12405
Szczegóły |
Tytuł |
12405 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
12405 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 12405 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
12405 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Josef Nesvadba
Mordair
ie wolno panu lecieć - wykrzyknęła zadyszana i chwyciła mnie za
łokieć. - zginie pan!
Z początku nie mogłem jej poznać, mówiła bowiem po czesku. A wczoraj
zapewniano mnie, że w całym lokalu zatrudnieni są wyłącznie
Szwajcarzy. Chełpili się tym, ponieważ zwykle prace usługowe
wykonywane są tu głównie przez włoskich pracowników sezonowych,
którzy są tańsi i dlatego w jakimś stopniu traktowani pogardliwie.
- Jest pani Czeszką? Dlaczego nie powiedziała pani tego już wczoraj?
Przecież pracuje pani w tej restauracji? - upewniłem się jeszcze.
Dziś rano wyglądała trochę inaczej. Wczoraj miała tyrolski dirndl i
warkocze, bezustannie się uśmiechała i zajmowała się swoimi gośćmi
ze swego rodzaju oczekiwaniem. Przypomniałem sobie, jak wykrzyknęła
radośnie, kiedy zamówiłem sznycel gordon bleu, przyjęła moje
zamówienie jakby to był jakiś genialny pomysł, jakby nikt nigdy
przede mną nie wpadł w tym lokalu na to, że mógłby zjeść na kolacje
gordon bleu, zupełnie tak jak gdyby ta potrawa nie była znana prawie
ze wszystkich dzieł Durrenmatta, na którego cześć ją właśnie
zamówiłem - z literackich, a nie kulinarnych powodów - zwłaszcza, że
byłem w państwie Durrenmatta i chciałem to sobie tym aktem
udokumentować. Bowiem cała ta historia wydarzyła się właśnie w
Zurychu.
Nigdzie na świecie nie spotkałem się dotychczas z tak doskonałą i
pełną zapału obsługą, jak wczoraj wieczorem. Pomyślałem sobie, że
jest to specjalnością Szwajcarek, ponieważ do stołu podawały tylko
kobiety w średnim wieku, wysokie i korpulentne, macierzyńskie
postacie. Teraz nie było w niej nic macierzyńskiego, nie miała
zachwyconej miny i nie była uśmiechnięta. Nadal dyszała gwałtownie.
- Nie chodzi o to, kim jestem. Przyszłam pana ostrzec. Jeżeli mnie
pan nie usłucha, straci pan życie, czy pan rozumie?
Naprzeciwko stała ostatnia taksówka. Nie było czasu do stracenia.
Samolot miał startować za godzinę. Spędziłem w Zurychu zaledwie
jeden dzień, ponieważ miałem oczekiwać na samolot, który ląduje w
tej afrykańskiej republice, która dopiero niedawno uzyskała
niepodległość. A wieczorem przypadkowo spotkałem w hotelu kilku
przedstawicieli naszego handlu zagranicznego, którzy właśnie wracali
z tego kraju. To oni zaprowadzili mnie do tej ekskluzywnej
restauracji na starym mieście, które tutaj nazywa się Niedersdorf,
czyli Dolna Wieś. Czułem się trochę nieswojo, że tak sławne miasto
jak Zurych dzieli się na dolną i górną wieś, jak jakaś Pipidówka.
Ale były tam drogie lokale, gordon bleu nie kosztowało tyle nigdzie
na świecie, a moi nowi znajomkowie nie oszczędzali. Piło się rose,
chłodne różowe wino, butelka za butelką. Pomieszczenie było
gotyckie, właścicielka lokalu przywitała nas jak swoich osobistych
gości, aż dziw, że nie zapytała o zdrowie naszych rodzin i ostygła
dopiero, kiedy usłyszała, że mówimy językiem słowiańskim. W kącie
pan we fraku grał dyskretnie na fortepianie przyciszone melodie, a
kucharz obchodził stoły, aby bezpośrednio przed gościem przygotować
potrawy. Oświetlenie w sali przygasało, tak aby każdy mógł podziwiać
ten fundamentalny i główny kunszt szefa kuchni, który nad swymi
płomieniami wznosił się jak czarodziej.
- Musicie mieć w ministerstwie handlu zagranicznego wysokie diety -
pozwoliłem sobie nadmienić przy trzeciej butelce. - Ja za granicą do
tak drogich lokali chodzić nie mogę.
- Bzdura - zaśmiał się przedstawiciel poligrafii, który dotychczas
zajmował się rozwiązywaniem problemu, gdzie obywatele nowego państwa
będą nosić dowody osobiste, skoro w ciągu dnia nie noszą nic więcej
prócz przepaski. - Zaoszczędziliśmy na przejeździe. Latamy tą nową
linią lotniczą.
- Mordair - powiedział drugi dla jasności.
- Mają ceny o połowę niższe i nowe typy samolotów, w domu działy
finansowe jeszcze o tym nie wiedzą, tak że właściwie to Mordair
płaci za naszą kolacje. Polecam panu te linie. Podobno firmy
konkurencyjne chcą wystąpić przeciwko niej do międzynarodowego sądu,
ale póki co lata i oszczędza pieniądze. Jutro ma pan bezpośrednie
połączenie. Oczywiście będzie musiał pan wstać wcześnie rano...
Teraz sobie przypomniałem, że obsługująca Szwajcarka, która jest w
rzeczywistości Czeszką, przy tej uwadze upuściła sztućce. Tak,
upuściła nakrycie. Przeprosiła ze łzami w oczach, właścicielka
przybiegła natychmiast i syczała na nią jak żmija, trwało to tylko
chwilkę, zaraz dostałem nowe nakrycie, ale powinienem był na to
zwrócić uwagę. Reagowała na rozmowę. Widocznie musiała nas rozumieć.
Tak jak zwróciła uwagę na pianistę. Przy czwartej butelce grał
bowiem „Nocnego motyla”, „Na cesarskiej łące stoi rząd topoli”,
„Wiatr wieje pustkowiem”, „Na tej łące zielonej”, wszystko
przetransponowane na taką jakąś nowoczesną indyferentną wiązankę
melodii, przeznaczoną dla uszu szwajcarskich pasibrzuchów, ale
jednak były to melodie przedwojennej Pragi. Chciał oczywiście
zwrócić nimi na siebie uwagę, ten czeski muzykant, którego los
zagnał aż tutaj, do zuryskiego Niedersdorfu, do restauracji Zur
Kolumna Treu, co jest podobno jakimś makaronizmem, którego nikt nie
rozumie. Właśnie zapłaciliśmy i od wysokości rachunku zbielało mi
oko.
- Oczywiście za swój bilet lotniczy zapłaciłem już w Pradze. Czy
Mordair zwróci mi pieniądze, skoro lata tutaj? - zapytałem
niepewnie. - Oczywiście - śmieli się ze mnie. - I to w twardej
walucie, przyjacielu. Na tym polega cały numer. Szliśmy do wyjścia
koło fortepianu, przy dźwiękach melodii „bajo, nie wołaj” . Musiałem
się zatrzymać.
- Czy jest pan z Pragi? - zapytałem głupio, tak jakby każdy Czech
musiał być z Pragi.
- Bitte? - zapytał bez uśmiechu i podniósł brwi, z lekka urażony.
Wypalił coś miejscowym dialektem, który z trudem rozumieją nawet
germaniści. Właścicielka już niosła mój płaszcz i oświadczyła, że
było dla niej prawdziwym zaszczytem, że zjadłem gordon bleu z jej
kuchni i że na pewno nie zapomnę przyjść znowu, pozdrawiała moją
rodzinę i ojczyznę, odprowadzała nas aż do drzwi i nie mówiła po
szwajcarsku, ale nienaganną niemczyzną, którą rozumieliśmy wszyscy.
Pianista znowu grał, a olbrzymi cień kucharza zbliżał się od strony
kuchni, światła przygasły, ponieważ znów będzie się przygotowywać
Pokarm, moi przyjaciele byli już na dworze i tam szumieli, a ja nie
mogłem zrobić ani kroku. Ten facet zaczął grać „Spieszmy dalej” i
„Za sztandarem Sokoła”, ten Szwajcar, który podniósł brwi, jak gdyby
Praga była nieprzyzwoitym słowem, niegodnym tej restauracji, grał
marsze Sokoła, jeden po drugim, przywitał nimi dwóch grubych
Amerykanów, którzy się właśnie sadowili za naszym stołem. A tych
melodii oczywiście nigdy nie słyszeli. Przyjaciele musieli mnie z
lokalu wyciągnąć.
- Jakiś emigrant. Chcesz się z nim bić? Jak długo nie gra
”Czerwono-białego sztandaru”, to nie ma powodu, a jeśliby nawet
zagrał, to i tak nie możesz nic zrobić. Tutaj nie ma naszej służby
bezpieczeństwa. - Ciągnęli mnie uliczkami Niedersdorfu, gdzie w
odróżnieniu od wszystkich innych miast Zachodu nie ma żadnych
prostytutek i gdzie lokale nocne otwarte są jedynie do północy, tak
że kwadrans po dwunastej ulice są już bezludne, tak puste, że
podobno amerykańskie biura podróży pod hasłem „Nocne życie w
Zurychu” wprowadzają połączenia pociągami pospiesznymi z
najbliższymi miastami za granicami Szwajcarii.
- Nie zapomnijcie, że w tym kraju nic się nie zmienia. Nie przeżyli
ani jednej wojny. Ludzie są tutaj bogaci od siedemnastego wieku. Nie
matu nowych warstw społecznych jak w Niemczech, nie było tutaj
żadnych zmian. Z wyjątkiem chyba tego, że rośnie kwota wkładów w
bankach szwajcarskich; gdzie lokują swoje zyski międzynarodowi
awanturnicy, ale w większości przypadków nie udaje się im z nich
korzystać. Czytałem o tym dane statystyczne...
Nie interesowało mnie to. Nie mogłem przestać myśleć o tym czeskim
muzykancie, o tym pajacu pianiście, który gdzieś tutaj szuka swej
królewny, chociaż jest już pięćdziesięciolatkiem z łysiną,
podbródkami i okularami.
- Ten pan przy fortepianie jest także Czechem? - zapytałem teraz
swej wczorajszej kelnerki.
- To mój mąż - powiedziała nienawistnie. - A wiec z Bogiem. Dużo
zdrowia! I niech pan nigdy nie lata tą nową linią...
Uśmiechnąłem się:
- Nie opłaca się to pani?
- Co?
- To odradzanie. Czyżby konkurenci Mordairu nie znajdowali już
żadnych innych sposobów? Słyszałem o tym, jak zmuszono KLM, aby nie
przekarmiały swoich pasażerów, podobno także negocjowano te sprawę w
Hadze. Ja mam mało pieniędzy, muszę lecieć jak najtaniej. Nie bardzo
mogę sobie pozwolić na wybieranie. A takich jak ja jest większość.
Niech to pani powtórzy swoim pracodawcom...
Pokręciła głową z desperacją.
- Musi mi pan uwierzyć. Nie mam z tego ani korony. To jest ani
franka - westchnęła. - Przyszłam pana ostrzec, gdyż jest pan
rodakiem i podoba mi się pan. Oczywiście, że Mordair lata tanio.
Dlatego, że z jego samolotów znikają ludzie. Ludzie! Czy pan
rozumie? Ich nowe samoloty na żadnym postoju nie biorą paliwa, mają
bowiem inny środek napedowy...
Musiałem się roześmiać.
- No, teraz to pani przesadziła. To już nawet nie jest nieuczciwa
konkurencja, ale nonsens. - Być może biedaczka w tej Szwajcarii
zwariowała, pomyślałem sobie. Według tego, co tutaj widziałem, ten
luksus jest chyba trochę nudny, więc nie wykluczone, że zwariowała z
nudów. Albo z powodu swojego pianisty. - Proszę wybaczyć, panno...
to jest madam. Spieszę się do taksówki. - Ale nie chciała się
ruszyć. Chciałem ją odsunąć siłą. Bez mała zaczęliśmy się przed
hotelem mocować.
- Przysięgam, że to prawda. Akcjonariusze tej linii mieli u nas
przyjęcie, popili sobie i wykrzykiwali o tym, cały personel na drugi
dzień wymieniono. Jedynie mnie i memu mężowi pozwolono zostać w
lokalu. Nikomu dotąd tego nie zdradziłam...
- I nigdy niech pani tego nie mówi. Proszę zachować te tajemnicę dla
siebie - starałem się być uprzejmy. Niekiedy to pomaga, czasem można
w ten sposób korygować biedne wyobrażenia. - Jedynie dla siebie -
powiedziałem poważnie i wreszcie się jej wyrwałem. Zatrzymałem
pierwszą przejeżdżającą taksówkę. Widziałem ją za sobą, nagle jakby
o wiele mniejszą, przygarbioną i postarzałą. W drodze na lotnisko
oczywiście nie mogłem o niej zapomnieć.
Wstałem już o piątej, ponieważ w nocy była burza i musiałem myśleć o
dzisiejszym locie. Nie mogę powiedzieć, żebym przed każdym startem
był całkowicie spokojny. Nie boje się, ale na przykład dziś rano
bezustannie myślałem o tej Caravelle, która spadła minionego lata
tuż przed samym zuryskim lotniskiem, grzebiąc przy tym wszystkich
mieszkańców jakiejś tutejszej wioski. Przypomniałem sobie serię
wypadków samolotów typu Boeing i nasze dwa zdruzgotane Tupolewy.
Tkwi w tym pewne ryzyko. Ale przecież bez względu na to nie
przestanę latać. Czyżbyśmy mieli tracić czas na statkach parowych i
w pociągach? W samolocie człowiek ma indywidualną obsługę, piękne
stewardessy, jedzenie podane pod sam nos, a w końcu i w pociągu może
dojść do katastrofy. Często się mówi o katastrofach lotniczych, a
zapomina, ile jest dzisiaj w powietrzu samolotów. Rozbija się ich
znacznie mniej, niż samochodów osobowych. Czy może również mamy
przestać jeździć samochodami? Czy to może śmierć uwodzi nas
czarującymi uśmiechami stewardess? Człowiek myśli o tych rzeczach
przed każdym startem, ale w końcu dolatuje szczęśliwie, o wszystkim
zapomina i hardo mówi: przed trzema godzinami byłem jeszcze w
Pradze... Nie dam się przecież zbałamucić przez zwariowaną rodaczkę.
A może naprawdę jest agentką konkurencji?
Zuryskie lotnisko jest supernowoczesne, walizki przewozi się na
ruchomych chodnikach, celnicy nawet ich nie dotykają i jedynie
paszporty ze Wschodu sprawdzane są trochę dłużej. Do sklepów
wolnocłowych idzie się schodami, tłoczą się tam cudzoziemcy z
ostatnimi frankami i kupują znacznie tańsze papierosy i whisky. Ja
przeszedłem obok nich bez zainteresowania. Już bowiem na cle
słyszałem komunikat: „Swissair z przykrością zawiadamia podróżnych,
że samolot do Kairu nie wystartuje w oznaczonym czasie z powodu złej
pogody”. Zanim doszedłem do lotniskowego baru, podobne komunikaty
nadały KLM, Air France, Lufthansa izraelskie linie lotnicze i kilka
innych prywatnych, których nazw dotychczas nie znałem. Być może
dzisiaj żadnych lotów nie będzie.
Bar na lotnisku był przepełniony. Zafundowałem sobie coca-cole z
rumem, coctail taki nazywa się „tuba libre”. Barman popatrzył na
mnie podejrzliwie. Może od czasu rewolucji kubańskiej nie pija się
tego napoju w Szwajcarii? Czekałem zrezygnowany. Właściwie trochę mi
ulżyło. Mogę odwlec decyzję. Co miała na myśli mówiąc, że nie
używają benzyny? Czyżby można było spalać w silnikach ludzkie ciała?
Zamiast benzyny? Co za nonsens. Postawiłem sobie jeszcze jedną tuba
libre, a wtedy dał się słyszeć komunikat: „Mordair zawiadamia, że
samolot do Afryki odlatuje zgodnie z rozkładem. Podróżni powinni
zgłosić się przy autobusie numer cztery...” Zapłaciłem wszystko
szybko, ręka mi trochę drżała. Zapomniałem kupić Newsweek, w którym
właśnie pisali o zaburzeniach w Pradze. Szkoda, na pewno bym się
dowiedział sporo zabawnych rzeczy.
Przed autobusem numer cztery zgromadziło się co najmniej dwieście
osób. Widzieliśmy Jedynie własne sylwetki, ponieważ mgła tymczasem
zgęstniała i wszędzie wokół paliły się światła, jakby wśród
głębokiej nocy. Dwie piękne dziewczyny, brunetka i blondynka,
zaczęły czytać nasze nazwiska. To musi być ogromny samolot. Tyle
ludzi... mówiłem sobie, kiedy wsiadałem do autobusu mając już
miejscówkę w kieszeni.
- Jak to jest, że Mordair startuje, podczas gdy wszystkie pozostałe
towarzystwa nie latają? - zapytałem blondynkę rozmyślnie zmęczonym
głosem.
- Ponieważ mamy nowy rodzaj samolotu - stewardesa pokazała w
stereotypowym uśmiechu wszystkie swoje trzydzieści dwa zęby. Latamy
bezpiecznie i przy każdej pogodzie. Przygotowywany supersoniczny
Concord, który obecnie opracowują Anglicy wspólnie z Francuzami,
jest już o dwa lata opóźniony do naszego Mordairu. To nie będzie
zwykły lot. Weźmie pan udział w akcie triumfu techniki! - popchnęła
mnie głębiej w głąb autobusu.
Przejeżdżaliśmy przez to mleko ostrożnie, co chwile tuż przed nami
ukazywało się podwozie jakiegoś odrzutowego samolotu, a raz o mało
co zderzylibyśmy się z wozem-cysterną. Mordair stał aż na końcu
lotniska. Był to olbrzymi czarny samolot, daremnie szukałem śmigła
lub silników odrzutowych. Wyglądał raczej jak rakieta z małymi
skrzydełkami i byt całkowicie czarny. Leżał tam pośród mgły, jak
trumna na białym katafalku.
- A gdzie jest wóz-cysterna? - zapytałem się brunetki, kiedy
czekaliśmy w kolejce przed wysokimi schodami, po których trzeba się
było wdrapać do wejścia przy dziobie samolotu.
- Jaki wóz? - po raz pierwszy nie zdołała się uśmiechnąć i rozdarta
się na mnie jak kapo w obozie koncentracyjnym.
- Nie wiem. Nie znam się na technice.
- Nie możecie przecież startować bez tankowania! - powiedziałem .
teraz, najgłośniej jak tylko mogłem. - Chyba że latacie używając
innego materiału napadowego? - powiedziałem umyślnie „materiału”,
ponieważ było widać że są zdenerwowane. Ludzie wokół mnie zaczęli
się rozglądać, mówiłem po angielsku, wszyscy rozumieli, że przed
startem należy tankować.
- Mordair posiada zapas benzyny na oba kursy - powiedziała
blondynka.- Tankowaliśmy w Bamaku - uspokajała pozostałych. - To
nieprawda! - blefowałem. - Mój przyjaciel z wami przyleciał. Nie
tankowaliście nigdzie... - I już słyszałem swoje nazwisko. Obróciłem
się. Byłem wzywany do małych drzwiczek pod schodami, gdzie chyba
musieli w tym samolocie wkładać bagaż.
- To ja - powiedziałem małej Murzynce, która wywoływała moje
nazwisko już po raz trzeci, tak jakby nie wiedziała, że do niej idę.
Zapłaciłem za bilet tak jak wszyscy pozostali. Chce lecieć z nimi
zaczynałem się martwić. To nie były już jedynie obawy. Spociłem się
i tece zaczęły mi się trząść.
- Kapitan chce z panem mówić - powiedziała Murzynka i ujęła mnie za
teka, jakbym był małym chłopcem.
Służba wojskową odbyłem w lotnictwie i jeden rzut oka na kabina
kapitana mi wystarczył, aby spostrzec, że nie ma ona nic wspólnego z
pilotażem odrzutowych czy śmigłowych samolotów. W miejsce dźwigni,
przycisków i budzików, jak mawiają nasi piloci, widziałem
zadziwiające szklane rurki z różnobarwnymi cieczami, retorty i
zlewki. Czułem się Jak w biologicznym laboratorium.
- Nie wolno panu wywoływać paniki - powiedział kapitan twardą
angielszczyzna, Nie miał na głowie zwyczajnego hełmu lotniczego czy
słuchawek, ale przedziwny czarny kaptur z wyciętymi otworami na
oczy, wyglądał raczej na członka Ku-Klux-Klanu lub miejskiego kata.
- Jesteśmy jedynymi, którzy dziś startują z tego lotniska. Podróżni
powinni nam pomagać...
- Podróżni mają was gdzieś - wykrzyknąłem. - Nie damy się zarżnąć
jak bydło dla waszej mordairowskiej firmy. Wiem o was wszystko wole
benzynę od krwi...
Wepchnął mnie na siedzenie. Powoli zdjął swój kaptur. Miał duże
niebieskie oczy i wyraz twarzy zdziwiony i zaniepokojony
równocześnie.
- Cóż pan wygaduje, przyjacielu? Czy pan nie wie, że podczas startu
musi panować na pokładzie spokój?
- Jaki tam może być spokój przy egzekucji. Dobrze wiem, że wasz
samolot pożera ludzi, mógłby się nazywać Moloch, a nie Mordair! Czy
sprawił to rum, mgła, czy ten niezwykły kokpit, dość że wykrzyczałem
mu wszystko. Oczekiwałem, że mnie przekona. Że wszystko łatwo obali,
chciałem uspokojenia..,
- Ma pan racje - powiedział i wstał znudzony, jak gdyby wyjaśniał to
już po stokroć. - To właśnie stanowi istota naszego wielkiego
odkrycia. Czy wie pan, ilu ludzi zginęło zeszłego roku w
katastrofach lotniczych? Jeden na dziesięć tysięcy? I po co? Bez
sensu. Na nic. Towarzystwa ubezpieczeniowe płaciły, drużyny
ratownicze się wysilały, propaganda musiała przekonywać. Ale nic się
nie zmieniło. Stale występuje określone ryzyko, kiedy wstępuje się
na pokład samolotu, tak samo jak przy wsiadaniu do pociągu, auta czy
na statek. My z ryzyka korzystamy. Rozumie pan? Jeden z naszych
podróżnych dowiezie zawsze pozostałych dziesięć tysięcy swoją
ofiarą. Nie zamarznie na alpejskim lodowcu, nie utonie powoli w
oceanie ani nie rozerwiemy mu wnętrzności w czasie upadku na łeb na
szyje - jak inne linie lotnicze. Zużyjemy go higienicznie i
bezboleśnie. Dlatego możemy przewozić tanio. Jesteśmy bardziej
humanitarni niż konkurencja. I nie ma żadnych awarii, ponieważ je
wykorzystujemy. Ofiara ustala się drogą losowania. Działamy w ramach
przypadku jak i pozostali. Wiec dlaczego pan się tak podnieca?
Powinien się pan cieszyć. W krótkim czasie wykorzystają nasz postęp
wszystkie linie. Po co podróżni mają umierać za darmo i nadaremnie?
Czy pan rozumie? Niech pan wraca na swoje miejsce. Uśmiechnął się do
mnie. Zaśmiałem się także. No, oczywiście. Żartuje. Chce mnie
uspokoić dowcipem. Śmiałem się na cały głos.
- Cieszę się. I niech pan zapamięta swój numer... - powiedział
jeszcze, kiedy się żegnaliśmy.
Kabina dla podróżnych urządzona była jak w innych samolotach.
Wszyscy już siedzieli posłuszni na swoich miejscach. Brunetka
zaprowadziła mnie na sam dziób, miejsce przy oknie było już zajęte.
Osunąłem się na siedzenie tuż obok przejścia. Musze to wszystko
przemyśleć. A może nie żartował? Czyżby ten kapitan w uniformie kata
naprawdę tak sądził? Rozejrzałem się po podłodze. Każdy fotel był
wpuszczony do małego aluminiowego czworokąta. Zapadnie? Siedzieliśmy
wszyscy tak głęboko w tych poliestrowych leżankach, że nie byliśmy w
stanie widzieć swoich sąsiadów. Wychyliłem się. Obok mnie siedział
pianista z Kolumna Treu. Właśnie wkładał sobie watę do uszu. Udawał,
że mnie nie widzi.
- Prosimy zapiąć pasy - poleciła brunetka, wyraźnie o wiele bardziej
zdenerwowana niż jej koleżanka. - Dlaczego pan jeszcze tego nie
zrobił? Zaraz startujemy. - I kilkoma ruchami umocowała na mnie pasy
bezpieczeństwa. Skąd się tu wziął ten człowiek? Może kelnerka
odradzała lecieć z jego powodu? Chciała mnie po prostu zatrzymać w
Zurychu, gdy małżonek wyjeżdża, chciała sobie porozmawiać o
ojczyźnie i dlatego wymyśliła te historie? A kapitan uspokajał mnie
tylko, jedynie wykazywał mi, Jak nierozsądne są moje podejrzenia?
Pod podłogą odezwało się dudnienie. - Żeby już być u celu -
westchnął ktoś za mną po niemiecku. - Ale przecież kapitan mi
dowiódł, że to wcale nie jest żaden wymysł. Że to jest prawda!
- A mimo wszystko najchętniej latam. Jest to o wiele szybsze i
wygodniejsze - powiedział żeński głos za mną. Chciałem się odwrócić
i im wszystko to powiedzieć, ale byłem tak dobrze przywiązany, że
nie mogłem się nawet poruszyć.
Startowaliśmy. Zacząłem sobie pogwizdywać żałobne marsze rodem z
krematoriów i cmentarzy. Pogrzebowe marsze i „Zaświeć mi słoneczko
złote”. Pianista skłonił się ku mnie z pytaniem w oczach.
- Bitte? - zapytałem i przyjąłem minę całkowicie szwajcarską.
Więcej nie powiedziałem ani słowa.