12398

Szczegóły
Tytuł 12398
Rozszerzenie: PDF

Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby pdf był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

 

12398 PDF Ebook podgląd online:

Pobierz PDF

 

 

 


 

Zobacz podgląd 12398 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 12398 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.

12398 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:

 

Anatol Potemkowski Drugi brzeg rzeki Rozdział 1 Według zaprotokołowanego oświadczenia stewardesy Claudine Schuman, pasażer Józef Kleber o godzinie szóstej czterdzieści zajął miejsce numer dwa w samolocie Nancy-Paryż i zapiął pasy bezpieczeństwa. Było to zgodne z prawdą. Józef Kleber po wejściu do samolotu położył płaszcz na półce, następnie opuścił oparcie siedzenia, zapiął pasy i zasnął. Obudził się trzy dni później w szpi-talu. Lewą nogę miał na wyciągu, prawe ramię w gipsie. Od przegubu lewej ręki biegła cien-ka, plastikowa rurka ku butli, zawieszonej na stojaku ustawionym tak, że mógł widzieć kro-ple, spadające w przezroczystym pojemniczku. Wszystko, co widział, wydawało się zasnute białą mgiełką. Przyczyną był bandaż na głowie, który osunął mu się poniżej brwi. Zrozumiał to po chwili zastanowienia. Spróbował poruszyć prawą nogą. Prawa noga była w porządku, jakby nie uczestniczyła w epizodzie, którego mógł się tylko domyślać. Zgiął nogę w kolanie, następnie uniósł ją w górę i ponownie położył na łóżku. Coś się poruszyło w pokoju i w polu widzenia ukazała się kobieta w białym czepku. – Jak się pan czuje? – zapytała, pochylając się nad nim. Była to osoba w średnim wieku, z miękkimi zmarszczkami wokół ust. Znowu poruszył prawą nogą i znowu nie sprawiło mu to trudności. – Dobrze – odpowiedział. Zaskoczyło go, że głos zabrzmiał cicho. – Dobrze – powtórzył głośniej. – Z tym, że poprzednio czułem się lepiej, kiedy ostatni raz zastanawiałem się nad tym, jak się czuję. Kobieta uśmiechnęła się. Był to optymistyczny uśmiech, niejako zawodowy, ale całkowi-cie wiarygodny. – Nic pana nie boli? – Nic – odparł. – Czy samolot rozbił się? – Nie pamięta pan? Nadal miała uśmiech na twarzy, ale wyglądała na zatroskaną. – Wsiadłem do samolotu i zasnąłem – wyjaśnił. – To było przed siódmą rano. Która jest te raz? Kobieta pogładziła go po lewej ręce, do której miał podłączoną kroplówkę. – Teraz jest południe – powiedziała. – Samolot lądował przymusowo na zaoranym polu i pan urwał się z pasów. Ale to nie było dzisiaj. Nic się nikomu nie stało, nic poważniejszego w każdym razie. Pan ma złamaną rękę i nogę. Wyprostowała się i spojrzała na kroplówkę. Przygięła dwoma palcami metalową płytkę, wiszącą tuż pod butlą, i częstotliwość opadania kropel zmalała. – Nogę ma pan złamaną w trzech miejscach – dodała jakby mimochodem. – Ale nie ma otwartych złamań. Ręka też nie budzi obaw. – Kiedy to było? – zapytał. – Przed trzema dniami. – Trochę mną wstrząsnęło? – domyślił się. – Trochę tak – odpowiedziała. W tydzień później odwiedził go przedstawiciel linii lotniczej. Kleber przyjął go, siedząc oparty o poduszki, ponieważ łóżko dawało się regulować. Wezgłowie było podniesione na tyle wysoko, na ile pozwalała konstrukcja. Nie miał już opatrunku na głowie, tylko plaster na czole. Stojak z kroplówką zabrano wieczorem tego dnia, kiedy odzyskał przytomność. Po rozmowie z pielęgniarką zasnął, obudził się w czasie obchodu. Było biało od fartuchów leka-rzy. Znowu ktoś zapytał, jak się czuje. Odpowiedział, że dobrze. Nazajutrz poddano go ja- kimś badaniom czy zabiegom, znowu zrobiło się biało wokół łóżka, wreszcie dano mu spo-kój. Przedtem jeden z lekarzy powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze. Wyglądał na zawodowego tenisistę, był młody, ale kiedy lekarze wchodzili gęsiego do pokoju, otwierał pochód. – Musi się pan zrosnąć ponownie w jedną całość – powiedział. – W zasadzie to sprawa cierpliwości. – Długo to potrwa? – Trzy miesiące – powiedział tenisista. – Może trochę krócej. Ludzie mają różne cechy in-dywidualne. Między innymi jedni zrastają się szybciej, inni wolniej. Pan nigdy nie miał żad-nych złamań. – Nigdy – powiedział Kleber. – To wiem – rzekł lekarz. – Oglądaliśmy pana na rentgenie kawałek po kawałku. Ale ja-kim cudem pan się nigdy nie połamał? Kleber uśmiechnął się. Tenisista był miły. Chyba naprawdę chciał wiedzieć, jak się to stało czy jak się to mogło stać. – Uważałem na siebie. – Patrzyłem na zdjęcia i nie wierzyłem oczom – powiedział lekarz. – To naprawdę impo nujące. W końcu miał pan różne okazje. Za miesiąc zdejmiemy panu nogę z wyciągu. Jeszcze w drzwiach zatrzymał się. – Prawdopodobnie za miesiąc. Więc proszę być dobrej myśli. Od tego dnia Kleber leżał obłożony tygodnikami ilustrowanymi, czytał o prywatnym życiu gwiazd filmowych i rozwiązywał krzyżówki. Był to niezły sposób spędzania czasu. Odpo-czywał przy pełnej akceptacji otoczenia i nie musiał sobie wyrzucać, że traci niepotrzebnie czas. Z każdym dniem podobało mu się to coraz bardziej. Zaskoczyła go też propozycja jed-nej z sióstr. – Może woli pan leżeć z kimś jeszcze? – zapytała. – Nie, siostro – odpowiedział. – Jeżeli człowiek może być przez chwilę sam, nie burząc ni-czyjego spokoju, nie należy z tego rezygnować. – Myślałam, że może wolałby pan mieć towarzystwo. Mamy miły przypadek złamania ko- ści udowej. Młody aktor z telewizji. Zleciał z konia w czasie zdjęć. – Nie powinien był wsiadać na konia – powiedział Kleber. – To jedyne, co miałbym mu do powiedzenia. Jeżeli siostra chce, to proszę to powtórzyć temu młodemu człowiekowi. – Jak pan woli – powiedziała siostra. Była nieco urażona, że jej inicjatywa nie została do brze przyjęta. – Aktorzy bywają interesujący. Kleber odłożył ilustrowany tygodnik z kroniką skandali. – Niechaj mnie Bóg broni od aktorów – powiedział. – Zwłaszcza od młodych aktorów, a przede wszystkim od młodych aktorów z telewizji. Siostrze też radzę przyjąć taką postawę. Niespodziewanie roześmiała się. – Dla pana to łatwiejsze niż dla mnie. W każdym razie, gdyby coś panu przyszło do głowy, jakiś pomysł, to proszę mi zaraz powiedzieć. Była ładna i młoda. – Siostro – powiedział Kleber. – Mam mnóstwo pomysłów, kiedy na panią patrzę, ale miałbym trudności z ich realizacją. Nawet gdyby mi pani zechciała okazać pomoc. – Wygląda na to, że czuje się pan lepiej – powiedziała i usiadła na krześle obok łóżka. – Ten chłopak z telewizji też się czuje lepiej i już mówi podobne głupstwa. – Proszę potraktować to, co powiedziałem, jako majaczenie. Przepraszam. Siedząc na krześle, podniosła z podłogi rozrzucone pisma i ułożyła na stoliku obok radia. Przy sposobności pokazała ładny dekolt. – Wszystko w porządku – powiedziała, prostując się. – W pewnym sensie jestem lepsza od rentgena. Wiem, kiedy pacjenci zaczynają czuć się lepiej. – Musi pani mieć dość tych żarcików. – Nie – zaprzeczyła. – Cieszymy się wszyscy, kiedy pacjenci dochodzą do zdrowia. Na-prawdę woli pan patrzeć w sufit, zamiast pogawędzić sobie z tym udem? Na przykład o mnie? – Naprawdę. Wolę o pani myśleć niż rozmawiać z kimkolwiek. Widzi pani, znowu wpa- dam w ten ton. Przepraszam. – Już powiedziałam, że to w porządku. – Więc wolę patrzeć w sufit. To jest naturalny stan dla kulturalnego człowieka. Walka o byt jest gwałtem zadawanym lepszym cechom osobowości. – Pan się ze mnie śmieje. – Nie. Jestem od pani zależny i nie mogę się z pani śmiać. Słyszała pani o instynkcie sa-mozachowawczym? – No, więc tu już pan przesadził – powiedziała. – Na ogół ludzie śmieją się z tych, od któ-rych są zależni. To jest higiena psychiczna. – Pewnie pani ma rację – zgodził się. – Brawo. Zaczyna pan myśleć abstrakcyjnie – powiedziała to wolno, odmierzając słowa i stukając palcem w jego gipsowy opatrunek. – Jak pani na imię? – zapytał. – Teresa – odpowiedziała. – Robi pan postępy i chyba odsunę się z krzesłem trochę dalej, na wszelki wypadek. Odsunęła się istotnie, a wówczas ktoś zastukał do drzwi i wszedł, nie czekając na odpo-wiedź. Był to przedstawiciel linii lotniczej, przystojny młody człowiek, ubrany z rozpaczliwie nienaganną elegancją. Pachniał Old Spice’em, czy czymś zbliżonym w cenie, buty miał wy-polerowane nadmiernie, tak że skóra wyglądała jak lakier. Przedziałek we włosach prosty jak przykładnica kreślarska nasuwał myśl o amantach filmowych lat trzydziestych. Przedstawiciel linii lotniczej był serdeczny i opiekuńczy. Co chwila uśmiechał się i wów-czas Kleber spuszczał mimo woli wzrok. Uśmiechnięty przedstawiciel to było więcej, niż mógł wytrzymać. Wizyta przedstawiciela uległa zwłoce, bo lekarze nie wyrażali zgody na niepokojenie cho-rego, obecnie przedstawiciel mógł wyrazić zadowolenie i radość z dobrego stanu zdrowia pana Klebera. Wyraziwszy te uczucia, przedstawiciel zapytał, czy nie należy kogoś zawiado-mić o wypadku. O to już go pytano, kiedy odzyskał przytomność. Pomyślał wtedy o samochodzie, pozo-stawionym na parkingu lotniska w Nancy, ale samochodu nie można było zawiadomić. Teraz przyszło mu do głowy, że młody człowiek może sprowadzić samochód pod szpital. Podniósł wzrok i napotkał uśmiech pełen optymizmu i życzliwości. Wówczas zrezygnował z projektu. – Dziękuję panu – powiedział. – Szczęśliwie nie muszę pana niczym fatygować. – Jesteśmy do dyspozycji naszych pasażerów – powiedział przedstawiciel. Nagle spoważ-niał. – Incydent, tak smutny i godny pożałowania, którego skutki odczuwa pan boleśnie do dzisiaj, ogromnie zmartwił nas wszystkich, zarówno dyrekcję, jak i personel latający i na-ziemny. Polecono mi przekazać panu wyrazy głębokiego ubolewania i życzenia najszybszego powrotu do zdrowia. Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nadal pozostał pan przyjacielem naszej linii i zechciał korzystać z jej usług. – Dziękuję panu – powiedział Kleber. Młody człowiek ujął oburącz jego lewą rękę i parokrotnie ją potrząsnął. – Sprawę odszkodowania nasz dział prawny załatwi z towarzystwem ubezpieczeniowym po otrzymaniu dokumentacji ze szpitala. Część papierów zabieram już dzisiaj ze sobą, resztę otrzymamy po opuszczeniu przez pana szpitala. Wszelkie formalności załatwiają oczywiście nasi adwokaci, to już powiedziałem. Teraz zapiszę panu numer telefonu, proszę zadzwonić po wyzdrowieniu i przyjeździe do Paryża. Będzie pan w Paryżu? – zaniepokoił się. – Tak – powiedział Kleber. – Będę w Paryżu. Leciałem, żeby spotkać się z adwokatem. Teraz będę miał dwie wizyty u adwokatów. Młody człowiek zapisał numer na bilecie wizytowym i położył bilet na stoliku. – Adwokaci zaczynają mnie osaczać – powiedział Kleber i zaraz pożałował tego, ponieważ przedstawiciel uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby, bardzo białe i równe. Siostra Teresa wyszła z pokoju na początku wizyty. Teraz zajrzała przez uchylone drzwi. – Nie jest pan zmęczony? – Już kończymy – powiedział Kleber.Młody człowiek wstał pośpiesznie. – Pewnie pana zbyt długo męczyłem – powiedział i Kleberowi wydało się, że słyszy w je go głosie ulgę. – Przepraszam, siostro. Spojrzał na siostrę i uśmiechnął się. Siostra przełknęła ślinę. – Tu są jeszcze wycinki z prasy – powiedział przedstawiciel linii lotniczej i podał Klebe-rowi kopertę z grubego, żółtego papieru. – Pewnie pan nie miał tych gazet, pomyślałem, że może to pana zainteresować. – Czy pisali o mnie? – Parę słów. Nie zależy nam na popularyzowaniu – zawahał się – nieprzewidzianych lą dowań. Zresztą incydent był zbyt drobny, żeby zainteresować prasę. Znowu oburącz potrząsnął rękę Klebera, uśmiechnął się do siostry i wyszedł. – Uff... – powiedział Kleber. – Dobrze, że go wypłoszyłam? – Bardzo siostrze dziękuję. – Przyszło mi do głowy, że nie jest w pana typie. Zresztą mógł go pan zatrzymać, gdybym się myliła. – Nie myliła się pani. Jeszcze raz bardzo dziękuję – powiedział Kleber.Wtedy siostra też wyszła i mógł przejrzeć wycinki.Były lakoniczne, istotnie prasa nie próbowała robić sensacji z przymusowego lądowania samolotu. Samolot uszkodził podwozie, parę osób opatrzono ambulatoryjnie, jeden z pasaże-rów doznał złamania nogi. W dwóch gazetach wymieniono jego nazwisko: Józef Kleber. Jó-zef Blanchard nie został nigdzie wspomniany. Nikomu nie przyszło na myśl, że może mieć coś wspólnego z wypadkiem. Odłożył kopertę na nocny stolik, potem zdrową ręką przekręcił korbę regulacyjną i łóżko, będące od paru godzin fotelem, stało się ponownie łóżkiem. Leżąc z przymkniętymi oczami, rozważał sytuację. Jedna z gazet, w której wymieniono jego nazwisko, była ze Strasburga, druga z Nancy. Od wypadku minęło dziesięć dni albo dziewięć, jeżeli liczyć od dnia ukazania się notatek prasowych, i nikt się nie odezwał ani ze Strasburga, ani z Karlsruhe. Zupełnie tak, jakby się rozbił w drzazgi. Chociaż nie, gdyby się rozbił, to by wywołało reakcję. Tydzień i nic. Chyba mu dano spokój raz na zawsze. Jeszcze przez parę następnych dni niepokoił się tą sprawą. Potem przestał się niepokoić. Leżał i nudził się, przyglądając się własnej nodze na wycią-gu. Był to znajomy rodzaj nudzenia się, zrodzony ze spokoju i braku pilnych spraw. Normal-nie poprzedzał u Klebera chęć do pracy. Leżał więc i przyglądał się nodze. Wiedział dokład-nie, jak to się będzie dalej rozwijało. Zacznie się od nocy, w trzech czwartych nieprzespanej, od wielokrotnego gaszenia i zapalania światła, od notatek, których odczytanie sprawi mu po-tem sporo trudności. Tak bywało za każdym razem i wyglądało na to, że tym razem też tak będzie. Oglądając nogę, czekał, aż nuda osiągnie odpowiedni stopień stężenia. Któregoś dnia siostra Teresa zapytała, czy nie zmienił zdania i czy nadal chce leżeć sam. Odpowiedział, że tak. – Bo ten chłopak z telewizji tak się nudzi, że jeszcze chwila i zacznie gryźć z nudów po-wietrze. – Za mało czasu mu pani poświęca.Usiadła na krześle, widocznie miała wolną chwilę. – Pan się też nudzi – powiedziała. – Nie – powiedział Kleber. – Ja się nie nudzę. Była to prawda. Pomysł, może jeszcze nie pomysł, nastrój zaczął się nagle konkretyzować. Szałas z liści (palmowych?) roznoszony przez tropikalną ulewę, ciężarówka buksująca w bło-cie, strumienie wody spływające z hełmów żołnierzy, mokre twarze, krzyk, jacyś przypadko-wi ludzie wypychający samochód pod lufami ciężkich, wojskowych pistoletów. – Nawet pism pan nie czyta – powiedziała siostra Teresa. – Włączę panu radio. Lubi pan muzykę? – Proszę włączyć – powiedział z rezygnacją.Nacisnęła klawisz odbiornika i Kleber usłyszał niespodziewanie głos Serge’a. Teresa przełączyła na inną stację. Śpiewała Edith Piaf. – Tyle lat i jeszcze ciągle ją słyszymy – powiedziała. – Czy pan nie sądzi, że w tym jest coś sprzecznego z naturą? – Nie wiem. Może? Ale w fotografii chyba też, jeżeli tak na to patrzeć. Nawet w malarstwie. – Nie – powiedziała. – To jest inaczej niż z fotografią. Nie lubię słuchać głosów umarłych. Boję się. – Magnetofon pozwala szpitalom na utrzymywanie dłuższego kontaktu z pacjentami.Żachnęła się. – Mówi pan głupstwa. Chyba pójdę do tego telewizyjnego uda, żeby posłuchać komplementów. – Przepraszam, Tereso – rzekł Kleber. – Proszę włączyć tego typka, który mówił na po czątku. To Serge Sorbier, cieszy się świetnym zdrowiem. Przełączyła stację, ale zamiast Serge’a usłyszeli muzykę. – Już go nie ma. – Zaraz się odezwie. To spiker. – Zna go pan? – Tak – powiedział. – To mój przyjaciel.Orkiestra przestała grać i Serge zapowiedział następny utwór. – Znam jego głos – powiedziała siostra Teresa. – Nazywa się Serge Sorbier? Kleber potwierdził. Pomyślał przy tym, że Teresa zna pewnie nazwiska spikerów telewi-zyjnych. – Nasi rodzice, moi rodzice – poprawił się – i pani dziadkowie znali nazwiska spikerów radiowych. – I tenorów – powiedziała. – Teraz to się skończyło. Tenorom wyprzęgano konie z karet, Bóg wie po co. Obecnie to nie jest praktykowane. Skończyło się. – Nawet karet nie ma. – O konie też bywa trudno – zauważyła. – Cała sztuka polega na tym, żeby uprawiać od-powiedni zawód w odpowiednim czasie. Ja mam dobry zawód na każde czasy, tylko nudny. – Dziękuję – uśmiechnął się. – Nie mówię o naszej rozmowie, mówię ogólnie. – Na przykład o udzie? – Między innymi. A pana zawód jest dobry? – Tak – odpowiedział. – Chyba tak. Jest bardzo stary i myślę, że się utrzyma. Nie jest za-leżny od koniunktury – w każdym razie w mniejszym stopniu niż inne zawody. – Boże! – powiedziała. – Czy to znaczy, że uprawia pan prostytucję? Przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami i Kleber pomyślał, że jest zabawna i ładna. Zaczęła się śmiać, nim odpowiedział. – Prawie każdy uprawia prostytucję, ale pani o tym nie wie, bo jest pani za młoda. Ta świadomość przychodzi z wiekiem. – Sądziłam, że to z wiekiem mija. – Mówię o świadomości. Muzyka w radiu skończyła się i znowu usłyszeli Serge’a. – Przed wojną byłby popularny – powiedział. – Ale pani przed wojną nie było na świecie. – Pana też. – Mnie też – zgodził się. – Ale mówiłem o pani dziadkach i moich rodzicach. – Jesteśmy spokrewnieni? – zdziwiła się. – Dlaczego? – Mówił pan o swoich rodzicach i moich dziadkach. – Ślicznie pani wygląda – powiedział Kleber. – Czy to znaczy, że kiedy spróbowałam zażartować, uroda wyszła na pierwszy plan? – Nie – zaprzeczył. – Po prostu nie chciałbym, żeby pani poszła do uda na komplementy. – Mam zostać? – Tak. Przyglądała mu się zmrużonymi oczami. – O ile pana znam, mam coś panu załatwić? – Przecież pani mnie nie zna – powiedział. – Owszem. Jeżeli pan rezygnuje z patrzenia w sufit, to coś w tym musi być. – Ostatnio przyglądałem się swojej nodze na wyciągu. – O co chodzi? – zapytała rzeczowo. – Jest pani osobą przemądrzałą – powiedział Kleber. – Chcę zatelefonować do Paryża. – No więc! – ucieszyła się. – Nie jest pan dla mnie zagadką. Jak wyglądam? – Olśniewająco – rzekł Kleber. – Patrzy pani przeze mnie jak przez szkło. Jest do zała-twienia to z telefonem? – Oczywiście. Przyniosła aparat telefoniczny i ustawiła na stoliku obok łóżka. Następnie włączyła prze-wód do gniazdka. – Zna pan numer? – Tak – powiedział. – Dziękuję. – Proszę pozdrowić ode mnie pana Serge’a Sorbiera. Ukłony i komplementy od nieznajo-mej wielbicielki. Gdyby miał karetę i wystarał się o konia, to nie wiem, czy umiałabym się powstrzymać! Była już w drzwiach, kiedy powiedział: – Ukłony dla uda. – Dziękuję – powiedziała. – Szaleje pan za mną? – Tak – odparł. Włączył radio i usłyszał głos Serge’a. Czekał do końca zapowiedzi, potem nakręcił numer studia rozgłośni paryskiej. – Jesteś w mieście? – zapytał Serge.Kleber wyjaśnił w paru słowach sytuację. – Ile to ma trwać? – Trzy miesiące. – O Jezu! – zmartwił się Sorbier. – To znaczy, że mam do ciebie przyjechać. – Tak – potwierdził Kleber. – To znaczy najpierw do Nancy, bo tam mam samochód na parkingu koło lotniska. Chcę, żebyś zabrał samochód i przyjechał tutaj. Lubię go mieć pod ręką. Prześlę ci pocztą kluczyki, kwit z parkingu i papiery wozu. Serge wydawał się mało ucieszony. – Ile jest kilometrów z Nancy do twojego szpitala? – Nie wiem – powiedział Kleber. – Sto, może sto dwadzieścia. – Cztery godziny jazdy twoim cholernym samochodem. – Trzy – rzekł Kleber. – Wróciłeś wcześniej z Amsterdamu? – Dużo wcześniej. To była historia na krótkich nogach. – Zuzanna? Chyba na długich. – Pozornie – powiedział Sorbier.W studiu odezwał się brzęczyk. Musieli kończyć rozmowę.Kleber odłożył słuchawkę i prawie natychmiast usłyszał głos Serge’a w radiu. Wówczas wyłączył odbiornik. Ulewa, trzask błyskawic, wysokie drzewa miotane nagłymi porywami wiatru i ci ludzie, wypychający ciężarówkę pod strugami deszczu, wzbijającymi fontanny błota, więc jakby w ulewie z błota i deszczu. Noc i tylko w świetle błyskawic widać żołnierzy i błyski światła na mokrych pistoletach. Albo wieczór, żeby trochę było widać w ogólnych zarysach, a w świetle błyskawic już dobrze, tylko na krótko. Mówi się – tropikalna ulewa. Ale chyba są i burze? Zamach stanu? W tym klimacie to jest normalne zjawisko. Coś jakby zmiana warty. Ilu jest tych przypadkowych ludzi? Żeby wypchnąć z porządnego błota samochód wojskowy, trzeba do tego z dziesięciu ludzi. Albo dwudziestu. Albo pięćdziesięciu, jeżeli to terenowy wóz z napędem na trzy osie i jeżeli mimo to sam nie może wyjechać. Tylko skąd wzięli się ci lu-dzie? Wyciągnięto ich z knajpy, wyprowadzono z kina? Kino przy takiej drodze? Może ob-jazdowe? W tym coś jest. Objazdowe kino, wyświetlają film. Z kim? Z Fondą? Może być Fonda. Chociaż w takim kraju Fonda powinna być zakazana. Może dla mieszkańców tego kraju (wyspy?) Fondy w ogóle nie ma, może dla nich po prostu Fonda nie istnieje? Chociaż nie, kraj jest nienazwany, jakaś bananowa wyspa w tropikach czy w okolicy tropików, i moż-na tam wprowadzić dowolne zwyczaje, prawa i nakazy. Można dopuścić Fondę. Biały ekran w świetle błyskawic, ktoś ucieka na tle tej bieli, wydobytej nagle i na krótko z mroku. Strzał, ale żołnierz celuje pod nogi, w ogóle nie celuje, po prostu strzela w tamtą stronę, miękki huk wystrzału, plusk kuli w błocie. Nie ma żartów. Potem zabierają tych ludzi, ilu? pięciu? – na platformę ciężarówki, może być mały wóz, trzy czwarte tony, żeby w razie czego znowu wy-pchnęli go z błotnej topieli. Reszta uciekła, rozprasza się w mroku, w nieustannych strumie- niach ulewy. Mają tych pięciu. I dowiozą ich do końca, żeby ci przypadkowi ludzie znaleźli się o ileś tam kilometrów od swoich domów w samym centrum zdarzeń. Kleber leżał, patrząc na duży palec lewej nogi, wystający z gipsowego opatrunku. Powi-nien był marznąć, ale nie marzł. Zamach stanu? Dobrze. Coś zaczynało się dziać. Nazajutrz poprosił siostrę Teresę o papier i długopis. Przyniosła mu blok kratkowanego papieru. Wyglądał obrzydliwie. – Siostro – powiedział. – Przecież to jest sprzeczne z naturą! Nie można pisać na kratko-wanym papierze. – Potrafi pan pisać lewą ręką? – zainteresowała się. – Tak, ale nie na takim papierze. – Myślałam, że będzie pan robił samolociki. – Mam coś do zapisania. – To może ja będę pisała, a pan mi podyktuje? – Och nie! – powiedział. – Bardzo dziękuję, ale nie. To muszę sam napisać. – Tajemnica – domyśliła się. – Nie – odparł. – Po prostu muszę to sam zrobić. Okazało się to trudniejsze, niż przypuszczał. Otrzymał od Teresy czysty blok i plastikowy długopis. Był to sympatyczny długopis w cenie biletu do metra. Ale trudno mu było pisać. Powody były zupełnie techniczne, łóżko nie dawało się tak ustawić, żeby mógł wygodnie oprzeć blok o nogę wiszącą na wyciągu, przytrzymywanie bloku ręką w gipsie wymagało wysiłku. Blok wysuwał się, kiedy przestawał o nim myśleć, kiedy zapominał o tej ręce. To wszystko przeszkadzało. Nie nadążał za biegiem myśli, notatki były jeszcze mniej czytelne niż zwykle. Ciężarówka jedzie do pałacu prezydenckiego z pilnym ładunkiem albo kogoś wiezie, kto musi być na miejscu, kiedy nowi ludzie wejdą tam, żeby wyprzeć starych. Proklamacje no-wego ruchu, wydrukowane w polowej drukarni? Major (nazwisko?). Wóz znowu buksuje w błocie, znowu go wypychają, zrywają gałęzie, podkładają pod koła. Pięciu ludzi w świetle latarek żołnierzy. Jadą. Wóz kolebie się po drodze rozmytej ulewą, któryś z tych pięciu wolno przekłada nogę przez burtę skrzyni ładunkowej. Samochód jedzie wolno, jest ciemno. I wów-czas żołnierz siedzący w głębi pod plandeką strzela, nie celując, w podłogę. Tył wozu nie jest zasłonięty budą, ten otwór jest przecież jaśniejszy od wnętrza i żołnierz widzi sylwetkę, zarys sylwetki człowieka, który chce uciec. Strzela tak, żeby nie trafić, na postrach, ale kula ryko-szetuje, trafiając pod ostrym kątem w blaszaną podłogę wozu i razem z wystrzałem słychać krzyk człowieka. Któryś z tych pięciu jest ranny. Ale to lekka rana, uderzenie? draśnięcie? Nauczyciel z ryżymi wąsikami, przystrzyżonymi jak szczotka do paznokci, sprzedawca ga-lanterii? Był kiedyś starszym inspektorem w urzędzie podatkowym. Następnie młodszym. Potem zajął się handlem domokrążnym. Walizeczka z towarami tłucze się o burty wozu, kie-dy wóz przechyla się na wybojach drogi. Jak ją zdołał ocalić? W walizce ma wstążki, guziki, krawaty, tasiemki, wszystko dokładnie wymieszane w czasie tych wstrząsów, potem się to okaże. Agrafki, igły, koronki z metra, szaliki. Jeszcze trzech ludzi. Wieśniak? Sklepikarz? Kiedy dojeżdżają, pałac jest w rękach rebeliantów. Na podwórzu ruch, jakieś wozy pan-cerne, krzyki, komendy, zamieszanie. Ktoś zamyka tych pięciu w jakimś pokoju. Albo pięcio-ro. Bo jedną z tych osób może być kobieta. Major (nazwisko?) znikł jeszcze na podwórzu, żołnierze z szoferki i żołnierz spod plandeki też znikli. Spoza zamkniętych drzwi słychać tu-pot kroków na korytarzu. Albo to nie korytarz, tylko wielka pałacowa sala, stiuki, złocenia, stylowe meble. Strzał, seria z karabinu automatycznego, krzyki, jakieś pośpieszne kroki, śmiech. Potem ktoś się dobija do drzwi, uderzenia kolb czy podkutych butów. Czterech mo-krych mężczyzn i mokra kobieta. Zrywają się z krzesełek, obitych jedwabiem, plamy wody na jedwabnej materii. Co za ludzie? Z otoczenia obalonego prezydenta? Rabusie? Jeden krwawi. Widocznie walczył z naszymi. Pod wzrokiem oficera podnoszą ręce do góry. – Rozstrzelać? – pyta żołnierz. – Nie tutaj – mówi oficer. – Sytuacja normalizuje się, dość strzelaniny w pałacu. – Tak jest, panie kapitanie. Żołnierz uśmiecha się. Już jest odprężony, już są u celu. W końcu była to dla nich wszyst kich sprawa życia i śmierci, ten zamach. Pojawia się kierowca wozu. – To moi ludzie. Zabrałem ich, żeby mi pchali wóz. – Zobaczymy – mówi oficer. – Sprawdzimy. – Co tu sprawdzać? – dziwi się kierowca. – Mówicie do oficera, sierżancie! – Tak jest! – Zabierzcie im dokumenty – mówi oficer do żołnierza. Po chwili ma w ręku pięć przemoczonych dokumentów tożsamości. Kartki lepią się, jasno-zielone okładki ściemniały i wyglądają na ciemnozielone. Krzyki na korytarzu. – Kapitan (nazwisko!) do pułkownika (nazwisko!). Santana, Belgrado, Mendona, Miguel Brabanza, Andreas Morena, Fonte, Diego, Carlos, Cabera, Olmeda, El Viejo, El Gitano, Anselmo Herrera y Galeone. Zamachowcy są w pałacu, opanowali radiostację i budynki rządowe, więźniowie poprzed-niego reżymu opuszczają cele, uwolnieni przez nowy ruch pułkownika Caseiro. Ale przewrót musi uzyskać aprobatę ambasadora. Tylko jakiego ambasadora? Więc może po prostu nie ambasadora, ale Ambasadora. Ambasador: – W skład gabinetu muszą wejść ludzie z Chrześcijańskiej Demokracji i z Partii Agrarnej.To rozmowa telefoniczna.Kapitan (ten z dowodami tożsamości w ręku): – Niech nas Ambasador pocałuje w dupę!Pułkownik Caseiro jest człowiekiem o smutnym uśmiechu. Więc uśmiecha się smutno. – Musimy podjąć starania, żeby on się nam pozwolił pocałować, kapitanie Santana. Tak wygląda sytuacja. – Skąd ja mu wezmę tutaj chadeków i ludowców? – woła kapitan. I nagle rzuca na stół (a jest to stół marmurowy, na nogach ze złoconego brązu w kształcie lwów wspinających się na tylne łapy) pięć dowodów tożsamości. – Proszę! Trzech ludowców, dwóch chadeków. – Odwrotnie – mówi pułkownik Caseiro. – Kraj jest katolicki, Chrześcijańska Demokracja powinna mieć większy udział w rządzie. – Proszę bardzo – zgadza się kapitan Santana.Pułkownik przegląda dokumenty. – Kobieta? – Jedna kobieta i czterech mężczyzn. – Bardzo dobrze. Kobieta z Partii Agrarnej. – Jeden z tych czterech jest ranny. – Tym lepiej. Weszła z obiadem siostra Cecylia. To ją pierwszą zobaczył Kleber, kiedy odzyskał przy-tomność w szpitalu. – Ależ pan sobie ustawił niewygodnie łóżko. Zaraz panu poprawię. Pokręciła korbką, wskutek czego łóżko stało się w jej pojęciu wygodniejsze. Następnie ustawiła tacę z obiadem na wysięgniku tak, aby znalazła się na właściwym miejscu. – Nie ma niczego do krajania – uśmiechnęła się przyjaźnie, jak zwykle. – Kotleciki są mielone. Coś pan pisał? List? – Tak – odparł Kleber. – Ale nie list. Tak coś sobie zapisywałem. Po obiedzie odsunął tacę i leżał, aż siostra Cecylia przyszła po naczynia. Zapytała, czy obiad mu smakował, odpowiedział, że tak, i nadal leżał, myśląc o pałacu prezydenckim. W jakimś sensie był bardziej tam niż tutaj, na łóżku, które w każdej pozycji było niewygodne. Pancho, Lico, Vega, Gonzales, Paquito, Gambera, Sonora Alvero. Trochę to zbytnio zala-tywało geografią. Dobre nazwisko, to ważne. Dobre nazwisko przylega do człowieka. Tamci byli nadal zamknięci w pokoju, w którym wytworność mebli jeszcze bardziej pod-kreślała panujący w nim nieład. Coś się działo wokół nich i wiedzieli dokładnie co, ponieważ takie rzeczy zdarzały się w kraju (na wyspie?) systematycznie co parę lat i była w tym prawi-dłowość tak zrozumiała dla nich sama przez się, że gdyby zamach nie nastąpił przez dalsze parę lat, przyjęliby to z niedowierzaniem, pełni zdziwienia dla niezrozumiałego fenomenu. Ale tym razem nie przeżywali emocji przy odbiorniku radiowym czy telewizyjnym, jak cie- kawi świadkowie wydarzeń, na które nie mają wpływu i które bezpośrednio ich nie dotyczą, a w każdym razie nie narażają na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Teraz mogli być rozstrzelani w każdej chwili. Milczeli, czasami patrząc na siebie obojętnie, jak na nieznany krajobraz. Mieli w oczach lęk, ale nie mieli ciekawości. Milczeli, nie umawiając się, że będą milczeć, by nie zwabić kogoś nowego do pokoju. (Inny pokój! W tamtym wywalono drzwi!) Teraz nie mieli nawet dokumentów, bo zabrał je kapitan, nim odwołano go do pułkownika Caseiro. Ma dosyć spraw na głowie, żeby o tym pamiętać. Za drzwiami było cicho, jakby nic się nie działo w pałacu, przynajmniej w tej części, w której się znajdowali. – Chyba pułkownik Caseiro objął władzę – powiedział w pewnej chwili nauczyciel Olme-da. Mówił cicho, ale przestał milczeć. – Cicho... – szepnęła kobieta. Miała bladą twarz i czarne włosy przedzielone na środku głowy. Bała się. Komiwojażer zrobił uspokajający ruch ręką. Potem zapytał: – Kto to jest pułkownik Cesairo? – Caseiro – poprawił Olmeda. – Nie wiem, kto to taki. Pułkownik. – Na moje wyczucie ktoś z prowincjonalnego garnizonu. Z wojsk pancernych. Na podwó-rzu jest pełno wozów pancernych. I wokół pałacu. – Zawsze jest pełno wozów pancernych – powiedział komiwojażer. – Za każdym razem. To nie znaczy, że ten pułkownik jest z wojsk pancernych. – Nie znaczy – zgodził się Olmeda. – Ale oni mają najlepiej. Najbliżej do pałacu. Spróbo-wał się uśmiechnąć. – Czy pan słyszał, żeby kiedyś ktoś z lotnictwa objął władzę? Nawet zastanawiałem się, po co wydaje się pieniądze na lotnictwo? Lotnictwo jest bezużyteczne w gruncie rzeczy. Chyba że w czasie wojny. Patrzył na komiwojażera, jakby zainteresowany jego opinią. W istocie ta opinia nic go nie obchodziła. Rozmawiał, żeby przygłuszyć strach. – Racja – rzekł komiwojażer. – W razie wojny, tak. Ale wojny nie będzie. Kto na nas napadnie? – Szkoda, że nie mamy radia – powiedział Olmeda i wówczas komiwojażer nagle zerwał się z kanapy, na której siedział. – Cicho... – szepnęła kobieta. Walizeczka komiwojażera stała na podłodze, po przeciwnej stronie kanapy, na której sie-dzieli. Kiedy wyprowadzano ich z pokoju o rozwalonych drzwiach, żeby ich zamknąć w in-nym, udało mu się kolejny raz zabrać walizeczkę. Przez lata domokrążnego handlu nauczył się wiedzieć zawsze, gdzie jest. Teraz otworzył ją i wyjął japoński odbiornik tranzystorowy. Odnalazł go wśród krawatów, guzików, agrafek i wstążek. Wszystko było wilgotne, na skó-rzanym futerale widać było wyraźnie świeże zacieki. – Mokry – powiedział Olmeda. – Jeszcze ta cholerna ulewa! Komiwojażer przekręcił wyłącznik. Usłyszeli czysty, optymistyczny głos spikera. Zapew-ne był to nowy spiker, ponieważ nie znali tego głosu. – Cicho – powiedziała kobieta. Komiwojażer ściszył odbiornik. Skupieni wokół niego słuchali wspólnej deklaracji Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej i Partii Agrarnej. Deklaracja skierowana do pułkownika Ca-seiro domagała się, żeby w interesie narodu położył kres zbrodniczym rządom marszałka pol-nego Miguela Belgrado. Na pierwszym miejscu wśród pięciu sygnatariuszy deklaracji podpi-sany był Antonio Olmeda z Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Potem inni słuchali w osłupieniu swoich nazwisk. Wreszcie spiker powiedział: „Niech żyje wolność!” – i odezwała się muzyka wojskowa. – Mater Dei – powiedział komiwojażer. – Cicho – powiedziała kobieta i zaśmiała się histerycznie. Milczeli przez chwilę, tylko zegar tykał na kominku. Okryty był szklanym kloszem, mimo to tykanie było wyraźnie słychać. – Proszę państwa – powiedział komiwojażer – jest ósmy czerwca, godzina zero czterdzie-ści sześć. Zapamiętajmy tę godzinę. Już nie próbowali być cicho. Podeszli do drzwi, były zamknięte jak poprzednio. Olmeda zaczął stukać. Były to wielkie drzwi, sięgające sufitu, i kiedy stukał, wydawało się, że echo roznosi się po pałacu. Ale nikt nie przyszedł, żeby otworzyć. Kobieta wymiotowała, oparta o kominek. Nad ranem weszli w skład gabinetu, który został zaprzysiężony o czwartej dwadzieścia. Prezydent, pułkownik Caseiro, krótkie przemówienie zaczął od słów: – Rodacy! Siostry i bracia! W chwili gdy słońce świecące innym narodom powraca nad naszą ojczyznę... Gdy to mówił, pierwsze promienie słońca oświeciły pałac. Był to szczęśliwy zbieg oko-liczności, ponieważ przemówienie zostało napisane przed tygodniem przez majora Morenę, który nie mógł wiedzieć, w jakich okolicznościach, a zwłaszcza o której godzinie pułkownik je wygłosi. Nie wiedział też, czy dojdzie do wygłoszenia przemówienia. Kamery telewizyjne przekazywały obraz. Wieśniak Pasquito stał w pierwszym rzędzie członków nowego gabinetu ministrów, tuż obok pułkownika-prezydenta. Rękaw marynarki miał przesiąknięty krwią i wyglądało to dobrze, ponieważ od paru lat telewizja na wyspie nadawała kolorowe programy. Tej nocy Kleber parokrotnie zapalał światło. To dopiero było niewygodne! Łóżko miał ustawione do spania i musiał trzymać blok w powietrzu, więc długopis co chwila przestawał pisać. TO WSZYSTKO BYŁO PIĘĆ LAT TEMU! Może trzy lata? Reżymy bananowe nie trwają długo, więc raczej trzy lata niż pięć. Są obchody jubileuszowe, defilada, entuzjazm. Raut, bankiet, obiad w pałacu. Gala, mundury, wieczorowe toalety, wstęgi orderowe. Ktoś mówi o tamtej nocy, kiedy obalono prezydenta Belgrado. Może minister Olmeda, może minister-komiwojażer? I wierzy w to, co mówi! Historia tych pięciu osób, historia tych trzech lat. Ko-bieta w spokojnej, wieczorowej sukni. Włosy jak dawniej. Wstęga orderowa. Albo odwrotnie, baretka czy miniatura orderu. Wieśniak Pasquito to prymitywny idiota. On pamięta, jak było naprawdę. On jeden. Dla innych prawda tamtej nocy już jest bez znaczenia, jest tylko mit tamtej nocy. W pamięci idioty noc jest dokładnie taka, jaka była, przetrwała w niezmienionej postaci. Ludzie inteligentni umieją uciec od faktów, potrafią nadać im inne znaczenie. Idiocie brak tej umiejętności. Jakaś rozmowa z Olmedą czy z komiwojażerem Heredią. Pasquito: Jakbyś nie próbował uciekać, to by ten żołnierz nie wystrzelił. Ty pryskałeś, ja dostałem rykoszetem. Heredia: Zostałeś ranny w ataku na pałac. Pasquito śmieje się. Heredia: Nie udawaj idioty. Pasquito: Ja nie udaję idioty! (Pasquito jest urażony). Heredia: Udajesz! I przestań majaczyć, bo jesteś postacią historyczną. Te strzały do ciebie, strzały w pałacu, są zakodowane w świadomości społecznej. To nie ma żadnego znaczenia, kto strzelał. Utykasz do dziś (więc jednak noga, nie ręka?). Zbyt wielu naszych polityków okłamywało naród. My nie możemy narodu zawieść. Chcesz im powiedzieć, tym ludziom wiwatującym na ulicach: My też kłamiemy! Było inaczej, niż myślicie?! To by było kłam-stwo, gdybyś im tak powiedział. Ich prawda jest naszą prawdą. Naród ma rację, nie ty, cho-ciaż jesteś ministrem. Pasquito: Przecież ja to mówię do ciebie. Boże, jak wtedy lało. Heredia: Tak, o tej porze, chyba dokładnie o tej porze wypychaliśmy samochód z tego drugiego błota. Pasquito: I bałeś się. Heredia: Ja? Pasquito: Tak. Jak ten żołnierz na ciebie krzyczał, żebyś podłożył liści pod koło. Cały się trząsłeś ze strachu. I potem chciałeś mnie wyrzucić z auta. Heredia: Ja ciebie?! Pasquito: Ty mnie. Jak mnie trafił rykoszet, to żołnierz nie wiedział, czy się jeszcze na coś przydam, czy nie. Coś powiedział i wtedy chciałeś mnie wyrzucić z ciężarówki. Heredia: Oczywiście, wtedy tak. Chciałem cię ocalić. Pasquito: Więc pamiętasz. Bo ja chwilami myślę, że zwariowałem i że wszystko mi się pieprzy w głowie. Tamtej nocy w pałacu: – Kim są ci ludzie? – Obojętne. Chadecy, ludowcy. – Nikt ich nie zna. – Nikt ich nie znał do dziś. Zdrowy odłam. Trzon. Siły nowego jutra.Pułkownik odłożył dokumenty tożsamości. – Dobrze – powiedział. – Napiszemy tę deklarację, potem oni to podpiszą. Kapitan wzruszył ramionami. Było to sprzeczne z dyscypliną wojskową, ale chwila nie sprzyjała dyscyplinie. – Wystarczą nazwiska pod deklaracją. Oni myślą, że ich rozwalimy za chwilę. Nie ma co formalizować. Telefon do Ambasadora. – Chadecy są z nami. Ludowcy też. – To zmienia postać rzeczy – powiedział Ambasador. – Zawiadomię o tym mój rząd. – Jeżeli tak, to muszę poinformować pana, ekscelencjo, że przewrót nastąpił w konse-kwencji apelu, wystosowanego do pułkownika Caseiro przez chadeków i ludowców. Obie partie domagały się natychmiastowego położenia kresu... – Rozumiem – powiedział Ambasador. – To jest zrozumiałe samo przez się. Był senny, ponieważ budzono go tej nocy drugi raz. Odłożył słuchawkę, zdjął okulary i potarł nasadę nosa. Bóg wie po co nałożył okulary, kiedy zbudzono go przed chwilą. Nie były potrzebne do rozmowy telefonicznej. Nowicjusze – myślał, okrywając się kołdrą. – Stale ma się do czynienia z nowicjuszami. Pierwsze kroki są trudne, ale w końcu powinni mieć jakiś instynkt polityczny. Wszystko od-krywają od nowa i jeszcze są z tego zadowoleni. Znowu się przekotłowało, ale w końcu to dobrze, że tylu ludzi chce władzy w tym kraju. Władza jest siłą, ale żądza władzy jest słabo-ścią. Zadzwonił telefon na nocnym stoliku. Sekretarz pytał, czy będą jakieś szyfrówki tej nocy do centrali. – W nocy? – zdziwił się Ambasador. – Nie ma powodu do pośpiechu. Wystarczy, że mnie obudzili. Noc jest po to, żeby spać. – To dobrej nocy, panie Ambasadorze. – Dobranoc, Harry – powiedział Ambasador. – Spij dobrze, synu. Odłożył słuchawkę i naciągnął kołdrę na uszy. Miało to zademonstrować jego stosunek do wydarzeń i nie robiło mu różnicy, że nie miał żadnych widzów. Panna Susan Blackman z ata-szatu kulturalnego, praktycznie rzecz traktując, mogłaby być świadkiem tej sceny, miała jed-nak tego dnia wychodne. Znajdowała się w wiejskim domu odległym o pięćdziesiąt mil od miasta i zajęta była doprowadzaniem do stanu, nazwijmy to, ponownej użyteczności organisty jazzowego McClostera, bawiącego na gościnnych występach na wyspie. Rano pojawiła się siostra Teresa. Kleber coś notował, zabrała mu blok z ręki i położyła na nocnym stoliku. – Albo pan nic nie robi i patrzy w sufit, albo pan pisze po nocach – powiedziała z naganą. – Przecież pan tego nie przeczyta – dodała, patrząc na zapisaną stronę. – Teraz przeczytam – powiedział Kleber. – Za pół roku może nie, ale teraz tak. Wystarczy, żebym przeczytał jedno słowo, i wtedy już wiem, co jest dalej. Ustawiła tacę ze śniadaniem na wysięgniku. – Jeżeli człowiek leży i patrzy w sufit, to nie znaczy, że nic nie robi – powiedział Kleber. – Przynajmniej od czasu kiedy ludzie zeszli z drzew na ziemię. Nie sądzi pani? – Zgoda – powiedziała. – Niech się pan posunie.Nie zrozumiał w pierwszej chwili, co miała na myśli, potem roześmiał się. – Mam przed sobą dzień pracy – wyjaśniła. – Mogłabym go przepracować, patrząc z pa nem w sufit. Rozłożył bezradnie ręce. – Byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność, Tereso. – Nie lubi pan swojej pracy? – Lubię. – Lubi pan leżeć i patrzeć w sufit? – To też. Czy pani naprawdę nie wierzy, że można pracować w ten sposób? – Pewnie tak– zgodziła się. – Ale to jest pole do nadużyć i mistyfikacji. – Krowę doi się w pewnych godzinach – powiedział Kleber. – Między udojami krowa chodzi po łące i skubie trawę. Pozornie to nie ma sensu i wiele osób tego nie rozumie. – Proszę jeść – powiedziała. – Zje pan sam jajko czy mam pana karmić łyżeczką? Da pan radę? – Tak – odpowiedział. Przegub prawej ręki miał unieruchomiony, ale w miarę swobodnie ruszał palcami. Jadł jaj-ko, trzymając je w prawej ręce. Obserwowała to z uznaniem. – Jedzenie to pana najmocniejsza strona. Znowu popatrzyła na blok i skrzywiła się. – Mogłabym to panu przepisać na maszynie, ale nie potrafię tego przeczytać. Nawet jeżeli odcyfruję jedno słowo, to nie będę wiedziała, co jest dalej. Pan jest pisarzem? Kleber mieszał kawę w filiżance, pobrzękując łyżeczką, co jeszcze niedawno wprawiało w zakłopotanie różne osoby z jego otoczenia. Byli to ludzie przestrzegający tylko niektórych form towarzyskich. Pobrzękiwanie łyżeczką uważali za niewybaczalne prostactwo. Przestał mieszać kawę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. – Powiedzmy, powieściopisarzem. – Czy to jakaś różnica? – zdziwiła się. – Tak – powiedział Kleber. – Niech pan uważa, bo się pan obleje kawą. Powieściopisarz pisze powieści? – Tak. – A pisarz? – Pisarz też. Tylko lepiej. Im mniej jest napisane przed nazwiskiem, tym nazwisko jest wyżej w hierarchii. – To najlepiej, kiedy jest samo nazwisko. – Oczywiście! Przecież nie powie pani: czytałam sonet pisarza Szekspira. Sonet Szekspira. Książka Tomasza Manna, powieść Hemingwaya. – Ale gdybym ja napisała powieść, to by też powiedziano: powieść Teresy Kramer. – Pani jest z Alzacji? – Tak – uśmiechnęła się. – Z Alzacji i z Lotaryngii. Mówiono by o mnie jak o Tomaszu Mannie! Tylko nie miałabym czytelników. – Czasami najlepsi pisarze też nie mają czytelników – powiedział Kleber. – To znaczy, nie od razu ich mają. Źli nie mają, dobrzy mają, najlepsi czasami tak wyprzedzają epokę, że też nikt ich nie rozumie, więc nikt ich nie czyta. – Trzeba żyć w swojej epoce, nie w przyszłej. – Wygodniej żyć w swojej.Zabrała tacę i odsunęła wysięgnik, żeby mu nie przeszkadzał. – Pan żyje w swojej epoce? – Tak – odparł. – Niestety tak. – Wolałby pan XXI wiek? – Nie, XIX. Ludzie mieli już telefon, maszynę parową, telegraf, kolej, w zasadzie wszyst ko, żeby spokojnie żyć i nie śpieszyć się. Trzymała tacę w ręku. Teraz odstawiła ją na nocny stolik. – Nie mieli antybiotyków. – Ale nie żyli w tłumie, w tłoku, w pośpiechu. – I potem to wszystko spaskudzono? To dobre życie? – To dobre życie miało bardzo mało ludzi. Biednym było źle. – Biednym jest zawsze źle. – Wtedy było gorzej. I było więcej biednych ludzi. Krzywdzonych i poniewieranych. I to się wydawało normalne. – Teraz to się nie wydaje normalne? – Nie. Przynajmniej nie wszędzie. – Pisze pan o tym? – O tym też. Między innymi i o tym. – Właściwie powinnam już iść – powiedziała, siadając na krześle. – Tylko nie chce mi się. – To proszę zostać. – No wie pan?! – żachnęła się. – Namawia mnie pan do zaniedbywania się w pracy. Te pa-na książki mają czytelników? – Tak – powiedział. – Bez czytelnika nie ma książki. Książka powstaje jakby od nowa za każdym razem, kiedy ktoś ją czyta. Każdy odbiera książkę inaczej i w jakimś sensie jest współtwórcą. Podobnie jak autor jest w gruncie rzeczy czytelnikiem nienapisanej książki. – Tego nie rozumiem – powiedziała. – Nie istnieje żadne kryterium poza tym, że autorowi coś się wydaje dobre albo złe. To jest tak, jakby się grało na fortepianie ze słuchu. Należy szukać właściwego klawisza. Maszyna do pisania ma około trzydziestu klawiszy. Tych istotnych. Jest bardzo ważne, w jakiej kolejności się je naciska. Popatrzyła na niego nieufnie. – Czy pan ze mną nie rozmawia jak z idiotką? – Przeciwnie – odparł. – Próbowałem sprowadzić moją pracę do najprostszej formuły. Wstała i zabrała tacę ze stolika. – Idę. Muszę nakarmić tego matołka z udem. – Matołka? – zdziwił się. – Komplementy są mniej przekonywające? – Przeciwnie – powiedziała siostra Teresa. – Niech pan pisze czytelnie. Patrzył na drzwi, które się za nią zamknęły. Była to dobra rada, żeby pisał czytelnie, ale niemożliwa do wykonania. Nawet w normalnych warunkach zdarzało się, że nie potrafił prze-czytać odręcznych notatek i jakieś sformułowania czy całe sekwencje przepadały mu bezpow-rotnie. Zawsze go to gniewało i martwiło, chociaż przeważnie nie wiedział, czego nie umie przeczytać. Wydawało mu się, że są to najlepsze, najbardziej istotne fragmenty notatek. Jakaś część pracy szła na marne. Co dopiero w warunkach szpitalnych. Na ciężarówce, już po strzale. Wieśniak Pasquito pojękuje, kobieta przewiązuje mu skale-czoną rękę (nogę?) szalem. Może komiwojażer wyjmuje ten szal z walizki? Ale raczej nie. Raczej to szal kobiety. Albo żołnierz ma opatrunek osobisty w kieszeni. Nie chciał nikogo skaleczyć, ale on też się boi, inaczej niż tamci, zgarnięci do wozu, może bardziej od nich. Wykonuje rozkazy i nie może postępować inaczej. Jeżeli zamach się nie powiedzie, pójdzie pod ścianę. Mógłby zdezerterować. Ale wówczas rozstrzelają go niezależnie od tego, czy za-mach się powiedzie, czy nie. Jest związany z pułkownikiem Caseiro na śmierć i życie, cho-ciaż nie zna jego nazwiska. Ale wie, co się dzieje. Wóz zatrzymuje się na chwilę, może już wjeżdżają na utwardzoną szosę? Nauczyciel Ol-meda słyszy głosy żołnierza z szoferki i żołnierzy z posterunku na szosie. Coś mówią. Gdyby się wsłuchał uważnie, gdyby Pasquito nie jęczał, można by

O nas

PDF-X.PL to narzędzie, które pozwala Ci na darmowy upload plików PDF bez limitów i bez rejestracji a także na podgląd online kilku pierwszych stron niektórych książek przed zakupem, wyszukiwanie, czytanie online i pobieranie dokumentów w formacie pdf dodanych przez użytkowników. Jeśli jesteś autorem lub wydawcą książki, możesz pod jej opisem pobranym z empiku dodać podgląd paru pierwszych kartek swojego dzieła, aby zachęcić czytelników do zakupu. Powyższe działania dotyczą stron tzw. promocyjnych, pozostałe strony w tej domenie to dokumenty w formacie PDF dodane przez odwiedzających. Znajdziesz tu różne dokumenty, zapiski, opracowania, powieści, lektury, podręczniki, notesy, treny, baśnie, bajki, rękopisy i wiele więcej. Część z nich jest dostępna do pobrania bez opłat. Poematy, wiersze, rozwiązania zadań, fraszki, treny, eseje i instrukcje. Sprawdź opisy, detale książek, recenzje oraz okładkę. Dowiedz się więcej na oficjalnej stronie sklepu, do której zaprowadzi Cię link pod przyciskiem "empik". Czytaj opracowania, streszczenia, słowniki, encyklopedie i inne książki do nauki za free. Podziel się swoimi plikami w formacie "pdf", odkryj olbrzymią bazę ebooków w formacie pdf, uzupełnij ją swoimi wrzutkami i dołącz do grona czytelników książek elektronicznych. Zachęcamy do skorzystania z wyszukiwarki i przetestowania wszystkich funkcji serwisu. Na www.pdf-x.pl znajdziesz ukryte dokumenty, sprawdzisz opisy ebooków, galerie, recenzje użytkowników oraz podgląd wstępu niektórych książek w celu promocji. Oceniaj ebooki, pisz komentarze, głosuj na ulubione tytuły i wrzucaj pliki doc/pdf na hosting. Zapraszamy!