stawianiem kroków. Nie mógł powstrzymać myśli, które nagle zaczęły wypełniać jego wyobraźnię. – Rozdzieliliście się? Gdzie? Jak? Shaeffer spojrzała na niego nerwowo. – Zauważył, jak Ferguson wychodzi ze swego mieszkania, i poszedł za nim. Zostałam w samochodzie, starałam się nie tracić ich z oczu. Poruszali się bardzo szybko. Chyba się przeliczyłam. W każdym razie rozdzieliliśmy się. Szukałam go na obszarze jakichś pięciu, sześciu przecznic. Wróciłam i sprawdziłam w mieszkaniu Fergusona, lecz tam również go nie było. Pomyślałam, że może powrócił tutaj, złapał jakiś wóz patrolowy lub taksówkę. – Pozwól mi zrozumieć... Poszedł za Fergusonem... – Poruszali się szybko. – Czy musiał? – Nie sądzę. – Dlaczego w takim razie to zrobił? – Nie mam pojęcia – odparła Shaeffer, przerażona i wściekła. – Po prostu zobaczył Fergusona i wypadł jak bomba z samochodu. Wyglądało, jakby koniecznie chciał się z nim zmierzyć. Nie wiem, co zamierzał zrobić. – Czy słyszałaś coś? Widziałaś coś? – Nie. Wilcox szedł jakieś pięćdziesiąt metrów, może trochę mniej, za Fergusonem, potem żadnego śladu, niczego. – Co zrobiłaś? – Wysiadłam z samochodu, chodziłam po ulicach, wypytywałam ludzi i nic. – A zatem – spytał zirytowany Tanny Brown – jak sądzisz, co się zdarzyło? Shaeffer spojrzała na potężnego detektywa i wzruszyła ramionami. – Nie wiem. Myślałam, że będzie tutaj albo przynajmniej zadzwoni. Brown rzucił krótkie spojrzenie na Cowarta. – Jakieś wiadomości na sekretarce? – Nie. – Czy próbowałaś dzwonić na posterunek? – Nie – odparła Shaeffer. – Jestem tutaj dopiero od kilku minut. – W porządku – mruknął Brown. – Zróbmy przynajmniej to. Skorzystaj z telefonu w swoim pokoju. Gdyby dzwonił, ta linia nie będzie zajęta. – Chciałabym się przebrać – powiedziała Shaeffer. – Pozwól, że... – Zadzwoń od razu – polecił chłodno Brown. Zawahała się, po czym skinęła głową. Wyjęła z kieszeni klucz do pokoju. Chciała powiedzieć coś jeszcze do Tanny’ego Browna, ale przemyślała to i wyszła bez słowa. – Co o tym myślisz? – spytał Cowart. Brown odwrócił się i strzelił palcami w powietrzu. – Nic nie myślę. I ty też nic nie myśl. Cowart skinął jedynie głową, zdając sobie sprawę, że żądanie detektywa było niemożliwe do wykonania. Brak informacji był denerwujący. Jedli kanapki, czekając w milczeniu na dzwonek telefonu. Shaeffer wróciła po półgodzinie. – Połączyłam się z oficerami dyżurnymi na okolicznych posterunkach – powiedziała. – Ani śladu po nim. Przynajmniej tam się nie zameldował. Żaden z nich nie miał dziwnych telefonów, jak powiedzieli. Na jednym posterunku mieli na głowie jakąś sprawę strzelaniny, ale to miało związek z gangiem ulicznym. Wszyscy stwierdzili zgodnie, że pogoda wpływa na spokój na ulicach. Zadzwoniłam do kilku stacji pogotowia, dla zasady. Do straży pożarnej. I nic. Brown spojrzał na nich. – Tracimy czas – odezwał się nagle. – Zbieramy się. Musimy znaleźć Wilcoxa. Cowart spojrzał do swego notesu. – Ferguson ma dzisiaj zajęcia, późno wieczorem. Postępowanie karne. Dwudziesta – dwudziesta druga trzydzieści. Być może śledził go przez całą drogę, aż do New Brunswick. Brown skinął głową, po czym pokręcił nią przecząco. – To jest możliwe, ale nie możemy czekać. – Co to da, że się stąd zabierzemy? Przypuśćmy, że on właśnie wraca. – Przypuśćmy, że nie wraca. – On jest twoim partnerem. Jak myślisz, co teraz może robić? Shaeffer wypuściła powoli powietrze z płuc. To jest to, pomyślała sobie. To musi być to. Prawdopodobnie ścigał tego skurczybyka aż do jakiegoś autobusu, a następnie do pociągu i nie miał okazji zadzwonić. A teraz śledzi go w drodze powrotnej z zajęć i nie wróci przed północą. Odczuła niewielką ulgę, która jednak pozwoliła jej uwolnić się od przykrego uczucia bezradności, trapiącego ją od czasu, gdy straciła Wilcoxa z oczu. Nagle uświadomiła sobie, że w pokoju świeci światło, dostrzegła plastikowe dekoracje, meble, uspokajający znajomy wystrój wnętrza. Przez chwilę wydawało się, jakby powróciła z kopalni zatopionej głęboko w trzewiach ziemi i znalazła się na jasno oświetlonej słońcem powierzchni. Poczucie bezpieczeństwa płynące z tej iluzji rozprysło się jak mydlana bańka rozbite przez ostry dźwięk głosu Browna. – Zamierzam teraz wyjść. – Wskazał na Shaeffer. – Chcę, żebyś pokazała mi, gdzie to wszystko się wydarzyło. Chodźmy. Cowart wziął swój płaszcz i wyszli prosto w objęcia nocy. Shaeffer prowadziła, Tanny Brown wcisnął się głęboko w fotel. Gdyby Wilcox miał możliwość, na pewno by zadzwonił i Brown był o tym święcie przekonany. Nie miał wątpliwości, że Wilcox jest bezczelny, wybuchowy, czasami niebezpieczny i za często działa pod wpływem impulsów, zadufany we własne możliwości. Te cechy Wilcoxa potajemnie bawiły Tanny’ego Browna. Czasami czuł, że jego własne życie jest zbyt sztywne, wyraźnie określone. Zawsze był podporządkowany odpowiedzialności: jako dziecko, jedząc niedzielny obiad po kościele, słuchał, jak jego ojciec mówi: „Powstaniemy!” – i odbierał te słowa jako komendę; nosił piłkę drużynie futbolowej, niósł pomoc rannym podczas wojny; został najbardziej nobilitowanym czarnym w siłach okręgu Escambia. W moim życiu nie ma odrobiny spontaniczności. Nie ma jej już od wielu lat. Zdał sobie sprawę, że tym się kierował przy doborze partnerów; Bruce Wilcox, który odbierał świat na prostych zasadach, widząc dobro i zło, i nigdy nie zastanawiając się zbyt długo nad żadną decyzją, był idealną przeciwwagą dla niego. Jestem bez mała zazdrosny, pomyślał Brown. Wspomnienia sprawiły, że poczuł się jeszcze gorzej. Instynkt podpowiadał mu, że coś się stało, lecz nie był jeszcze w stanie przeciwdziałać temu przeczuciu nieszczęścia. Przypominał sobie ich przyjaźń. Dziesiątki razy Wilcoxa nieco ponosiło, a potem wracał do stada skruszony, pobity, z zaczerwienioną twarzą i gotów wysłuchać tyrady, którą wygłaszał mu Tanny Brown. Problem polegał na tym, że wszystkie te wypadki miały miejsce w przeszłości, w bezpiecznych granicach ich rodzinnych stron, gdzie obaj dorastali i gdzie czuli się bezpieczni i silni. Tanny Brown złapał się na tym, że wpatruje się przez okno w nieprzeniknioną ciemną noc. Nie tutaj, pomyślał. Nigdy nie powinniśmy tutaj przyjeżdżać. Odwrócił się gniewnie do Cowarta. Powinienem pozwolić skurczybykowi utopić się samemu, pomyślał. Cowart również wpatrywał się w mroki nocy. Ulica wciąż świeciła się od deszczu, odbijając wilgotne światła z ulicznych latarni i neonów umieszczonych w oknach barów. Mgła unosiła się nad chodnikiem, poruszana od czasu do czasu przez parę z kanałów, która wystrzeliwała w górę niczym płomień z palenisk rozzłoszczonych nocą bogów. Shaeffer prowadziła samochód, a Tanny Brown rozglądał się uważnie dookoła. Cowart obserwował dwójkę policjantów. Nie pamiętał, kiedy stwierdził, że te poszukiwania nie przyniosą żadnego rezultatu. Może to stało się wtedy, gdy wpadli na drogę szybkiego ruchu i kluczyli przez środek miasta, kiedy uderzyła w niego lodowata obojętność nocy. Nie podzielił się z nikim swoimi przypuszczeniami; widział, że z każdą przemijającą sekundą Brown zbliżał się do jakiegoś krańca. Widział, jak Shaeffer prowadzi samochód, i zrozumiał, że ona również jest wstrząśnięta zniknięciem Wilcoxa. Z całej trójki on przejmował się najmniej. Nie lubił Wilcoxa, nie ufał mu, ale wciąż czuł chłód na myśl, że detektyw mógł zostać na zawsze połknięty przez ciemność. Shaeffer zauważyła kątem oka jakiś ruch i wjechała na krawężnik. – Co to jest? – zapytała. Spojrzeli na dwóch bezdomnych, walczących o butelkę. Jeden z nich kopał leżącego na chodniku przeciwnika po bokach i biodrach. W końcu przestał, sięgnął po butelkę leżącą na ziemi i chwycił ją mocno. Odchodząc, wrócił na chwilę i kopnął pobitego w głowę. W końcu zniknął zza rogiem. Tanny Brown pomyślał o tym, że widział biedę, uprzedzenie, nienawiść, zło i bezradność. Powędrował wzrokiem wzdłuż ulicy. Centrum miasta wyglądało jak zbombardowane resztki jakiejś cywilizacji, która przegrała w straszliwej wojnie. Chciał za wszelką cenę wrócić do okręgu Escambia. Tam ludzie mogli być źli, powiedział sobie, ale przynajmniej byli znajomi. – Jezu – powiedział Cowart, przerywając myśli policjanta. – Ten facet może już jest trupem. Zanim przebrzmiało echo tych słów, ujrzeli, jak pobity poruszył się, wstał i pokuśtykał w przeciwnym kierunku, zatapiając się w ciemności. Shaeffer, żałując, że nie może być gdziekolwiek indziej, wrzuciła bieg i po raz trzeci zawiozła ich do miejsca, gdzie po raz ostatni widziała Wilcoxa. – Nic – powiedziała. – Dobra – odezwał się gwałtownie Brown – tracimy czas. Jedźmy do mieszkania Fergusona. Budynek, przed którym się zatrzymali, był ciemny, chodniki pozbawione śladów życia. Brown otworzył drzwi, wyskoczył na zewnątrz i szybko pokonał schody prowadzące do wejścia. Cowart starał się dotrzymać mu kroku. Shaeffer przesiadła się do tyłu, ale zawołała za nimi: – Drugie piętro, pierwsze drzwi! – Co robimy? – zapytał Cowart. Nie usłyszał żadnej odpowiedzi. Buty olbrzymiego detektywa stukały po schodach niczym karabin maszynowy. Zatrzymał się na chwilę przed drzwiami mieszkania Fergusona, sięgnął pod poły płaszcza i w jego ręku ukazał się duży rewolwer. Stojąc nieco z boku, zacisnął dłoń w pięść i walnął nią kilka razy w zamknięte drzwi. – Policja! Otwierać! Walnął pięścią ponownie, aż cała ściana zadrżała pod uderzeniem. – Ferguson! Otwieraj! Cisza przytłoczyła obu mężczyzn. Cowart zdawał sobie sprawę, że Shaeffer stoi tuż za nim z wysuniętą do przodu bronią. Słyszał jej przyspieszony oddech. Przylgnął mocniej do ściany, która nie dawała mu jednak poczucia bezpieczeństwa. Brown powtórnie naparł na drzwi. Uderzenia rozbrzmiały głośnym echem. – Do diabła, policja! Otwieraj! Wewnątrz wciąż panowała cisza. Odwrócił się do Shaeffer. – Jesteś pewna... – To te drzwi – powiedziała przez zaciśnięte zęby. – Gdzie, u diabła... Nagle usłyszeli za plecami odgłos szurających łapci. Cowart poczuł, jak wnętrzności ściskają mu się ze strachu. Shaeffer odwróciła się błyskawicznie w kierunku dźwięku. – Nie ruszać się! Policja! Brown rzucił się do przodu. – Nic nie zrobiłam – odezwał się głos. Cowart ujrzał czarną tęgą kobietę w postrzępionej niebieskiej podomce i różowych pantofelkach, stojącą u podnóża schodów. Opierała się o aluminiową poręcz kiwając głową, na której miała czepek zrobiony z zasłonki od prysznica, spod którego prześwitywały kolorowe papiloty. Widok ten wydawał się na tyle zabawny i graniczący z absurdem, że napięcie Cowarta opadło i opuściło go paraliżujące uczucie strachu. Nagle wydało mu się, że wszyscy razem, z wycelowanymi pistoletami i napięciem na twarzach, wyglądają co najmniej komicznie. – Po co ten cały hałas? Tu mieszkają ludzie pracujący i chcą w nocy spać. Ty, panie policjant, czego walisz jak młotem? Tanny Brown wpatrywał się zaskoczony w kobietę. Andrea Shaeffer postąpiła krok w przód. – Pani Washington? Pamięta mnie pani? Byłam tu kiedyś. Detektyw Shaeffer. Z Florydy. Znowu szukamy Fergusona. To porucznik Brown i pan Cowart. Czy widziała go pani? – Poszedł. – Wiem. Tuż po osiemnastej. Widziałam, jak wychodzi. – Nie. Wrócił i znowu wyszedł, była dziesiąta. Widziałam go z mojego okna. – Gdzie poszedł? – zapytał Brown. Kobieta spojrzała na niego zdziwiona. – Skąd mam wiedzieć? Niósł jakieś torby. Poszedł i już. Na tym koniec. Nie zatrzymywał się na żadne „dzień dobry” i „do widzenia”. Po prostu wyszedł. Chyba wróci. Nie wiem. Nie pytałam się. Słyszałam go tu, na górze. Potem zobaczyłam go za drzwiami, ale się nie odwracał. – Zrobiła krok do przodu. – A teraz może dacie ludziom trochę pospać, he? – Nie – odpowiedział natychmiast Tanny Brown. – Chcę wejść do środka. – Wskazał rewolwerem drzwi Fergusona. – Nie wolno – odparła kobieta. – Chcę wejść – powtórzył. – Masz nakaz? – spytała chytrze. – Nie potrzebuję żadnego pieprzonego nakazu. – Jego oczy rzucały niebezpieczne błyski w kierunku kobiety. Zawahała się, najwyraźniej rozważając te słowa. – Nie chcę tu żadnych kłopotów – odparła po chwili. – Jak nie dasz kluczy, kobieto, i nie otworzysz tych drzwi, to doświadczysz więcej kłopotów, niż zaznałaś przez całe swoje życie – rzucił Brown. Dozorczyni zawahała się ponownie, po czym odwróciła się, kiwając potakująco głową. Jej mąż, którego nie było do tej pory widać, ukazał się nagle, pobrzękując kółkiem z kluczami. Miał na sobie starą górę od piżamy, wyblakłe i zniszczone spodnie khaki, a na nogach rozwiązane buty. Wchodził po schodach, szybko przebierając żylastymi nogami. – Nie powinien pan tego robić – powiedział piorunując Browna wzrokiem i zaczął wkładać kolejne klucze do zamka. Za trzecim razem trafił na właściwy i drzwi stanęły otworem. – Powinieneś pan mieć nakaz – powtórzył z naciskiem Washington, podnosząc głos. Tanny Brown przecisnął się obok, nie zważając na jego słowa. Znalazł wyłącznik światła, po czym szybko sprawdził mieszkanie, nie wyłączając łazienki i sypialni, z bronią wyciągniętą przed siebie i gotową do strzału. – Pusto – odezwał się ostatecznie. Słowa odbiły się echem i jakieś silne uczucie targnęło nim w środku. Pusto i zimno jak w grobie. Rozejrzał się ponownie po pustym mieszkaniu przeczuwając, co się zdarzyło, lecz wciąż nie dopuszczając do siebie przerażającej myśli. Podszedł do biurka Fergusona. Student, pomyślał. Kartki papieru walały się bezładnie po podłodze. Kopnął je nienawistnie i podniósł wzrok. Matthew Cowart wpatrywał się w pustą przestrzeń przed sobą. – Zwiał – odezwał się w końcu reporter głosem spokojnym, a zarazem wyrażającym zdumienie. Westchnął głęboko. Spodziewał się zastać tu Fergusona. Spodziewał się, że morderca będzie sobie drwił z nich wszystkich, sądząc, że na zawsze jest poza ich zasięgiem. Teraz już nie ma czasu, zdał sobie nagle sprawę. Poczuł, jak zaplanowany artykuł prześlizguje mu się przez palce. Nie ma czasu. On jest gdzieś tam i zrobi, co zechce. W umyśle Cowarta pojawiały się kolejne obrazy. Nie miał pojęcia, co zamierza Ferguson. Czy jego córce zagraża niebezpieczeństwo? Czy może jakiemuś innemu dziecku? Nikt nie wydawał się bezpieczny. Spojrzał na Tanny’ego Browna i stwierdził, że detektyw myśli dokładnie o tym samym. Noc zapadła gwałtownie, lecz otaczająca ich ciemność nie przynosiła ulgi. Rozdział dwudziesty piąty STRACONY CZAS Stracili sporo czasu przez biurokrację. Tanny Brown poczuł się schwytany w pułapkę pomiędzy procedurę a strach. Gdy stwierdził, że mieszkanie Fergusona jest puste, musiał napisać raport o zaginięciu Wilcoxa dla lokalnej policji, zdając sobie sprawę, że każda mijająca chwila oddala go od poszukiwanego. Razem z Shaeffer spędzili pozostałą część nocy w towarzystwie gliniarzy z Newark, z których żaden nie potrafił zrozumieć, dlaczego przybyli z innej części Stanów tylko po to, żeby zadać parę pytań człowiekowi nie podejrzanemu obecnie o żadną zbrodnię. Dwaj gliniarze wysłuchali obojętnie jej sprawozdania z obserwacji domu podejrzanego i zdziwili się, gdy opisała, jak Wilcox zniknął w ciemności podążając za Fergusonem. Ich stosunek do sprawy wyrażał, że cokolwiek stało się Wilcoxowi, zasługiwał na to. Nie miało dla nich sensu, że człowiek z dala od swego terenu, z dala od znajomego obszaru, kierowany gniewem, ściga faceta w kraju, który wyraźnie nie jest częścią Stanów Zjednoczonych, lecz jakimś wyobcowanym terytorium kierowanym własnymi regułami, prawami i kodem zachowania. Ich podejście wkurzyło Tanny’ego Browna. Odniósł wrażenie, że rozmawia z rasistami, mimo że z logicznego punktu widzenia mieli rację. Shaeffer dziwiła ich gruboskórność. Obiecała sobie, że bez względu na to, jak straszne rzeczy mogą jej się przytrafić jako policjantce, nigdy nie ulegnie temu, co słyszała w ich głosach. Stracili dużo czasu zabierając ich do miejsca, gdzie widziała Wilcoxa po raz ostatni, i pokazując im szlak, którym podążała w swoim poszukiwaniu. Powrócili do mieszkania Fergusona, ale tam również nie odkryli żadnego znaku jego obecności. Mimo to dwaj gliniarze wyraźnie nie uwierzyli, że opuścił miasto. Tuż przed świtem powiedzieli Brownowi, że roześlą rysopis Wilcoxa i wyznaczą ekipę poszukiwawczą. Nalegali, żeby Brown skontaktował się ze swoim biurem, jak gdyby wierzyli, że Wilcox pojawi się w okręgu Escambia. Cowart przez całą noc oczekiwał powrotu detektywów. Nie miał pojęcia, jak wielkie niebezpieczeństwo może zagrażać jemu i córce, wiedział jednak, że z każdą przemijającą minutą jego sytuacja pogarsza się, a jedyna broń, jaką posiadał – nowy artykuł – oddala się coraz bardziej. Żaden artykuł nie odniesie skutku, dopóki Cowart nie dowie się, gdzie jest Ferguson. Ten artykuł musi stać się dla niego pułapką. Facet musi zostać natychmiast otoczony pytaniami, a wtedy będzie miał kłopoty ze znalezieniem przekonującego wytłumaczenia. Tylko w taki sposób Cowart mógł zyskać na czasie, żeby ochronić siebie. Ferguson na wolności stanowił ciągłe, niewidzialne niebezpieczeństwo. Cowart wiedział, że musi odnaleźć Fergusona, zanim cokolwiek ukaże się w gazecie. Spojrzał na zegarek i widząc, jak dłuższa wskazówka pokonuje tarczę, przypomniał sobie zegar w celi śmierci. Teraz zaczyna się pan trochę domyślać... Zrozumiał, że nie może tego odkładać na później. Nie zważając, że telefon w środku nocy może kogoś wystraszyć, podniósł słuchawkę i wykręcił numer do byłej żony. Po drugim sygnale usłyszał burkliwy głos jej męża. – Tom? Tu Mart Cowart. Przepraszam, że przeszkadzam, ale mam problem i... – Matt? Jezu! Czy wiesz, która jest godzina? Chryste! Rano muszę być w sądzie. Co, do diabła, się stało? Następnie usłyszał głos swojej byłej żony dolatujący z ciemności. Nie potrafił rozróżnić poszczególnych słów, ale usłyszał odpowiedź jej męża: – To twój były. Ma jakąś pilną sprawę, tak przypuszczam. Nastąpiła chwila ciszy, po czym usłyszał w słuchawce dwa głosy. – W porządku, Matty? Co jest, do diabła? – Głos prawnika dominował jednak, zirytowany, naglący. Zanim Cowart zdążył od powiedzieć, mężczyzna dodał: – O Chryste, dziecko się budzi. Cholera. Matthew Cowart żałował, że nie wyjaśnił tego szczegółowo. – Myślę, że Becky zagraża niebezpieczeństwo – powiedział. Na linii zapanowała cisza, potem dwoje ludzi jęknęło jednocześnie. – Jakie niebezpieczeństwo? O czym ty mówisz? – zapytała jego była żona. – Człowiek, o którym pisałem. Ten z celi śmierci. On zagraża Becky. Wie, gdzie mieszkacie. Powtórnie zapanowała cisza, po czym odezwał się Tom: – Ale dlaczego? Napisałeś, że on nikogo nie zabił... – Mogłem się pomylić. – Ale dlaczego Becky? – Facet nie chce, żebym napisał sprostowanie. – Posłuchaj, Matt, co ten człowiek dokładnie powiedział? Powiedz dokładnie. W jaki sposób groził? – Nie wiem. Słuchaj, to nie jest... Nie mam pojęcia. To wszystko jest... Zdał sobie sprawę, że to, co mówi, wydaje się niemożliwe. – Matt, Chryste. Dzwonisz w środku cholernej nocy i... Żona przerwała prawnikowi. – Matty, czy mówisz poważnie? Czy to prawda? – Sandy, żałuję, że nie mogę ci powiedzieć, co jest prawdą, a co nie jest. Wiem jedynie, że ten człowiek jest niebezpieczny. Nie wiem, gdzie obecnie się znajduje i dlatego musiałem coś zrobić. I zadzwoniłem do was. – Matt – wtrącił prawnik – musimy poznać jakieś szczegóły. Muszę mieć jakieś pojęcie, o co w tym wszystkim, do diabła, chodzi. Matthew Cowart poczuł nagłą falę szału prześlizgującą się przez jego umysł. – Nie, do cholery. Nie musisz. Nie musisz wiedzieć zupełnie nic, z wyjątkiem tego, że Becky może zagrażać niebezpieczeństwo. Jeden cholernie niebezpieczny człowiek, który przebywa na wolności, wie, gdzie mieszkacie, i chce zadać mi cios przez Becky. Kapujesz? Kapujesz na pewno? To wszystko co musisz wiedzieć. A teraz, Sandy, pakuj cholerną torbę i zabierz gdzieś Becky. Gdzieś, gdzie ten człowiek jej nie dostanie. W jakieś neutralne miejsce. Na przykład do Michigan, do twojej ciotki. Zrób to zaraz. Pierwszym porannym lotem. Niech zostanie u niej, dopóki tego nie wyprostuję, a zrobię to. Obiecuję ci. Nie mogę jednak nic zrobić, dopóki Becky nie będzie bezpieczna. Teraz szykuj się. Rozumiesz? Nie warto ryzykować. Ponownie zapadła chwilowa cisza, po czym jego była żona odparła: – Dobrze. Jej mąż zareagował natychmiast. – Sandy! Jezu, nawet nie wiemy... – Wkrótce dowiemy się więcej – powiedziała. – Matty, czy zadzwonisz do mnie? Czy możesz zadzwonić do Toma i wytłumaczyć wszystko? Jak tylko będziesz mógł? – Zadzwonię. – Jezu! – jęknął prawnik. – Matty, mam nadzieję, że to nie jest jakieś szaleństwo... – Zawahał się. – W sumie to mam nadzieję, że jest. Mam nadzieję, że to wszystko jest szalone. I kiedy skontaktujesz się ze mną, by wytłumaczyć mi tę cholerną historię, okaże się, że tak jest. Nie rozumiem, dlaczego po prostu nie zadzwonić na policję, a może wynająć prywatnego detektywa... – Ponieważ cholerna policja nie może zrobić niczego w przypadku groźby! Nie mogą niczego zrobić, dopóki coś się nie stanie! Becky nie będzie bezpieczna, nawet jeśli wynajmiesz cholerną Gwardię Narodową. Musisz ją zabrać gdzieś, gdzie facet jej nie dopadnie. – To piekielnie ją wystraszy – zmartwiła się jego była żona. – Wiem – odparł Cowart. Desperacja i bezsilność wydawały się otaczać go niczym kłęby dymu. – Inne możliwości są jednak dużo gorsze. – Ten człowiek... – zaczął prawnik. – Ten człowiek jest mordercą – powiedział Cowart przez zaciśnięte zęby. Prawnik umilkł, po czym westchnął. – Dobrze. Polecą pierwszym lotem. W porządku? Ja zostanę tutaj. Ten facet mi nie groził, prawda? – Nie. – No cóż. Dobrze. Ponownie na linii zapanowała cisza i dopiero po chwili Cowart dodał: – Sandy? – Tak, Matt? – Jak odłożysz słuchawkę, niech ci nagle nie przyjdzie do głowy, że to jest głupie i nie musisz nic robić – rzekł poważnym i stanowczym głosem. – Wyjedźcie natychmiast. Ochraniaj Becky. Nie mogę niczego zrobić, dopóki nie będę wiedział, że jest bezpieczna. Obiecujesz? – Rozumiem. – Obiecujesz? – Tak. – Dziękuję. – Poczuł ulgę i napięcie opadło nieco. – Zadzwonię do ciebie i przedstawię szczegóły, jak tylko będę coś wiedział. Nowy mąż Sandy mruknął wyrażając zgodę. Cowart ostrożnie odłożył słuchawkę, jakby była wykonana z kruchego tworzywa, i rozciągnął się na łóżku. Czuł się lepiej i zarazem okropnie. Kiedy Shaeffer i Brown powrócili do motelowego pokoju, na ich twarzach malowało się zniechęcenie i skrajne wyczerpanie. – Znaleźliście coś? – zapytał Cowart Shaeffer odpowiedziała za nich oboje: – Tutejsze gliny uważają, że jesteśmy stuknięci. A jeśli nie stuknięci, to niekompetentni. Myślę jednak, że po prostu nie chcą mieć kłopotów. Może gdyby widzieli w tym jakąś korzyść dla siebie, zachowywaliby się inaczej, ale nie widzą. Cowart kiwnął głową. – W jakim położeniu się znajdujemy? Brown odpowiedział spokojnie: – Ścigamy człowieka winnego, podejrzanego o wiele zbrodni, nie mając żadnych dowodów. – Zaśmiał się cichutko. – Jezu, posłuchajcie mnie. Powinienem być pisarzem tak jak ty, Cowart. Shaeffer przeciągnęła rękami po twarzy, odrzucając do tyłu włosy opadające na czoło, naciągając skórę tak, jakby to miało poprawić jej wzrok. – Ile? – zapytała. – Ta dziewczynka była pierwsza, ta, o której napisałeś... Mężczyźni milczeli, strzegąc swych obaw. – Ile? – Nie ustępowała. – Co to jest? Myślicie, że stanie się coś złego, jeśli podzielicie się informacją? Co może być gorszego od tego, co mamy? – Joanie Shriver – odparł Cowart. – Ona była pierwsza. Pierwsza, o której wiemy. Następnie dwunastoletnia dziewczynka z Perrine, która zniknęła... – Perrine? – powtórzyła Shaeffer. – Nic dziwnego, że on... – Co nic dziwnego? – Cowart zapytał stanowczym głosem. – To było pierwsze pytanie, jakie mi zadał podczas naszego spotkania. Chciał się upewnić, że prowadzę sprawę z okręgu Monroe. Interesowało go, gdzie znajduje się granica między Dade a Monroe, a kiedy się upewnił, wyraźnie mu ulżyło. – Cholera! – wyszeptał Cowart. – Nie mamy o niej żadnych pewnych wiadomości – wtrącił Brown. – To tylko przypuszczenie... Cowart wstał potrząsając głową. Podszedł do swego płaszcza i wyjął z niego wydruki komputerowe. Wręczył je Brownowi, który szybko je przeczytał. – Co to jest? – zapytała Shaeffer. – Nic – odparł Brown, a w jego głosie pojawiło się zdenerwowanie. Poskładał kartki i oddał reporterowi. – A więc on tam był? – Tak. – Wciąż jednak nie mamy nic przeciwko niemu. – Chciałeś powiedzieć: nikogo. Choć, sądząc po tym co powiedziała, podejrzewam, że ciało dziewczynki znajduje się gdzieś w Everglades, blisko granicy okręgu. – Zgadza się. – Cowart odwrócił się do Shaeffer. – Widzisz, są dwie. Do tej pory dwie... – Trzy – dodał cicho Brown. – Mała dziewczynka w Eatonville. Zniknęła kilka miesięcy temu. Cowart wytrzeszczył oczy na policjanta. – Ty nie... – zaczął. Brown wzruszył ramionami. Cowart podniósł swój notes trzęsącymi się ze złości rękami. – Był w Eatonville jakieś sześć miesięcy temu. W Kościele Prezbiteriańskim Chrystusa Zbawiciela. Wygłosił kazanie na temat Jezusa. Czy to wtedy... – Nie, jakiś czas później. – Cholera! – powiedział znowu Cowart. – On tam wrócił. Musiał wrócić wtedy, gdy wiedział, że nikt go nie będzie szukał. – Na pewno tak zrobił, ale jak to udowodnisz? – Udowodnię. – Świetnie. Dlaczego mi nie powiedziałeś? – Głos Cowarta załamywał się z wściekłości. Brown odparł z równą pasją: – Powiedzieć ci? I co byś zrobił? Dałbyś to do jakiejś cholernej gazety, zanim ja miałbym szansę sprawdzić każde zamieszkane przez czarnych miasto na Florydzie? Chcesz, żebym ci powiedział, a ty ogłosisz to całemu światu i uratujesz swoją reputację? – Mam to gdzieś! Ilu ludzi umrze, podczas gdy ty będziesz składał sprawę do kupy? Jeśli w ogóle potrafisz poskładać sprawę do kupy! – A co, do diabła, osiągniemy, jak wydrukujesz to w gazecie? – To by zadziałało. Wykurzyłbym go! – Zostałby ostrzeżony i stałby się jeszcze bardziej ostrożny. – Nie. Wszyscy inni zostaliby ostrzeżeni... – Tak, a on zmieniłby swój schemat działania i nie znalazłaby się na świecie sala sądowa, do której mógłbym go doprowadzić. Wstali, z oczami utkwionymi w siebie, jakby szykowali się do wymiany ciosów. Shaeffer uniosła ręce powstrzymując ich. – Poprzestawiało wam się w mózgownicach? – zapytała głośno. – Postradaliście zmysły? Dlaczego zatajacie informacje? Cowart spojrzał na nią i potrząsnął głową. – Powód jest taki, że nikt nigdy nie mówi wszystkiego, a w szczególności prawdy. – Ilu ludzi straciło życie z powodu... – zaczęła, po czym przerwała. Stwierdziła, że ona sama posiada informację, którą niechętnie podzieliłaby się z innymi. Cowart zauważył jej wahanie. – Co ty ukrywasz, detektywie? Czy wiesz coś, o czym nie chcesz rozmawiać? Zdała sobie sprawę, że nie ma wyboru. – Rodzice Sullivana – powiedziała. – Ferguson mówił prawdę. On tego nie zrobił. – Co? Opowiedziała wszystko, czego dowiedziała się od Michaela Weissa: o Biblii, o strażniku, o bracie. Cowart wyglądał na zaskoczonego, a potem potrząsnął głową. – Rogers – powiedział. – Kto by pomyślał? To nie było bez sensu. Wydawało się, że Rogers siedzi we wszystkim w Starkę. Nie było dla niego nic łatwiejszego, a jednak... – Jednej rzeczy nie rozumiem – powiedział Cowart. – Jeśli to rzeczywiście był Rogers, dlaczego Sullivan cały czas przekonywał mnie, że Ferguson popełnił morderstwo, podczas gdy w tym samym czasie napisał imię Rogersa w Biblii? Brown wzruszył ramionami. – Najlepszy sposób, żeby zagwarantować komuś oczyszczenie się z zarzutów morderstwa. Wielu podejrzanych. Powiem ci jedną rzecz. Wskazał jakiś inny dowód. Zaczekał, aż jakiś obrońca z urzędu skorzysta z tego. Myślę jednak, że zrobił to, ponieważ był chorym człowiekiem, Cowart. Chorym i przebiegłym. To był jego sposób na pociągnięcie za sobą każdego do tego samego piekła, które oczekiwało jego: ciebie, Fergusona, Rogersa... i trójkę gliniarzy, których nawet nie znał. Przez chwilę w pokoju panowała cisza. – Więc może Rogers to zrobił, a może nie zrobił. Właśnie teraz stary Sully jest chyba tam na dole i zaśmiewa się do rozpuku. – Potrząsnął ponownie głową. – Co to oznacza? – To oznacza – Shaeffer podniosła głos – że możemy zapomnieć o Sullivanie. Zapomnieć o jego umysłowych rozgrywkach. Martwmy się o Fergusona i jego ofiary. Myślisz, że trzy? – Odbył dziewięć podróży na południe, w tym siedem, o których wiemy. – Siedem? Cowart podniósł ręce w geście poddania. – Nie wiemy, kiedy wyruszał na badanie terenu, a kiedy jechał, żeby popełnić zbrodnię. Wiemy jedynie... Chryste, podejrzewamy, że trzy małe dziewczynki. Jedna biała. Dwie czarne. I Bruce Wilcox. – Cztery ofiary – szepnęła cicho. – Cztery – powiedział ciężko Tanny Brown. Wstał, jak gdyby próbował pokazać, że nie należy się poddawać zmęczeniu, i zaczął przechadzać się po małym pokoju, niczym więzień przemierzający celę. – Czy nie widzicie, co on robi? – powiedział gwałtownie. – Co? Jego głos niemal zatrząsł małym pokojem. – Co my robimy? Zostaje popełniona zbrodnia, a my od razu zakładamy, że będzie ją można dokładnie dopasować do określonego szablonu. Stwierdzamy, że to jedna z setek typowych zbrodni. Tego nas uczą, tego właśnie oczekujemy. Szukamy typowych podejrzanych. Podejrzanych, którzy w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach okazują się tymi właściwymi. Analizujemy zbrodnię mając nadzieję, że jakiś kawałek włosa, próbka krwi lub włókno materiału wskażą na jednego z ludzi, których nazwiska figurują na naszej liście. Robimy to, ponieważ inne rozwiązanie jest zbyt przerażające: takie, że jakiś nieznany sprawca wkracza na scenę. Ktoś kogo nie znacie. Kogo nikt nie zna i kto może znajdować się o setki lub tysiące kilometrów od miejsca zbrodni. I zrobił to z tej samej, tak wypaczonej przyczyny, że nie potraficie nawet o niej pomyśleć, nie mówiąc już o zrozumieniu. Macie jedną szansę na milion na poradzenie sobie z tą sprawą, a może nawet nie. Z tego powodu najpierw udaliśmy się do Fergusona, kiedy mała Joanie została zamordowana. Mieliśmy zbrodnię, a jego nazwisko figurowało na tej krótkiej liście... Brown spojrzał najpierw na Shaeffer, a następnie na Cowarta. – Teraz jednak to rozszyfrował. Detektyw pochylił się do przodu, uderzając pięścią w otwartą dłoń, żeby zaakcentować swoje słowa. – Wie już, że odległość daje mu poczucie bezpieczeństwa, że kiedy przybywa do jakiegoś małego miasteczka, żeby kogoś zabić, nikt go nie rozpozna. Nikt nie poświęci mu krztyny uwagi i nikt nie przeszkodzi mu, gdy będzie porywał swoje ofiary. A kogo on porywa? Dowiedział się, jak to działa, kiedy zgarnął małą białą dziewczynkę. Więc teraz jeździ do miejsc, gdzie policja nie jest tak wyczulona, a prasa tak świadoma i chwyta w szpony małą czarną dziewczynkę, ponieważ to nie zwróci niczyjej uwagi, a przynajmniej mniej niż w przypadku Joanie Shriver. Jedzie więc i morduje, następnie wraca tutaj i podąża do szkoły, a tam nikt go nie szuka. Nikt. – Brown umilkł na chwilę, po czym dodał: – Nikt, z wyjątkiem naszej trójki. – A Wilcox? – zapytał Cowart. Brown westchnął głęboko. – On nie żyje – odparł głucho. – Nie jesteśmy pewni – odezwała się Shaeffer. Nie dopuszczała do siebie tej myśli. Wiedziała, że Brown ma rację, ale prawda była zbyt bolesna. – Nie żyje – kontynuował Brown nieco podniesionym głosem. – Gdzieś niedaleko. I dlatego Ferguson zbiegł. To jest jego pierwsza zasada. Zabić w bezpieczny sposób. Zabić anonimowo. Wykorzystywać odległość. To taka cholernie łatwa zasada. Spojrzał na młodą policjantkę. – Nie żył, jak tylko straciłaś go z oczu. – Nie powinnaś była go zostawiać – powiedział Cowart. Odwróciła się w jego stronę z groźnym błyskiem w oczach. – Nie zostawiłam go! To on mnie zostawił. Próbowałam go zatrzymać. Do cholery, nie muszę tego słuchać! Nie muszę nawet być tutaj! – A właśnie że musisz – powiedział Cowart. – Nie kapujesz, detektywie? Tam na zewnątrz krąży naprawdę zły facet; z powodu wypadków, złego osądu, błędów, braku szczęścia, czegokolwiek. A kiedy pozbierasz to do kupy, on pozwoli mu odejść... – wskazał ostro Tanny’ego Browna – ... i ja pozwolę mu odejść... – postukał palcem wskazującym w klatkę piersiową, potem skierował rękę w kierunku dziewczyny, mierząc niczym z pistoletu. – ... Ty również pozwoliłaś mu odejść. Tak po prostu. Wzięła głęboki oddech. – W rezultacie tylko jeden z nas go dogonił. Wilcox. A teraz... – On nie żyje – powiedział ponownie Brown. Stał na środku pokoju zaciskając pięści, wreszcie rozluźnił powoli dłonie. – A my jesteśmy jedynymi ludźmi, którzy naprawdę go poszukują. – On również wskazał na nią palcem. – Teraz ty jesteś winna. Poczuła nagły zawrót głowy, jakby podłoga w motelowym pokoju zakołysała się pod jej stopami niczym rybacka łódź ojczyma. Wiedziała jednak, że i Cowart, i Brown powiedzieli prawdę. Ona stworzyła problem i teraz do nich należało znalezienie rozwiązania. Wilcox i małe dziewczynki, powiedziała do siebie. Ci dwaj nie mają pojęcia, pomyślała. Nie wiedzą, jakie to uczucie być przypartym do muru i zaatakowanym, zdawać sobie sprawę, że możesz umrzeć i że nie możesz nic na to poradzić. W przerażeniu, które odbierało jej oddech, a równocześnie podsycało determinację, wyobraziła sobie ostatnie chwile, jakich doświadczyły małe dziewczynki. – Najpierw trzeba go znaleźć – powiedziała. – Kto ma jakiś pomysł? – Floryda – powiedział powoli Cowart. – Myślę, że on wrócił na Florydę. Doskonale zna te tereny i tam na pewno poczuje się bezpieczny. Wydaje mi się, że facet ma dwa zmartwienia. Obawia się mnie i obawia się detektywa Browna. Myślę, że nie przypuszcza, abyś ty była z tym związana. Czy widział cię z Wilcoxem? – Nie sądzę. – No cóż, to dobrze. Cowart obrócił się w stronę Browna przypominając sobie słowa Blaira Sullivana: „Żeby być dobrym zabójcą, trzeba być wolnym człowiekiem, Cowart”. On to wie, zdał sobie sprawę reporter. – Ale ty i ja to różnica. On musi być pewny, że uwolnił się od nas. Wtedy zacznie robić to, co robił bez ciągłego oglądania się w tył. – Jak on to robi? Reporter odetchnął głęboko. – Kiedy się z nim widziałem, groził mojej córce. Zna jej dokładny adres w Tampa. Tanny Brown zaczął coś mówić, ale przerwał prawie natychmiast. – To dlatego... – Powiedz mi o tej groźbie – zażądał detektyw. – Po prostu powiedział, że wie, gdzie ona mieszka. Nie powiedział, co zamierza zrobić. Jedynie że wie, kim ona jest i że to powstrzyma mnie od napisania czegoś o nim. W szczególności chodziło mu o nie udowodnione zarzuty łączące go z innymi zbrodniami. – A powstrzyma? – No cóż, co ty byś zrobił? – odparł reporter gniewnym głosem. – Myślisz, że teraz pojechał właśnie tam? Do Tampa? Do... – Wyrwać mi serce. To są jego słowa. – Czy tak myślisz? Cowart potrząsnął głową. – Nie. Myślę, że on wierzy, że ma mnie w garści. Że nie musi niczego robić, żebym siedział cicho. Tanny Brown spojrzał na niego ciężko. – Też mam córki – powiedział. – Czy im również groził? Cowart poczuł lekkie mdłości. – Nie. O nich nie wspomniał. – Również wie, gdzie mieszkają, Cowart. Każdy w Pachouli wie, gdzie mieszkam. – Nigdy o tym nie wspominał. – Czy kiedy zajmował się straszeniem ciebie, wiedział, że czekam pod domem? Czy wiedział, że jestem tak blisko? – Nie wiem. – Dlaczego o nich nie wspomniał, Cowart? Czy ta sama groźba nie podziałałaby również na mnie? Cowart potrząsnął głową. – Nie. On wie, że ciebie by to nie powstrzymało. Brown skinął głową. – Przynajmniej w tym masz rację. No cóż, Panie Reporterze, w jaki sposób zamierza zająć się mną? Jeśli jestem jego nieustającym palącym problemem, w jaki sposób zamierza pozbyć się mnie? Cowart ciężko myślał. Tylko jedna możliwość przychodziła mu do głowy i wypowiedział ją szybko na głos. – On prawdopodobnie chce zrobić tobie to samo, co zrobił Wilcoxowi. Zaciągnąć cię w pułapkę i... – Przerwał na moment. – Może się mylę. Może stwierdził, że powinien uciec. Boston, Chicago, Los Angeles, jakiekolwiek miasto z dużym centrum. Mógłby zniknąć i, jeśli jest cierpliwy, po jakimś czasie zacząć ponownie robić to, na co ma ochotę. – Myślisz, że jest cierpliwy? – zapytała Shaeffer. Cowart potrząsnął głową. – Nie. Nie wiem nawet, czy on myśli, że potrzebna mu jest cierpliwość. Wygrywa na każdym kroku. Jest arogancki i sądzi, że nie potrafimy go złapać, a nawet jeśli złapiemy, to co możemy mu zrobić? Pobił nas przedtem. Prawdopodobnie przypuszcza, że może to zrobić ponownie. – Co oznacza, że istnieje tylko jedno miejsce, do którego może się udać – powiedział gwałtownie Tanny Brown. – Tylko jedno miejsce. Powróci tam, gdzie zaczął. – Pachoula – powiedział Cowart. – Pachoula – zgodził się detektyw. – Jego dom. Mój dom. Miejsce, które kojarzy mu się z bezpieczeństwem i chociaż jest tam ogólnie znienawidzony, to i tak czuje się tam dobrze i bezpiecznie. Dobre miejsce na zaczynanie i kończenie czegoś. I myślę, że właśnie tam jedzie. Cowart przytaknął. – Więc zadzwoń. Każ obserwować dom jego babki. Każ go zgarnąć. Brown zawahał się, następnie podszedł do telefonu. Wykręcił szybko numer, chwilę czekał na połączenie i odezwał się do słuchawki: – Centrala? Mówi porucznik Brown. Połączcie mnie z oficerem dyżurnym. Przerwał wyczekująco, po czym odezwał się znowu: – Randy? Tu Tanny Brown. Posłuchaj, coś się kroi. Coś ważnego. Nie chcę wchodzić w szczegóły, ale zrób coś dla mnie. Wyznacz parę wozów patrolowych, żeby cały dzień stały przed szkołą, i jeszcze jeden wóz przed moim domem. I powiedz temu, kogo tam wyślesz, by powiedział mojemu staremu, że wrócę najszybciej, jak będę mógł i wyjaśnię wszystko, dobrze? Detektyw umilkł, słuchając odpowiedzi kolegi. – Nie. Nie. Po prostu zrób, o co proszę, dobrze? Doceniam to. Nie, nie martw się o mojego starego. Poradzi sobie sam. Martwię się o córki... Przerwał słuchając, po czym dodał: – Nie, nic konkretnego. Jak wrócę, zajmę się całą papierkową robotą. Dzisiaj, jeśli to będzie możliwe. Jutro na pewno. Na co mają zwracać uwagę? Na każdego, kto wyda się podejrzany. Kapujesz? Na każdego. – Powiedziawszy to, detektyw odłożył słuchawkę. – Nie powiedziałeś im o Fergusonie – zauważył Cowart ze zdziwieniem. – Nic im nie powiedziałeś. – Powiedziałem im wystarczająco dużo. On aż tak bardzo nami nie kieruje. – A co będzie, jeśli...? – Żadne jeśli, Cowart. Wozy patrolowe utrzymają go z daleka, aż do naszego przybycia. A wtedy on będzie mój. – Porucznik spojrzał na nich znacząco. – Tylko mój. Ja to skończę. Rozumiecie? Milczeli przez chwilę, następnie Cowart podszedł do biurka i wyjął z szuflady rozkład lotów. – W południe jest lot do Atlanty. Nic nie leci do Mobile, aż do późnego popołudnia. Możemy jednak polecieć do Birmingham i stamtąd pojechać samochodem. Powinniśmy dotrzeć do Pachouli przed zmierzchem. Tanny Brown skinął głową. Spojrzał na Shaeffer, która wybełkotała potwierdzenie. – Przed zmierzchem – powtórzył cicho policjant. Rozdział dwudziesty szósty NOC Przekroczyli granicę Alabamy i wjechali do okręgu Escambia, jadąc z dużą prędkością, podczas gdy wieczór nad zatoką szybko zmieniał się w noc. Południowe niebo straciło swój niebieski kolor i teraz zdawało się, że nad ich głowami zawisła brudna, szarobrązowa płachta będąca zapowiedzią złej pogody. Niespokojny, gorący wiatr chłostał wszystko, co tylko napotkał na swej drodze, wciskając się w szpary między oknami samochodu, wyganiając z wnętrza chłód i wilgoć, jaka do tej pory niepodzielnie panowała w powietrzu. Przejeżdżali obok pokrytych pyłem farm i lasów, przeważnie sosnowych. Strzeliste drzewa przywodziły Cowartowi na myśl widzów wstających z miejsc na stadionie w momentach szczególnego napięcia. Prędkość, z jaką pędził samochód, zdradzała ogarniające ich wątpliwości. Wszyscy czuli potrzebę szaleńczej jazdy i niepewność rzucającą ponury cień na ich szlak. Krajobraz umykał za szybami i wydawało się, że na wąskiej drodze jest zbyt mało przestrzeni, by normalnie oddychać. Cowart wcisnął się głęboko w fotel, gdy zbliżyli się błyskawicznie do wolno jadącego, podskakującego na wybojach autobusu szkolnego, który zajmował bez mała całą szerokość drogi. Tanny Brown wdepnął mocno hamulec, by zapobiec kolizji. Cowart spojrzał do góry i dostrzegł ręcznie wypisane słowa z tyłu autobusu, nad wyjściem awaryjnym. Jasnoczerwony napis głosił: MASZ JESZCZE CZAS, BY POWITAĆ SWEGO ZBAWCĘ. Nieco niżej dojrzał mniejszy, lecz równie krzykliwy frazes: PÓJDŹ ZA MNĄ DO JEZUSA! Cowart uchylił okienko i natychmiast do wnętrza samochodu wdarły się odgłosy chóru kościelnego przebijające się ponad gorączkę dnia i rzężenie silnika autobusu. Wytężył słuch, lecz nie potrafił rozróżnić słów hymnu, jaki akurat śpiewali, choć jakieś ulotne fragmenty melodii docierały do jego uszu. Tanny Brown szarpnął zdecydowanie kierownicą wynajętego wozu, naciskając jednocześnie pedał gazu. Szybko wyprzedzili autobus. Cowart patrzył w górę na czarnych pasażerów kołyszących się i klaszczących w rytm muzyki i ruchów autobusu podskakującego na wyboistej drodze. Odgłosy śpiewu i muzyki utonęły w szybkości, z jaką minęli autobus, i w błyskawicznie zwiększającej się odległości. Jechali szybko wśród zapadającego mroku. Słabnące światło dnia zaczęło się rozmywać i zniekształcać kontury domów, stodół i stajni. Kręta droga stawała się mniej wyraźna, prawie rozmazana. – W tym okręgu Jezus pracuje w nadgodzinach – powiedział Brown. – Zbiera duszyczki. Prowadził samochód w milczeniu. Nie był w stanie otrząsnąć się ze wspomnień, które łomotały w jego umyśle. Czas wojny, okropny, a zarazem taki normalny. Był na froncie przez siedem miesięcy i jego pluton miał przebyć otwartą przestrzeń. Dzień chylił się ku końcowi, a oni znajdowali się już blisko obozu. Brudni, zmęczeni marszem i gorącem. Prawdopodobnie myśleli już o jedzeniu, wypoczynku i kolejnej, pełnej niewygód, dusznej nocy, a nie o zachowaniu czujności, co sprawiało, że stanowili idealny cel. Patrząc z perspektywy czasu, nikogo nie powinno zdziwić, że nagle powietrze przeszył pojedynczy strzał z broni snajpera i jeden z ludzi idących w straży przedniej zwalił się bezwładnie na ziemię. Stało się to tak szybko, że Brown pomyślał, że to jakiś rozgniewany bóg sięgnął w dół i zmiótł niczego nie podejrzewającego człowieka. Pamiętał krzyk rannego: „Pomóżcie mi! Proszę!” Tanny Brown nie poruszył się. Zdawał sobie sprawę, że snajper tylko czeka na kogoś, kto rzuci się na ratunek rannemu. Wiedział, co go czeka, gdyby odważył się tam podejść. Pozostał więc na miejscu pieszcząc ziemię i szepcząc pod nosem: „Ja też chcę żyć”. Pozostał tak aż do chwili, gdy dowódca plutonu dał rozkaz ostrzału artyleryjskiego na linię drzew, gdzie przypuszczalnie ukrywał się snajper. Potem, gdy las prawie przestał istnieć roztrzaskany masą pocisków, podbiegł do rannego. Był to biały chłopak z Kalifornii, który przebywał w plutonie od tygodnia. Brown stanął nad nim, wpatrując się w rozszarpaną i beznadziejnie wyglądającą klatkę piersiową, próbując przypomnieć sobie imię nieszczęśnika. Ranny zmarł wkrótce. To był jego ostatni ranny. Tydzień później Brown powrócił do kraju. Wstąpił ponownie na Uniwersytet Stanu Floryda, odbył praktykę w wydziale kryminalnym, aż wreszcie otrzymał posadę w policji. Nie był pierwszym czarnym, który znalazł się w Biurze Szeryfa Okręgu Escambia, lecz wiedziano, że będzie pierwszym, który do czegoś dojdzie. Zbyt wiele plusów stało po jego stronie: miejscowy chłopak, gwiazda futbolu, bohater wojenny, dyplom okręgowego college’u. Stare postawy erodowały jak skała na wietrze, zamieniana w piasek przez ciągły napór przybrzeżnych fal. Poczuł nieprzyjemne ukłucie winy. W swojej pamięci często słyszał krzyki rannych, ale rannych, których uratował. Pomyślał, że z łatwością przywoływał w pamięci poszczególne głosy. Przypominały mu, że robił coś dobrego pośród tego całego zła dookoła. Pierwszy raz pomyślał o krzyku tego ostatniego człowieka. Czy Bruce Wilcox wołał o pomoc? – zastanowił się. Jego również opuściłem. Zdał sobie sprawę, że będzie musiał powiadomić rodzinę Wilcoxa, który na szczęście nie miał żony ani stałej dziewczyny. Przypomniał sobie o jego siostrze, która wyszła za oficera marynarki wojennej w San Diego. Matka Wilcoxa nie żyła, a jego ojciec mieszkał sam w domu spokojnej starości. W okręgu Escambia znajdowało się sporo takich domów i był to przemysł, który naprawdę się rozwijał. Przypomniał sobie kilka spotkań z ojcem Bruce’a; sztywny, szorstki stary człowiek. I tak już nie cierpi tego świata. Śmierć syna dodatkowo przyczyni się do tych gorzkich odczuć. Nagła wściekłość poraziła Browna. Co ja mu powiem? Że go zgubiłem? Że pozostawiłem go na posterunku z niedoświadczonym detektywem z okręgu Monroe, a on zniknął? Przypuszczalnie nie żyje? Uznany za martwego? Zaginiony podczas akcji? Pożarty w dżungli? Po chwili jednak zdał sobie sprawę, że tak właśnie było. Włączył światła, w których natychmiast zamigotały czerwone oczy oposa, najwidoczniej chętnego stawić czoło kołom samochodu. Tanny Brown trzymał mocno kierownicę obserwując zwierzę, które w ostatnim momencie dało nurka do pobliskiego rowu, do enklawy bezpieczeństwa. W tej samej chwili porucznik zapragnął podobnie zaszyć się w jakimś bezpiecznym schronieniu. Nie ma szans, powiedział sobie w duchu. Jakiś czas potem skierował wóz na parking przed zajazdem Admirał Benbow na przedmieściach Pachouli. Tutaj wysadził Shaeffer i Cowarta. Stali na chodniku, a ich twarze oświetlał lśniący biały znak, na tyle jasny, że zwracał uwagę kierowców przejeżdżających autostradą międzyokręgową. – Wrócę – rzucił krótko. – Co masz zamiar zrobić? – Zorganizować wsparcie. Chyba nie sądzicie, że powinniśmy jechać po niego sami, co? Cowart pomyślał o tym, co Brown powiedział, gdy byli jeszcze w Newark. Nie przyszło mu do głowy, że mogą potrzebować wsparcia. – O której godzinie? – zapytała Shaeffer. – Wcześnie. Przyjadę po was przed świtem. Powiedzmy kwadrans po piątej... – A potem? – Pojedziemy do jego babki. Myślę, że właśnie tam będzie. Może zaskoczymy go w czasie snu. Może nam się poszczęści. – A jeśli nie? Przypuśćmy, że go tam nie ma. Co wtedy? – Wtedy zaczniemy szukać intensywniej. Myślę jednak, że właśnie tam go znajdziemy. Skinęła głową. Wydawało jej się to proste, a zarazem niemożliwe. – Gdzie teraz jedziesz? – zapytał jeszcze raz Cowart. – Już mówiłem. Załatwić wsparcie. Może napisać parę raportów. Na pewno chcę sprawdzić, co z moją rodziną. Zobaczymy się tutaj przed wschodem słońca. Uruchomił silnik i ruszył szybko, pozostawiając za sobą reportera i młodą detektyw, którzy wyglądali teraz jak para turystów zagubionych w obcym kraju. Spojrzał w lusterko wsteczne i dostrzegł jeszcze, jak skierowali się do motelu. Wydawali się tacy mali i pełni sprzecznych odczuć. Skręcił i wtedy całkowicie zniknęli mu z pola widzenia. Poczuł, jakby coś zaczęło się w nim rozplątywać, jakby coś powiązanego ściśle zaczęło się rozluźniać. Czuł również eksplozję goryczy, czuł jej smak na języku. Skrzydła nocy otuliły go szczelnie i po raz pierwszy od wielu dni poczuł wewnętrzny spokój. Pozwolił, by policjantka i reporter odpłynęli daleko z jego myśli, lecz nie aż tak daleko, by stłumić płomienie gniewu. Prowadził samochód szybko i zdecydowanie, pędząc przed siebie, lecz nie zmierzając w jakimś konkretnym kierunku. W tej chwili absolutnie nie miał najmniejszej ochoty na pisanie raportów czy załatwianie wsparcia. Księgowość śmierci może poczekać, powiedział sobie w duchu. Shaeffer i Cowart zameldowali się w motelu i poszli do restauracji. Żadne z nich nie czuło się specjalne głodne, lecz była to odpowiednia godzina, więc posiłek wydawał się im rzeczą całkiem naturalną. Złożyli zamówieniu u kelnerki, która sprawiała wrażenie, jakby było jej niewygodnie w niebiesko-białym wykrochmalonym, o cały rozmiar za małym kostiumie, uciskającym jej obfite kształty, a szczególnie klatkę piersiową. Gdy czekali, Cowart przyjrzał się uważniej Shaeffer i zdał sobie nagle sprawę, że prawie nic o niej nie wie i że już sporo czasu siedzi naprzeciwko młodej kobiety. Była naprawdę atrakcyjną dziewczyną, pomimo swojej silnie emanującej osobowości przypominającej ostrze brzytwy. Pomyślał, że gdyby to wszystko wydarzyło się w Hollywood, odnaleźliby łączące ich uczucie i rzucili się sobie w objęcia. Chciał się uśmiechnąć, lecz zamiast tego pomyślał: Będę zadowolony, jeśli po prostu ze mną porozmawia. Nie był jednak nawet pewien, czy dziewczyna jest do tego zdolna. – Zupełnie inaczej niż w Keys, co? – odezwał się. – Tak. – Tam się wychowywałaś? – Tak. Mniej więcej. Urodziłam się w Chicago, ale znalazłam się w Keys, gdy byłam bardzo młoda. – Co cię skłoniło do pracy w policji? – Czy to wywiad? Chcesz to włączyć do artykułu? Cowart zaprzeczył ruchem ręki, lecz zdał sobie sprawę, że prawdopodobnie miała rację. Prawdopodobnie załączyłby każdy, nawet najmniejszy szczegół tego, co się wydarzyło. – Nie. Próbuję najzwyczajniej pogadać. Nie musisz odpowiadać. Równie dobrze możemy pomilczeć i nie będę miał nic przeciwko temu. – Mój ojciec był policjantem. Detektywem w Chicago. Zastrzelili go. Po jego śmierci przeprowadziliśmy się do Keys. Jak uciekinierzy. Pomyślałam, że praca w policji może mi się spodobać, więc zapisałam się do szkoły. Przeszło w genach, jak przypuszczalnie możesz myśleć. No i już wszystko wiesz. – Od jak dawna... – Dwa lata w wozach patrolowych, sześć miesięcy włamania i napady rabunkowe. Trzy miesiące w ciężkich zbrodniach. To cała historia. – Czy zabójstwa w Tarpon Drive były twoją pierwszą ważną sprawą? Zaprzeczyła ruchem głowy. – Nie. Wszystkie przestępstwa są ważne. – Nie była pewna, czy przełknął to zawodowe kłamstwo, czy w ogóle je zauważył, ponieważ spuścił głowę przyglądając się uważnie sałatce; trochę chrupkiej sałaty z ćwiartką pomidora i z przyczepionym z boku dresingiem. Nadział pomidora na widelec, uniósł go do ust mówiąc: – Numer sześć New Jersey. – Co? – Pomidory z Jersey. Prawdę mówiąc, jeszcze zbyt wczesna pora na nie, lecz ten sprawia wrażenie, jakby był o rok za stary, przynajmniej o rok. Wiesz, co z nimi robią? Zrywają je zielone, na długo zanim dojrzeją. Dzięki temu są naprawdę twarde, twarde jak kamienie. Podczas krojenia nie rozlatują się. Ani pestki, ani soczysty miąższ pomidora nie odczepiają się. Tego właśnie chcą restauracje. Oczywiście nikt nie zje zielonego pomidora, więc wstrzykuje im się czerwony barwnik, żeby wyglądały jak dojrzałe. Sprzedają je w miliardach sztuk do miejsc z szybką żywnością. Popatrzyła na niego uważniej. Marudzi, pomyślała. No cóż, trudno go winić. Całe jego życie jest w strzępach. Może to nas łączy. Przez kilka chwil siedzieli w milczeniu. Małomówna kelnerka przyniosła obiad i ustawiła talerze na stole przed nimi. Andrea Shaeffer nie mogła już dłużej wytrzymać. – Powiedz mi, co według ciebie, u diabła, się stanie? Jej głos brzmiał nisko, niczym konspiracyjny szept, lecz był przesycony ostrym, nie znoszącym sprzeciwu naleganiem. Cowart odchylił się nieco do tyłu i wpatrywał się w nią przez chwilę, zanim odpowiedział: – Myślę, że znajdziemy Roberta Earla Fergusona u jego babki. – I? – I myślę, że porucznik Brown aresztuje go ponownie za zabójstwo Joanie Shriver – nawet jeśli okaże się to nie uzasadnione, lub za stawianie oporu policji. Może za składanie fałszywych zeznań pod przysięgą lub jako świadka zniknięcia Wilcoxa, lub za cokolwiek. A potem ty i on zbierzecie wszystko co wiemy do kupy i zaczniecie go przesłuchiwać, a ja napiszę artykuł i będę czekać na wybuch. Cowart przerwał, wpatrując się w dziewczynę. – Przynajmniej będzie pod ręką, a nie gdzieś poza zasięgiem robiąc to, na co będzie miał ochotę. Podsumowując, zostanie zatrzymany. – I będzie to takie proste? Cowart potrząsnął przecząco głową. – Nie – odparł. – To wszystko łączy się z niebezpieczeństwem i ryzykiem. – Wiem o tym – powiedziała spokojnie. – Chciałam się tylko upewnić, że ty również o tym wiesz. Cisza wypełzła na wierzch, umiejscawiając się w ich myślach przez kilka niezręcznych chwil, po czym Cowart odezwał się ponownie: – To stało się tak szybko, no nie? – Co masz na myśli? – Wydaje się, że od chwili gdy Blair Sullivan poszedł na krzesło, upłynęło już sporo czasu, a przecież to dopiero kilka dni. – Wolałbyś, żeby więcej? – spytała. – Nie. Chciałbym tylko, żeby to wszystko już się skończyło. Andrea Shaeffer zaczęła coś mówić, lecz nagle zmieniła zdanie i spytała: – A co będzie, jeśli to się jeszcze nie skończy? Cowart wahał się przez chwilę. – Zawsze będę miał szansę powrócić do tego, co robiłem, zanim się to zaczęło. Chociaż szansę. Zatrzymał dla siebie swoje prawdziwe myśli. Powinien powiedzieć: Będę miał szansę być bezpieczny. Roześmiał się z sarkazmem. – Prawdopodobnie dostanę porządnie w dupę. Tak jak Tanny Brown. A może ty również, ale... – Wzruszył ramionami, jakby chciał powiedzieć, że to nie ma już znaczenia. Co było oczywiście kłamstwem. Shaeffer gładko przełknęła jego słowa. Pomyślała, że ludzie chcący, by ich sprawy powróciły do poprzedniego stanu, byli prawie zawsze beznadziejnie naiwni. I zawsze niezadowoleni z rezultatów. – Czy ufasz Brownowi? – spytała nagle. Cowart zawahał się. – Uważam, że jest niebezpieczny, jeśli o to chodzi. Myślę, że oscyluje na krawędzi przepaści. Myślę również, że robi to, co mówi. Chciał jeszcze dodać: Myślę, że jest przepełniony prawdziwą wściekłością i nienawiścią, bardzo szczególną. Ale powiedział tylko: – Nie wie jednak, gdzie się obecnie znajduje łamiąc zasady. Doszedł tam, dobrze grając swoją grę. Szedł wzdłuż określonej linii, zachowując się dokładnie tak, jak od niego oczekiwano. Pogwałcił tę regułę po raz pierwszy, gdy pozwolił, by Wilcox wydusił siłą zeznanie od Fergusona. Następnym razem już nie popełni podobnego błędu. – Ja również myślę, że znajduje się blisko krawędzi – zgodziła się Shaeffer – lecz wydaje się, jakby mocno stał na nogach. Sama nie wiedziała, czy wierzyć swoim słowom. Wiedziała natomiast, że to samo można było powiedzieć o Cowarcie czy nawet o niej samej. – Co nie robi żadnej różnicy – stwierdził nagle Cowart. – Dlaczego? – Ponieważ wszyscy będziemy świadkami wydarzeń do samego końca. Podeszła kelnerka i zabierając talerze zapytała, czy mają ochotę na deser. Podziękowali zarówno za deser, jak i za kawę. Kelnerka pozostała niewzruszona, jakby już wcześniej przewidziała ich odpowiedź. Zdążyła podliczyć rachunek i położyła go bezceremonialnie na stole. Shaeffer nalegała, żeby zapłacić za swoją część. Udali się do swoich pokoi, nie rozmawiając już więcej. Nie powiedzieli sobie nawet „dobranoc”. Andrea Shaeffer zamknęła za sobą drzwi i podeszła prosto do toaletki. W głowie kłębiły jej się obrazy z ostatnich kilku dni, urywki rozmów, powodując zamęt i niepokój. Zebrała się w sobie i zaczęła działać powoli, lecz zdecydowanie. Położyła saszetkę na toaletce i wyjęła z niej półautomatyczny pistolet kaliber.38. Sprawdziła, czy w magazynku znajdują się wszystkie pociski. Potem zabezpieczyła broń i sprawdziła, czy wszystkie ruchome części działają bez zarzutu. Załadowała pistolet, położyła go przed sobą. Poszukała w saszetce drugiego magazynku, sprawdziła i położyła obok pistoletu. Przez chwilę wpatrywała się w broń. Pomyślała o godzinach spędzonych na ćwiczeniach w strzelaniu i posługiwaniu się dziewiątką. Wydział Szeryfa Okręgu Monroe zorganizował symulowaną akcję, która odbyła się w opustoszałej osadzie, tuż za Marathon. Zadanie było proste; przechodziła przez kolejne opuszczone budynki, a raczej zniszczone skorupy domów, wyblakłe do białości od intensywnych promieni słonecznych. Oficer dyżurny elektronicznie manipulował serią celów. Okazała się naprawdę dobra, zdobywała nieustannie dziewięćdziesiątki. Najbardziej bawiła ją jednak sama akcja; musiała dostrzec cel, odróżnić wroga od przyjaciela i strzelać bądź odpowiednio wstrzymać ogień. Była doskonale skoncentrowana, nie zwracała uwagi na nic z wyjątkiem słońca, ciężaru broni spoczywającej w ręku i ukazujących się co chwila celów. Czuła się wspaniale, sama, z tym jednym zadaniem: pokonać szlak. Ponownie spojrzała na broń. Nigdy w życiu nie wystrzeliłam do niczego innego oprócz pozorowanych celów, pomyślała. Przypomniała sobie mgłę i chłód na ulicach Newark. Nie spodziewała się właśnie takich doznań. Nie czuła, że znajdowała się w centrum akcji. Ludzie na chodniku, przerażające spojrzenia i ruchy, beznadziejna pogoń ulicami miasta. Po raz pierwszy to wszystko działo się naprawdę. Zacisnęła mocno zęby. Obiecała sobie, że nie obleje takiego testu po raz drugi. Położyła pistolet na łóżku i sięgnęła po telefon. Za trzecim razem udało jej się uzyskać połączenie z Michaelem Weissem. – Andy, hej! – powiedział szybko. – Jezu, jak się cieszę, że cię słyszę. Co się działo u ciebie przez ten czas? Co z tym twoim złym chłopcem? Ostatnie pytanie prawie ją rozśmieszyło. – Miałam rację – odparła. – Ten chłopiec jest winny. Muszę pomóc temu glinie z Escambia zaaresztować go i zaraz przyjeżdżam. Czuła, jak Weiss analizuje jej słowa, lecz zanim zdążył cokolwiek odpowiedzieć, dodała: – Jestem na Florydzie. Mogę dotrzeć do Starkę jutro, w porządku? Wtedy zaspokoję twoją ciekawość. – W porządku – odezwał się, powoli cedząc słowa. – Ale nie marnuj tam zbyt dużo czasu. Zgadnij, na co wpadłem. – Dowód morderstwa? – Aż takiego szczęścia nie miałem. Zgadnij jednak, kto wykonał tuzin rozmów telefonicznych do swego brata w Keys na miesiąc przed morderstwem? I zgadnij, czyja nowiutka ciężarówka dostała mandat za przekroczenie szybkości na I-95 tuż za Miami na dwadzieścia cztery godziny przed tym, jak Pan Reporter znalazł ciała? – Dobry sierżant? – Bingo. Jutro wybieram się do dealera od tej ciężarówki. Chcę się dowiedzieć dokładnie wszystkiego na temat zakupu samochodu. Czerwona maszyna z grubymi oponami i reflektorami na dachu. Wiejskie ferrari. – Weiss roześmiał się. – Dalej, Andy, zrobiłem sporo dobrej roboty. Teraz potrzeba mi twojej zimnokrwistej techniki przesłuchań, by zapuszkować tego faceta. Bo czuję, że to on. – Będę tam jutro – odparła i odłożyła słuchawkę. Jej wzrok spoczął na pistolecie. Otrząsnęła się i podniosła broń, ważąc ją w dłoni. Rozciągnęła się na łóżku, z ulgą zrzucając buty. Nie zdjęła jednak ubrania. Pomyślała, że przydałoby się trochę snu, i zamknęła oczy, mocno ściskając pistolet. Irytował ją nieco fakt, iż Cowart dostrzegł, że siedziała w tym aż po czubek głowy. Cowart zamknął za sobą drzwi i usiadł na skraju łóżka. Przez kilka sekund spoglądał na telefon, jakby w oczekiwaniu, że zadzwoni. W końcu podniósł słuchawkę i nacisnął przycisk z numerem osiem, by uzyskać połączenie międzymiastowe, a następnie zaczął wystukiwać numer do byłej żony i córki w Tampa. Wcisnął dziewiątkę i jedenastkę, po czym przerwał. Nie przychodziło mu do głowy nic mądrego, co mógłby im powiedzieć. Nie miał nic do dodania do tego, co powiedział wczesnym rankiem. Nie chciał dowiedzieć się, że nie skorzystały z jego porady i nadal pozostawały narażone na atak, siedząc sobie w swoim przyjemnym domku. Wolał wyobrazić sobie córkę odpoczywającą bezpiecznie w Michigan. Rozłączył linię, wcisnął ponownie ósemkę i wystukał numer do głównej centrali „The Miami Journal”. Porozmawiam z Willem lub z Edną, pomyślał. Może z redaktorem działu miejskiego albo z głównym wydawcą, albo z kopistą. Po prostu chciał porozmawiać z kimś z gazety. – „Miami Journal” – odezwał się kobiecy głos. Nie odpowiedział. – „Miami Journal” – powtórzyła już nieco zirytowana. – Halo? Przerwała rozmowę, zostawiając go trzymającego milczący telefon w rękach. Pomyślał o Vernonie Hawkinsie, zastanawiając przez chwilę, jak wykręcić numer do nieba. A może do piekła, pomyślał próbując żartować z samym sobą. Co powiedziałby Hawkins? Powiedziałby, żebym zrobił to dobrze, a potem pozbierał życie do kupy i zaczął normalnie żyć. Stary detektyw nie miał czasu dla głupców. Wzrok Cowarta ponownie spoczął na telefonie. Kręcąc głową, jak gdyby odmawiał wykonania rozkazu, który wcale nie został wydany, przycisnął słuchawkę do ucha i połączył się z recepcją motelu. – Tu Cowart z pokoju sto jeden. Chciałbym zamówić budzenie na piątą rano. – Oczywiście, proszę pana. Wstajemy wcześnie? – Zgadza się. – Pokój sto jeden, piąta rano. Przyjąłem, proszę pana. Odłożył słuchawkę i ponownie usiadł na łóżku. Poczuł osłabiające rozbawienie na myśl, że jedyną osobą, z którą zdecydował się rozmawiać, był nocny portier z motelu. Położył głowę na poduszce i czekał, aż nadejdzie umówiona godzina. Noc owinęła się dookoła niego jak nie dopasowany garnitur. Kaszmirowa gorąca wilgoć wypełniła czarne powietrze. Smugi błyskawic pojawiały się na odległym nieboskłonie. Potężna burza rozszalała się nad zatoką, daleko stąd, za linią brzegową Pensacola. Tanny Brown wyobraził sobie toczącą się gdzieś w oddali bitwę. Pachoula pozostała jednak cicha, jakby nieświadoma obecności potężnych sił, które ścierały się nieopodal. Skupił całą uwagę na spokojnej ulicy, którą właśnie przemierzał. Po prawej stronie dostrzegł szkołę, nieprzyjemnie wyglądającą w ciemności i oczekującą na tabuny dzieci, które wleją w nią znów życie. Jechał wolno, wsłuchując się w odgłosy opon samochodowych. Zatrzymał się na chwilę pod rozłożystą wierzbą i spojrzał przez ramię w tył, na szkolny budynek. Tutaj się wszystko zaczęło. Dokładnie w tym miejscu wsiadła do samochodu. Czemu to zrobiła? Dlaczego nie zauważyła niebezpieczeństwa i nie uciekła w jakieś bezpieczne miejsce albo nie zawołała o pomoc? Była w tym samym wieku co jego córka. Wystarczająco dorosła, by zagrażały jej wszelakie okrucieństwa tego świata, lecz nadal zbyt młoda, żeby zdawać sobie z nich sprawę. Pomyślał o wszystkich rozmowach z córką i Joanie Shriver, o swoich rozważaniach, czy powiedzieć im o grożących niebezpieczeństwach. Uciszał straszne myśli. Wolał dać dziewczynkom jeszcze jeden dzień, następną godzinę, minutę czy dwie niewinności i wolności, którą te chwile i dni niosły. Wiedza powoduje straty, pomyślał. Przypomniał sobie, kiedy po raz pierwszy ktoś splunął mu w twarz słowem „czarnuch” i lekcję, jaką wyniósł z tego spotkania. Miał wtedy pięć lat i wrócił do domu zalany łzami. Matka pocieszyła go sprawiając, że poczuł się lepiej, lecz nie potrafiła zapewnić, że to się więcej nie powtórzy. Zdawał sobie sprawę, że od tego momentu pękła jakaś nić, że coś stracił. Poznajesz zło powoli, ale skutecznie, pomyślał. Uprzedzenie. Nienawiść. Przymus. Morderstwo. Każda lekcja zabiera ci kolejny kawałek nadziei charakterystycznej dla okresu młodości. Uruchomił silnik i poprowadził wóz kilka przecznic dalej, do domu Shriverów. W kuchni i w pokoju gościnnym paliły się światła i przez chwilę zastanawiał się, czy nie podejść do drzwi i nie wejść do środka. Wiedział, że przyjęliby go miło. Poczęstowaliby kawą, może czymś do jedzenia. Kiedyś byliśmy przyjaciółmi, ale nie teraz. Teraz jestem dla nich tylko bolesnym wspomnieniem tych potworności. Zaprosiliby go do środka, usadowili w salonie, a następnie czekaliby grzecznie, żeby powiedział, co go sprowadza. Musiałby wymyślić coś w miarę oficjalnie brzmiącego. Nie mógłby opowiedzieć im o tym, co się wydarzyło, ponieważ sam nie był pewny, czym jest rzeczywistość. W końcu zaczęliby mówić o swojej córce, o tęsknocie, o miłości. Zbyt ciężko by było tego wszystkiego słuchać. Obserwował jednak dom, aż światła zgasły i Shriverowie prawdopodobnie poszli spać. Poczuł dziwne uczucie niewdzięczności, płynne, falujące. Przez chwilę naszła go okropna myśl, że Robert Earl Ferguson miał podobne odczucia poruszając się wśród ciemności, pozwalając jej otulić szczelnie i ukryć jego postać. Czy to właśnie tak jest? – zadał sobie pytanie. Nie potrafił na nie odpowiedzieć. Ruszył powoli. Przemierzał ulice, które znał od dzieciństwa, szepcące teraz o przemijających latach, o trwaniu. Potem wjechał do nowszych dzielnic na przedmieściu; one z kolei krzyczały o zmianie, o przyszłości. Czuł smak tego miasta, niczym rolnik zanurzający palce w ziemi. Znalazł się na swojej ulicy i dostrzegł wóz policyjny zaparkowany w połowie przecznicy. Zatrzymał się tuż obok niego. Umundurowany policjant wyskoczył natychmiast zza kierownicy z rewolwerem w jednej ręce, puszczając wprost na Tanny’ego snop światła z latarki. – To ja, porucznik Brown – powiedział spokojnie, wysiadając z samochodu. Młody policjant podszedł do niego. – Jezu, poruczniku, diabelnie mnie pan wystraszył. – Przepraszam. Chciałem tylko sprawdzić, czy wszystko w porządku. – Wchodzi pan do środka? Chce pan, żebym poszedł z panem? – Nie. Zostań tutaj. Mam inne problemy na głowie. – Nie ma sprawy. – Zauważyłeś coś podejrzanego? – Nie. A właściwie tak. Jedna rzecz, ale prawdopodobnie bez znaczenia. Ciemny ford. Stary model. Rejestracja innego stanu. Przejeżdżał tędy dwukrotnie, jakąś godzinę temu. Powoli, jakby obserwował. Powinienem był zanotować numer rejestracyjny, ale umknęło mi to. Pomyślałem, że pojadę za nim, ale nie pojawił się już więcej. To wszystko. W sumie nic wielkiego. – Widziałeś kierowcę? – Nie. Za pierwszym razem w ogóle nie zauważyłem, a za drugim zwrócił moją uwagę, ponieważ przejechał powtórnie. Prawdopodobnie to nic takiego. Ktoś przyjechał odwiedzić krewnych i zgubił drogę czy coś w tym rodzaju. Tanny Brown spojrzał na młodego policjanta i skinął głową. Nie odczuwał strachu, jedynie chłód zrozumienia i świadomość, że być może śmierć czaiła się w pobliżu. – Tak. Chyba coś w tym rodzaju. Ale miej uszy i oczy szeroko otwarte, dobrze? – Tak jest. Za jakieś pół godziny mają mnie zmienić. Będę pamiętał, żeby powiadomić zmiennika o tym fordzie. Tanny Brown podniósł rękę do czoła gestem przypominającym salutowanie i wrócił do samochodu. Spojrzał na swój dom. Światła pogaszone, pomyślał. Noc jak w szkole. Fala myśli związanych z obowiązkami domowymi spłynęła na niego z gwałtownością wodospadu. Zdał sobie nagle sprawę, że duża część z jego życia została jakby wycięta przez pościg za Fergusonem. Nie odczuwał jednak poczucia winy. Osiągnięcie porozumienia z obsesją odcinającą normalne życie leżało w naturze pracy w policji. Poczuł przypływ ukojenia. Tobie to dobrze, ojczulku. Każesz im odrobić wcześnie pracę domową, pozwolisz włączyć cholerny telewizor i zanim zdążą zbytnio ponarzekać, wysyłasz je do łóżek. Przez chwilę odczuł potrzebę wejścia do środka i spojrzenia na śpiące twarzyczki swoich córek, może też na starego, który prawdopodobnie chrapał w najlepsze, kołysząc się w bujanym fotelu. Stary często raczył się szklaneczką lub dwiema, gdy dziewczynki zasypiały. Pomagało mu to łagodzić ból spowodowany artretyzmem. Czasem Tanny przyłączał się do ojca, ponieważ jego własne dolegliwości potrzebowały tego samego lekarstwa. Poczuł, jak kąciki warg unoszą się w uśmiechu. Przez chwilę wyobraził sobie, jak jego nieżyjąca żona siedzi obok niego w samochodzie, i poczuł nieprzepartą chęć ucięcia sobie z nią pogawędki. I co ja bym jej powiedział? Że nie radziłem sobie aż tak źle? Teraz jednak muszę uporządkować wszystkie sprawy. Poskładać wszystko najlepiej, jak potrafię. Przywrócić poczucie bezpieczeństwa. Pokiwał głową i zjechał z krawężnika. Ponownie przejeżdżał znajomymi szlakami, mijając pamiętne miejsca. Wyczuwał obecność Fergusona niczym przykrą woń unoszącą się nad miastem. Czuł się zdecydowanie lepiej będąc w ruchu, jak gdyby stojąc w miejscu działał jako swoistego rodzaju tarcza strzelnicza. Nawet nie przeszło mu przez myśl, żeby się przespać. Przemierzał w tę i z powrotem ulice własnej pamięci, oczekując końca nocy. Musiał widzieć na tyle wyraźnie, by zrobić to, co zrobić powinien. Rozdział dwudziesty siódmy DWIE PUSTE KOMORY Świt budził się powoli, zmienił świat w ciche i podejrzane miejsce. Tanny Brown zabrał Shaeffer i Cowarta z motelu, zanim brzask rozproszył mroki ciemności. Jechali przez opustoszałe ulice w słabym świetle latarni i neonów, które zwiększało tylko poczucie osamotnienia towarzyszące im od samego ranka. Minęli kilka samochodów osobowych, od czasu do czasu jakąś ciężarówkę. Cowart nie zauważył żywej duszy na chodnikach. Dostrzegł jedynie parę osób siedzących przy ladzie w cukierni; jedyny znak, że nie byli sami. Brown prowadził szybko, nie zatrzymując się przed znakami stopu i dwukrotnie przejeżdżając skrzyżowania przy czerwonym świetle. W ciągu kilku minut przejechali przez całe miasto. Pachoula zostawała za nimi; ziemia wyciągała macki chwytając w pułapkę, wciągając w labirynt płaczących wierzb, otoczony krzakami jeżyn i lasem sosen. Światło i ciemność, stonowana zieleń, brązy i szarości, wszystko wydawało się łączyć razem, sprawiając wrażenie, jak gdyby wjeżdżali w zmieniające się morze lasu. Porucznik zjechał z głównej drogi, samochód zaczął podskakiwać i trząść się, pokonując zlepione grudy szlaku, który wiódł do domku babki Fergusona pod ciemnym sklepieniem drzew. Cowart poczuł lodowaty dreszcz przypominający o czymś znajomym, strasznym – już kiedyś jechał tą drogą. Starał się przewidzieć, co się wydarzy, ale odczuwał jedynie niepokojące podniecenie. Przypomniał sobie o liście, jaki otrzymał wiele miesięcy temu: „... zbrodni, której NIE POPEŁNIŁEM”. Chwycił się za oparcie fotela i spojrzał przed siebie. Z tylnego siedzenia dobiegł ich głos Andrei Shaeffer. – Myślałam, że mówiłeś coś o wsparciu. Nikogo nie widzę. Co się stało? Brown odpowiedział gwałtownie, tonem wykluczającym dalsze pytania. – Możemy otrzymać pomoc, jeśli będziemy jej potrzebowali. – A co z mundurowymi? Nie potrzebujemy jakichś mundurowych? – Wszystko będzie dobrze. – Gdzie jest wsparcie? Zacisnął zęby i odpowiedział gorzko: – Czeka. – Gdzie? – W pobliżu. – Możesz mi pokazać? – Pewnie – odparł zimno. Sięgnął ręką pod kurtkę i wyciągnął rewolwer z kabury, którą nosił pod pachą. – Tutaj. Zadowolona? Ostatnie słowo ucięło rozmowę i wprawiło Shaeffer w bezsilną wściekłość. Nie zdziwiła się, że pracują samotnie. W rzeczywistości wolała pracować sama. Wyobraziła sobie twarz Fergusona. Myślał, że mnie wystraszył. Myślał, że zmusił mnie do ucieczki, powiedziała do siebie. No cóż, i oto jestem. I nie jestem jakąś małą dwunastoletnią dziewczynką, która nie może się bronić. Położyła dłoń na swoim pistolecie. Spojrzała na Cowarta, który wpatrywał się w skupieniu przed siebie, jakby nie słyszał ich rozmowy. W tym momencie pomyślała, że nigdy, przenigdy nie znajdzie się tak blisko samej istoty policyjnej profesji jak w tej chwili. Wydawało się, że ich pościg za Fergusonem przekroczył pewne ustalone normy. Zastanowiła się, czy bliskość śmierci zawsze wyzwala w ludziach szaleństwo, po czym odpowiedziała na własne pytanie: Oczywiście. – W porządku – odezwała się po krótkiej przerwie. Poczuła przypływ adrenaliny i nie całkiem ufała swemu głosowi. – Jaki mamy plan? Samochód podskoczył na większym wyboju. – Jezu – powiedziała, wcisnąwszy się głębiej w fotel. – Ten facet naprawdę mieszka na moczarach. – To wszystko tam, to bagno – wskazał Cowart. – Z drugiej strony biedne farmy. – Przypomniał sobie, że Wilcox pokazywał mu to wcześniej. – Jaki mamy plan? – zapytał Tanny’ego Browna. Porucznik zwolnił i zjechał na pobocze, zatrzymując się ostatecznie. Otworzył okno, wpuszczając do środka wilgotne powietrze. Wskazał na otaczającą ich mieszankę światła i ciemności. – Chałupa babki Fergusona jest oddalona stąd o jakieś pół kilometra. Resztę drogi pokonamy piechotą. W ten sposób nie obudzimy nikogo bez potrzeby. To proste. Detektywie Shaeffer, zajdzie pani od tyłu. Trzymaj broń w pogotowiu – przybrał mniej oficjalny ton. – Obserwuj uważnie tylne drzwi. Po prostu upewnij się, że nie wynosi się tą drogą. Gdyby to zrobił, po prostu zatrzymaj go. Kapujesz? Zatrzymaj go... – Czy to znaczy... – To znaczy zatrzymaj go. Jestem cholernie pewny, że procedura jest taka sama w okręgu Monroe jak i tutaj, w Escambia. Skurczybyk jest podejrzany, między innymi o zamordowanie policjanta. To wszystko jest prawdopodobnym powodem, jakiego potrzebujemy. On jest zbrodniarzem. Przynajmniej był kiedyś... – Brown spojrzał na Cowarta, który jednak nie odezwał się ani słowem. – Oceń, co zrobić. Shaeffer pobladła nieco; jej skóra poszarzała jak otaczające ich powietrze. Przytaknęła jednak. – Jasne – odparła, narzucając swemu głosowi stanowczy ton. – Myślisz, że jest uzbrojony? A może czeka na nas? Brown wzruszył ramionami. – Sądzę, że prawdopodobnie jest uzbrojony. Nie sądzę jednak, by miał powody być w pogotowiu i nie spać. Szybko tutaj dotarliśmy. Prawdopodobnie tak cholernie szybko jak on. Nie sądzę, żeby był przygotowany. Jeszcze nie. Pamiętaj jednak o jednej rzeczy: to jego teren. Kiwnęła głową. Tanny Brown odetchnął głęboko. Na początku jego głos wydawał się chłodny, potem jednak zmienił ton na znużony, co wskazywało, że sprawa zbliża się ku końcowi. – Rozumiesz? – zapytał. – Po prostu nie chcę, żeby wymknął się tylnymi drzwiami i ukrył się na bagnach. Jeśli dostanie się tam, nie wiem, do cholery, jak go znajdziemy. Wyrósł tutaj i... – Zatrzymam go – powiedziała. Nie dodała „tym razem”, mimo iż te słowa kołatały się w głowach całej trójki. – Dobrze – kontynuował Brown. – Cowart i ja podejdziemy od frontu. Nie mam nakazu, więc zamierzam improwizować. Zapukam do drzwi, zawołam i wejdę do środka. Nie biorę pod uwagę innego sposobu. Do diabła z procedurą. – A co ze mną? – zapytał Cowart. – Nie jesteś policjantem. Nie mogę więc kontrolować tego, co robisz. Chcesz iść ze mną? Zadawać pytania? Cokolwiek zrobisz, będzie dobre. Po prostu nie chcę, żeby później pojawił się jakiś adwokat i powiedział, że ponownie pogwałciłem prawa Fergusona, ponieważ zabrałem ciebie ze sobą. Działasz więc na własną rękę. Wycofaj się. Wejdź do środka. Rób, co chcesz. Kapujesz? – Kapuję. – Na pewno rozumiesz? – W porządku. – Cowart skinął głową. Oddzielnie, ale chodzi o to samo. Jeden człowiek puka do drzwi z pistoletem, drugi z pytaniami. Obaj szukają tych samych odpowiedzi. – Czy aresztujesz go? – zapytała Shaeffer. – Pod jakim zarzutem? – Na początku chcę mu zaproponować, żeby poszedł na przesłuchanie. Zobaczę, czy pójdzie z nami dobrowolnie. Myślę, że pójdzie. Jeśli będę musiał, aresztuję go ponownie za śmierć Joanie Shriver. Co wczoraj powiedziałem? Utrudnianie śledztwa i składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. Pójdzie z nami w taki czy inny sposób. Kiedyś siedział w więzieniu, zatem zamierzamy dowiedzieć się, co się stało. – Zamierzasz zapytać go...? – Zamierzam być uprzejmy – powiedział Brown. W kącikach jego ust pojawił się przez chwilę smutny uśmieszek. – Z rewolwerem wycelowanym w głowę skurczybyka i palcem na spuście. Skinęła głową. – On nie ucieknie – powiedział cicho Brown. – Zamordował Bruce’a. Zamordował Joanie. Nie mam pojęcia kogo jeszcze. To skończy się tutaj. Po tych słowach nastała cisza. Cowart odwrócił wzrok od dwójki detektywów. Pomyślał, że oto zbliżają się do miejsca, gdzie dowody wymagane na sali sądowej nie wydają się robić dużej różnicy. Kilka smug światła tajemniczo prześlizgnęło się przez gałęzie drzew, wyłaniając z ciemności kształt drogi przed nimi. – A co z tobą? – porucznik zapytał nagle Cowarta. Jego głos rozdarł ciszę. – Czy wszystko jest jasne? – Wystarczająco jasne. Brown położył rękę na klamce i pociągnął ją mocno, otwierając drzwi samochodu. – Pewnie – powiedział, nie potrafiąc ukryć cienia drwiny w głosie. – A zatem chodźmy. Wymawiając ostatnie słowa znajdował się już na zewnątrz, krocząc wąską brudno-czarną drogą. Pochylił lekko plecy, jak gdyby szedł pod silny, zrodzony z burzy wiatr. Przez chwilę Cowart spoglądał za oddalającym się policjantem i pomyślał: Jak mogłem kiedykolwiek przypuszczać, że zrozumiem, co naprawdę kryje się w jego wnętrzu? Czy we wnętrzu Roberta Earla Fergusona? W tym momencie ci dwaj mężczyźni wydali mu się równie tajemniczy. Czym prędzej odgonił te myśli i podążył za detektywem. Shaeffer zajęła pozycję z drugiej strony i cała trójka ruszyła zgodnie ku przeznaczeniu. Poranna mgła, która snuła się niczym szary dym pełzający między stopami, wyciszała ich kroki. Cowart pierwszy spostrzegł dom, a trochę z tyłu dojrzał koniec drogi. Mokre grzęzawisko przed chałupą sprawiało nieprzyjemne wrażenie. W domu nie paliło się żadne światło; na pierwszy rzut oka nie zauważył najmniejszego ruchu, mimo że spodziewał się, że przybędą akurat w czasie porannej krzątaniny. Stara kobieta prawdopodobnie wstaje, żeby skarcić koguta, pomyślał, i obwinia starego ptaka, że nie wykonuje należycie swoich obowiązków. Cowart posuwał się za innymi, starając się pozostawać w najgłębszym cieniu i obserwując uważnie dom. – Jest tutaj – powiedział cicho Brown. Cowart odwrócił się w jego stronę. – Skąd wiesz? Porucznik wskazał w stronę oddalonego węgła domu. Cowart podążył wzrokiem we wskazanym kierunku i ujrzał tył wozu wystający zza werandy. Przyjrzał się uważnie i dostrzegł brudne żółto-niebieskie kolory tablicy rejestracyjnej New Jersey. – To jego samochód – powiedział cicho Brown. – Ma trochę latek. Amerykańskiej produkcji. Nieokreślony. Można się nim wmieszać niepostrzeżenie w tłum innych samochodów. Po prostu taki jakiego zwykle używał. Odwrócił się w stronę Shaeffer. Położył rękę na jej ramieniu, ściskając mocno. Cowart pomyślał, że to był pierwszy przyjazny gest, jakim potężny detektyw obdarzył tę młodą kobietę. – Są tutaj tylko dwa wyjścia – powiedział niskim, prawie niesłyszalnym głosem, w którym wyczuwało się stanowczość. – Jedno z przodu, które biorę na siebie. Drugie z tyłu i to należy do ciebie. Jeśli dobrze sobie przypominam, po lewej stronie znajduje się okno, tam... – Wskazał ręką w kierunku ściany domu, która stykała się niemalże z otaczający lasem. – Tam właśnie są sypialnie. Będę w stanie pilnować innych okien na prawej ścianie, w saloniku i na werandzie. Obserwuj uważnie tylne wyjście, ale pamiętaj, że może próbować wydostać się przez okno. Bądź w pogotowiu. Miej oczy szeroko otwarte. Dobrze? – Dobrze – odparła i pomyślała, że słowo załamało się wychodząc z jej ust. – Chcę, żebyś została tam, zachowując czujność, dopóki cię nie zawołam. Dobrze? Zawołam cię po imieniu. Bądź cicho. Nie stój na widoku. Jesteś naszym ubezpieczeniem. – Dobrze – powtórzyła. – Czy kiedykolwiek robiłaś już coś takiego? – zapytał nagle Tanny Brown i na jego twarzy pojawił się przyjazny uśmiech. – Przypuszczam, że powinienem zadać to pytanie nieco wcześniej... Potrząsnęła głową. – Mam na koncie sporo aresztowań. Pijani kierowcy, włamywacze. Gwałciciel czy dwóch, lecz nikt taki jak Ferguson. – Nie ma wielu takich jak Ferguson – powiedział cicho Cowart. – Nie martw się. – Brown wciąż się uśmiechał. – On jest tchórzem. Bardzo odważny w stosunku do małych dziewczynek i przerażonych nastolatek, ale brakuje mu odwagi w stosunku do takich ludzi jak ty czy ja... – zapewnił. Cowart chciał wypaplać imię Bruce’a Wilcoxa, lecz powstrzymał się w ostatniej chwili. – ... Pamiętaj o tym. Wszystko będzie dobrze... – W jego głosie pojawiła się łagodność, stanowiąc przeciwwagę dla jego słów. – ... Teraz do dzieła, zanim zrobi się zupełnie jasno i ludziska zaczną wstawać. Shaeffer skinęła głową, zrobiła parę kroków, lecz zatrzymała się po chwili. – Pies? – wyszeptała nerwowo. – Nie ma tu psa – pokręcił głową porucznik. – Jak tylko znajdziesz się za rogiem, ja ruszę w kierunku frontowego wejścia. Idź na tyły domu. Będziesz wiedziała, kiedy otworzę drzwi, ponieważ nie zamierzam zachowywać się cicho. Shaeffer na sekundę przymknęła oczy i odetchnęła głęboko, zbierając w sobie odpowiednią porcję odwagi. Tym razem żadnych błędów, powiedziała do siebie. Spojrzała na mały domek i pomyślała o nim jak o małym, pustym pomieszczeniu, w którym nie ma miejsca na błędy. – Do dzieła – powiedziała. Lekko pochylona, szybko przebyła otwartą przestrzeń, prawie biegnąc przez mgłę. Cowart zauważył, że zbliżając się zakosami do rogu budynku, w opuszczonej ręce trzymała odbezpieczony pistolet. – Czy jesteś gotowy, Cowart? – Głos Browna wydawał się wypełniać luki w umyśle reportera. – Wszystko w porządku? – W porządku – odparł przez zaciśnięte zęby. – Gdzie masz swój notes? Cowart uniósł rękę. Ściskał w dłoni swój reporterski notes i pomachał nim w kierunku policjanta. Brown uśmiechnął się szeroko. – Miło widzieć, że jesteś uzbrojony i niebezpieczny – powiedział. Dziennikarz spojrzał na niego. – To żart, Cowart. Odpręż się. Cowart skinął głową. Widział, jak wzrok policjanta podąża za Shaeffer, która zatrzymała się w rogu chaty. Brown uśmiechnął się lekko. Wstał i potrząsnął ramionami, niczym wielkie zwierzę strząsające senność ze swego ciała. Cowart doszedł do wniosku, że ten Brown jest jak wojownik, którego obawy i oczekiwania przed nadchodzącą bitwą znikają, kiedy w pobliżu pojawia się przeciwnik. Policjant nie wydawał się zbyt szczęśliwy, ze spokojem podchodził do niebezpieczeństwa i niepewności oczekujących we wnętrzu chaty, z dala od mglistego porannego światła i przepływających szarych oparów. Reporter przyjrzał się swoim dłoniom, jak gdyby były ekranem ukazującym jego własne uczucia. Był blady, lecz opanowany. Pomyślał, że zaszedł już tak daleko, że głupio byłoby się teraz wycofać. – Rzeczywiście – odparł. – To wcale nie jest głupi żart. Takie są okoliczności. Mężczyźni uśmiechnęli się, lecz nie z powodu dopisujących humorów. – W porządku – powiedział Tanny Brown. – Czas na pobudkę. Odwrócił się w stronę chałupy, przypominając sobie, jak zjawił się tutaj po raz pierwszy w poszukiwaniu Fergusona. Nie rozumiał nagłego wybuchu uprzedzeń i ogarniającej go fali nienawiści. Wszystkie uczucia, o których w Pachouli chciał zapomnieć, ujawniły się, kiedy Robert Earl Ferguson został zabrany do miasta na przesłuchanie w sprawie zabójstwa małej Joanie Shriver. Bardzo nie chciał przechodzić przez to powtórnie. Ruszył ostrożnie, krocząc prosto po ubitej ścieżce prowadzącej do werandy, nie sprawdzając, czy Cowart podąża za nim. Reporter wziął głębszy oddech, zastanawiając się przez chwilę, dlaczego powietrze wydało się nagle suche, po czym ruszył szybko za porucznikiem. Brown zatrzymał się na stopniach werandy prowadzących do wejścia. Obrócił się do Cowarta i syknął: – Jeśli wypadki potoczą się diabelnie szybko, upewnij się, że nie stoisz na linii strzału. Cowart przytaknął. Poczuł podniecenie penetrujące jego ciało i ścigające strach, który odzywał się wewnątrz. – I oto jesteśmy – powiedział policjant. Pokonał schody, skacząc po dwa stopnie naraz. Cowart podążał tuż za nim. Ich kroki rozbrzmiały na wypłowiałych drewnianych deskach, które zaskrzypiały uzupełniając nagły dźwięk przeszywający poranną ciszę. Brown stanął z jednej strony drzwi i popchnął Cowarta na drugą stronę. Otworzył drzwi z siatką zabezpieczającą przed owadami i złapał za klamkę, chcąc przekręcić ją ostrożnie, lecz pozostała nieruchomo. – Zamknięte? – wyszeptał Cowart. – Nie. Po prostu się zacięła. Przynajmniej tak myślę – odparł Brown. Pokręcił klamką ponownie. Potrząsnął głową w kierunku Cowarta. Uniósł pięść i walnął trzy razy w drewnianą framugę pokrytą pęcherzykami odpadającej farby, aż zatrzęsła się ściana domu. – Ferguson! Policja! Otwierać! Zanim ucichło echo jego głosu, gwałtownym ruchem otworzył szerzej drzwi z ochronną siatką. Potem cofnął się o krok i kopnął dziko. Framuga trzasnęła, wydając odgłos przypominający strzał z pistoletu. Cowart bezwiednie uskoczył w bok. Brown przyglądał się przez chwilę, po czym wycelował uważnie i kopnął ponownie. Tym razem drzwi odchyliły się nieco, ukazując ciemny korytarz. – Policja! – krzyknął ponownie. Przecisnął się przez powstałą szczelinę, wsuwając najpierw ramiona, niczym jakiś oszalały zawodnik futbolowy pragnący za wszelką cenę zdobyć następny punkt dla swojej drużyny. Zniszczone drzwi skrzypiały niemiłosiernie. Tanny Brown odepchnął je z furią i wskoczył do małego saloniku. Pochylił się stojąc na ugiętych nogach i z broni trzymanej przed sobą mierzył we wszystkie strony. – Policja! Ferguson, wyłaź! – krzyknął ponownie. Cowart wahał się przez chwilę, po czym podążył za detektywem. Stanął za jego plecami. Zdawało mu się, że wciąż słyszy odgłos roztrzaskujących się drzwi. To było jak stanięcie na skraju urwiska. Jakby wiatr drążył jego uszy, szumiąc przeraźliwie. – Cholera! – zawołał Brown, jak gdyby zaczynał wymawiać następny rozkaz. Jego głos przeciął powietrze niczym brzytwa. Robert Earl Ferguson wyszedł z bocznego pokoju. Przez moment wydawało się, że jego ciemna skóra zlewa się z szarymi cieniami poranka pełzającymi we wnętrzu chaty. Ruszył wolno w kierunku przyczajonego policjanta. Miał na sobie luźną koszulkę marines i pospiesznie naciągnięte dżinsy. Jego bose stopy wydawały ciche odgłosy stąpania w zetknięciu z wypolerowaną podłogą z twardego drewna. Uniósł ociężale ręce, prawie ironicznie. Wszedł do saloniku i spojrzał na Browna, który wyprostował się ostrożnie i powoli. Na twarzy Fergusona błąkał się fałszywy uśmieszek. Rozejrzał się szybko dookoła, zatrzymując wzrok na wyważonych drzwiach, potem na Matthew Cowarcie. Na koniec spojrzał prosto na Tanny’ego Browna. – Zapłacisz za drzwi? – zapytał. – Nie były zamknięte. Po prostu trochę się zacinają. Nie było potrzeby ich rozwalać. Wieśniacy nie muszą zamykać swoich domów. Wiesz przecież. Co znowu do mnie masz, detektywie? – W głosie zabójcy nie wyczuwało się ponaglenia czy paniki, jedynie wyprowadzający z równowagi spokój, tak jakby oczekiwał ich przybycia. – Wiesz, czego od ciebie chcę – powiedział Brown przez zaciśnięte zęby i wycelował broń w klatkę piersiową Fergusona. Stali bez ruchu, spoglądając na siebie wojowniczo. – Wiem, czego chcesz. Chcesz kogoś oskarżyć. Zawsze to samo – powiedział zimno Ferguson. Przyjrzał się wycelowanej w siebie broni, po czym spojrzał policjantowi prosto w oczy, mrużąc powieki tak, że oczy wydawały się tak szorstkie jak jego głos. – Nie mam przy sobie broni – powiedział. Rozłożył ręce, pokazując puste dłonie. – I niczego nie zrobiłem. Nie potrzebujesz tego rewolweru. Tanny Brown nie poruszył się i Cowart zauważył przebłysk zdenerwowania i zwątpienia w oczach Fergusona, przebłysk, który zniknął tak szybko, jak się pojawił. Ferguson zachowywał się jak człowiek, który wie, że nie można go przyskrzynić. Cowart spojrzał na Browna i stwierdził, że porucznik nie może nic zrobić Fergusonowi. Zabójca obrócił się w stronę Cowarta, ignorując policjanta. Kąciki jego ust uniosły się w uśmiechu i reporter poczuł nieprzyjemny chłód. – Po co pan tutaj przyjechał, panie Cowart? Oczekiwałem, że pan zmądrzał. Czy ma pan jakieś nowe powody? – Nie. Po prostu wciąż szukam odpowiedzi – odparł Cowart. – Myślałem, że nasza pogawędka rozwiała pana wszelkie wątpliwości. Nie mogę sobie wyobrazić, jakie pytania pozostały jeszcze bez odpowiedzi. Myślałem, że wszystko jest jasne. Ostatnie słowa zostały wypowiedziane wolno i szorstko. – Nic nigdy nie jest jasne – odparł Cowart. – No cóż – odezwał się ostrożnie Ferguson, rzucając szybkie spojrzenie na Browna. – Dostałeś już pan jedną odpowiedź. Widzisz, co ten człowiek robi. Kopie w drzwi. Straszy ludzi rewolwerem. Prawdopodobnie szykuje się, żeby ponownie skopać mój tyłek. Ferguson odwrócił się w kierunku Browna. – Co chcesz wykopać ze mnie tym razem? Tanny Brown nie odpowiedział. Cowart potrząsnął głową. – Nie tym razem – powiedział. Ferguson warknął gniewnie. Mięśnie ramion napięły się gwałtownie, żyły na szyi nabrzmiały. – Nie mogę ci nic powiedzieć – w głosie Fergusona pojawiła się złość. Zrobił jeden krok w kierunku reportera, ale natychmiast się zatrzymał. Cowart zauważył, jak Ferguson z trudem się opanowuje. – Nic nie wiem. A gdzie twój partner, poruczniku? Zamierza mnie znowu pobić? Stęskniłem się za detektywem Wilcoxem. Skorzystasz znowu z jego pomocy, hę? – Ty mi powiedz, gdzie on jest... – powiedział Tanny Brown. Jego głos był wciąż spokojny, lecz słowa niczym miecze cięły przestrzeń pomiędzy dwoma mężczyznami. – Jesteś ostatnią osobą, która go widziała. – Doprawdy? – Ferguson sprawiał wrażenie dopiero co przebudzonego człowieka, który przygotowuje się do odpowiedzi. Zaczął mówić szybciej. – Czy mógłbym opuścić ręce, zanim zaczniemy rozmawiać? – Nie. Co się stało z Wilcoxem? Ferguson uśmiechnął się ponownie. Opuścił ręce, nie zważając na słowa policjanta. – Niech mnie diabli, jeśli wiem. Zniknął gdzieś? Mam nadzieję, że poszedł do piekła. – Na miejscu lekkiego uśmieszku pojawił wzgardliwy uśmiech. – Newark – powiedział Tanny Brown. – To samo co piekło – odparł Ferguson. Brown lekko zmrużył oczy. Po krótkiej przerwie Ferguson znów zaczął mówić: – Nigdy go tam nie widziałem. Cholera, właśnie wróciłem do Pachouli w nocy. To była długa droga. Mówisz, że Wilcox był w Newark? – Widział cię. Gonił cię. – No cóż, nic o tym nie wiem. W istocie jakiś obłąkany, biały facet gonił mnie w nocy, ale nie widziałem, kto to był. Nigdy nie podszedł zbyt blisko. W każdym razie zgubiłem go w jakiejś uliczce. Mocno padało. Nie wiem, co się z nim stało. Wiesz, w tej części miasta, w której mieszkam, cały czas wielu ludzi się gania. Nie należy do rzadkości brać nogi za pas. Jestem pewny, że nie chciałbym być w skórze białego faceta, który włóczy się tam po ciemku, jeśli łapiesz, O co biega. Niezdrowe miejsce. Ludzie stamtąd wyrwaliby ci serce, jeśliby wiedzieli, że mogą je sprzedać za działkę kokainy. Spojrzał na Cowarta. – Czyż nie mam racji, panie Cowart? Wyrwaliby serce. Matthew Cowart poczuł dreszcz gniewu. Nagle wściekłość i frustracja ustąpiły pod naporem fali spokoju. Postąpił krok do przodu i stojąc obok Tanny’ego Browna wskazał ołówkiem Fergusona. – Skłamałeś. Okłamałeś mnie wcześniej i kłamiesz teraz. Zabiłeś go, co? I zabiłeś Joanie. Zabiłeś ich wszystkich. Ilu? Ilu, do diabła? Ferguson wyprostował się. – Gadasz od rzeczy, panie Cowart – odparł z chłodnym spokojem. – Ten człowiek... – wskazał Tanny’ego Browna – wpoił ci tego rodzaju bzdury. Nikogo nie zabiłem. Powiedziałem ci to już kiedyś. I mówię ci teraz. Obejrzał się na policjanta. – Nie masz nic, czym mógłbyś mnie przestraszyć, Tanny Brown. Nie masz niczego, co mógłbyś w ostatniej chwili przedstawić w sądzie, czego jakiś prawnik nie rozerwie na strzępy. Nie masz nic. – Nie – powiedział Cowart. – Ja mam to wszystko. Oczy Fergusona posłały gniewne błyski. Reporter poczuł uderzenie gorąca na twarzy. – Sądzisz, że masz monopol na prawdę, panie Cowart. Nie masz. – Ferguson zacisnął mocno pięści. Brown postąpił krok do przodu, odgarniając Cowarta ramieniem na bok. – Pieprzę to. Pieprzę cię, Bobby Earl. Chcę, żebyś udał się ze mną do miasta. Chodźmy... – Aresztujesz mnie? – Tak. Za zamordowanie Joanie Shriver. Ponownie. Za stawianie oporu wymiarowi sprawiedliwości. Za ukrywanie tych ubrań w wychodku. Za składanie fałszywych zeznań pod przysięgą. I jako świadka zniknięcia Bruce’a Wilcoxa. To nam daje mnóstwo powodów. Twarz Tanny’ego Browna wyglądała jak żelazna maska. Wolną ręką sięgnął do kieszeni i wyciągnął kajdanki. Trzymał broń wycelowaną w głowę Fergusona. – Znasz schemat. Twarzą do ściany, ręce i nogi rozstawione. – Aresztujesz mnie? – zapytał zabójca, cofając się o krok. Jego głos uniósł się o ton wyżej, sprawiając teraz wrażenie bardziej gniewnego. – Mam już za sobą to oskarżenie. Cała reszta to kupa gówna. Nie możesz tego zrobić! Tanny Brown uniósł wyżej służbowy rewolwer. – Popatrz na mnie – powiedział powoli. Jego oczy rzucały błyskawice w kierunku Fergusona. – Nie powinieneś nigdy pozwolić mi ciebie odnaleźć, Bobby Earl, ponieważ dla ciebie wszystko się skończyło. Właśnie teraz. Wszystko się skończyło. – Nic na mnie nie masz. – Ferguson zaśmiał się chłodno. – Gdybyś miał, zjawiłbyś się tutaj z całą pieprzoną armią, a nie tylko z jednym reporterem i masą cholernie głupich pytań, które nie prowadzą do niczego. Wypluwał słowa niczym przekleństwa. – Odejdę wolny, Tanny Brown, i wiesz o tym. – Zaśmiał się. – Odejdę wolny. Słowom Fergusona zaprzeczały jednak nerwowe ruchy jego ciała. Pochylił ramiona do przodu, rozstawił szeroko nogi, jakby przygotowując się na odparowanie ciosu. Tanny Brown zauważył kątem oka jakiś ruch. – Spróbuj. Wiesz, że tylko na to czekam. – Nie zamierzam iść z tobą – powiedział Ferguson. – Masz nakaz? – Pójdziesz ze mną – upierał się Brown, a w jego głosie pojawiły się pierwsze oznaki furii. – Mam zamiar ujrzeć cię ponownie w celi śmierci. Słyszysz? Wszystko skończone. – Nigdy nie będzie skończone – odpowiedział zabójca, cofając się o krok. – Nikt nigdzie nie pójdzie – zaskrzeczał nagle jakiś podniesiony głos. Trzej mężczyźni odwrócili się w tym kierunku. Cowart ujrzał strzelbę o dwóch lufach, za którą wyłoniła się z mroku babka Fergusona. Wycelowała broń prosto w Tanny’ego Browna. – Nikt nigdzie nie pójdzie – odezwała się ponownie. – Przynajmniej nie do celi śmierci. Brown błyskawicznie wymierzył pistolet w klatkę piersiową staruszki. Miała na sobie białą koszulę nocną, która powiewała we wszystkie strony. Włosy miała spięte, a stopy bose, jakby weszła prosto z wygodnego łóżka w nocny koszmar. Zakołysała strzelbą, trzymając ją pod ramieniem i celując w policjanta, podobnie jak niegdyś w Cowarta. – Pani Ferguson – powiedział cicho Tanny Brown, stojąc cały czas w pozycji strzeleckiej. – Musi pani odłożyć broń. – Nie zabierzesz mojego chłopaka – odezwała się wściekle. – Pani Ferguson, musi pani zrozumieć. – Nic nie chcę zrozumieć. Nie zabierzesz stąd mojego chłopaka. – Pani Ferguson, niech pani nie utrudnia tego, co i tak jest już wystarczająco skomplikowane. – Skomplikowane czy nie, dla mnie to żadna różnica. Życie bywa ciężkie. Może umieranie będzie łatwiejsze. – Pani Ferguson, proszę tak nie mówić. Niech pani pozwoli mi wykonywać moją pracę. Wszystko się wyjaśni, zobaczy pani. – Nie praw mi tu dyrdymałów, Tanny Brown. Nie przynosisz niczego oprócz kłopotów do tego domu. – Nie – powiedział miękko Brown. – To nie ja przyniosłem kłopoty, tylko twój chłopak. – Szybko przeszedł na język Południa. Zabrzmiało to dziwnie, jakby był turystą, obcokrajowcem, z zakłopotaniem usiłującym się porozumieć w obcej mowie. – Ty i ten cholerny reporter. Powinnam zabić was przedtem. – Odwróciła się w stronę Cowarta i prawie wypluła z siebie słowa: – Nie przyniosłeś ze sobą niczego oprócz nienawiści i śmierci. Cowart nie odpowiedział. Pomyślał, że jest w tym trochę prawdy. – Nie, proszę pani – kontynuował Brown łagodząco. – To nie ja ani on. Przecież wie pani, kto naprawdę przyniósł kłopoty. Ferguson odsunął się ostrożnie na bok, jakby chciał zwiększyć pole rażenia starej dubeltówki. Jego głos był przepełniony okrucieństwem. – Dalej, babciu. Zabij ich. Zabij ich obu. Na twarzy kobiety pojawił się wyraz zdziwienia. – Zabij ich. Dalej. Zrób to teraz – przynaglał Ferguson, cofając się w kierunku staruszki. Tanny Brown postąpił krok w przód, wciąż gotowy do oddania strzału. – Pani Ferguson – powiedział. – Znam panią od długiego czasu. Zna pani moją rodzinę i krewnych. Kiedyś chodziliśmy razem do kościoła. Proszę mnie nie prowokować... Przerwała mu gwałtownie. – Wszyscy odwróciliście się ode mnie lata temu, Tanny Brown! – Zabij ich – wyszeptał jej wnuk, przesuwając się teraz obok niej. Wzrok Browna spoczął na Fergusonie. – Nie ruszaj się! Ty sukinsynu! I milcz. – Zabij ich – powtórzył uparcie Ferguson. – Nie jest naładowana – odezwał się nagle Cowart. Stał sparaliżowany w miejscu, pragnąc desperacko zanurkować do jakiegoś ukrycia, lecz nie będąc w stanie zmusić swego ciała do reakcji na strach. – Zużyła ostatni nabój strzelając do mnie kilka dni temu. Nie jest naładowana. Stara kobieta odwróciła się w jego stronę. – Jesteś głupcem, jeśli tak myślisz. – Patrzyła zimno na reportera. – Założysz się o swoje życie, że nie włożyłam nowego naboju? Tanny Brown trzymał swój rewolwer wycelowany w kobietę. – Nie chcę strzelać – powiedział. – Może ja chcę – odparła. – Jedną rzecz wiem na pewno. Nie zabierzesz drugi raz mego wnuka. Najpierw musiałbyś zabić mnie. – Pani Ferguson, wie pani, co on zrobił... – Nie obchodzi mnie, co zrobił. On jest wszystkim, co mi pozostało i nie pozwolę ci znowu go zabrać. – Czy kiedykolwiek słyszała pani, co on zrobił tej małej dziewczynce? – zapytał nagle Cowart. – Nie obchodzi mnie to – odparła. – Nie mój interes. – Ona nie była jedyną – powiedział powoli Cowart. – Były jeszcze inne. W Perrine i Eatonville. Małe czarne dzieci, pani Ferguson. Zabił je również. – Nic nie wiem o żadnych dzieciach – odparła drżącym głosem. – Zabił również mojego partnera – powiedział cicho Tanny Brown, jak gdyby głośne wymówienie tych słów mogło sprawić, że straci nad sobą kontrolę. – Nie obchodzi mnie to. Nie obchodzi mnie żadna z tych rzeczy. Ferguson schował się za babkę. – Zatrzymaj ich tam, babciu – powiedział i wycofał się głównym korytarzem w głąb domu. – Nie mam zamiaru pozwolić mu uciec – oznajmił Tanny Brown. – No to zabiję cię albo ty zabijesz mnie – odparła stara kobieta. Cowart ujrzał, jak Brown naciska powoli na spust. Widział również, jak lufa przesuwa się delikatnie. Cisza, podobnie jak słabe poranne światło, wypełniła pokój. Stara kobieta i Tanny Brown stali bez ruchu. Nie zrobi tego, pomyślał Cowart. Gdyby zamierzał ją zabić, już by to zrobił. W tym samym momencie kiedy ujrzał strzelbę. Teraz tego nie zrobi. Tanny Brown poczuł, jak coś ściska mu wnętrzności. Smak kwasu wydzielanego z żołądka drażnił język. W tej starej kobiecie widział kruchość, lecz równocześnie stalową, silną wolę. Zabij ją, powiedział sobie w duchu, po czym dodał: jak możesz? Wszystkie myśli uporządkowały się nagle; wagi, ciężary przesuwały się to w jedną, to w drugą stronę. Robert Earl Ferguson wszedł ponownie do pokoju. Miał teraz na sobie szarą bluzę przewieszoną przez szyję, a na nogach modne buty. W dłoni trzymał małą sportową torbę. Spróbował po raz ostatni. – Załatw ich, babciu – powiedział, lecz w jego głosie brakowało przekonania. Nie wierzył, że mogła spełnić jego żądanie. – Idź – odezwała się lodowato. – Idź i nie wracaj tu więcej. – Babciu – odezwał się głosem przepełnionym nie uczuciem czy smutkiem, lecz frustracją i niezadowoleniem. – Nie do Pachouli. Nie do mojego domu. Nigdy więcej. Jesteś opętany złem, którego nie potrafię zrozumieć. Idź i rób to gdzieś indziej. Ja próbowałam – powiedziała gorzko. – Może nie byłam bardzo dobra, ale próbowałam, jak mogłam. Lepiej byś umarł młodo i nie przyniósł tutaj tego całego zła. Idź więc i nie przynoś go tu więcej. To wszystko co mogę ci teraz dać. Idź już. Cokolwiek się stanie jak wyjdziesz za próg, to już twoja sprawa, nie moja. Rozumiesz? – Babciu... – Ani jednej kropli krwi więcej, ani jednej – powiedziała ostatecznie. Ferguson roześmiał się nieprzyjemnie i odparł bez charakterystycznego akcentu: – Dobrze. Jeśli tego chcesz, to w porządku. Odwrócił się w kierunku Cowarta i Browna. Uśmiechnął się znowu i rzekł: – Myślałem, że skończymy to dzisiaj. Zdaje mi się, że jednak nie. Przypuszczam, że innym razem. – On nigdzie nie pójdzie – powiedział Brown. – Pójdzie – odparła stara kobieta. – Chcesz go? To będziesz musiał poszukać gdzieś indziej. Nie w moim domu. I będziesz musiał zabrać gdzieś indziej cały ten zły interes, tak jak powiedziałam jemu. To samo tyczy się ciebie. Nie chcę mieć z tym nic wspólnego. To dom, gdzie mieszka Jezus, i chcę, żeby tak zostało. Tanny Brown skinął potakująco głową. Wyprostował się, a ruch ten świadczył, że zgadza się ze starą kobietą. Nie opuścił jednak broni, trzymał ją wciąż wycelowaną w babkę Fergusona, podczas gdy zabójca przeszedł obok niego ostrożnie, lecz zdecydowanie w kierunku drzwi wejściowych. Brown nie spuszczał go z oczu, a lufa rewolweru zmieniała położenie, podążając śladem mordercy. – Po prostu idź – powiedziała staruszka i jakiś głęboki smutek przeszył jej głos, a stare oczy wydawały się nabrzmiałe od krwawych łez żalu. On również ją zabił, myśl niczym błyskawica przemknęła przez mózg Cowarta. Ferguson, wciąż poruszając się ostrożnie, dotarł do rozwalonych drzwi wejściowych. Obejrzał się po raz ostatni. – To bez różnicy. Znajdę cię znowu – powiedział Brown. – Nawet jeśli ci się uda, nadal nic to nie będzie oznaczało, ponieważ znowu odejdę czysty – odparł Ferguson. – Zawsze tak będzie, Tanny Brown. Zawsze. Nie miało znaczenia, czy było to fałszywe chełpienie się czy nie. Możliwość wypowiedziana w tych słowach zawisła w przestrzeni między dwoma mężczyznami. Cowart pomyślał, że świat przewrócił się do góry nogami; zabójca odchodził wolny, a policjant został uwięziony bez możliwości reakcji. Zrób coś! – krzyknął w myśli do siebie, lecz nie był w stanie wykonać żadnego ruchu. Widział jedynie nieustanny strach i zagrożenie, które ukazywały się niczym jakaś koszmarna wizja. Teraz na mnie kolej, pomyślał i nagle zauważył, jak na twarzy Fergusona wykwita wyraz zdumienia, po czym usłyszał krzyk: – Wszyscy nie ruszać się! Wysoki, wibrujący maksymalnym napięciem głos. Jakieś pięć kroków za babką Fergusona stała Andrea Shaeffer w pozycji gotowej do oddania strzału, trzymając w obu dłoniach odbezpieczony pistolet kaliber.38. Znajdowała się w korytarzu prowadzącym do tylnych, kuchennych drzwi, przez które niezauważenie dostała się do środka. – Rzuć strzelbę! – wrzasnęła ponownie, starając się zagłuszyć krzykiem własny niepokój. Stara kobieta nie posłuchała jednak i jak w starym filmie zaczęła się powoli odwracać w kierunku, skąd doszedł ją głos następnego intruza. Wyglądała, jakby przygotowywała się do oddania strzału. – Stój! – krzyknęła detektyw, gdy podwójna lufa niczym oczy zabójcy została wymierzona dokładnie w jej klatkę piersiową. Wiedziała, że śmierć często chodzi w parze z wahaniem i tym razem nie mogła pozwolić, by wymknęła jej się spod kontroli. Cowart otworzył usta w niezrozumiałym krzyku. Brown zdążył jeszcze zawołać: – Nie! – lecz słowo utonęło w głębokim huku wystrzałów. Olbrzymi pistolet poderwał się gwałtownie w jej dłoniach, jakby ożywiony złą intencją. Z wielkim wysiłkiem starała się nad nim zapanować. Trzy strzały eksplodowały w małym, ciemnym pomieszczeniu i odbijały się echem w pozostałych pokojach. Pierwsza kula ugodziła w starą kobietę, odrzucając ją w tył, jakby ważyła nie więcej niż powiew wiatru. Druga rozbiła się o ścianę, wyrzucając w powietrze fragmenty tynku i fontannę drzazg. Trzeci pocisk roztrzaskał szybę w oknie, znikając w budzącym się poranku. Trafiona staruszka wypuściła strzelbę z rąk w momencie, gdy bezlitosny pocisk rzucił nią o ścianę domu, po której osunęła się powoli z szeroko rozłożonymi ramionami, jakby w błagalnym geście. – Jezu, nie! – zawył Tanny Brown. Podszedł do leżącej kobiety i zawahał się. Odwrócił wzrok od szybko powiększającej się plamy krwi na nocnej koszuli. Spojrzał najpierw na Cowarta, który stał zmrożony, szeroko rozdziawiając usta. Reporter zamrugał powiekami, jakby budził się ze złego snu. – Jezu Chryste – powiedział i nagle odwrócił się ku wyjściu. Ferguson zniknął. Cowart wskazał na drzwi i krzyknął, lecz nie były to słowa, jedynie zdziwienie i złość. Tanny Brown ruszył błyskawicznie w kierunku wyjścia. Andrea Shaeffer weszła do pokoju z drżącymi rękami, z oczami utkwionymi w umierającej kobiecie. Brown wybiegł na werandę, gdzie został porażony nagłym spokojem. Świat wydał mu się falującym, niestabilnym obrazem mgieł, przeszywanych jasnymi pasmami budzącego się świtu. Porucznik nie słyszał żadnych dźwięków, żadnego śladu życia. Rozejrzał się szybko po podwórzu i spostrzegł z boku Fergusona, który biegł w kierunku samochodu zaparkowanego z tyłu chaty. – Stój! – zawołał wściekle. Ferguson zatrzymał się, lecz nie na skutek rozkazu. Odwrócił się twarzą do policjanta, unosząc jednocześnie prawą rękę, w której trzymał rewolwer o krótkiej lufie. Strzelił dwukrotnie, prawie na oślep i pędzące kule rozorały powietrze nieopodal detektywa. Browna przeszyło wspomnienie znajomego, głębokiego odgłosu strzałów z broni jego partnera. Poddał się burzy wściekłości. – Stój! – wrzasnął przeraźliwie, przebiegając przez werandę, oddając po drodze kilka szybkich strzałów. Pociski minęły zabójcę w niewielkiej odległości, trafiając w szybę samochodu, która rozprysła się na tysiące kawałków. Powietrze wypełniło się demonicznym dźwiękiem metalu rżnącego metal i odgłosem rykoszetów. Ferguson wystrzelił ponownie, po czym odwrócił się od wozu i ruszył pędem w kierunku ciemnej linii drzew znajdujących się na dalekim krańcu polany. Tanny Brown stanął nieruchomo na krawędzi werandy. Wstrzymał oddech, jego oczy promieniowały czerwienią wściekłości, gdy spoglądał na plecy zabójcy pojawiające się na muszce rewolweru. Teraz! – pomyślał. Delikatnie pociągnął za spust. Broń gwałtownie podskoczyła w ręku i porucznik ujrzał, jak pocisk wbija się w pień drzewa tuż nad głową Fergusona, który odwrócił się i oddał do Tanny’ego Browna następny strzał, po czym zniknął w ciemnościach lasu. Gdy Brown zniknął za wyważonymi drzwiami, Shaeffer uklękła przy babce Fergusona. Trzymając wciąż pistolet w pogotowiu, dotknęła delikatnie klatki piersiowej staruszki, tak jak dziecko dotyka czegoś, by sprawdzić, czy jest to prawdziwe. Cofnęła rękę, spoglądając na swoje unurzane we krwi palce. Stara kobieta próbowała złapać oddech, wydając przy tym chrapliwy odgłos. Zacharczała w agonii i znieruchomiała na zawsze. Shaeffer patrzyła w osłupieniu na leżącą postać, po czym odwróciła się do Cowarta. – Nie miałam wyboru... – powiedziała cicho. Zdawało się, że słowa zmusiły Cowarta do działania. Przeszedł pospiesznie przez pokój i podniósł strzelbę z podłogi. Otworzył ją zdecydowanym ruchem i utkwił wzrok w dwóch pustych komorach. – Pusta – powiedział. – Nie – odparła Shaeffer. Spokojnie podał jej broń. – Nie – powtórzyła cicho. – O cholera. Patrzyła na reportera, szukając potwierdzenia w jego oczach. Była jak małe, zagubione dziecko. Z zewnątrz doleciał do nich odgłos strzałów. Matthew Cowart mimowolnie przypadł do ziemi. Miał wrażenie, że cisza panująca między strzałami była jakby głębsza i poczuł się jak samotny pływak na środku bezmiernych przestrzeni oceanu. Wziął głęboki oddech i skoczył w kierunku wyjścia. Andrea Shaeffer bez namysłu podążyła za nim. Na skraju werandy ujrzeli szerokie plecy Tanny’ego Browna, który gorączkowo opróżniał magazynek ze zużytych nabojów. Łuski zastukały o drewnianą podłogę. Porucznik zaczął napełniać magazynek. – Gdzie on jest? – spytał Cowart. Brown odwrócił się ku niemu. – Co ze starą? – Nie żyje – odparła Shaeffer. – Nie wiedziałam... – Nic nie mogłaś na to poradzić – przerwał jej ostro. – Strzelba nie była nabita – stwierdził Cowart. Tanny Brown spojrzał na niego, lecz nic nie odpowiedział. Wzruszył jedynie smutno ramionami. Wyprostował się i wskazał w kierunku lasu. – Idę za nim. Shaeffer skinęła głową czując, że porywa ją jakiś niewidoczny nurt. Matthew Cowart również przytaknął. Tanny Brown przepchnął się między nimi, zeskoczył z werandy i ruszył szybko przez polankę, zmierzając ku skrajowi cieni odległemu o jakieś trzydzieści metrów. Przechodząc przez otwartą przestrzeń przyspieszył kroku i gdy dotarł do małej przecinki pogrążonej w ciemnościach, które pochłonęły Fergusona, biegł już dosyć szybko, starając się nadrobić każdą chwilę skradzioną przez zabójcę. Słyszał ciężkie oddechy Shaeffer i Cowarta biegnących za nim, lecz nie zwracał na to uwagi. Zagłębiał się w chłodzie zielonego półmroku niepodzielnie panującego w lesie. Wzrok porucznika sięgał daleko wzdłuż wąskiego szlaku, szukając jakiegoś śladu Fergusona. Wiedział, że już wkrótce ścigany będzie musiał stawić mu czoło w śmiertelnej walce. To jest również mój kraj. Ja także tu dorastałem. Jest mi tak samo znajomy jak jemu, powiedział do siebie. Pokrzepił się jeszcze kilkoma podobnymi kłamstwami i pobiegł jeszcze szybciej. Gorąco zaczęło dławić poranek, unosząc się nad nimi z lepką nieugiętością, wysysając z nich siły, gdy penetrowali plątaninę gałęzi i krzewów w pościgu za zabójcą. Trzymali się wąskiej ścieżki. Shaeffer i Cowart podążali śladami niezmordowanego Tanny’ego Browna, który biegł konsekwentnie przed siebie, starając się przewidzieć, co zrobi Ferguson. Od czasu do czasu dostrzegali znaki świadczące o tym, że ścigany rzeczywiście podążał w tym samym kierunku. Tanny Brown zauważył ślady stóp odciśnięte w mokrej ziemi, Cowart dostrzegł strzęp szarego materiału zaczepiony o koniec ciernistego krzewu, najprawdopodobniej wyszarpnięty z bluzy mordercy. Pot i strach przysłaniał im wzrok. W umyśle Browna pojawiło się wspomnienie wojny. Byłem tu już wcześniej, pomyślał czując jednocześnie obawę i podekscytowanie. Nie zatrzymywał się ani na chwilę. Shaeffer z trudem dotrzymywała im kroku, mając przed oczami ciało starej kobiety ciśniętej przez śmierć w kąt. Obraz ten mieszał się z odległym wspomnieniem Bruce’a Wilcoxa znikającego w mrokach centrum miasta. Pomyślała, że śmierć zdaje się z niej drwić. Kiedykolwiek próbowała zrobić coś właściwego, ta podstawiała jej nogę i zadawała cios, który powalał dziewczynę na ziemię. Chciała naprawić wiele błędów, lecz nie miała pojęcia, jak się do tego zabrać. Cowart pomyślał, że każdy kolejny krok popycha go dalej w kierunku koszmaru. Zgubił swój notes i długopis. Rozłożyste krzewy jeżyn wykradły mu je z ręki, rozcinając dłoń tak, że teraz krew pulsowała, a rana kłuła dotkliwie. Przyspieszył, by dotrzymać kroku porucznikowi. Ziemia pod ich stopami zaczęła się uginać i przywierać do butów. Zewsząd otaczało ich gorące, gęste i wilgotne powietrze. W pobliżu bagna las wydawał się bardziej splątany i spójny, jakby te dwa elementy natury toczyły nieprzerwany bój o panowanie nad ziemią pod stopami. Brudni, w postrzępionych ubraniach brnęli dalej w poszukiwaniu zabójcy. Cowart pomyślał, że gdzieś niedaleko budził się ranek przejrzysty i ciepły, lecz nie tutaj, nie pod tym baldachimem poplątanych, zasłaniających niebo konarów. Już dawno stracił poczucie czasu i nie miał pojęcia, jak długo podążają tropem Fergusona. Pięć minut. Godzinę. Wydawało mu się, że ścigają Fergusona przez całe życie. Tanny Brown zatrzymał się nagle i przykucnął, dając sygnał pozostałej dwójce, żeby uczynili podobnie. Przykucnęli obok niego spoglądając w kierunku, w którym utkwione były oczy porucznika. – Wiesz, gdzie jesteśmy? – wyszeptała Shaeffer. Porucznik skinął potakująco głową. – On też wie – odparł po chwili, wskazując na Cowarta. Reporter westchnął ciężko. – Niedaleko od miejsca gdzie znaleziono ciało – powiedział. Brown potwierdził skinieniem głowy. – Widzisz coś? – spytała Shaeffer. – Na razie nic. Nasłuchiwali uważnie. Jakiś przestraszony ptak poderwał się z pobliskiego krzewu. Ledwo dosłyszalny szelest wśród poszycia lasu. Wąż, szukający schronienia pomyślał Cowart. Pomimo gorąca przez ciało reportera przeszedł zimny dreszcz. Powiew wiatru, który wydawał się niezwykle odległy, poruszył konarami drzew. – Jest tam – powiedział Brown. Wskazał w kierunku przecinki w gęstym lesie porastającym skraj grzęzawiska. Słońce oświetlało akurat niewielką, otwartą przestrzeń na ścieżce przed nimi. Otoczona labiryntem bujnej roślinności polanka nie miała więcej niż dziesięć kroków szerokości. Na przeciwległym krańcu, niczym plaster ciemności, ścieżka, którą podążali, wrzynała się między dwa drzewa. – Musimy przebyć tę otwartą przestrzeń – powiedział spokojnie porucznik. – Stamtąd już niedaleko do wody, która ciągnie się aż do następnego okręgu. Ferguson nie ma wyboru. Musi iść dalej, lecz jest to ciężki i niegościnny teren. Gdy dostanie się na drugą stronę, zakładając, że po drodze się nie zgubi, nie zostanie ukąszony przez węża albo nie wpadnie w paszczę jakiegoś złośliwego aligatora, będzie zziębnięty i przemoczony, i prawdopodobnie będzie wiedział, że ja tam już na niego czekam. Sądzę, że wobec tego raczej zechce zawrócić, przedrzeć się obok nas i znaleźć łatwą i bezpieczną drogę ucieczki: wsiąść do swego wozu, przekroczyć granicę Alabamy, a wtedy sprawy obrócą się na jego korzyść. – Jak tego dokona? – spytał Cowart. – Poprowadzi nas za sobą. Spowoduje, że rozciągniemy się w długiej linii i wtedy uczyni pierwszy krok. – Brown przerwał na chwilę i dodał: – Dokładnie tak jak robi do tej pory. – A ta polanka? – spytał Cowart. Mówił wolno ze zmęczenia. – Dobre miejsce. Shaeffer spojrzała uważnie przed siebie, po czym odezwała się posępnym, przepełnionym rezygnacją głosem: – On chce nas zabić. Żaden z nich nie miał zamiaru roztrząsać tego spostrzeżenia. – Co robimy? Brown wzruszył ramionami. – Po prostu mu nie pozwolimy. Cowart utkwił wzrok w niewielkim prześwicie w lesie i powiedział ze spokojem: – Zawsze wszystko do tego zmierza, co? W końcu zawsze trzeba wkroczyć na otwartą przestrzeń. Tanny Brown skinął głową, wstając ostrożnie. Spojrzał ponownie na polankę i pomyślał, że to dobre miejsce do walki. Sam by takie wybrał. Dookoła nie ma drogi ucieczki. Nie można uniknąć spotkania, czy podejść od tyłu. Musimy przez nią przejść. Nagle wydało mu się niesprawiedliwe, że skraj bagna zdawał się w konspiracji z Fergusonem, pomagając mu w ucieczce. Każda gałąź, każda przeszkoda zawadzała im, skrywając jednocześnie mordercę. Przeleciał szybko wzrokiem wzdłuż linii drzew, szukając jakiegoś znaku, koloru czy kształtu wyróżniającego się z otoczenia. Zrób jakiś ruch, powiedział sobie w duchu. Tylko jeden mały ruch, który będę mógł dojrzeć. Zaklął brzydko, wpatrując się w nieruchome gałęzie i krzaki. Nie widział innego wyjścia jak ruszyć do przodu. – Obserwujcie uważnie – wyszeptał. Wyszedł na polankę z rewolwerem w ręku, nasłuchując uważnie, naprężony do granic wytrzymałości. Shaeffer szła za nim. Trzymała pistolet w obu rękach myśląc, czy to właśnie tutaj wszystko się skończy. Ogarnęło ją pragnienie zrobienia jeszcze jednej rzeczy przed śmiercią. Cowart wstał i podążył za nią. Zastanawiał się, czy pozostali są równie przerażeni jak on, lecz po chwili stwierdził, że to nieważne. Otoczyła ich przerażająca cisza. Tanny Brown miał wielką ochotę krzyczeć. Przemożne wrażenie, że idzie wprost w wycelowany w siebie rewolwer, powodowało nieprzyjemny ucisk w piersiach. Wydawało mu się, że nie może oddychać. Cowart odczuwał jedynie gorąco i fatalne uczucie bezbronności. Poczuł się jak ślepiec. Jednak właśnie on dostrzegł nieznaczne poruszenie, zanim ktokolwiek inny zdołał coś zauważyć. Ujrzał drżenie liści, kołyszące się, krzaki i wycelowaną w nich szarą lufę rewolweru. – Uwaga! – krzyknął i padł na ziemię zaskoczony, ogarnięty falą przerażenia, która przetoczyła się po nim. Tanny Brown rzucił się na ziemię w tym samym momencie. Przeturlał się, próbując przyjąć pozycję strzelecką, nie mając jednak pojęcia, w jakim kierunku ma strzelać. Shaeffer nie padła od razu na ziemię. Krzycząc przeraźliwie, wystrzeliła na oślep ku niebu. Głęboki odgłos jej pistoletu został poparty trzema dźwięcznymi strzałami z rewolweru Fergusona. Brown jęknął głucho, gdy kula uderzyła w ziemię tuż przy jego głowie, wyrzucając w górę fontannę mokrego poszycia. Cowart przywarł do mokrego podłoża. Shaeffer krzyknęła ponownie, tym razem spięta potwornym bólem. Zakręciła się upadając na ziemię, jak ptak ze złamanym skrzydłem, chwytając się za zraniony łokieć. Cierpienie wyrwało z jej głosu wysokie tony. Cowart przyciągnął ją do siebie, a Brown wstał mierząc uważnie w niewidoczny cel. Nacisnął delikatnie na spust, jednak nie zdecydował się na strzał. Usłyszał odgłos trzaskających gałązek i krzewów. Ferguson uciekał. Cowart dostrzegł pistolet w bezwładnej dłoni młodej detektyw. Krew spływała pulsującym strumieniem, plamiąc wypolerowaną stal. Chwycił broń i wstał błyskawicznie, starając się zlokalizować odgłosy ucieczki Fergusona. Nie zdawał sobie sprawy, że znalazł się na pewnej granicy. Wystrzelił. Szaleńczo, pozwalając, by hałas pistoletu przyćmił myśli o tym, co robi, naciskał na spust raz po raz, wysyłając pozostałe osiem kul w gąszcz drzew i zarośli. Pociągał za spust, aż do momentu gdy opróżnił cały magazynek. Stał na środku polanki wsłuchując się w echa wystrzałów. Ręka wraz z pistoletem opadła mu wzdłuż ciała, jakby wyczerpana. Przez chwilę cała trójka zdawała się zmrożona. Shaeffer przerwała ciszę wydając pełen boleści krzyk. Leżała u stóp reportera, który pochylił się czym prędzej. Jej głos otrzeźwił nieco Tanny’ego Browna, wprowadzając go ponownie w stan gotowości. Podszedł do dziewczyny i zbadał ranę. Ujrzał pogruchotaną białą kość wystającą przez delikatną skórę. Krew z rozszarpanych żył płynęła w rytmie pulsującego serca. Spojrzał na las, jakby tam właśnie chciał znaleźć poradę, po czym odwrócił się ponownie w stronę Shaeffer. Poruszał się najszybciej, jak potrafił; z własnej kurtki oderwał pasek materiału i wykorzystał go jako opaskę uciskową. Odłamał zieloną gałąź z pobliskiego drzewa i usztywnił nią rękę dziewczyny. Zacisnął przepaskę i zauważył, że strumień krwi zmniejsza się wyraźnie. Spojrzał na Cowarta, który wstał i ruszył na skraj polany, wpatrując się z napięciem w ciemny las. Reporter wciąż zaciskał mocno palce na pistolecie. Brown zauważył, jak Cowart pochyla się i wpatruje w prześwit między gałęziami, a następnie cofa się o krok, spoglądając uważnie na swoją rękę. – Myślę, że go dostałem – powiedział reporter i obrócił się w kierunku Browna, wyciągając przed siebie otwartą dłoń. Była umazana krwią. Brown wyprostował się, kiwając głową. – Zostań z nią – powiedział. Cowart zaprzeczył ruchem głowy. – Nie. Idę z tobą. Z piersi Shaeffer wydobył się głęboki jęk bólu. – Zostań z nią – powtórzył Brown. Cowart otworzył usta, lecz policjant uciął krótko: – Teraz to należy do mnie. Reporter zgrzytnął zębami. Emocje wzięły w nim górę. Pomyślał o wszystkim, co rozpętał, i stwierdził, że to nie może się dla niego tutaj skończyć. Shaeffer zajęczała ponownie. Zdał sobie sprawę, że nie ma wyboru. Skinął posłusznie głową. Czekał w towarzystwie rannej policjantki, czując się jednak bardziej samotny niż kiedykolwiek wcześniej. Porucznik odwrócił się i ruszył przed siebie, klucząc pośród gmatwaniny gałęzi jeżyn, które chwytały za ubranie i drapały skórę i oczy niczym dzikie koty. Poruszał się z trudem, lecz dosyć szybko, analizując nieustannie. Jeśli jest ranny, będzie biegł prosto. Pomyślał, że musi nadrobić chwile stracone, gdy opatrywał ranę Shaeffer. Kiedy opuszczał polankę, dostrzegł krwawy ślad, a następny po około piętnastu metrach w głąb bagna. Trzeci znajdował się jakieś pięć metrów dalej. Kilka małych purpurowych kropel krwi, wyróżniających się na tle zielonych liści. Popędził naprzód, czując przed sobą zapach czarnej wody. Las runął na niego całą swoją potęgą. Porucznik z wysiłkiem rozchylał gałęzie i krzaki zagradzające mu drogę. Prowadzony wściekłością pędził z całych sił. Niszczył wszystko, co ośmieliło się stanąć mu na drodze. Nie widział Fergusona aż do momentu, gdy prawie na niego wpadł. Morderca stał wsparty o drzewo na skraju wielkiego rozlewiska bagnistej wody. Ciemne pasma krwi biegły od uda do kostki, wyraźnie widoczne na tle wyblakłego błękitu dżinsów. Mierzył z rewolweru w Tanny’ego Browna, gdy ten wyłonił się z gąszczu i biegł wprost na linię strzału. Już nie żyję, pojedyncza myśl przeleciała przez głowę detektywa. Lodowaty strach spowił wszystkie jego odczucia, zamrożone wspomnienia o rodzinie, znajomych. Pomyślał, że świat nagle się zatrzymał. Chciał dać nura do jakiegoś schronienia, rzucić się w tył, schować się gdzieś, lecz poruszał się jak w zwolnionym filmie i wszystko co mógł w tej chwili zrobić, to zasłonić się ręką, jakby ten ruch mógł zmienić lot kuli, która za chwilę nadleci. Miał wrażenie, jakby nagle wyostrzył mu się słuch, a wzrok wydawał się przeszywać wszystko na wylot. Widział spust rewolweru odsuwający się najpierw do tyłu, a następnie w przód. Otworzył usta w niemym krzyku. Usłyszał jedynie dwa puste klaśnięcia, gdy iglica w rewolwerze zabójcy dwukrotnie uderzyła w pustą komorę. Odgłos odbił się echem w pustej przestrzeni. Dzikie zaskoczenie pojawiło się na twarzy Fergusona. Spojrzał na rewolwer, jakby patrzył na księdza złapanego na kłamstwie. Tanny Brown zdał sobie sprawę, że upadł na ziemię. Wilgotny brud przyklejał się do ciała i ubrania. Porucznik poderwał się błyskawicznie na kolana, mierząc z rewolweru w swego śmiertelnego wroga. Twarz Fergusona wykrzywiła się w nieprzyjemnym grymasie. Wydawało się, że wzruszył ramionami. Rozłożył ręce w geście poddania. Tanny Brown wziął głęboki oddech. W jego głowie pojawiły się nagle setki głosów; sprzeczne, krzykliwe rozkazy, głosy odpowiedzialności czy obowiązku, nie zgadzające się z głosami zemsty. Spojrzał na Fergusona przypominając sobie jednocześnie jego wcześniejsze słowa: Znowu odejdę czysty. Słowa te przyłączyły się do zamętu i wrzawy w głowie porucznika, brzmiąc jak odległy grzmot. Nagła kakofonia dźwięków ogłuszyła go na tyle, że prawie nie słyszał strzałów z własnego rewolweru – dopiero gdy poczuł, jak rewolwer ożywa w jego dłoni, uświadomił sobie, że pociągnął za spust. Robert Earl Ferguson został odrzucony w tył w objęcia kolczastych gałęzi. Jego ciało zwinęło się w bólu. Niedowierzanie pojawiło się w gasnących oczach. Wydawało się, że potrząsa przecząco głową, lecz ruch ten ustał w momencie, gdy zaskoczenie na twarzy Fergusona ustąpiło miejsca śmierci. Czas wlókł się niemiłosiernie. Tanny Brown pozostał w tej samej pozycji, klęcząc naprzeciwko ciała zabójcy i próbując pozbierać myśli. Zwalczył nieprzyjemne zawroty głowy, po których nastąpiła fala mdłości. Zaczekał, aż jego serce zwolni swój szaleńczy rytm. Dopiero po chwili wciągnął w płuca pierwszy haust powietrza, pierwszy, którego był naprawdę świadom od czasu rozpoczęcia pościgu. Spojrzał w niewidzące oczy Fergusona. – Tak – powiedział gorzko. – Pomyliłeś się. Dostrzegł rewolwer z krótką lufą uwalany w piachu i błocie, leżący w miejscu, w którym śmierć kazała go Fergusonowi wypuścić. Ten rewolwer był porucznikowi równie znajomy jak głos i śmiech jego partnera. Wiedział, że tylko w jeden sposób ta broń mogła się dostać w ręce Fergusona, i odczuł głęboki smutek i ból. Utkwił ponownie wzrok w martwym zabójcy i powiedział głośno: – Chciałeś mnie zabić z broni mojego partnera, ty skurczybyku, ale nie zrobiła tego dla ciebie, co? Powędrował wzrokiem ku miejscu, z którego sączyła się strużka krwi. Tu trafił pocisk z dzikiego strzału Cowarta, w udo. Ferguson nie mógł ujść daleko z podobną raną. Z pewnością nie na wolność. Pojedynczy szczęśliwy strzał, który zabił go tak samo, jak bliźniacze strzały oddane z rewolweru Browna. Porucznik przyłożył rewolwer do głowy, czując chłodny metal broni niczym kostki lodu przykładane, by zlikwidować migrenę. Wyobraźnia zaczęła pracować szybciej. Spojrzał na Fergusona. – Kim byłeś? – spytał, jak gdyby morderca mógł mu jeszcze odpowiedzieć. Odwrócił się od nieruchomego ciała i z powrotem ruszył do miejsca, w którym zostawił ranną Shaeffer i towarzyszącego jej Cowarta. Spojrzał jeszcze raz przez ramię upewniając się, że Ferguson leży wciąż nieruchomo, że pozostał tam przygwożdżony przez nieubłagane objęcia śmierci. Wydawało się, jakby nie wierzył, że śmierć jest naprawdę ostateczna. Szedł wolno, po raz pierwszy w tym dniu uświadamiając sobie, że światło pokonało mroki lasu. Pasma dziennego światła przebijały się przez gęsty sufit gałęzi. Porucznik poczuł się trochę niezręcznie. Nagle i niespodziewanie dla siebie wolał skryć się w cieniu. Po jakichś dziesięciu minutach dotarł do polanki, gdzie pozostawił Shaeffer i Cowarta. Reporter spojrzał uważnie na powracającego porucznika. Wcześniej musiał zdjąć kurtkę i okrył nią młodą policjantkę, która zbladła i dygotała z zimna, mimo wzmagającego się upału. Krew z pokiereszowanego łokcia zabarwiła ubranie na czerwono. Dziewczyna zachowała przytomność, lecz wciąż walczyła z szokiem. – Słyszałem strzały – odezwał się Cowart. – Co się stało? Brown westchnął szorstko. – Umknął mi – odparł. – Co?! – wybuchnął Cowart. – Złapcie go – zajęczała Shaeffer, skręcając się w spazmie bólu i złości. – Przechodził przez wodę – tłumaczył Brown. – Próbowałem z daleka, ale... – Umknął? – Cowart nie mógł uwierzyć. – Zniknął. Zagłębił się dalej w bagno. Mówiłem wam, co się stanie, jeśli tam dotrze. Nigdy się go nie znajdzie. – Trafiłem go przecież – poskarżył się Cowart. – Jestem pewien, że go trafiłem. Policjant nie odpowiedział. – Trafiłem go – nalegał reporter. – Tak. Trafiłeś go – potwierdził miękko Brown. – A więc co, jakie... – Cowart zaczął wyrzucać z siebie bezładnie. Wtem przerwał i utkwił wzrok w policjancie. Tanny Brown poruszył się niecierpliwie pod uważnym spojrzeniem reportera, jak gdyby zaskoczono go, zadając trudne pytanie. Parę sekund trwało, zanim pozbierał się do kupy i rzekł: – Musisz ją zabrać do miasta. Sprowadź pomoc. Rana nie jest najgorsza, ale dziewczyna potrzebuje natychmiastowej pomocy. – A ty? – Ja muszę tam wrócić. Rozejrzę się jeszcze raz. Potem dołączę do was. – Ale... – Jak wrócimy do Pachouli, napiszę formalny raport i złożymy oskarżenie. Wsadzimy jego dane do narodowego systemu komputerowego. Wtajemniczymy w sprawę FBI. Idź i napisz swój artykuł. Cowart nadal nie spuszczał Browna z oczu, próbując przeniknąć jego myśli. – Umknął – powtórzył chłodno Brown. Właśnie wtedy Cowart zrozumiał. Szok i wściekłość targnęły nim równocześnie. Jego spojrzenie stało się jeszcze ostrzejsze. – Zabiłeś go – wycedził przez zęby. – Słyszałem strzały. Tanny Brown milczał. – Zabiłeś go – powtórzył reporter. Brown potrząsnął przecząco głową. Powiedział cicho: – Zrozum coś, Cowart. Jeśli on tam umrze, nikt nigdy się nie dowie o Wilcoxie ani o pozostałych. Po prostu sprawa się skończy i nikt nie będzie się dopytywał o Fergusona. Będzie im zależało jedynie na tobie i na mnie. Policjant i jego prywatna wendeta, i dziennikarz próbujący uratować swoją karierę. Nikt nie będzie chciał słuchać o podejrzeniach, teoriach, dowodach poszlakowych. Będą chcieli wiedzieć, dlaczego tu przyszliśmy i zabiliśmy niewinnego człowieka. Niewinnego człowieka. Rozumiesz? Niewinnego człowieka. Jeżeli natomiast ucieknie... Cowart spojrzał przeciągle na policjanta i pomyślał, że sprawa właśnie się skończyła. Ale nie. To się nigdy nie skończy. Westchnął głęboko. – Ucieknie winowajca – dokończył za detektywa. – Zgadza się. – Zatem wszystko trwa dalej. Ludzie prowadzą poszukiwania. Odpowiedzi... – Ludzie szukają odpowiedzi. Ty ich dostarczasz. Ja ich dostarczam. Cowart wciągnął głęboko powietrze. – On nie żyje. Zabiłeś go... Brown spojrzał poważnie na Cowarta. – ... Zabiłem go – kontynuował reporter. Zawahał się, po czym dodał coś bardzo oczywistego. – Zabiliśmy go. Cowart ponownie wziął głęboki oddech. Myśli kłębiły mu się w głowie. Czuł, jak dookoła potęguje się niemiłosierny upał. Przypomniał sobie twarz Fergusona, a następnie śmiech Blaira Sullivana: Czy ciebie też zabiłem, Cowart? Zaprzeczył w myślach, mając nadzieję, że się nie myli. W burzy wspomnień przypomniał sobie własną rodzinę, własne dziecko, zamordowane dziecko, dzieci, które zniknęły, i wszystko co się dotychczas wydarzyło. Pomyślał, że to koszmar. Powiedz prawdę, a zostaniesz ukarany, skłam, a wszystko ułoży się dobrze. Doznał nieprzyjemnego uczucia, jakby zsuwał się po stromej skarpie, nie mając się czego chwycić. Sam sobie jednak wybrał to wzniesienie. Zbierając resztki energii wyobraził sobie, że wbija hak w granitową skałę, ratując się przed upadkiem. Możesz z tym żyć, sam, powiedział sobie w duchu, a następnie spojrzał na Tanny’ego Browna zajętego sprawdzaniem opatrunku na ręku Andrei Shaeffer i zrozumiał, że się mylił. Będą wspólnie dzielić ten koszmar. Spojrzał na leżącą dziewczynę. Przynajmniej jej rana się zagoi. – Nie – odezwał się po dość długiej przerwie. – Umknął. Tanny Brown nie odezwał się słowem. – Dokładnie tak jak powiedziałeś. Na bagno. Poszliśmy tam, ale nie mogliśmy go znaleźć. Mógł pójść wszędzie: Atlanta. Chicago. Detroit. Dallas. Gdziekolwiek. Nachylił się i podniósł ranną policjantkę, wsuwając ramię pod jej pachę. – Napisz artykuł – powiedział Tanny Brown. – Napiszę – odparł Cowart. – Spraw, żeby uwierzyli – dodał policjant. – Uwierzą – odparł Cowart bez złości. Brown skinął głową. Matthew Cowart zaczął prowadzić Andreę Shaeffer z powrotem wzdłuż ścieżki, ku cywilizacji. Opierała się na jego ramieniu. Wyczuwał, jak dziewczyna zaciska zęby z bólu, lecz nie poskarżyła się nawet jękiem. Jego myśli dryfowały poza upał, bagno i ciężar rannej policjantki. Musi napisać tak, by otrzymała pochwałę za odwagę. Powiedzieć wszystkim, jak stanęła twarzą w twarz z sadystycznym mordercą i przyjęła kulę na siebie. Chłopcy z telewizji połkną to z przyjemnością. Brukowe piśmidła również, a to da jej szansę, pomyślał. Słowa zaczęły same cisnąć się w wyobraźni, dodając mu otuchy. Ujrzał kolumny w gazetach, nagłówki wyskakujące spod pędzących drukarek. Objął ramieniem talię dziewczyny, przeszedł tak jakieś dziesięć kroków, po czym odwrócił się i spojrzał ponownie na stojącego na skraju polanki porucznika. – Czy to jest w porządku? – Pytanie wyprysnęło samo z jego ust. Brown wzruszył ramionami. – Tutaj nigdy nie było nic w porządku. Od samego początku. Nigdy również nie mieliśmy wyboru. Cowart potwierdził słowa detektywa ruchem głowy. To była jedyna prawda, którą miło było usłyszeć. – To dziwny moment, żeby zacząć sobie wzajemnie ufać – powiedział bez uśmiechu. Następnie odwrócił się i ruszył, podtrzymując swój jasnowłosy ciężar z mocnym postanowieniem dostarczenia go w bezpieczne miejsce. Dziewczyna jęknęła słabo, wspierając się na jego ramieniu. Pomyślał, że nie robi nic wielkiego, ale przynajmniej kogoś ratuje. Odczuł ulgę na myśl, że udało się uratować może wielu innych. Tanny Brown obserwował oddalającą się powoli dwójkę ludzi, z którymi przeżył tak wiele. Widział, jak znikają w plątaninie światła i cieni. Następnie ruszył z powrotem przez zarośla na skraj bagna. Po kilku minutach bez trudu odnalazł Fergusona. Gdy zdejmował ciało z pułapki jeżyn, ugiął się pod jego ciężarem. Wszedł do bagiennej, przenikliwie zimnej wody. Postawił stopę na dnie i poczuł, że pogrąża się w grzęzawisku. Położył się na wodzie i zaczął płynąć, ciągnąc za sobą bezwładne ciało w kierunku splątanych, nisko zwieszających się gałęzi. Sapiąc z wysiłku ciągnął, czasem popychał ciało mordercy, aż w końcu dotarł do upatrzonego wcześniej miejsca. Zebrał w sobie resztki siły i wepchnął ciało Fergusona pod wodę, wciskając je między korzenie znajdujące się pod powierzchnią. Nie miał pojęcia, czy zostanie ono tam na zawsze. Ferguson również kiedyś zadawał sobie podobne pytanie. Porucznik odpłynął kawałek i spojrzał na swoje dzieło. Nie dostrzegł niczego prócz migotliwej tafli wody. Korzenie trzymały dobrze, a woda zatarła w swych odmętach wszelkie ślady. Światło wąskimi smugami przeciskało się przez gęste korony drzew, muskając ciemną powierzchnię rozlewiska, którego lustro pobłyskiwało mrocznie i niesamowicie. Tanny Brown odwrócił się od podwodnego grobowca i spokojnie popłynął w kierunku brzegu.