3402
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 3402 |
Rozszerzenie: |
3402 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 3402 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 3402 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
3402 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
DANIEL PENNAC
WSZYSTKO
DLA POTWOR�W
(t�umacz: Ewa Wende)
" (...) wierni wierz�, ze wystarczy,
by jaki� �wi�ty po prostu by� (...)
bo wtedy grom dosi�gnie jego zamiast ich
RENE GIRARD
Kozio� ofiarny
"�li ludzi na pewno zrozumieli co�,
o czym dobrzy nie maj� poj�cia."
WOODY ALLEN
1
Z megafonu sp�ywa kobiecy glos, lekki i obiecuj�cy jak welon panny m�odej.
- Pan Malaussene jest proszony do dzia�u reklamacji.
G�os niczym mgie�ka, zupe�nie jakby zacz�y przemawia� zdj�cia Hamiltona. Jednak za mg�� panny Hamilton wyczuwam cie� u�miechu. No dobrze, id�. Mo�e dotr� za tydzie�. Mamy dwudziesty czwarty grudnia, jest szesnasta pi�tna�cie. Dom Towarowy p�ka w szwach. G�sty t�um klient�w obwieszonych prezentami tarasuje przej�cia. Lodowiec, kt�ry wycieka niepostrze�enie, pos�pna atmosfera nerwowo�ci. U�miechy p�g�bkiem, b�yszcz�ce od potu twarze, g�uche przekle�stwa, nienawistne spojrzenia, piski przera�onych dzieci zaczepianych co krok przez jakiego� brodatego �wi�tego Miko�aja.
- Nie b�j si�, kochanie, to �wi�ty Miko�aj.
Lampy b�yskowe.
Co do �wi�tego Miko�aja, to widz� jak, gigantyczny i przezroczysty, wznosi sw� fantastyczn� posta� ludo�ercy ponad zastyg�� ci�b�. Ma p�sowe wargi. Bia�� brod�. Dobrotliwy u�miech. Z k�cik�w jego ust stercz� dzieci�ce n�ki. To najnowszy rysunek Malca. Zrobi� go wczoraj w szkole. Mina nauczycielki: "Uwa�a pan, �e to normalne, �eby dziecko w tym wieku rysowa�o takiego Miko�aja?" "A �wi�ty Miko�aj - odpowiedzia�em - uwa�a pani, �e on jest ca�kiem normalny" Wzi��em Malca na r�ce, a� kipia� z gor�czki. By� tak rozpalony, �e zapotnia�y mu okulary. Przez to jeszcze bardziej zezowa�.
- Pan Malaussene jest proszony do dzia�u reklamacji.
Pan Malaussene s�ysza�, psiakrew! Jest ju� nawet pod g��wnymi schodami ruchomymi. I ju� by na nie wszed�, gdyby nie stan�� jak wryty na widok czarnego pyska gwintowanego dzia�a. Bo to we mnie celuje dra�, ani chybi. Wie�yczka obr�ci�a si� wok� osi, znieruchomia�a, potem lufa podnios�a si�, �eby wymierzy� mi mi�dzy oczy. Wie�yczka i dzia�o nale�� do czo�gu AMX 30 zdalnie prowadzonego przez staruszka wzrostu metr czterdzie�ci, kt�ry manipuluj�c przyrz�dem wydaje kr�tkie okrzyki zachwytu. Jest to jeden z niezliczonych ma�ych staruszk�w od Tea. Naprawd� malutki, bardzo stary, rozpoznawalny po szarej bluzie. Teo tak ich ubiera, �eby �adnego nie traci� z oka.
- M�wi� po raz ostatni, dziadku, od��cie t� zabawk� na miejsce!
Sprzedawczyni karci go, znu�ona, zza p�ki z zabawkami. Ma sympatyczny wygl�d wiewi�rki przechowuj�cej orzeszki w policzkach. Staruszek popluwa dziecinnym nie, z kciukiem na przycisku "ogie�". Trzaskam obcasami nienaganne baczno�� i powiadam:
- AMX jest przestarza�y, panie pu�kowniku, dobry na z�om albo do Ameryki �aci�skiej.
Staruszek obrzuca swoje cacko zasmuconym spojrzeniem, po czym zrezygnowanym ruchem daje znak, �e mog� przej��. U�miech sprzedawczyni obdarza mnie patentem z gerontologii. Cazeneuve, gliniarz odpowiedzialny za to pi�tro, wyrasta spod ziemi i w�ciek�ym ruchem zabiera czo�g.
- Oczywi�cie, zawsze nas musisz w co� wpakowa�, Malaussene...
- Zamknij si�, Cazeneuve.
Nastr�j...
Starzec, kt�remu odebrano zabawk�, stoi machaj�c r�kami. Z pewn� ulg� daj� si� unosi� schodom, jakby w nadziei, �e wy�ej b�dzie wi�cej powietrza.
Wy�ej natrafiam na Tea. Wci�ni�ty w garnitur koloru r�owego flaminga czeka jak zwykle w kolejce do fotoautomatu. U�miecha si� do mnie przyja�nie.
- Jeden z twoich dzidziusi�w rozrabia w zabawkowym, Teo.
- Tym lepiej. Przynajmniej w tym czasie nie sterczy z rozpi�tym p�aszczem pod jak�� szko��.
U�miech.za u�miech. Potem, k�tem oka, Teo pokazuje szklan� klatk� dzia�u reklamacji.
- Wygl�da na to, �e chodzi o ciebie.
Rzeczywi�cie w lot pojmuj�, �e Lehmann ju� od jakiego� czasu jest w swoim �ywiole. W�a�nie t�umaczy klientce, �e to ca�kowicie moja wina. Z oczu damy kr�tkimi strumykami tryskaj� �zy. W k�cie postawi�a rozklekotany w�zek z t�ustym bachorem wpakowanym we� na si��. Otwieram drzwi. S�ysz�, jak Lehmann, tonem najszczerzej solidarnym, stwierdza:
- Ca�kowicie si� z pani� zgadzam, to absolutnie nie dopuszczalne, zreszt�...
Zobaczy� mnie.
- Zreszt�, ot� i on, zapytamy, co te� o tym my�li.
Jego g�os zmieni� rejestr. Ze wsp�czuj�cego przechodzi w zjadliwy. Sprawa jest prosta. Lehmann przedstawia mi j� ze spokojem hipnotyzera. T�uste dziecko obrzuca mnie spojrzeniem radosnym jak ca�y ten nasz �wiat. No wi�c, trzy dni temu m�j dzia� sprzeda� pono� obecnej tu pani lod�wk� o takiej pojemno�ci, �e zmie�ci�a si� w niej piekielnie du�a porcja da� wigilijnych na dwadzie�cia cztery osoby, razem z przystawkami i deserem. "Piekielnie" jest, sk�din�d, odpowiednim s�owem, gdy� w nocy, z powod�w, kt�rych wyja�nienia Lehmann ode mnie oczekuje, rzeczona lod�wka zamieni�a si� w spalark�. Cud, �e dama nie sp�on�a �ywcem otwieraj�c rano drzwiczki. Rzucam kr�tkie spojrzenie na klientk�. Brwi, rzeczywi�cie, lekko zrudzia�e. Przez jej gniew przebija cierpienie, co u�atwia mi przybranie pe�nej skruchy postawy. Niemowl� patrzy na mnie, jakbym to ja by� przyczyn� wszelkiego z�a. M�j wzrok z kolei zwraca si� z niepokojem ku Lehmannowi, kt�ry skrzy�owawszy ramiona opar� si� o kant biurka i m�wi:
- Czekam.
Cisza.
- Kontrola techniczna nale�y do pana, prawda?
Przyznaj�, chyl�c g�ow�, i be�kocz�, �e w�a�nie, nie rozumiem, testy kontrolne zosta�y zrobione...
- Tak samo by�o z kuchenk� gazow� w zesz�ym tygodniu i z odkurzaczem dla firmy Boery.
We wzroku dzieciaka czytam jasno, �e ca�� win� za zag�ad� malutkich fok w �onie matek ponosz� w�a�nie ja. Lehmann ponownie zwraca si� do klientki. Dzi�kuje jej za to, �e nie waha�a si� z�o�y� stanowczego za�alenia. (Na zewn�trz Teo wci�� czeka przed drzwiami fotoautomatu. �ebym tylko nie zapomnia� poprosi� go o odbitk� do albumu Malca.) Lehmann uwa�a, �e do obowi�zk�w klienteli nale�y wsp�dzia�anie w uzdrawianiu Handlu. Rozumie si� samo przez si�, �e za�alenie zostanie uwzgl�dnione i �e Sklep dostarczy natychmiast inn� lod�wk�.
- Je�li chodzi o dodatkowe szkody materialne, na kt�re pani sama i pani bliscy zostali nara�eni (tak przemawia by�y podoficer Lehmann, a na dnie jego g�osu d�wi�czy wspomnienie starej kochanej Alzacji, gdzie dolecia� by� na "Bocianie" - zreszt� nap�dzanym rieslingiem), to pan Malaussene b�dzie mia� przyjemno�� je naprawi�. Na sw�j koszt, naturalnie. - I dodaje: - Weso�ych �wi�t, Malaussene.
Teraz, kiedy Lehmann odmalowuje przed ni� moj� karier� w firmie, kiedy m�wi, �e dzi�ki niej ta kariera si� sko�czy, ju� nie gniew czytam w zm�czonych oczach klientki, ale zak�opotanie, a potem wsp�czucie, kt�re wyciska z oczu �zy: wkr�tce zawisn�, dr��ce, na koniuszkach rz�s.
Gotowe, przyszed� czas, by uruchomi� moj� w�asn� �zow� sikawk�. Co te� czyni�, odwracaj�c spojrzenie. Przez szyb� zatapiam wzrok w Golfstrom p�yn�cy w Sklepie. Bezlitosne serce pompuje wci�� dodatkowe krwinki w pozatykane arterie. Wydaje mi si�, �e ludzko�� ca�a pe�znie, uginaj�c si� pod jednym gigantycznym prezentem. �liczniutkie przezroczyste balony ulatuj� bezustannie znad dziani zabawek i gromadz� si� tam, wysoko, pod matowym szklanym dachem. �wiat�o dnia s�czy si� przez te wielobarwne grona. Pi�kne. Klientka na pr�no usi�uje przerwa� Lehmannowi, kt�ry kre�li bezlito�nie zarys mojego przysz�ego �yciorysu. Nienadzwyczajny. Ze dwa, trzy marne stanowiska, kolejne zwolnienia, w ko�cu bezrobocie, przytu�ek i w perspektywie wsp�lna mogi�a. Kiedy wzrok klientki kieruje si� na mnie, ca�y ju� ton� we �zach. Lehmann nie podnosi g�osu. Metodycznie dokr�ca �rub�.
To, co teraz widz� w oczach klientki, nie zaskakuje mnie. Widz� tam j� sam�. Gdy tylko zacz��em p�aka�, postawi�a si� w mojej sytuacji. Wsp�czucie. Wreszcie udaje si� jej przerwa� Lehmannowi, w chwili gdy ten nabiera powietrza. Ca�a wstecz. Wycofuje skarg�. Wystarczy, �e uwzgl�dnimy za�alenie, niczego wi�cej nie ��da. Nie musz� zwraca� za wigili� na dwadzie�cia pi�� os�b. (W kt�rym� momencie Lehmann na pewno wspomnia� o moich zarobkach.) Mia�aby do siebie �al, gdybym straci� posad� w przeddzie� �wi�t. (Lehmann wym�wi� s�owo Bo�e Narodzenie ze dwadzie�cia razy.) B��d mo�e pope�ni� ka�dy, ona sama, nie tak dawno, u siebie w pracy...
Pi�� minut p�niej opuszcza dzia� reklamacji z kuponem na now� lod�wk�. Dziecko i w�zek utkn�y na chwil� w drzwiach. Klientka pcha z nerwowym chlipni�ciem.
Zostajemy z Lehmannem sami. Patrz� przez chwil� na jego g�b�, kt�ra krzywi si� w u�miechu, po czym maj�c ju� wszystkiego serdecznie dosy�, mamrocz�:
- Niez�a z nas banda drani, no nie?
Otwiera szeroko t� swoj� jadaczk�, �eby mi odpowiedzie�. Co� mu j� jednak zamyka
To co� pochodzi z brzucha Sklepu.
G�uchy wybuch. A potem ryk.
2
Rozp�aszczamy obaj nosy na szklanej szybie. Z pocz�tku nic nie widzimy. Dwa albo trzy tysi�ce poderwanych wybuchem balon�w zas�ania nam Sklep. Dopiero kiedy unios� si� powoli ku �wiat�u, zobaczymy co�, czego ja wola�bym nie widzie�.
- Cholera - mamrocze Lehmann.
W�r�d klient�w panuje totalna panika. Wszyscy szukaj� wyj�cia. Mocniejsi tratuj� s�abszych. Niekt�rzy przebiegaj� bezpo�rednio po ladach, w powietrzu fruwaj� tumany slipk�w i skarpetek. Tu i �wdzie jaki� sprzedawca albo kierownik pi�tra stara si� zapobiec panice. Wysoki facet w fioletowej marynarce le�y w poprzek gablotki z kosmetykami. Otwieram szklane drzwi dzia�u reklamacji: jakbym otworzy� okno w samym �rodku tajfunu. Sklep jest jednym wielkim rykiem. G�osik przez megafon obok mnie pr�buje przywr�ci� spok�j. Gdyby �mier� nie grozi�a od czego� ca�kiem innego, mo�na by umrze� ze �miechu, s�ysz�c delikatny rozpylacz panny Hamilton po�r�d szalej�cego huraganu. Na dole wojna. Na g�rze balony, znowu przezroczyste. Ca�e to przera�aj�ce widowisko tonie w wyj�tkowo �agodnym r�owym �wietle. Lehmann do��czy� do mnie i wrzeszczy mi w ucho:
- Sk�d ten ryk? Gdzie waln�o?
Co�, jakby pozosta�e po Indochinach podniecenie, pobrzmiewa w jego g�osie starego wojaka. Nie wiem, gdzie waln�o. Stos cia�, naje�ony od r�k i n�g, zatyka ruchome schody. Klienci wbiegaj� po cztery stopnie na schody, kt�re jad� w d�, ale cofaj� si� pod naporem fali p�yn�cej z g�ry. Zanim si� dogadaj�, wszyscy l�duj� z powrotem na dole i wpadaj� na ludzki korek. Wszystko to k��bi si� i wyje.
- Cholera - ryczy Lehmann - cholera, cholera, cholera...
Skacze w stron� schod�w, rozpychaj�c si� �okciami, dopada ga�ki wy��cznika i unieruchamia maszyn�.
W drzwiach fotoautomatu Teo ogl�da pod �wiat�o swoj� �epetyn� w czterech egzemplarzach. Wydaje si� zadowolony. Wyci�ga do mnie jedno ze zdj��:
- Masz - m�wi - do albumu Malca.
A potem robi si� spokojnie. Spokojnie, jako �e, o dziwo, nic si� dalej nie dzieje. Co� gdzie� wybuch�o i tyle. Wi�c robi si� spokojnie. A niebawem s�ycha� s�odk� Hamilton, kt�ra uprasza nasz� szanown� klientel�, aby bez paniki opuszcza�a Sklep, a naszych sprzedawc�w, by powr�cili na swe stanowiska. I tak te� si� dzieje. T�um odp�ywa �agodnie w stron� wyj��. Pozostawia za sob� woln� przestrze� pe�n� but�w, r�nokolorowych paczek i porzuconych dzieci. Spodziewam si� zobaczy� co najmniej setk� trup�w. Ale nie, tu i �wdzie pracownicy pochylaj� si� nad na wp� og�uszonymi klientami, kt�rzy w ko�cu podnosz� si� i utykaj�c id� w stron� drzwi.
Niewielkie boczne drzwi s� zarezerwowane dla policji. Tote� gliny wchodz� tamt�dy. Kieruj� si� wprost do dzia�u zabawek. Dzia�u zabawek! Z miejsca my�l� o drobnej sprzedawczyni -wiewi�rce i o staruszku od Tea. Pokonuj� susami znieruchomia�e schody w przeczuciu, kt�re jak wszystkie przeczucia jest fa�szywe. Trupem okazuje si� m�czyzna oko�o sze��dziesi�tki - s�dz�c po tym, co z niego wylecia�o, musia� by� brzuchaty. Niewiele brakowa�o, a wybuch rozerwa�by go na dwie cz�ci. Wymiotuj�, staraj�c si�, by nikt tego nie widzia�, i my�l� o Lunie. O Lunie, Laurentym i o dziecku. Trzy razy dzwoni�a: "Porad� mi, Ben. Jakie jest twoje zdanie?" C� ja ci mog� poradzi�, moje biedactwo, wiesz, jak jest.
My�li zupe�nie nie na miejscu, gdy rozerwanego klienta okrywaj� p�achtami.
- Niezbyt �adne, co?
Niepozorny gliniarz obdarza mnie mi�ym u�miechem. Zwa�ywszy na m�j nastr�j, wol� to ni� nic. Odpowiadam troch� przez wdzi�czno��, nieomal oboj�tnie:
- Nie za bardzo.
Pochyla g�ow� i m�wi:
- Ale ci samob�jcy w metrze to by�o jeszcze gorsze!
(Ot� i pociecha...)
- Mi�cho wsz�dzie, palce powkr�cane w szprychy... Tak sobie gadam, bo jestem najmniejszy w brygadzie, a zawsze na mnie pada.
To nie gliniarz, to stra�ak. Granatowy stra�ak z czerwon� obw�dk�. Naprawd� bardzo niedu�y. He�m, wi�kszy ni� on sam, b�yszczy u pasa.
- Ale dopiero z takimi, co si� spal� na szosie, nie idzie wyrobi�. Smr�d d�ugo trzyma. Siedzi we w�osach ze dwa tygodnie.
Nie ma ju� balon�w w dziale zabawek. Eksplozja zdmuchn�a wszystkie. S� tam, wysoko, pod szk�em dachu. Kto� przyprowadza moj� ma�� wiewi�rk�, kt�ra szlocha. Stra�ak pokazuje na przykryte cia�o:
- Zauwa�y� pan? Mia� rozpi�ty rozporek!
(Nie. Nie zauwa�y�em. Nie.)
Na szcz�cie g�o�niki nakazuj�, bym si� rozsta� z moim sympatycznym stra�akiem. (Jakby gong ko�cz�cy rund�, �e tak powiem.) Teraz z kolei pracownicy s� proszeni o opuszczenie Sklepu. Wymogi �ledztwa. Weso�ych �wi�t.
Wychodz�c z dzia�u zabawek �api� w locie r�nokolorow� pi�k� i pakuj� j� do kieszeni. Z tych przezroczystych, kt�re odbijaj� si� wielokrotnie. Staram si� opatuli� j� w papier w drukowane gwiazdki. Te� powinienem podarowa� jakie� prezenty. Oddaj� s�u�bowy garnitur do szatni i wychodz�.
Na ulicy zbity t�um oczekuje, �e mo�e ca�y Dom Towarowy wyleci w powietrze. Lodowate zimno uprzytamnia mi, �e umiera�em z gor�ca. Mam nadziej�, �e metro b�dzie puste, skoro t�um jest na ulicy. Niestety, jest tak�e w metrze.
3
Mam kwater� 3 na 6 na 9 w okolicy Pere-Lachaise, ulica Folies Regnault 78. W chwili gdy wchodz�, d�wi�czy uparcie telefon. Jestem zawsze szybki, kiedy na mnie dzwoni�.
- Ben, nic ci nie jest?
To Luna, moja siostra.
- A co ma by�?
- Bomba w Sklepie...
- Wszystko wysadzili. Ja jeden ocala�em.
�mieje si�. Milknie. A potem m�wi:
- A propos wysadzania w powietrze, podj�am decyzj�.
- W jakiej sprawie?
- W sprawie ma�ej bomby. Mam zamiar wysadzi� mojego ma�ego lokatora. Zabieg, Ben. Chc� zatrzyma� Laurentego.
Znowu milczenie. S�ysz�, jak p�acze. Ale gdzie� z oddali. Robi, co mo�e, �eby to przede mn� ukry�.
- Pos�uchaj, Luna.
Pos�uchaj o czym? Klasyczna historia. Ona, mi�a piel�gniarka, i on, przystojny lekarz, mi�o�� od pierwszego wejrzenia, decyzja, �e b�d� sobie patrzy� w oczy ju� do ko�ca �ycia. Ale z biegiem lat my�l o tym trzecim staje si� coraz bardziej natarczywa. Kobiecy apetyt na powielanie: �ycie.
- Pos�uchaj, Luna...
S�ucha, ale ja si� nie odzywam, wi�c w ko�cu ona si� niecierpliwi.
- Przecie� s�ucham.
No wi�c m�wi�. M�wi�, �e tego ma�ego lokatora trzeba zatrzyma�. Skoro pozby�a si� poprzednich, bo nie kocha�a tatusi�w, to chyba nie wyrzuci tego, bo kocha tatusia za bardzo. No? Luna? Bez �art�w, przesta� si� wyg�upia�. ("Sam przesta� si� wyg�upia�", szemrze gdzie� we mnie znajomy g�osik. Zupe�nie jakbym s�ysza� Pozw�lcie im �y�.) Al� ci�gn� dalej, id� za ciosem:
- W ka�dym razie ju� nigdy nie by�oby tak jak przedtem. Mia�aby� Laurentemu do ko�ca �ycia za z�e, ja ci� znam. Mo�e nie b�dziesz wymachiwa� przed nosem mordercy par� jajnik�w jak sztandarem, ale nabierzesz do niego wstr�tu. Rozumiesz, co chc� powiedzie�.
P�acze, �mieje si�, znowu p�acze. P� godziny!
Ledwo od�o�y�em s�uchawk�, zupe�nie wyko�czony, znowu brz�czy.
- Halo, m�j malutki, wszystko dobrze?
Mama.
- Wszystko dobrze, mamo, dobrze.
- No co� podobnego, bomba w Sklepie. U nas by to nie by�o mo�liwe.
Chodzi jej o uroczy sklep z artyku�ami �elaznymi na parterze, gdzie sp�dzi�em dzieci�stwo na tym, �eby nie nauczy� si� majsterkowania. Sklep, kt�ry w ko�cu przybra� posta� mieszkania dla dzieci. Zapomina o metalowej �aluzji u Morela, sklepikarza z przeciwka, zdmuchni�tej od plastikowego �adunku w pewien czerwcowy poranek w sze��dziesi�tym drugim. Zapomina o dw�ch facetach w dwurz�d�wkach, kt�rzy przyszli jej poradzi�, �eby uwa�a�a na dob�r klienteli. Urocza jest mama, nie pami�ta wojen.
- Dzieci maj� si� dobrze?
- Dzieci maj� si� dobrze, s� na dole.
- Co robicie w Bo�e Narodzenie?
- Sp�dzimy je we w�asnym gronie, to znaczy w pi�tk�.
- Mnie Robert zabiera do Chalons.
(Chalons-sur-Mame, biedna mama.) M�wi�:
- Brawo dla Roberta!
Zaczyna si� gruchanie.
- Dobry z ciebie syn, m�j malutki.
(No to mamy dobrego syna.)
- Reszta twoich dzieci te� jest niezgorsza, mateczko.
- To dzi�ki tobie, Beniaminku, zawsze by�e� dobrym synem.
(Po gruchaniu �kanie.)
- A ja was porzuci�am...
(No to mamy niedobr� matk�.)
- To nie jest porzucenie, mamo, to odpoczynek, odpoczywasz!
- Co te� ze mnie za matka, Ben, powiedz tylko, co za matka...
Poniewa� ju� obliczy�em, ile czasu potrzebuje, by odpowiedzie� na w�asne pytania, k�ad� delikatnie s�uchawk�, id� do kuchni i szykuj� sobie wy�mienit� kaw� po turecku z piank�. Kiedy wracam do pokoju, matka w telefonie nadal rozprawia o sobie...
- ...to by�a moja pierwsza ucieczka, Ben, mia�am trzy lata...
Wypiwszy kaw� odwracam fili�ank� do g�ry dnem i stawiam j� na spodku. Z g�stych fus�w Teresa mog�aby wywr�y� przysz�o�� ca�ej dzielnicy.
- ...to by�o du�o p�niej, mia�am osiem, a mo�e dziewi�� lat...Ben, s�uchasz mnie?
T� w�a�nie chwil� wybiera domofon, �eby zaskrzecze�.
- S�ucham ci�, mamo, ale musz� ko�czy�, dzieciaki dzwoni� z do�u! No, odpoczywaj zdrowo i pami�taj, brawo dla Roberta!
Odk�adam jedn� s�uchawk� i podnosz� drug�. Cierpki g�os Teresy wwierca mi si� w b�benki.
- Ben, Jeremiasz daje nam popali�, nie chce odrabia� lekcji!
- Uwa�aj, jak si� wyra�asz, Teresa. Nie u�ywaj tego j�zyka, co tw�j brat.
Teraz w�a�nie eksploduje g�os brata.
- To ta cipa daje popali�, nic nie potrafi wyt�umaczy�!
- Uwa�aj, jak si� wyra�asz, Jeremiasz, nie u�ywaj tego j�zyka, co twoja siostra. I daj mi Klar�, dobra?
- Beniamin?
Ciep�y g�os Klary. Zielony aksamit, dobrze naci�gni�ty, po kt�rym ka�de s�owo toczy si� z cich� oczywisto�ci� bielutkiej kuli.
- Klara? Jak tam Malec?
- Gor�czka spad�a. Ale wezwa�am ponownie Laurentego, m�wi, �e dzieciak musi ze dwa dni posiedzie� w cieple.
- Narysowa� jeszcze jakie� �wi�teczne Potwory?
No i g�osik Malca.
- Z tuzin, ale s� o wiele mniej czerwone. Sfotografowa�am je. Ben, zrobi�am zapiekank� na dzi� wiecz�r. B�dzie gotowa za godzin�.
- Przyjd�. Daj Malca.
- Tak, Ben?
- Nic. Tylko chcia�em ci powiedzie�, �e mam nowe zdj�cie Tea do twojego albumu i �e dzi� wieczorem opowiem wam now� histori�.
- Histori� o potworze?
- Histori� o bombie.
- Aha? Te� super...
- Teraz musz� z godzink� pospa�. Kto si� zbli�y do domofonu, zabij.
- Dobrze, Ben.
Odk�adam s�uchawk� i opadam na wyrko, zasypiaj�c, zanim g�owa zetknie si� z poduszk�.
Godzin� p�niej budzi mnie wielki pies. Zaatakowa� z flanki. Od ciosu sturla�em si� pod ��ko i zatrzyma�em pod �cian�. Korzysta z tej okazji, by mnie ca�kowicie unieruchomi� i zabra� si� do robienia mi toalety, rano nie mia�em na to czasu. Sam cuchnie jak miejskie wysypisko �mieci. J�zor zalatuje mu jakby zje�cza�ym rybskiem, tygrysi� sperm�, ca�ym pieskim Pary�em.
M�wi�:
- Prezencik?
Wykonuje skok do ty�u, siada na swym nieopisanym dupsku i, z wywieszonym ozorem, patrzy na mnie spu�ciwszy �eb. Szperam w kieszeni marynarki, wyci�gam opakowan� pi�k�, pokazuj� mu i m�wi�:
- Dla Juliusza. Weso�ych �wi�t.
Na dole, w dawnym sklepie z artyku�ami �elaznymi, muszkato�owa wo� zapiekanki jeszcze d�ugo wisi w powietrzu, kiedy dzieci s� ju� ze mn� w samym sercu opowie�ci. Oczy nad pi�amami ws�uchuj� si� we mnie, a nogi bujaj� w powietrzu pod pi�trowymi ��kami. Jestem w�a�nie w momencie, gdy Lehmann przeciera sobie szlak do oszala�ej zje�d�alni. Odgarnia t�um na boki pot�nym mechanicznym ramieniem, kt�re mu na t� okoliczno�� wymy�lam.
- Jak straci� w�asn� r�k�? - przerywa mi kr�tko Jeremiasz.
- W Indochinach, na drodze do Dalatu, na trzysta siedemnastym kilometrze, w zasadzce. Jego ludzie tak go kochali, �e dali drapaka, zostawiaj�c go sam na sam z t� r�k�, kt�ra ju� le�a�a osobno.
- I jak z tego wyszed�?
- Po trzech dniach kapitan z jego kompanii sam po niego wr�ci�.
- Po trzech dniach? A co on jad� przez te trzy dni? - pyta Malec.
- Swoj� r�k�!
Zr�czna odpowied�, kt�ra zadowala wszystkich: Malec ma swojego potwora, Jeremiasz opowie�� o wojnie, Klara porcj� humoru. Co do Teresy, to sztywna jak protokolantka przy biurku stenografuje jak zwykle moje opowiadanie w ca�o�ci, wraz z dygresjami. To dla niej doskona�y trening do tej szko�y dla sekretarek. Przez dwa lata nocnych �wicze� przepisa�a ju� Braci Karamazow, Moby Dicka, Fantazj� u Pluk�w, Gost� Boerlinga, Asfaltow� d�ungl� plus dwa albo trzy produkty mojej w�asnej piwniczki umys�owej.
Opowiadam zatem a� do chwili, gdy mruganie powiek wskazuje, �e baterie si� wyczerpa�y. Kiedy zamykam za sob� drzwi, choinka migocze w ciemno�ci. Nie�le z tego wybrn��em. Ani przez chwil� nie pomy�leli, �eby si� rzuci� na prezenty. Opr�cz Juliusza, kt�ry od dw�ch godzin biedzi si�, jak rozwin�� swoj� paczk� nie rozdzieraj�c papieru.
4
Zdarzenie nast�pne zapowiada d�wi�k dzwonka nazajutrz, dwudziestego pi�tego grudnia, o �smej rano. Mam zamiar rykn��: "Wej��, otwarte!", ale powstrzymuje mnie pewne niedobre wspomnienie. W taki w�a�nie spos�b w zesz�ym tygodniu Juliusz i ja stan�li�my oko w oko z trumn� z jasnego drewna, ustawion� na �rodku korytarza - przy trumnie trzech cokolwiek zaambarasowanych tragarzy. Najmizemiejszy rzek� z prostot�:
- My po trupa.
Juliusz jednym susem schowa� si� pod wyrko, a ja - w�osy na sztorc, m�tne spojrzenie - pokaza�em niepocieszony na moj� pi�am�:
- Wpadnijcie znowu za pi��dziesi�t lat, nie jestem ca�kiem got�w.
No wi�c dzwonek. Wlok� si� do drzwi, za mn� Juliusz, kt�ry zawsze lubi zawiera� znajomo�ci. Niez�y byk - same mi�nie - w lotniczej bluzie z futrzanym ko�nierzem stoi przede mn� jak irlandzki spadochroniarz zrzucony na okupowan� Francj�.
- Inspektor praktykant Caregga.
Awans od pa�ki do wiecznego pi�ra. Ledwo ta masa wtoczy�a si� do �rodka, a ju� Juliusz wwierca mu mord� mi�dzy po�ladki. Gliniarz siada po�piesznie, bynajmniej nie wal�c mojego psa w pysk. Mo�e ten szczeg� sprawia, �e proponuj�:
- Kawy?
- Je�eli pan robi dla siebie...
Id� do kuchni. Gliniarz pyta:
- Nigdy pan nie zamyka drzwi?
- Nigdy.
My�l�: "Nie mog� ze wzgl�du na swobod� seksualn� mojego psa", ale tego nie m�wi�.
- Mam tylko kilka pyta�. Rutyna.
Dok�adnie tego si� spodziewa�em. Budzonko dla przyk�adnych pracownik�w Sklepu. W pierwszej kolejno�ci wizyta gliniarzy u dziesi�ciu dzia�aczy zwi�zkowych i tuzina przyjemniaczk�w niezrzeszonych. Prezent gwiazdkowy Dyrekcji dla jej drogich podopiecznych.
- Pan �onaty?
Os�odzona woda �piewnie szumi w miedzianej maszynce.
- Nie.
Wsypuj� trzy �y�eczki mielonej tureckiej kawy i powolutku mieszam, a� stanie si� aksamitna jak g�os Klary.
- A dzieci tam, na dole?
Stawiam maszynk� na ogniu i czekam, a� kawa podejdzie pod wierzch, bacz�c, by si� nie zagotowa�a.
- Przyrodni bracia i siostry, dzieci mojej matki.
Podczas gdy o��wek czerni papier w notesiku, inspektor Caregga zadaje nast�pne pytanie:
- A ojcowie?
- Rozproszeni.
Rzucam okiem przez drzwi do kuchni, Caregga zapisuje, �e moja biedna matka rozprasza m�czyzn. Nast�pnie zjawiam si� z dzbankiem i fili�ankami. Lej� g�sty wywar. Powstrzymuj� wyci�gni�t� r�k� inspektora.
- Niech pan zaczeka, fusy musz� opa�� na dno.
Fusy opadaj�.
Juliusz, siedz�cy przy jego nodze, po�era go wzrokiem.
- Jak� ma pan funkcj� w Sklepie?
- Daj� si� ochrzania�.
Ani mrugnie. Zapisuje.
- Poprzednie miejsce pracy?
O kurcz�, lista b�dzie d�uga: magazynier, barman, taks�wkarz, nauczyciel rysunku w instytucji religijnej, sonda�ysta w bran�y myde� toaletowych, na pewno jeszcze o czym� zapomnia�em, no i kontroler techniczny w Sklepie, moja ostatnia robota.
- Od?
- Od czterech miesi�cy.
- Podoba si� panu?
- Tak sobie. O wiele za dobrze p�atna jak na to, co wykonuj�, ale za ma�o jak na to, ile si� upieprz�.
(Trzeba, u licha, podnie�� poziom rozmowy!)
Notuje.
- Nic pan wczoraj nie zauwa�y� niezwyk�ego?
- A jak�e! Bomba wybuch�a.
Tym razem jednak podnosi g�ow�. Ale dok�adnie tak samo bezbarwnym tonem u�ci�la:
- Chodzi mi o czas przed wybuchem.
- Wtedy te� nic.
- Podobno by� pan trzykrotnie wzywany do dzia�u reklamacji?
Ano w�a�nie. Opowiadam mu o kuchence, odkurzaczu i piroma�skiej lod�wce.
Grzebie w wewn�trznej kieszeni i rozk�ada przede mn� plan Sklepu.
- Gdzie znajduje si� dzia� reklamacji?
Pokazuj�.
- Przechodzi� pan wi�c co najmniej trzy razy obok dzia�u zabawek?
Ale dedukuje, zuch!
- Istotnie.
- Czy pan tam przystawa�?
- Tak, przez dziesi�� sekund za trzecim nawrotem.
- Nic pan nie zauwa�y� specjalnego?
- Poza faktem, �e celowano do mnie z AMX 30, nic.
Zapisuje w milczeniu, zak�ada skuwk� na pi�ro, wypija kaw� jednym haustem, razem z fusami, wstaje i m�wi:
- To by by�o wszystko. Prosz� nie wyje�d�a� z Pary�a, mog� by� jeszcze pytania, do widzenia, dzi�kuj� za kaw�.
No i tyle. Nie tylko w filmach zdarza si�, �e cz�owiek siedzi i d�ugo patrzy na zamkni�te drzwi. Juliusza i mnie urzek�a szczera natura inspektora Careggi. Przed ch�opakiem stoi wielka przysz�o�� w brygadzie rozrywki. Ale za to mam ju� bajeczk�, kt�r� dzi� wieczorem zaserwuj� dzieciakom: o tym, co powy�ej, tyle �e odpowiedzi b�d� eksplodowa� jedna po drugiej, pe�ne b�yskotliwego humoru, a rozstanie przebiegnie w atmosferze nienawi�ci, nieufno�ci i podziwu; gliniarzy b�dzie dw�ch, dw�ch drani mojego w�asnego pomys�u, kt�rych dzieci dobrze ju� znaj�: jeden ma�y, kud�aty, nieopisanej brzydoty, jak hiena, i olbrzymi �ysol - z wyj�tkiem pary bak�w, kt�re niczym wykrzykniki rysuj� si� na jego pot�nych szcz�kach.
- D�ib Hiena i Pat Bako! - zawyje Malec.
- D�ib Hiena z imienia i z wygl�du - dopowie Jeremiasz.
- Pat Bako z imienia i z fryzury - dorzuci Malec.
- Gorszy od Eddiego Trumny i bardziej nieobliczalny ni� Drewniany Czech.
- Czy s� zaprzyja�nieni? - zapyta Klara.
- Nie rozstaj� si� od pi�tnastu lat - odpowiem - ratowali sobie wzajemnie �ycie niezliczon� ilo�� razy.
- Jaki maj� w�z? - spyta Jeremiasz, kt�ry uwielbia, �eby mu odpowiada� na pytania.
- Peugeota 504, r�owy kabriolet, sze�� cylindr�w w V, niebezpieczny jak rekin.
- Spod jakiego s� znaku? - zapyta Teresa.
- Spod Byka, obydwaj.
Kiedy po wyj�ciu Careggi id� do dzieci, choinka ja�nieje ca�ym, jak to si� m�wi, swoim blaskiem. Jeremiasz i Malec wydaj� okrzyki, niczym mewy w�r�d oceanu papier�w po prezentach. Teresa, z brwiami zmarszczonymi jak prawdziwy zawodowiec, przepisuje moj� wczorajsz� opowie�� na nowiutkiej maszynie z karbowan� ga�k�. Luna - przysz�a do nas w odwiedziny - ogl�da scen� rodzinn� ze �z� w oku, stopy rozstawi�a, jakby by�a w sz�stym miesi�cu. Odnotowuj� nieobecno�� Laurentego. Klara p�ynie mi na spotkanie w d�ersejowej sukni, wygl�da zgrabnie jak p�omyczek. Trzyma w r�ku star� Leic�, kt�rej mi milcz�co od lat
zazdro�ci�a i z kt�r� w ko�cu dla niej si� rozsta�em uwzgl�dniwszy jej nami�tno�� do zdj��. Sukienk� wybra� Teo. W tej dziedzinie zawsze nale�y ufa� m�czyznom, kt�rzy wol� m�czyzn. (A mo�e to przes�d.)
- Masz, Beniamin, prezent dla ciebie.
To, co Klara mi podaje, jest �adnie zapakowane. W kartonowym pude�ku, w bibu�ce, para bamboszy nadziewanych futrem jak kremem. Dok�adnie to, o co mi chodzi�o. Tak jest, mamy Bo�e Narodzenie.
5
Nast�pnego dnia, dwudziestego sz�stego, powr�t do pracy. Jak co dzie� Juliusz towarzyszy mi do metra Pere-Lachaise, po czym udaje si� na podryw po Belleville, podczas kiedy ja zajmuj� si� zarabianiem na jego mich�. W o�linionych szcz�kach od przedwczoraj wiecz�r siedzi nowiutka pi�eczka.
Gazeta, kt�r� kupuj�, rozwodzi si� obszernie na temat strasznego zamachu w Sklepie. Poniewa� jedna ofiara to niewiele, autor artyku�u opisuje, czego mogliby�my by� �wiadkami, gdyby ich by�o tuzin. (Chcesz zobaczy� prawdziwy sen, to si� obud�...) Nast�pnie pismak po�wi�ca jednak par� wierszy biografii zmar�ego. By� to porz�dny cz�owiek, w�a�ciciel warsztatu samochodowego w Courbevoie, sze��dziesi�ciodwulatek, kt�rego s�siedzi serdecznie op�akuj�, ale kt�ry "szcz�liwie" by� kawalerem, bezdzietnym kawalerem. Nie, nie przywidzia�o mi si�, naprawd� przeczyta�em "szcz�liwie kawalerem i bezdzietnym". Rozgl�dam si� dooko�a: fakt, �e Pan B�g Przypadek w pierwszej kolejno�ci zabija "szcz�liwie" kawaler�w, nie wydaje si� nikomu psu� dobrego samopoczucia w rodzinnym sosie metra. Wprawia mnie to w tak dobry humor, �e wysiadam przy Republice, zdecydowany odby� reszt� drogi na piechot�. Zimowy poranek, ponury, lepki, lodowaty. Zat�oczony Pary� jest ka�u�� ��t� od klej�cych si� do niej �wiate�.
Ba�em si�, �e si� sp�ni�, ale Sklep jest jeszcze bardziej sp�niony ode mnie. Ze swymi �elaznymi �aluzjami spuszczonymi na wielkie szyby wystawowe robi wra�enie poddanego kwarantannie. Z podziemnych kot��w wydobywa si� para i rozchodzi w porannej mgle. Gdzieniegdzie jednak niewielkie prze�wity daj� zna�, �e serce bije. Wchodz� wi�c i natychmiast zalewa mnie potok �wiat�a. Za ka�dym razem ten sam szok. Na zewn�trz jest ciemno i ponuro, a w �rodku l�ni. Ca�y ten blask - kt�ry bezg�o�n� kaskad� sp�ywa z wy�yn Domu Towarowego, odbija si� od luster, mosi�dz�w, szyb, sztucznych kryszta��w, wlewa pomi�dzy rz�dy stoisk, obsypuj�c cz�owiekowi dusz� jak py� - ca�y ten blask nie tyle �wieci, co stwarza pewien �wiat.
O tym to dumam, podczas gdy gliniarz zr�cznymi palcami przeszukuje mnie od st�p do g��w, by stwierdzi�, �e nie jestem bomb� atomow�, i przepu�ci�.
Nie przyszed�em jako pierwszy. Wi�kszo�� pracownik�w zgromadzi�a si� ju� w przej�ciach na parterze. Patrz� w g�r�. Przede wszystkim kobiety. Oczy b�yszcz� im podejrzanie, jakby s�ucha�y Ducha �wi�tego. Wy�ej, na mostku kapita�skim, grucha do mikrofonu Sinclair. Oddaje honor "podziwu godnej postawie personelu" podczas ostatnich "wydarze�". Zapewnia o pe�nym wsp�czuciu Dyrekcji dla Chantredona, faceta, kt�ry przelecia� przez gablot� z kosmetykami i leczy swe rany w szpitalu. Przeprasza tych, kt�rym policja z�o�y�a wczoraj wizyt�. Wszyscy pracownicy musz� przez to przej�� "z Dyrekcj� w��cznie", ale jedynie po to, by "wnie�� do �ledztwa wszystkie elementy niezb�dne do jego pomy�lnego zako�czenia".
Je�li chodzi o niego, Sinclaira, to ani przez chwil� nie s�dzi, �eby zamach m�g� zosta� dokonany przez .jednego z moich wsp�pracownik�w". Nie jeste�my bowiem jego "pracownikami", ale w�a�nie jego "wsp�pracownikami", jak to uroczy�cie oznajmi� na posiedzeniu Rady Nadzorczej. Wielkie przeprosiny dla "wsp�pracownik�w" za ma�e przeszukanie przy wej�ciu. On sam go nie unikn��, a i klienci b�d� musieli mu si� podda�, dop�ki trwa �ledztwo.
Patrz� na Sinclaira. M�ody. Przystojny. Wspi�� si� szybko. Stanowi pewien autorytet. Ma dyplom renomowanej wy�szej uczelni ekonomicznej, gdzie przede wszystkim nauczyli go, jak umiej�tnie wykorzystywa� sw�j g�os i jak si� ubiera�. Reszta przysz�a sama. Przemawia wr�cz czule, a spod blond kosmyka s�czy si� �agodne spojrzenie zabarwione smutkiem. Sinclair nie pasuje do Sklepu. Otaczaj�cy go pracownicy, szef personelu, kierownicy pi�ter, wyszkoleni na medal bardziej si� nadaj� do swojego zawodu. Stoj� wszyscy pod sznurek, wzd�u� poz�acanej balustrady na pierwszym pi�trze. Maj� okoliczno�ciowe miny. Dobrze nadstawiwszy ucha mo�na by us�ysze�, jak na ich odpowiedzialnych piersiach wyrastaj� odznaczenia. Na sam� tak� my�l bierze mnie �miech. �miej� si�. Stoj�cy przede mn� facet si� odwraca. To Lecyfre, delegat zwi�zkowy w ca�o�ci i w szczeg�ach.
- Wystarczy, Malaussene, zamknij buzi�.
M�j wzrok spoczywa na tym t�umie w stanie ekstazy, potem na ogolonym karku Lecyfre'a, potem zn�w na trybunie oficjalnej. Bez gadania, ma talent ten Sinclair. Zrozumia� co�, czego ja nie zrozumiem nigdy.
Zostawiam nabo�e�stwo w�asnemu biegowi i udaj� si� do szatni. Otwieram swoj� metalow� szafk� i wyjmuj� s�u�bowy garnitur. Nie jest moj� w�asno�ci�. Po�yczka firmy. Ani zanadto staro�wiecki, ani zanadto modny. Lekki �lad szarzyzny, czego� trac�cego myszk�, zbyt porz�dnego. Wygl�da tak, �e kto�, kto go nosi, ch�tnie ju� by sobie kupi� drugi. Trzymam garnitur na odleg�o�� wyci�gni�tej r�ki, jakbym wk�ada� go pierwszy raz. Z zamy�lenia wyrywa mnie szyderczy g�os:
- Dojrza�e�, Ben? Chcesz si� zamieni� na kt�ry� z moich?
To Teo, dzi� na odmian� wystrojony od Ceruttiego. Tak cz�sto si� przebiera przed swoimi posiedzeniami w fotoautomacie, �e jego szafa p�ka w szwach, tote� zaanektowa� tak�e i moj�. Klucz jest wsp�lny. Codziennie rano si�� wyci�gam moje ubranie s�u�bowe spomi�dzy jego makaroniarsko-hollywoodzkiej garderoby.
- Bez �art�w, chcesz jeden? Obs�u� si�!
Odmawiam ruchem d�oni.
- Dzi�kuj�, Teo, zwa�ywszy, jaki to weso�y mundurek, zastanawia�em si� w�a�nie, czy jestem rzeczywi�cie stworzony do tej roboty.
G�ba a� mu si� �mieje.
- Codziennie, kiedy patrz� na moj� garderob�, zadaj� sobie dok�adnie to samo pytanie. M�wi� sobie, �e urodzi�em si� heteroseksualist�, a jest ze mnie peda�.
Co m�wi�c, udaje si� ze mn� do podziemia, krainy majsterkowicz�w, jego kr�lestwa. Melduje si� tu codziennie rano na dobre p� godziny przed sprzedawcami. Kontroluje puste przej�cia, jak Napoleon szeregi poborowych przed hekatomb�. Nieobecno�� na apelu najmniejszej wkr�tki zauwa�a b�yskawicznie, najdrobniejszy �lad nieporz�dku w gablotach sprawia mu dotkliwy b�l.
- Moi staruszkowie straszliwie tu ba�agani�.
Wzdycha. Odk�ada rzeczy na miejsce. M�g�by ca�e podziemie u�adzi� z zamkni�tymi oczami. To jego rewir. Kiedy znajdziemy si� tutaj tylko my dwaj, jest cicho jak przed stworzeniem �wiata.
- Klarze podoba�a si� suknia?
- Cude�ko odziane w cude�ko, Teo.
M�wimy szeptem. Znajduje elektryczn� pozytywk� w pojemniku na k�ka do foteli.
- Moim starym, widzisz, przede wszystkim nawala pami��. �api� byle co i odk�adaj� byle gdzie, �eby natychmiast zwin�� co� innego. Zach�anni i nienasyceni jak bachory...
Kr�lestwo Tea istnieje od czas�w, kiedy by� jeszcze szeregowym sprzedawc� narz�dzi. Mia� tak dobre serce dla r�nych okolicznych wapniak�w, �e mogli sobie spokojnie przychodzi� i ca�ymi dniami majsterkowa� na sto�ach, tote� by�o ich coraz wi�cej.
- Sam pochodz� z ulicy, wiem, co to znaczy. Nie chc� ich tak zostawi�, mogliby zej�� na z�� drog�.
Tak odpowiada tym, kt�rzy narzekaj� na t� inwazj� stulatk�w.
- Tutaj maj� poczucie, �e buduj� sobie jaki� �wiat, nie odbieraj� nikomu chleba.
Im wy�ej w hierarchii wznosi� si� Teo, tym wyra�niej zwi�ksza�a si� liczba staruszk�w. Niekt�rzy przybywali z najbardziej oddalonych przytu�k�w. Od kiedy za� Sinclair mianowa� go Cesarzem Dzia�u Majsterkowania (nie tylko potrafi zbudowa� Pary� z byle czego, ale nadto sprzeda maszyn� do strzy�enia trawy komu�, kto akurat przyszed� po wyposa�enie �azienki), ca�e podziemie nale�y do staruszk�w Tea.
- Czuj� przedsmak ich raju.
- Sk�d wytrzasn��e� te szare bluzy?
- Zlikwidowano sierociniec obok mnie. Kiedy je maj� na sobie, przynajmniej zawsze wiem, gdzie s�.
W po�udnie, w ma�ej restauracyjce, dok�d uciekamy, by nie je�� w sto��wce, Teo wybucha nagle szalonym �miechem.
- Wiesz co?
- Co?
- Lehmann rozpuszcza plotki, �e jestem gerontofilem. Jakby pedalstwo w sp�nionym wieku, kapujesz? (Poczciwina ten Lehmann...)
- Aha, a propos pedalstwa, daj to Malcowi do jego albumu.
Jest to nowe zdj�cie. Teo w wi�niowym garniturze z jedwabnego weluru, w butonierce mimoza. Na odwrocie napis, kt�ry Malec starannie przekaligrafuje.
Tak wygl�da Teo-statek spacerowy.
Niech zrozumie, kto potrafi. Teo rozumie. Oraz jego niezliczeni przyjaciele, kt�rzy znajduj� te fotograficzne przes�ania przypi�te na jego drzwiach, kiedy nie ma go w domu. A Malec? Czy powinienem mu zabroni� tego kolekcjonowania? Wiem, �e dzieciaki to nie bran�a Tea, ale mimo wszystko...
6
Wczesnym popo�udniem w przegr�dce wyl�dowa�y ju� ze dwie, trzy reklamacje - jedna ci�kiego kalibru, z okolicy mebli sypialnianych. Lehmann ka�e mnie wezwa�. Przechodz� obok zabawkowego. Ani �ladu po wybuchu. Lada nie zosta�a zreperowana, ale w nocy wymieniona. Na identyczn�, dok�adnie tak� sam�. Dziwne uczucie, jakby eksplozji nie by�o, jakbym pad� ofiar� jakiego� zbiorowego przywidzenia. Jakby kto� chcia� mi wyci�� kawa�ek pami�ci. Takie deprymuj�ce my�li, podczas gdy za spraw� ruchomych schod�w dzia� zabawek pogr��a si� w zat�oczonych czelu�ciach Domu Towarowego.
Facet, kt�ry z�orzeczy Lehmannowi, ma tak szerokie ramiona, �e blokuje oszklone drzwi w ca�o�ci. Z takimi plecami mo�na spowodowa� za�mienie s�o�ca. Zrazu nie widz� g�owy Lehmanna. S�dz�c po drganiu mi�ni pod bluz� klienta i �yle pulsuj�cej pod zaczerwienion� sk�r� szyi, sytuacja Lehmanna nie jest �atwa. To co�, co przed nim stoi, nie nale�y bynajmniej do gatunku olbrzym�w dobrotliwych. Sangwinik, kt�ry nie podnosi g�osu. Tacy s� najgorsi. Nie post�pi� ani kroku naprz�d. Zamkn�� za sob� drzwi i mamrocz�c wylewa swoje �ale z palcem wyci�gni�tym w kierunku Lehmanna. Pukam dyskretnie trzy razy. Cichutkie puk, puk, puk.
- Wej��!
Rety, w g�osie Lehmanna brzmi niepok�j. Mastodont nie odwracaj�c si� sam otwiera drzwi. Przemykam pomi�dzy jego r�k� a futryn� z l�kliw� zr�czno�ci� zbitego psa.
- Trzy dni szpitala i dwa tygodnie zwolnienia zarobi ten wasz kontroler techniczny.
To g�os klienta. Opanowany, jak si� spodziewa�em, i pe�en gro�nej determinacji. Nie przyszed� si� uskar�a� ani dyskutowa�, ani nawet ��da� - przyszed� egzekwowa� swoje prawo si��, i ju�. Wystarczy raz spojrze�, by zrozumie�, �e nigdy nie funkcjonuje inaczej. Wystarczy spojrze� po raz drugi, by stwierdzi�, �e to go nie zaprowadzi�o zbyt wysoko w hierarchii spo�ecznej. Chyba doskwiera mu serce. Ale Lehmann nie czuje tych rzeczy. Przyzwyczajony do rozdawania cios�w obawia si� tylko jednego: �e sam oberwie. W tej za� kwestii klientowi mo�na na pewno zaufa�.
Nadaj� wyraz takiej grozy moim oczom, �e Lehmann zbiera si� wreszcie na odwag�, by mnie wtajemniczy� w spraw�. Kr�tko m�wi�c, pan Jakmutam, tu obecny, z zawodu nurek morski (po co ten szczeg�? �eby udokumentowa� mi�nie?), zam�wi� w zesz�ym tygodniu ��ko metr czterdzie�ci w dziale mebli drewnianych litych.
- Lite drewno to przecie� pa�ski dzia�, Malaussene?
Moje nie�mia�e przytakni�cie.
- A wi�c zam�wi� ��ko metr czterdzie�ci, orzech rze�biony, model TP 885 w pa�skim dziale, panie Malaussene, ��ko, w kt�rym obie nogi u wezg�owia z�ama�y si� przy pierwszym u�yciu.
Przerwa. Rzut oka na nurka, kt�rego dolna szcz�ka masakruje drobin� gumy do �ucia. Rzut oka na Lehmanna, kt�ry jest zadowolony, �e mo�e przekaza� pa�eczk� mnie.
- Gwarancja - powiadam.
- Gwarancja swoj� drog�, ale pan za co innego odpowiada, w przeciwnym razie nie wezwa�bym pana.
Zbyt to, jak na mnie, skomplikowane.
- W tym ��ku by� jeszcze kto�.
Takiej przyjemno�ci Lehmann, nawet maksymalnie spietrany, sobie nie daruje.
- Pewna m�oda osoba, je�li pan wie, co...
Reszta zdania ulatnia si� jednak pod tn�cym jak brzytwa spojrzeniem olbrzyma. On za� lakonicznie ko�czy:
- Jeden obojczyk i dwa �ebra. Narzeczona. W szpitalu.
- Oooch!
Wyda�em prawdziwy okrzyk. Okrzyk b�lu. Na kt�ry obaj podskoczyli.
- Oooch!
Jakby mi kto� dal kuksa�ca w �o��dek. Nast�pnie wciskam �okie� mi�dzy �ebra i oto robi� si� blady jak prze�cierad�o. Tym razem Herkules post�puje jednak krok do przodu, a nawet czyni gest, jakby pr�bowa� mnie podtrzyma� na wypadek, gdybym mia� zemdle�. Zd�awiony g�os, zaczynam si� dusi�. Chwiej� si� i opieram o biurko Lehmanna.
- Zrobi�em co� takiego?
Samo wyobra�enie sobie, jak ta g�ra miecha spada z wysoko�ci swojej trampoliny na cia�o Luny albo Klary i �amie im wszystkie kosteczki, wystarczy, �eby wydusi� ze mnie niepodrabiane, gwarantowane �zy. Z zalan� twarz� pytam:
- Jak si� nazywa�a?
Reszta idzie jak po ma�le. Szczerze przej�ty moim wzruszeniem pan Mi�sie� z miejsca wypuszcza powietrze. Nadzwyczajne. Prawie �e rysuje si� kszta�t jego serca. Lehmann natychmiast z tego korzysta i oskar�a mnie. Sk�adam dymisj� szlochaj�c. Lehmann szydzi, �e to by�oby zbyt proste. Uderzam w ton b�agalny dowodz�c, �e Sklep nie mo�e naprawd� niczego oczekiwa� po takim zerze jak ja.
- Bycie zerem kosztuje, Malaussene! Jak ka�da inna rzecz. Dro�ej ni� inne rzeczy!
I proponuje mi za bycie zerem cen� tak wyg�rowan�, �e pot�ny klient przemierza nagle ca�y pok�j i opiera obie pi�ci na biurku.
- Rajcuje ci m�czy� tego faceta?
"Ten facet" to ja. No prosz�, i oto znalaz�em si� pod ochron� Jego Wysoko�ci Mi�nia. Lehmann wola�by, �eby jego fotel by� g��bszy. Tamten wyja�nia, �e ju� w szkole go wkurza�o, kiedy jaki� cwaniaczek dobiera� si� do sk�ry s�abszemu od siebie.
- Wi�c uwa�nie mnie wys�uchaj, dobry cz�owieku.
"Dobry cz�owiek" to Lehmann. W kolorze wosku. Takiego na �wiece, kt�re ludzie zapalaj� wtedy, kiedy chc�, �eby co� si� sko�czy�o. To, czego Lehmann ma wys�ucha�, jest proste. Po pierwsze, tamten wycofuje skarg�. Po drugie, przyjdzie niezad�ugo, �eby sprawdzi�, czy ja nadal pracuj�. Po trzecie, je�li mnie nie b�dzie, je�eli Lehmann mnie wyrzuci...
- Zgniot� ci� tak jak toto!
"Toto" jest �liczn� hebanow� linijk� Lehmanna, kolonialn� pami�tk�, kt�ra w�a�nie p�k�a w palcach mojego wybawcy.
Lehmann dochodzi do siebie dopiero wtedy, kiedy ruchome schody unosz� ostatni centymetr sze�cienny olbrzyma. Dopiero wtedy wali si� po udzie i zaczyna chichota� jak wariat. Nie podzielam jego weso�o�ci. Nie tym razem. Wys�ucha�em uwa�nie do ko�ca tyrady Umi�nionego. "Nie pozw�l, �eby te gnoje wypija�y z ciebie krew, nie daj si�, ma�y", tak mi na odchodnym powiedzia�, a ja zn�w zacz��em rozmow� z samym sob�, jakbym by� kim� innym. Umi�niony my�la�, �e oto dobierze si� do sk�ry wielkiemu Domowi Towarowemu, jakiemu� imperium, albo przynajmniej kontrolerowi technicznemu, pot�nej, abstrakcyjnej Instytucji, i na to si� szykowa�. Samotny chwat, got�w w pojedynk� rzuci� na kolana ca�y garnizon. A tu trafia na niedu�ego typka w nieokre�lonym wieku (yourself, Malaussene), kt�ry wygl�da, jakby zaraz mia� umrze� i, biedny frajer, topnieje jak zwykle z nadmiaru dobroci. Kiedy m�j nurek odwr�ci� si� wychodz�c, spojrza�em na jego buty i pomy�la�em: "Mam nadziej�, �e twoje p�etwy s� w lepszym stanie."
Teraz ja z kolei otwieram drzwi:
- Starczy na dzisiaj, Lehmann, wracam do siebie. W razie potrzeby Teo mnie zast�pi.
�miech wi�nie Lehmannowi w gardle.
- Ta ciota nie za to bierze pieni�dze!
- Nikt nie powinien za to bra� pieni�dzy.
U�miecha si� z ca�� pogard�, na jak� go sta�, nim odpowie:
- W pe�ni podzielam twoje zdanie.
(Oj, nale�a�oby ci si� to mechaniczne rami�, panie Cipowski).
Kiedy ponownie schodz� na d�, w dziale zabawek jest czarno od ludzi.
- Pierwszy raz sprzedajemy wi�cej dwudziestego sz�stego grudnia ni� dwudziestego czwartego!
Uwaga pochodzi od ma�ej rudej z g�ow� wiewi�rki. M�wi tak do kole�anki, podobnej z kolei do �asiczki, kt�ra pakuje boeinga 747. Jej d�ugie palce �lizgaj� si� z fantastyczn� szybko�ci� po granatowym papierze w r�owe gwiazdki, kt�ry samoistnie przybiera posta� paczki. Obok pakuj�cej, na specjalnym stoliku, robot w postaci King Konga demonstruje, co te� to on potrafi. Jest to du�a czarna ma�pa, muskularna, w�ochata, prawdziwsza ni� w naturze. Unosi w ramionach p�nag� lalk�, kt�ra przypomina �pi�c� Klar�. Maszeruje, ale nie posuwa si� naprz�d. Od czasu do czasu odrzuca g�ow� do tym. Czerwone oczy i otwarty pysk miotaj� b�yskawice. Od matowej czerni sier�ci, krwawoczerwonego spojrzenia i biednego cia�ka, kt�re jest takie bia�e w jego straszliwych �apskach, wieje prawdziw� groz�. (Dobry Bo�e, ta praca rzeczywi�cie zaczyna mi ci��y�... a ta lalka naprawd� przypomina moj� Klar�...)
7
Kiedy wracam do siebie, w g�owie nadal w�druje mi wielka czarna ma�pa. A kiedy dzwoni telefon, mam straszne trudno�ci, �eby wydusi� przynajmniej "s�ucham".
- Ben?
To Luna.
- Ben? Wysadzam ma�ego lokatora.
O nie! Nie mam ochoty do tego wraca�. Nie dzi� wieczorem.
Odpowiadam ze z�o�ci�:
- Czego si� po mnie spodziewasz? �e podpal� lont?
Odk�ada s�uchawk�.
Pierwsze, co widz�, kiedy i ja odk�adam swoj�, to weso�a g�ba Juliusza Psa w obramowaniu drzwi. Nie wypu�ci� swojej pi�ki przez ca�y bo�y dzie�. Patrz� na niego z�ym wzrokiem. M�wi�:
- Nie dzi� wieczorem!
Natychmiast wtapia si� w dywan. Ja zasypiam. Po godzinie, budz�c si�, podnosz� s�uchawk� interkomu.
- Klara? Musz� odetchn�� �wie�ym powietrzem, przyjd� po kolacji.
- Dobrze, Ben. Z twojej Leiki wysz�y fantastyczne zdj�cia. Poka�� ci.
Juliusz ci�gle le�y na p�ask. Zezuje na mnie z wyrazem bolesnego oczekiwania. Ten jaki� inny pan jest dla niego niezrozumia�y. Na szcz�cie rzadko go widuje.
Pytam.
- Idziemy na spacerek?
Zrywa si� na cztery �apy. Juliusz zawsze gotowy do wyj�cia, zawsze gotowy do powrotu. Pies.
Nie tylko w Sklepie zdarzaj� si� wybuchy. W Belleville tak�e. Przez te wszystkie brakuj�ce fasady wzd�u� chodnik�w bulwar wygl�da jak bezz�bna szcz�ka. Juliusz wa��sa si� z nosem przy ziemi, entuzjastycznie machaj�c ogonem. Nagle przykuca, by na samym �rodku centralnej alei wznie�� okaza�y pomnik na chwa�� psiego powonienia. Potem odchodzi z dziesi�� metr�w, unosz�c wysoko swoje opas�e pupsko, raczej zadowolony z siebie, i nagle nieruchomieje, jakby zapomnia� o czym� wa�nym. Nast�pnie jak szalony skrobie asfalt tylnymi �apami. Nie jest ani na wysoko�ci swojego g�wienka, ani nie robi tego we w�a�ciwym kierunku, ale ma�o go to obchodzi. Juliusz wywi�zuje si�, czyni to, co do niego nale�y. Nie jest z nim tak, jak z t� lad� w Sklepie, on ma pami��. Nawet je�li jego pami�� ju� nie pami�ta.
O sto metr�w dalej w bellevillskim zachodzie s�o�ca unosi si� j�kliwy g�os muezzina. Wiem, czym sobie zast�puje minaret. Jest tam ma�e kwadratowe okno, wywietrznik od sracza albo lufcik od klatki schodowej, mi�dzy trzecim a czwartym pi�trem zmursza�ej fasady. Przez chwil� poddaj� si� melodyjnemu lamentowi tego ksi�dza z dalekich stron. Wy�piewuje sur�, w kt�rej jest chyba mowa o malwie i jej �wi�tej �odydze rosn�cej wzd�u� nogawki kaleson�w Proroka. S�ycha� w tej surze niezno�ny b�l wygnania. Po raz pierwszy wraca wspomnienie wypatroszonego trupa ze Sklepu. P�niej przypomina mi si� Luna i wymy�lam sobie od drani. Potem znowu flaki mechanika z Courbevoie. Ledwo zd��am oprze� si� o drzewo, �eby tym razem nie rzygn��. Wolnym krokiem przemierzam bulwar i wchodz� do Kutubii.
Juliusz sunie prosto do Hadusza, do kuchni. Na g�os muezzina nak�adaj� si� d�wi�ki rozmowy i postukiwania domino. Pe�no dymu, niemal wszyscy faceci siedz� przy szklaneczce any��wki. Brat muzu�manin z okienka b�dzie mia� sporo roboty, je�eli chce, �eby jego pobratymcy byli w zgodzie z islamem!
Na m�j widok stary Amar u�miecha si� swoim najszczerszym u�miechem. Biel jego w�os�w zawsze mnie zaskakuje. Obchodzi lad� dooko�a i bierze mnie w ramiona.
- No, synu, jak tam?
- W porz�dku.
- A matka?
- W porz�dku. Odpoczywa. W Chalons.
- A dzieci?
- W porz�dku.
- Nie przyprowadzi�e� ich?
- Odrabiaj� lekcje.
- A twoja praca?
- Jako� leci!
Sadza mnie przy stoliku, jednym ruchem k�adzie papierowy obrus; oparty na wyci�gni�tych r�kach o blat, stoi naprzeciwko mnie i u�miecha si�. Pytam:
- A ty, Amar, jak tam?
- W porz�dku, dzi�kuj�.
- A dzieci?
- W porz�dku, dzi�kuj�.
- A twoja �ona? Twoja �ona Jasmina?
- W porz�dku, dzi�ki Bogu.
- Kiedy jej zrobisz nast�pnego?
- Wracam do Algieru w przysz�ym tygodniu, �eby jej zrobi� ostatniego.
�miejemy si�. Jasmina nieraz odgrywa�a rol� mojej matki, kiedy by�em ma�y, a moja w�asna mama odgrywa�a swoj� rol� gdzie indziej.
Amar zajmuje si� innymi klientami. Hadusz stawia przede mn� talerz z kuskusem, kt�ry, je�eli nie mam zamiaru obrazi� Proroka i jego wiernych, b�d� musia� poch�on�� w ca�o�ci.
Widz�c, �e apetyt mi nie dopisuje, Amar siada naprzeciwko.
- Co� nie w porz�dku, h�?
- Nie w porz�dku.
- Jedziesz ze mn� do Algieru?
Why not? Przez kilka sekund rozkoszuj� si� �wietlist� smug�, jak� ta my�l roznieca w mojej g�owie. Amar nalega.
- No? Hadusz zajmie si� dzie�mi i psem.
Ale p�askie oblicze inspektora praktykanta Careggi przywo�uje mnie do porz�dku.
- Niemo�liwe, Amar.
- Dlaczego?
- Z powodu pracy.
Patrzy na mnie z niedowierzaniem, ale sam sobie wyja�nia, �e ka�dy ma swojego szakala, i wstaje, klepi�c mnie w rami�.
- Przynios� ci herbat�.
G�os Um Kalsum p�ynie z wideo. Na ekranie wida� ogromne t�umy na pogrzebie gwiazdy. Zostawiam s�abn�cy �piew za sob� i opuszczam knajp�. Przez chwil� s�ycha� za nami �miech Hadusza.
- Nast�pnym razem nie dam temu burkowi je��, tylko go wyk�pi�!
Opowiadam dzieciakom o pocz�tku �ledztwa - poszukiwania po omacku - o tym, jak moi dwaj gliniarze, D�ib Hiena i Pat Bako, nicuj� �ycie prywatne "wsp�pracownik�w" Sinclaira, jak ekipa duch�w podmienia w ci�gu nocy lad� z dzia�u zabawek, o heroicznym Domu Towarowym, kt�ry dzia�a nadal mimo zagro�enia, jakby nigdy nic. (The show must go on!) Wsz�dzie dooko�a wisz� sznurki, na kt�rych schn� zdj�cia Klary. (Ile godzin z nauki do matury poch�ania jej ta pasja?) S� tu te� zdj�cia gwiazdkowego potwora Malca. Inne pokazuj� znikanie Belleville i wynurzanie si� tych spokojnych akwari�w, z kt�rych powstanie belle ville - pi�kne miasto jutra. I jeszcze jedno zdj�cie mamusi, m�odziutkiej, gdzie� z czas�w mojego przyj�cia na �wiat. Ma ju� w oczach t� t�sknot� za innymi miejscami.
- Mia�a� negatyw?
- Nie, zrobi�am odbitk�.
- Oprawimy to - o�wiadcza Jeremiasz. - Wtedy nie b�dzie mog�a sobie p�j��.
Teresa stenografuje wszystko, co zostaje powiedziane, bez r�nicy, jakby to by�a cz�� ci�gle tej samej gigantycznej powie�ci. Potem, nagle, wbija we mnie sw�j wzrok niedo�ywionej zakonnicy:
- Ben?
- Tak, Teresa?
- �mier� mechanika z Courbevoie...
- Tak?
- Musia� tak sko�czy�. Zbada�am jego uk�ad gwiazd.
Klara posy�a mi szybkie spojrzenie. Sprawdzam, czy Malec �pi, i strzelam morderczym wzrokiem w Jeremiasza, �eby zachowa� dla siebie swoje zwyk�e komentarze. Po czym przywo�uj� na moje jasne oblicze tyle zainteresowania, ile