Anatol Potemkowski Drugi brzeg rzeki Rozdział 1 Według zaprotokołowanego oświadczenia stewardesy Claudine Schuman, pasażer Józef Kleber o godzinie szóstej czterdzieści zajął miejsce numer dwa w samolocie Nancy-Paryż i zapiął pasy bezpieczeństwa. Było to zgodne z prawdą. Józef Kleber po wejściu do samolotu położył płaszcz na półce, następnie opuścił oparcie siedzenia, zapiął pasy i zasnął. Obudził się trzy dni później w szpi-talu. Lewą nogę miał na wyciągu, prawe ramię w gipsie. Od przegubu lewej ręki biegła cien-ka, plastikowa rurka ku butli, zawieszonej na stojaku ustawionym tak, że mógł widzieć kro-ple, spadające w przezroczystym pojemniczku. Wszystko, co widział, wydawało się zasnute białą mgiełką. Przyczyną był bandaż na głowie, który osunął mu się poniżej brwi. Zrozumiał to po chwili zastanowienia. Spróbował poruszyć prawą nogą. Prawa noga była w porządku, jakby nie uczestniczyła w epizodzie, którego mógł się tylko domyślać. Zgiął nogę w kolanie, następnie uniósł ją w górę i ponownie położył na łóżku. Coś się poruszyło w pokoju i w polu widzenia ukazała się kobieta w białym czepku. – Jak się pan czuje? – zapytała, pochylając się nad nim. Była to osoba w średnim wieku, z miękkimi zmarszczkami wokół ust. Znowu poruszył prawą nogą i znowu nie sprawiło mu to trudności. – Dobrze – odpowiedział. Zaskoczyło go, że głos zabrzmiał cicho. – Dobrze – powtórzył głośniej. – Z tym, że poprzednio czułem się lepiej, kiedy ostatni raz zastanawiałem się nad tym, jak się czuję. Kobieta uśmiechnęła się. Był to optymistyczny uśmiech, niejako zawodowy, ale całkowi-cie wiarygodny. – Nic pana nie boli? – Nic – odparł. – Czy samolot rozbił się? – Nie pamięta pan? Nadal miała uśmiech na twarzy, ale wyglądała na zatroskaną. – Wsiadłem do samolotu i zasnąłem – wyjaśnił. – To było przed siódmą rano. Która jest te raz? Kobieta pogładziła go po lewej ręce, do której miał podłączoną kroplówkę. – Teraz jest południe – powiedziała. – Samolot lądował przymusowo na zaoranym polu i pan urwał się z pasów. Ale to nie było dzisiaj. Nic się nikomu nie stało, nic poważniejszego w każdym razie. Pan ma złamaną rękę i nogę. Wyprostowała się i spojrzała na kroplówkę. Przygięła dwoma palcami metalową płytkę, wiszącą tuż pod butlą, i częstotliwość opadania kropel zmalała. – Nogę ma pan złamaną w trzech miejscach – dodała jakby mimochodem. – Ale nie ma otwartych złamań. Ręka też nie budzi obaw. – Kiedy to było? – zapytał. – Przed trzema dniami. – Trochę mną wstrząsnęło? – domyślił się. – Trochę tak – odpowiedziała. W tydzień później odwiedził go przedstawiciel linii lotniczej. Kleber przyjął go, siedząc oparty o poduszki, ponieważ łóżko dawało się regulować. Wezgłowie było podniesione na tyle wysoko, na ile pozwalała konstrukcja. Nie miał już opatrunku na głowie, tylko plaster na czole. Stojak z kroplówką zabrano wieczorem tego dnia, kiedy odzyskał przytomność. Po rozmowie z pielęgniarką zasnął, obudził się w czasie obchodu. Było biało od fartuchów leka-rzy. Znowu ktoś zapytał, jak się czuje. Odpowiedział, że dobrze. Nazajutrz poddano go ja- kimś badaniom czy zabiegom, znowu zrobiło się biało wokół łóżka, wreszcie dano mu spo-kój. Przedtem jeden z lekarzy powiedział, że wszystko jest na dobrej drodze. Wyglądał na zawodowego tenisistę, był młody, ale kiedy lekarze wchodzili gęsiego do pokoju, otwierał pochód. – Musi się pan zrosnąć ponownie w jedną całość – powiedział. – W zasadzie to sprawa cierpliwości. – Długo to potrwa? – Trzy miesiące – powiedział tenisista. – Może trochę krócej. Ludzie mają różne cechy in-dywidualne. Między innymi jedni zrastają się szybciej, inni wolniej. Pan nigdy nie miał żad-nych złamań. – Nigdy – powiedział Kleber. – To wiem – rzekł lekarz. – Oglądaliśmy pana na rentgenie kawałek po kawałku. Ale ja-kim cudem pan się nigdy nie połamał? Kleber uśmiechnął się. Tenisista był miły. Chyba naprawdę chciał wiedzieć, jak się to stało czy jak się to mogło stać. – Uważałem na siebie. – Patrzyłem na zdjęcia i nie wierzyłem oczom – powiedział lekarz. – To naprawdę impo nujące. W końcu miał pan różne okazje. Za miesiąc zdejmiemy panu nogę z wyciągu. Jeszcze w drzwiach zatrzymał się. – Prawdopodobnie za miesiąc. Więc proszę być dobrej myśli. Od tego dnia Kleber leżał obłożony tygodnikami ilustrowanymi, czytał o prywatnym życiu gwiazd filmowych i rozwiązywał krzyżówki. Był to niezły sposób spędzania czasu. Odpo-czywał przy pełnej akceptacji otoczenia i nie musiał sobie wyrzucać, że traci niepotrzebnie czas. Z każdym dniem podobało mu się to coraz bardziej. Zaskoczyła go też propozycja jed-nej z sióstr. – Może woli pan leżeć z kimś jeszcze? – zapytała. – Nie, siostro – odpowiedział. – Jeżeli człowiek może być przez chwilę sam, nie burząc ni-czyjego spokoju, nie należy z tego rezygnować. – Myślałam, że może wolałby pan mieć towarzystwo. Mamy miły przypadek złamania ko- ści udowej. Młody aktor z telewizji. Zleciał z konia w czasie zdjęć. – Nie powinien był wsiadać na konia – powiedział Kleber. – To jedyne, co miałbym mu do powiedzenia. Jeżeli siostra chce, to proszę to powtórzyć temu młodemu człowiekowi. – Jak pan woli – powiedziała siostra. Była nieco urażona, że jej inicjatywa nie została do brze przyjęta. – Aktorzy bywają interesujący. Kleber odłożył ilustrowany tygodnik z kroniką skandali. – Niechaj mnie Bóg broni od aktorów – powiedział. – Zwłaszcza od młodych aktorów, a przede wszystkim od młodych aktorów z telewizji. Siostrze też radzę przyjąć taką postawę. Niespodziewanie roześmiała się. – Dla pana to łatwiejsze niż dla mnie. W każdym razie, gdyby coś panu przyszło do głowy, jakiś pomysł, to proszę mi zaraz powiedzieć. Była ładna i młoda. – Siostro – powiedział Kleber. – Mam mnóstwo pomysłów, kiedy na panią patrzę, ale miałbym trudności z ich realizacją. Nawet gdyby mi pani zechciała okazać pomoc. – Wygląda na to, że czuje się pan lepiej – powiedziała i usiadła na krześle obok łóżka. – Ten chłopak z telewizji też się czuje lepiej i już mówi podobne głupstwa. – Proszę potraktować to, co powiedziałem, jako majaczenie. Przepraszam. Siedząc na krześle, podniosła z podłogi rozrzucone pisma i ułożyła na stoliku obok radia. Przy sposobności pokazała ładny dekolt. – Wszystko w porządku – powiedziała, prostując się. – W pewnym sensie jestem lepsza od rentgena. Wiem, kiedy pacjenci zaczynają czuć się lepiej. – Musi pani mieć dość tych żarcików. – Nie – zaprzeczyła. – Cieszymy się wszyscy, kiedy pacjenci dochodzą do zdrowia. Na-prawdę woli pan patrzeć w sufit, zamiast pogawędzić sobie z tym udem? Na przykład o mnie? – Naprawdę. Wolę o pani myśleć niż rozmawiać z kimkolwiek. Widzi pani, znowu wpa- dam w ten ton. Przepraszam. – Już powiedziałam, że to w porządku. – Więc wolę patrzeć w sufit. To jest naturalny stan dla kulturalnego człowieka. Walka o byt jest gwałtem zadawanym lepszym cechom osobowości. – Pan się ze mnie śmieje. – Nie. Jestem od pani zależny i nie mogę się z pani śmiać. Słyszała pani o instynkcie sa-mozachowawczym? – No, więc tu już pan przesadził – powiedziała. – Na ogół ludzie śmieją się z tych, od któ-rych są zależni. To jest higiena psychiczna. – Pewnie pani ma rację – zgodził się. – Brawo. Zaczyna pan myśleć abstrakcyjnie – powiedziała to wolno, odmierzając słowa i stukając palcem w jego gipsowy opatrunek. – Jak pani na imię? – zapytał. – Teresa – odpowiedziała. – Robi pan postępy i chyba odsunę się z krzesłem trochę dalej, na wszelki wypadek. Odsunęła się istotnie, a wówczas ktoś zastukał do drzwi i wszedł, nie czekając na odpo-wiedź. Był to przedstawiciel linii lotniczej, przystojny młody człowiek, ubrany z rozpaczliwie nienaganną elegancją. Pachniał Old Spice’em, czy czymś zbliżonym w cenie, buty miał wy-polerowane nadmiernie, tak że skóra wyglądała jak lakier. Przedziałek we włosach prosty jak przykładnica kreślarska nasuwał myśl o amantach filmowych lat trzydziestych. Przedstawiciel linii lotniczej był serdeczny i opiekuńczy. Co chwila uśmiechał się i wów-czas Kleber spuszczał mimo woli wzrok. Uśmiechnięty przedstawiciel to było więcej, niż mógł wytrzymać. Wizyta przedstawiciela uległa zwłoce, bo lekarze nie wyrażali zgody na niepokojenie cho-rego, obecnie przedstawiciel mógł wyrazić zadowolenie i radość z dobrego stanu zdrowia pana Klebera. Wyraziwszy te uczucia, przedstawiciel zapytał, czy nie należy kogoś zawiado-mić o wypadku. O to już go pytano, kiedy odzyskał przytomność. Pomyślał wtedy o samochodzie, pozo-stawionym na parkingu lotniska w Nancy, ale samochodu nie można było zawiadomić. Teraz przyszło mu do głowy, że młody człowiek może sprowadzić samochód pod szpital. Podniósł wzrok i napotkał uśmiech pełen optymizmu i życzliwości. Wówczas zrezygnował z projektu. – Dziękuję panu – powiedział. – Szczęśliwie nie muszę pana niczym fatygować. – Jesteśmy do dyspozycji naszych pasażerów – powiedział przedstawiciel. Nagle spoważ-niał. – Incydent, tak smutny i godny pożałowania, którego skutki odczuwa pan boleśnie do dzisiaj, ogromnie zmartwił nas wszystkich, zarówno dyrekcję, jak i personel latający i na-ziemny. Polecono mi przekazać panu wyrazy głębokiego ubolewania i życzenia najszybszego powrotu do zdrowia. Bylibyśmy szczęśliwi, gdyby nadal pozostał pan przyjacielem naszej linii i zechciał korzystać z jej usług. – Dziękuję panu – powiedział Kleber. Młody człowiek ujął oburącz jego lewą rękę i parokrotnie ją potrząsnął. – Sprawę odszkodowania nasz dział prawny załatwi z towarzystwem ubezpieczeniowym po otrzymaniu dokumentacji ze szpitala. Część papierów zabieram już dzisiaj ze sobą, resztę otrzymamy po opuszczeniu przez pana szpitala. Wszelkie formalności załatwiają oczywiście nasi adwokaci, to już powiedziałem. Teraz zapiszę panu numer telefonu, proszę zadzwonić po wyzdrowieniu i przyjeździe do Paryża. Będzie pan w Paryżu? – zaniepokoił się. – Tak – powiedział Kleber. – Będę w Paryżu. Leciałem, żeby spotkać się z adwokatem. Teraz będę miał dwie wizyty u adwokatów. Młody człowiek zapisał numer na bilecie wizytowym i położył bilet na stoliku. – Adwokaci zaczynają mnie osaczać – powiedział Kleber i zaraz pożałował tego, ponieważ przedstawiciel uśmiechnął się szeroko, pokazując zęby, bardzo białe i równe. Siostra Teresa wyszła z pokoju na początku wizyty. Teraz zajrzała przez uchylone drzwi. – Nie jest pan zmęczony? – Już kończymy – powiedział Kleber.Młody człowiek wstał pośpiesznie. – Pewnie pana zbyt długo męczyłem – powiedział i Kleberowi wydało się, że słyszy w je go głosie ulgę. – Przepraszam, siostro. Spojrzał na siostrę i uśmiechnął się. Siostra przełknęła ślinę. – Tu są jeszcze wycinki z prasy – powiedział przedstawiciel linii lotniczej i podał Klebe-rowi kopertę z grubego, żółtego papieru. – Pewnie pan nie miał tych gazet, pomyślałem, że może to pana zainteresować. – Czy pisali o mnie? – Parę słów. Nie zależy nam na popularyzowaniu – zawahał się – nieprzewidzianych lą dowań. Zresztą incydent był zbyt drobny, żeby zainteresować prasę. Znowu oburącz potrząsnął rękę Klebera, uśmiechnął się do siostry i wyszedł. – Uff... – powiedział Kleber. – Dobrze, że go wypłoszyłam? – Bardzo siostrze dziękuję. – Przyszło mi do głowy, że nie jest w pana typie. Zresztą mógł go pan zatrzymać, gdybym się myliła. – Nie myliła się pani. Jeszcze raz bardzo dziękuję – powiedział Kleber.Wtedy siostra też wyszła i mógł przejrzeć wycinki.Były lakoniczne, istotnie prasa nie próbowała robić sensacji z przymusowego lądowania samolotu. Samolot uszkodził podwozie, parę osób opatrzono ambulatoryjnie, jeden z pasaże-rów doznał złamania nogi. W dwóch gazetach wymieniono jego nazwisko: Józef Kleber. Jó-zef Blanchard nie został nigdzie wspomniany. Nikomu nie przyszło na myśl, że może mieć coś wspólnego z wypadkiem. Odłożył kopertę na nocny stolik, potem zdrową ręką przekręcił korbę regulacyjną i łóżko, będące od paru godzin fotelem, stało się ponownie łóżkiem. Leżąc z przymkniętymi oczami, rozważał sytuację. Jedna z gazet, w której wymieniono jego nazwisko, była ze Strasburga, druga z Nancy. Od wypadku minęło dziesięć dni albo dziewięć, jeżeli liczyć od dnia ukazania się notatek prasowych, i nikt się nie odezwał ani ze Strasburga, ani z Karlsruhe. Zupełnie tak, jakby się rozbił w drzazgi. Chociaż nie, gdyby się rozbił, to by wywołało reakcję. Tydzień i nic. Chyba mu dano spokój raz na zawsze. Jeszcze przez parę następnych dni niepokoił się tą sprawą. Potem przestał się niepokoić. Leżał i nudził się, przyglądając się własnej nodze na wycią-gu. Był to znajomy rodzaj nudzenia się, zrodzony ze spokoju i braku pilnych spraw. Normal-nie poprzedzał u Klebera chęć do pracy. Leżał więc i przyglądał się nodze. Wiedział dokład-nie, jak to się będzie dalej rozwijało. Zacznie się od nocy, w trzech czwartych nieprzespanej, od wielokrotnego gaszenia i zapalania światła, od notatek, których odczytanie sprawi mu po-tem sporo trudności. Tak bywało za każdym razem i wyglądało na to, że tym razem też tak będzie. Oglądając nogę, czekał, aż nuda osiągnie odpowiedni stopień stężenia. Któregoś dnia siostra Teresa zapytała, czy nie zmienił zdania i czy nadal chce leżeć sam. Odpowiedział, że tak. – Bo ten chłopak z telewizji tak się nudzi, że jeszcze chwila i zacznie gryźć z nudów po-wietrze. – Za mało czasu mu pani poświęca.Usiadła na krześle, widocznie miała wolną chwilę. – Pan się też nudzi – powiedziała. – Nie – powiedział Kleber. – Ja się nie nudzę. Była to prawda. Pomysł, może jeszcze nie pomysł, nastrój zaczął się nagle konkretyzować. Szałas z liści (palmowych?) roznoszony przez tropikalną ulewę, ciężarówka buksująca w bło-cie, strumienie wody spływające z hełmów żołnierzy, mokre twarze, krzyk, jacyś przypadko-wi ludzie wypychający samochód pod lufami ciężkich, wojskowych pistoletów. – Nawet pism pan nie czyta – powiedziała siostra Teresa. – Włączę panu radio. Lubi pan muzykę? – Proszę włączyć – powiedział z rezygnacją.Nacisnęła klawisz odbiornika i Kleber usłyszał niespodziewanie głos Serge’a. Teresa przełączyła na inną stację. Śpiewała Edith Piaf. – Tyle lat i jeszcze ciągle ją słyszymy – powiedziała. – Czy pan nie sądzi, że w tym jest coś sprzecznego z naturą? – Nie wiem. Może? Ale w fotografii chyba też, jeżeli tak na to patrzeć. Nawet w malarstwie. – Nie – powiedziała. – To jest inaczej niż z fotografią. Nie lubię słuchać głosów umarłych. Boję się. – Magnetofon pozwala szpitalom na utrzymywanie dłuższego kontaktu z pacjentami.Żachnęła się. – Mówi pan głupstwa. Chyba pójdę do tego telewizyjnego uda, żeby posłuchać komplementów. – Przepraszam, Tereso – rzekł Kleber. – Proszę włączyć tego typka, który mówił na po czątku. To Serge Sorbier, cieszy się świetnym zdrowiem. Przełączyła stację, ale zamiast Serge’a usłyszeli muzykę. – Już go nie ma. – Zaraz się odezwie. To spiker. – Zna go pan? – Tak – powiedział. – To mój przyjaciel.Orkiestra przestała grać i Serge zapowiedział następny utwór. – Znam jego głos – powiedziała siostra Teresa. – Nazywa się Serge Sorbier? Kleber potwierdził. Pomyślał przy tym, że Teresa zna pewnie nazwiska spikerów telewi-zyjnych. – Nasi rodzice, moi rodzice – poprawił się – i pani dziadkowie znali nazwiska spikerów radiowych. – I tenorów – powiedziała. – Teraz to się skończyło. Tenorom wyprzęgano konie z karet, Bóg wie po co. Obecnie to nie jest praktykowane. Skończyło się. – Nawet karet nie ma. – O konie też bywa trudno – zauważyła. – Cała sztuka polega na tym, żeby uprawiać od-powiedni zawód w odpowiednim czasie. Ja mam dobry zawód na każde czasy, tylko nudny. – Dziękuję – uśmiechnął się. – Nie mówię o naszej rozmowie, mówię ogólnie. – Na przykład o udzie? – Między innymi. A pana zawód jest dobry? – Tak – odpowiedział. – Chyba tak. Jest bardzo stary i myślę, że się utrzyma. Nie jest za-leżny od koniunktury – w każdym razie w mniejszym stopniu niż inne zawody. – Boże! – powiedziała. – Czy to znaczy, że uprawia pan prostytucję? Przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami i Kleber pomyślał, że jest zabawna i ładna. Zaczęła się śmiać, nim odpowiedział. – Prawie każdy uprawia prostytucję, ale pani o tym nie wie, bo jest pani za młoda. Ta świadomość przychodzi z wiekiem. – Sądziłam, że to z wiekiem mija. – Mówię o świadomości. Muzyka w radiu skończyła się i znowu usłyszeli Serge’a. – Przed wojną byłby popularny – powiedział. – Ale pani przed wojną nie było na świecie. – Pana też. – Mnie też – zgodził się. – Ale mówiłem o pani dziadkach i moich rodzicach. – Jesteśmy spokrewnieni? – zdziwiła się. – Dlaczego? – Mówił pan o swoich rodzicach i moich dziadkach. – Ślicznie pani wygląda – powiedział Kleber. – Czy to znaczy, że kiedy spróbowałam zażartować, uroda wyszła na pierwszy plan? – Nie – zaprzeczył. – Po prostu nie chciałbym, żeby pani poszła do uda na komplementy. – Mam zostać? – Tak. Przyglądała mu się zmrużonymi oczami. – O ile pana znam, mam coś panu załatwić? – Przecież pani mnie nie zna – powiedział. – Owszem. Jeżeli pan rezygnuje z patrzenia w sufit, to coś w tym musi być. – Ostatnio przyglądałem się swojej nodze na wyciągu. – O co chodzi? – zapytała rzeczowo. – Jest pani osobą przemądrzałą – powiedział Kleber. – Chcę zatelefonować do Paryża. – No więc! – ucieszyła się. – Nie jest pan dla mnie zagadką. Jak wyglądam? – Olśniewająco – rzekł Kleber. – Patrzy pani przeze mnie jak przez szkło. Jest do zała-twienia to z telefonem? – Oczywiście. Przyniosła aparat telefoniczny i ustawiła na stoliku obok łóżka. Następnie włączyła prze-wód do gniazdka. – Zna pan numer? – Tak – powiedział. – Dziękuję. – Proszę pozdrowić ode mnie pana Serge’a Sorbiera. Ukłony i komplementy od nieznajo-mej wielbicielki. Gdyby miał karetę i wystarał się o konia, to nie wiem, czy umiałabym się powstrzymać! Była już w drzwiach, kiedy powiedział: – Ukłony dla uda. – Dziękuję – powiedziała. – Szaleje pan za mną? – Tak – odparł. Włączył radio i usłyszał głos Serge’a. Czekał do końca zapowiedzi, potem nakręcił numer studia rozgłośni paryskiej. – Jesteś w mieście? – zapytał Serge.Kleber wyjaśnił w paru słowach sytuację. – Ile to ma trwać? – Trzy miesiące. – O Jezu! – zmartwił się Sorbier. – To znaczy, że mam do ciebie przyjechać. – Tak – potwierdził Kleber. – To znaczy najpierw do Nancy, bo tam mam samochód na parkingu koło lotniska. Chcę, żebyś zabrał samochód i przyjechał tutaj. Lubię go mieć pod ręką. Prześlę ci pocztą kluczyki, kwit z parkingu i papiery wozu. Serge wydawał się mało ucieszony. – Ile jest kilometrów z Nancy do twojego szpitala? – Nie wiem – powiedział Kleber. – Sto, może sto dwadzieścia. – Cztery godziny jazdy twoim cholernym samochodem. – Trzy – rzekł Kleber. – Wróciłeś wcześniej z Amsterdamu? – Dużo wcześniej. To była historia na krótkich nogach. – Zuzanna? Chyba na długich. – Pozornie – powiedział Sorbier.W studiu odezwał się brzęczyk. Musieli kończyć rozmowę.Kleber odłożył słuchawkę i prawie natychmiast usłyszał głos Serge’a w radiu. Wówczas wyłączył odbiornik. Ulewa, trzask błyskawic, wysokie drzewa miotane nagłymi porywami wiatru i ci ludzie, wypychający ciężarówkę pod strugami deszczu, wzbijającymi fontanny błota, więc jakby w ulewie z błota i deszczu. Noc i tylko w świetle błyskawic widać żołnierzy i błyski światła na mokrych pistoletach. Albo wieczór, żeby trochę było widać w ogólnych zarysach, a w świetle błyskawic już dobrze, tylko na krótko. Mówi się – tropikalna ulewa. Ale chyba są i burze? Zamach stanu? W tym klimacie to jest normalne zjawisko. Coś jakby zmiana warty. Ilu jest tych przypadkowych ludzi? Żeby wypchnąć z porządnego błota samochód wojskowy, trzeba do tego z dziesięciu ludzi. Albo dwudziestu. Albo pięćdziesięciu, jeżeli to terenowy wóz z napędem na trzy osie i jeżeli mimo to sam nie może wyjechać. Tylko skąd wzięli się ci lu-dzie? Wyciągnięto ich z knajpy, wyprowadzono z kina? Kino przy takiej drodze? Może ob-jazdowe? W tym coś jest. Objazdowe kino, wyświetlają film. Z kim? Z Fondą? Może być Fonda. Chociaż w takim kraju Fonda powinna być zakazana. Może dla mieszkańców tego kraju (wyspy?) Fondy w ogóle nie ma, może dla nich po prostu Fonda nie istnieje? Chociaż nie, kraj jest nienazwany, jakaś bananowa wyspa w tropikach czy w okolicy tropików, i moż-na tam wprowadzić dowolne zwyczaje, prawa i nakazy. Można dopuścić Fondę. Biały ekran w świetle błyskawic, ktoś ucieka na tle tej bieli, wydobytej nagle i na krótko z mroku. Strzał, ale żołnierz celuje pod nogi, w ogóle nie celuje, po prostu strzela w tamtą stronę, miękki huk wystrzału, plusk kuli w błocie. Nie ma żartów. Potem zabierają tych ludzi, ilu? pięciu? – na platformę ciężarówki, może być mały wóz, trzy czwarte tony, żeby w razie czego znowu wy-pchnęli go z błotnej topieli. Reszta uciekła, rozprasza się w mroku, w nieustannych strumie- niach ulewy. Mają tych pięciu. I dowiozą ich do końca, żeby ci przypadkowi ludzie znaleźli się o ileś tam kilometrów od swoich domów w samym centrum zdarzeń. Kleber leżał, patrząc na duży palec lewej nogi, wystający z gipsowego opatrunku. Powi-nien był marznąć, ale nie marzł. Zamach stanu? Dobrze. Coś zaczynało się dziać. Nazajutrz poprosił siostrę Teresę o papier i długopis. Przyniosła mu blok kratkowanego papieru. Wyglądał obrzydliwie. – Siostro – powiedział. – Przecież to jest sprzeczne z naturą! Nie można pisać na kratko-wanym papierze. – Potrafi pan pisać lewą ręką? – zainteresowała się. – Tak, ale nie na takim papierze. – Myślałam, że będzie pan robił samolociki. – Mam coś do zapisania. – To może ja będę pisała, a pan mi podyktuje? – Och nie! – powiedział. – Bardzo dziękuję, ale nie. To muszę sam napisać. – Tajemnica – domyśliła się. – Nie – odparł. – Po prostu muszę to sam zrobić. Okazało się to trudniejsze, niż przypuszczał. Otrzymał od Teresy czysty blok i plastikowy długopis. Był to sympatyczny długopis w cenie biletu do metra. Ale trudno mu było pisać. Powody były zupełnie techniczne, łóżko nie dawało się tak ustawić, żeby mógł wygodnie oprzeć blok o nogę wiszącą na wyciągu, przytrzymywanie bloku ręką w gipsie wymagało wysiłku. Blok wysuwał się, kiedy przestawał o nim myśleć, kiedy zapominał o tej ręce. To wszystko przeszkadzało. Nie nadążał za biegiem myśli, notatki były jeszcze mniej czytelne niż zwykle. Ciężarówka jedzie do pałacu prezydenckiego z pilnym ładunkiem albo kogoś wiezie, kto musi być na miejscu, kiedy nowi ludzie wejdą tam, żeby wyprzeć starych. Proklamacje no-wego ruchu, wydrukowane w polowej drukarni? Major (nazwisko?). Wóz znowu buksuje w błocie, znowu go wypychają, zrywają gałęzie, podkładają pod koła. Pięciu ludzi w świetle latarek żołnierzy. Jadą. Wóz kolebie się po drodze rozmytej ulewą, któryś z tych pięciu wolno przekłada nogę przez burtę skrzyni ładunkowej. Samochód jedzie wolno, jest ciemno. I wów-czas żołnierz siedzący w głębi pod plandeką strzela, nie celując, w podłogę. Tył wozu nie jest zasłonięty budą, ten otwór jest przecież jaśniejszy od wnętrza i żołnierz widzi sylwetkę, zarys sylwetki człowieka, który chce uciec. Strzela tak, żeby nie trafić, na postrach, ale kula ryko-szetuje, trafiając pod ostrym kątem w blaszaną podłogę wozu i razem z wystrzałem słychać krzyk człowieka. Któryś z tych pięciu jest ranny. Ale to lekka rana, uderzenie? draśnięcie? Nauczyciel z ryżymi wąsikami, przystrzyżonymi jak szczotka do paznokci, sprzedawca ga-lanterii? Był kiedyś starszym inspektorem w urzędzie podatkowym. Następnie młodszym. Potem zajął się handlem domokrążnym. Walizeczka z towarami tłucze się o burty wozu, kie-dy wóz przechyla się na wybojach drogi. Jak ją zdołał ocalić? W walizce ma wstążki, guziki, krawaty, tasiemki, wszystko dokładnie wymieszane w czasie tych wstrząsów, potem się to okaże. Agrafki, igły, koronki z metra, szaliki. Jeszcze trzech ludzi. Wieśniak? Sklepikarz? Kiedy dojeżdżają, pałac jest w rękach rebeliantów. Na podwórzu ruch, jakieś wozy pan-cerne, krzyki, komendy, zamieszanie. Ktoś zamyka tych pięciu w jakimś pokoju. Albo pięcio-ro. Bo jedną z tych osób może być kobieta. Major (nazwisko?) znikł jeszcze na podwórzu, żołnierze z szoferki i żołnierz spod plandeki też znikli. Spoza zamkniętych drzwi słychać tu-pot kroków na korytarzu. Albo to nie korytarz, tylko wielka pałacowa sala, stiuki, złocenia, stylowe meble. Strzał, seria z karabinu automatycznego, krzyki, jakieś pośpieszne kroki, śmiech. Potem ktoś się dobija do drzwi, uderzenia kolb czy podkutych butów. Czterech mo-krych mężczyzn i mokra kobieta. Zrywają się z krzesełek, obitych jedwabiem, plamy wody na jedwabnej materii. Co za ludzie? Z otoczenia obalonego prezydenta? Rabusie? Jeden krwawi. Widocznie walczył z naszymi. Pod wzrokiem oficera podnoszą ręce do góry. – Rozstrzelać? – pyta żołnierz. – Nie tutaj – mówi oficer. – Sytuacja normalizuje się, dość strzelaniny w pałacu. – Tak jest, panie kapitanie. Żołnierz uśmiecha się. Już jest odprężony, już są u celu. W końcu była to dla nich wszyst kich sprawa życia i śmierci, ten zamach. Pojawia się kierowca wozu. – To moi ludzie. Zabrałem ich, żeby mi pchali wóz. – Zobaczymy – mówi oficer. – Sprawdzimy. – Co tu sprawdzać? – dziwi się kierowca. – Mówicie do oficera, sierżancie! – Tak jest! – Zabierzcie im dokumenty – mówi oficer do żołnierza. Po chwili ma w ręku pięć przemoczonych dokumentów tożsamości. Kartki lepią się, jasno-zielone okładki ściemniały i wyglądają na ciemnozielone. Krzyki na korytarzu. – Kapitan (nazwisko!) do pułkownika (nazwisko!). Santana, Belgrado, Mendona, Miguel Brabanza, Andreas Morena, Fonte, Diego, Carlos, Cabera, Olmeda, El Viejo, El Gitano, Anselmo Herrera y Galeone. Zamachowcy są w pałacu, opanowali radiostację i budynki rządowe, więźniowie poprzed-niego reżymu opuszczają cele, uwolnieni przez nowy ruch pułkownika Caseiro. Ale przewrót musi uzyskać aprobatę ambasadora. Tylko jakiego ambasadora? Więc może po prostu nie ambasadora, ale Ambasadora. Ambasador: – W skład gabinetu muszą wejść ludzie z Chrześcijańskiej Demokracji i z Partii Agrarnej.To rozmowa telefoniczna.Kapitan (ten z dowodami tożsamości w ręku): – Niech nas Ambasador pocałuje w dupę!Pułkownik Caseiro jest człowiekiem o smutnym uśmiechu. Więc uśmiecha się smutno. – Musimy podjąć starania, żeby on się nam pozwolił pocałować, kapitanie Santana. Tak wygląda sytuacja. – Skąd ja mu wezmę tutaj chadeków i ludowców? – woła kapitan. I nagle rzuca na stół (a jest to stół marmurowy, na nogach ze złoconego brązu w kształcie lwów wspinających się na tylne łapy) pięć dowodów tożsamości. – Proszę! Trzech ludowców, dwóch chadeków. – Odwrotnie – mówi pułkownik Caseiro. – Kraj jest katolicki, Chrześcijańska Demokracja powinna mieć większy udział w rządzie. – Proszę bardzo – zgadza się kapitan Santana.Pułkownik przegląda dokumenty. – Kobieta? – Jedna kobieta i czterech mężczyzn. – Bardzo dobrze. Kobieta z Partii Agrarnej. – Jeden z tych czterech jest ranny. – Tym lepiej. Weszła z obiadem siostra Cecylia. To ją pierwszą zobaczył Kleber, kiedy odzyskał przy-tomność w szpitalu. – Ależ pan sobie ustawił niewygodnie łóżko. Zaraz panu poprawię. Pokręciła korbką, wskutek czego łóżko stało się w jej pojęciu wygodniejsze. Następnie ustawiła tacę z obiadem na wysięgniku tak, aby znalazła się na właściwym miejscu. – Nie ma niczego do krajania – uśmiechnęła się przyjaźnie, jak zwykle. – Kotleciki są mielone. Coś pan pisał? List? – Tak – odparł Kleber. – Ale nie list. Tak coś sobie zapisywałem. Po obiedzie odsunął tacę i leżał, aż siostra Cecylia przyszła po naczynia. Zapytała, czy obiad mu smakował, odpowiedział, że tak, i nadal leżał, myśląc o pałacu prezydenckim. W jakimś sensie był bardziej tam niż tutaj, na łóżku, które w każdej pozycji było niewygodne. Pancho, Lico, Vega, Gonzales, Paquito, Gambera, Sonora Alvero. Trochę to zbytnio zala-tywało geografią. Dobre nazwisko, to ważne. Dobre nazwisko przylega do człowieka. Tamci byli nadal zamknięci w pokoju, w którym wytworność mebli jeszcze bardziej pod-kreślała panujący w nim nieład. Coś się działo wokół nich i wiedzieli dokładnie co, ponieważ takie rzeczy zdarzały się w kraju (na wyspie?) systematycznie co parę lat i była w tym prawi-dłowość tak zrozumiała dla nich sama przez się, że gdyby zamach nie nastąpił przez dalsze parę lat, przyjęliby to z niedowierzaniem, pełni zdziwienia dla niezrozumiałego fenomenu. Ale tym razem nie przeżywali emocji przy odbiorniku radiowym czy telewizyjnym, jak cie- kawi świadkowie wydarzeń, na które nie mają wpływu i które bezpośrednio ich nie dotyczą, a w każdym razie nie narażają na bezpośrednie niebezpieczeństwo. Teraz mogli być rozstrzelani w każdej chwili. Milczeli, czasami patrząc na siebie obojętnie, jak na nieznany krajobraz. Mieli w oczach lęk, ale nie mieli ciekawości. Milczeli, nie umawiając się, że będą milczeć, by nie zwabić kogoś nowego do pokoju. (Inny pokój! W tamtym wywalono drzwi!) Teraz nie mieli nawet dokumentów, bo zabrał je kapitan, nim odwołano go do pułkownika Caseiro. Ma dosyć spraw na głowie, żeby o tym pamiętać. Za drzwiami było cicho, jakby nic się nie działo w pałacu, przynajmniej w tej części, w której się znajdowali. – Chyba pułkownik Caseiro objął władzę – powiedział w pewnej chwili nauczyciel Olme-da. Mówił cicho, ale przestał milczeć. – Cicho... – szepnęła kobieta. Miała bladą twarz i czarne włosy przedzielone na środku głowy. Bała się. Komiwojażer zrobił uspokajający ruch ręką. Potem zapytał: – Kto to jest pułkownik Cesairo? – Caseiro – poprawił Olmeda. – Nie wiem, kto to taki. Pułkownik. – Na moje wyczucie ktoś z prowincjonalnego garnizonu. Z wojsk pancernych. Na podwó-rzu jest pełno wozów pancernych. I wokół pałacu. – Zawsze jest pełno wozów pancernych – powiedział komiwojażer. – Za każdym razem. To nie znaczy, że ten pułkownik jest z wojsk pancernych. – Nie znaczy – zgodził się Olmeda. – Ale oni mają najlepiej. Najbliżej do pałacu. Spróbo-wał się uśmiechnąć. – Czy pan słyszał, żeby kiedyś ktoś z lotnictwa objął władzę? Nawet zastanawiałem się, po co wydaje się pieniądze na lotnictwo? Lotnictwo jest bezużyteczne w gruncie rzeczy. Chyba że w czasie wojny. Patrzył na komiwojażera, jakby zainteresowany jego opinią. W istocie ta opinia nic go nie obchodziła. Rozmawiał, żeby przygłuszyć strach. – Racja – rzekł komiwojażer. – W razie wojny, tak. Ale wojny nie będzie. Kto na nas napadnie? – Szkoda, że nie mamy radia – powiedział Olmeda i wówczas komiwojażer nagle zerwał się z kanapy, na której siedział. – Cicho... – szepnęła kobieta. Walizeczka komiwojażera stała na podłodze, po przeciwnej stronie kanapy, na której sie-dzieli. Kiedy wyprowadzano ich z pokoju o rozwalonych drzwiach, żeby ich zamknąć w in-nym, udało mu się kolejny raz zabrać walizeczkę. Przez lata domokrążnego handlu nauczył się wiedzieć zawsze, gdzie jest. Teraz otworzył ją i wyjął japoński odbiornik tranzystorowy. Odnalazł go wśród krawatów, guzików, agrafek i wstążek. Wszystko było wilgotne, na skó-rzanym futerale widać było wyraźnie świeże zacieki. – Mokry – powiedział Olmeda. – Jeszcze ta cholerna ulewa! Komiwojażer przekręcił wyłącznik. Usłyszeli czysty, optymistyczny głos spikera. Zapew-ne był to nowy spiker, ponieważ nie znali tego głosu. – Cicho – powiedziała kobieta. Komiwojażer ściszył odbiornik. Skupieni wokół niego słuchali wspólnej deklaracji Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej i Partii Agrarnej. Deklaracja skierowana do pułkownika Ca-seiro domagała się, żeby w interesie narodu położył kres zbrodniczym rządom marszałka pol-nego Miguela Belgrado. Na pierwszym miejscu wśród pięciu sygnatariuszy deklaracji podpi-sany był Antonio Olmeda z Partii Chrześcijańsko-Demokratycznej. Potem inni słuchali w osłupieniu swoich nazwisk. Wreszcie spiker powiedział: „Niech żyje wolność!” – i odezwała się muzyka wojskowa. – Mater Dei – powiedział komiwojażer. – Cicho – powiedziała kobieta i zaśmiała się histerycznie. Milczeli przez chwilę, tylko zegar tykał na kominku. Okryty był szklanym kloszem, mimo to tykanie było wyraźnie słychać. – Proszę państwa – powiedział komiwojażer – jest ósmy czerwca, godzina zero czterdzie-ści sześć. Zapamiętajmy tę godzinę. Już nie próbowali być cicho. Podeszli do drzwi, były zamknięte jak poprzednio. Olmeda zaczął stukać. Były to wielkie drzwi, sięgające sufitu, i kiedy stukał, wydawało się, że echo roznosi się po pałacu. Ale nikt nie przyszedł, żeby otworzyć. Kobieta wymiotowała, oparta o kominek. Nad ranem weszli w skład gabinetu, który został zaprzysiężony o czwartej dwadzieścia. Prezydent, pułkownik Caseiro, krótkie przemówienie zaczął od słów: – Rodacy! Siostry i bracia! W chwili gdy słońce świecące innym narodom powraca nad naszą ojczyznę... Gdy to mówił, pierwsze promienie słońca oświeciły pałac. Był to szczęśliwy zbieg oko-liczności, ponieważ przemówienie zostało napisane przed tygodniem przez majora Morenę, który nie mógł wiedzieć, w jakich okolicznościach, a zwłaszcza o której godzinie pułkownik je wygłosi. Nie wiedział też, czy dojdzie do wygłoszenia przemówienia. Kamery telewizyjne przekazywały obraz. Wieśniak Pasquito stał w pierwszym rzędzie członków nowego gabinetu ministrów, tuż obok pułkownika-prezydenta. Rękaw marynarki miał przesiąknięty krwią i wyglądało to dobrze, ponieważ od paru lat telewizja na wyspie nadawała kolorowe programy. Tej nocy Kleber parokrotnie zapalał światło. To dopiero było niewygodne! Łóżko miał ustawione do spania i musiał trzymać blok w powietrzu, więc długopis co chwila przestawał pisać. TO WSZYSTKO BYŁO PIĘĆ LAT TEMU! Może trzy lata? Reżymy bananowe nie trwają długo, więc raczej trzy lata niż pięć. Są obchody jubileuszowe, defilada, entuzjazm. Raut, bankiet, obiad w pałacu. Gala, mundury, wieczorowe toalety, wstęgi orderowe. Ktoś mówi o tamtej nocy, kiedy obalono prezydenta Belgrado. Może minister Olmeda, może minister-komiwojażer? I wierzy w to, co mówi! Historia tych pięciu osób, historia tych trzech lat. Ko-bieta w spokojnej, wieczorowej sukni. Włosy jak dawniej. Wstęga orderowa. Albo odwrotnie, baretka czy miniatura orderu. Wieśniak Pasquito to prymitywny idiota. On pamięta, jak było naprawdę. On jeden. Dla innych prawda tamtej nocy już jest bez znaczenia, jest tylko mit tamtej nocy. W pamięci idioty noc jest dokładnie taka, jaka była, przetrwała w niezmienionej postaci. Ludzie inteligentni umieją uciec od faktów, potrafią nadać im inne znaczenie. Idiocie brak tej umiejętności. Jakaś rozmowa z Olmedą czy z komiwojażerem Heredią. Pasquito: Jakbyś nie próbował uciekać, to by ten żołnierz nie wystrzelił. Ty pryskałeś, ja dostałem rykoszetem. Heredia: Zostałeś ranny w ataku na pałac. Pasquito śmieje się. Heredia: Nie udawaj idioty. Pasquito: Ja nie udaję idioty! (Pasquito jest urażony). Heredia: Udajesz! I przestań majaczyć, bo jesteś postacią historyczną. Te strzały do ciebie, strzały w pałacu, są zakodowane w świadomości społecznej. To nie ma żadnego znaczenia, kto strzelał. Utykasz do dziś (więc jednak noga, nie ręka?). Zbyt wielu naszych polityków okłamywało naród. My nie możemy narodu zawieść. Chcesz im powiedzieć, tym ludziom wiwatującym na ulicach: My też kłamiemy! Było inaczej, niż myślicie?! To by było kłam-stwo, gdybyś im tak powiedział. Ich prawda jest naszą prawdą. Naród ma rację, nie ty, cho-ciaż jesteś ministrem. Pasquito: Przecież ja to mówię do ciebie. Boże, jak wtedy lało. Heredia: Tak, o tej porze, chyba dokładnie o tej porze wypychaliśmy samochód z tego drugiego błota. Pasquito: I bałeś się. Heredia: Ja? Pasquito: Tak. Jak ten żołnierz na ciebie krzyczał, żebyś podłożył liści pod koło. Cały się trząsłeś ze strachu. I potem chciałeś mnie wyrzucić z auta. Heredia: Ja ciebie?! Pasquito: Ty mnie. Jak mnie trafił rykoszet, to żołnierz nie wiedział, czy się jeszcze na coś przydam, czy nie. Coś powiedział i wtedy chciałeś mnie wyrzucić z ciężarówki. Heredia: Oczywiście, wtedy tak. Chciałem cię ocalić. Pasquito: Więc pamiętasz. Bo ja chwilami myślę, że zwariowałem i że wszystko mi się pieprzy w głowie. Tamtej nocy w pałacu: – Kim są ci ludzie? – Obojętne. Chadecy, ludowcy. – Nikt ich nie zna. – Nikt ich nie znał do dziś. Zdrowy odłam. Trzon. Siły nowego jutra.Pułkownik odłożył dokumenty tożsamości. – Dobrze – powiedział. – Napiszemy tę deklarację, potem oni to podpiszą. Kapitan wzruszył ramionami. Było to sprzeczne z dyscypliną wojskową, ale chwila nie sprzyjała dyscyplinie. – Wystarczą nazwiska pod deklaracją. Oni myślą, że ich rozwalimy za chwilę. Nie ma co formalizować. Telefon do Ambasadora. – Chadecy są z nami. Ludowcy też. – To zmienia postać rzeczy – powiedział Ambasador. – Zawiadomię o tym mój rząd. – Jeżeli tak, to muszę poinformować pana, ekscelencjo, że przewrót nastąpił w konse-kwencji apelu, wystosowanego do pułkownika Caseiro przez chadeków i ludowców. Obie partie domagały się natychmiastowego położenia kresu... – Rozumiem – powiedział Ambasador. – To jest zrozumiałe samo przez się. Był senny, ponieważ budzono go tej nocy drugi raz. Odłożył słuchawkę, zdjął okulary i potarł nasadę nosa. Bóg wie po co nałożył okulary, kiedy zbudzono go przed chwilą. Nie były potrzebne do rozmowy telefonicznej. Nowicjusze – myślał, okrywając się kołdrą. – Stale ma się do czynienia z nowicjuszami. Pierwsze kroki są trudne, ale w końcu powinni mieć jakiś instynkt polityczny. Wszystko od-krywają od nowa i jeszcze są z tego zadowoleni. Znowu się przekotłowało, ale w końcu to dobrze, że tylu ludzi chce władzy w tym kraju. Władza jest siłą, ale żądza władzy jest słabo-ścią. Zadzwonił telefon na nocnym stoliku. Sekretarz pytał, czy będą jakieś szyfrówki tej nocy do centrali. – W nocy? – zdziwił się Ambasador. – Nie ma powodu do pośpiechu. Wystarczy, że mnie obudzili. Noc jest po to, żeby spać. – To dobrej nocy, panie Ambasadorze. – Dobranoc, Harry – powiedział Ambasador. – Spij dobrze, synu. Odłożył słuchawkę i naciągnął kołdrę na uszy. Miało to zademonstrować jego stosunek do wydarzeń i nie robiło mu różnicy, że nie miał żadnych widzów. Panna Susan Blackman z ata-szatu kulturalnego, praktycznie rzecz traktując, mogłaby być świadkiem tej sceny, miała jed-nak tego dnia wychodne. Znajdowała się w wiejskim domu odległym o pięćdziesiąt mil od miasta i zajęta była doprowadzaniem do stanu, nazwijmy to, ponownej użyteczności organisty jazzowego McClostera, bawiącego na gościnnych występach na wyspie. Rano pojawiła się siostra Teresa. Kleber coś notował, zabrała mu blok z ręki i położyła na nocnym stoliku. – Albo pan nic nie robi i patrzy w sufit, albo pan pisze po nocach – powiedziała z naganą. – Przecież pan tego nie przeczyta – dodała, patrząc na zapisaną stronę. – Teraz przeczytam – powiedział Kleber. – Za pół roku może nie, ale teraz tak. Wystarczy, żebym przeczytał jedno słowo, i wtedy już wiem, co jest dalej. Ustawiła tacę ze śniadaniem na wysięgniku. – Jeżeli człowiek leży i patrzy w sufit, to nie znaczy, że nic nie robi – powiedział Kleber. – Przynajmniej od czasu kiedy ludzie zeszli z drzew na ziemię. Nie sądzi pani? – Zgoda – powiedziała. – Niech się pan posunie.Nie zrozumiał w pierwszej chwili, co miała na myśli, potem roześmiał się. – Mam przed sobą dzień pracy – wyjaśniła. – Mogłabym go przepracować, patrząc z pa nem w sufit. Rozłożył bezradnie ręce. – Byłaby to dla mnie prawdziwa przyjemność, Tereso. – Nie lubi pan swojej pracy? – Lubię. – Lubi pan leżeć i patrzeć w sufit? – To też. Czy pani naprawdę nie wierzy, że można pracować w ten sposób? – Pewnie tak– zgodziła się. – Ale to jest pole do nadużyć i mistyfikacji. – Krowę doi się w pewnych godzinach – powiedział Kleber. – Między udojami krowa chodzi po łące i skubie trawę. Pozornie to nie ma sensu i wiele osób tego nie rozumie. – Proszę jeść – powiedziała. – Zje pan sam jajko czy mam pana karmić łyżeczką? Da pan radę? – Tak – odpowiedział. Przegub prawej ręki miał unieruchomiony, ale w miarę swobodnie ruszał palcami. Jadł jaj-ko, trzymając je w prawej ręce. Obserwowała to z uznaniem. – Jedzenie to pana najmocniejsza strona. Znowu popatrzyła na blok i skrzywiła się. – Mogłabym to panu przepisać na maszynie, ale nie potrafię tego przeczytać. Nawet jeżeli odcyfruję jedno słowo, to nie będę wiedziała, co jest dalej. Pan jest pisarzem? Kleber mieszał kawę w filiżance, pobrzękując łyżeczką, co jeszcze niedawno wprawiało w zakłopotanie różne osoby z jego otoczenia. Byli to ludzie przestrzegający tylko niektórych form towarzyskich. Pobrzękiwanie łyżeczką uważali za niewybaczalne prostactwo. Przestał mieszać kawę, jakby zastanawiając się nad odpowiedzią. – Powiedzmy, powieściopisarzem. – Czy to jakaś różnica? – zdziwiła się. – Tak – powiedział Kleber. – Niech pan uważa, bo się pan obleje kawą. Powieściopisarz pisze powieści? – Tak. – A pisarz? – Pisarz też. Tylko lepiej. Im mniej jest napisane przed nazwiskiem, tym nazwisko jest wyżej w hierarchii. – To najlepiej, kiedy jest samo nazwisko. – Oczywiście! Przecież nie powie pani: czytałam sonet pisarza Szekspira. Sonet Szekspira. Książka Tomasza Manna, powieść Hemingwaya. – Ale gdybym ja napisała powieść, to by też powiedziano: powieść Teresy Kramer. – Pani jest z Alzacji? – Tak – uśmiechnęła się. – Z Alzacji i z Lotaryngii. Mówiono by o mnie jak o Tomaszu Mannie! Tylko nie miałabym czytelników. – Czasami najlepsi pisarze też nie mają czytelników – powiedział Kleber. – To znaczy, nie od razu ich mają. Źli nie mają, dobrzy mają, najlepsi czasami tak wyprzedzają epokę, że też nikt ich nie rozumie, więc nikt ich nie czyta. – Trzeba żyć w swojej epoce, nie w przyszłej. – Wygodniej żyć w swojej.Zabrała tacę i odsunęła wysięgnik, żeby mu nie przeszkadzał. – Pan żyje w swojej epoce? – Tak – odparł. – Niestety tak. – Wolałby pan XXI wiek? – Nie, XIX. Ludzie mieli już telefon, maszynę parową, telegraf, kolej, w zasadzie wszyst ko, żeby spokojnie żyć i nie śpieszyć się. Trzymała tacę w ręku. Teraz odstawiła ją na nocny stolik. – Nie mieli antybiotyków. – Ale nie żyli w tłumie, w tłoku, w pośpiechu. – I potem to wszystko spaskudzono? To dobre życie? – To dobre życie miało bardzo mało ludzi. Biednym było źle. – Biednym jest zawsze źle. – Wtedy było gorzej. I było więcej biednych ludzi. Krzywdzonych i poniewieranych. I to się wydawało normalne. – Teraz to się nie wydaje normalne? – Nie. Przynajmniej nie wszędzie. – Pisze pan o tym? – O tym też. Między innymi i o tym. – Właściwie powinnam już iść – powiedziała, siadając na krześle. – Tylko nie chce mi się. – To proszę zostać. – No wie pan?! – żachnęła się. – Namawia mnie pan do zaniedbywania się w pracy. Te pa-na książki mają czytelników? – Tak – powiedział. – Bez czytelnika nie ma książki. Książka powstaje jakby od nowa za każdym razem, kiedy ktoś ją czyta. Każdy odbiera książkę inaczej i w jakimś sensie jest współtwórcą. Podobnie jak autor jest w gruncie rzeczy czytelnikiem nienapisanej książki. – Tego nie rozumiem – powiedziała. – Nie istnieje żadne kryterium poza tym, że autorowi coś się wydaje dobre albo złe. To jest tak, jakby się grało na fortepianie ze słuchu. Należy szukać właściwego klawisza. Maszyna do pisania ma około trzydziestu klawiszy. Tych istotnych. Jest bardzo ważne, w jakiej kolejności się je naciska. Popatrzyła na niego nieufnie. – Czy pan ze mną nie rozmawia jak z idiotką? – Przeciwnie – odparł. – Próbowałem sprowadzić moją pracę do najprostszej formuły. Wstała i zabrała tacę ze stolika. – Idę. Muszę nakarmić tego matołka z udem. – Matołka? – zdziwił się. – Komplementy są mniej przekonywające? – Przeciwnie – powiedziała siostra Teresa. – Niech pan pisze czytelnie. Patrzył na drzwi, które się za nią zamknęły. Była to dobra rada, żeby pisał czytelnie, ale niemożliwa do wykonania. Nawet w normalnych warunkach zdarzało się, że nie potrafił prze-czytać odręcznych notatek i jakieś sformułowania czy całe sekwencje przepadały mu bezpow-rotnie. Zawsze go to gniewało i martwiło, chociaż przeważnie nie wiedział, czego nie umie przeczytać. Wydawało mu się, że są to najlepsze, najbardziej istotne fragmenty notatek. Jakaś część pracy szła na marne. Co dopiero w warunkach szpitalnych. Na ciężarówce, już po strzale. Wieśniak Pasquito pojękuje, kobieta przewiązuje mu skale-czoną rękę (nogę?) szalem. Może komiwojażer wyjmuje ten szal z walizki? Ale raczej nie. Raczej to szal kobiety. Albo żołnierz ma opatrunek osobisty w kieszeni. Nie chciał nikogo skaleczyć, ale on też się boi, inaczej niż tamci, zgarnięci do wozu, może bardziej od nich. Wykonuje rozkazy i nie może postępować inaczej. Jeżeli zamach się nie powiedzie, pójdzie pod ścianę. Mógłby zdezerterować. Ale wówczas rozstrzelają go niezależnie od tego, czy za-mach się powiedzie, czy nie. Jest związany z pułkownikiem Caseiro na śmierć i życie, cho-ciaż nie zna jego nazwiska. Ale wie, co się dzieje. Wóz zatrzymuje się na chwilę, może już wjeżdżają na utwardzoną szosę? Nauczyciel Ol-meda słyszy głosy żołnierza z szoferki i żołnierzy z posterunku na szosie. Coś mówią. Gdyby się wsłuchał uważnie, gdyby Pasquito nie jęczał, można by się zorientować, dokąd ich wiozą. Ale Olmeda nie próbuje słuchać. Jest to jakby chowanie głowy w piasek, czy może w błoto w tym wypadku, ale w niepewności mieści się wszystko, mieści się nadzieja, że wyjdą z tego. Ktoś zaczyna się głośno modlić. Kobieta? Inny głos przyłącza się do modlitwy. – Przestańcie się wygłupiać – krzyczy Olmeda. Żołnierz trąca go w ramię. On też się mo-dlił, tylko cicho. – Nie wierzysz w Boga? – pyta. Wydaje się mało zainteresowany tą sprawą. – Nie wierzę – mówi Olmeda. – Jestem ateistą. Nie mogę słuchać tych błazeństw. Modlący się ściszyli głosy, teraz zamilkli. – Więc uważaj – mówi żołnierz i teraz głos jego brzmi inaczej. – Uważaj, ty kurewski gnoju! Dostaniesz kolbą po ryju i zaraz odzyskasz wiarę! – Tak jest! – mówi Olmeda. – Nie chciałem pana urazić. Ręce mu się trzęsą, ale jest ciem-no i nikt tego nie widzi. Znajduje dla rąk oparcie na własnych kolanach. Wpija palce w prze-moczony materiał. Wóz rusza. Ale już nikt nie modli się głośno. Przed zaprzysiężeniem gabinetu, więc w no-cy, około czwartej rano następnego dnia. Olmeda, pułkownik, kapitan, sierżant Villa. Olmeda: – Panie prezydencie, czy wolno mi zwrócić się z prośbą? Pułkownik jakby nie dosłyszał pytania, ale kiedy Olmeda rozważał, czy może je powtó rzyć, pułkownik spojrzał nań pytająco. Nie było w jego wzroku zainteresowania, raczej zdzi-wienie, że ten wciąż jeszcze mokry mężczyzna z wąsikami zawraca mu głowę. Olmeda? Ja-koś tak. Pułkownik Caseiro miał dosyć swoich spraw, spraw państwa, żeby mogły go intere-sować cudze. Ale w tych pierwszych godzinach władzy i on sam nie wiedział jeszcze, co uchodzi otoczeniu, a co nie. – Więc? – zapytał niecierpliwie, ponieważ Olmeda milczał pod jego wzrokiem. – Czy nie mógłbym być ludowcem? – zapytał Olmeda. – Nie – rzekł pułkownik krótko. Po nadaniu proklamacji przez radio pomysł był bezsen-sowny. – Parę osób zna mnie jako... – Olmeda zawahał się. Chciał powiedzieć: jako ateistę, ale zmienił zamiar, bo przypomniał sobie reakcję żołnierza na ciężarówce. Obawiał się, że puł-kownik też może zareagować nieprzyjaźnie. – To znaczy, nie byłem praktykującym katoli-kiem. Pułkownik wzruszył ramionami. – Tym lepiej – powiedział kapitan Santana. – W czasach Miguela Belgrado musiał się pan maskować. Obalenie zbrodniczej dyktatury pozwala panu na głoszenie pańskich przekonań. Pułkownik już przestał się interesować Olmeda. Kapitan Santana przyglądał się nauczy-cielowi przymrużonymi oczami. – Jestem nauczycielem wiejskim – powiedział nauczyciel Olmeda. – Jezu! – zawołał pułkownik Caseiro. – Tak jest! – stuknął obcasami sierżant Villa. Pułkownik obrzucił go roztargnionym wzrokiem. Sierżant Villa stał wyprężony na bacz-ność. Miał na imię Jesus i niekiedy powodowało to nieporozumienia. – Nauczyciele wiejscy przeważnie należą do Partii Agrarnej – powiedział Olmeda. Pułkownik nadal patrzył na sierżanta Villę. – Sierżancie – powiedział zmęczonym głosem. – Powiedzcie mu, żeby się zamknął, bo mnie szlag trafi. – Zamknijcie się! – zawołał sierżant do Olmedy. – Jeszcze tak nie jest, żeby każdy wybie-rał sobie orientację polityczną. Jesteście ludowcem! – Ja zwariuję – powiedział cicho pułkownik Caseiro. – Jesteście chrześcijańskim demo-kratą. – Nagle jego głos nabrał mocy. – Chadekiem, do kurwy nędzy! – Tak jest! – wrzasnął sierżant Jesus Villa. – Tak jest! – powtórzył nauczyciel Olmeda.Siódmego czerwca, a więc przed paroma godzinami.Aleja Trzydziestego Lipca prowadzi ze śródmieścia do pałacu prezydenckiego. Tego wie- czoru, kiedy w strumieniach ulewy, w trzasku piorunów nad miastem pierwszy z siedmiu wo-zów pancernych wjechał w aleję od strony placu Równości, aleja, praktycznie rzecz biorąc, utraciła swą dotychczasową nazwę, aczkolwiek dopiero nazajutrz została formalnie przemia-nowana na aleję Siódmego Czerwca. Starszy sierżant Carlos Olivera był dowódcą straży przybocznej prezydenta państwa, mar-szałka polnego Belgrado. Poprzednio pełnił podobne albo identyczne funkcje w służbie jego poprzedników i pamiętał dobrze czasy, kiedy aleja nosiła inne nazwy. Zmieniały się często i nie świadczyło to specjalnie dobrze o pamięci Olivery. Prezydenci zmieniali się, ale Olivera trwał na swoim odpowiedzialnym stanowisku. W jakimś sensie uosabiał ciągłość władzy. Wozy jechały z wygaszonymi światłami i ze swojego biura na parterze Olivera zobaczył nagle, jak łańcuch przegradzający przy kordegardzie wjazd na dziedziniec pęka pod gąsieni-cami czołgu. Sierżant podniósł słuchawkę telefonu alarmowego, nie usłyszał sygnału i wów-czas nacisnął przycisk instalacji alarmowej, łączącej go z koszarami Służby Informacyjnej Republiki. Instalacja zapewne też była wyłączona, ale tego mógł się tylko domyślać. Na ogół wyłączano ją w podobnych okolicznościach. Na dziedziniec wjechały cztery czołgi, następnie samochód osobowy i potem znowu trzy czołgi. Żołnierz w budce wartowniczej sprezentował broń, kiedy pułkownik Caseiro wysiadał z samochodu. Na dziedzinic pałacowy wjeżdżały transportery pancerne, wyskakiwali z nich żołnierze w hełmach bojowych. Wciąż trwała ulewa i biły pioruny i być może dlatego wyda-wało się, że wszystko odbywa się w zupełnej ciszy. Żołnierze, którzy weszli do pałacu, wyglądali tak, jakby ich wyjęto z wody, chociaż prze-biegli tylko kilkanaście kroków. Pułkownik i towarzyszący mu oficerowie wyglądali podob-nie. – Gdzie jest marszałek Belgrado? – zapytał kapitan Santana. – Powinien być w apartamentach prywatnych – odparł starszy sierżant Olivera. – Zaprowadzicie nas do niego – powiedział pułkownik Caseiro. Zdjął nieprzemakalny płaszcz i rzucił na krzesło. Był w polowym mundurze bez odznaczeń i dystynkcji. – Myślę, że o tej porze marszałek śpi – powiedział Olivera. – Zażywa środki nasenne i śpi bardzo twardo. – Tym lepiej – zauważył kapitan Santana. Takie rozmowy ze starszym sierżantem Oliverą można było prowadzić tylko z bronią w ręku. W innych okolicznościach był wiernyi nieprzekupny. Teraz stał w postawie na bacz-ność. Dwa pistolety maszynowe uciskały mu żołądek. – Jeżeli wolno mi wyrazić nadzieję, radiostacja i ośrodek telewizyjny są już opanowane? – rzekł Olivera. Kapitan Santana obrzucił go zdziwionym spojrzeniem. Zatrzymał to spojrzenie na sierżan-cie. Nie było miłe. – Przede wszystkim należy ogłosić o upadku tyranii – powiedział starszy sierżant Olivera. – Samo aresztowanie jest formalnością bez znaczenia. Bez istotniejszego znaczenia – popra wił się. – To drugorzędny zabieg techniczny. Pułkownik uśmiechnął się smutno. – Idziemy – rzekł kapitan Santana. Marszałek polny Belgrado miał opinię człowieka o wielkiej odwadze osobistej. Już jako porucznik wyróżnił się w czasie pożaru, którego przyczyn nigdy nie udało się ustalić. Po paru tygodniach umorzono śledztwo, aczkolwiek krążyły pogłoski, że kapitan Quantano po pija-nemu podpalił firanki w tak zwanym salonie, obrażony na madame Luizę za odmowę kredytu. Kilkanaście lat później sprawą zajęli się historycy, ale w centrum ich zainteresowania znala-zła się osoba ówczesnego porucznika Belgrado i jego zachowanie w czasie pożaru. Sam pożar zszedł jakby na drugi plan i jego przyczyny nie wzbudzały żywszego zainteresowania na-ukowców. Nie interesowało ich również usytuowanie budynku. Pożar wybuchł na piętrze i było to szczęśliwą okolicznością, ponieważ zarówno pensjona-riuszki domu, jak i klienci mogli bez przeszkód opuścić lokal. Właścicielka, madame Luiza, zdołała wynieść kosztowności i walory z mieszkania mieszczącego się na parterze. Pozwoliło jej to na ponowne uruchomienie lokalu „Chez Luise” już po trzech dniach. Lokal był konce-sjonowany przez miejscowy garnizon i cieszył się nienaganną opinią, aczkolwiek przymiotnik ten należy z żalem uznać za mało odpowiedni. W chwili wybuchu pożaru porucznik Belgrado znajdował się w pokoju numer sześć w to-warzystwie panny Róży (i to określenie mogło budzić zastrzeżenia purystów!). Słysząc trzask płomieni dochodzący z piętra, porucznik Belgrado wyskoczył na korytarz, następnie przez tak zwany dolny salon na ulicę. Tam zorientował się, że parterowi nie zagraża niebezpieczeń-stwo, i powrócił tą samą drogą do pokoju numer sześć po spodnie, kurtkę mundurową i płaszcz, których nie zabrał, wychodząc. Zwrócił wówczas uwagę pannie Róży, pakującej gar-derobę, na konieczność pośpiechu. Tę samą uwagę powtórzył pod adresem madame Luizy, którą napotkał w dolnym salonie. Następnie, już z wyposażeniem osobistym, opuścił lokal, ponieważ przezorność kazała mu ubrać się na ulicy. Przedtem jeszcze wysiusiał się na dom, co nie pociągnęło za sobą żadnych konsekwencji, ani złych, ani dobrych. Tak wyglądało to zdarzenie w naturze, jeżeli można użyć takiego określenia. A oto jego odbicie w pracy historycznej pt. Czytanki dla dorosłych (s. 324–327, wydanie Instytutu Lite-rackiego im. Marszałka Belgrado). „Marszałek Belgrado, człowiek o brawurowej odwadze, zimnej krwi i nadludzkim opanowa-niu, zapisał się chlubnie w pamięci mieszkańców tego garnizonowego miasta. Jeszcze dziś widząjego postać na tle płonącego gmachu. Ówczesny porucznik Belgrado nie stracił spokoju, który później, po latach, kierował jego krokami w pamiętnych dniach lipcowego przewrotu. Nie zwa-żając na morze ognia, wszedł do płonącego gmachu publicznego, żeby ratować znajdujące się tam mienie wojskowe, udzielił wskazówek mieszkańcom, wreszcie wziął udział w gaszeniu szaleją-cych płomieni. Ta postawa zwróciła uwagę władz na naszego dzisiejszego przywódcę”. Wypada dodać, że istotnie komendant garnizonu odbył z porucznikiem Belgrado kwaśną rozmowę na temat jego zachowania. Udzielił mu również ostrzeżenia, że nie będzie tolerował spacerowania w gaciach po mieście. Tę myśl wyraził jednak pobłażliwym tonem i po latach winszował sobie tego wielokrotnie. Na ogół znano na wyspie prawdę o pożarze. Ciekawe, że nie podważała ona ogólnego przekonania o odwadze marszałka polnego, co wypada uznać za ciekawy fenomen. Prawda i kłamstwo funkcjonowały równoległe w świadomości społecznej, nie wchodząc sobie wza-jemnie w drogę. Podobnie nie dawano wiary komunikatowi o dobrowolnym ustąpieniu ze stanowiska po-przednika marszałka polnego Belgrado, generała Jareza, który miał przekazać swe stanowisko wraz z najlepszymi życzeniami marszałkowi, a następnie udał się na emigrację, gdzie bawił do dziś, tylko nie wiadomo gdzie, z dala od spraw politycznych kraju. Tę wersję wypadków poddawano w najlepszym razie w wątpliwość. Popularna kontrowersja była następująca: Ja-rez zgodził się podpisać rezygnację ze stanowiska prezydenta państwa w zamian za oddanie do jego dyspozycji samolotu. Podpis na dokumencie złożył, siedząc w kabinie samolotu my- śliwskiego. Był to mało skuteczny środek zabezpieczenia się przed aresztowaniem, ponieważ można go było równie dobrze aresztować w samolocie. Dokument mógł też podpisać kto inny i wówczas nie zachodziłaby potrzeba jazdy na lotnisko i tracenia czasu. Jeżeli jednak z ja-kichś trudnych do zrozumienia powodów Manuelowi Belgrado zależało na autentyczności dokumentu i na pozorach dobrowolnego ustąpienia Jareza, aresztowanie go nie miało sensu. Jarez musiał rozważać to wszystko i przeżył zapewne parę denerwujących chwil po oddaniu dokumentu. Ale samolot wystartował i w parę minut później wyszedł na wysokości dziesięciu tysięcy metrów nad ocean. Wówczas pilot katapultował siedzenie generała Jareza. Po dal-szych kilkunastu minutach wylądował na jednym z lotnisk. Być może była w tym przesada, a może nawet wielka przesada. Tylko co można przesadzić w takiej historii, jeżeli w zasadzie uznaje się jej prawdziwość? Może wysokość wynosiła pięć tysięcy metrów, a nie dziesięć tysięcy, może zaledwie tysiąc. Była jednak dostatecznie wysoka ta wysokość, skoro nawet o prywatnym życiu generała nie dochodziły żadne wiadomości do prasy światowej. Różne rzeczy opowiadano sobie po cichu o losie generała Jareza i powtarzano sprzeczne wersje wypadków, co wypada uznać za naturalne, ponieważ jeżeli nie wierzy się ni-komu, to w rezultacie wierzy się wszystkim i w ten sposób zaspokaja potrzebę wiary w cokol-wiek. Prawdę prawdziwą, a więc nie prawdę oficjalną i nie prawdę szeptaną do ucha, tylko prawdę rzeczywistą, nazywaną w niektórych częściach świata po prostu prawdą, znało zaledwie parę osób. Ale te osoby zachowywały ją dla siebie. Mogły o niej również zapomnieć. Informacja, że marszałek Belgrado zażywa środki nasenne, udzielona kapitanowi Santanie przez starszego sierżanta Carlosa Oliverę, była w zasadzie prawdziwa. W zasadzie, to znaczy, że niekiedy prezydent od tego zwyczaju czy nawyku odstępował. Miało to ścisły związek z inną zasadą, której przestrzegał bez odstępstw. Jeżeli pił alkohol, nie przyjmował środków nasennych. Postępował tak na zalecenie lekarza. Tego wieczoru po kolacji wypił kieliszek koniaku, następnie nalał sobie drugi kieliszek i grzejąc w rękach kryształowe szkło, stał przy oknie. Lubił burze, ulewy i huragany, wszystko, co można by nazwać odchyleniem natury od dobrych obyczajów. Okno wychodziło na ogro-dy pałacowe i patrząc przez nie, widział, jak wichura szarpie koronami drzew, jak je pochyla i miota nimi, aż przybierały nieomal horyzontalne położenie, słyszał i widział, jak ulewa siecze zielone liście drzew i krzewów. Niekiedy niebo rozświetlały błyskawice i wówczas robiło się biało jak w dzień. Trwało to niekiedy po parę sekund. Potem przetaczał się grzmot, czasem zupełnie bliski i krótki, jak nagłe przerwanie tuż nad uchem jedwabnej materii. Wówczas od-ruchowo cofał się, chociaż było już wtedy po wszystkim i wiedział o tym. Nigdy nie było tak, żeby błysk i grzmot nastąpiły dokładnie w tym samym ułamku sekundy. Burza krążyła nad miastem, ale nieco z dala od pałacu prezydenckiego. Mimo to chwilami było tak, jakby po-ciąg pośpieszny przejeżdżał w chmurach, skłębionych nisko nad miastem. Kroki i głosy w sąsiednim pokoju słyszał zupełnie wyraźnie, wyodrębniały się z odgłosów burzy. Były ciche i stanowiły jakby odrębny plan dźwięków. Chwilę, ile to mogło trwać? Dwie sekundy, może trzy, nie więcej, słuchał zwrócony już ku drzwiom, potem wypił łyk koniaku, odstawił kieliszek na nocny stolik przy łóżku, a było to łóżko olbrzymie, kryte baldachimem i ustawione na podeście, górującym o wysokość stopnia nad podłogą. Postawił kieliszek na malachitowym blacie i ujął leżący na stoliku pistolet. Był to ciężki, wojskowy colt, kaliber jedenaście milimetrów. Pistolet był całkowicie seryjny, oksydowany na czarno, tylko okładziny kolby zmieniono na masę perłową, wskutek czego przybrał groteskowy wygląd, jak zakonnik w kapeluszu paryskiej kokoty z pierwszych lat stulecia. Po chwili marszałek polny Belgrado odłożył pistolet ponownie na nocny stolik. W otwar-tych drzwiach, a otwarto jednocześnie oba skrzydła, stało czterech przemoczonych żołnierzy z pistoletami automatycznymi w rękach. Te pistolety nie miały okładzin z masy perłowej. Trzy dalsze lufy wystawały spomiędzy żołnierzy ustawionych w pierwszym szeregu. Za pierwszym szeregiem stał następny. Po komunikacie radiowym, kiedy Olmeda, komiwojażer, kobieta, wieśniak Pasquito i ten piąty usłyszeli swoje nazwiska pod apelem Chrześcijańskiej Demokracji i partii Agrarnej, nikt nie zwracał uwagi na ich stukanie do drzwi. Po jakimś czasie ponowili dobijanie się do drzwi, ale wokół było zupełnie cicho. Tylko ra-dio komiwojażera Heredii ustawione na kominku grało marsze wojskowe. Stukali i nikt nie przychodził. Nagle kobieta powiedziała: – Cicho... Już była uspokojona, napad torsji minął, siedziała wyczerpana na kanapie i w zamyśleniu gładziła obicie. Było w beżowo-zielone pasy i kiedy przesuwała rękę, starała się, by każdy palec przesuwał się po osobnym pasie. Przesuwała palce tylko po zielonych pasach albo tylko po beżowych. Odkryła też, że może patrzeć na materiał w dwojaki sposób. Raz widziała zie-lone pasy na beżowym materiale, raz odwrotnie, materiał był zielony i biegły przezeń beżowe pasy. Zależało to tylko od niej. Z tym, że przestawienie się wymagało chwili skupienia. Teraz powiedziała: – Cicho...! – i wszyscy spojrzeli na nią zdziwieni. Już nie musieli być cicho, odwrotnie, dobijali się do drzwi od pół godziny, łomotali nimi, jak mogli, żeby stąd wyjść. – Nadają komunikat – powiedziała kobieta, kiedy popatrzyli na nią. Olmeda skoczył do radia, bo zamiast marszów słychać było istotnie cichy głos spikera. Przekręcił potencjometr i głos zrobił się wyraźny i zrozumiały. Znowu usłyszeli swoje nazwi-ska i apel o obalenie tyranii i wzięcie w obronę narodu przed zbrodniczą dyktaturą przestęp-czej organizacji, na czele której stał marszałek polny Belgrado. W poprzednim komunikacie nie było mowy o przestępczej organizacji, widocznie poprawiono tekst apelu. Ponadto mar-szałek polny został nazwany tak zwanym marszałkiem polnym. Wspomniano również, że tytuł ten nadał sobie nielegalnie, z pogwałceniem konstytucji. Nastąpiła wiadomość o formowaniu przez pułkownika Caseiro nowego rządu z udziałem chrześcijańskich demokratów i członków Partii Agrarnej. Zapowiedziano, że nowy rząd zo-stanie zaprzysiężony w najbliższych godzinach. Na zakończenie podano wiadomość, że Mi-guel Belgrado popełnił samobójstwo. Odezwała się muzyka, Olmega ściszył radio i znowu siedzieli, milcząc, słuchając ledwie słyszalnych marszów i tykania zegara. Piętro wyżej, ale w linii prostej o niecałe cztery metry od nich, Miguel Belgrado też wysłuchał komunikatu o swoim samobójstwie. Siedział na łóżku i kiedy podnosił wzrok, widział lufę pistoletu automatycznego. Żołnierz rozparty w fotelu z automatem w ręku nie spuszczał go z oka. Dwaj inni siedzieli na stole. Trzeci w nogach łóżka. Belgrado sięgnął po kieliszek stojący na nocnym stoliku. Stał wciąż dokładnie w tym miej-scu, gdzie postawił go przed dwiema godzinami, sięgając po pistolet. Teraz pistoletu nie było. Wypił resztkę koniaku i odstawił kieliszek z powrotem. Trzeba było strzelać mimo wszystko – pomyślał. – Mimo wszystko tak! Wszedł Serge i zatrzymał się w otwartych drzwiach. Stał w nich nieco dłużej, niż trzeba było, żeby dokładnie obejrzeć pokój. Ciągnęło go w kierunku efektów nieco teatralnych. Miał w sobie jakiś element taniochy. Kleber wiedział o tym od dawna, chyba zaraz od początku ich przyjaźni, ale jakoś mu to nie przeszkadzało. Być może dlatego, że sam Serge też zdawał so-bie z tego sprawę i jakby się dystansował do tego sposobu bycia, z którym nie potrafił jednak zerwać. Teraz stał w drzwiach, ubrany w spodnie ze spranego drelichu i czarną skórzaną kurtkę, zapinaną na zamek błyskawiczny. Kurtka miała lewy rękaw rozdarty na wysokości łokcia i było to stare rozdarcie, ponieważ krawędzie skóry były zniszczone. Nad lewą kiesze-nią skóra była wyraźnie czarniejsza. Tę nowszą skórę otaczały dziurki po maszynowym szwie, wciąż jeszcze dobrze widoczne. Kiedyś w tym miejscu przyszyty był kawałek barwnej materii z napisem: Serge Sorbier. Kleber siedział na łóżku z blokiem opartym na chorej nodze i z długopisem w ręku. Na nocnym stoliku leżały zapisane kartki. – Więc tak! – powiedział Serge, wciąż jeszcze w drzwiach, chociaż może już o pół kroku dalej. – Każdy inny mańkut złamałby lewą rękę! – Dobrze, że przyjechałeś – rzekł Kleber. – Dzień dobry, panie Sorbier! – powiedziała siostra Teresa. Przed paroma minutami weszła do pokoju, teraz stała podobnie jak Serge, tylko po przeciwnej stronie łóżka. – Musiałem przyjechać! – powiedział Serge. – Przecież to jasne, że musiałem! Ruszył od drzwi z rozpostartymi ramionami w kierunku łóżka, ale obszedł je dokoła, objął siostrę Teresę i przycisnął jej głowę do piersi. – Kochanie! – powiedział. – Zawsze wiedziałem, że pani gdzieś jest, ale nie wiedziałem, że dokładnie tutaj! To naprawdę cudowna chwila! Odsunął dziewczynę na odległość ramienia. – Proszę mi wybaczyć, że zwróciłem się z początku do pana Klebera. Ale to stary czło-wiek. Chory i niedołężny. Wiek ma swoje przywileje, więc chciałem to mieć z głowy. Teraz możemy zająć się już tylko sobą. Czy koniecznie musimy tu stać w atmosferze przygnębienia i kalectwa?! Patrzyli na siebie, wciąż trzymając się za ręce. Potem zaczęli się śmiać. – Myślałam, panie Sorbier, że powie mi pan po prostu dzień dobry. – Pani mnie zna? – zdziwił się. – Poznałam pana po głosie. – Więc jednak tak! – ucieszył się. – Kiedy mówię: „Na południu lekki spadek temperatu-ry” albo: „Radzimy kierowcom omijać plac Republiki, ponieważ wytworzył się tam zator komunikacyjny”, to przemawiam wtedy do serc i umysłów słuchaczy! Czy panią to porywa? – Tak – odparła. – Poza tym pan Kleber wspominał mi o panu. – Czy nakreślił trafnie moją sylwetkę? – zaniepokoił się Sorbier. – Czy oddał w opowiada-niu chociaż blade odbicie mego wdzięku osobistego, czaru i tej nieuchwytnej atmosfery bez-pretensjonalnego wykwintu, która mnie otacza? – Przecież pan wie, że to niemożliwe – powiedziała. – Tego nie da się przekazać słowami. Serge roześmiał się z uznaniem. – Bardzo dobrze trafiłeś – powiedział, zwracając się do Klebera. – Naprawdę bardzo do-brze! – Też mi się tak zdaje – odparł Kleber. – Pójdę już – powiedziała siostra Teresa. – Pan Kleber bardzo pana oczekiwał. Pewnie pa-nowie macie sobie dużo do opowiedzenia, a teraz jeszcze ja dochodzę jako dodatkowy temat. – Jest pani świetną dziewczyną – powiedział Serge. – I naprawdę przyjechałem tu tylko do pani. – To jest zrozumiałe samo przez się – odpowiedziała i wyszła. Chwilę rozmawiali o niej, dokładnie tak, jak przewidziała. Potem Serge zwrócił uwagę na zapisane kartki i blok leżący obok. – Piszesz coś? – zapytał. – Próbuję. To jest jeszcze w stadium notatek. Jeszcze bardzo luźne i niepowiązane. Ale wiem, co to ma być. – Naprawdę masz szczęście z tą ręką – powtórzył Serge. – Żeby mańkut złamał prawą rękę... Kleber nie podzielił tej opinii. – Nikomu z pasażerów nic się nie stało. Tylko ja urwałem się z pasów. Wsiadłem do sa-molotu i zaraz zasnąłem. – Obudziłeś się w szpitalu? – Tak. – Dobry Boże na niebie – powiedział Serge. – Przecież w ten sposób rozminąłeś się jakby z wypadkiem. Oni wszyscy musieli się cholernie bać, jak samolot leciał na mordę w kartofli-sko, a ty sobie spokojnie spałeś. Ręka i noga to są koszty komfortu psychicznego. W końcu nie ma niczego za darmo. Dobrze ci tu? – Tak. Zawsze jest dobrze, kiedy mogę pisać. W końcu wiesz, jak było w Karlsruhe i w Strasburgu. – Nie denerwuj się – powiedział Serge. – Masz to za sobą. – Chyba tak – powiedział Kleber i zgiętym palcem postukał od dołu w blat nocnego stoli-ka. Blat był prawdopodobnie z tworzywa, ale nie było to pewne. Serge zebrał porozrzucane kartki i przez chwilę stukał tym plikiem o blat stolika, żeby kartki ułożyły się równo. Następnie odłożył je na bok. – Powieść? – zapytał. – Tak. – Dobrze ci idzie? Kleber wzruszył ramieniem. Lewym. Prawe ramię miał w gipsie i nawet w takiej sytuacji było nieprzydatne. – Tego się nigdy nie wie do końca – powiedział. – Nie wie się tak długo, aż to przeczyta ktoś inny. Zresztą i wówczas nie wie się nadal. Bardzo mi brak maszyny do pisania, ale w mojej sytuacji to jest technicznie niemożliwe, nawet gdybym pisał jedną ręką. Nie ma gdzie maszyny postawić. – Kiedy ci zdejmą nogę z wyciągu? – Chyba niedługo. Wtedy będę miał maszynę i wtedy się zacznie naprawdę. Ale ten czas nie jest zmarnowany. Zawsze mam sporo notatek, zanim zaczynam pisać. – To ma coś wspólnego z Karlsruhe, ze Strasburgiem, z tym wypadkiem? – zapytał Serge. – Nie – zaprzeczył Kleber. – W tym nie ma nic ze mnie. To się dzieje gdzieś w tropikalnej części Ameryki Łacińskiej, w jakimś zakichanym państewku czy na wyspie. Trochę mi bra-kuje realiów. – Chcesz tam pojechać? – Nie. – Na Alaskę jeździłeś? – Z Alaską to było co innego – powiedział Kleber. – To, co piszę, to jest o ludziach, nie o kraju. Ludzie są wszędzie mniej więcej tacy sami. Dziesięcioro przykazań jest to samo dla wszystkich ludzi i siedem grzechów głównych też. To nie jest zróżnicowane w zależności od położenia geograficznego. Tylko w niektórych krajach częściej zdarzają się malownicze wy-padki. Brak mi głupich realiów. Kiedy jest pora deszczowa? Jak tam jest z porami roku? – Poczekaj – powiedział Serge. – Przecież myśmy byli w Ameryce Łacińskiej! – Tak – przyznał Kleber. – Zaraz na lotnisku dali nam takie wielkie kapelusze. To było w Meksyku. – Byliśmy tam dwa razy, tylko krótko. – Krótko nie, szybko. Pamiętasz coś z tego? – Mój Boże – powiedział Serge. – Co ja z tego pamiętam? Hotele. A potem znowu jechali-śmy jakąś szosą czy autostradą. Jeszcze pamiętam jedną dziewczynę, jak już było po wszyst-kim. Nie chcesz tam pojechać, żeby sprawdzić, kiedy jest deszcz, a kiedy nie ma? – Nie – powiedział Kleber. – Nie mogę tam pojechać, bo nie wiem dokąd. Nie wiem, gdzie to jest, ten kraik czy ta wyspa. – To upraszcza sprawę – powiedział Serge. – Jesteś panem na swoim podwórku. Nigdzie, więc wszędzie, jeżeli chodzi o ludzi, a co do reszty, klimatu i pór roku, to jesteś najwyższym autorytetem w tej sprawie, skoro nie wiadomo, gdzie to jest. Weszła siostra Teresa. – Zje pan obiad z panem Kleberem? – zapytała. – Oczywiście – powiedział Kleber. – Jeżeli to możliwe. – Marzę o czymś prawdziwie dietetycznym – ucieszył się Serge. – Myślę o mannej kaszce albo o kleiku z czegokolwiek. Czy pani może zjeść z nami kleik? To by było cudowne prze-życie taki obiad nawet we troje. – Spojrzał na Klebera i skrzywił się. – Czy łoża pana Klebera nie dałoby się wytoczyć na czas obiadu na korytarz? Jest niedołężny i jedzenie przy ludziach może go krępować. Mam na myśli elementarną delikatność. Siostra Teresa słuchała, podnosząc z wolna oczy ku sufitowi. Sposób zachowania się Ser-ge’a i jej udzielił się na chwilę. Ale kiedy skończył, powiedziała po prostu, że obiad będzie dobry i że ma jeszcze paru chorych do nakarmienia. – Może potem przyjdę na kawę. – Proszę przyjść – powiedział Kleber. – To będzie bardzo miłe, jeżeli pani przyjdzie. Jedli obiad, rozmawiając o wszystkim po trochu, poza sprawami związanymi z niedawną przeszłością. Obiad był istotnie dobry, Kleber radził sobie zupełnie nieźle i posługiwał się już nie tylko widelcem jak poprzednio, ale i nożem. Z pisaniem też z każdym dniem szło mu co-raz lepiej. Po obiedzie siostra Teresa zabrała naczynia. Ustawiła talerze na tacy, zebrała sztućce i wtedy zorientowała się, że brak jej jednej łyżeczki. – Gdzieś tu musi być łyżeczka – powiedziała, patrząc na podłogę. – Czy sądzi pani, że pan Sorbier przez roztargnienie schował łyżeczkę do kieszeni? – za-pytał Kleber. – Właśnie się nad tym zastanawiam – odparła, rozglądając się. – Może mi ją pani wydrzeć, ale z najwyższym trudem – powiedział Serge. – Zamierzam ją zasuszyć na pamiątkę. Łyżeczka znalazła się na łóżku. Teresa wyniosła naczynia i wróciła z dzbankiem kawy i trzema filiżankami. Pili kawę, rozmawiając, przy czym Kleber raczej słuchał, niż brał udział w rozmowie. W pewnej chwili przerwał gadaninę Serge’a pytaniem, na które w zasadzie znał odpowiedź. – Przywiozłeś mój samochód? Nie mówili na ten temat, ale było jasne, że skoro Serge jest, to samochód powinien stać na parkingu przed szpitalem. Teraz na wszelki wypadek spytał o to. – Tak – powiedział Serge. – Jechałem cztery godziny z Nancy. – Przecież to niemożliwe – zdziwiła się Teresa. – Zbłądził pan? – Jechałem najkrótszą drogą. Route nationale. – Coś się panu musiało pomylić – powiedziała. – Cytryną 2 CV jedzie się półtorej godziny. – Cytryną 2 CV – powtórzył Serge. – Cytryna 2 CV to jest samochód. Pani nie zna merce-desa pana Klebera. Wyciąga pięćdziesiąt na godzinę. – Mercedes? – Tak. – Nie ma takich mercedesów. – To najwolniejszy mercedes w Europie – powiedział Serge. – Mówię w Europie, ponie-waż w Tanzanii jest podobno egzemplarz nieco wolniejszy. Ale w kategorii mercedesów trzykołowych. Brak mu jednego koła z tyłu. Ma płozę od sanek zamiast czwartego koła. Teresa roześmiała się. – Na trzech kołach samochód nie może jechać. Półośka obracałaby się w odwrotną stronę, chyba że włączyłoby się wsteczny bieg. Ale tak czy inaczej, drugie koło stałoby i samochód by nie jechał. Serge uśmiechnął się z pobłażaniem. – Dlatego powiedziałem, że ten mercedes z Tanzanii jest wolniejszy. Ale skąd pani wie, co się dzieje w mechanizmie różnicowym? – Kiedyś nie mogłam wyjechać z błota i ktoś mi wytłumaczył. – Ile jechałeś z Nancy? – zapytał Kleber. – Cztery godziny – powtórzył Serge. – Rozkoszowałem się jazdą i chciałem ją przedłużyć. I jeszcze ci umyłem samochód. Mam nadzieję, że jest wodoodporny? – Stoi na parkingu? – Tak. – Zobaczę – powiedziała Teresa. Wstała i podeszła do okna. Widać stąd było parking samochodowy i widać było dobrze, bo pokój Klebera mieścił się na pierwszym piętrze. – Pistacjowy? – zapytała. – Prawie biały – powiedział Kleber. – Lekko beżowy. – Normalna taksówka – powiedział Serge. – Tylko bez napisu taxi. Taki kolor.Teresa wciąż patrzyła przez okno. – Jest! – zawołała wreszcie. – Stoi przy takim małym, sportowym kabriolecie. – Ojej – westchnął Serge. – Akurat tego nie powinna była pani powiedzieć. – Dlaczego? – zdziwiła się. – W samochodzie jest dziewczyna? – Tak. Zna ją pan?Spojrzał na zegarek i skrzywił się. – Przelotnie – odpowiedział. – Czeka na mnie już trzy godziny. – Boże! – powiedziała Teresa. – Kto to taki? – zapytał Kleber.Serge wzruszył ramionami. – Dziewczyna. Śpiewa trochę w radiu. Wlokę ją za sobą od wczoraj. W końcu ktoś musi mnie stąd zabrać. – Myślałem, że poleciałeś do Nancy samolotem. – Nie. Pojechałem wczoraj z tą małą jej wozem, dzisiaj przywlokła się tutaj za mercede-sem i teraz się opala. – TR 7? – zapytał Kleber. – TR 5 – powiedział Serge. – Prawie trafiłeś.Teresa patrzyła na nich ze zdziwieniem. – To szyfr? – Samochód – wyjaśnił Kleber. – Triumph TR 7 czy 5, czy jeszcze może inaczej. TR i cy-fra. Panienki śpiewające w radiu lubią te samochody. Piszczą oponami na zakrętach i mają ładny gang. – Są dobre na Pola Elizejskie – powiedział Serge. – Po Lasku Bulońskim też się tym do-brze jeździ. Jest jeszcze kawa? – Tak – powiedziała Teresa. – Ale powinien pan chyba już jechać, skoro ta pani czeka. – Jeszcze się mną nacieszy. Nie ma pośpiechu. Zajrzał do dzbanka i zaczął nalewać kawę. – Przecież ja panu naleję – powiedziała Teresa i wyjęła mu dzbanek z ręki. – Uważa pan, że kobiet nie należy rozpieszczać? Że w gruncie rzeczy marzą o mężczyźnie nonszalanckim, który je źle traktuje? – Czasami to daje dobre wyniki – powiedział. – Ale to nie jest reguła, oczywiście. Chyba w tej dziedzinie nie ma reguł, jeżeli mówimy serio. – Myślę, że jest taka reguła, że ludzie powinni być dla siebie dobrzy. To proste i trudne do realizowania. Małym dziewczynkom wydaje się, że jeżeli będą niedobre dla chłopców, to chłopcy będą za nimi szaleć. Taka homeopatia. Potem przeważnie mądrzeją. – To znaczy, że co? Homeopatia to małe dawki lekarstw? – Tak. Podaje się choremu bardzo mało czegoś, co jest szkodliwe w jego przypadku. Ale małe dawki. – A dziewczęta dają chłopcom duże dawki? – Tak. I odwrotnie. – Ale czasami rezultaty są dobre. – Niekiedy. Tak jak z dmuchaniem na ogień. Można rozniecić ognisko, ale zapałkę się zgasi. – Ho, ho... – powiedział Kleber. Serge dopił kawę i wstał. – Chyba jednak czas, żebym jechał. Czy coś ci trzeba załatwić?Kleber zastanowił się. – Myślę, że nie. Nic mi nie przychodzi do głowy. – W razie czego ja tu jestem pod ręką – powiedziała Teresa. – Pan jedzie do Paryża? – Nie – odrzekł Serge. – Jest sobota. Jeszcze dwa dni muszę pojeździć TR-em. – Trzeba było jechać swoim wozem. – Owszem – zgodził się. – Tylko trudno jechać dwoma samochodami jednocześnie. Mówił to, stojąc w drzwiach, i kiedy wreszcie wyszedł, a trwało z pięć minut, nim to zro-bił, Teresa podeszła do okna i patrzyła, jak przechodzi przez parking i wsiada do niskiego kabrioletu. Ryknął silnik, aż piasek zakotłował się za dwiema rurami wydechowymi, potem wóz wjechał na asfaltową nawierzchnię i zaskowyczał gumami na zakręcie. Dziewczyna za kierownicą ostro przyśpieszyła. Sorbier odwrócił się i zobaczył w oknie Teresę. Wówczas podniósł obie ręce i rozłożył je bezradnym gestem. – Jak się pani podoba Serge? – zapytał Kleber. – Bardzo – odpowiedziała. – Jest szalenie zabawny. Na dłuższą metę to jest chyba trudne do wytrzymania. Wyszła i Kleber zaczął myśleć o łyżeczce. Myślał o niej już od dobrej chwili, od kiedy znalazła się na łóżku w załomie kołdry, ale jednocześnie słuchał rozmowy Serge’a z Teresą i to go rozpraszało. Zresztą nie było pośpiechu, mógł spokojnie to myślenie odłożyć. Teraz był sam i nic mu nie przeszkadzało. Wychodząc, Teresa zabrała tacę z dzbankiem i dwiema fili-żankami. Jego filiżanka z niedopitą kawą stała na nocnym stoliku. Wypił łyk, odstawił fili-żankę i wziął ze spodka łyżeczkę. Obracając ją w palcach, zastanawiał się. Kiedy tych czterech mężczyzn i kobietę, sponiewieranych i mokrych, zamknięto w pierw-szym pokoju pałacowym, komiwojażer Heredia ukradł srebrną łyżeczkę. Albo złotą, jeżeli marszałek polny Belgrado był zwolennikiem zbytku, służącego oczywiście celom reprezenta-cyjnym, podtrzymującego prestiż państwa. Więc złotą łyżeczkę do kawy. Albo parę łyżeczek. Heredia rozglądał się po saloniku, może tu właśnie Belgrado przyjmował oficjalnych gości? Snuł się z kąta w kąt, pozostawiając na jedwabnym dywanie smugi wody i błota, i kiedy spo-strzegł te łyżeczki, zgarnął je roztargnionym, ale szybkim ruchem do kieszeni. Był biednym człowiekiem, staczającym się coraz niżej, przyzwyczajonym do nędzy i upokorzeń, myślał przy tym, że jeżeli los pozwoli mu wyjść z pałacu, wówczas nie wyjdzie z pustymi rękami i nie spędzi daremnie tej nocy, gorszej od innych nocy jego życia. Potem, może przed zaprzysiężeniem nowego gabinetu, kiedy za biurkiem prezydenta sie-dzi już pułkownik Caseiro, a klucze od szaf pancernych i szuflad leżą na blacie biurka, komi-wojażer Heredia u progu ministerialnej kariery, zszokowany, albo po prostu ogłupiały sytu-acją, sięga do kieszeni i łyżeczki wysypują się na intarsjowany parkiet, powtarzający motywy umieszczone na plafonie. Sytuacja jest jasna, ponieważ na łyżeczkach umieszczony jest herb państwa albo litery PR, co ma oznaczać prezydenta republiki. – Proszę podnieść łyżeczki i położyć na biurku – powiedział pułkownik. Była to uprzejma prośba wypowiedziana spokojnym głosem, ale Heredii trzęsły się ręce, kiedy zbierał łyżeczki, na czworakach zaglądając pod biurko. Był już prawie ministrem, był o krok od czegoś, o czym poprzedniego dnia, o czym przed dwoma godzinami nie mógł marzyć, ale teraz te lata niedostatku wciągały go z powrotem, jakby był uwiązany łańcuchem do złego losu. – Od razu chciałem tych ludzi rozstrzelać – powiedział kapitan Santana. – Po diabła temu idiocie zachciało się nagle chadeków i ludowców?! Mówiąc to, miał na myśli Ambasadora i dał wyraz porywczości, nie licującej z pozycją męża stanu, którym właśnie się stawał. Heredia pozbierał łyżeczki, położył je na biurku i stał, nie wiedząc, co powiedzieć. – Proszę usiąść i pisać – powiedział pułkownik Caseiro. Wyjął arkusz papieru z szuflady biurka i wieczne pióro z górnej kieszeni munduru. Położył pióro na papierze i przesunął ku krzesłu stojącemu po przeciwnej stronie biurka. Wówczas Heredia usiadł na brzeżku krzesła. – Proszę pisać – powiedział pułkownik. – Proszę starać się pisać wyraźnie. Ma pan czytel-ny charakter pisma? – Tak jest – powiedział komiwojażer Heredia. – Dyktuję – rzekł pułkownik. – Oświadczenie. Oświadczam, że w nocy z siódmego na ósmego czerwca 1979 roku po zdobyciu przez wojska wyzwoleńcze pałacu prezydenckiego, dostałem się do wnętrza pałacu podstępem, podając się za przedstawiciela Partii Chrześcijań-sko Demokratycznej, do której nigdy nie należałem. Wykorzystując nieuwagę żołnierzy-bojowników o wolność narodu, plądrowałem po pokojach pałacowych i skradłem pięć... – Cztery – poprawił kapitan Santana.Pułkownik skinął głową. – ...i skradłem cztery złote łyżeczki, stanowiące własność państwa i oznaczone literami Pałacu Republiki. Oświadczenie to składam dobrowolnie i podpisuję własnym imieniem i nazwiskiem. Proszę podpisać. Heredia podpisał. – Czy napisać datę? – zapytał. – Nie trzeba – rzekł pułkownik. – Bez żadnej daty. Ponownie otworzył biurko, wyjął dużą, czystą kopertę. Trwało chwilę, nim ją znalazł, koperty przeważnie miały nadruk Marszałek Polny Miguel Belgrado, Prezydent Republiki. Pułkownik przeczytał oświadczenie Heredii i umieścił je w kopercie. Potem wyjął je ponownie. – Proszę dopisać – podał Heredii papier. Komiwojażer wciąż jeszcze trzymał pióro w ręku. – Proszę dopisać – powtórzył. – Łyżeczki ukradzione przeze mnie znajdują się wraz z moim oświadczeniem w kopercie. Jeszcze raz podpis. – Tak jest –powiedział Heredia i podpisał. Pułkownik znowu włożył oświadczenie do koperty, następnie zakleił ją starannie. Potem odnalazł w malachitowej rynience stojącej na biurku kawałek laku i opieczętował kopertę, posługując się plastikową zapalniczką jednorazowego użytku. Wreszcie kazał Heredii napisać w poprzek koperty po lewej stronie, więc po stronie pieczęci: Opieczętowano w mojej obecności – i podpisać się. – Dziękuję – powiedział. – Proszę zaczekać w sąsiednim salonie. Zdaje się, że chłopcy zrobili kawę. Jeszcze zdążymy się napić przed transmisją telewizyjną. Heredia wyszedł. Miał miękkie nogi i nie wiedział, co się z nim dzieje. Ciężko usiadł na najbliższym fotelu. – Kawy? – zapytał przyjaźnie żołnierz z taśmą karabinu maszynowego przewieszoną przez szyję. Szykował się do telewizji i był pogodnie usposobiony wobec wszystkich. Heredia wyciągnął rękę po menażkę. Trzęsła się tak, że żołnierz postawił kawę obok niego na podłodze. – Telewizja to nic takiego! – powiedział. – Niechaj się pan opanuje. W gabinecie chwilę trwało, nim pułkownik dobrał właściwy klucz do kasy pancernej. Na półkach leżało wiele teczek i sporo papierów luzem, ale nie miał czasu, żeby się tym zajmo-wać. Położył opieczętowaną kopertę na pliku banknotów, bo w kasie były i pieniądze, po czym zamknął ją ponownie. – Chce pan zrobić tego złodziejaszka mimo wszystko ministrem? – zapytał kapitan Santa na. Pułkownik schował klucze do kieszeni i zapiął kieszeń na guzik. – Oczywiście – odparł. – Jako minister nie będzie kradł łyżeczek. Przecież to jasne. – To łobuziak – powiedział kapitan Santana. Pułkownik skinął głową. – Ale zyskał kwalifikacje na wicepremiera. Ma na plecach przytwierdzony uchwyt, jakby rączkę od walizki. Pułkownik zrobił ruch, jakby coś podnosił, a potem odrzucał w kąt gabinetu. – Wystarczy go kopnąć w tyłek – powiedział kapitan Santana. – To wszystko nie jest po-trzebne. – Teraz tak. Ale czasami ludzie zapuszczają korzenie i wtedy trudno ich zdjąć ze sceny politycznej. – Z szachownicy. Caseiro skrzywił się. Metafora kapitana wydała mu się podejrzana intelektualnie. Wolał swoją. Była równie banalna, ale nie zdawał sobie z tego sprawy, ponieważ cudza banalność łatwiej rzuca się w oczy. – Nie będzie z nim kłopotów – powiedział i uśmiechnął się. Byłbym rad, gdybym miał taki papierek podpisany jeszcze przez parę osób. Patrzył na kapitana ze zwykłym, smutnym uśmiechem i kapitan pomyślał, że właśnie jego ma przede wszystkim na myśli. – Możemy być pewni Heredii – powtórzył pułkownik i umyślnie użył liczby mnogiej. – To idiota – rzekł Santana. – No to co? Co to ma do rzeczy? Gdyby idioci nie odgrywali roli w polityce, wszelkie zmiany byłyby trudne do przeprowadzenia. Belgrado był zwyczajnym klownem. – Nie – zaprzeczył Santana. – Klown powinien umieć wszystko lepiej od innych. Belgrado nie umiał niczego. Takie są prawa cyrku. – Nie myślałem o cyrku – powiedział pułkownik Caseiro.Podszedł do drzwi i otworzył je. – Panie ministrze Heredia, pan chyba zabrał przez pomyłkę moje pióro?Heredia zerwał się z fotela, wychlapując kawę na ubranie. – Najmocniej przepraszam, panie prezydencie – wyjąkał. – To z nr...nerwów. Przez roztar gnienie. Pułkownik Caseiro poklepał go życzliwie po ramieniu. – Drobiazg, panie ministrze Heredia. Po prostu jestem przyzwyczajony do tego pióra. Zabrał pióro z rąk Heredii i ponownie znikł w gabinecie. Kleber przeczytał zapisane kartki. Było to w zasadzie do przyjęcia. Wymagało adiustacji, pewne fragmenty należało napisać na nowo, zwłaszcza fragment o wicepremierze, o kwalifikacjach na wicepremiera, był nie do przyjęcia. Trzeba było go skreślić, to było właśnie to, czego się obawiał. Ale na ogół ustrzegł się tego tonu. Pisanie sprawiało mu mniejszą trudność niż przed tygodniem, jakoś nauczył się posługi-wać chorą ręką, odnalazł też optymalną pozycję wezgłowia. Nie było to wygodne, mógł jed-nak pisać. Tylko czytanie sprawiało mu nadal trudności. Tę scenę łyżeczkową napisał przed chwilą i już niektórych słów czy zdań musiał się domyślać. Wpatrywał się w koślawe notatki, kiedy weszła siostra Teresa. – Nie może pan przeczytać? – domyśliła się. – Tak – powiedział. – To znaczy mogę, ale z trudem.Wówczas zapytała, czy magnetofon nie byłby jakimś wyjściem. – Zamiast notować, mógłby pan nagrywać. Zaprzeczył. Kiedyś, jeszcze przed swoją pierwszą książką, pisywał niekiedy do gazety. Miał dobre nazwisko dla działu sportowego i uległ namowom redaktora. Życie tej redakcji, podobnie jak wielu innych, koncentrowało się w sekretariacie. Siedziały tam dwie maszynistki i urzędniczka, teoretycznie wprowadzająca interesantów do redaktora naczelnego. W praktyce drzwi do gabinetu były na oścież otwarte. W sekretariacie było zawsze tłoczno, bo jeżeli ktoś akurat nie był zajęty pisaniem, to przeby-wał w sekretariacie. Panował tam gwar i rozgardiasz, tworzyły się grupki rozmawiających, co chwila ktoś wchodził albo wychodził z pokoju. W tym tłumie miarowym krokiem spacerował z kąta w kąt młody człowiek z rękami wbitymi niemal po łokcie w kieszenie zbyt obszernych i wygniecionych spodni i podniesionym głosem dyktował jednej z maszynistek. Był to spe-cjalista od artykułów redakcyjnych, powszechnie znany i ceniony. Niekiedy, chodząc wśród ludzi zapełniających sekretariat, zamieniał z kimś parę słów i zaraz potem podnosił głos i wracał do przerwanej myśli. Słuchając go, Kleber myślał, że to, co młody człowiek dyktował, jest zbyt potoczne, ale w druku to było dobre. Myślał też, że takie publiczne dyktowanie jest rodzajem ekshibicjonizmu i że młody człowiek jest bezwstydny. Proces pisania wydawał się Kleberowi czymś intymnym. Raz, parę lat temu, spróbował coś dyktować maszynistce. Nie potrafił. Paraliżowało go zażenowanie. – Nie potrafię – odpowiedział teraz na propozycję Teresy. – Nie potrafię mówić do mikrofonu. – Ale czytać pan potrafi? – Oczywiście. – No więc! – powiedziała. – Przyniosę panu magnetofon i pan to wszystko przeczyta – wskazała na blok i luźne kartki, których przybywało z każdym dniem. – Potem ja to przepiszę na maszynie. Kleber patrzył na nią z niedowierzaniem. Była miła, przyjemnie mu się z nią rozmawiało, ale to wszystko mieściło się w szeroko pojętych ramach jej obowiązków. Ta propozycja prze-kraczała granice uprzejmości. – Przecież nie mogę pani narazić na taki trud – powiedział. – Może pan – odpowiedziała. – Miewam nocne dyżury i nudzę się. Zobaczymy, jak to bę-dzie. Jeżeli okaże się to trudniejsze, niż myślę, będzie pan miał przynajmniej kasety z nagra-niami. Po południu przyniosła magnetofon. Nie była w stroju szpitalnym, tylko w lekkim kostiu-miku i pantoflach na wysokich obcasach. Była bez pończoch i miała opalone nogi. – Już wiosna – powiedział Kleber.Domyśliła się, co miał na myśli. Zresztą patrzył na jej nogi. – Zdążyłam się trochę opalić. – Kiedy mnie tu przywieziono, było zimno. Wychodzi pani? – Nie. Byłam w domu i przyniosłam panu magnetofon. – Naprawdę? – zdziwił się. – Jest pani ogromnie miła. Zupełnie nie wiem, co powiedzieć. Usiadła na krześle i wyciągnęła te długie, opalone nogi przed siebie. – Pisarz powinien mieć coś do powiedzenia na każdy temat – powiedziała, wyjmując mikrofon. – Ślicznie pani wygląda, Tereso! – powiedział Kleber.To ją ucieszyło. – Widzi pan! Znalazł pan właściwe słowo. Myślałam, że mikrofon przeszkadza panu nawet wtedy, kiedy nie jest podłączony. Mikrofon na długim kablu zaopatrzony był w przełącznik zatrzymujący taśmę. – W każdej chwili może pan przerwać, może pan mówić dosłownie słowo po słowie. Mię-dzy każdym słowem może być przerwa. Tylko przedtem trzeba magnetofon włączyć. Na po-czątku włączyć, na końcu wyłączyć. Resztę załatwia przycisk na mikrofonie. – Czy pani mnie naprawdę uważa za idiotę? – zapytał. – Nie – odparła. – Nie wiem, czy pan się na tym zna. – Inaczej mówiąc, nie ma pani jeszcze wyrobionego zdania?Wstała i wzięła torebkę ze stolika. – Do widzenia – powiedziała. – Do jutra. I proszę nie mówić głupstw.Powiedziała to takim tonem, że jeszcze raz spojrzał na jej nogi.Przełącznik na mikrofonie okazał się wygodny, bo po każdym zdaniu mógł zastanowić się nad następnym. To urządzenie było lepsze od maszynistki. Dyktując, czuł jej niecierpliwość albo mógł się jej domyślać. Przeszkadzała mu jednak świadomość, że mówi sam do siebie w pustym pokoju. Przekręcił gałeczkę regulatora na siódemkę i mówił bardzo cicho. Magneto-fon był starego typu i nie miał automatyki. W tym wypadku okazało się to wygodne. Prze-czytał pierwszą notatkę, cofnął taśmę i przesłuchał nagranie. Było zupełnie wyraźne, ale mó-wił za szybko. Przeczytał tekst ponownie, znacznie wolniej, tak, żeby wprawna maszynistka mogła nadążyć z pisaniem. Nagrywanie trwało w ten sposób dłużej, ponadto nie wiedział, czy Teresa jest wprawną maszynistką, czy po każdym zdaniu nie będzie musiała zatrzymywać taśmy. Miał dwie kasety studwudziestki, więc cztery godziny nagrania, i wydawało mu się, że jest to parokrotnie więcej, niż potrzebuje. Nazajutrz wręczył Teresie obie kastety. Jedna była całkowicie nagrana, druga prawie w połowie. Oczywiście była to sprawa tempa, w jakim dyktował. – Jak poszło? – zapytała. – Dobrze. Chyba znowu miała pani rację. – Już kiedyś miałam? – zastanowiła się. – Powiedziała pani, że śmiejemy się z ludzi, od których jesteśmy zależni. – Co pan we mnie widzi śmiesznego? – zapytała. – To nie jest dosłownie śmieszne – powiedział. – Kiedy ktoś jest dla mnie dobry, wydaje mi się to i dziwne, i śmieszne. Uśmiechnęła się i schowała kasety do kieszeni fartucha. – Miał pan niedobry okres? – Niedobry – przyznał. – Coś będzie o tym? – spojrzała na zapisane kartki. – Nie. Jest dużo za wcześnie, żeby o tym pisać. – Minęło? – Tak – powiedział. – Myślę, że tak. – To proszę się ze mnie nie śmiać. Tu ma pan następne dwie kasety. – Dziękuję – powiedział. – Ale przeczytałem już wszystko, co było do przeczytania. – To proszę nagrywać bez notatek. – Myślę, że tego nie potrafię – powiedział. – Stale mi się wydaje, że ktoś wejdzie do po-koju, usłyszy, że mówię sam do siebie, i ucieknie. – A chciałby pan, żeby ten ktoś został? – zapytała. – Przecież pani wie, że to nie o to chodzi. – Wiem – powiedziała. – Proszę spróbować. To może być wielkie odkrycie! Te kasety po-staram się do jutra przepisać. – To trzy godziny pisania, jeżeli pani nadąży. Starałem się mówić wolno. – Zobaczymy – powiedziała. – Teraz przyniosę panu śniadanie. Włączył magnetofon i przyglądał się przełącznikowi na mikrofonie. Wystarczyło przesu-nąć go o pięć milimetrów w przód. W kwadratowym okienku ukazywał się wtedy czerwony kolor i taśma zaczynała się przesuwać. Przypomniał sobie, jak było z maszyną do pisania. Każde uderzenie w klawisz wydawało mu się czymś nieodwracalnym i ostatecznym. Potem to minęło któregoś dnia, właściwie bez sensownego powodu. Po prostu należało formułować zdania od razu tak, żeby to mogła być ostateczna wersja. Ten sposób pisania wymagał kon-centracji, ale był wygodniejszy i szybszy. W pół roku później nie umiał pisać inaczej. Żeby zbudować prawidłowo zdanie, musiał czuć pod palcami klawisze maszyny do pisania. Teraz leżał, patrząc na ebonitowe sitko mikrofonu. Nagle przesunął przełącznik. Belgrado usłyszał w radiu o swoim samobójstwie. Dopił koniak i patrzył w lufę automatu żołnierza, siedzącego w fotelu. Trzeba było strzelać – pomyślał. – Mimo wszystko trzeba było do nich strzelać. Siedział bez ruchu i czuł obecność tych dwóch, którzy siedzieli na stole, i tego trzeciego w nogach łóżka. Usta miał wpółotwarte i wyglądał tak, jakby się udławił sztuczną szczęką. Było to o tyle dziwne, że miał własne zęby i to w dobrym stanie. Dbał o nie profesor Suergo i na-wet zorganizowano mu w pałacu gabinet dentystyczny. Z gabinetu korzystali niektórzy mini-strowie i wyżsi wojskowi. Uważano to za przywilej wyjątkowo zaszczytny. Kleber zatrzymał taśmę, cofnął i przesłuchał. Następnie włączył ponownie mikrofon. – Bez sensu – powiedział. – Bez sensu i całkowicie niepotrzebne. Ta sztuczna szczęka, to niby udławienie się, ciągnie w zupełnie niedobrym kierunku! To jest dokładnie to, czego na-leży unikać. Należy unikać dowcipów, zwłaszcza niedobrych! Zatrzymał taśmę i chwilę zastanawiał się. Kiedy ją ponownie włączył, powiedział: – Ale gabinet dentystyczny jest dobry, jako szczebel w hierarchii władzy, jak marzenie o tabore-cie na dworze Ludwika XIV. Trzeba to gdzieś włączyć. Może w czasie zdobywania pałacu? Tego dnia pisał jeszcze w bloku i potem przegrywał napisany tekst na magnetofon. Ale notatki ręczne stawały się jakby krótsze i bardziej lapidarne. Mimo wszystko zaczynał się oswajać z mikrofonem. Zwłaszcza wieczorem okazał się wygodny, kiedy po zgaszeniu świa-tła i opuszczeniu łóżka przyszła mu nagle myśl o ofierze poprzedniego reżymu i o konse-kwencjach, które mogły z tego wyniknąć, że ktoś siedział akurat w areszcie, kiedy oddziały pułkownika Caseiro uwalniały zatrzymanych. Nie musiał zapalać światła, walczyć z łóżkiem, szukać papieru i długopisu. Mikrofonem mógł się posługiwać w ciemności, wystarczyło prze-sunąć przełącznik. Teresa przyszła następnego dnia dopiero po południu. W ręku miała tekturową teczkę i położyła ją na stoliku obok magnetofonu. Przyniosła też klej i nożyczki. – Mam wszystko przepisane – powiedziała i widać było, że jest z siebie zadowolona. – Pewnie będzie pan to chciał pokrajać i skleić w innej kolejności. Roześmiał się. – Przecież to są dopiero notatki. – To nie jest gotowe? – Nie. To dopiero trzeba napisać. Czasami z jednego zdania notatek jest dziesięć stron wła-ściwego tekstu. Albo z paru stron nic nie zostaje. – Myślałam, że to już jest gotowe – powtórzyła. – Teraz pisze się najdziwniejsze powieści. To mogłoby tak zostać, jak jest. – Może – zgodził się. – Ale to ma być powieść. Trzysta stron, nie dziesięć. – Jest piętnaście. – Więc nie piętnaście, ale trzysta. – I będzie pan pisał dalej?Kleber popatrzył na nogę wciąż uniesioną na stalowej lince. – Ta cholerna noga – powiedział. – Może spróbuję z magnetofonem, nim mi ją zdejmą z wyciągu. – To cudownie! – zawołała. – Jeszcze nigdy nie pisałam powieści!Powiedziała to takim tonem, że domyślił się, że jednak coś pisała. Zapytał o to. – Nie będzie się pan śmiał?Pomyślał, że pisała wiersze. Ale nie chodziło o wiersze. – Pisałam analizy, historie chorób, takie rzeczy. Lekarze nie mają na to czasu. Nagrywają na magnetofon i potem ja to piszę. W zasadzie to jest praca sekretarek. Ale to, co pan pisze, jest ciekawsze. Uśmiechnął się. – Dziękuję. – Naprawdę – zapewniła. Potem powtórzyła jeszcze raz ten podejrzanie brzmiący kom-plement. – Znacznie ciekawsze. Kiedy wyszła, przeczytał maszynopis notatek. Było to wygodniejsze od odcyfrowywania rękopisu. Uporządkował je tematycznie, potem przypomniał sobie o nożyczkach i o kleju. Zaczął więc przecinać kartki i lepić je we właściwej kolejności. Przy tym zajęciu zastał go tenisista. Nazywał się doktor Boyer, Filip Boyer, i Kleber wiedział o tym, ale nadal myślał o nim jako o tenisiście. Z wyjątkiem pierwszego tygodnia wizyty lekarskie stały się formalno-ścią o charakterze raczej towarzyskim. Po prostu należało czekać i lekarze nie mieli nic do roboty. Niekiedy w czasie obchodu tenisista zatrzymywał się chwilę w otwartych drzwiach i nawet nie wchodził do pokoju. Ale bywało i tak, że przychodził i siedział dłużej, rozmawiając przeważnie o samochodach. Wbrew wyglądowi nie interesował się tenisem, to znaczy, owszem, grał, nie przywiązując do tego większego znaczenia. Ale samochody go pasjono-wały, próbował nawet w studenckich czasach jeździć w jakichś lokalnych rajdach i chętnie o tym opowiadał. Brak czasu nie pozwolił mu na praktyczne zrealizowanie tych wyczynowych marzeń. Wiedział oczywiście, że Kleber coś pisze, i zapytał, czy to ma jakiś związek z samo-chodami. Dowiedział się, że nie, i stracił dla całej sprawy zainteresowanie. Te wizyty doktora Boyera miały miejsce przeważnie po pracy. Tak było i tym razem. Ale nie była to wizyta towarzyska. – Czas zabrać się do pana nogi – powiedział. – Zobaczymy, jak to wygląda na rentgenie. Mam nadzieję, że skończymy z wyciągiem. Jak pan to znosił? – Dobrze – powiedział Kleber. – Pracowałem. Ale marzę o chwili, kiedy będę mógł usiąść w fotelu na kółkach. – Projektuje pan wycieczkę? – zaśmiał się doktor Boyer. – Na to jeszcze za wcześnie. – Myślę o takiej pozycji, żebym mógł pisać na maszynie.Lekarz spojrzał na plik maszynopisów leżący na stoliku. – Siostra Teresa jest tak dobra, że mi pomaga – powiedział. – Ale nie mogę wykorzysty-wać jej uprzejmości. – To miła dziewczyna – rzekł lekarz. – Jest czarująca. Bawi się w moją sekretarkę i robi to wspaniale. Jest bardzo inteligentna i bystra. – Niekiedy pacjenci przeceniają personel pielęgniarski.Kleber uśmiechnął się. – W tym wypadku chyba tak nie jest. Myślę, że w pewnym sensie znam ją lepiej niż pan, doktorze. Doktor Boyer nic nie odpowiedział i wówczas Kleber pomyślał, że być może powiedział coś absurdalnie niesłusznego. Po wyjściu doktora chwilę zastanawiał się nad tym, ale Teresa miała zbyt wiele wolnego czasu, żeby mogło ją coś łączyć z tenisistą. Oczywiście kiedyś taki związek mógł istnieć i kiedy skończył się, pozostawił po sobie pustkę, którą wypełniała pracą nad jego powieścią. Temu wariantowi porzuconej przyjaciółki przeczyła jej wesołość i beztroska. Zresztą rozwią-zywanie takich zagadek nie było jego sprawą. Wrócił myślami na wyspę. Po kolacji włączył magnetofon i trzymając palec na przełączni-ku, długo układał w myślach pierwsze zdanie. Miało być czysto informacyjne i proste, w to-nacji jakby notatki prasowej, ale pisanej przez zagranicznego korespondenta, więc rzeczowe i pozbawione cech afirmacji czy uczuciowego zaangażowania. Do tej sceny nie miał żadnej notatki, ale dokładnie wiedział, jak to ma być. Był to początek powieści. W trzecią rocznicę przewrotu, siódmego czerwca 1981 roku, parlament nadał prezydento-wi państwa, pułkownikowi Caseiro, honorowy tytuł Ojca Ojczyzny. Po uroczystym posiedze-niu obu izb na Polu Marsowym odbyła się defilada wojskowa. Przed trybuną w zwartych czworobokach przemaszerowały oddziały wojsk lądowych i ma-rynarki, po nich wolno przetoczyły się wojska zmotoryzowane i wreszcie przeszli żołnierze Służby Ochrony Praw Obywatelskich, wyróżniający się szczególnie nienaganną postawą. Trzykrotnie nad trybuną przeleciały samoloty bojowe, zostawiając za sobą na niebie białe smugi kompensacyjne, które później długo wisiały nad Polem Marsowym, a potem rozpły-wały się w przejrzystym, czystym powietrzu. Był piękny dzień tego dnia. Tamtego dnia było inaczej. Przesłuchał to wszystko od początku. Było niedobre. Rozgadane. Na maszynie napisałby inaczej. Czworoboki wojsk, białe smugi na niebie (a niby na czym miały być?), zbyteczne przymiotniki, jakby automatycznie przydawane. Można to było oczywiście poprawić już w maszynopisie. Mimo to cofnął taśmę i zaczął od początku. Teraz częściej korzystał z przełącznika na mikrofonie i po godzinie pracy pierwszy raz od-niósł wrażenie, że taśma już go nie popędza. W trzecią rocznicę przewrotu, siódmego czerwca 1981 roku, parlament nadał prezydento-wi państwa, pułkownikowi Caseiro, tytuł Ojca Ojczyzny. Po uroczystym posiedzeniu obu izb na Polu Marsowym odbyła się parada wojskowa. Przed trybuną przedefilowały wojska zme-chanizowane, następnie w szyku pieszym oddziały piechoty i marynarki i znowu na transpor-terach opancerzonych żołnierze Służby Ochrony Praw Obywatelskich. Trzykrotnie nad trybu-ną przeleciały samoloty bojowe, zostawiając za sobą smugi kompensacyjne, które długo wi-siały na niebie i potem rozpływały się w przejrzystym powietrzu. Był piękny dzień tego dnia. Tamtego dnia było inaczej. Lotnictwo przeleciało trzykrotnie nad Polem Marsowym, ponieważ ilość samolotów wciąż jeszcze nie była wystarczająca, żeby jednorazowy przelot wywołał dostateczne wrażenie na tłumach obserwujących defiladę. Samoloty leciały po wyznaczonej linii nad przeciwległym w stosunku do trybuny skrajem pola, żeby ludzie mogli je dobrze widzieć, nie zadzierając zbyt-nio głów. Za każdym razem zgrupowanie obrony przeciwlotniczej generała Moreiro, usta-wione z dala od trybuny i wiwatujących tłumów, prowadziło je lufami zenitówek, aż nikły za horyzontem. Była to zapewne przesadna ostrożność, jeżeli się zważy ogólnie znane, bezgra-niczne przywiązanie wojsk lotniczych do prezydenta państwa. Komendant Służby Ochrony Praw Obywatelskich, pułkownik Lucca, uparł się jednak i postawił to jako zasadniczy waru-nek odbycia defilady. Przez dwie godziny prezydent, pułkownik Caseiro, stał samotnie na trybunie, salutując przechodzącym oddziałom wojska, a następnie barwnemu tłumowi przedstawicieli ludności, powiewającemu kolorowymi chorągiewkami. Anselmo Caseiro był szczupłym, pięćdziesię-cioletnim mężczyzną o smutnym uśmiechu nie ogarniającym oczu. Kiedy uśmiechał się, oczy nie brały w tym udziału. Po trzech latach wciąż był pułkownikiem, chociaż mógł się miano-wać generałem czy marszałkiem polnym. Te rangi były wyeksploatowane przez jego po-przedników, więc Caseiro pozostał przy skromnym mundurze pułkownika z jedną baretką orderową. Trzeci raz samoloty przeleciały nad Polem Marsowym, przed trybuną szli przedstawiciele społeczeństwa, lufy zenitówek pochyliły się, pułkownik Lucca obserwował wiwatujące tłumy przez lornetę nożycową. Ludzie szli, krzycząc i powiewając chorągiewkami, wiele osób przy-szło z dziećmi i teraz unosiło je wysoko w górę, żeby mogły zobaczyć prezydenta. Niekiedy pułkownik Lucca kierował lornetę ku niedalekiej kępie krzaków. Miał tam parę ciężkich ka-rabinów maszynowych, skierowanych na obsługę zenitówek. Dowodził nimi major Służby Ochrony Praw Obywatelskich Tamairo. Ale majora nie było widać. Był zamaskowany lepiej od ckm-ów. Uroczystość skończyła się po dwóch godzinach i wówczas pod trybunę podjechał wielki lincoln. Nie był to samochód seryjny i kiedy żołnierz zajmujący miejsce przy kierowcy otwo-rzył drzwiczki, osoby stojące bliżej odniosły wrażenie, że wóz przechylił się w prawo pod ich ciężarem. Prezydent wsiadł do lincolna wraz z generałem Santaną. Potem wóz przejechał wzdłuż wiwatujących widzów i skręcił w aleję Siódmego Czerwca. – Lucca jest idiotą – powiedział prezydent Caseiro. Był zmęczony i nawet teraz nie mógł wygodnie siedzieć, ponieważ przeszkadzała mu kamizelka pancerna. – Boi się dosłownie wszystkiego. Generał Santana patrzył na prezydenta przymrużonymi oczyma. – Musi się bać – powiedział. – Na tym polega jego praca.Na chodnikach w alei Siódmego Czerwca stały tłumy.Santana wskazał je ruchem głowy. Jednocześnie podniósł rękę, pozdrawiając wiwatują- cych. – Wszystko przemawia za tym, że wśród tych ludzi, szczęśliwych i roześmianych, rzucają-cych kwiaty i wznoszących okrzyki, jest wielu takich, którzy by nas rozdarli na strzępy – po-wiedział. – Wszystko za tym przemawia, prócz wiary, że to niemożliwe. – Rzucanie kwiatów jest zabronione – powiedział pułkownik Caseiro.Santana roześmiał się. – Olmeda opowiadał mi dowcip o Lucce. Wiesz, dlaczego nie został konformistą? Bo nie zna tego słowa. Dlatego został po prostu świnią. Pułkownik uśmiechnął się smutno. Miał tego dnia wiele powodów do zadowolenia, ale nie był zadowolony. Był zmęczony i ugniatała go kamizelka. Mimo zbliżania się pory deszczów dzień był upalny, a niebo nad miastem błękitne i wolne od chmur. Po odjeździe prezydenta pułkownik Lucca wmieszał się w tłum idących ku śród-mieściu. Ani jego twarz, ani nazwisko nie były popularne. Gazety nie pisały o nim i nie za-mieszczano jego zdjęć. Szedł w tłumie, słuchając urywków rozmów. W czasie defilady dwu-krotnie ktoś wśród tłumu po prawej stronie trybuny zaintonował pieśń Jutro jest naszym ju-trem, będącą jakby hymnem sfer opozycyjnych. Nikt nie podchwycił pieśni, zresztą orkiestra zagłuszała ją całkowicie. Autorem pieśni był współpracownik Służby Informacyjnej Republi-ki, niejaki D’Aranhuez, ponieważ za czasów marszałka polnego Belgrado pieśń taka była potrzebna ludziom z SIR-u. Ale nikt o tym nie wiedział i Jutro przyjęło się, a nawet prze-trwało Służbę Informacyjną Republiki, którą rozwiązano trzy lata temu, powołując na jej miejsce Służbę Ochrony Praw Obywatelskich. Wmieszany w tłum, Lucca skręcił w aleję Siódmego Czerwca. Nazywała się przedtem aleją Piątego Stycznia, a jeszcze dawniej ulicą Osiemnastego Czerwca. Kiedyś przez krótki czas nosiła nazwę ulicy Generałów, kiedy gene-rałowie doszli do władzy. Potem były rządy pułkowników, więc wrócono do poprzedniej koncepcji. Niezależnie od nazwy, była to zawsze najpiękniejsza ulica miasta. Nawet wów-czas, trzy lata temu w jesienną noc, kiedy zbliżała się pora deszczów i kiedy wiatr od zatoki wiał chłodem jak z otwartej lodówki. Posterunkowy Lucca kręcił się wówczas opodal Esplanady. Dwa lata starał się o pracę w policji i każda godzina służby cieszyła go jak ziszczone marzenie. Deszcz temu nie przeszka-dzał. Po prostu nie zauważał deszczu. Była to jeszcze drobna mżawka, ale zapowiadająca to, co miało przyjść niebawem, kiedy tony zimnej wody będą przez trzy tygodnie leciały dzień i noc z nieba. Wystarczył już taki deszcz, żeby ulica była pusta, tylko neonowe reklamy odbi-jały się w mokrych chodnikach, mrugając i z góry, i z dołu kolorowymi napisami Volkswage- na, Forda czy Philipsa. Dziewczyna, która wyszła z drzwi Esplanady, przeszła pośpiesznym krokiem na drugą stronę ulicy i tam zatrzymała się pod latarnią. Poprawiła pończochę, wciągając głowę w ra-miona, ponieważ deszcz był jednak nieprzyjemny. Tego roku wróciła moda na pończochy. Dziewczęta nie nosiły do nich podwiązek, jak kiedyś ich matki. Pończocha kończyła się gu-mowym ściągaczem, szerokim na trzy palce. Posterunkowy Lucca przyglądał się jej, stojąc w bramie, i kiedy dziewczyna wyprostowała się, napotkała nagle jego wzrok. Drgnęła zasko-czona, ale zaraz uspokoiła się, ponieważ był to policjant. – Ulice należy przechodzić w miejscach oznaczonych powiedział. – Och tak – uśmiechnęła się. – Ale nic się na szczęście nie stało. Śpieszę się, bo deszcz pa da. Odwróciła się, by odejść. Zatrzymał ją spokojnym głosem: – Dokumenty! Pośpiesznie otworzyła torebkę i podała mu dowód. Wówczas wyjął latarkę z kieszeni nie-przemakalnego płaszcza i oglądał strona po stronie. – Zimno mi – powiedziała dziewczyna. – Nie może pan tego szybciej przeczytać?! Podniósł na nią wzrok i uśmiechnął się. Był przystojnym chłopcem, ale kiedy się uśmie-chał, nie wszyscy to lubili. – Spokojnie, siostro! Nie podskakuj! – Jak pan do mnie mówi?! – zdziwiła się.Odczekał chwilę, patrząc na nią spod stalowego hełmu. – Myślisz, że tu się każda może kurwić?! Masz książeczkę Dyrekcji Sanitarnej? – Nie rozumiem, o czym pan mówi! –powiedziała. – Pan mnie chce obrazić! Posterunkowy zgasił latarkę i schował do kieszeni. Następnie włożył dowód dziewczyny za mankiet rękawa. – Chodź! – powiedział. – Pójdziemy to wszystko spisać. Chodzisz pijana po ulicy, nie przestrzegasz przepisów ruchu, kurwisz się w obcym mieście bez uprawnień... Wziął ją mocno pod rękę i przeprowadził ukosem na drugą stronę ulicy. Przy ladzie portie-ra w hotelu Esplanada obok drzwiczek z napisem WC były podobne drzwiczki bez napisu. Wchodziło się tamtędy do długiego korytarza prowadzącego na zaplecze kuchenne. Tędy szli do pracy kelnerzy. Ale po drodze były jeszcze drzwi do dużego pokoju. Kiedyś mieścił się tam magazyn, od dawna z pokoju korzystali policjanci i tajniacy pełniący służbę w okolicy Esplanady. Nie pokazywali się tu tylko agenci Służby Informacyjnej Republiki. Byli arysto- kracją w zawodzie i nie dekonspirowali się przed policją. Spełniali specjalne zadania i niejed-nokrotnie człowiek z zielonym znaczkiem w kieszeni stał na baczność przed policjantem, słuchał pouczeń i wymyślań i potem płacił grzywnę, chociaż mógł policjanta przewrócić jak pionek na szachownicy ruchem małego palca. To trochę hamowało policję, ponieważ nigdy nie było dokładnie wiadomo, z kim się ma do czynienia. Ale ta dziewczyna nie była z SIR-u, to nie ulegało wątpliwości. Kiedy weszli do pokoju, przy jednym stole siedział rumiany blondynek w mundurze poste-runkowego. Obaj posterunkowi ukończyli przed dwoma tygodniami kursy policyjne i teraz pracowali razem. Na kursach nazywano blondynka Wychodkiem, ponieważ parę razy zda-rzyło mu się poprosić o pozwolenie opuszczenia na chwilę wykładu. Drugi stół był wolny. Posterunkowy Lucca zdjął płaszcz, powiesił go starannie na wiesza-ku, następnie usiadł za stołem i zaczął zdejmować rękawiczki. Zdjął również stalowy hełm i wrzucił rękawiczki do hełmu. Tego roku już po raz trzeci odwołano stan wyjątkowy, w ogóle było spokojniej w kraju, ale noszenie hełmów stało się fasonem policyjnym. Przełożeni nie robili z tego kwestii, acz-kolwiek w myśl przepisów należało nosić czapki. – No więc włóczysz się pijana po mieście – powiedział Lucca. – Tak czy nie? Dziewczyna stała po drugiej stronie stołu. Było tam krzesło, zamiast odpowiedzi odsunęła je, żeby usiąść. – Masz stać, kiedy ze mną rozmawiasz, i odpowiadać na pytania! – wrzasnął. – Jesteś pijana? – Nie – odpowiedziała.Wargi jej się trzęsły, ale starała się mówić spokojnie. – To masz stanik wypchany heroiną! – powiedział. – Dla kogo nosisz prochy? – Ty głupi chamie! – powiedziała.Przyjął to spokojnie. – Chyba nie piliśmy bruderszaftu? – spytał. – Ona ma w ogóle policję w dupie – powiedział posterunkowy Wychodek. Skończył coś pisać i teraz zamierzał wyjść. Lucca przyglądał się dziewczynie. Znowu, jak wtedy na ulicy, uśmiech rozpełzł mu się po twarzy. – Sprawdzimy – powiedział. – Sprawdzimy, co ma w dupie. Drzwi otworzyły się i do pokoju zajrzał tajniak Łapka, ubrany mimo deszczu w słomkowy kapelusz i sandały. Zaraz się cofnął. Wyszedł też blondynek. – Rozbierz się! – rzekł posterunkowy. – Zobaczymy, czym handlujesz. Za narkotyki jedzie się na południe. Południe wyspy cieszyło się złą opinią. Miało niedobry klimat i wysyłano tam ludzi, któ-rzy nie musieli żyć w dobrym klimacie. Dziewczyna stała nieruchomo. Posterunkowy podniósł na nią wzrok. Ręce trzymał przed sobą płasko na stole i zaczął zginać i rozprostowywać palce, jakby poddając je ćwiczeniom gimnastycznym. Znowu spotkali się oczami. Nie musiał powtarzać polecenia. Dziewczyna zdecydowała się nagle, jakby się jej zrobiło wszystko jedno. Zdjęła żakiet kostiumu, chwilę trzymała go w ręku, nie wiedząc, co z nim zrobić, wreszcie położyła go na stole obok hełmu. Potem zaczęła rozpinać mankiet bluzki. Miała zaciśnięte usta, ale twarz bez wyrazu, jakby była gdzie in-dziej. Nie znalazł niczego w jej rzeczach. Zresztą było tych rzeczy mało. Wszystkie w wyśmie-nitym gatunku, ale z tego nie zdawał sobie sprawy, ponieważ nie widywał wówczas rzeczy prawdziwie drogich. Zauważył tylko, że to wszystko ładnie pachnie. W torebce znalazł paczkę europejskich papierosów, typowy zakup mężczyzny siedzącego z dziewczyną w restauracji. – Tak – powiedział. – To by się zgadzało. Wstał i obszedł stół dookoła. Dziewczyna miała na szyi złoty medalik na łańcuszku. Obej-rzał go uważnie. Był to stary i piękny medalik, ale i tego nie odgadł. Wziął dziewczynę za ramiona i odwrócił ją tyłem, jakby mogła mieć na plecach napis skierowany przeciwko wła-dzy. Po chwili zdjął prawą rękę z jej ramienia i klepnął otwartą dłonią po nagim pośladku. – Możesz się ubrać. Zgarnęła szybko rzeczy ze stołu i cofnęła się w głąb pokoju, z dala od lampy. Znowu była w niej chwila popłochu, ale to szybko minęło. Ubierała się spokojnie, jakby za ścianą tego, co w niej było. Posterunkowy przyglądał się jej, stukając dowodem o blat stołu. – Przyjdziesz jutro na posterunek po dowód – powiedział, kiedy była ubrana. – Pokój nu-mer sześć. Posterunek numer siedem. O trzeciej. Wiesz, gdzie to jest? – Owszem – powiedziała. – Pewnie będziemy się teraz częściej widywali. – Nie sądzę – odparła. Spytała, czy może odejść, odpowiedział, że tak, więc wyszła, a kiedy otworzyła drzwi, w pokoju zapachniało bufetem. Lucca chciał być policjantem od dziecka i marzył o zielonym mundurze. Potem, po zmili-taryzowaniu policji, mundury były koloru khaki, jeszcze ładniejsze od poprzednich. Były wzorowane na amerykańskiej Military Police, nawet hełmy były białe. Potem to skasowano jako niepraktyczne. Przeważyła opinia, że w biały hełm łatwiej trafić brukowcem w czasie zamieszek ulicznych. Marzenia o policji długo wydawały się Lucce nierealne. Niespodziewa-nie błysnął płomyk nadziei. Wtedy zaczął grać w piłkę nożną w policyjnym klubie. – Staraj się, to zobaczymy – powiedział prezes klubu, inspektor policji miejskiej.Więc starał się, jak mógł najlepiej.Wiedział, że praca w policji będzie wspaniała, ale rzeczywistość przeszła te oczekiwania. To była fascynująco piękna praca. Ubrał się i wolno poszedł do komisariatu, żeby napisać raport po skończonej służbie. Na-zajutrz zaczynał służbę o piątej. Dziewczynie kazał przyjść o trzeciej. Pokój nr sześć był po-kojem, z którego korzystali posterunkowi. Nie było tam żadnych luksusów, kanapy, jak u podkomisarza, ale był duży stół i w zasadzie to mogło wystarczyć. Pomyślał, że to będzie nawet bardziej po męsku. Deszcz padał jak poprzednio, ale znowu tego nie zauważał. Myślał o służbie. Zapytany przez zwierzchnika, posterunkowy powinien przybrać postawę zasadniczą i od-powiedzieć: Tak jest! Nie zrobił tego. Nawet nie miał odruchu, żeby to zrobić. Przed chwilą na polecenie komi-sarza oddał pas z pistoletem, pasek od spodni, krawat, sznurowadła, portfel z dokumentami i papierosy. Kapitan aż piał z wściekłości i posterunkowy Lucca nawet nie starał się zrozumieć, co mówił. Ogólnie była mowa o praworządności, honorze munduru i służbie dla społeczeń-stwa. Dziewczyna siedziała w fotelu. Nogi miała wyciągnięte przed siebie i oglądała własne stopy. – Najmocniej szanowną panią przepraszam – powiedział, kiedy komisarz na chwilę prze-stał krzyczeć, bo mu zabrakło głosu. – Pani wydała mi się podobna do... – urwał, zaplątał się, to nie było zręczne powiedzenie. Więc jeszcze raz. – Proszę o wybaczenie, to był pożałowa-nia godny incydent... Fatalne nieporozumienie... Dziewczyna wstała i komisarz zerwał się, żeby ją odwieźć autem, dokąd każe. Zapytany przez przełożonego, posterunkowy powinien przybrać postawę zasadniczą. Nie zrobił tego. Starszy przodownik prowadził go długim więziennym korytarzem i rozmowa miała jakby prywatny charakter. Pytanie było następujące: – Czy wyście się, posterunkowy, z chuja urwali?! W mieście jest 100 tysięcy kobiet. 28 ty-sięcy to kurwy! Była to liczba przesadzona. Starszy przodownik rozszedł się właśnie z narzeczoną i był niechętnie usposobiony wobec kobiet. – Musieliście się właśnie do niej przyczepić?! Na to pytanie posterunkowy nie odpowie-dział. Starszy przodownik kręcił głową. – Nie widzieliście jej dowodu? – Widziałem – rzekł posterunkowy Lucca. Starszy przodownik aż się zatrzymał z wrażenia. – Gdzie wyście byli przez ten miesiąc? – Na kursach – powiedział posterunkowy. – Nie było mnie sześć miesięcy w mieście.Ruszyli dalej i kiedy doszli do właściwej celi, starszy przodownik otworzył drzwi. – Komisarz przywiózł ją miesiąc temu do miasta – powiedział. – Wynajął dla niej pokój w Esplanadzie. – Tydzień temu nadinspektor zabrał ją do Hiltona. Mieszka w apartamencie. Posterunkowy Lucca zasłonił oczy rękoma. – Panno święta! – powiedział. – Przecież ona nie wygląda na kurwę! – Najgorsze są takie, które nie wyglądają! – rzekł kwaśno starszy przodownik. – Kosztują wszystkie pieniądze i nie wyglądają. Takie są! Jeszcze się zatrzymał w drzwiach, jakby chcąc coś dodać, ale widocznie rozmyślił się, bo zamknął drzwi celi, przekręcił klucz i zasunął sztabę. Posterunkowy Lucca słyszał, jak kroki cichną w dudniącym korytarzu. Myślał przy tym, że przecież stary tajniak Łapka musiał znać dziewczynę, ale pozwolił mu zrobić krok do przerębla. Widział taką scenę kiedyś w kinie i teraz mu się przypomniała. Zacisnął pięści i wolno opuścił ręce wzdłuż ciała. – Panienko święta! – powtórzył. – Przecież bym przysiągł, że to nie kurwa!Podniósł oczy w górę, jakby szukając ratunku, ale zobaczył tylko sufit.Po paru dniach nad ranem zbudziły go serie karabinów automatycznych. Przylgnął do ściany i słuchał strzałów. Potem usłyszał krzyki i tuż za drzwiami tupot żołnierskich kroków. Kiedy otworzono drzwi celi, zobaczył żołnierzy pułkownika Caseiro. Byli przemoczeni do nitki i mieli śmiejące się oczy. Byli pijani radością zwycięstwa. – Precz z tyranią! – wołano na korytarzu. – Precz z Belgrado! – Precz z Belgrado! Precz z bezprawiem! – zawołał Lucca. Objął najbliższego żołnierza, a żołnierz poklepał go po plecach. Po tygodniu Lucca został przewodniczącym Związku Ofiar Reżymu Belgrado. Miesiąc później mianowano go zastępcą komendanta Służby Ochrony Praw Obywatelskich. W alei Siódmego Czerwca tłumy idące z Pola Marsowego zaczęły się przerzedzać. Puł-kownik Lucca szedł wolno chodnikiem, już nie przepychając się w ciżbie, i myślał o tamtej nocy sprzed trzech lat. Kilkanaście metrów za nim jechał wolno jego samochód. Była to hon-da, jakich tysiące jeździły po mieście, za kierownicą siedział przyjemnie wyglądający chłopak w dżinsowej koszuli. Pułkownik Lucca przeszedł paręset metrów, a ciepły wiatr (skąd o tej porze?) burzył mu jasne włosy. Umył je tego ranka i teraz rozsypywały się na wszystkie strony. Koło VII poste-runku policji zatrzymał się i wsiadł do wozu. – Piękna uroczystość, panie pułkowniku – powiedział kierowca. – Tak, sierżancie – odparł Lucca. – Bardzo udana. Zatrzasnął drzwiczki i wóz ruszył w kierunku Pałacu Republiki. Za dwie godziny zaczy-nało się uroczyste przyjęcie. Kleber zatrzymał taśmę i odłożył mikrofon. Był zmęczony i kiedy spojrzał na zegarek, przeraził się. Dochodziła czwarta, w pokoju było jasno, za oknem krzyczały ptaki. Mimo to był zadowolony, już wiedział, że może tak pracować. Cofnął taśmę i przesłuchał nagranie. Trwało prawie czterdzieści minut. Zasypiając, myślał, że jest to niewiarygodnie dużo, kilka-naście stron maszynopisu. Myślał też, że niebawem go zbudzą, ponieważ w szpitalu zaczynał się już poranny ruch. Jednak spał prawie do drugiej i kiedy się obudził, zobaczył siostrę Teresę z tacą w ręku. Stwierdził ze zdziwieniem, że jest wyspany. Zaraz się to wyjaśniło, ponieważ była to taca z obiadem. – No więc tak – powiedziała, ustawiając tacę na wysięgniku. – Pracował pan pewnie całą noc, bo rano spał pan jak zarżnięty. Powiedziała to z wyrzutem, jakby z pielęgniarskiego nawyku, ale wyczuł w jej głosie nut-kę aprobaty. – Bardzo dużo pan nagrał. – Dużo – powiedział Kleber. – Sprawiłem pani kłopot.Przyglądała mu się z naganą w oczach. – Jeszcze jeden kłopot – dodał.Wtedy uśmiechnęła się. – Niech pan nie mówi głupstw – powiedziała już normalnym tonem zaprzyjaźnionej dziewczyny, zaprzyjaźnionej z każdym dniem coraz bardziej. – Doktor Boyer przełożył te pańskie badania na jutro. Poleży pan na wyciągu o dzień dłużej. – Myśli pani, że to już się skończy? – zapytał, wskazując na chorą nogę. – Myślę, że tak – powiedziała. Tego dnia już nie pracował i siostra Teresa zabrała kasetę do przepisania. Powiedział, że ten fragment dyktował w normalnym tempie i że będzie to trudne do przepisywania. Odpo-wiedziała, że jakoś sobie poradzi, chociaż może to potrwać dłużej. – Zresztą jutro będzie pan pacjentem, nie pisarzem. Zanim skończyła dyżur i poszła do domu, jeszcze raz zdążył przesłuchać kasetę. Niby wszystko było w porządku, ale jednocze-śnie coś mu w tym przeszkadzało. Do przemyślenia była sprawa baterii przeciwlotniczych, pilnujących samolotów i pilnowanych przez ciężkie karabiny maszynowe. Zwrot o po-wszechnie znanym i bezgranicznym przywiązaniu wojsk lotniczych do prezydenta też wyma-gał przeredagowania. Należało to wyciszyć, zbyt nachalne sformułowania nie docierają do czytelnika. Teraz był sam czytelnikiem czy słuchaczem i wyraźnie to czuł. Przejaskrawienia można było stonować. Ale chodziło i o coś innego. Dopiero nazajutrz, po prześwietleniach rentgenowskich na wózku, odczepiony od wyciągu, już z nogami leżącymi normalnie jedna obok drugiej, czekając na wywołanie zdjęć, uświa-domił sobie, co był niedobre w nagraniu. Caseiro i Lucca zostali wprowadzeni prawidłowo do akcji. Również Santana w stopniu ge-nerała nie budził zastrzeżeń. Niepotrzebna była wzmianka o Olmedzie! Olmeda wymieniony na początku jako ktoś z najbliższego otoczenia pułkownika Caseiro rozładowywał napięcie tamtych scen retrospekcyjnych w noc zamachu. Do tamtej nocy należało wrócić poprzez ko-goś innego, majora czy kierowcę ciężarówki. Dopiero wówczas, kiedy będzie wiadomo, jak spędził tamtą noc, on, kobieta i pozostali trzej mężczyźni, dopiero wówczas można i trzeba pokazać ich na uroczystościach pałacowych. Było to proste i narzucało się samo przez się. Jakoś się przegadał z tym Olmedą, bo dow-cip o Lucce nie wymagał powoływania się na kogokolwiek. Dwa dni później otrzymał maszynopis nagrania i zaraz skreślił Olmedę i wyjaśnił siostrze Teresie, dlaczego to zrobił. Wówczas znowu wypłynęła sprawa przejaskrawień, ponieważ zapytała, czy będzie to satyryczna powieść. – Nie – powiedział Kleber. – To ciąży w kierunku satyry, ale to nie ma być satyryczne. To ma być książka o przypadkowości losów. Jeżeli buduje się barykadę w poprzek miasta, to często tylko przypadek decyduje, po której stronie człowiek się znajdzie. Nawet wówczas, jeżeli oddziela dobro od zła czy kłamstwo od prawdy. Urwał i spojrzał na nią. Ale milczała. – Dyktatura totalitarna ma w sobie elementy śmieszności. Powstaje dwór, feudalne struktu-ry, a jednocześnie rodzą się elementy groteski czy farsy i całość ulega samolikwidacji. Już jest za śmiesznie, żeby to mogło istnieć dalej. System regeneruje się przez zmiany dyktatorów i palatynów. Ci nowi zaczynają od nowa, ale nie z tego miejsca, do którego doszli poprzedni-cy. Tak się to waha, raz bliżej śmieszności, raz dalej. Te ciągłe zmiany dyktatorów to nie przypadek, to obrona systemu przed błazeństwem. Wszystko obraca się w tych rejonach. – Pan jest dla mnie chwilami za mądry – powiedziała. – To jest nieuprzejme w gruncie rzeczy. Od dwóch dni Kleber nie miał gipsu na ręku i nogi na wyciągu. Mógł przewracać się z bo-ku na bok, siedział swobodnie w łóżku i miał wreszcie maszynę do pisania. Był to mały un-derwood z pokoju pielęgniarek. Prócz underwooda stała tam biurowa maszyna elektryczna, więc małą maszynę siostra Teresa mogła spokojnie przenieść do pokoju Klebera. Okazało się jednak, że pisanie sprawia mu trudność. Palce miał jakby obce i ręka męczyła się szybko. Co dzień przewożono go w fotelu na kółkach na ćwiczenia rehabilitacyjne. Po dwóch zabiegach nie było wyraźnej poprawy. Próbował pisać, siedząc na fotelu z maszyną umieszczoną na wysięgniku, przeznaczonym do stawiania tac z jedzeniem. W jakimś sensie było to wygodniejsze, bliższe normalnej pozycji, ale nie miał miejsca na notatki. Po tych mało udanych próbach wrócił do kaset magnetofonowych. W jednym ręku trzymał mikrofon, w drugim maszynopisy notatek i wolno dyktował słowo po słowie. Obiecywano mu, że ręka szybko odzyska poprzednią sprawność. Tak też się stało: po kilkunastu dniach nie odczuwał już żadnych dolegliwości i doktor Boyer przerwał ćwiczenia rehabilitacyjne. W tym czasie, kiedy ręka stawała się znowu prawdziwą ręką, kiedy z każdym dniem była lepsza, jednocześnie Kleber jakby równolegle do tamtego procesu przyzwyczajał się do mikrofonu. Dyktował powoli, żeby przepisywanie nie sprawiało Teresie trudności, i wkrótce ustalili tem-po, które było dla niej najwygodniejsze. Uwzględniał przy tym znaki przestankowe, odstępy i akapity. Prawie co dzień dawał jej nagraną kasetę, a ona przynosiła mu w zamian nową albo taką, która nie była do końca nagrana. Poprawiał maszynopisy i było w nich coraz mniej błę-dów wynikających z nowej metody pracy. Mniej gadulstwa i zbytecznych przymiotników. Zdrowa ręka pozwalała mu na odbywanie przejażdżek wózkiem. Początkowo po koryta- rzu, potem któregoś dnia zjechał windą na parter, odszukał pochyły zjazd do ogrodu i wyje-chał na żwirową alejkę, w cień wysokich drzew, pokrytych świeżą zielenią. Alejka nie była przystosowana do jazdy wózkiem, wąskie opony kół z trudem obracały się w miękkiej na-wierzchni, ale nie musiał jechać daleko, żeby znaleźć się pod kwitnącym kasztanem. Jeździł tam niekiedy parę razy dziennie, grzejąc się w słońcu albo kryjąc się w cieniu, je-żeli panował upał. Przez główne drzwi, wychodzące na parking, mógł widzieć swój samo-chód. Z tej odległości lśnił lakierem i chromami, potwierdzając teorię, że białe samochody nie brudzą się. Za drzwiami zaczynały się schody i nie mógł tędy zjechać na parking. Dopiero później odkrył furtkę prowadzącą z ogrodu na ulicę. Nie była zamknięta i wtedy podjechał do samochodu. Był cały w drobnych plamkach, jakie zostawiają krople deszczu na zakurzonej karoserii. Ale należało podjechać zupełnie blisko, żeby to spostrzec. Czasami w tych wycieczkach towarzyszyła mu siostra Teresa. Siadała wówczas na ławce, Kleber zatrzymywał obok wózek i mogli chwilę rozmawiać, wystawiając twarze do słońca. Nie zdarzało się to często, ponieważ Teresa miała sporo zajęć w szpitalu, nie mówiąc już o pracy, którą wykonywała dla niego. – Nie wiem, jak się pani potrafię odwdzięczyć za to wszystko – powiedział kiedyś. Mieli tego dnia więcej czasu, ponieważ skończyła dyżur i, wychodząc, przyszła do niego pod kasztan. Siedziała na ławce, wystawiając twarz i nogi na słońce. – To mnie bawi – odpowiedziała. – A mnie żenuje. Przywykł do jej pomocy, uważał to za coś naturalnego, ale jednocześnie trapiła go myśl, że winien jej to jakoś zrekompensować. Kiedyś powiedział coś, co zrozumiała jako chęć zapłace-nia jej za pracę nad powieścią. To ją uraziło i musiał tłumaczyć, że źle go zrozumiała. Tak było istotnie, wtedy nie myślał o pieniądzach, ale przekonał się, że pieniędzmi tego nie załatwi. Miała przymknięte oczy i lekko rozchylone usta i po raz któryś pomyślał, że to bardzo ład-na dziewczyna. – Kiedy mnie stąd wypuszczą, zamierzam wydać bankiet – powiedział. Odwróciła ku niemu twarz. – Zaprasza mnie pan na kolację? – Tak – powiedział Kleber. Zaczęła się śmiać i śmiała się aż do łez, a Kleber patrzył na nią, nie rozumiejąc, dlaczego się śmieje. – Coś panu opowiem – powiedziała po chwili i wytarła chusteczką oczy. – Może pan to ja-koś wykorzysta, a na pewno będzie korzystne dla mnie, jeżeli pan pozna tę historię. Mieliśmy kiedyś pacjenta z Australii i jedna z naszych dziewcząt bardzo się nim zajmowała. Nie była ładna – zawahała się. – W każdym razie nie była to uderzająca uroda. Taka dziewczyna, która mówi o sobie: popatrzcie, jakie mam małe nóżki. – A miała małe? – Małe nie. Krótkie. Ale ten chłopak z Australii był bardzo przyzwoity i przystojny, więc kiedy wyszedł, zaprosił ją na kolację. Z dobrego serca. Potem nie miał sumienia, żeby ja samą zostawić, więc spisał wieczór na straty i dopiero na drugi dzień wyjechał do Australii. Teraz ona niańczy dziecko i ma urlop macierzyński. – Kobiety lubią dzieci – powiedział Kleber. – Tak – przyznała. – Ale ta dziewczyna mówi, że jak wróci do pracy, to nie będzie dla żadnego pacjenta zbyt sympatyczna. Zraziła się. O której mam przyjść na kolację? – Myślę, że o ósmej – rzekł Kleber. – Jeszcze to ustalimy. – Myślę, że tak – odparła. – Mamy jeszcze dosyć czasu, żeby to dokładnie ustalić. Dwudziestego czwartego kwietnia Klebera przywieziono do szpitala. Wyszedł dwudzie-stego szóstego lipca, po trzech miesiącach i dwóch dniach pobytu. Trzy tygodnie przedtem zdjęto mu gips z nogi. Już wówczas mógłby opuścić szpital i dojeżdżać na ćwiczenia rehabi-litacyjne, mieszkając w hotelu, ale wolał pozostać na miejscu. Kończył powieść i wszelkie zmiany wydawały mu się niepożądane. Miał wygodny pokój, ogród, posiłki przynoszono mu o oznaczonych porach, nie musiał się o nic troszczyć czy zajmować czymkolwiek innym poza pracą. Trzy dni przed wyjściem ze szpitala siostra Teresa przyniosła mu ostatnie przepisane stro-ny. – Jak się to będzie nazywało? – zapytała. – Ma pan już tytuł?Kleber zaprzeczył. To znaczy miał już coś w rodzaju tytułu, ale nie był z tego zadowolony. – Ta noc i tamta – powiedział. – Myślałem o czymś takim. Ale to zbyt dosłowne. – Ta i tamta noc – powtórzyła. – To nie brzmi źle. – Nie: Ta i tamta noc, tylko: Ta noc i tamta. – Przecież to żadna różnica. – Owszem – powiedział. – To jest różnica. Ta noc i tamta – bardziej różnicuje te noce. Jakby je przeciwstawia. Noc zamachu i noc przyjęcia. Ta i tamta noc to dwie noce równo-rzędne. – Chyba ma pan rację – przyznała. – Ale przyjęcie odbyło się wieczorem. Wszystko koń-czy się późnym wieczorem. Nie nocą. A zaczyna się w dzień. Kleber patrzył na ostatnią kartkę maszynopisu. Była to trzechsetna kartka maszynopisu, dokładnie tak jak przewidział, zaczynając pisać. – Trzysta stron – powiedział. – Miało być trzysta i jest trzysta. – Przypadek– powiedział, odkładając maszynopis na stolik. – Tego niepodobna przewi dzieć. Znowu wrócili do tytułu. – Ta noc i tamta to za dosłowne – powiedział Kleber. – Nie mówiąc o tym, że tej dosłow-ności towarzyszy brak precyzji, więc powstaje dziwny związek dosłowności z nieprawdą. Tu chodzi o ludzi. O ludzi, którzy wierzą w nieprawdę i wiedzą, że to nieprawda, chociaż chcie-liby o tym zapomnieć. Odprawiają ten cały ceremoniał i wiedzą, że było inaczej. Coś jak msza, odprawiana przez kapłana, który utracił wiarę. Rozumie pani? – Chyba rozumiem – powiedziała. – Coś jak msza dla niewierzących. Tak? – Tak, Tereso – powiedział Kleber. – Msza niewierzących! To jest dobry tytuł! Byli radzi z siebie tego dnia. – Napiłbym się teraz szampana – powiedział Kleber. – W szpitalu? – zdziwiła się. – Nawet w lesie – odparł. – I nie musiałby być prawdziwy. Mógłby być Buloński. – Buloński szampan? – Nie – zaprzeczył. – Lasek. Teraz stał w drzwiach, głównych drzwiach szpitala wychodzących na ulicę i na parking. Był w zbyt ciepłym ubraniu i grubych butach. Płaszcz, który miał w samolocie, zaginął. Rę-kaw marynarki był rozdarty, podobnie nogawka spodni, ale to nie rzucało się w oczy. Miał zresztą dosyć czasu na uzupełnienie garderoby. Na parkingu obszedł dookoła samochód. Nic mu się nie przydarzyło w tym czasie, kiedy byli osobno. Otworzył bagażnik. Był pusty, tylko z boku, po lewej stronie przy wnęce tylnego koła leżała mała, dziesięciocalowa opona z ostro zdartym bieżnikiem. Kiedyś, parę lat temu któryś z Finów, chyba Aaltonen, przejechał na tej gumie odcinek specjalny na Akropolis. Za-raz potem wymieniono mu koła i wieczorem tego dnia Kleber zobaczył, jak serwis Duniopa przemontowuje nowe gumy na felgi. Wokół wozu obsługi leżały sterty zdartych opon. Wziął pierwszą z brzegu i wrzucił do bagażnika mercedesa. – Po co to panu? – zdziwił się chłopak z serwisu. Ubrany był w granatowy kombinezon z firmowym napisem na plecach, był rudawym blondynkiem i miał piegi. Kleber pamiętał go dokładnie, chociaż nie widział go nigdy ani przedtem, ani potem. Te parę sekund wystarczyło, podczas gdy Emma zacierała mu się w pamięci i musiałby zrobić wysiłek, żeby przywrócić jej obraz. Ale nie chciał tego. – Mam duży bagażnik – powiedział wtedy chłopcu od Dunlopa. – Taka guma może służyć jako pojemnik na drobne przedmioty. Teraz mi to przyszło do głowy. Chłopak uśmiechnął się. – Przy cooperze nie ma się takich zmartwień. Pomysł z oponą okazał się dobry i odtąd opona jeździła w różnych wozach Klebera. Ale była zbyt mała, żeby mógł umieścić w niej teczkę z maszynopisem powieści. Położył teczkę obok opony i zamknął bagażnik. Wóz był brudny i trzeba go było umyć. Postanowił zrobić to na najbliższej stacji benzy-nowej. Otworzył drzwi, odryglował maskę i sprawdził płyn w chłodnicy i poziom oleju. Nie musiał nawet wycierać bagnecika, samochód stał długo i było wyraźnie widać, jaki jest po-ziom w karterze. Ten cholerny Grek – pomyślał, wkładając bagnecik. – Przeszło dwadzieścia tysięcy kilo-metrów i silnik nie wziął kropli oleju. Sprawdził poziom elektrolitu w baterii. Było to bezsensowne, ponieważ wybierał się na stację, nawet gdyby mu brakowało elektrolitu, nie miał wody destylowanej. Ale tak sobie wyobrażał odjazd ze szpitala i postanowił, że będzie dokładnie tak, jak myślał. Zamknął maskę, wsiadł do wozu, włożył kluczyk do stacyjki i przekręcił. Zapaliły się dwa czerwone światła i jedno żółte. Serge przyjechał na resztce oleju napędowego. Należało je-chać na stację benzynową, dopiero później po ubranie. Pociągnął cięgło odblokowujące ha-mulec i jedno z czerwonych świateł zgasło. Lewarek programatora transmisji stał na P. Naci-snął lekko pedał gazu, odkręcił w lewo do końca pokrętło przepustnicy powietrza i zdjął nogę z pedału. Kiedyś miał kłopoty z tym silnikiem. Po Greku to się skończyło, ale wóz stał przeszło dwa miesiące, bo tyle minęło od wizyty Serge’a. Pomyślał sobie: Zobaczymy, Greku, co teraz powiesz. Wyciągnął do pierwszego oporu cięgło podgrzewacza świec żarowych, jeszcze odruchowo spojrzał na lewarek i potem chwilę czekał, aż spirala na tablicy rozdzielczej zacznie się grzać. Po dziesięciu sekundach zrobiła się czerwona, odczekał parę sekund, żeby ta czerwień zja-śniała, wtedy pociągnął cięgło do oporu i silnik odpowiedział znajomym klekotem pompy wtryskowej. Wskazówka ciśnienia oleju chwilę stała na zerze, potem jakby na dwa tempa skoczyła w górę i zatrzymała się na sztyfcie przy trójce. Zredukował pokrętłem obroty silnika, cofnął fotel, ponieważ Serge musiał go przestawić, i sprawdził lusterka wsteczne. Teraz cze- kał, aż silnik się rozgrzeje. Trwało to ze dwie minuty i w tym czasie przekręcał ząbek po ząb-ku pokrętło przepustnicy, aż doszedł do końca. Silnika nie było już prawie słychać, chodził „na okrągło”, temperatura sięgała 60 stopni. Wówczas przesunął lewarek na D, przetrzymując wóz lekko na hamulcu, przeniósł nogę z lewego pedału na prawy i wyjechał z parkingu na ulicę, której nie znał. Sto metrów dalej wjechał na plac i zobaczył stację benzynową. Zatankował do pełna, po-prosił, żeby mu sprawdzono ciśnienie w gumach i nie wysiadając z wozu, przejechał przez myjnię, widząc i słysząc, jak strumienie piany i wody biją na przemian o szyby, a następnie już tylko słysząc kompresor powietrzny zdmuchujący wodę z karoserii. Opodal był sklep zajmujący spory budynek i opatrzony licznymi reklamami. Przed wej-ściem na stelażach wisiały letnie sukienki i bluzki, płaszcze i garnitury. Obok młody człowiek w fartuchu sprzedawał maszynki do mielenia sera i jarzyn. Nieco dalej, też na chodniku, można było kupić japońskie tranzystory. Po kwadransie Kleber wrócił do samochodu. Kupił lekkie, jasnogranatowe ubranie firmy Pirelli i lekkie buty. Sprzedawczyni bardzo podkreślała fakt, że ubranie zostało wyproduko-wane przez znaną firmę, że można je prać samemu w wodzie, dokładnie tak jak koszule, i że ma doskonały krój. Zapewne było to zbliżone do prawdy. Prócz ubrania i butów Kleber kupił jeszcze parę koszul, piżam i krawatów. Zakupy zapakowano mu do wielkiej torby razem z grubymi butami. Stare ubranie pozostawił w sklepie. Miał teraz przeszło godzinę do spotkania z Teresą. Wjechał w jakąś cienistą ulicę i za-trzymał się, kiedy zobaczył skwer otoczony niską balustradką z lanego żeliwa. Było to staro-świeckie i ładne. Usiadł wśród matek z dziećmi i samotnych starych ludzi, przesiadujących tu pewnie przez całe popołudnie. Nie było to duże miasto i kiedy nadchodził ktoś nowy, ludzie wymieniali ukłony i uśmiechy. Wyglądało tak, jakby początek i koniec życia wyznaczyły sobie spotkanie na tym skwerku. Usiadł na pustej ławce, obcy w tym unormowanym małym światku, żeby po kilkunastu minutach odjechać stąd na zawsze, tylko otarłszy się o to życie nieznanych ludzi. Trzy miesiące w szpitalu i praca nad powieścią oddzieliły go w cudowny sposób od Emmy i całej bezsensownej egzystencji, którą umiała mu narzucić. Tu pierwszy raz poczuł zupełnie wyraźnie, że jest wolny od niej i, co ważniejsze, od siebie, takiego jakim był. Mogłaby się ukazać spoza najbliższego drzewa i nic by to już nie zmieniło. Inna rzecz, że zaczynał wchodzić w ręce innej kobiety. Ale Teresa była naprawdę inną kobietą i jeżeli już teraz myślał o tych ostatnich trzech miesiącach jako o okresie wytchnienia i spokoju, to prze- cież przede wszystkim dzięki niej. Był rad, że ją niebawem zobaczy. Miał nadzieję, że wie-czór będzie udany. Uroczysta kolacja zawiodła te oczekiwania. W nowych warunkach byli oddaleni od siebie, rozmowa rwała się i chwilami czuli się tak jak na dworcu parę minut przed odjazdem pocią-gu, kiedy ludzie już nie mają o czym mówić i tylko patrzą na zegarki, żeby przekonać się, jak długo ma to jeszcze potrwać. Zaczęli sobie mówić po imieniu, ale to nie zmieniło nastroju. Rozmawiali o kasetach magnetofonowych, które mu przyniosła, i o drugim egzemplarzu ma-szynopisu. Nie wiedział, że pisała przez kalkę. Zapytała, czy może zostawić sobie ten maszy- nopis, odpowiedział, zadowolony, że tak. Było mało prawdopodobne, żeby zgubił swój eg-zemplarz, ale wolał wiedzieć, że jest drugi. W tym nastroju dotrwali do końca kolacji. Wszystko się zmieniło, kiedy odwiózł ją do domu. – Tereso – powiedział. – Było mi tu bardzo dobrze dzięki tobie! Przeżyłem trzy miesiące i chyba były to najlepsze trzy miesiące, jakie pamiętam. – Na wyciągu – uśmiechnęła się. – Tak – powiedział. – To nie ma znaczenia albo przynajmniej bardzo małe znaczenie. Lu-dzie przeceniają okoliczności, w których się coś dzieje. Przeważnie człowiekowi jest dobrze albo źle i okoliczności na to nie wpływają. Silnik pracował na wolnych obrotach, ponieważ nie zgasił go, kiedy zatrzymał się przed jej domem. Teraz oboje zdawali sobie sprawę, że lada chwila mogło paść jakieś słowo, które odmieniłoby sytuację do końca. Na tę noc, która już była nad miastem, i może na inne noce. Milczeli jednak oboje i słychać było tylko cichą pracę silnika. Był dobrze zagrzany i nawet na wolnych obrotach nie słyszeli klekotu dieslowskiej pompy. Wyciągnęła do niego rękę. – Odezwiesz się? – Tak – odpowiedział. Wysiadła i wtedy ruszył. Zobaczył ją w tylnym lusterku, otworzył klapę w dachu i nie od-rywając oczu od lusterka, pomachał jej ręką. Odpowiedziała takim samym ruchem obu rąk. Spojrzał przed siebie, ponieważ z przeciwka nadjeżdżał jakiś samochód, i kiedy znowu popa-trzył w lusterko, już jej nie było widać, ulica była pusta. Rozdział 2 Hotel zbudowano na przełomie wieku i przypadek rządzący równie dobrze losami ludzi, jak i losami domów i miast, zachował go w niezmienionej postaci do chwili, kiedy lipcowego popołudnia Kleber zatrzymał się przed staroświecką fasadą. Podniósł wzrok w górę i uśmiechnął się, widząc napis umieszczony na galeryjce górującej nad wejściem: „Hôtel de Temps Modernes”. Była to śmieszna nazwa, ale w jakiś absurdalny sposób pasowała do ho-telu. Nie mógł się oprzeć wrażeniu, że zna ten budynek, aczkolwiek nazwa hotelu była dla niego zaskoczeniem. Ponadto nie był tu nigdy w życiu. Znał okolice Giełdy, ale po wyjściu od adwokata szedł nieznajomymi ulicami przeszło pół godziny, zanim tu trafił. Szedł wolno, oglądając witryny magazynów, wmieszany w śpieszący się tłum przechodniów i jakby wyob-cowany z niego właśnie tym brakiem pośpiechu. W Paryżu bywał przelotnie i nic prócz Ser-ge’a nie łączyło go z miastem, które przypominało mu jakby tapetę namalowaną przez sza-blon, z powtarzającym się co chwila motywem: parę ulic zbiegających się w placyk, kawia-renka z markizą, osłaniającą stoliki na trotuarze, napis: „Tabac”, słup ogłoszeniowy, czasami, ale rzadziej, wejście do metra, stoisko z prasą i ilustrowane pisma, wyglądające z daleka jak wielokolorowa plama. I tuż opodal, paręset metrów dalej to samo, jakby w lustrzanym odbi-ciu. Nie znał miasta prócz głównych ulic i podstawowych tras komunikacyjnych, ale to obce miasto było jednocześnie znajomym miastem, tak jak wydaje się znajome każdemu, kto trafia tu pierwszy raz, bo zna je z filmów, z literatury czy z malarstwa. Należy tylko oderwać wzrok od dwudziestowiecznego parteru i wyżej, wśród reklam i neonów, odnaleźć Paryż z obrazów impresjonistów. Hôtel de Temps Modernes nie kojarzył się Kleberowi z niczym, po prostu już widział ten hotel, nawet ulica i parking na niewielkim placu wydawały mu się znajome. Wrażenie było tak uporczywe, że wszedł do środka przez obrotowe drzwi i znalazł się w holu, staroświeckim i nieco mrocznym, ponieważ palmy w wielkich donicach przesłaniały okna. Pod palmami ustawiono skórzane fotele klubowe i parę stolików. I fotele, i stoliki były z późniejszego okresu, ale dobrze komponowały się z wnętrzem. Na wprost wejścia szerokie schody prowa-dziły na piętro, biegnąc wokół windy, przesłoniętej kolorowym witrażem, przedstawiającym trzy gracje. Budynek był trzypiętrowy i żeby obejrzeć gracje, należało skorzystać z windy. Kiedy patrzyło się z holu, gracje nikły w załomie schodów gdzieś na wysokości kolan. Szczę-śliwie niedaleko windy na ścianie wisiał za szkłem karton przedstawiający całość witrażu. Tu Kleber poczuł się mniej pewny poprzedniego wrażenia. Jeżeli znał hotel, to z zewnątrz. Rozejrzał się i zobaczył na drzwiach po prawej stronie napis: „Restauracja”. Zresztą wnętrze restauracji też było widać poprzez oszklone drzwi. Dochodziła szósta i pomyślał, że warto coś zjeść. Ale zamiast pójść do restauracji, podszedł do portiera i poprosił o pokój. Po chwili wraz z portierem wjechał windą na pierwsze piętro. Jedna z gracji miała dosyć ryzykownie odsło- nięte biodro, dwie pozostałe były pod tym względem w porządku. Osłaniały je obfite fałdy materii. Przeszli kilkanaście metrów korytarzem, wyłożonym chodnikiem z czerwonego plu-szu, portier otworzył drzwi pokoju i Kleber wszedł do środka. Był to duży i jasny pokój, co zaskoczyło go po dotychczasowych mrokach holu, klatki schodowej i korytarza. Na wprost drzwi były dwa wysokie okna i drzwi balkonowe. – Ten pokój wychodzi na ulicę – powiedział portier. – Ale ulica jest cicha.Otworzył drzwi balkonowe, żeby Kleber mógł się o tym przekonać. – Jesteśmy tu na uboczu – dodał. Następnie zaproponował, że jeżeli Kleber obawia się jednak ulicy, ma również pokój wy-chodzący na skwer położony na tyłach hotelu. – Dziękuję – powiedział Kleber. – Tu mi się podoba. – Jest naprawdę cicho – powiedział portier. – Mam nadzieję, że będzie się pan dobrze czuł w tym pokoju. Rzeczy ma pan w samochodzie? Kleber skinął głową. – Tak. Ale samochód stoi dosyć daleko stąd. Proszę się tym nie kłopotać. – Jak pan sobie życzy – rzekł portier.Położył klucze na stoliku ustawionym przy łóżku, ukłonił się i wyszedł.Drzwi do łazienki ozdobione były płaskorzeźbą z wijących się kwiatów lotosu. Podobny motyw zdobił wielką szafę i łóżko. Kleber umył ręce i wycierając je, spostrzegł na ręczniku również kwiaty lotosu. Otaczały nazwę hotelu. Ręcznik oczywiście był nowy i świadczył o dążeniu dyrekcji do utrzymania stylu. Tej nocy Kleber jechał przez trzy godziny, potem zatrzymał się w motelu i o dziewiątej ra-no pojechał dalej. Dochodziła jedenasta, kiedy zaparkował mercedesa w okolicach Giełdy i poszedł spacerem do niedalekiej kancelarii mecenasa Garaux. Być może mógł podjechać bli-żej, ale spostrzegł wolne miejsce po odjeżdżającym peugeocie i pozostawił wóz na placu. Mecenas Garaux był starym człowiekiem, jego biuro też było stare. Kiedy Kleber, spóź-niony na to spotkanie o przeszło trzy miesiące, zaczął rozmowę od usprawiedliwienia się, mecenas szerokim gestem wskazał na półki z aktami, ustawione wokół ścian. – Trzy miesiące? – powiedział. – Czy miesiące w ogóle mają znaczenie? Akta były dokładnie odkurzone; sprzątaczka, pani Michalina, od czterdziestu lat w każdy wtorek i piątek spędzała w biurze dwie godziny i jej rower z przyczepnym silniczkiem Solexa stał w te dni koło okienka dozorczyni dokładnie od siódmej do dziewiątej wieczorem. Mimo to widać było, że większość papierów i dokumentów leży tu długie dziesięciolecia, może jeszcze od czasów poprzednika mecenasa Garaux, po którym przejął kancelarię. Stary mecenas nie należał do ludzi, którym się śpieszy. Mimo to nie zatrzymał Klebera długo. W paru słowach wyraził ubolewanie z powodu wypadku, następnie poczęstował Kle-bera kieliszkiem koniaku i wręczył mu dużą, białą kopertę i pęk kluczy w skórzanym futerali-ku. – Tu jest wszystko – powiedział. – Akt własności, umowa z dzierżawcą winnic, czek i roz-liczenie moich kosztów. Proszę tego nie zgubić. – Postaram się – rzekł Kleber. – Zwłaszcza czeku – powiedział mecenas Garaux. – Jest na całą sumę konta bankowego pańskiego stryja. Klucze są od domu, w kopercie jest kartka z objaśnieniem, który klucz co otwiera. – Jakoś sobie poradzę. Dziękuję. – Jeden z kluczy jest od sejfu bankowego w Angouleme – powiedział mecenas i Kleber wyczuł w jego głosie zadowolenie. – Mógłby pan długo szukać, co ten klucz otwiera na far-mie. – Nie wiedziałem, że jest jakiś sejf – powiedział Kleber. – To teraz pan już wie – uśmiechnął się mecenas. – Kto prowadzi sprawę pańskiego od-szkodowania za wypadek? – Chyba biuro prawne linii lotniczej? Kleber wyjął z portfela bilet wizytowy, który zostawił mu w szpitalu przedstawiciel linii, i podał mecenasowi. – Proszę mi to zostawić – powiedział Garaux. – Przypilnuję tych panów. Pan teraz poje-dzie do Charantes les Collines? – Tak. – Proszę mnie zawiadomić, gdyby pan zmienił adres. Dopili koniak i Kleber pożegnał mecenasa. Po wyjściu na ulicę ruszył w kierunku samo-chodu, następnie zmienił zamiar i skręcił w którąś z przecznic. Chciał przespacerować się po mieście. Po pobycie w szpitalu sprawiało mu to przyjemność. Zobaczył bank i wszedł do środka, żeby zapytać, czy mogą mu przelać czek na konto. Okazało się to możliwe, ale wymagało czasu, ponieważ czek był do innego banku, a konto Klebera w jeszcze innym. Zaproponowano mu, żeby otworzył konto w banku, do którego wszedł, to było najmniej skomplikowane, ale też wymagało czasu. Podziękował i poszedł dalej. Był teraz zamożnym człowiekiem. Od miesięcy wiedział o spadku, od trzech miesięcy do-kumenty i czek leżały u adwokata i też o tym wiedział. Ale teraz, kiedy miał tę kopertę w kieszeni, zrobiło się jakoś inaczej. Pieniądze już nie były w sferze wyobraźni, stały się rze-czywistością. Od paru lat nie miewał kłopotów finansowych, na które zdecydował się kiedyś dobrowolnie, ale teraz, idąc nieznanymi ulicami, myślał, że może kupić wszystko, co widzi. Nie dotyczyło to domów, przynajmniej większych, ale dotyczyło samochodów i przedmiotów z witryn sklepowych. Było to miłe uczucie. Odbył długi spacer i siedząc na łóżku hotelowym, poczuł nagłą senność. Powinien był zejść do restauracji i później pojechać po samochód, zamiast tego położył się i zasnął. Obudził się po dwóch godzinach rozpalony gorączką. Usiadł na łóżku i chwilę siedział, przyglądając się własnym stopom w skarpetkach. Było to wyjątkowo głupie, żeby zachoro-wać dzień po wyjściu ze szpitala. Przełknął ślinę i poczuł lekki ból gardła. Potem kichnął. Kiedy chorował na grypę, zaczynało się to w ten sposób. Przed dziesięcioma laty, czując się podobnie, przejechał samochodem dwa tysiące trzysta kilometrów w ostrych, zimowych wa-runkach. Ale teraz był o dziesięć lat starszy i nie musiał się śpieszyć. Zadzwonił po pokojówkę, odczekał chwilę i zadzwonił ponownie, ponieważ nikt nie przy-chodził. Potem wyjrzał na korytarz. Dziewczyna w czarnej sukience i białym fartuszku roz-mawiała z dwoma starszymi panami. Cała trójka wyglądała na rozbawioną i kiedy Kleber otworzył drzwi, nikt nie zwrócił na niego uwagi, jakby to było w porządku, że pokojówka flirtuje z gośćmi, podczas gdy inni dzwonią na nią bez żadnego rezultatu. – Proszę pani! – powiedział Kleber, podnosząc głos, ponieważ od rozgadanej trójki dzieliła go pewna odległość. – Od pięciu minut dzwonię i nikt nie przychodzi. Gdyby pani była tak uprzejma? Odwróciła się do niego i przez chwilę zdawało się, że nie wie, co powiedzieć. Panowie przyglądali mu się, milcząc. – Och, tak, przepraszam – powiedziała wreszcie. – Już w tej chwili przychodzę. Wszedł do pokoju i uświadomił sobie, że jest wciąż w skarpetkach. Nałożył buty i usłyszał pukanie do drzwi. – Proszę – powiedział. Weszła i zatrzymała się przy drzwiach. Wyglądała jak dziewczyna z komiksu i Kleber od-niósł wrażenie, że jej długie, proste nogi mogą lada chwila rozjechać się na różne strony, jak-by stała na lodzie, nie umiejąc jeździć. Była w niej jakaś bezradność. Pomyślał, że incydent na korytarzu mógłby mieć dla niej przykre następstwa, gdyby zechciał poskarżyć się na ob-sługę portierowi, i że obawia się tego. Uśmiechnął się uspokajająco. – Bardzo stylowo pani wygląda – powiedział i spostrzegł, że stojąc na tych komiksowych, nieco rozstawionych nogach, ma czubki pantofli zwrócone do środka. – Tylko brakuje pani takiej szczoteczki z piór na patyku. Odpowiedziała bardzo dźwięcznym, dziewczęcym głosem: – Och nie! Nigdy nie sprzątamy przy gościach.Widocznie uświadomiła sobie, że chciał być dla niej miły, bo po chwili dodała: – Dziękuję panu. Stojąc ciągle przy drzwiach, rozejrzała się po pokoju, jakby chcąc odgadnąć, po co ją we-zwał. Marynarka Klebera leżała na krześle; nie pytając, powiesiła ją do szafy. Przez chwilę nie mogła otworzyć drzwiczek. – Chyba należy pokręcić gałką– powiedział Kleber. – Och tak, oczywiście – odparła. – Te zamki czasami się zacinają. Ale teraz już jest do brze. Dwukrotnie zamknęła i otworzyła szafę, żeby się o tym przekonać. – Jestem tu u was od dwóch godzin – powiedział Kleber. – I zachorowałem. Pewnie macie w hotelu termometr? – Och tak – powiedziała. – Na pewno. Bardzo mi przykro, że źle się pan czuje.Znowu miała ten wyraz bezradności. – Pewnie potrzebuje pan jeszcze czegoś? – Nawet na pewno. Ale zaczniemy od termometru. – Dobrze, proszę pana – powiedziała i wyszła.Wróciła niespodziewanie szybko w odmienionym nastroju. Była swobodna i pewna siebie. – Niech pan zmierzy gorączkę – powiedziała, podając mu termometr. – Zaraz wezwę leka rza. Kleber włożył termometr pod pachę. – Zobaczymy, czy to będzie potrzebne. Pewnie to grypa, ale normalnie nie miewam go-rączki. Kiedy mam gorączkę, to się paskudnie czuję. – Na ogół nikt nie czuje się z gorączką dobrze. – Ja się czuję specjalnie źle – powiedział Kleber. – Nie jestem przyzwyczajony i źle się czuję. Proszę usiąść. – Nie wiem, czy to wypada? – zawahała się. – Owszem. Przy chorych się siedzi. Siedzi się długimi godzinami, czyta się książkę albo robi się na drutach. I od czasu do czasu podaje się chorym różne lekarstwa, buliony albo zioła. Czy ten zwyczaj budzi w pani sprzeciw? Usiadła na brzeżku krzesła. – W zasadzie nie – powiedziała. – Ale nie mam ani robótki na drutach, ani bulionu, ani ziół. Może jednak postoję? – Wczoraj wyszedłem ze szpitala – powiedział Kleber. – Miałem trzy miesiące, żeby cho-rować na grypę, i zachorowałem dzień po wyjściu. – Leżał pan w szpitalu trzy miesiące? – Tak. Nawet trochę dłużej niż trzy. Rozbiłem się z głupoty w samolocie. – Pan jest pilotem? – zainteresowała się.Było to szczere zainteresowanie i znowu przez moment wyglądała jak z komiksu. – Nie – powiedział Kleber. – Byłem pasażerem. Ale pasażer też może być głupi. Zasnąłem przed startem, samolot miał przymusowe lądowanie i urwałem się z pasów. Poleciałem jak worek z kartoflami. – Boże – przeraziła się. – Przecież to straszne. Ja nie umiem spać w samolocie. – Dużo pani latała? – Och nie! – zaprzeczyła. – Tylko czasami. Siedziałam i bałam się. Myślę, że nie potrafiła bym zasnąć. Zrobiła się znowu oficjalna. – Chyba już minęło dziesięć minut.Wyjął termometr i zobaczył, że ma 37,6. Nie była to wysoka gorączka, ale czuł się obrzydliwie. Zapytała, czy wezwać lekarza, odpowiedział, że to zbyteczne. Ale poprosił o aspirynę i witaminy. Słuchała, kiwając głową. Pomyślał, że przypomina jednak kukiełkę i że tylko chwilami jej to mija. – Przyniosę panu coś do picia. Jakieś soki. Jadł pan kolację? – Nie – powiedział. – Obiadu też nie jadłem. – Zobaczę, co mają dietetycznego w kuchni. – To nie musi być dietetyczne. – Owszem – powiedziała. – Musi być. Chorych odżywia się dietetycznie. – Jest pani bardzo miła – powiedział Kleber. – Ale to pani zajmie dużo czasu. Może za-dzwonić do portiera? – Chce pan, żeby portier siedział tu z robótką i przecierał panu czoło gazą, jeżeli się pan zgrzeje? Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczami, jakby ciekawa odpowiedzi. – Naprawdę jest pani urocza – powiedział Kleber. – Przecież to nie należy do pani obo-wiązków. Podniosła oczy w górę. – Kto potrafi określić, gdzie się kończą obowiązki kobiety? – Myślałem o obowiązkach zawodowych. – O to może być pan spokojny. Już dzisiaj skończyłam pracę.Kleber zapytał, czy już była po pracy, kiedy ją zobaczył na korytarzu. Odpowiedziała, że nie, i to go uspokoiło. Wstała z krzesła i rozejrzała się po pokoju. – Proszę się położyć, a ja postaram się o lekarstwa i zamówię panu coś do jedzenia. Gdzie są pańskie rzeczy? Odpowiedział w paru słowach o samochodzie zaparkowanym koło Giełdy. Słuchała, ki-wając głową. – Wdała się pani w kłopotliwą sprawę – powiedział.Wzruszyła ramionami, jakby się znali Bóg wie jak dawno i byli w stosunkach towarzy- skich. Nawet jakby parsknęła. Potem wyszła i kiedy pozostał sam w pokoju, pomyślał że nie dał jej pieniędzy na zakupy. Drzemał, czekając aż wróci, i wydawało mu się, że czuje się coraz gorzej. Pewnie tak było istotnie. Ze szpitalem był prawdziwy pech. Gdyby zachorował dzień wcześniej... Tutaj, w hotelu, było gorzej nawet niż w tamtym życiu z Emmą. Pokojówka wydawała się zabawną dziewczyną, ale trudno, żeby się nim zajmowała. I tak okazała mu więcej uprzejmości, niż powinna. Jasne, że liczy na napiwek, ale czy musi zajmować się gośćmi? Pomyślał o dwóch panach na korytarzu. Ładna dziewczyna w hotelu...? Z drugiej strony hotel sprawiał przy-zwoite wrażenie, więc... Zresztą co go to obchodziło. Ważne było, żeby wreszcie wróciła. Kukiełka z komiksu. Ale ładna. Bardzo ładna i chyba do kogoś podobna. Tylko do kogo...? Z Emmą już jest po wszystkim. Bogu dzięki! Jak to w ogóle mogło być możliwe, to wszystko, ten dziwaczny związek z tak powierzchowną i głupią kobietą? Byli w jednym wieku i nagle zaczęła brzydnąć. Wtedy było najtrudniej. Wydawało mu się, że nie może odejść od kobiety starzejącej się dosłownie z dnia na dzień. Było to zbyt banalne wyjście. Ale przecież nie cho-dziło o to, że brzydnie, tylko po prostu nie można było z nią wytrzymać. Dwa razy się roz-stawali na krótko i dwa razy wrócił. Wiązało ich środowisko, wspólni znajomi, nazywani przyjaciółmi, jakiś nieuchwytny nacisk opinii, że przecież muszą być razem. Pewnego dnia zrozumiał, że może odejść tylko daleko i w atmosferze awantury. Ludzie prymitywni zacho- wują się w takich okolicznościach racjonalniej. Obrzucają się niedobrymi słowami albo rzu-cają w siebie czymkolwiek, co im wpadnie pod rękę. Takie postępowanie ułatwia sprawę. Trudno się rozejść, nie raniąc się wzajemnie, bodaj w przenośni. Zresztą najgorszą wadą Emmy było to, że miała również zalety. Potrafiła być miła, jeżeli zechciała chcieć. Żeby to osiągnąć, rezygnował z wielu rzeczy i poddawał się absurdalnym pomysłom. Potem postępo-wał tak, żeby uniknąć awantur i żeby mieć chwilę spokoju. Pod koniec już nic ich nie łączyło, oprócz niedobrych słów. Stawał się odporny na grubiaństwo, tak mu się przynajmniej wyda-wało. Kiedy opowiedział o tym Serge’owi, ten rzekł: „Nie ma odpornych, są źle trafieni”. Pewnego dnia został trafiony prawidłowo i teraz oddzielały go od niej trzy miesiące, szpital, Teresa, nowa powieść, cały świat. Nagle poprawił mu się humor; w tym hotelu było mu na-prawdę wspaniale. Poleży parę dni, potem uruchomi mercedesa na parkingu przy Giełdzie i potoczy się wolniutko w kierunku domu w Charantes les Collines. Jest wolnym człowiekiem i nie ma powodu do pośpiechu. Ktoś zapukał do drzwi. Proszę bardzo – pomyślał – możesz wejść. W końcu uciekłem od samego siebie i nie ma mnie w tym miejscu, gdzie myślisz. Drzwi otworzyły się i weszła pokojówka. Położyła na stole wielką torbę z nazwą magazy-nu, którego nie znał, aspirynę i witaminy. W ślad za nią wszedł kelner, pchając wózek z kola-cją. Kiedy wyszli, przekonał się, że w torbie był tuzin piżam i że musiały pochodzić z drogiego magazynu. Były w doskonałym gatunku, nieporównanie lepsze od tych, które kupił wczoraj. Prócz piżam znalazł kleenexy, aparat do golenia, krem, wodę kolońską i ranne pantofle, wy-glądające jak lekkie mokasyny z czarnej, kozłowej skóry. Dziewczyna nie oszczędzała przy zakupach. Ponadto musiała mieć pieniądze, bo przecież o pieniądzach zapomniał. Położył się do łóżka, zjadł kolację, był to omlet z groszkiem, i spędził obrzydliwą noc, za-sypiając i budząc się ponownie. Wózek z kolacją miał półkę, zastawioną sokami owocowymi, wśród których stał też termos z herbatą. Miał więc co pić, ale gardło bolało go coraz bardziej i kiedy zmierzył gorączkę, przekonał się, że wzrosła do 38,6. Cały następny dzień był podobny do tej nocy. Komiksowa pokojówka pojawiła się rano ze śniadaniem i mógł jej oddać pieniądze. Zapytała, czy nie chce lekarza, ale nie chciał. – Gdyby pan mnie potrzebował, nie musi pan wstawać do dzwonka – powiedziała, wycho-dząc. – Ma pan telefon pod ręką. Proszę nakręcać: jeden dwadzieścia sześć. Jestem do szóstej. Nie skorzystał z tej informacji, zresztą nie wiedział, jak się nazywa. Dopiero kiedy przy-szła z obiadem, dowiedział się, że ma na imię Ewa. Cały dzień przeleżał w gorączce, łykając aspirynę i tabletki witamin. Minęło trzy dni, zanim poprosił o lekarza. Ten zbadał go dokładnie i bez pośpiechu. Spra-wiał wrażenie człowieka mającego nieograniczoną ilość czasu. W obszernym wywodzie za-znajomił pacjenta z metodą leczenia, którą zamierzał stosować. W skrócie rzecz sprowadzała się do tego, że ponieważ antybiotyki o właściwościach bakteriobójczych lub bakteriostatycz-nych pozbawione są działania na wirusy, będące czynnikiem etiologicznym w infekcjach gór-nych dróg oddechowych, należy oprzeć leczenie na przeciwzapalnym działaniu kwasu askor- binowego, stanowiącego składnik naturalnych reakcji obronnych organizmu i działającego poprzez uszczelnianie śródbłonka naczyń, oraz na podawaniu salicylanów o działaniu prze-ciwzapalnym i być może, hipotetycznie, nawet bezpośrednio przeciwwirusowym. – To co mi pan doktor każe brać? – zapytał Kleber, kiedy lekarz skończył. – Więc dokładnie tak, jak powiedziałem – powiedział doktor. – Aspirynę i witaminę C. To powinno panu przynieść ulgę. A jak pan sypia? – Fatalnie – powiedział Kleber. – Oczywiście – rzekł lekarz. – Gorączka działa na pana pobudzająco. Mechanizm tej reak cji jest prosty... Spojrzał na zegarek i machnął ręką. – Zresztą darujmy sobie szczegóły. Dam panu środek nasenny. Szybko odnalazł w walizeczce dwie pstrokate pigułki, wręczył je pacjentowi, zainkasował honorarium i wyszedł. Chwilę potem ukazał się w otwartych drzwiach, ale już nie wchodził do pokoju. – Jedna pigułka na dziś, druga na jutro – powiedział i zamknął drzwi. Po odejściu lekarza Kleber zmierzył gorączkę, ponieważ wydawało mu się, że tak wyso-kiej jeszcze nie miał. Nie omylił się. Na termometrze było 39,2. Połknął pigułkę nasenną, popił herbatą z termosu i zasnął, czując, że przy każdym oddechu bucha z niego żar jak z roz-palonego pieca. Nazajutrz po dobrze przespanej nocy obudził się zdrów. Rano miał jeszcze 37,2, w połu-dnie 36,6. Mimo to zjadł obiad w łóżku, ponieważ nie chciało mu się wstawać. Czuł zmęcze-nie chorobą, ale było to przyjemne zmęczenie, jakie odczuwał po wysiłku fizycznym. Kiedyś, nie tak dawno przecież, żeby o tym zapomnieć, dosyć często nie spał trzy albo cztery doby z rzędu i później spał kilkadziesiąt godzin, i kiedy budził się od czasu do czasu z głębokiego snu, odczuwał podobny rodzaj zmęczenia w całym ciele, bo było to zmęczenie jakby wszech-ogarniające, zmęczenie rąk, nóg, powiek i myśli. Coś takiego przeżywał teraz, tyle że w stop-niu nieporównanie słabszym. Myślał o tym przy obiedzie i były to przyjemne myśli o dawnych czasach i o życiu, z któ-rym skończył pewnego dnia zupełnie niespodziewanie dla wszystkich i trochę niespodziewa-nie dla siebie. Jadł deser, kiedy zastukano do drzwi. – Proszę – powiedział.Myślał, że to kelner i że się trochę pośpieszył.Ale do pokoju wszedł lekarz. Tym razem śpieszył się. – Zajrzałem do pana, żeby zobaczyć, jak się pan miewa – powiedział.Kleber odstawił talerzyk na tacę. Kiedy lekarz wszedł, trzymał go w ręku. – Widzę, że już jest lepiej. – Tak. Mam 36,6. Chyba już jestem zdrów.Lekarz uśmiechnął się. – Umiejętność leczenia polega na tym, żeby rozpocząć kurację w odpowiedniej chwili. Optymalny moment jest wówczas, kiedy pacjent przychodzi do zdrowia. Coś takiego udało mi się tym razem. Nie zawsze się to udaje. Uśmiechnął się do Klebera. Był naprawdę zadowolony z siebie. – Chyba ta pigułka nasenna była doskonałym pomysłem – powiedział Kleber. – Nareszcie się wyspałem. Czy to może mieć jakieś znaczenie? – Nie sądzę – powiedział lekarz. – Chociaż wszystko może mieć jakieś znaczenie. Kto z nas wie naprawdę, co ma znaczenie, a co nie ma? Spojrzał na zegarek i usiadł. – Mam trzy minuty dla siebie – powiedział. – Może to mieć duże znaczenie dla mego sa-mopoczucia – dodał po chwili. – Niepotrzebnie pana doktora fatygowałem – powiedział Kleber. – Ma pan wielu pacjentów. – Tak. Sądzi pan, że gdybym wczoraj nie przyszedł, byłby pan dzisiaj tak samo zdrów, jak w tej chwili? I ma pan rację. Tylko wstałby pan jeszcze dzisiaj albo najpóźniej jutro. Bo uznał się pan za zdrowego. – A nie jestem? Lekarz spojrzał na zegarek. – Wiemy ogromnie dużo o wirusach – powiedział. – Ale to, co wiemy na pewno, da się streścić w dwóch słowach. Są wredne. Niechaj pan poleży ze trzy dni. Albo cztery. Ma pan jakieś pilne sprawy? – Nie – powiedział Kleber. Lekarz wstał i wyciągnął do Klebera rękę. – Niech Bóg da panu zdrowie! Moje wczorajsze honorarium obejmuje całą kurację. Do widzenia. – Do widzenia, panie doktorze – powiedział Kleber. – I bardzo dziękuję. W drzwiach lekarz zatrzymał się, podobnie jak za pierwszym razem. Należał do ludzi ob-darzonych zdolnością przypominania sobie jeszcze czegoś w ostatniej chwili. Dla stałych pacjentów doktora było to czymś normalnym. Kleber o tym nie wiedział. – Może pan trochę wstawać – powiedział i zniknął za drzwiami. Było ciepło tego dnia. Zresztą przez cały czas było ładnie, ale nie miało to znaczenia w czasie choroby. Teraz, leżąc w łóżku, Kleber widział poprzez firanki jasne niebo za oknami i drzewa, bardzo zielone i bujne jak na drzewa rosnące w mieście. Dalej były domy, ale nie widział ich dobrze poprzez gałęzie drzew. Spojrzał na telefon i pomyślał, że może zadzwonić do Teresy, żeby powiedzieć jej, co się z nim dzieje w Paryżu. Usiadł w łóżku i odnalazł w portfelu kartkę z numerem. Ale zaraz schował ją z powrotem. Taki telefon nie miał sensu. Mogłaby pomyśleć, że jej potrzebuje w chorobie albo że pod pretekstem choroby pragnie ją ściągnąć do siebie. Rozstali się wówczas wieczorem po rozmowie niedopowiedzianej do koń-ca albo nawet niezaczętej, może po prostu w atmosferze czegoś, co mogło być i co nie nastą-piło. Nie można było kontynuować tego przez telefon. Należało powiedzieć albo coś istotne-go, albo nic. Co innego, gdyby chodziło o powieść. Ale maszynopis leżał w bagażniku mer-cedesa. Pomyślał, że trzeba zadzwonić do Jakuba Trevais. Jakub był jego wydawcą od pierw-szej książki. Dwa inne wydawnictwa nie okazały nią zainteresowania, Jakub, borykający się z trudnościami finansowymi, postanowił zaryzykować. – Uda się albo nie – powiedział. – Jeżeli się uda, pan będzie pisarzem, a ja nadal wydawcą. Albo poszukamy sobie innego zajęcia. Jesteśmy w zbliżonej sytuacji, z tym że ja mam jeszcze kredyt. Patrzył na Klebera znad okularów, które w czasie rozmowy zsuwał na koniec nosa. Słu-żyły mu tylko do czytania. Ponadto Kleber podejrzewał, że Jakub lubił wyglądać śmiesznie. Był przystojnym młodym człowiekiem, ale nie oszczędzał siebie i wykrzywiał się w sposób budzący wesołość przygodnych obserwatorów. Tak patrząc, zapytał: – Zgoda? – Zgoda – powiedział Kleber. Książka wyszła w wysokim nakładzie i była sukcesem finansowym. W następnych latach wznawiano ją parokrotnie. Trzy następne powieści Klebera ukazały się też w wydawnictwie Jakuba Trevais. Nie zawarli nigdy żadnej wiążącej umowy, ale rzecz była zrozumiała sama przez się. Przyjaźnili się właściwie od pierwszej chwili znajomości. Teraz Kleber mógł dać Jakubowi klucze od samochodu, żeby sam zabrał maszynopis z ba-gażnika, ale Jakub chciałby wówczas przeparkować mercedesa pod hotel, a tego Kleber wolał uniknąć. Pozostawała pokojówka. Mogła podjechać taksówką pod Giełdę i przywieźć maszy-nopis. Przez te dni była dla niego pełna uprzejmości i postanowił zwrócić się do niej z tą prośbą, kiedy po południu rozpocznie pracę. Lekki wiatr wydął firanki i zaraz potem poczuł powiew na twarzy. Wówczas wstał i wy-szedł na balkon. Stał tam stolik trzcinowy i dwa trzcinowe fotele, jak na werandzie wiejskiego domu. Tylko parę metrów niżej był placyk, senny o tej porze i mało ruchliwy, ale przecież wielkomiejski, jakby idealna kopia innych tapetowych placów. Kleber przysunął fotel do ba-lustrady i usiadł. Był w piżamie, ale balkon otaczała kamienna balustrada i nie było go spoza niej widać. Ponadto przechodnie mijali hotel obojętnie, nikt nie zadzierał głowy, żeby się przyglądać balkonom. Przesiedział tak długo, to wystawiając twarz do słońca, to obserwując ruch uliczny. Był spragniony miasta. Gwaru, tłumu, wymijania przechodniów. Po miesiącach szpitala ledwie się otarł o ulicę i już znowu musiał przeleżeć parę dni. Teraz miał miasto omal w zasięgu ręki. Doznawał uczucia, że gdyby się przechylił przez poręcz, mógłby poklepać przechodzących ulicą po głowie. Nie było to oczywiście możliwe, ale tak mu się właśnie zdawało. Trochę przed czwartą zobaczył Ewę podjeżdżającą citroenowską blaszanką ze zrolowanym do tyłu brezentowym dachem. Zahamowała ostro, widocznie w ostatniej chwili zobaczyła wolne miejsce parkingowe, potem równie ostro ruszyła do tyłu i z pełną nonszalancją wci-snęła się pomiędzy sportowego sunbeama i wielkiego buicka, uroczyście czarnego wśród pstrokacizny innych samochodów. Miała tak mało miejsca, że ledwie otworzyła drzwi, i przez chwilę Kleber odniósł wrażenie, że będzie wysiadała przez dach. Ale jakoś się przecisnęła mimo wszystko. Pomyślał, że lepiej prowadzi wóz, niż chodzi na wysokich obcasach, ale kie-dy szła w kierunku wejścia, nie było w niej nic z lekka rozmontowanej kukiełki. Tak to przy-najmniej wyglądało z góry. Zatrzymała się przy wejściu i po chwili Kleber zobaczył jednego z panów, z którym wi-dział ją na korytarzu pierwszego dnia po przyjeździe. Zamienili ze sobą parę słów, nawet sły-szał ich głosy, ale nie rozumiał słów. Byli zbyt oddaleni od balkonu. Po chwili pan roześmiał się, a dziewczyna poklepała go po policzku i znikła w drzwiach hotelu. Kleber widział, jak pan skierował się do buicka, wcisnął się przez prawe drzwi, ponieważ lewe blokował citroen Ewy, i odjechał. Kleber pozostał na balkonie i tak zastała go Ewa, kiedy w godzinę później przyszła, żeby dowiedzieć się, jak się miewa. – Dobry Boże! – zawołała. – Już pan na nogach?! Brawo! – Jakoś mi przeszło – powiedział i uśmiechnął się. Określenie „na nogach” nie odpowia-dało ściśle sytuacji, ponieważ siedział w trzcinowym fotelu. Ale powstrzymał się od komenta-rzy. Sama się w tym połapała. – To, że pan siedzi, nie ma w tym wypadku znaczenia. Wraca pan do życia? Stała w drzwiach, w słońcu świecącym już poprzez liście i Kleber znowu miał wrażenie, że nogi rozjadą się pod nią lada chwila. Była szczerze zadowolona, że wyzdrowiał. – Przecież pani jest podobna do Katarzyny Lefevre – powiedział nagle. Już poprzednio miał wrażenie, że Ewa przypomina mu kogoś, teraz uświadomił sobie, kogo. Bez słowa usiadła na fotelu i zakryła twarz rękami. – Jest pani chyba zupełnie innym typem dziewczyny, dlatego to podobieństwo nie rzuca się w oczy, ale jest pani podobna. Zaczęła się śmiać. – Już to pani mówiono? – Owszem – powiedziała. – Mówiło mi to tysiące ludzi!Spojrzała na Klebera i poprawiła się. – Może setki. W każdym razie parę osób na pewno mi to mówiło!Siedziała nachmurzona i wyglądała znowu jak z komiksu. – Wygląda pani jak dziewczyna z komiksu – powiedział Kleber. -I rusza się pani jak ku kiełka, której odrobinkę zluzowano śruby we wszystkich stawach. To zabawne i miłe. Znowu roześmiała się. Ale była zadowolona tym razem. – Nareszcie coś nowego! – powiedziała z ulgą. – Nie znoszę tej Katarzyny Lefevre. – To piękna dziewczyna.Wydęła wargi. – Zniszczona, stara kobieta. Ma 32 lata. I chuda jak dwie szczapy.Teraz Kleber roześmiał się. – Naprawdę – powiedziała. – Widziałam ją ostatnio z niedaleka. Zawsze była chuda, ale udało się jej dochudnąć. Milczeli chwilę. Kleber przyglądał się z przyjemnością dziewczynie. Była niewątpliwie podobna do Katarzyny Lefevre i jednocześnie całkowicie inna. – Nigdy nie próbowała pani wykorzystać tego podobieństwa? – zapytał. – Gwiazdy mają sobowtórów, dublerki. – Ona nie jest taką gwiazdą, żeby miała dublerkę – powiedziała Ewa. – Zresztą jedna Kata-rzyna Lefevre wystarcza. Mogło się tak zdarzyć, że to ona byłaby do mnie podobna, nie ja do niej. Ale zrobiło się inaczej i nie ma dla nikogo znaczenia, czy jestem do kogoś podobna, czy nie. Jest miejsce na jedną taką dziewczynę. Znowu była nachmurzona. Zaraz jej to minęło. – Nawet ktoś z filmu próbował mi kiedyś zawracać głowę – powiedziała i parsknęła śmie chem. – Katarzyna Lefevre... Mam lepsze nogi od niej, prawda? Wyprostowała kolana i wyciągnęła nogi przed siebie, otulając uda sukienką. – Zapewne – zgodził się Kleber. – Jeżeli mam być szczery, to nie wiem, jakie nogi ma panna Lefevre. – Panna... – powtórzyła Ewa. Zabrzmiało to urągliwie. -Ma pełno żylaków na nogach. – Tu już pani przesadza. – Dlaczego? – zdziwiła się. – W jej wieku? Znowu wyprostowała kolana i przyglądała się z troską swoim nogom. – Może za siedem lat też będę miała żylaki jak ona? Jak pan sądzi? – Myślę, że nie – powiedział. – Nie wiadomo. Nigdy nie wiadomo, które kobiety będą miały żylaki, a które nie. Z wyjąt-kiem oczywiście tej Lefevre. Zaczęła kręcić nogą w kostce. Wyglądała na zamyśloną. Pantofel zsunął się jej przy tym z pięty. Poruszyła palcami i pantofel wrócił na miejsce, i zaraz potem znowu się zsunął. – Ma pani ładne pięty – powiedział Kleber. – Pięty? – zdziwiła się. – Tak. Wiele kobiet ma brzydkie pięty, ale pani ma ładne. Popatrzyła na Klebera badawczo, jakby chciała się przekonać, czy mówi poważnie. Potem znowu zsunęła pantofel z pięty i obejrzała ją z zainteresowaniem. – Nigdy o tym nie pomyślałam. Katarzyna Lefevre ma obrzydliwe pięty! – Ta myśl wydała się jej miła. – Ma brzydkie, smutne pięty! -Nie lubi jej pani? – Nie. To ona ma być do mnie podobna, nie ja do niej!Spojrzała na zegarek i gwizdnęła cicho. – Przepraszam pana. To z wrażenia. Pewnie lada chwila wyrzucą mnie z pracy, jeżeli będę tak znikała. Mam siedzieć w służbowym pokoju i rozmawiać o poronieniach. – Dlaczego o poronieniach? – zdziwił się. – Nie wiem – odparła. – Na ogół rozmawia się tam o poronieniach. Mam już wiele prze-słuchanych godzin. – Dawno tu pani pracuje? – Tu nie. Przedtem pracowałam gdzie indziej. – Też w hotelu? – Tak. W hotelu „Orient”. Wie pan, gdzie to jest? – Nie. – Właśnie – powiedziała. – Na ogół ludzie nie wiedzą, gdzie to jest. Taki hotel. A jeszcze przedtem studiowałam na uniwersytecie. Coś dziwacznego. – Teologię? – spróbował odgadnąć.Zaprzeczyła wolnym ruchem głowy i znowu wyglądała jak kukiełka. – Nie. Nie aż tak. Matematykę. – To umie pani liczyć – powiedział. Mogło to zabrzmieć dwuznacznie, ale nie miał nicze-go dwuznacznego na myśli, kiedy to powiedział, dziewczyna też nie przyjęła tego w ten spo-sób. Dopiero po chwili przyszło mu do głowy, że prześlizgnął się tuż obok nietaktu. – To nie polega na liczeniu – powiedziała. – Matematyka uniwersytecka jest bliższa logice czy filozofii, czy nawet muzyce niż tabliczce mnożenia. – Znudziło się pani? – zapytał. – Musiałam pracować w czasie studiów. Po dwóch latach miałam dosyć i postanowiłam zrobić przerwę. Pracowałam u adwokata. – U mecenasa Garaux? – Nie, dlaczego to panu przyszło do głowy? – Bo to jedyny adwokat, którego znam w Paryżu. – Pewnie pan lepiej trafił ode mnie – powiedziała. – Miałam mojego adwokata gruntownie dosyć. – Wróci pani jeszcze na studia?Znowu, jak poprzednio, zaprzeczyła ruchem głowy. – To by był absurdalny pomysł. Ale nie. – Lubi pani absurdalne pomysły?Nagle zrobiła się poważna.– Czasami tylko absurdalny pomysł ratuje człowieka przed... – nie wiedziała przed czym. – No, po prostu ratuje człowieka – dokończyła po chwili. Milczeli i tylko z dołu dochodził gwar ulicy. – Czasami jest tak jak z książką, która nagle przestaje być ciekawa, i wtedy człowiek ma ochotę przerzucić kilkanaście czy kilkadziesiąt stron, żeby zobaczyć, jak się akcja rozwija. W życiu też tak bywa. Któregoś dnia robi się nudno i wówczas trzeba coś zrobić, żeby było ina-czej, niż jest. Spojrzała na zegarek i wstała. – Teraz już pójdę.Kleber też wstał. Dopiero teraz pomyślał, że jest w piżamie.W drzwiach zatrzymała się, żeby go przepuścić pierwszego. Spojrzał na nią z wyrzutem i wówczas weszła pierwsza. – Przepraszam za piżamę – powiedział. – Ale tak długo byłem w szpitalu, że już się przy-zwyczaiłem. Podała mu szlafrok, leżący na krześle koło łóżka. Wieczorem przywiozła kolację na wóz-ku. Normalnie robił to kelner, tego dnia wjechała sama do pokoju. Wtedy poprosił ją, żeby podjechała jego samochodem pod hotel. – Widziałem z balkonu, jak pani tu przyjechała – powiedział. – Pana wóz stoi koło Giełdy? – Tak. Beżowy mercedes. – Ho, ho... – powiedziała. – Ale stary. Ma automatyczną skrzynię biegów. Nie sprawi to pani kłopotu?Zaprzeczyła ruchem głowy. – Trzeba ustawić lewarek na D przy jeździe w przód albo na R przy cofaniu. – Wiem – powiedziała i Kleber przypomniał sobie pana odjeżdżającego buickiem i swo-bodny ruch, którym Ewa poklepała go po policzku. Ale buick nie był dieslem. – Wie pani, jak się uruchamia diesla? – zapytał. – Jakoś inaczej? – zdziwiła się. – Tak – powiedział Kleber. – Startera nie uruchamia się kluczykiem zapłonowym. Jest ręczne cięgło i jeszcze przedtem trzeba pogrzać świece żarowe. Słuchała uważnie, kiedy tłumaczył jej, jak to należy robić, potem zabrała kluczyki i wy-szła. Wróciła, zanim skończył kolację. – Już pani jest? – zdziwił się. – Podjechałam taksówką pod Giełdę – powiedziała. – Ma pan już swój samochód.Wyszli na balkon. Mercedes stał na parkingu. – Z daleka wygląda lepiej niż z bliska – powiedziała. – Ale jest bardzo dobry. Ma grubą blachę i jeździ sto na godzinę.Roześmiała się. – Naprawdę – powiedział Kleber. – Nowy model jest lżejszy o dwieście kilo i nie jest już taki mocny i dobry jak ten. To nie jest kokieteryjny samochód. – Nie – przyznała. Kleber powstrzymał się od jakiejś uwagi o buicku. Kiedy wyszła, zadzwonił do Jakuba Trevais. W pół godziny później wydawca wszedł do pokoju. Był opalony i jak zwykle dosko-nale ubrany, z jakąś roztargnioną elegancją, którą albo się ma, albo się jej nie ma i której nie-podobna sobie przyswoić. – Dobrze wyglądasz – powiedział Kleber.Jakub skrzywił się. – To pierwszy znak, że człowiek się starzeje, kiedy słyszy, że dobrze wygląda. Nigdy tego nie słyszałem, kiedy byłem naprawdę młody. Teraz to słyszę coraz częściej. – To przepraszam – powiedział Kleber. – Najgorsze, że nie mogę ci się zrewanżować. Wyglądasz obrzydliwie. – Leżałem trzy miesiące w szpitalu – rzekł Kleber. – I napisałem powieść. Teraz kończę grypę. – Masz ją tutaj? Tę powieść? – Leży w bagażniku samochodu. Samochód jest na parkingu.Jakub Trevais wziął kluczyki leżące na stoliku i wstał. – Wychorowałem się za wszystkie czasy – powiedział Kleber. – Ale chyba teraz... – W porządku – powiedział Jakub. – Opowiesz mi to wszystko ze szczegółami przy pierw-szej sposobności. Tylko przedtem chcę przeczytać, co napisałeś. Zadzwonię. – Kiedy?Jakub brzęknął kluczykami. – Przeczytam książkę i zadzwonię. Parę minut później boy hotelowy odniósł mu klucze od auta. – Proszę zabrać ten wózek – powiedział Kleber, ponieważ wózek z kolacją wciąż stał w pokoju. Chwilę pokręcił się jeszcze po pokoju, wyszedł na balkon, potem zaciągnął szczelnie kota-ry na oknach, wziął drugą z pigułek nasennych, zostawionych wczoraj przez lekarza, i położył się. Zasypiał z przyjemnym uczuciem, że nic mu nie dolega i że wpada w głęboką, ciemną studnię. Telefon wyrwał go z głębokiego snu. Szukając omackiem słuchawki, spojrzał na zegarek, świecący jak nocna lampa cyferblatem i wskazówkami. Otrzymał go kiedyś w prezencie od szwajcarskiej firmy w zamian za fotografię, która ukazała się w ogłoszeniach ilustrowanych tygodników. Przedstawiała Klebera wsiadającego do samochodu. Na ręku miał zegarek i przy pewnej spostrzegawczości czytelnik pisma mógł się domyślić, że jest to właśnie ten zegarek. W owym czasie ukazywały się takie fotografie; jedna z nich przedstawiała prezydenta Stanów Zjednoczonych. Mankiet koszuli przysłaniał mu pół zegarka. W wypadku Klebera cały zega-rek był widoczny. Teraz w ciemności wskazywał parę minut po drugiej. Po chwili odnalazł słuchawkę i usłyszał pogodny głos Jakuba Trevais. – To dobre, co napisałeś. Mnie się książka podoba. Mam pomysł, jak ją wydać. Kleber jeszcze raz spojrzał na zegarek, by sprawdzić, czy się poprzednio nie pomylił. Ale nie było pomyłki. – Jakubie – powiedział, walcząc z sennością. – Jest druga. Parę minut po drugiej. – No to co? – zapytał Jakub Trevais. – Dzwonisz o drugiej w nocy, żeby mi powiedzieć, że masz jakiś pomysł? To takie pilne? Usłyszał śmiech w słuchawce. – Jest druga po południu. – Poważnie? – Tak. – Jeżeli nie mówisz prawdy, to jest bestialstwo z twojej strony. Zaczekaj chwilę. Odłożył słuchawkę, wstał i odsłonił kotary. Za oknami był dzień. Świeciło słońce, piętro niżej ulica szumiała przytłumionym gwarem. Wrócił do telefonu. – No więc masz rację – powiedział. – To zmienia postać rzeczy. – Spiłeś się wczoraj? – Nie – powiedział Kleber. – Nie spiłem się. Wziąłem środek nasenny. Parę nocy źle spa-łem, widocznie potrzebowałem snu. Chwilę było cicho w słuchawce. Pewnie Jakub wykrzywiał się, milcząc. Zdarzało mu się to, nawet w czasie rozmów telefonicznych. – Nie rób min – poprosił Kleber. – Dobrze – powiedział Jakub. – Pozbieraj się jakoś, zjedz śniadanie czy obiad i potem do ciebie przyjadę. Albo zjemy razem i porozmawiamy o powieści. Możesz już wychodzić? – Tak – odparł Kleber. – Myślę, że tak. Zjedli obiad w restauracji hotelowej. Jakub zamierzał wydać Mszę niewierzących szybko i jednocześnie w przekładzie niemieckim. Przed południem rozmawiał w tej sprawie z Europa Verlag we Frankfurcie nad Menem. – Wejdziemy jednocześnie na oba rynki. Hohneman uważa to za dobry pomysł. Wpadli-śmy na to jeszcze wiosną, ale nie mieliśmy odpowiedniej powieści. Teraz to zrealizujemy. – Bardzo miła wiadomość – powiedział Kleber. – Tylko Kurt nie jest szybki w pracy. Jest doskonały, ale nie jest szybki, sam to wiesz najlepiej. Kurt Templer tłumaczył na niemiecki wszystkie książki Klebera. – Będzie musiał się pośpieszyć – rzekł Jakub. – Dobrze karmią w tym hotelu. – Dobrze – przyznał Kleber. – Długo pisałeś? – Nie. Leżałem w szpitalu i nie mogłem pisać. Dyktowałem na magnetofon. To było trud-ne przez pierwsze parę dni, zanim się oswoiłem z mikrofonem. Potem już było dobrze. Zaczął opowiadać o pobycie w szpitalu, o Teresie, magnetofonie i nowej metodzie pracy nad powieścią. Trevais słuchał uważnie, nie odrywając od niego oczu. Ani na chwilę nie prze-stawał przy tym jeść. Miał dobry apetyt, ponadto bez trudu mógł robić parę rzeczy jednocze-śnie. W pewnej chwili odłożył widelec. – Jest osiem godzin nagrania? – Może dziesięć. – To ty sam przetłumaczysz swoją powieść! – Ani mi się śni – powiedział Kleber. – Książka jest gotowa i nasze drogi już się rozeszły. Parę razy rozmawialiśmy na ten temat. Nie będę się tym babrał. Przy pierwszej książce odmówił stanowczo tłumaczenia jej, zresztą Kurt Templer zrobił doskonały przekład. Mimo to później powracali jeszcze do tematu. Spojrzał na Jakuba. Ten przyglądał mu się z wyrazem twarzy idioty. – Chłopcze – powiedział i dolał sobie wina, nie patrząc na szklankę. – Rozumiem i szanuję twoją niechęć do pracy. Pisanie powieści nie jest pracą, jest przyjemnością albo nałogiem. Tłumaczenie jest pracą i nie masz ochoty siadać do maszyny, żeby jeszcze raz zrobić bez przyjemności to, co już zrobiłeś z przyjemnością. Ale teraz masz tę nową technikę mikrofo-nową i to cię musi bawić. Jesteś dwujęzyczny, to, że piszesz po francusku, nie po niemiecku, jest przypadkiem. Moja propozycja jest taka: siadasz sobie gdzieś wygodnie, bierzesz francu-ski tekst do ręki i mówisz to samo po niemiecku do mikrofonu. Jeszcze jesteś w klimacie książki i powinieneś lekko nagrać godzinę dziennie. Za tydzień będziemy mieli przekład. Al-bo za dziesięć dni. – Absurd – powiedział Kleber.Powiedział to bez przekonania. – To za dwa tygodnie. – Jakub udał, że odpowiedź dotyczy terminu. – Jakie masz teraz plany? – Pojadę za parę dni do Charantes les Collines. Mam tam dom. To znaczy, odziedziczyłem winnice i dom po stryju. Jeszcze nie wiem, jak tam jest. – Możesz tam popracować. Kleber zastanowił się. Takie tłumaczenie książki mogło być rzeczywiście zabawne. Oswoił się z mikrofonem i fakt, że mógł się nim posługiwać, sprawiał mu wciąż przyjemność. Była w tym uczuciu radość dziecka z nowej zabawki. Ale Jakub upraszczał sprawę. – Widzisz – powiedział po chwili – to trzeba wolno dyktować. Tak, żeby maszynistka nie musiała co chwila zatrzymywać taśmy. Z dziesięciu godzin zrobi się w tej sposób trzydzieści. Wydawało się, że Trevais był bez reszty pochłonięty wyciskaniem cytryny. Nie odrywając wzroku od talerza, powiedział: – Są specjalne urządzenia, zbudowane po to, żeby można było normalnie dyktować. Potem maszynistka reguluje sobie szybkość. W każdym przyzwoitym biurze dyrektorzy mają coś takiego. – Ty nie masz – powiedział Kleber. – Jak to jest urządzone? Jeżeli zwolni się szybkość przesuwania taśmy w głowicy, wówczas głos będzie bardzo niski. Z sopranu zrobi się bas. Jakub uporał się z cytryną. – Co cię to obchodzi? – zdziwił się. – Będziesz dyktował basem. – W ogóle nie wiem, jak tam jest w tym domu. To może tak wyglądać, że nie będzie mowy o żadnej pracy. A co do magnetofonu czy dyktafonu, to lubię wiedzieć, co jest w środku, je żeli mam coś takiego w ręku. Jakub Trevais podniósł na Klebera jasne spojrzenie. – To go sobie rozbierzesz – powiedział. – Dostaniesz od wydawnictwa wszystko co trzeba i zabierzesz się do roboty. Masz jeden egzemplarz maszynopisu? – Tak – powiedział Kleber i ucieszył się. To odwlekało sprawę.– W Paryżu jeden. – Zrobimy kserokopię. Kiedy chcesz jechać? – Kserokopię – powiedział Kleber. – To mi nie przyszło do głowy. Kserograf, magnetofon, dyktafon. Kiedyś to była ręczna robota. Spojrzał na Jakuba. Ten milczał. Zadał pytanie i czekał na odpowiedź. Rozważania na te-mat techniki pracy pisarza wyraźnie go nie interesowały. – Pewnie pojadę za dwa dni – powiedział Kleber. – Za dwa albo za trzy dni. Coś w tym rodzaju. Kelner zbierał talerze ze stołu. Był szybki i sprawny. Kleber przyglądał mu się z przyjem-nością. Lubił sprawnych ludzi w każdej dziedzinie. Kiedy na nich patrzył, wydawało mu się, że wszystko, co robią, jest łatwe. W przypadku kelnera pewnie tak było istotnie. – Chętnie jedziesz do tego domu? – zapytał Jakub. – Bawi cię to? – Tak – powiedział Kleber. – Chyba tak. Znowu popatrzył na kelnera, który nakładał groszek z półmiska na talerze, trzymając w jednym ręku łyżkę i widelec. To już była umiejętność. – Dom zaczyna być domem, kiedy człowiek nie musi o wszystko się troszczyć – powie-dział, kiedy kelner odszedł. – Inaczej jest budynkiem, nie domem. Rozumiesz, co mam na myśli? Jakub skinął głową. – Pod tym względem było mi naprawdę dobrze w szpitalu. – To weź tam tę Teresę – powiedział Jakub. – Pisze na maszynie, pewne potrafi prowadzić dom. – W ogóle nie wiem, jak tam jest. Może to jest cudowne miejsce, o którym człowiek marzy całe życie, ale równie dobrze może tam być obrzydliwie. To jest duży dom, może będę błąkał się wśród pajęczyn i starych rupieci i kiedy będę chciał zjeść jajecznicę, to zanim sam ją usmażę, będę musiał jechać po jajko dziesięć kilometrów do najbliższych siedzib ludzkich. Tak to może wyglądać. – Potrzebujesz starej kucharki – powiedział Jakub. – Starej, oddanej kucharki, która kiedyś była mamką i wykarmiła piersią twojego ojca, a później uczyła cię różnych piosenek, kiedy byłeś dzieckiem, i pakowała ci tornistry do szkoły, i którą wszystkie twoje wady i ułomności wprawiają w zachwyt. Masz kogoś takiego na oku? – Nie – powiedział Józef Kleber. Od paru miesięcy myślał o tym domu, umiał go sobie wyobrazić, wiedział dokładnie, jak tam powinno być, żeby mu było dobrze. Wśród papierów, które otrzymał od mecenasa Ga-raux, był plan odziedziczonej po stryju posiadłości, plan domu mieszkalnego i budynków gospodarczych. Winnice były wydzierżawione, z tym nie było kłopotów, ale dobry i zły dom mógł wyglądać na papierze dokładnie tak samo. Po obiedzie obejrzał plan ponownie. Był to stary plan, sporządzony jeszcze przed wojną, kalka zżółkła i kruszyła się na brzegach. Jaki będzie ten dom? – myślał, patrząc na stary pa-pier. Czy potrafi się tam zagospodarować i żyć? Czy będzie to dom dobry do życia i pracy? Naprawdę chciał jednego: spokoju. Pogodnego spokoju. Więc ciszy, ale i obiadu na stole, i czystych koszul w szafie, i chłodnej piwnicy z beczkami własnego wina, i ciepłego wiatru, szumiącego w liściach starych drzew po słonecznym, upalnym dniu. Stara gospodyni, oddana rodzinie od dwóch czy trzech pokoleń, pasowałaby do tego obrazu doskonale. Ale nie było takiej osoby i wypadało zrezygnować z niej nawet w marzeniach. Dokoła byli jacyś ludzie. Choćby ci dzierżawcy winnicy. Jacy to ludzie? To też było ważne, być może najważniejsze. Wieczorem Ewa wtoczyła wózek z kolacją. Wtedy złożył ostrożnie plan i schował do ko-perty. Spostrzegł butelkę wina i kieliszek ustawiony wśród talerzy. – Wino jest dobre dla rekonwalescentów – powiedziała. – To proszę przynieść drugi kieliszek – poprosił. – Och nie – żachnęła się. – Co by pomyślano w kuchni? – Chciałbym się z panią napić.Uśmiechnęła się. – Ja też bym chciała. Dlatego przyniosłam dwie szklanki! Nazajutrz po śniadaniu wyszedł na spacer i przez godzinę szedł bez celu, przyglądając się ludziom i miastu. Gwar ulic i zatłoczone chodniki sprawiały mu radość, podobnie jak pierw-szego dnia, kiedy tu przyjechał. Chciał, żeby ten dom w Charantes les Collines był cichym, spokojnym domem, ale po długich tygodniach wyobcowania z normalnej egzystencji cieszył się miastem, tłumem, codziennością, tym wszystkim, co wydawało się przedtem trudne do zniesienia, coraz trudniejsze, coraz bardziej bezsensowne. Może Emma, taka jaka była w ostatnich latach i miesiącach, umiała zgasić w nim każdą radość i teraz świat odzyskiwał po-godę i urok, niezależnie od tego, czy był to świat cichych strumieni przepływających przez okwiecone łąki, czy był po prostu wielkomiejską ulicą, hałaśliwą, ruchliwą i zatłoczoną. Usiadł przy stoliku ustawionym pod markizą i poprosił o kawę i coca-colę. – Tylko nie bardzo zimną – uśmiechnął się do kelnera. Był bezsensownie zażenowany. – Chorowałem na gardło i boję się zimnych napojów. Powiedział to niechętnie, w końcu co to obchodziło kelnera. W ogóle nie musiał się tłuma-czyć. Kelner przytaknął ze zrozumieniem ruchem głowy. – Oczywiście, proszę pana. To amerykańska moda, żeby łykać sam lód. Potem ludzie z te go chorują. Uśmiechnął się do Klebera i znowu świat zrobił się przyjemny i miły. Coca-cola miała pokojową temperaturę i po pierwszym łyku poczuł się jak w samocho-dzie. Przejechał wiele tysięcy kilometrów autem z Serge’em Sorbierem i w czasie tych jazd wypili setki butelek coca-coli. Była to ciepła coca-cola i chociaż później wozili ją w termo-sach, żeby miała dobrą temperaturę, ciepła coca-cola wciąż kojarzyła mu się z samochodem. Nie śpiesząc się, wypił kawę, a później resztę coca-coli. Był czas, żeby jechać dalej, żeby koła zaczęły się znowu pod nim obracać. Należało wreszcie zobaczyć ten dom i coś postanowić. Był zdrów i nie miał powodów, żeby dłużej siedzieć w Paryżu. Wrócił do hotelu taksówką, ponieważ nie umiałby trafić pieszo bez dopytywania się co chwila o drogę. Jadąc, myślał, że może zrobi ten przekład Mszy niewierzących, jeżeli okaże się to zabawnym zajęciem. Zresztą wszystko zależało od domu. Po obiedzie powiedział portierowi, że nazajutrz wyjeżdża, potem powtórzył to Ewie, którą zastał w swoim pokoju. W ręku miała szczoteczkę z piór na długim drewnianym trzonku, dokładnie taką, o jakiej powiedział pierwszego dnia, kiedy zobaczył ją w drzwiach. Powie-dział to wówczas żartem, ponieważ od lat nie widział takiej szczotki. Wyparły je odkurzacze. Teraz Ewa coś takiego trzymała w ręku. – Ach tak?! – powiedziała i zamarkowała jakby dyg. – Mam nadzieję, że zechce nas pan jeszcze odwiedzić... Polecamy nasz hotel. Spał z nią poprzedniej nocy, to, co powiedziała, brzmiało jak uprzejma formułka, bezoso-bowa i sucha. Zresztą czego się mógł spodziewać? Może to było istotnie bez znaczenia, te trzy godziny, które spędziła z nim w łóżku. Rutynowa uprzejmość, po której dziewczyna mówi: Ależ to drobiazg, naprawdę nie ma o czym wspominać. Patrzył na nią, milcząc. Była śliczną dziewczyną, teraz wiedział o tym lepiej niż poprzed-nio, i ani trochę nie przypominała Katarzyny Lefevre. W opuszczonych wzdłuż ciała, wypro-stowanych rękach trzymała tę szczoteczkę z piór i Kleberowi przyszło na myśl, że gdyby po drugiej stronie trzonka umieścić również pióra, to Ewa wyglądałaby jak sztangista. Może to wrażenie sprawiał wyraz jej twarzy. Była skoncentrowana jak ciężarowiec, który za chwilę ma dźwignąć sztangę. Nagle przyszło mu do głowy, że jest dotknięta. Podszedł krok bliżej i teraz stali tuż obok siebie, przedzieleni tą szczoteczką z piór. Ujął dwiema rękami trzonek szczotki tak, że ręce miał obok jej dłoni. – Ewo – powiedział – czy... – Tak – odpowiedziała i już nie miała tego wyrazu koncentracji w oczach. – Tylko zastanawiam się, jak to właściwie określić. Czy jestem głęboko urażona, czy raczej urażona do żywego? Puścił szczotkę i pogładził ją dwiema rękami po włosach, potem pocałował ją w usta i były to życzliwe usta z wczorajszej nocy, wilgotne i pachnące świeżością dobrej pasty do zębów. – Dokąd pan wyjeżdża? – zapytała.Jednak mówiła mu pan.Pocałował ją jeszcze raz. – Kochanie – powiedział. Cofnęła się, kiedy ją puścił, i wówczas szczotka upadła na podłogę. Kleber raczej to wy-czuł, niż usłyszał, ponieważ podłoga wysłana była dywanem z kwiatami lotosu, podobnymi do kwiatów na ręcznikach. Być może szczotka upadła na pióropusz i dlatego nie wywołało to żadnego dźwięku. – Odziedziczyłem dom na wsi – powiedział Kleber. Klucze, które otrzymał od mecenasa Garaux, leżały na nocnym stoliku. Wskazał je oczami Ewie. – Jeszcze tam nigdy nie byłem. W ogóle nic nie wiem o tym domu. Miejscowość na-zywa się Charantes les Collines. – Charantes les Collines – powtórzyła. – Ładnie się nazywa. – Owszem – zgodził się. Usiadła swoim zwyczajem na brzeżku krzesła. Siedziała jakby nieobowiązująco, wpół-prywatnie. – To gdzieś w Bretanii? – Nie. W okolicach Angouleme. – Daleko. – Sześćset kilometrów. – Ho, ho... – powiedziała. – Kawałek drogi do przejechania.Kleber podniósł szczoteczkę i położył obok kluczy. – Jeżeli nie trzeba załatwiać żadnych formalności, żeby gdzieś dojechać, to wszędzie jest blisko. Czasami jest nieskończenie daleko do miejsca położonego o kilometr. Do tego domu jest blisko. – Pan jest uchodźcą? – zapytała. – Nie – odparł. – To znaczy nie w większym stopniu niż każdy człowiek. W jakimś sensie każdy jest uchodźcą albo prawie każdy. – Uchodźcą skądś? – Tak. Skądś, dokądś. Roześmiała się. – Przecież tego nie da się rozdzielić. Jeżeli skądś, to dokądś, jeżeli dokądś, to skądś. – Trzeźwo na to patrzysz – powiedział. – I masz słuszność. – Jestem uchodźcą z wydziału matematycznego uniwersytetu – powiedziała. – Podobno to jest bliskie muzyki, ale od poezji to jest daleko. Będzie pan tam u siebie w tym domu? W chwili gdy to mówiła, Kleber był równie daleki od poezji jak słuchacze wydziału ma-tematycznego uniwersytetu. Myślał o pierwszym ranku w nowym domu, kiedy będzie sam smażył jajecznicę. Jeżeli w drodze kupi bekon i jajka. – Kiedy człowiek jest sam, nigdy nie jest zupełnie u siebie – powiedział i urwał, ponieważ mogła to fałszywie zrozumieć. – Ile tu zarabiasz? – W hotelu? – Tak. Wymieniła sumę wyższą, niż przypuszczał. – To z napiwkami – dodała po chwili. – Ale nie lubię tej pracy.Wstał i podszedł do otwartego okna.Z napiwkami – powtórzył w myśli. – Te dziewczęta zarabiają naprawdę dobrze i trudno się dziwić, że nie chce się im kończyć studiów. Odwrócił się i zobaczył ją tuż przy sobie. Widocznie wstała z krzesła i poszła za nim, ale dywan głuszył jej kroki. Albo starała się iść cicho. Słonce świeciło jej w twarz i kiedy patrzył w jej zmrużone oczy, wydały mu się lekko skośne. – Masz prawdziwe rzęsy? – Tak. Wziął ją za biodra i odwrócił nieco do słońca. – Ten dom jest od miesięcy zamknięty – powiedział. – Niby ktoś się nim opiekował, jakaś Matylda, nawet nie wiem, kto to jest. Kobieta z sąsiedztwa. Teraz potrzebuję kogoś, żeby się zajął domem, żeby ten dom poprowadził. – Żeby się pan poczuł u siebie? – Tak. Ta Matylda być może mogłaby pomagać w gospodarowaniu. Czy chciałabyś się tym zająć? Znowu przez chwilkę, przez jakiś ułamek chwili miała oczy sztangisty na pomoście. W końcu niczego o niej nie wiedział. Może właśnie teraz uraził ją tą propozycją. – To nie znaczy, że masz kursować na linii kuchnia – łóżko. Ciągle ją trzymał za biodra i pod cienkim materiałem sukienki czuł majtki, przecinające je w poprzek. – Rozumiem – powiedziała. – Mam się trzymać kuchni.Roześmiał się, ale dziewczyna pozostała poważna. Puścił ją i przysiadł na parapecie okna. – Zerwie pan firankę – powiedziała. – Nie. Będę uważał. Podciągnąłem firankę, zanim usiadłem.Chwilę milczeli. Potem zapytał: – Pojedziesz? – Jeżeli będę mogła, to tak, ale... – Ale co? – Właściwie nic. Nie wiem, czy będę mogła. To wszystko. – Jesteś związana z miastem? – zastanowił się, jak to sformułować. Miasto wydało mu się właściwym określeniem. Było bezosobowe i mogło wszystko znaczyć. Skinęła głową. – Bardzo? – Ojej – powiedziała. – Tak bardzo, że to już przestaje mieć znaczenie. Jeżeli człowieka osaczą ze wszystkich stron, to wtedy jest jak w szachach w sytuacji matowej. – To znaczy jak?Niespodziewanie roześmiała się. – To znaczy, ustawia się figury na nowo. Jakimś ludziom wydaje się, że już ostatecznie wygrali, i w chwilę potem zostaje im już tylko wspomnienie tego, co im się zdawało. Abso-lutne zwycięstwa są niebezpieczne. Kończę partię i faceci zostają z niczym. – Nie chodzi o jednego człowieka? – Och nie! – powiedziała. – To w ogóle jest inaczej, niż pan może myśleć. Niepotrzebnie to wszystko mówiłam. – Przecież niczego nie powiedziałaś. Zastanowiła się. – Może i nie. Ale nie trzeba było zaczynać. – Zapomnijmy o tym – powiedział Kleber. – Dobrze – zgodziła się. – Ale zanim to nastąpi, jeszcze jedno: to nie ma nic wspólnego z kochankiem-gangsterem, policją czy z jakimś kryminałem. To nie jest malownicze. – Co? – zdziwił się Kleber. – To, co mówiłam. Sytuacja.Patrzył na nią z wyrazem zaskoczenia. – Mówiłaś coś? – I tak kiedyś chyba wszystko powiem, jeżeli będę mogła pojechać – powiedziała. – Za-dzwonię wieczorem albo przyjadę. Będzie pan u siebie? – Tak – odparł. Widział z balkonu, jak odjeżdża swoim citroenem. Cofnęła wóz z parkingu, blokując na chwilę ulicę paru nadjeżdżającym samochodom, mimo to spojrzała w górę i pomachała mu ręką. Następnie skręciła w pierwszą przecznicę odchodzącą w prawo od placyku i wcisnęła ostro pedał gazu, chociaż nie dało to widocznych rezultatów, prócz efektów dźwiękowych. Miała niewiele czasu, żeby wyjaśnić sytuację. Już raz, kiedy rezygnowała ze studiów, prze-żywała podobną chwilę. Ale wówczas odbywało się to jakby poza nią. Zadecydował, formal-nie rzecz traktując, mecenas Herve, potem przypadek. Przez dwa lata studiów pracowała po południu w kancelarii adwokata. Dość szybko wpadł na pomysł, że może z nią również sypiać. Miał mieszkanie obok biura i któregoś wieczoru zaproponował jej, żeby została na noc. – Nie – odpowiedziała. – Nie jest tak trudno z pracą, żebym miała z kimś spać, kiedy nie chcę. – A nie chce pani? – zdziwił się.Był przystojnym człowiekiem w średnim wieku i wyglądał na mniej lat, niż miał istotnie. – Nie chcę – odpowiedziała. – Proszę to traktować jako kaprys. Jeszcze parokrotnie powracał w następnych miesiącach do tematu, pytając, czy nie zmie-niła zdania. Działo się to przeważnie w czasie wyjazdów pani Herve. Ta wyjeżdżała dość często. W końcu postawił sprawę jasno. Nie miał czasu na przygodne romanse i latanie za dziew-czętami, teraz trafiła mu się osoba, tak powiedział, chwilę zastanawiając się jakby nad okre-śleniem, osoba na sekretarkę, sprawiająca pod każdym względem nadzwyczaj korzystne wra-żenie. Mówiąc to, podkreślał z osobna każde słowo. – Niech jej pan nie zrobi dziecka – powiedziała Ewa. – Czy dlatego nie miała pani ochoty? – zapytał. – Nie – odparła. – I proszę na siebie uważać.Nazajutrz zaproponowano jej nową pracę i wówczas przerwała studia.W dwa lata później zobaczyła mecenasa Herve w Ogrodzie Luksemburskim. Siedział na krzesełku z gazetą w ręku, kołysząc nogą wózek z niemowlęciem. Dziewczyna siedząca obok była zapewne osobą sprawiającą pod każdym względem nadzwyczaj korzystne wrażenie. – Dzień dobry, szefie – powiedziała. Drgnął. Osoba sprawiająca pod każdym względem nadzwyczaj korzystne wrażenie pa- trzyła na nią z wyrazem niedowierzania. – Niespodzianka – powiedział mecenas Herve i wstał. – Dla mnie nie. – Ewa spojrzała do wózka. – Ładne dziecko, winszuję. Odeszła, zanim zdążył ją poznajomić z osobą. Po kilkunastu krokach odwróciła się, żeby pokiwać im ręką. Patrzyli za nią pogrążeni w ożywionej rozmowie. Wtedy tak się to odbyło, jakby ktoś za nią wszystko załatwił, przeniesienie z jednej egzy stencji do drugiej. Obecna zmiana statusu wymagała własnej aktywności. Dochodziła jedenasta, kiedy wreszcie mogła zadzwonić. – Jedziemy – powiedziała, usłyszawszy głos Klebera w telefonie. – To świetnie – ucieszył się. – Ale dopiero pojutrze. Może pan zaczekać czy mam przyjechać sama? – Zaczekam – powiedział Kleber. – Oczywiście, że tak. W końcu ktoś musi się mną opie-kować w drodze. Mam na myśli kanapki, napoje i konwersację. Ponadto nie znam się na ma-pach. Nie podjęła tego tonu. – Mogę wyjechać pojutrze o czwartej po południu. Nie będzie konwersacji, ponieważ pojadę swoim samochodem. – Po co? – zdziwił się. – Żeby mieć samochód. Po prostu po to. I to jeszcze nie wszystko. Za sześć tygodni mia-łam mieć miesięczny urlop w pracy i mam sprawy, których nie da się przełożyć. Więc mogę pojechać na sześć tygodni, potem na miesiąc wyjadę i potem już mogę wrócić. Czy to kładzie całą sprawę? – Nie – powiedział Kleber. – I naprawdę bardzo się cieszę. – Ja też się cieszę – odparła. Jej dziewczęcy głos brzmiał zadowoleniem. – Ustawiam na nowo figury. – Moje są już ustawione – powiedział Kleber i pomyślał, że to był niepotrzebny frazes. Urwał więc i chwilę było cicho w telefonie. Widocznie Ewa czekała na to, co powie dalej. Milczał, więc odezwała się trzeźwo: – Jutro nie będę w hotelu. Proszę nikomu nie mówić, że zmieniam pracę, bo... – Rozumiem. – Pojutrze o czwartej na parkingu – powiedziała, kończąc rozmowę. Rankiem następnego dnia Kleber musiał kupić walizkę, żeby spakować rzeczy. Szczęśli-wie sklep był obok hotelu, wypatrzył go poprzez gałęzie drzew, jedząc na balkonie śniadanie. Pakował się pełen zdumienia, które rosło w miarę napełniania walizy. Przed niewieloma dniami wszedł do tego pokoju z pustymi rękoma. Kiedy dopakował rzeczy z bagażnika, wa-lizka była prawie pełna. Popołudnie spędził z Jakubem i Serge’em. Zjedli obiad, rozmawiając o jakichś towarzy-skich sensacjach. W tej rozmowie Kleber uczestniczył raczej jako słuchacz, zbyt mało znał środowisko, niektóre nazwiska w ogóle nic mu nie mówiły. Mimo to słuchał z zainteresowa-niem, chwilami nawet rozumiał, o co chodzi. Po obiedzie Jakub wręczył mu dyktafon w sporym, tekturowym pudełku. – Jest kieszonkowy – wyjaśnił, kiedy Kleber wyraził zdziwienie wielkością aparatu. – W środku jest opakowanie ze styropianu i dokładny opis, jak się tym posługiwać. – Myślisz, że będę się tym posługiwał? – Tak – powiedział Jakub. – Chcę, żebyś to szybko zrobił, ten przekład.Kleber zastanowił się. – Za dwa miesiące – powiedział. – Szybciej – rzekł Jakub. – Będziesz się nudził na wsi. – Jedziesz sam? – zapytał Serge. – Nie – powiedział Kleber.Jakub skrzywił się. – To się nie będziesz nudził. Dałem ci odbitkę maszynopisu? – Nie. Miałem nadzieję, że o tym zapomnisz.Spojrzał na Jakuba. Wyglądał jak człowiek, który zjadł coś, czego wyjątkowo nie lubi. – W porządku, Jakubie – powiedział. – Oczywiście, zrobię przekład. To znaczy, spróbuję go zrobić. W końcu to moja książka. Niespodziewanie Jakub jeszcze bardziej się skrzywił. Poprzedni wyraz twarzy wzbogacił mu się o dodatkowy element. Był niemile zdziwiony. Kleber roześmiał się. – Ile mam na to czasu? Ale poważnie? – Dwa miesiące – odpowiedział Jakub. O czwartej następnego dnia Ewa zajechała przed hotel. Nie było miejsca na parkingu, ale Kleber już siedział w wozie, więc zatrzymała się tuż przy nim. Z góry musiało to wyglądać tak, jakby jej mały samochodzik przylgnął do dużego. Z tyłu ktoś zatrąbił. Wychyliła się z okna i przyjaźnie pomachała ręką kierowcy. – Już, już... Odjeżdżam. – Wiesz, jak się wyjeżdża w kierunku Bordeaux?Tylko błysnęła oczami w odpowiedzi. Była w wyśmienitym humorze.Kleber ruszył tuż za nią i kierowca blokowany poprzednio przez Ewę miał tego dosyć. Co innego, kiedy chodziło o ładną dziewczynę, ale mercedes wyjeżdżający z parkingu mógł za-czekać. Nie czekał jednak i pan za kierownicą peugeota gestykulował żywo i wołał coś przez okno. Teraz z kolei zaczęto trąbić na niego. Odwrócił się do tyłu i stuknął się w czoło. Przejechali parę wąskich, zatłoczonych ulic, potem zrobiło się szerzej. Ale tłok nie był mniejszy i jechali przeszło godzinę, nim wyjechali z miasta, które kończyło się nagle, jakby ucięte nożem. Przez cały czas Kleber jechał tuż za Ewą, tak że niekiedy nie widział jej nume-rów rejestracyjnych i świateł hamulcowych i tylko patrząc poprzez tylną i przednią szybę ci-troena, więc jakby poprzez jej samochód, ale i nad nim, mógł domyślać się, kiedy przyśpieszy czy zwolni. Wszystko to wymagało uwagi i poczuł ulgę na szosie. Ale i tu nie można było się zatrzymywać. Dopiero w Chartres citroen skręcił w boczną ulicę i zatrzymał się pod plata-nem, otoczonym żeliwną barierką. Było tam miejsce na dwa samochody, w ogóle ulica spra-wiała wrażenie mniej zastawionej samochodami od innych. Powodem był znak zakazu za-trzymywania się. – Nawet nie zdążyliśmy się przywitać – powiedziała, wysiadając. – Dzień dobry panu. – Dzień dobry, Ewo – odpowiedział. – Mniej więcej co sto metrów miałam wrażenie, że wjedzie mi pan do kufra. – Nie chciałem się zgubić – wyjaśnił Kleber. – To nie była dobra trasa, żeby się zgubić. – Nie zna pan miasta? – Och, tak, w ogólnych zarysach, ale wolałem być ostrożny. – Rozumiem – powiedziała i ściszyła głos. – Jechałeś jak podrzutek w dużym mieście. Pierwszy raz powiedziała mu ty. Ale zaraz się poprawiła. – Ale nie zgubił się pan. Brawo! Słońce migotało przez liście drzewa, pod którym stali. W dżinsowej koszuli i spodniach wyglądała inaczej niż w hotelu. Sukienka pokojówki nadawała jej pikanterii pięknej dziew-czyny, na którą można zadzwonić, żeby przyszła, teraz utraciła tę pikanterię, ale jakby jej przybyło urody. Wyglądała tak młodo, że zapytał: – Masz naprawdę dwadzieścia pięć lat? – Dwadzieścia pięć? – zdziwiła się. – Dlaczego to panu przyszło do głowy? – Powiedziałaś, że jesteś o siedem lat młodsza od tej aktorki, no... – Katarzyny Lefevre. – Tak. A później, że ta stara kobieta ma trzydzieści dwa lata. Rachunek jest prosty. W koń-cu kto z nas studiował matematykę na Sorbonie? Ty czy ja? – Ja, ale to nie była Sorbona. – Poziom był niższy? – Nie – powiedziała – ale w tych sprawach matematyka zawodzi. – Czasem. – Zawsze. Jedziemy? – Tak – odparł. – Sto na godzinę. Albo lepiej dziewięćdziesiąt.Poklepała błotnik mercedesa. – Naprawdę możesz tym czymś jechać tak szybko? – Spróbuję – odpowiedział. Okazało się to trudniejsze, niż przypuszczał. Na ruchliwej, dwukierunkowej szosie, nie mówiąc już o ruchu miejskim, samochód jadący z przodu jest szybszy od wozu podążającego jego śladem, jeżeli oba chcą jechać razem i nie zgubić się. Zwłaszcza przy wyprzedzaniu po-wstają co chwila sytuacje, kiedy drugi wóz zostaje w tyle i kiedy trzeci wóz je przedziela. Nawet przy dużej różnicy mocy silników kierowca jadący z tyłu przeżywa niepotrzebne emo-cje, chyba że prowadzący zdaje sobie w pełni sprawę z sytuacji i wyprzedza tylko wówczas, kiedy jest miejsce na dwa wozy. Ewa wykazywała pod tym względem beztroskę i chociaż przy szybkości stu na godzinę nie miała zbyt częstych okazji do wyprzedzania kogokolwiek na szosie, po kilkudziesięciu kilo-metrach Kleber miał tego dosyć. Wyczekał odpowiedniej chwili, kiedy zwolniła do siedem-dziesięciu, przesunął programator automatu z D na S i ostro nacisnął pedał gazu. Trzymał wóz na trójce prawie do stu na godzinę, wtedy przesunął ponownie lewarek na D. Tylko chwileczkę, Greku – myślał, forsując obroty diesla. – Tylko krótką chwilkę. Zobaczył Ewę w tylnym lusterku i dał jej znak ręką, że będzie jechał pierwszy. Odtąd je-chali już płynnie, jak dwa konie sprzęgnięte w lejce do małego powoziku. Szybkość też mieli zbliżoną. Ściemniało się, kiedy byli w okolicach Poitiers i zjedli tam kolację w przydrożnej gospo-dzie. Nie był to nowoczesny motel, stojący okrakiem nad autostradą, żeby jadący w obu kie-runkach mogli wjechać na parking, tylko stary dom zajezdny, i należało zjechać z drogi i przejechać kilkadziesiąt metrów, żeby się zatrzymać na dziedzińcu. Był w tym już przedsmak tego, co Kleber chciał znaleźć w Charantes les Collines. Ale wnętrze w starych murach było nowoczesne, bezsensownie motelowe, bez charakteru i smaku. – Mamy luksusowe wyposażenie – powiedział gospodarz, człowieczek ze złamanym no- sem, wyglądający na eks-boksera wagi muszej. Był dumny z lokalu i kiedy skończyli jeść, przyszedł, żeby się dowiedzieć, jak im smakowała kolacja. – Przeprowadziłem remont i po-koje są ostatnim słowem wykwintu! Mimo to postanowili przenocować w gospodzie, żeby nie przyjeżdżać na miejsce w nocy. Do Angouleme było trochę ponad sto kilometrów, potem jeszcze kilkanaście. Przeszli do holu, przerobionego barbarzyńsko ze starej sieni, obwieszonego reklamami li-nii lotniczych. Na kontuarze portiera zapalała się i gasła kolorowa lampka. Gospodarz otworzył książkę w barwnej oprawie i chwilę prowadził palcem z góry w dół. – Numer sześć – powiedział. – Najpiękniejszy apartament, jakim dysponujemy. – Podniósł na nich oczy pełne życzliwości. – Pan i pani... – zawiesił głos i wyjął długopis z plastikowej podstawki, przedstawiającej samolot Boeing 747. – Potrzebne są nam dwa pokoje – powiedziała Ewa. Apartament dla szefa i jakiś pokoik dla mnie. Gospodarz wydał się tym zdziwiony. Kleber też. Ale żaden nic nie powiedział. Pokój numer sześć można było od biedy uważać za apartament, ponieważ część sypialną oddzielał od reszty ażurowy murek z kolorowych kafelków. Były więc jakby dwa pokoje. Ten drugi miał charakter poczekalni w biurze linii lotniczych. – Chwilami wydaje mi się, że to wszystko zaraz gdzieś odleci – powiedziała Ewa, kiedy zostali sami. – Proszę mi dać klucz od wozu. Przyniosę rzeczy. Tylko piżamę i przybory toa-letowe – dodała, widząc jego zdziwienie. – Nie ma sensu wyładowywać walizek. Po co ten mały typek ma się męczyć? Wróciła po paru minutach, położyła rzeczy na łóżku, dygnęła i wyszła. Tym razem nie było to zamarkowane dygnięcie, tylko zupełnie autentyczne i poważne. Rozbierając się w łazience i później leżąc w łóżku i zasypiając, myślał, że przyjdzie. Ale przyszła dopiero rano. Była w sukience pokojówki i fartuszku. W ręku trzymała tacę ze śniadaniem. – Dzień dobry panu – powiedziała, stawiając tacę przy łóżku. – Mamy piękną pogodę dziś rano. Odsłoniła okna i pokój zalało słońce. Było tak jaskrawe, że Kleber zmrużył oczy. Spo-strzegła to i zasunęła nieco storę, żeby łóżko znalazło się w cieniu. – Dziękuję – powiedział. – Bawisz się w kamerdynera? – Przecież biorę za to pieniądze. To nie zabawa. – Właśnie, pewnie chcesz dostać swoją pensję naprzód. – Och nie – zaprzeczyła. – To mi nie robi różnicy. Mimo to obliczył jej pobory za sześć tygodni, które miała przepracować przed wyjazdem na urlop. Schowała pieniądze do kieszeni fartuszka. – To naprawdę było zbyteczne. Dziękuję.W godzinę później, kiedy już wsiadali do samochodów, powiedziała: – Właściwie przez całe życie chciałam być utrzymanką. Może to moje powołanie? – I co? – zapytał.Wzruszyła z rezygnacją ramionami. – Jakoś mi to nie wychodziło. Miejscowość Charantes les Collines składa się z paru farm, rozrzuconych na stoku wzgó-rza, i kiedy jechali wolno wąską drogą, co chwila zmieniającą kierunek, jak górski strumień przełamujący się przez pagórki, przy wszystkich domach widzieli ludzi zajętych pracą albo bawiące się dzieci. Dopiero kilometr dalej albo nieco mniej niż kilometr, jednak w odległości aż nadto dostatecznej, aby sądzić, że minęli tę miejscowość, dopiero wtedy zobaczyli dom otoczony kamiennym murem. Wokół rosły wysokie drzewa, poprzez gałęzie widać było za-mknięte okiennice. Drewniana brama, szeroka i sczerniała, też była zamknięta. Kleber zatrzymał się. – Ewo – powiedział. – To jest dom.Zgasiła silnik i też wysiadła z wozu. – Jest piękny – powiedziała i wzięła go pod rękę spontanicznym ruchem, który mu sprawił przyjemność. – To jest chyba prawdziwy dom. Tylko czy to ten? Kleber wyjął klucze i otworzył furtkę. Klucz obrócił się miękko w zamku, widocznie za-mek został niedawno naoliwiony. – To on! – powiedziała Ewa i weszła na dziedziniec. Kleber przytrzymał jej furtkę i kiedy ją puścił, furtka zamknęła się sama za nimi. Zawiasy były tak ustawione, że nie potrzeba było żadnej sprężyny, po prostu furtka zamykała się sama. Dziedziniec był spory, po prawej stronie stały zabudowania gospodarcze, naprzeciw nich, na wprost bramy, stał dom. Był kamienny, stary i dobrze utrzymany. W otoczeniu zielonych drzew nie wyglądał na duży. Dopiero kiedy weszli do wnętrza, uderzyła ich wielkość sieni. Otwarte drzwi prowadziły do kuchni, wyłożonej kamiennymi płytami i też wielkiej jak sień. – Ten dom jest większy w środku niż na zewnątrz – powiedziała Ewa. Kleber uśmiechnął się. Kiedyś tak mówiono o angielskich samochodzikach, produkowa-nych przez Leylanda pod różnymi firmami. Kleber znał je w wersji Cooper Monte Carlo. Przez parę lat te wozy wygrywały wszystkie rajdy, jakie były w Europie do wygrania. Na piętrze mieściły się cztery sypialnie, na parterze odkryli jeszcze duży pokój mieszkal-ny. Pomiędzy oknami stał stary zegar, naprzeciw był kominek, też wielki i osmolony. Kanapę i komplet miękkich mebli osłaniały pokrowce z szarego płótna. Było sprane prawie do biało-ści. – To nie wygląda na chłopskie wnętrze – powiedziała Ewa, kiedy wyszli na dziedziniec. – Cokolwiek by się myślało o chłopach. Wrażenie spotęgowało się jeszcze, kiedy zajrzeli do budynku gospodarczego. Był z ka-mienia, kryty ceramiczną dachówką. Płytki miały parę odcieni ceglastoczerwonych i tworzyły przypadkowe wzory. Było to ładne i swojskie. Może zresztą łatano dach i stąd powstały te barwne plamy? Lewą stronę budynku zajmowała stajnia. Wolant ustawiony w głębi był zakurzony, ale sprawiał wrażenie pojazdu używanego. Nie był to zabytek przeszłości. Na drewnianych koł-kach w ścianie wisiała uprząż, obok stały bele słomy przykryte pustymi workami. Wciąż pachniało stajnią. – Jeszcze niedawno tu był koń – powiedział Kleber. – Tak – powiedziała Ewa i pociągnęła nosem. – Chociaż zapach stajni może się długo utrzymywać. Obeszli wolant dookoła i zobaczyli siodło, leżące na specjalnym koźle. Było to stare sio-dło, też zakurzone, ale zupełnie dobre i nie wymagające naprawy. – Nie ma żadnego chłopskiego wozu ani niczego do gospodarowania – zauważyła. – Może obok stoi traktor – powiedział Kleber. – Traktor. przyczepa, jakieś kultywatory? Prawa strona budynku mieściła garaż na dwa samochody. Na betonowej podłodze widać było plamy oliwy. W głębi, ustawiony w poprzek, stał samochód przykryty plandeką. Kleber pomyślał, że należało użyć dźwigu na kółkach, żeby go tak ustawić, ale zaraz zobaczył drzwi tuż przed maską wozu. Były to dodatkowe drzwi, pozwalające na wprowadzenie do garażu trzeciego samochodu. Unieśli wspólnie plandekę, odsłaniając maskę wozu. – Dobry Boże! – powiedział Kleber. – Wiesz, co to jest? – Nie. Coś wspaniałego? Okropnie śmieszne auto! – To jest renault z dwudziestych lat. Dwudziesty czwarty rok, może dwudziesty siódmy. Samochód stał na klockach, w oponach nie było powietrza. Był to kabriolet, lakierowany kiedyś na żółto, pewnie przemalowany parokrotnie, bo w miejscach, gdzie lakier łuszczył się, widać było zieleń. Na charakterystycznej masce renówki, tłoczonej z jednego kawałka blachy i wyglądającej jak pół odwróconej dnem do góry wanny, widniał oryginalny wielki znak fir-mowy. Wóz był zaniedbany, musiał przestać tu wiele lat, na błotnikach wystąpiła rdza, na drewnianym kole kierownicy widać było podłużne pęknięcia, aluminiowe szprosy pokrywał szary nalot. Ale był to kompletny samochód. Nawet latarnie i szkła reflektorów były orygi-nalne. Przykryli samochód plandeką, wzbijając tumany kurzu. Wyszli na dziedziniec i wówczas Ewa spostrzegła starą kobietę w czarnej sukni jadącą na rowerze ku bramie. Z daleka machała im ręką. – Matylda? – powiedziała Ewa. – Zapewne – rzekł Kleber. Kobieta ustawiła rower przy ścianie i podeszła do nich, stawiając wielkie kroki. Musiała mieć koło siedemdziesięciu lat i wyglądała jak wysuszony rzemień. – Józefie! – powiedziała i wyciągnęła do Klebera ręce. Potem niespodziewanie pocałowała go w czoło. – Nie pamiętasz mnie? Kleber patrzył w jej ciemne oczy, równie młode jak jej ruchy. – Nie – powiedział szczerze. – Nie, Matyldo – dodał, żeby złagodzić wrażenie i nadać rozmowie bardziej intymny czy rodzinny (tego nie wiedział) charakter. Roześmiała się i pogładziła go po włosach. – Miałeś trzy lata, kiedy tu byłeś ostatni raz. Trochę się pewnie zmieniłam? Byłeś z rodzi-cami u stryja Krzysztofa. Pamiętasz coś z tego pobytu? – Nie – powiedział Kleber. – Nawet nie pamiętam, że tu kiedyś byłem. Myślałem, że dziś jestem tu pierwszy raz. Matylda wyciągnęła rękę do Ewy. – Pani jest Emmą? – Nie – powiedziała Ewa. – Nawet nie wiem, kto to taki. – To dobrze – powiedziała Matylda. – Miała pani najgorszą opinię. To znaczy Emma – poprawiła się. – Mam na imię Ewa. – Będzie pani tu mieszkać? – Tak. Pan Kleber chce, żebym mu prowadziła dom. Będę tu pracowała. – Rozumiem – powiedziała Matylda. Cofnęła się o krok, jakby chciała ich oboje objąć wzrokiem. – Dzieci rosną i to jest za każdym razem niespodzianka, chociaż człowiek się tego spodziewa. Weszli do domu i Matylda usadowiła ich w wielkiej kuchni. – Myślałam, że przyjedziesz parę miesięcy temu – powiedziała. – Napijecie się po szkla neczce wina? Zeszła do piwnicy, nie czekając na odpowiedź, potem wróciła z dzbankiem wina. – Stryj Krzysztof nie mieszkał tu ostatnio? – zapytał Kleber. Stosunki między ojcem i stryjem zostały z jakichś powodów zerwane, kiedy był dzieckiem, i w domu nie mówiło się o stryju Krzysztofie. Nic o nim nie wiedział i to, że odziedziczył farmę, było niespodzianką. Stryj musiał się jednak nim interesować, świadczył o tym fakt, że Matylda wiedziała o Em-mie. Matylda wypiła spory łyk wina i zaraz dolała sobie z dzbanka. – Pijcie. Tu nie ma lepszego wina w okolicy.Wypili więc i wówczas powiedziała: – Krzysztof wydzierżawił winnice zaraz po pierwszej wojnie. Wrócił znad Marny i wy-dzierżawił wszystko, co było do wydzierżawienia. Zostawił tylko dom i wyjechał. Wszyscy myśleli, że zwariował albo że dostał odłamkiem w głowę – to się zdarzało wtedy – i dlatego nie chce uprawiać wina. – I co? – zapytał Kleber. – W pięć lat później był wielkim panem, a myśmy byli dalej chłopami. Nie wiadomo, co lepsze. Przyjeżdżał do domu, czasem na dłużej, czasem tylko na sobotę i niedzielę. Ale był ciągle przyjacielem, trzeba przyznać, że tak. Nie darł nosa. Chodziliśmy do szkoły razem i Krzysztof o tym pamiętał. Był starszy, ale miał dobrą pamięć. Wszyscy mówili mu Krzyszto-fie, jak dawniej, kiedy wrócił z wojny. Potem przebudował ten dom. Trochę i tylko w środku. Ale mieszkał w Angouleme. – Prowadził jakieś interesy? – zapytał Kleber.Matylda nalała wina do szklanek. – Robił coś takiego – powiedziała. – Ale to nie była fabryka czy bank, czy jakaś hurtownia wina. Nawet nie miał swojego biura, tylko po prostu tam mieszkał. Obracał pieniędzmi albo grał na giełdzie. W końcu trudno pytać człowieka, skąd ma pieniądze. Zwłaszcza jeżeli przedtem tłumaczyło mu się długo, że upadł na głowę. Kleber słuchał uważnie. Ewa kiwała głową. Miała rację, że dom nie był chłopską zagrodą. – Trzeba to wszystko doprowadzić do porządku – powiedziała Matylda, kiedy wypili dzban wina i kiedy Kleber uświadomił sobie, że nie było takie lekkie, jak się początkowo wy-dawało. – Tu wszystko jest na miejscu, tylko konia zabrałam do siebie. – Mamy konia? – ucieszyła się Ewa. Powiedziała „mamy” i nie uszło to uwagi Matyldy. – Tak – odparła. – Macie konia. Jeździcie konno? – Ja tak! – powiedziała Ewa. – To znaczy trochę. Zawsze chciałam mieć konia pod wierzch. Kleber nie okazał zdziwienia. – W razie czego jest wolant – powiedziała Matylda. – Jedliście coś dzisiaj? – Śniadanie. Zastanawiała się nad czymś przez chwilę, potem wstała, odsuwając energicznie krzesło. Nie było w niej nic z senności, która ich z wolna ogarniała. Spłukała szklanki nad zlewem i odstawiła je do szafy. Zlew był wielki, emaliowany na biało z niebieskim desenikiem i zaczy-nał się wysoko na ścianie czymś przypominającym tarczę herbową, odwróconą do góry no-gami. Z tego czegoś wychodził mosiężny kran. – Zjemy obiad u mnie – powiedziała, wycierając ręce w fartuch, ponieważ w kuchni nie było ręczników. – Coś zjemy i weźmiemy się do pracy. Ogarnęła wzrokiem kuchnię, ale to spojrzenie miało ogarniać cały dom. Więcej – całą po siadłość. Wychodząc, Kleber chciał wprowadzić samochody na dziedziniec. – Po co? – zdziwiła się. – Furtki też możesz nie zamykać. Szli pieszo, Matylda prowadziła rower, oparta dwiema rękami o kierownicę. Przekonali się, że było do niej istotnie blisko, paręset metrów. – Szosą jest trochę dalej – wyjaśniła – ale też niedaleko. Dom wyłonił się nagle z drzew i krzaków. Nie widzieli go przedtem, kiedy przed godziną przejeżdżali w pobliżu. Był partero-wy, niewielki i wypełniony mnóstwem mebli i przedmiotów, które od lat nie mogły niczemu służyć. Wyglądał jak skład starzyzny, w którym codzienne życie utorowało ścieżki, żeby można się było poruszać po wytyczonych trasach. Zatrzymali się w drzwiach. Matylda ruszyła przodem, żeby wskazać im, gdzie mogą usiąść. – Pamiątki – powiedziała. – Człowiek przyzwyczaja się do swego życia i obrasta rzeczami, przedmioty zastępują ludzi. Ubywa ludzi i jest coraz więcej przedmiotów, które budzą wspo-mnienia. Jak zapachy czy jak muzyka. Tutaj prawie wszystko jest bezużyteczne, ale czy mu-zyka jest bezużyteczna? Albo zapach kwiatów? Wzięła nóż, leżący na kuchennym stole. Kuchnia była obszerna, poruszanie się w niej nie nastręczało problemów. Tu była teraź-niejszość Matyldy. – To dobry nóż – powiedziała. – Nowy nóż i służy do czegoś konkretnego. Można nim obrać kartofle albo pokrajać mięso. Ale jest mniej wart od dziury w tym krześle, bo nóż moż-na zastąpić innym nożem, równie dobrym jak ten. A tę dziurę wypalił dziadek Gustaw, kiedy byłam małą dziewczyną, i to jest jedyna dziura, którą wypalił, albo jedyna, o której wiem, że ją wypalił, i nie można jej niczym zastąpić. Starzy ludzie obrastają we wspomnienia i robi się coraz ciaśniej. Zrobimy ragout w winnym sosie. – Doskonale – powiedział Kleber. – Czy mogę pani pomóc? – zapytała Ewa. – Jest trochę za mało pracy dla jednej kobiety. Umiesz gotować? Jeżeli nie, to patrz, jak to robię. Jeżeli umiesz, to też patrz, bo każda kobieta gotuje inaczej. Zajęła się kuchnią, a oni siedzieli, milcząc, i patrzyli na nią, jakby Kleber też chciał na-uczyć się gotowania. – Umiesz gotować? – zapytał Ewę. – Oczywiście – odparła. Siedzieli przy stole z długich desek, wyszorowanych do białości. Na parapecie otwartego okna leżały skorupy stłuczonego talerza. – Wyrzucę ten talerz – powiedział Kleber i wstał.Miał dosyć siedzenia w kuchni. – Chyba zupełnie oszalałeś – powiedziała Matylda. – To talerz z serwisu ciotki Julii. – To trzeba go skleić.Matylda odwróciła się od kuchni. – To nie takie proste, jak się wydaje – uśmiechnęła się. – Talerz ciotki Julii stłukła ciotka Franciszka. W ten sposób jeden talerz załatwia mi dwie osoby. Ewa zaczęła się śmiać. – Będzie ślad po sklejeniu – zauważył Kleber. – Ciotka Franciszka nie zostanie wyelimi-nowana z talerza. – Tak – powiedziała Matylda i podeszła do kredensu. – Coś w tym jest, w tym co powie-działeś. – Można będzie powiesić talerz na ścianie. Myśleli, że szuka w kredensie kleju. Ale kiedy odwróciła się ku nim, trzymała w ręku trzy kieliszki. – Wypijemy odrobineczkę koniaku dla pobudzenia apetytu – powiedziała, podkreślając słowo odrobineczkę. Były to duże kieliszki i kiedy wypili, zrobiła się nagle rzeczowa i energiczna. – Jeżeli będziecie się tu kręcili po kuchni, to nigdy nie będzie obiadu. Nie znoszę, kiedy mi się patrzy na ręce. Za domem jest ławeczka w ogródku. Obeszli dom i szli wąską alejką; Kleber objął Ewę ramieniem i poczuł, jak się do niego przytuliła. – Podoba mi się tutaj – powiedziała cicho. – Mnie też. – Jest tak, jak trzeba, żeby było. Tylko ta Matylda... te jej rupiecie... Jest świetna i przera żająca. Chwilami mam ochotę rzucić się jej na szyję, a zaraz potem chcę podpalić ten dom. Doszli do ławeczki i usiedli, prócz ławeczki był drewniany stół, wkopany w ziemię. – Tego domu nie trzeba podpalać – powiedział Kleber. Trzymał rękę Ewy i gładził jej wą-skie palce. – Przez całe lata coś człowieka wiąże z życiem. Młodość, nadzieje, pragnienia, potem jakieś upodobania, czasami bezsensowne, jakieś zbieranie znaczków czy fotografowa-nie. Zbieranie starego srebra, jest tysiąc sposobów, żeby zabić czas, i to się robi coraz waż-niejsze, kiedy człowiekowi zostaje już niewiele czasu. To brzmi paradoksalnie, ale chyba tak jest. Pewnie kiedyś sami będziemy wiedzieli, że to prawda. Coraz więcej jest wspomnień i człowiek jakby przechodzi w przeszłość. Potem jest taka chwila, może nie zawsze jest – po-prawił się – ale bywa, że człowiek zaczyna palić stare papiery. Kiedyś je odłożył, żeby do nich powrócić, jakieś listy, bilety z metra, jakieś rachunki z hoteli. Przeważnie nigdy to nie następuje, ale przychodzi czas, kiedy je rzuca w ogień. W co drugim filmie bywają takie sce-ny. Przeważnie chodzi o papiery, bo meble mało kto pali, a talerzy nie da się spalić. Więc ten stary człowiek rzuca w ogień to, co go łączy z życiem, i potem jest tylko popiół. Może chce wyręczyć następne pokolenie albo jeszcze raz chce zobaczyć te listy czy rachunki, to coś, obojętnie co, pobudzające wspomnienia. – Ma już dość samego siebie? – Być może. Ewa przyglądała się własnym nogom. Poruszała palcami i pantofel raz zsuwał się jej z pięty, raz powracał na swoje miejsce. – Pewnie to prawda – powiedziała pogodnie, kiedy skończył. – Ale jeżeli człowiek chce się otrząsnąć ze swoich spraw, nie może się zagrzebywać w cudzych. W dużym domu – po-wiedziała tak, jakby dom Matyldy również należał do Klebera – w dużym domu powyrzuca-my wszystkie niepotrzebne rzeczy, wszystkie wypalanki wuja Grzegorza. – Gustawa – poprawił Kleber. – W porządku – powiedziała – Gustawa. Jeżeli coś jest zbyteczne, nie ma powodu, żeby poniewierało się latami po domu. – Tylko nie wyrzuć renówki – powiedział Kleber. – Nie ma wartości użytkowej, ale jest warta paru nowych samochodów. I gdyby wszyscy tak myśleli jak ty, to nie byłoby starych rzeczy. Każda stara rzecz przechodzi taki etap, kiedy jest do wyrzucenia, i później nabiera wartości, jeżeli się jej nie wyrzuciło. – Pocałuj mnie – powiedziała. Po obiedzie Kleber odjechał do hotelu w La Couronne i miał w nim spędzić trzy dni, po-nieważ nie był potrzebny w czasie porządkowania domu. Popołudnie spędził spacerując po mieście, wydało mu się przyjazne i miłe. Wypił kawę w kawiarni „Cesar” i kiedy wrócił do hotelu, zadzwonił prefekt. Widocznie stryj Krzysztof był znaną osobistością, bo urzędnik wy-raził radość z powodu przyjazdu Klebera. Świadczył o tym i fakt, że właściciel hotelu zawia-domił go o przyjeździe spadkobiercy pana Krzysztofa. Nazajutrz Kleber złożył prefektowi wizytę w jego biurze i został przyjęty z wielką uprzej-mością. – Pański stryj należał do osób powszechnie szanowanych i był bardzo czynnym człowie-kiem. Łączyła nas przyjaźń przez wiele lat i mam nadzieję, że nasze stosunki będą nadal na-cechowanie życzliwością, którą darzył mnie pan Krzysztof i którą ja w pełni odwzajemnia-łem. Podobną nadzieję wyraził również Józef Kleber, potem pojechał do Angouleme, do banku, gdzie mieścił się sejf wuja. Kiedy przedstawił się urzędnikowi, ten oświadczył, że zaraz zawiadomi dyrektora. – To chyba zbyteczne – powiedział Kleber. – Ależ nie – zaprzeczył urzędnik. – Dyrektor będzie rad ze sposobności poznania pana. Dyrektor pojawił się prawie natychmiast. Był młody i sprawiał przyjemne wrażenie. Sam zaprowadził Klebera do sejfu. – Kiedyś wiele o panu czytałem – powiedział. – Od paru lat dał pan spokój? Kleber potwierdził. Fakt, że dyrektor nie rozpływał się nad zaletami stryja Krzysztofa, był przyjemną niespodzianką. Wspominał o nim z szacunkiem, ale jakby mimochodem. Stary pan już go nie interesował. Wyraził jednak nadzieję, że Kleber po przejrzeniu sejfu znajdzie czas, by zajść do niego na chwilę rozmowy. Otworzono sejf dwoma kluczami, co nie zaskoczyło Klebera, ponieważ widywał podobne sceny w kinie. Potem został sam w niewielkim pokoiku z dużą, metalową szufladą. Od góry zamykała ją klapa, którą mógł otworzyć własnym kluczem. Wewnątrz leżały paczki banknotów w banderolach i kiedy je przeliczył, okazało się, że cała posiadłość z winnicą stanowiła mniejszą część spadku. Prócz pieniędzy leżały jakieś akcje i papiery wartościowe, ale nie umiał domyślić się ich wartości. Safianowe zielone pudełko zawierało biżuterię. Nie było tego wiele. Zamknął klapę i zanim zadzwonił na urzędnika, żeby umieścić sejf na poprzednim miej-scu, siedział jeszcze chwilę, zastanawiając się, czy nie należy umieścić pieniędzy na rachunku bankowym, przynoszącym procent. Stryj Krzysztof przez kilkadziesiąt lat prowadził jakieś interesy, więc raczej obracał kapitałami, niż trzymał banknoty zamknięte na dwa klucze. Skąd więc w sejfie ta wielka suma? Ogromna, jak na skalę wyobraźni Klebera. Widocznie musiał być jakiś powód i Krzysztof wiedział lepiej, jak należało postąpić. Wstał i nacisnął dzwonek. Zamknęli z urzędnikiem sejf, potem Kleber spędził kwadrans w gabinecie dyrektora. Nie dowiedział się z tej rozmowy niczego. Na pytanie, czy stryj likwidował ostatnio jakieś interesy, dyrektor rozłożył ręce. – Być może – powiedział. – Być może, że tak. Ale nie mam żadnych podstaw, żeby to stwierdzić. Niekiedy starzy ludzie wycofują się z interesów, porządkują swoje finanse. Być może tak było. Wypił kawę z kieliszkiem koniaku i wrócił do La Couronne. Wieczór i prawie cały następny dzień tłumaczył na niemiecki Mszę niewierzących. Dykta-fon Jakuba okazał się doskonałym urządzeniem. Mógł mówić szybko i następnie przesłuchi-wać nagranie bardzo wolno. Głos zachowywał normalne brzmienie i tego nie umiał zrozu-mieć. Potem przeszedł nad tym do porządku dziennego. Sama praca była przyjemna i szło mu lepiej, niż mógł przypuszczać. Patrzył na francuski tekst i mówił to samo po niemiecku. Nie musiał tłumaczyć dosłownie i niekiedy odbiegał od oryginalnego tekstu. Parę razy wniósł nawet poprawki do pierwotnego maszynopisu. Pracując w ten sposób, mógł istotnie skończyć tłumaczenie w ciągu tygodnia. Trzeciego dnia zjadł kolację jeszcze w La Couronne, potem zabrał rzeczy z hotelu i poje-chał do domu. Dom świecił wszystkimi światłami i kiedy wjechał na dziedziniec przez szero-ko otwartą bramę, zobaczył Ewę stojącą koło garażu. Ta brama też była otwarta, samochód Ewy stał na czysto wymiecionej podłodze. Plandeka renówki była czysta i wilgotna. Pewnie została umyta szlauchem. Ustawił mercedesa obok citroena i wysiadł. – Dobry wieczór, panie Kleber– powiedziała Ewa. – Kąpiel jest przygotowana, kolację zjadł pan w hotelu. – Skąd wiesz? – zdziwił się. – Poprosiłam portiera, żeby zadzwonił tutaj, kiedy pan będzie wyjeżdżał.Chciał ją objąć, ale cofnęła się. – Dołożyłyśmy z Matyldą wszelkich starań, żeby był pan z nas zadowolony – powiedziała i zrobiła gest, jakby chciała ująć końce spódnicy przy dygnięciu, ale była w spodniach i roze-śmiała się. – Naprawdę jest czysto. – Powyrzucałaś wiele rzeczy? – zapytał. – Ho, ho... – odparła, podnosząc oczy w gorę. Musiała to być przesada, ponieważ wnętrze domu wyglądało dokładnie jak przedtem, tylko wszystko było czyste. Pokazała mu jego pokój. Ogromne łóżko było zaścielone. Przez otwarte drzwi do łazienki widać było pieniącą się wodę w wannie. Leżał już, kiedy weszła bez pukania i wślizgnęła się pod kołdrę. – Boże, jaka jestem zmęczona – powiedziała. – Aż się nie chce wierzyć, że można tak pa dać na nos. Potem przytuliła się do niego. Pogładził ją delikatnie po włosach. – Bardzo to było trudne? – Tak. Trudne i przyjemne. Matylda jest bardzo miła. Też zmęczyła się jak pies. Dopiero niedawno poszła do siebie. Ale to jest naprawdę dom. Patrzył na jej przymknięte oczy. Lampa nocna paliła się tuż obok i na policzkach miała długie cienie od rzęs. – Powinnaś zaraz zasnąć, jeżeli jesteś zmęczona – powiedział, wtedy nagle uniosła się na łokciu. – Och nie! Jestem zmęczona, ale nie w tym sensie. Tak ogólnie, nie tak jak pomyślałeś! Objęła go za szyję i w ciągu najbliższej godziny przekonał się, że miała rację. – Jesteś u siebie? – zapytała, kiedy już zasypiali. – Tak, kochanie – odpowiedział.Rano Matylda zastała ich w łóżku. – Zaraz wam przyniosę śniadanie – powiedziała. Nie próbowali protestować. Zresztą na Matyldzie nie było widać śladów zmęczenia. Była równie energiczna i szybka, jak pierwszego dnia. Zjedli śniadanie, potem długo jeszcze leżeli w łóżku, rozmawiając o domu, aż Ewa oświadczyła, że jedzie do miasteczka. – Pojadę po zakupy, rozejrzę się, potem zrobię obiad. – Ty zrobisz? – zapytała Matylda. – Tak – powiedziała Ewa. – Ja. Będzie bardzo smaczny. O drugiej.Zeszli do garażu i zapytała, czy może pojechać dużym wozem. – Oczywiście – powiedział Kleber. – Tylko on nie jedzie szybciej niż sto na godzinę. – Nie przekraczaj setki. – Mówisz to poważnie? – zapytała. – Tak. – Nie pojedzie szybciej niż sto? Kleber chwilę milczał. Odniosła wrażenie, że zastanawia się nad odpowiedzią. Tak było istotnie, ponieważ mógł mówić długo na ten temat albo odpowiedzieć w paru słowach. Wy-brał tę prostszą możliwość. – Można go rozpędzić do stu czterdziestu – powiedział. – Ale to nie będzie dla niego do-bre. To będzie dla niego za szybko. – Dla niego? – uśmiechnęła się.Bał się o nią i to było miłe, że się boi. – W tym silniku pierścienie są własnej roboty – powiedział Kleber. – Przecież to absurd! – roześmiała się. – To by musiało kosztować wszystkie pieniądze! Ręcznie robione?! Boże święty, jeszcze o czymś takim nie słyszałam. – Myślisz kategoriami dwudziestego wieku – powiedział Kleber. – Te pierścienie były do-rabiane w dziewiętnastym. I to raczej w pierwszej połowie niż w drugiej. Kiedy to mówił, podgrzewała świece żarowe. Teraz włączyła starter i jak zwykle silnik natychmiast zapalił. – Jesteś kochany! – powiedziała. – Będę jechała wolno! Cieszę się, że o mnie się trosz-czysz. – Troszczę się o samochód – powiedział Kleber i kiedy pojechała ku bramie, patrzył za nią, a potem wszedł do chłodnej sieni i słyszał swoje kroki na kamiennej posadzce. Wszedł do kuchni, nalał sobie szklankę chłodnego, białego wina i usiadł w fotelu przy oknie o małych, zabawnych szybkach, które teraz były już czyste, ale wciąż były krzywe i łamały światło i obraz wysokich drzew alei prowadzącej ku drodze. Wystarczyło poruszyć głową, żeby drze-wa też zaczynały się ruszać i giąć w różne strony, zależnie od tego, czy szyba była wypukła, czy wklęsła, w miejscu przez które się patrzyło. To było dwa lata po pierwszej książce, która uratowała i jego, i Jakuba Trevais, było parę wydań w tym czasie i wydawnictwo znowu stało na nogach. Kleber też nie miał kłopotów finansowych. Miał za to inne kłopoty, z sobą samym. Był już wówczas pisarzem i nie było na to rady, ponieważ niepodobna być pisarzem i nie mieć ze sobą kłopotów. Przez te dwa lata myślał o następnej książce, o drugiej książce. Druga książka jest ważniejsza od pierwszej. Jest to opinia powszechna, ale słuszna, w przeciwieństwie do wielu powszechnych opinii. Dwa punkty wytyczają prostą, wytyczają kierunek, dlatego dopiero ten drugi punkt odgrywa rolę. Może ta świadomość paraliżowała go i nie zaczynał pisać, chociaż wiedział dokładnie wszystko, co zamierzał powiedzieć. To miała być książka o rozmijaniu się ludzi, o niemożno-ści zobaczenia całego drugiego człowieka, tylko o widzeniu w nim oderwanych wad czy za-let, bezsensownych i pozornie niepowiązanych ze sobą. Już wtedy było niedobrze z Emmą, z każdym miesiącem było gorzej, i kiedy myślał o niej i o sobie, mimo woli myślał o książce. Ale nie miała to być powieść o nich. Któregoś wieczoru spacerował po mieście, bo nie chciał wracać do domu, wolał krążyć w tłumie przechodniów po paru śródmiejskich ulicach. Przechodził obok restauracji „Regina”, kiedy spadły pierwsze krople deszczu. Naprzeciw wyświetlano film z Brigitte Bardot. Kiedyś, jeszcze zanim zaczął pisać, miał okazję rozmawiania z nią przez chwilę. Powiedzieli sobie parę miłych słów i na tym znajomość się urwała. Z tamtej rozmowy odniósł wrażenie, że miała coś drapieżnego w twarzy. Mówiła głosem pensjonarki i to potęgowało wrażenie. Teraz z kinowego afisza patrzyła na i niego śliczna i dobra dziewczyna. Nic z tej zapamiętanej ostrości, żadnego śladu czy podtekstu. Po chwili wahania wszedł do kina i była to jedna z ważniejszych decyzji, które podjął w życiu. Wiedział o tym już po dwudziestu minutach. Kino było eleganckie i drogie, mimo to w pewnej chwili coś zawiodło w aparaturze i powstała asynchronia między obrazem i dźwię-kiem. Była nieznaczna, ale wyraźnie odczuwalna. Potem przez minutę czy dwie powiększała się, aż szmer na sali zwrócił uwagę operatora. Słychać było dźwięk talerza padającego na podłogę i tłukącego się w kawałki i dopiero w chwilę potem talerz spadał i rozlatywał się w głuchej ciszy. Widocznie operator starał się pośpiesznie usunąć uszkodzenie, bo zaraz wystą-piło zjawisko przeciwne: obraz wyprzedzał dźwięk. Po kilkunastu sekundach wróciła prawi-dłowa projekcja i wówczas Kleber miał już formułę swojej powieści i wiedział, że brak tej formuły nie pozwalał mu przez dwa lata pisać. Asynchronia. Działanie mija się ze słowem, słowo mija się z działaniem. Ci ludzie z książki będą robili wszystko, co powinni robić, i mówili wszystko, co powinni powiedzieć, tylko nie wtedy, kiedy należy to powiedzieć czy zrobić. Rozminą się ze swoim czasem i ze sobą. Miał już tytuł, kiedy wyszedł przed końcem seansu. Wielkanoc w poniedziałek. Pisał przez dwa tygodnie i wydawało mu się, że to, co pisze, jest dobre. Potem była awan-tura z Emmą. Już nie rutynowa, związana z codziennością, ale właśnie o to, że pisze, że nie ma czasu na teatr i kolację z ludźmi, których nazywała przyjaciółmi i których towarzystwo znosił tylko z trudem. Kolejny raz dowiedział się, że kulturalny człowiek ma jakąś potrzebę wymiany myśli i że od tego nie można uciekać, bo to prowadzi do wyjałowienia umysłowego. Poprzednio długie miesiące wymawiała mu, że nic nie robi. Kiedy zaczął pisać, wystąpiła z nową koncepcją. Ma pisać o określonych porach, resztę czasu powinien spędzać jak człowiek kulturalny. Po trzech dniach wsiadł do samochodu i odjechał, nie wiedząc, dokąd jedzie. Miał wów-czas małego sunbeama, tzw. sportowy kabriolet, więc samochód nienadający się do niczego prócz jeżdżenia na kort tenisowy lub do niewygodnej turystyki. Jak wszystkie sportowe sa-mochody, prócz samochodów Porsche, nie miał żadnych walorów sportowych. Był dosta-tecznie szybki, żeby się nim niebezpiecznie rozbić, ale niepomiernie wolniejszy od samocho-dów przygotowanych do jazdy wyczynowej. Sunbeam Klebera był stary i przerdzewiały, przez dziurę w przednim prawym błotniku można było poklepać oponę. Zresztą wszystko się w tym wozie sypało. Kleber przyjmował to obojętnie. Dosyć długo jeździł dobrymi samochodami i było mu wszystko jedno, czym jeździ. Na pierwszych światłach jakaś dziewczyna roześmiała się na widok sunbeama. – Ma pan fajny wózek – powiedziała. – Da pan kawałek? – Proszę bardzo – odparł Kleber. Wówczas ułamała kawałek przerdzewiałej blachy z błotnika, pomachała mu przyjaźnie rę-ką i szybko ruszyła ku chodnikowi, ponieważ światła zaczęły mrugać. Nazajutrz kupił w Karlsruhe mercedesa i kiedy usiadł za kierownicą, ucieszył się, że jest w znajomym wnętrzu. Była to radość człowieka, który po latach wraca niespodziewanie w ro-dzinne strony, do krajobrazu dzieciństwa czy młodości. Było popołudnie i jadąc w kierunku hotelu, widział na masce wydłużony, znajomy cień mercedesowskiej gwiazdy. Mercedes był starym dieslem, przejechał trzysta tysięcy kilometrów jako taksówka, ale był dobrze utrzymanym, zdrowym wozem. Mógł nim jeszcze jeździć długie lata. Miesiąc później w Ankarze miał kłopoty z uruchomieniem silnika i kiedy wreszcie silnik zaskoczył, rzucało nim na wolnych obrotach, jakby któryś cylinder nie trzymał kompresji. Mimo to pojechał dalej i przez parę dni nie miał z samochodem kłopotów. Silnik palił bez kaprysów i stabilizował się przy minimalnym dodaniu obrotów. Przejechał przez Sivas i Erzorum i skręcił na południowy zachód ku granicy syryjskiej. Je-chał wolno, wlokąc za sobą tumany pyłu po drogach i bezdrożach, kamienistych i wysuszo-nych przez słońce. Każdy kilometr oddalał go od Emmy i było mu dobrze z tą myślą. Nie mógł wiedzieć, że dopiero trzeci odjazd okaże się odjazdem udanym. Gdyby to wiedział, był-by zapewne mniej zadowolony i spokojny, ale nie uważałby tej podróży za niepotrzebny trud. Jeżeli dopiero trzecia próba miała się udać, należało bez szemrania odbyć dwie pierwsze. Nie dojeżdżając do Urfy, zatrzymał się w małym miasteczku przy kawiarence opatrzonej reklamą coca-coli. Ale reklama spełniała wyłącznie rolę daszka, rzucającego w pewnych go-dzinach trochę cienia na rozprażone blaty stolików. Wrócił do wozu i silnik nie dał się uru-chomić. Miał dobrą baterię i kręcił starterem tak długo, aż strzałka ciśnienia oleju skoczyła do trzech atmosfer. Otwierał przy tym i przymykał przepustnicę powietrza, szukając właściwego położenia. Nie dało to wyniku. Wcisnął cięgło rozrusznika i podniósł wzrok. Czarny, szczu-pły chłopak stał na chodniku przy aucie. Mógł mieć osiemnaście lat, ale równie dobrze mógł mieć trzydzieści. Był bez wieku, co rzadko się zdarza młodym ludziom. – Tylko odrobinę gazu – powiedział chłopak. – Ile pan ma lat? – zapytał Kleber. – Dwadzieścia osiem. Nie chce pan ze mną rozmawiać o samochodzie? – Przepraszam. Czasami kiedy się patrzy na starych ludzi, trudno określić, ile mają lat. Wiadomo tylko, że są starzy. Kiedy się patrzy na pana, wiadomo tylko, że jest pan młody. – Mam dwadzieścia osiem lat – powtórzył chłopak. – Nie pali? – Nie. – Mogę spróbować? Kleber ustąpił mu miejsce za kierownicą, ale silnik i tym razem nie zapalił. Chłopak wyłą-czył stacyjkę i wysiadł. – Przeholujemy go do warsztatu – powiedział. – W najlepszym razie to zawory. – Pan jest mechanikiem?Chłopak skinął głową. – Mam warsztat. – Miałem szczęście, że na pana trafiłem – powiedział Kleber. – I tak każdy by pana do mnie skierował. Robię diesle Mercedesa. Proszę zaczekać, zaraz podjadę wozem. – Tego wozu nie można holować – powiedział Kleber. – Ma automatyczną transmisję. – Przecież widzę – powiedział chłopak. – Ale to niedaleko. Będziemy wolno jechali. Odszedł i po paru minutach podjechał dziwnym samochodem. Był to stary sportowy mer-cedes, z silnikiem wymienionym na dieslowski i paroma dodatkowymi napisami, umieszczo-nymi na pokrywie bagażnika, które częściowo powinny się były wykluczać. – 280 SL, disel automatic – przeczytał półgłosem.Chłopiec nic nie powiedział, tylko uśmiechnął się porozumiewawczo.Warsztat był za rogiem najbliższej uliczki. Na drzwiach drewnianego baraczku przybita była emaliowana tablica z mercedesowską gwiazdą i napisem: „Mercedes diesel service”. Wewnątrz porozrzucane były części silników i podwozia, na stole warsztatowym leżał orygi-nalny klucz do wtryskiwaczy i parę kluczy wyraźnie własnej roboty. – Tym pan pracuje? – zapytał Kleber. – Tak – odpowiedział chłopak.W trzech cylindrach było po czternaście atmosfer, w czwartym trzy. – Trzeba robić silnik – powiedział Kleber. – Czy pan... Czy ma pan tu części zamienne? Tuleje, tłoki, panewki? Chłopak przysiadł na błotniku i wycierał ręce szmatą. – Ma pan za dużo pieniędzy? – Nie. – Jeszcze nie widziałem człowieka, który by miał za dużo pieniędzy – powiedział. – My-ślałem, że pan będzie pierwszy. Ale czas pan ma? – Nie śpieszy mi się – powiedział Kleber. – Tu się nikomu nie śpieszy. Czyli mamy normalną sytuację. Chłopak mówił swobodnie po francusku, ale akcent miał jakby włoski i kiedy mówił, Kle-ber przypominał sobie akcent włoskiej aktorki Alidy Valli. – Pan jest Turkiem? – zapytał. – Nie – powiedział chłopak. – Jestem Grekiem i mieszkam w tym cholernym kraju nie wiadomo dlaczego. A pan tu po co przyjechał? Kleber zastanowił się. – Jeżeli można tu nie wiadomo dlaczego mieszkać, to można nie wiadomo dlaczego przy-jechać. – Można, ale nie warto – powiedział chłopak. – Nazywam się Konstanty Papandopulos. – Właśnie – rzekł Kleber. – Jeszcze się nie znamy. Jestem Józef Kleber. Grek wykręcał komorę wstępnego spalania z pierwszego cylindra. Spojrzał na Klebera i nic nie powiedział. Potem wykręcił pozostałe trzy komory. – Lubią pękać w tym miejscu koło przewężenia – powiedział i kolejno oczyścił je na elek trycznej szajbie z miedzianego drutu. Ale komory były w porządku. Wrzucił je do tekturowego pudełka i wytarł ręce. – Pan jest naprawdę Józef Kleber? – zapytał. – Naprawdę.Grek pokręcił z niedowierzaniem głową. – No więc... – powiedział. – No więc naprawdę nigdy nie myślałem, że będę panu robił wóz. To jest dopiero śmieszne! I nawet nie mam komu tego powiedzieć. Chyba że ktoś znowu przyjedzie jak pan. Spojrzał przez otwarte drzwi na ulicę. Była senna, ale jednocześnie ruchliwa, co teoretycz-nie wydaje się trudne do pogodzenia. Po prostu było wielu sennych ludzi na ulicy. Dotyczyło to również wojskowych i policjantów. – Wielu ludzi chodzi tu w mundurach – powiedział Kleber. – Tutaj to nie są mundury – powiedział Grek. – To jest liberia. Tylko pan o tym jeszcze nie wiedział. A oni nie dowiedzą się nigdy. Znowu zajął się wozem i Kleber patrzył z osłupieniem, jak przy odkręcaniu przewodów pompy skrzyni biegów podstawia pod nie małą blaszankę, żeby nie zmarnować odrobiny czerwonego oleju, spływającego z końcówek. – Nie ma pan oleju do automatycznej skrzyni? – zapytał. – Mam – powiedział Grek. – Sam jeżdżę na automacie. Naprawdę niech się pan o nic nie martwi. Uśmiechnął się do Klebera. Był spokojny i pewny siebie. – Mamy tu wszystkiego pod dostatkiem. – To pójdę się przejść po mieście – powiedział Kleber. – Nie radzę– powiedział Grek. – Będzie mnie pan potem przynaglał, żebym prędzej koń-czył robotę. Miasteczko przypominało dziesiątki innych, przez które Kleber przejeżdżał. Chwilę space-rował po wąskich uliczkach z krzywymi chodnikami i ostrym, kamiennym brukiem. Prawie wszyscy mężczyźni mieli za krótkie rękawy przy kusych marynarkach, niektóre kobiety były zakwefione. Wszedł na bazar i wmieszał się w tłum, tłoczący się w wąskich przejściach mię-dzy drewnianymi budkami i sklepikami. W tym bazarowym gwarze poczuł nagle, że ma tego dosyć. Gruntownie i na zawsze. Że odbywa podróż nie tylko w przestrzeni, ale i w czasie i że sto lat temu musiało tu być podobnie. Nie chciał takich podróży! Tej nocy przenocował w mieszkaniu Greka, które w przeciwieństwie do warsztatu było czyste. Przy kolacji Konstanty Papandopulos opowiedział, jak sobie wyobraża remont silnika. – Panewki na wale są w porządku, prócz jednej. Mam taką używaną, będzie w sam raz. Józef Kleber skrzywił się. – Będzie dobrze – powiedział Grek. – Niech się pan nie przejmuje. Tuleje cylindrowe trze-ba wyrzucić, wprasuję zamiast nich tuleje Leylanda. Przetoczy się tuleje na wymiar tłoków, tłoki zostaną, zregeneruję rowki i dorobię pierścienie. Silnik będzie dobrze chodził, tylko niech pan nie przekracza stu na godzinę. Sto może pan jechać dzień, noc, dzień, noc i jeszcze raz to samo. Ale nie szybciej. Te moje pierścienie nie sprężynują jak oryginalne. I trzeba po- woli silnik docierać. Sześć tysięcy kilometrów. Albo osiem. Im dłużej, tym lepiej. Kleber słuchał w milczeniu. Czasami przez grzeczność kiwał potakująco głową. Potem uświadomił sobie, że Grek może to zrozumieć opacznie, ponieważ Turcy kręcą głową na znak zgody, a kiwają, gdy chcą czemuś zaprzeczyć. – Tak – powiedział. – Oczywiście. – I znowu kiwnął głową, żeby wyjaśnić znaczenie tego ruchu. Było to chyba zbyteczne. Gdyby mógł wsiąść do samolotu, po dwóch godzinach byłby znowu w dwudziestym wieku, w cywilizowanym świecie, do którego przywykł, nie zdając sobie z tego, sprawy, i za którym nagle zatęsknił. Sto lat w dwie godziny. Może nie sto, może tylko osiemdziesiąt, dużo lat w ciągu dwóch godzin. W szkole na fizyce otarł się o teorię względności, nawet przeczytał jakąś popularną książkę, ale nigdy nie potrafił zrozumieć, dla-czego jeśli człowiek polata sobie przez parę dni czy tygodni z szybkością światła, to po po- wrocie okaże się, że na ziemi minęło nieporównanie więcej czasu. Tu wystarczyłby samolot dla przeżycia czegoś podobnego. Byle wylądował gdzie indziej. Po kolacji Grek wrócił do warsztatu, a Kleber zasnął. Kiedy obudził się, Greka już znowu nie było. W trzy dni później Kleber odjechał z miasteczka tą samą drogą, którą do niego wjechał. Był wczesny ranek, całą poprzednią noc silnik już wbudowany do mercedesa pracował na wolnym obrotach. – Musi pochodzić kilkanaście godzin – wyjaśnił Grek. – Niech się dociera. Potem zmienię mu olej i wkład filtra i będzie pan mógł jechać. Po dwóch tysiącach proszę zmienić olej ponownie. Olej i filtr – dodał. – Tak – powiedział Kleber. – Rozumiem. Stali przy samochodzie. Silnik pracował cicho i równo, co wydawało się Kleberowi cu-dem, ponieważ widział, w jaki sposób Grek regulował końcówki wtryskiwaczy, posługując się prymitywnym przyrządem własnej konstrukcji i roboty. Tego wieczoru zapytał Papandopulosa, dlaczego nie wyjedzie z miasteczka. Ten uśmiech-nął się bezradnie. – Jest pan świetnym monterem, wszędzie na świecie... – urwał, ponieważ zrozumiał, że to, co mówi, jest bez sensu. Wystarczyło powiedzieć myśl głośno, żeby to dotarło do świadomo-ści. Czasami coś się wydaje sensowne, dopóki nie powie się tego na głos. Chwilę patrzyli na siebie nad butelką greckiego wina, która stała między nimi na stole. – Wszystko, co umiem, jest coś warte tutaj – powiedział Grek. – Nie jest nic warte w warsztatach, gdzie się wymienia zespoły, gdzie są części zamienne. Jestem dobry tutaj, bo tutaj stoi czas. O godzinę lotu odrzutowcem stąd jestem nikomu niepotrzebny i nieprzydatny. Nalał wino do szklanek i kiedy wypili, powiedział: – Rozumie pan, jak jest ze mną? – Tak – powiedział Kleber. – Ale pan nie lubi tego kraju. – Nie lubię. Ale bywa tak, że człowiek nie lubi swego kraju i mimo to jest to jego kraj. Ro-zumie pan to? – Nie – powiedział Kleber. – Nie rozumiem. Ale wierzę, że tak może być. – Nawet na pewno – rzekł Grek. – Jeżeli tak jest, to znaczy, że to jest możliwe. Tę drugą książkę Kleber skończył w Austrii, w wiejskiej gospodzie obok Salzkammergut, właściwie napisał ją tam prawie całą, ponieważ w chwili przyjazdu miał zaledwie kilkadzie-siąt stron maszynopisu. W drodze z Turcji odkrył niespodziewanie uroki wolnej jazdy, ko-niecznej przy docieraniu zmontowanego przez Greka silnika. Pogoda była piękna, jechał z otwartą klapą w dachu, nie przekraczając sześćdziesięciu kilometrów na godzinę, i wszystkie samochody na szosie mijały go tak, że czuł niekiedy wyraźnie, jak fala powietrza kołysze jego wozem. Było mu z tym dobrze, a kiedy po dwóch tysiącach kilometrów zmienił olej, było go dokładnie tyle, ile w chwili wyjazdu od Greka. – Proszę napisać, czy pali olej – powiedział Papandopulos, kiedy odjeżdżał sprzed warsz-tatu. Napisał więc krótką kartkę: Nie pali oleju! Pozdrowienia! Józef Kleber. W następnych dwóch latach napisał jeszcze parę takich kartek do Greka. Dopiero wysyła-jąc trzecią, podał swój adres. Wówczas otrzymał odpowiedź, równie zwięzłą albo nawet bar-dziej lakoniczną: No więc! Papandopulos. To wszystko mógł Kleber opowiedzieć Ewie, kiedy jechała do miasteczka, ale opowiedział jej to dopiero wieczorem, kiedy siedzieli na ławce za domem i obracali w ręku szklanki wina, które było ich winem, z ich winnicy, i było przejrzyste i chłodne albo tak się im przynajmniej wydawało, ponieważ wieczór był ciepły. – Myślałam, że się o mnie boisz – powiedziała, kiedy skończył. – Nie o samochód, tylko o mnie. Uśmiechnęła się. Była ważniejsza od samochodu, mimo wszystko tak, i wiedziała o tym. Opowiedział jej uśmiechem i pogładził po ręku. Obok stały napełnione szklanki i musiał uważać, żeby ich nie potrącić. – Zobacz – powiedziała wówczas i zsunęła spódnicę. Wysoko na lewym udzie zobaczył siniec wielkości śliwki, ale o barwie znacznie jaśniejszej. – Zachowywałeś się w nocy jak jaskiniowiec, teraz wróciłeś do współczesności. Odbyłeś kawał drogi w czasie, nawet bez samolotu. Kiedy mówiłeś o samochodzie dziś rano, byłeś pewnie w połowie drogi. Dotknął sińca końcami palców. – Ja to zrobiłem? – A kto? – zdziwiła się. – Matylda? Matylda jest dla mnie bardzo uprzejma. – Widocznie w pewnych sprawach czas stoi w miejscu – powiedział Kleber. – Przepraszam. – Przykro ci? – Tak – odpowiedział.Pogładziła go po policzku. – Piłam kawę w La Couronne. Tam jest gospoda i taka barierka przy wejściu na taras. Ude-rzyłam się o barierkę. – Naprawdę? – ucieszył się. – Tak – powiedziała. – Pojedziemy tam jutro na obiad i będziesz mógł przymierzyć mnie do barierki. Będzie dobrze pasowała. – Masz już dosyć gotowania? – zapytał. – Znudziło ci się? – Och, nie! – odparła. – Jest cudownie w tej wielkiej kuchni. Robię tu dokładnie to, co chciałam robić całe życie. – Myślałem, że masz dosyć. – Nie. Nazajutrz pojechali do La Couronne po południu, ponieważ Ewa uparła się, że jednak obiad będzie w domu. Może chciała rozwiać podejrzenia Klebera, może naprawdę bawiło ją to gospodarowanie, tego nie wiedział. Ale raczej chciało się jej gotować. Kiedy była w kuchni zajęta obiadem, przesłuchał w swoim pokoju niemiecką wersję Mszy niewierzących. Nie miał ochoty opowiadać Ewie o tej pracy. Jeszcze nie teraz. Ale był o pię-tro wyżej od niej i dzieliły ich skrzypiące schody. Mógł przerwać pracę, kiedy usłyszy, że idzie. Tak też zrobił. – Już jest obiad – powiedziała i spostrzegła dyktafon. – Co to takiego? – zainteresowała się. – Coś w rodzaju magnetofonu – wyjaśnił. – Taki kieszonkowy przyrząd do dyktowania. Ten kieszonkowy dyktafon był jednak wbrew nazwie dosyć duży. Obejrzała go, kręcąc głową. – Chyba dla kangura? – Dlaczego dla kangura? – zdziwił się. – Kangur ma dużą kieszeń. Zjedli obiad, tak dobry jak poprzedniego dnia, potem pojechali do La Couronne, żeby na-pić się kawy w gospodzie. Mieściła się przy centralnym placu miasteczka. Budynek był obrośnięty winem. Przed wejściem stały stoliki z marmurowymi blatami i ozdobnymi nogami z lanego żelaza. Nazy-wało się to tarasem, ponieważ stoliki ustawiono nie na chodniku, tylko na niewielkim pod-wyższeniu z kamiennych płyt. Przed „Cesarem”, bo tak się gospoda nazywała, parkowało parę samochodów. Przeważnie były to typowo wiejskie renault 4. Kleber zauważył jednak wśród nich samochód, który go wyprzedził na szosie, kiedy wracał z banku w Angouleme. Przypominał słup ogłoszeniowy, oblepiony barwnymi plakatami. Na kołach z lekkiego stopu zamontowane były szokująco szerokie opony, dwie chromowane rury wydechu miały średni-cę szklanki. – Rajdowy samochód – powiedziała Ewa. – Coś jakby tak – zgodził się Kleber. – Piątka turbo. Właścicielem samochodu był zapewne młody człowiek siedzący opodal. Szczupły, łysieją-cy blondyn przyglądał się im z wyraźnym zainteresowaniem, ale odwracał wzrok, kiedy spo-tykali się oczami. Ewa nałożyła okulary. – Pewnie mnie bierze za Katarzynę Lefevre – powiedziała. – Niech się trochę pomęczy. Taras „Cesara” stanowił centrum towarzyskiego życia La Couronne. Mieszkańcy mia- steczka siadywali tu nad szklankami wina albo grali w karty. Wieśniacy z pobliskich farm prowadzili hałaśliwe rozmowy i wówczas powstawał gwar nieomal bazarowy, żeby nagle ucichnąć, kiedy rozmowa schodziła na tematy wymagające dyskrecji. Niekiedy dotyczyło to zapewne kobiet, bo często taka cicha wymiana zdań kończyła się ogólnym wybuchem śmiechu. Było tu swojsko w „Cesarze” i Ewa z Kleberem jeszcza parę razy odwiedzili gospodę. – Widuje się te same twarze – powiedziała za którymś razem. – To lokal stałych klientów. – Oczywiście. Przecież zaczynamy już do nich należeć. – I oni, ci wszyscy, patrząc na nas, myślą sobie: znowu ta para z mercedesa? – Chyba tak – powiedział Kleber. Wstali od stolika, kiedy na parking wjechał sportowy renault. Łysiejący właściciel wysiadł z wozu i chwilę przyglądał się im z wyraźną, jakby manifestacyjną uwagą. Miało to pewnie znaczyć: patrzę i nie wierzę oczom! Ruszył zdecydowanie w ich kierunku. – Zaraz poprosi mnie o autograf tej dziwki! – powiedziała Ewa. – Być może – przyznał Kleber. – I dostanie! Napiszę mu tyle duserów, że przez resztę życia będzie chodził na wszystkie jej durnowate filmiki! Niech się męczy. Młody człowiek istotnie zatrzymał się tuż przed nimi. – Przepraszam – powiedział. – To nieprzyzwoite, że państwa zaczepiam, ale czy to pan Jó-zef Kleber? – Tak. Młody człowiek był wyraźnie przejęty. – Nazywam się Marceli Wainstock – powiedział, potrząsając oburącz ręką Klebera. – Pro-szę mi wierzyć, że uważam za wielką radość tę chwilę! Podziwiałem pana zawsze i teraz nie oparłem się pokusie, żeby to panu powiedzieć. – Jest pan bardzo miły. Dziękuję. – Już raz państwa tu widziałem, ale nie byłem pewny, czy to pan. I nie śmiałem się zapy tać. Spojrzał na Ewę i puścił dłoń Klebera. – Proszę mi wybaczyć – powiedział – ale to był dla mnie naprawdę wstrząs. Pan Kleber w „Cesarze”! Ewa wyciągnęła do Wainstocka rękę. – Och, to przecież zrozumiałe. Zresztą – uśmiechnęła się – przypuszczałam, że przyjdzie i na mnie kolej. Wainstock pocałował ją w rękę. Spojrzała na Klebera. Nie rozumiała zupełnie, co się dzieje. – Już państwo wychodzą? – zapytał Wainstock. – Tak. – To ogromnie żałuję.Spojrzał na swój samochód, potem na Klebera. – Zna pan te wózki? – Z widzenia – odpowiedział Kleber. – Widziałem pana któregoś dnia na szosie. Wyprze-dził mnie pan i tylko powietrze zaskowyczało. Wainstock roześmiał się. Nagle przyszedł mu pomysł, bo spojrzał na Klebera oczami peł-nym oddania. – Gdyby pan zechciał kawałek się przejechać tym wozem, to byłbym szczęśliwy. Ciekaw jestem, co pan o nim powie. Wszystko razem było zabawne i sprawiało Kleberowi przyjemność. Tamten okres był do-brym okresem, niezależnie od wszystkiego. – Dobrze – powiedział. – Zobaczymy, jak to chodzi. Wsiedli do samochodu i Ewa powie-działa: – Tylko nie jedź za szybko. Takie samochody mają straszne przyśpieszenie. Wyjechali wolno z parkingu i potem równie wolno pojechali w kierunku Charantes les Collines. – Można kręcić osiem tysięcy – powiedział Wainstock. Kleber skinął głową. – Tu jest ładne wzniesienie w kierunku naszego domu. Parę ładnych zakrętów, dwa ostre i wszystko w otwartym terenie. Dobra trasa na odcinek specjalny, tylko krótka. – Państwo tu mieszkają? – Mam tu dom – powiedział Kleber. – Cudownie – ucieszył się Wainstock.Pewnie miał na myśli, że będą mogli widywać się częściej.Wjechali na szczyt i tam Kleber wysadził pasażerów. – Zjadę na dół i spróbuję podjechać pod górę. Patrzyli za nim, kiedy wracał, przejeżdżając wolno wiraże. Cały stok wzniesienia był dobrze widoczny. – Ładnie tu – powiedziała Ewa, bo nie wiedziała, co powiedzieć. Nadal nie rozumiała sy-tuacji, było coś dziwacznego w tym wszystkim, co się działo. – O tak – powiedział Wainstock, nie odrywając oczu od wozu, który właśnie zawracał na dole. – Bardzo malowniczo. Samochód zwrócił i ruszył pod górę, wydawało się, równie wolno jak przedtem. Ewa ob-serwowała to z umiarkowanym zainteresowaniem. Nagle silnik ryknął pełnym głosem i w czystym, wieczornym powietrzu wydawało się jej, że widzi przez chwilę strumień spalin za samochodem. Potem to wrażenie minęło. – Boże! – zawołała i chwyciła Wainstocka za ramię. Kolorowy samochodzik wszedł w wiraż z szybkością prowadzącą niechybnie do katastrofy i nagle zaczęło się dziać coś niezrozumiałego. Tył wozu zaczął wyprzedzać przód po więk-szym łuku i renówka przeleciała przez zakręt z kołami skręconymi w odwrotną stronę. Z za-krętu wyszła już prosto i szła ostro ku następnej krzywiźnie. – Przecież on się zabije – powiedziała Ewa.Nadal trzymała Wainstocka za ramię, wpijając palce w jego tweedową marynarkę.Pogładził ją po dłoni, nie odrywając oczu od samochodu. Wóz przejechał jeszcze trzy za- kręty poślizgiem i gang silnika to przycichał, to wzmagał się i wówczas przypominał brzę-czenie potężnego komara, kiedy obroty dochodziły do granicy przerolowania. Po tym czwartym zakręcie Kleber zwolnił i ostatnie paręset metrów przejechał z szybko-ścią mercedesa. – Boże – powiedziała Ewa. – To było straszne.Dopiero wtedy Wainstock spojrzał na nią. – Jest nadal świetny. Nie widziała go pani na rajdach? – Na rajdach? – zapytała i oczy miała pełne zdziwienia. – Nie przekracza stu na godzinę. – Dziesięć lat temu był w pierwszej piątce kierowców rajdowych świata. Może w pierw-szej trójce. Potem nagle wycofał się ze sportu. Jeździł w fabrycznym zespole Mercedesa. Zresztą teraz widziała pani, jak jeździ. Kleber podjechał, zaciągnął ręczny hamulec i wysiadł, zostawiając silnik na chodzie. Na wolnych obrotach wydawało się, że się krztusi i rzuca wozem na boki. Przy dodaniu obrotów to mijało. – To było okropne – powiedziała Ewa. – Umierałam ze strachu. Przy pierwszym zakręcie myślałam, że będzie nieszczęście. Kleber uśmiechnął się, sprawiał wrażenie zażenowanego. Z radością przeszedł ostro parę wiraży, teraz czuł się jak chłopak, który popisywał się przed otoczeniem. Nie znosił takich popisów, rajd to było co innego, tam było dokładnie wiadomo, dlaczego kierowca szybko jedzie. – Chcesz mieć taki samochodzik? – zapytał Ewę. – Nie – odpowiedziała. – Samochód powinien mieć pierścienie własnej roboty.Wainstock spojrzał na nią ze zdziwieniem. Potem przeniósł wzrok na Klebera. – Wspaniale pan pojechał. – Poprawnie – powiedział Kleber. – Nigdy nie jeździłem z przednim napędem, ale to dobry wóz. Można tym jeździć. – Czemu pan przestał startować? – Jakoś tak to się złożyło. To nie była jedyna przyczyna, że dałem spokój. Chociaż być może...? – Byłeś dobry? – zapytała Ewa. – Nie. Wainstock roześmiał się. – Naprawdę – rzekł Kleber. – I niech pan już zgasi silnik. Sam człowiek najlepiej wie, jaki jest. Zawsze byli lepsi ode mnie. – Nie wygrywałeś rajdów? – Niekiedy. – Ale zawsze był pan blisko pierwszego, nawet jeżeli pan przegrywał. W pierwszej piątce, w pierwszej trójce. – W dziesiątce też. Ale byłem pożyteczny w zespole. – No – powiedział Wainstock. – W tych latach, kiedy pan jeździł u Mercedesa, wygrywali-ście zespołowo mistrzostwa Europy. I nie rozbijał pan wozów, kto jak kto, ale pan był zawsze na mecie. – Pojedziemy z powrotem – powiedział Kleber. Tym razem Wainstock usiadł za kierownicą, ale zjeżdżał dostojnie w dół ku La Couronne, wyraźnie naśladując Klebera. – To, że nie rozbijałem wozów, to była wada, nie zaleta. To mi wypominano i miano mi to za złe. Żeby wygrać rajd, trzeba dwa razy rozbić wóz w innym. I to jest proste. Zakręt można przejechać, powiedzmy, z szybkością osiemdziesięciu na godzinę. Osiemdziesiąt jeden wy-rzuca z trasy. Przy siedemdziesięciu dziewięciu przegrywa się odcinek. A odcinek ma wiele zakrętów. I trzeba umieć zdjąć nogę z gazu, kiedy trzeba. – Umiałeś to? – zapytała Ewa. – Tak – powiedział Kleber. – Trzeba umieć parę rzeczy, jeżeli jeździ się poważnie. Trzeba umieć spać w wozie i to nawet po parę minut, jeżeli się da. – I prowadzić? – Nie. Wtedy prowadzi pilot i trzeba natychmiast zasnąć, bo szkoda każdej minuty. I nie trzeba mieć wyobraźni. – To ułatwia zasypianie – powiedziała Ewa. – Miedzy innymi i to też. Pewnie miałem za dużo wyobraźni i jechałem raczej siedemdzie-siąt dziewięć niż osiemdziesiąt. Ci, co jechali osiemdziesiąt, popełniali niekiedy błąd, robiło im się osiemdziesiąt jeden i w rezultacie czasami było pusto przede mną. Ale tylko czasami. – Wygrał pan Akropolis i Monte Carlo – powiedział Wainstock. – W Monte Carlo klasę.Podjechali pod „Cesara”. – I nigdy się nie stuknąłeś? – zapytała Ewa. – Owszem – powiedział Kleber. – Raz tak. Potem bałem się jeździć. Dosyć długo to trwało i nagle przeszło. – Bez powodu? – Bez. Po prostu przestałem się bać. Któregoś dnia to minęło. Ale przed wypadkiem też się bałem. Z rachunku prawdopodobieństwa wynikało, że powinienem się trzasnąć. – Gdzie to było? – zapytał Wainstock. – Nie umiem sobie przypomnieć.Kleber roześmiał się. – To było na ulicy. W normalnym ruchu miejskim. Wjechałem w bagażnik jakiegoś pana na światłach. Było to zabawne wspomnienie. Wtedy ten pan wyskoczył z samochodu. „Niech się pan nauczy jeździć!” – wołał. Podszedł bliżej i poznał Klebera, który wówczas był dość znany z fotografii zamieszcza-nych w prasie. Skończyło się wspólnym obiadem, który zjedli w Stuttgarcie na szczycie wie-ży telewizyjnej. Tych szczegółów Kleber już nie opowiedział. – Mam nadzieję, że jeszcze się tu spotkamy – powiedział Wainstock, kiedy wsiadali do mercedesa. Wtedy Ewa powiedziała, że może ich odwiedzić, jeżeli będzie miał ochotę przejechać się pod górkę do Charantes les Collines. Przyjechał po dwóch dniach wozem pełnym kwiatów, z plikiem ilustrowanych magazy- nów samochodowych i butelką koniaku bez żadnej etykiety. – To dobry koniak – powiedział. – Nie wygląda ładnie, ale jest dobry. Proszę mi wierzyć, że tak. Był to doskonały koniak i kiedy chwalili go, obiecał, że przywiezie skrzynkę. – Trzeba tu trochę pomieszkać, żeby go dostać. Ale mam parę skrzynek. Został do wieczoru i w czasie kolacji dowiedzieli się, że prowadzi przedstawicielstwo Re-anulta w Angouleme. Kleber, który przez cały czas robił wysiłki, żeby nie rozmawiać o sa-mochodach, i osiągnął nawet jakiś sukces w tych staraniach, zaprowadził Wainstocka przed odjazdem do garażu i pokazał mu stary wóz stryja Krzysztofa. Ten Marceli, oszalały na punk-cie samochodów, był przecież miłym człowiekiem, życzliwym i rwącym się do okazania im jakiejś uprzejmości. Był zadatkiem na przyjaciela i Kleber czuł to, chociaż widzieli się drugi raz w życiu. Teraz mógł mu sprawić radość. Na widok starego renaulta Wainstock wpadł w zachwyt. Kleber nie zawiódł się. Oszalały Żyd Wainstock – myślał, patrząc, jak Marceli ogląda samochód. – A meszugene katz. Marceli położył się na plecach i wpełzł pod renówkę. Nie było to trudne, była wysoko za-wieszona, jak wszystkie samochody tego okresu, i jeszcze stała na krzyżakach. Wstał zaku-rzony, ze smugami smarów na rękach. – Skąd pan to ma? – zapytał. – Stał tu pod plandeką – powiedział Kleber. – Pewnie długo. Otworzyli maskę. Silnik był brudny, ale wszystko było na miejscu. Wainstock znalazł kor-bę, leżącą na podłodze, tak jak ją zostawiono wiele lat temu. Wał dawał się obracać, na korbie czuło się wyraźnie kompresję poszczególnych cylindrów. – Trzeba go rozebrać do ostatniej śrubeczki – powiedział Marceli, odkładając korbę na miejsce. – Tych wozów jeszcze nie zżerała korozja. Miały dobrą blachę, trzeba przyznać. – Patrzył na silnik i miał wyraz twarzy smakosza, przyglądającego się ulubionej potrawie i wią-żącego serwetę pod brodą. – Pochromujemy każdy łeb śruby, blok, latarnie, zrobimy z tego cacko! Kleber pokręcił przecząco głową. – Nie chce pan odbudować tego wozu?! – Owszem, ale nie tak. To nie był luksusowy samochód i powinien wyglądać jak w dwu-dziestym szóstym czy w dwudziestym ósmym roku. – W dwudziestym szóstym – powiedział Wainstock. – Dokładnie tak jak w chwili, kiedy wyjechał z Billancourt. To ma być samochód z tego okresu, normalnie sprawny samochód, nie ozdoba na choinkę. Blok i łby śrub trzeba przepia-skować, żeby wyglądały na nowe, ale chromowanie spaskudzi wóz. Lakier, gdzie był lakier, skóra, gdzie była skóra. I nie żaden safian – uśmiechnął się do Wainstocka. – Gruba, porządna skóra, która potem wyciera się, traci kolor i zaczyna prześwitywać. Zresztą widzi pan, jaka jest. Wainstock słuchał, kiwając głową. – Pewnie pan ma rację. Pozwoli mi pan przy tym popracować? Zaczął snuć plany odbudowy renaulta. Można zabrać wóz do warsztatów w Angouleme i tam go robić albo rozebrać go na miejscu, tu w garażu, zdjąć karoserię z ramy, wybudować silnik i zawieszenie i zabierać poszczególne zespoły do renowacji. Był podniecony. Miał w perspektywie pasjonującą pracę i powód do bywania w Charantes les Collines. Jego stosunki z Kleberem nagle uległy zacieśnieniu. Odjechał, kiedy zrobiło się ciemno. Księżyc był w nowiu i kiedy się patrzyło w górę, wi-dać było tylko gwiazdy, wyglądające jak dziurki przekłute szpilką w czarnej zasłonie, od-dzielającej ciemność od światła. Słyszeli ryk silnika, potem obroty nagle zmalały, widocznie Wainstock przypomniał sobie słowa Klebera o umiejętności zdejmowania nogi z gazu. Wyraźnie przechodził do wyższej formy snobizmu samochodowego. – Miły i trochę zwariowany człowiek – powiedziała Ewa, kiedy pozycyjne światła wozu znikły im już z oczu i tylko daleko na szosie do La Couronne widać było łunę reflektorów. – Tak – powiedział Kleber. – Jeżeli Żyd jest zwariowany, to jest już zwariowany naprawdę. Życie w domu zaczynało się normalizować. Już nie wszystko było nowością, chociaż któ-regoś ranka pojawił się koń. Rano jak co dzień Matylda przyjechała na rowerze, ale w ręku trzymała uzdę. Obok roweru biegł koń. – Pomyślałam, że może chcecie mieć go z powrotem w stajni – powiedziała. – Jest siodło i wolant. Nie musicie tłuc się wszędzie samochodem. Nazywa się Cesar. – Koń? – dziwiła się Ewa. – Jak gospoda w La Couronne. – Dlatego tak się nazywa – powiedziała Matylda. – Jeżeli pan Krzysztof gdzieś jeździł wolantem, to właśnie do „Cesara”. Kiedy wsiadał do wolantu, był już jakby jedną nogą w gospodzie. – Często tam jeździł? – zapytał Kleber. Wciąż prawie niczego nie wiedział o tym stryju. – Często nie. Czy pan Krzysztof w ogóle cokolwiek robił często? Ale w ostatnich latach chyba tak. Kiedy człowiek robi się stary, to albo ucieka do świata, albo szuka przyjaciół, je-żeli ich ma. Krzysztof miał przyjaciół – zamyśliła się. – Chyba wszędzie, w „Cesarze” też. Już mówiłam, że nie darł nosa. Więc w ostatnich czasach jeździł częściej niż dawniej. Może miał więcej czasu po prostu? Ewa cieszyła się z konia. Kleber był ostrożniejszy. – Koń to wielki kłopot – powiedział. – A kto się nim przedtem zajmował, jak myślisz? – spytała Matylda. – Krzysztof? Ja pilnowałam konia! Już drugi raz powiedziała po prostu Krzysztof, zamiast pan Krzysztof, jak poprzednio. Po śniadaniu Matylda zaprzęgła Cesara do wolanta. Patrzyli, jak to robi. Było to proste. Potem pojechali przed siebie polnymi drogami wśród winnic i pagórków i kiedy spotykali pracujących ludzi, mówili im: Dzień dobry, i ludzie uśmiechali się przyjaźnie. Dwukrotnie spostrzegli wieśniaków, których widywali w „Cesarze”. – Oglądają się za nami – powiedziała Ewa w pewnej chwili. – Pewnie znają wolant stryja Krzysztofa. To dla nich mała sensacja, że tu jesteśmy. – Czy zwróciłeś uwagę, że Matylda już nie mówi pan Krzysztof? Myślisz, że coś ich łą-czyło? – Nie wiem – powiedział Kleber. – Kiedyś byli młodzi oboje, potem to się mogło przero-dzić w przyjaźń – pewnie dosyć dziwną, bo ona była ciągle wieśniaczką, tylko coraz starszą, a on obracał się w świecie. Musiało ich wiele łączyć i wiele dzielić i ta proporcja się zmieniała. – I dlatego raz mówi Krzysztof, raz pan Krzysztof? Myślisz, że to jeszcze trwa nadal, ta płynność elementów? Skręcili w kolejną dróżkę. – To może oznaczać jej stosunek do nas – powiedział Kleber. – Zaakceptowała nas i mówi Krzysztof, tak jak się mówi w rodzinie. Myślisz, że potrafimy stąd wrócić do domu? – Na pewno! Możesz mnie zawieźć do lasu z zawiązanymi oczami i tam wsadzić na karu-zelę, a kiedy przestanie się kręcić, pójdę we właściwym kierunku. Była to przyjemna przejażdżka, jechali jeszcze dobrą godzinę i nie mieli żadnych kłopotów z powrotem. Ewa wskazywała kierunek, jakby miała całą trasę zakodowaną w komputerze. Dom ukazał się w chwili, kiedy Kleber najmniej się tego spodziewał. – Wróciliśmy od innej strony – powiedziała, widząc, że jest zaskoczony. – Zawsze umia łam trafić wszędzie, gdzie chciałam. Kiedy skończyli obiad, Matylda szczotkowała konia. – Będę udawał, że tego nie widzę – powiedział Kleber i poszedł do siebie na górę. Potem przez okno zobaczył Ewę przy koniu i Matyldzie ze szczotką w ręku. Pomyślał wtedy, że cie-szy się Cesarem jak nową zabawką, ale mylił się. Matylda zajmowała się koniem rano i w ciągu dnia, wieczorem Ewa przejmowała te obowiązki i koń stawał się z wolna jej koniem. Rżał na jej widok i sprawiał wrażenie zadowolonego, kiedy go klepała po wielkim łbie. Dzień po pojawieniu się Cesara zobaczył Ewę w siodle. Był ranek i Matylda wskazała mu ją przez okno. – Dobrze siedzi – powiedziała. – Powinieneś jej kupić buty i spodnie. – Kiedy wrócę z urlopu – powiedziała Ewa, gdy powtórzył jej tę rozmowę z Matyldą. Nie mówili nigdy o urlopie Ewy i teraz wspomniała o nim pierwszy raz. – Kiedy chcesz jechać? – zapytał. – Za dwa tygodnie. Nie chcę, ale muszę.Wieczorem w łóżku powiedziała przytulona do niego i senna: – Na szczęście jest bardzo prosta recepta. – Jaka? – Nie wiem. Ale chyba wpadliśmy na nią. Wreszcie tak. – To dobry dom – powiedział Kleber. Leżał oparty na łokciu i czuł oddech Ewy na szyi. Myślał, że zasypia, ale zapytała: – Coś jeszcze chciałeś powiedzieć? – Tak, kochanie. Kiedyś byłem związany z kobietą, której wszystko przychodziło z tru-dem, i wtedy nie miałem domu. Wychodziła z założenia, że artystka nie powinna zajmować się niczym takim jak kuchnia czy sprzątanie. – Emma – powiedziała. – Nie miała Matyldy. – Miała Karolinę. Ale jej chodziło o zasadę. – Była artystką? – Nie. Zdawało się jej, że jeżeli artystka nie zajmuje się domem, to można tę prawidłowość odwrócić. Że jeżeli kobieta przestanie zajmować się domem, to stanie się artystką. Może sze-rzej: artystą. – Pewnie była po prostu głupia i nie mogłeś tego wytrzymać. – To też. Ale dom był chlewem albo wcale go nie było. – Teraz masz dom – powiedziała i znowu poczuł jej oddech. – Tak. I kiedy się patrzy na ciebie i na Matyldę, nie widać, żebyście pracowały. Po prostu jest tak, jak powinno być. – Ty przygłupie – powiedziała i wtuliła się w poduszkę. – Przecież stanowiliście dobraną parę z tą Emmą. Na szczęście mam Cesara. Koń szybko wtopił się w codzienność domu. Już nie był ewenementem i tematem, wokół którego obracało się ich życie w pierwszych dniach, ale Ewa zajmowała się nim nadal, odby-wała przejażdżki wierzchem, a nawet jeździła wolantem po zakupy do La Couronne. Z jednego z takich wyjazdów wróciła podniecona. Kleber widział, jak wyskoczyła z wo-lantu, zanim się jeszcze zatrzymał, i pobiegła w stronę domu, pozostawiając Cesara w zaprzę-gu. Normalnie po powrocie wyprzęgała go i poddawała w stajni różnym pożytecznym zabie-gom. Podobnie postępowała Matylda. Kleber słyszał pośpieszne kroki na schodach i potem Ewa weszła do pokoju z książką w ręku. Była to jego pierwsza powieść Tak wiele róż w ogrodzie z fotografią Klebera na okładce. Nie znał tego wydania, chociaż wiedział, że ma się ukazać. Zdjęcie musiało być pomysłem Jakuba Trevais. – Józef Blanchard to ty? – zapytała i kiedy potwierdził, objęła go za szyję i pocałowała w policzek. – Dlaczego nie powiedziałeś mi o tym? – Nie wiem – powiedział Kleber. – Trzymał książkę w ręku i przyglądał się fotografii. Było to jakieś amatorskie zdjęcie, wykadrowane tak, że nie mógł się domyślić, kto i kiedy je zrobił. – Nie wydawało mi się to ważne – dodał, przerzucając kartki. – Mało ważne tu i teraz. – Masz dosyć pisania? – zapytała i wyczuł niepokój w jej głosie. Była wyraźnie ucieszona książką i chciała, żeby pisał. – Och, nie! – odparł. – Ostatnio napisałem powieść i nawet zacząłem ją tłumaczyć na nie-miecki. Nazywa się Msza niewierzących. – To druga? – Czwarta. – Cudownie – powiedziała i objęła go za szyję. Przez okno widziała Cesara w zaprzęgu i nic ją to nie obchodziło w tej chwili. – W tym domu będziesz mógł pisać – powiedziała. – Do pracy dom też jest dobry. Znasz tak dobrze niemiecki, że możesz sam tłumaczyć? Odpowiedź na to pytanie mogła zająć resztę dnia albo i parę dni, gdyby chciał powiedzieć wszystko, co mógł powiedzieć. Teraz, kiedy tak stali obok siebie w pokoju na piętrze, a Cesar nadal stał w zaprzęgu na dziedzińcu, odpowiedź musiała być krótka. – Ojciec był w niewoli niemieckiej w czterdziestym roku i potem trafił do pracy na wsi. Tam poznał matkę. Była Niemką i kiedy zaszła w ciążę, musieli uciekać. To była Ras-senschande. Wiesz, co to jest? Skinęła głową. – Myślałam, że to dotyczyło tylko Żydów. – Nie – powiedział Kleber. – Nie tylko. Przynajmniej nie w tych okolicach, gdzie byli. Uciekli tutaj, do nieokupowanej Francji i doczekali końca wojny w Marsylii. To nie było ła-twe, bo matka nie znała wtedy języka. Po wojnie osiedlili się w Alzacji. – To dziecko to byłeś ty? – zapytała. – Tak – powiedział Kleber. – Nic z tego nie pamiętam, ale to był trudny okres dla rodziców. – Dla ciebie też. – Być może – zgodził się. – Dzieci są mądrzejsze, niż myślimy, ale potem zapominają. Położył książkę na stole i usiadł. Obok stał dyktafon, tak jak go pozostawił przed paroma tygodniami. Nie pracował nad przekładem Mszy, miał na to jeszcze dosyć czasu. Odkładał robotę do urlopu Ewy. Myślał też, że zajmie się wówczas starym samochodem. Godzinę później, kiedy Cesar stał już w stajni, a oni siedzieli przy obiedzie, Ewa zapytała: – Dlaczego piszesz pod obcym nazwiskiem? – Byłem dosyć znany jako kierowca – powiedział Kleber. – Jeszcze jeździłem w zespole, to było w gruncie rzeczy ciekawe życie. Coś się działo cią-gle dookoła i nagle zechciało mi się napisać książkę o człowieku, który hoduje róże. Przedtem pisywałem czasami o samochodach, ale to było co innego. – I napisałeś tę książkę. – Tak – powiedział. – Kleber nie był mi potrzebny jako autor. To należało zacząć od nowa. – Nie chciałeś dyskontować popularności z innej dziedziny? – Można to tak określić – spojrzał na nią i uśmiechnął się. – Byłoby to słuszne określenie, całkowicie wypaczające prawdę. – Więc dlaczego? – zapytała. – Gdyby Borg napisał powieść, nikt nie traktowałby jej poważnie. Nawet by się rozeszła w dużym nakładzie, ale nie kupowaliby jej ci ludzie, który powinni kupować książki. Trzeba było zaczynać od początku. Rozumiesz? – Tak – odparła. – Byłeś tak popularny jak Borg?Zaprzeczył. – Nie, oczywiście, że nie. To krańcowy przykład. Ale byłem dostatecznie znany, żeby to przeszkadzało. Teraz myślę, że wprowadzę Klebera jako autora Mszy niewierzących. Ludzie już się przyzwyczaili, że piszę, będzie Józef Blanchard- Kleber. – I potem zgubisz Blancharda? – Nie, chyba już tak zostanie. To zresztą nie jest obce nazwisko. Babka nazywała się z domu Blanchard. Zasiedzieli się przy obiedzie, Matylda hałasowała naczyniami. – Może wreszcie poszlibyście sobie gdzie indziej? Chcę skończyć pracę i iść do siebie. Była z nimi od rana do obiadu. Potem Ewa gospodarowała już sama przy kolacji. – Dobrze, Matyldo – powiedział Kleber. – Przepraszam, już sobie idziemy. Tego dnia kolacja była spóźniona, ponieważ Ewa czytała powieść i kiedy Kleber zajrzał do jej pokoju, dała mu znak ręką, żeby nie przeszkadzał. Był rad z tego, każdy autor byłby za-dowolony w podobnej sytuacji. Koło dziesiątej skończyła i siedli do zimnej kolacji. – O tym człowieku, który hoduje róże, jest jedna strona w całej książce – powiedziała. – Ale to książka o nim – powiedział Kleber. – Podoba ci się? – Tak. Myślę, że to dobra książka. Nie potrafię o tym mówić. Jest w niej spokój. – Podnio-sła na Klebera oczy i położyła mu rękę na dłoni. – Jestem szczęśliwa, że to dobre, co piszesz. – Tylko mało róż? – zapytał. – Aha – odparła. – Widzisz – powiedział – wszystko obraca się wokół tych róż. Tak dalece, że można by je usunąć zupełnie, bez żadnej szkody. Mogłyby materialnie nie istnieć. Spełniają rolę kataliza-tora czy czegoś podobnego. – Zupa z gwoździa? – zapytała.Skinął głową. Nie umiał mówić o swoich książkach. W ogóle o książkach.Jeszcze mieli koniak Wainstocka i wypili po kieliszku. – Tutaj możesz hodować róże – powiedziała. – Tutaj hoduję ciebie. – Dobry Boże! – westchnęła – Kto tu kogo hoduje?! Położyła ręce płasko na stole, potem odwróciła je wnętrzem dłoni do góry. Skóra nosiła wyraźne ślady prac domowych. Pomyślał, że to skutki zabiegów przy Cesarze, ale nie powie-dział tego, tylko pocałował ją w jedną rękę, a potem w drugą. Trzy dni później spakowała małą torbę podróżną. – Najchętniej pojechałabym Cesarem – powiedziała, znosząc rzeczy do garażu. – To pojedź mercedesem. Masz szybszy samochód, ale mój jest wygodniejszy. – Naprawdę mogę? – ucieszyła się. – Tak, kochanie – powiedział. – Oczywiście, że możesz. Odjechała więc i został sam, ponieważ był wczesny ranek i Matylda jeszcze nie przyszła do pracy. Rozdział 3 W pierwszych latach po wojnie polska wytwórnia filmowa miała trudności z wyproduko-waniem filmu fabularnego. Ludzie pracujący przed wojną w przemyśle kinowym skupili się wokół hali sportowej w Łodzi, przerabianej pośpiesznie na studio. Byli to reżyserzy i autorzy obrazów rozgrywających się przeważnie w scenerii pałacowych wnętrz i wytwornych lokali rozrywkowych. Paru z nich otarło się o tematykę krzywdy społecznej, ci przewodzili środo-wisku. Od strony technicznej sprawa była prosta. Przerobiono halę, wybudowano laboratoria, ale kręcono tylko kronikę aktualności, nowi dygnitarze chcieli widzieć siebie na ekranach. Produkowano też filmy dokumentalne. Wojsko rozminowywało pola uprawne, głos spikera informował spoza kadru: Wojsko rozminowuje pola uprawne! Było do jednoznaczne i nie budziło zastrzeżeń. Skierowanie do produkcji filmu fabularnego wymagało w nowej sytuacji kraju głębokiego namysłu i decyzji ludzi usytuowanych wysoko w hierarchii państwowej. Propozycje scenariuszowe przedwojennych fachowców spotykały się z krytyką osób wyro-bionych ideologicznie. Byli to ludzie przeciążeni pracą i okazjonalne zajmowanie się filmem stanowiło dla nich miłą i odprężającą rozrywkę. Było coś podniecającego w tej pracy; współ-uczestniczenie w powstawaniu dzieła sztuki nie wymagało dodatkowych kwalifikacji, ponie-waż nie istniały żadne kryteria. Każda teza była dobra, jeżeli można ją było uzasadnić troską o wychowawczą rolę filmu wobec widza. Z tym członkowie różnych komisji na różnych szczeblach nie miewali trudności. Im dłużej odkładano decyzję, tym próg wymagań stawał się wyższy. Pierwszy film musiał być znakiem nowych czasów, błyskawicą rozjaśniającą mrok. W optymalnym wariancie film miał załatwić wszystko. Zagadnienia polityczne, ustrojowe i artystyczne. Dążono do wariantu optymalnego. Reżyser Gotlieb, pracując nad kolejnym wariantem sabotażu w kopalni miedzi, ilustrują-cym walkę nowego ze starym, wpadł na pomysł, że głos decydujący przy ocenie jego dzieła winna mieć sama klasa robotnicza, jako że trudni się w imię jej dobra i przyszłości. Żadne ciało kolegialne nie mogło takiego głosu zlekceważyć. O przeczytanie scenariusza Gotlieb poprosił stróżkę kamienicy, w której mieszkał. Stróżka wypowiedziała parę uwag, reżyser przekazał je scenarzyście i uwagi zostały uwzględnione. Taktycznym błędem Gotlieba było powołanie się na opinię stróżki w czasie następnej ko-laudacji. Któryś z członków kolegium zakwestionował wprost osobę stróżki jako przedstawi-cielki klasy robotniczej i nosicielki jej ideałów, Zakwestionował okupacyjną przeszłość stróż-ki. Handlowała rąbanką i argument, że robiła to z pobudek patriotycznych, świadoma więzi łączącej wieś z miejskim proletariatem, nie przekonał nikogo. Nie wykluczono, że takie mo-gły być istotnie pobudki stróżki, ale mogły być równie dobrze inne. Zatwierdzenie scenariu-sza było sprawą zbyt ważną, by zdawać się na przypadek. Scenariusz utknął na długie miesiące. Ale myśl Gotlieba przetrwała i zmaterializowała się wkrótce w osobie młodej pani o semickich rysach i arystokratycznym nazwisku. Wprowa-dzona w kręgi wysokiej administracji umiała bez trudu orzec, co będzie się podobało klasie robotniczej, a co nie. Po pewnym czasie jakiś jaskrawy błąd położył kres intuicyjnej działal-ności konsultantki. Zastąpił ją Ksawery Jarczyński, młody wówczas człowiek, związany po trosze ze wszystkim, a więc również i z klasą robotniczą. Po pięćdziesiątym szóstym roku wyjechał do Francji, ponieważ w kraju nie widział dalszych perspektyw i jego umiejętności stały się mało komu potrzebne. Niespodziewanie okazały się przydatne we Francji. Jarczyński w nowych dla siebie warunkach umiał przewidzieć czy odgadnąć, co się będzie podobało widzowi. Zawdzięczał to zapewne własnej przeciętności. Nie wyróżniał się niczym i stanowił jakby wypadkową gustów i upodobań przeciętnego widza. Gusty Jarczyńskiego zmieniały się wraz z gustami widowni kinowej, nie krępowane żadnymi założeniami artystycznymi czy programowymi. Kiedy Ksawery Jarczyński miał dosyć filmów o napadach na kasy bankowe, był pierw-szym widzem, który potrafił to sobie uświadomić. Kiedy zamiast bielizny suszącej się na bal-konach chciał widzieć ukwiecone łąki, znaczyło to, że publiczność lada chwila zechce łąk i kwiatów. Wątki plebejskie, nawet zawoalowane, wyczuwał w scenariuszach jak za czasów łódzkich. Był na nie nadal wyczulony, przestrzegał przed realizacją tych scenariuszy. Publiczność chciała widzieć lekkie zarobki i dobre życie, nie ciężką pracę i trudności finansowe. Te, które miała sama, wystarczały jej nadto. Po latach pobytu za granicą pozostał człowiekiem wrażliwym na krzywdę ludzką i wszel-kie przejawy faszyzacji życia, gdziekolwiek występowały. Był to jego prywatny luksus. Nie przeszkadzało mu to w pracy, w której zyskał poważną pozycję, na styku kół finansujących produkcję i ekip artystycznych, być może nieco bliżej tych pierwszych. Uchodził za tęgiego fachowca i można to było zrozumieć dwojako. W gabinecie podmiej-skiej willi wypełniał całkowicie wielki fotel ustawiony przy weneckim oknie, wychodzącym na mały ogródek uprawiany przez panią Zofię. Kupili ten dom przed paroma laty. Teraz mo-gliby mieć większy dom i przede wszystkim większy ogród, ale przywykli już do miejsca i było im tu dobrze. Warunki w Łodzi były nieporównywalnie skromniejsze. Pamiętali to oboje z żoną. Popołudnie pan Ksawery przesiedział w fotelu, czytając gruby maszynopis i odkładając z wolna kartkę po kartce na stojący obok stolik. Kiedy pani Zofia zajrzała do gabinetu przez uchylone drzwi, uśmiechnął się do niej i skinął porozumiewawczo głową. Był czwartek. Od poniedziałku wybierali się do miasta na nowy film McLyna, wyświetla-ny na Polach Elizejskich. Przed dwoma tygodniami zaproszono Jarczyńskiego na pokaz fil-mu, ale wymówił się brakiem czasu. Było mu ogromnie przykro, ale absolutnie nie mógł so-bie pozwolić na niewątpliwą przyjemność zobaczenia dzieła tak utalentowanego twórcy. Z różnych względów nie chciał okazać zainteresowania McLynem, ale był to brak zaintereso-wania czysto taktyczny. W istocie ciekaw był filmu, musiał go zresztą zobaczyć również ze względów zawodowych. Od poniedziałku każdego dnia coś przeszkadzało Jarczyńskim w pojechaniu do kina. Teraz uśmiech pana Ksawerego miał znaczyć, że mogą jechać. – Pojedziemy? – zapytała pani Zofia. – Tak– odpowiedział i sprawił jej tym radość. Pani Zofia ceniła filmy McLyna. W ogóle lubiła kino. Perspektywa wyjazdu do miasta była też interesująca. Kiedy przebrała się z myślą o ewentualnej kolacji w mieście, ewentualnej, ponieważ pan Ksawery niekiedy stawiał opór w podobnych sytuacjach, mieli jeszcze dość czasu, żeby się napić kawy przed wyjazdem. Telefon zadzwonił, nim ustawiła filiżanki na stole. – Tak – powiedziała złą francuszczyzną. Po tylu latach we Francji wciąż miała rażący ak cent. – Proszę nie odkładać słuchawki. Podała mężowi aparat i słuchała, stojąc, jak rozmawia. – Cześć, staruszku! – powiedział pan Ksawery. – Dawno się nie odzywałeś. Rozmawiał z kimś, kogo lubił. Nagle głos mu się zmienił. – No więc tak, to im się należy!... Oczywiście, że tak!... O ósmej na placu Republiki!Odłożył słuchawkę i spojrzał na żonę. Wciąż jeszcze stała nad filiżanką kawy. – Usiądź, Zosiu – poprosił.Usiadła, rozprostowując fałdy sukni. Chwilę mieszał cukier w filiżance. – Znowu nic z tego – powiedział. – Bo co się stało? – Wiesz, co się dzieje na Wyspach Panieńskich? – Tak – odpowiedziała – ale... Zatrzymał rękę z filiżanką w pół drogi do ust, jakby chciał jej przerwać tym gestem. Zro-zumiała i umilkła. – Wyobraź sobie, że przed naszym domem stoi czołg z lufą działa skierowaną w to okno. Potrafisz to sobie wyobrazić? – Nie – powiedziała. – I że żołnierze chodzą po gazonie z karabinami w ręku i że mogą tu wejść w każdej chwili i rozpruć nas serią z automatu. Bo tak zarządził pułkownik Mercones?! – Tam tak jest? – zapytała. – Tak – powiedział pan Ksawery. Dopił kawę i wstał. – O ósmej na placu Republiki jest manifestacja protestacyjna. Myślę, że powinniśmy tam być. – Ja też? – zapytała. – Tak – odpowiedział. – Ty też. Są sprawy, wobec których nie wolno pozostawać obojęt-nym widzem. – Osiemdziesiąt kilometrów – powiedziała, zbierając filiżanki ze stołu. – Czterdzieści – poprawił. – W jedną stronę czterdzieści, w drugą czterdzieści, razem wypada osiemdziesiąt! Popatrzyła na męża i postawiła tacę z powrotem na stole. Objęła pana Ksawerego i poca-łowała go w czoło. – Jesteś kochany! Jesteś taki, jaki powinieneś być. W samochodzie włączyli radio i słuchali w dzienniku wiadomości z Wysp. Były ponure i krwawe. Kiedy ruch na szosie pozwalał na to, pan Ksawery patrzył na żonę i napotykał jej ciepły wzrok. Postępowali jak przyzwoici ludzie i zdawali sobie z tego sprawę. Było to przy-jemne uczucie. Na placu Republiki były tłumy. Zaparkowali w jednej z bocznych ulic i zaraz zobaczyli rzeźbiarkę Lucynę Sapik. Półprzytomna z emocji biegła krótkim kłusem wśród samochodów, a piersi jak dwa ciężkie kotlety tłukły się jej po brzuchu pod ażurową bluzką. Przeleciała obok, nie widząc ich, i znikła w tłumie. Jacyś ludzie rozdawali transparenty i kolorowe chorągiewki. Wraz z tłumem państwo Jarczyńscy trzykrotnie okrążyli plac, wzno-sząc okrzyki protestu i aprobaty. Wzdłuż chodników stali policjanci, pracowały kamery fil-mowe. Następnie ktoś przemówił z zaimprowizowanej trybuny i pochód jeszcze raz obszedł plac dookoła. Pan Ksawery ustawił swój transparent pod trybuną mówcy. Stawiano tam transparenty, ponieważ mogły się jeszcze przydać. Pani Zosia spojrzała na swoją chorągiew-kę. – Wezmę to na pamiątkę. – Weź, Zosiu – powiedział mąż.Wracali do domu zadowoleni z siebie. – Należało pojechać – powiedziała pani Zofia. – Tak – odparł. – Zrobiliśmy wszystko co w ludzkie mocy, żeby pomóc tym ludziom. Nie można ich zostawić samych własnemu losowi. Milczeli potem przez resztę drogi, dopiero niedaleko domu pani Zofia poprosiła męża, że-by zjechał z szosy pod supermarket. Zamierzała poczynić sprawunki. Siedział w samocho-dzie, słuchając radia, aż pani Zofia ukazała się znowu. Murzyn w kolorowym kitlu pchał za nią chromowany wózek z zakupami. Ulokował je w bagażniku i wtedy mogli jechać dalej. Wieczorem zadzwonił Jakub Trevais. Pan Ksawery, wciąż pod wrażeniem wydarzeń na Wyspach Panieńskich i manifestacji na placu Republiki, opowiedział mu o udziale w zgroma-dzeniu. Nie ochłonął z emocji i rad był opowiedzieć komuś, jak się wszystko odbyło. Pani Zofia nie wchodziła w rachubę jako słuchaczka, ponieważ sama też uczestniczyła w zgroma-dzeniu. Jakub Trevais słuchał cierpliwie. Mógł na wstępie skłamać, że był również na placu Republiki i w ten sposób uniknąć opowiadania, ale przegapił właściwy moment. Musiał cze-kać, aż pan Ksawery na chwilę przerwie opowiadanie. Wtedy powiedział: – Dobrze, że pana interesuje ta tematyka. Mam coś dla pana. – Kleber? To była niespodzianka dla Jakuba. – Już pan wie?Jarczyński roześmiał się. – W końcu to nie takie duże miasto, Jakubie! – powiedział, zadowolony z efektu. – Gdy-bym czekał za każdym razem, aż mi się autor odezwie, czy ktoś z wydawnictwa zechce mi wyświadczyć przysługę i da mi znać, że ma coś interesującego, to miałbym znacznie mniej pracy, niż mam. To miłe z pana strony, że pan zadzwonił. – Jest pan normalnym gangsterem – powiedział Trevais.Zabrzmiała w tym nuta aprobaty. – Tylko w takim stopniu, w jakim to jest niezbędne dla życia. Dlaczego sam Józef nie ode-zwał się do mnie? Z Wielkanocy zrobiliśmy dobry film. – Siedzi na wsi. Zresztą pan zna Klebera. – Bóg z nim – powiedział pan Ksawery. – To dobre, co napisał? Ta Msza? – Nie czytał pan?Jarczyński chrząknął. – Chciałbym znać pańską opinię. – Dobre – powiedział Jakub. – Chce pan maszynopis? Mimo wszystko doszedł do wnio- sku, że Jarczyński zna powieść tylko ze słyszenia. – Tak – powiedział pan Ksawery. – Jestem mniejszym gangsterem, niż pan przypuszczał. Zepsuł mi pan całą przyjemność tym pytaniem. Ustalili, że Jakub przyśle mu maszynopis i że Jarczyński przeczyta go, nie zwlekając, po nieważ Kleber lada dzień powinien przyjechać do Paryża. Na zakończenie Trevais coś sobie przypomniał. – Aha – powiedział. – Jeszcze jedno. Czy pan wie, co się dzieje z Katarzyną Lefevre? Jest w mieście? – Tak – odparł pan Ksawery. – Kręci w studiu, ale za dwa dni leci na plenery do Tokio. Więc jeśli to coś pilnego... – O nie – rzekł Jakub. – Poczekam, aż wróci. – Za trzy tygodnie powinna być z powrotem. Czy w Mszy jest coś dla dziewczyny do gra-nia? – Nic. Przynajmniej nic takiego, o czym warto by wspomnieć. – Chwilę się zastanawiał. – To znaczy, jest epizod, być może do rozbudowania. Jeszcze chwilę rozmawiali i Jakub odłożył słuchawkę. – Dwa dni kręci w studiu, potem leci do Tokio – powiedział do siedzącego obok Józefa Klebera. – Słyszałem – powiedział Kleber. – Chyba to dobrze załatwiłem? – Tak. – I nie przyciskałem słuchawki do ucha. – Dziękuję – powiedział Kleber. Po wyjeździe Ewy tłumaczył Mszę niewierzących na niemiecki i wciągnął się w tę pracę. Co dzień po śniadaniu szedł na górę do swego pokoju, był to wciąż i gabinet, i sypialnia, cho-ciaż miejsca w domu było dosyć na pokój do pracy, i nagrywał niemiecki tekst. Przemeblo-wanie góry odkładał do powrotu Ewy. Nie chciało mu się tym zajmować, zresztą często dyk-tował, leżąc na łóżku. Było to wygodne i przypominało pisanie powieści, brakowało tylko Teresy, żeby mógł zobaczyć przekład na papierze, w normalnym maszynopisie. Już był cał-kowicie oswojony z mikrofonem, praca nad przekładem była zresztą łatwiejsza. Nie szło to jednak zbyt szybko, ponieważ nie tłumaczył dosłownie, czasami spore partie tekstu odbiegały od oryginału. Sens był ten sam, ale inaczej sformułowany brzmiał po niemiecku lepiej. Po-mysł, żeby sam przetłumaczył swoją książkę, okazał się szczęśliwym pomysłem. Przekład Kurta Templera byłby gorszy, ponieważ nawet najszczęśliwsza dosłowność może się okazać inna od oryginału. Właśnie inna. Przekład Klebera był inny, ale powieść była tą samą, do-kładnie tą samą powieścią. W tym czasie Marceli Wainstock zabrał się do renówki. Przeważnie spotykali się po połu-dniu w „Cesarze” i potem jechali do Charantes les Collines. Marceli rozbierał samochód z fachowością, którą zaskoczył Klebera. Był precyzyjny i dokładny i kiedy nakładał klucz na nakrętkę, widać było na jego twarzy wyraz koncentracji. Bał się uszkodzić cokolwiek i gdyby klucz ześlizgnął się z łba śruby i skaleczył metal, byłby niepocieszony. Na szczęście nic ta-kiego nie zaszło. Kleber niekiedy pomagał mu w garażu, budząc niepokój Wainstocka. Wy- raźnie nie chciał, żeby ktoś mu przeszkadzał. Najlepiej czuł się sam na sam z samochodem i dopiero Matylda wypłaszała go na kolację. Próbował wymawiać się czy wytargować jeszcze parę minut, ale przeważnie nie udawało mu się to. – Całymi dniami tu siedzę, odkąd Ewa wyjechała, i wreszcie muszę pójść do siebie. Wainstock zadomowił się na farmie i mówiąc o Ewie, Matylda nazywała ją po prostu Ewą. – Niech pan to wreszcie zostawi, przecież ten samochód nie odjedzie bez kół. Po kolacji Wainstock odjeżdżał i Matylda przestawała się śpieszyć. Zmywała talerze i po-woli ustawiała je na półkach wielkiego kredensu. Była osobą przestrzegającą pory posiłków. Na dobrą sprawę mogła nocować równie dobrze tu jak u siebie. – Dobrze ci tutaj – powiedziała któregoś wieczoru, kiedy siedzieli nad butelką wina. Nie zabrzmiało to jak pytanie, ale Kleber powiedział: – Tak, Matyldo – potem dotknął jej ręki.Patrzyli na siebie z uśmiechem. – Dobrze, że tu wróciłeś, Józefie. Człowiek powinien mieć swoje miejsce na ziemi, a domy nie powinny stać puste. Ewa wróci? – Tak – odparł. Nalała resztę wina do szklanek. – To dobra dziewczyna. Dobra i ładna. Niech wraca.Milczeli chwilę, potem Kleber zapytał: – Myśmy tu kiedyś mieszkali? – Po wojnie. – I co się stało? W domu Kleberów nie mówiło się o stryju Krzysztofie. Było wiadomo, że jest, że żyje, nic ponadto. Drogi braci rozeszły się w pewnej chwili. Matyldzie nie trzeba było tego tłumaczyć. – Potem wyjechaliście. – To wiem, Matyldo – powiedział. – Ale dlaczego? Czy coś się stało? Ściągnęła usta i wówczas Kleber pomyślał, że sprawa mogła i jej dotyczyć, przynajmniej w jakimś stopniu. To, co zaszło kiedyś, nie było dla Matyldy obojętne. Sięgnęła po szklankę, była pusta, więc postawiła ją z powrotem na stole. – Nic się nie stało. Twoja matka była piękną kobietą, a pan Krzysztof był bogatym czło-wiekiem – znowu powiedziała pan Krzysztof, jak w dniu, kiedy przyjechali do domu. – Był znacznie starszy od twojego ojca, może o dwadzieścia lat, może więcej niż o dwadzieścia. I zdawało mu się, że pieniądze są bardzo ważne w tych sprawach. – Chciał rozwieść rodziców?Matylda skinęła głową. – I co? – I co? – powtórzyła. – I nic.Twoja matka powiedziała: nie, i wtedy wyjechaliście. To wszystko.Kleber wstał od stołu i przyniósł z kredensu następną butelkę wina. Było jeszcze chłodne, ponieważ Matylda przyniosła z piwnicy dwie butelki. Może jedną zamierzała zabrać do domu. Napili się ponownie. Matylda uśmiechała się jakby do siebie, Kleber siedział rozprężony. Odetchnął, kiedy dowiedział się, jak wyglądał spór ojca z Krzysztofem. Niespodziewany spadek mógł nasuwać najbardziej nieprawdopodobne przypuszczenia. Stryj pokłócony z ojcem, stryj, o którym się nie wspomina, zapisuje mu nagle wszystko, co ma. Wiele mogło się za tym kryć. Od przyjazdu chciał tej rozmowy z Matyldą i teraz miał ją poza sobą. Jednak zapytał: – Myślisz, że mogłem przyjąć ten spadek? Że to... że to nie było nielojalne wobec ojca? Wstała i pogładziła go po włosach. – Nie, Józefie, możesz być spokojny, że nie. Wzięła ze stołu napoczętą butelkę, energicz-nym ruchem wbiła korek i schowała butelkę do kieszeni fartucha. – Dobranoc – powiedziała i wyszła. Widział na dziedzińcu światełko jej roweru, migoczące to w jedną stronę, to w drugą, i pomyślał, że może za dużo pije, za dużo jak na swój wiek. Nazajutrz skończył przekład. Po południu pojechał do La Couronne, ale Wainstocka nie było w „Cesarze”. Ramę renówki i przednią oś z zawieszeniem zabrał do Angouleme i pew-nie oddawał się przyjemności czyszczenia ich drucianym szczotkami i polerowania. W warsztatach miał do tego odpowiednie przyrządy. Pijąc samotnie kawę, Kleber myślał, że należy wysłać kasety z nagraniem do Jakuba i że wypada je przedtem przesłuchać. Było jedenaście godzin nagrania, ponieważ dyktował, uwzględniając znaki przestankowe i akapity. Za dużo na jeden seans. Po kawie poszedł do kina, ponieważ wyświetlano film z Katarzyną Lefevre. Na afiszu była podobna do Ewy. Przeszedł przez senny placyk oświetlony popołudniowym słońcem i zajął miejsce w pustawej sali. Pomyślał, że Ewa byłaby ucieszona, bo film nie ściągnął wielu wi-dzów. Potwierdzało to jej opinię o aktorce. Potem zgasło światło i zobaczył dziewczynę podobną do Ewy, ale jednocześnie zupełnie inną. Nie było w niej nic ze sposobu poruszania się Ewy, który uderzył go pierwszego dnia, kiedy ją zobaczył. Miała pewne ruchy, ale jakby w zwolnionym tempie, mówiła też wolno, niskim, matowym głosem i zdawało się, że waży każde słowo, jakby pragnęła nadać mu inne czy podwójne znaczenie. Kleber pomyślał, że Katarzyna Lefevre jest uwspółcześnioną wersją amerykańskich wam-pów z lat trzydziestych czy czterdziestych, z tą leniwą świadomością własnego ciała i wraże-nia, jakie wywiera na mężczyznach, i nagle zobaczył na ekranie Ewę. Było to krótkie ujęcie, ale mógłby przysiąc, że to ona. Zaraz potem była znowu Katarzyną Lefevre. Pod koniec filmu powtórzyło się to jeszcze raz. Scena trwała dłużej i nie było to łudzące podobieństwo. To była ta sama dziewczyna. Został na drugim seansie i odniósł podobne wrażenie. Wracał do domu, nie wiedząc, co o tym myśleć. Przypuszczenie wydawało się całkowicie absurdalne, ale Ewę coś wiązało z Paryżem, gruby pan z buicka był postacią pozornie łatwą do zakwalifikowania, ale łatwość ta była tylko pozorna. Zdawało mu się, że zna już Ewę na tyle, żeby wykluczyć najprostszą możliwość – romans pokojówki z zamożnym, starszym panem. Chodziło o coś innego i pan z buicka stawał się postacią zagadkową. Przypominał sobie ich rozmowę w Paryżu. Powiedziała wówczas, że w pewnych sytuacjach należy ustawić figu-ry na nowo, jak w szachach, po przegranej partii. I jeszcze potem: „To w ogóle jest zupełnie inaczej, niż pan myśli. Pewnie to kiedyś opowiem”. Miała dosyć? Katarzyna Lefevre? Ale skąd by się znalazła w hotelu? Kręcili coś w naturalnym wnętrzu i zobaczył ją na korytarzu hotelu w sukience pokojówki? Było to zbyt malownicze jak na prawdę. Z drugiej strony życie bywa śmielsze od autorów powieści, ponieważ autorzy boją się przesady i tylko najwyższa ranga pisarza pozwala niekiedy na budowanie nieprawdopodobnych sytuacji. Tutaj, w Charantes les Collines, nigdy nie wracali do tamtej paryskiej rozmowy. Ewa nie otrzymywała żadnej korespondencji, nikt do niej nie dzwonił i ona też nie dzwoniła do niko-go. Oczywiście, listy mogły przychodzić na poste restante. Telefonować mogła z poczty albo z domu, kiedy go nie było. To podejrzenie rozwiało się następnego dnia. Nadszedł rachunek telefoniczny i jego wyso-kość wykluczała wszelkie rozmowy międzymiastowe. Jestem wypełniony szmirą jak kubeł pomyjami – myślał Kleber, jedząc jajka na bekonie. – To boję się, czy nie jestem synem własnego stryja, to podejrzewam, że jedna z popularniej-szych aktorek filmowych Francji rzuca wszystko, żeby w Charantes les Collines sypiać ze mną i pomagać Matyldzie w sprzątaniu domu. W południe przyjechał Wainstock. – Zabiorę koło kierownicze – wyjaśnił. – Mam człowieka, który potrafi je odnowić.Zabrał koło i wsiadł do samochodu. – Nie pracuje pan? – zapytał. – Skończyłem – odparł Kleber.Wainstock wysiadł z wozu. – To jedzie pan do Paryża? Proszę wziąć mój samochód. – Och, nie – powiedział Kleber. Renówka lśniła w słońcu. Ilość reklam i napisów utrudniała określenie jej koloru. Wyglą-dała jak słup ogłoszeniowy na kołach. Była dobra na rajd, gdyby jej wymienić silnik na fa-brycznie przygotowany, ale w każdych innych okolicznościach wyglądała bezsensownie. – To dam panu siedemnastkę – powiedział Marceli. – Jest w doskonałym stanie. Tą cytry-ną będzie się pan wlókł strasznie długo. Kleber nie myślał o wyjeździe do Paryża. Nagle się zdecydował. Był to pomysł w gruncie rzeczy. Odda Jakubowi przekład, poprawi maszynopis. – Naprawdę – powiedział Marceli. – Chociaż wolałbym piątkę.Patrzył na Klebera zachęcająco. – To czym pan wróci do siebie? – Citroenem – powiedział Wainstock. Godzinę później Kleber wjechał na szosę Angouleme-Poitiers. Naturalne ustawienie nogi na pedale dawało sto czterdzieści i nie przekraczał tej szybkości. Po pięciu godzinach był na przedmieściach Paryża i chociaż wybrał okrężną drogę, trzymając się głównych arterii, miał trudności ze znalezieniem hotelu. W końcu podjechał na postój taksówek. – Hôtel des Temps Modernes – powiedział przez okno, nie wysiadając z wozu. – Proszę tam jechać. Taksówkarz wychylił się z wielkiego citroena. – Nie wiem, czy się pan zmieści z samochodem. – Pojadę za panem – wyjaśnił Kleber. – Chyba że tak – rzekł taksówkarz i ruszył ostro z postoju. Tym razem Kleber nie bał się, że się zgubi. Piątka turbo przyśpieszała jak prawdziwy samochód i jadąc za taksówką, czuł stale pod nogą ogromny nadmiar mocy silnika. Hôtel de Temps Modernes otoczony był wysokim, kolorowym ogrodzeniem z żółtych pla-stikowych płyt. – Remont – powiedział taksówkarz. – Dokąd jedziemy? – Zostanę tutaj – powiedział Kleber. Wysiadł z samochodu i zapłacił. Potem przez małe drzwiczki w ogrodzeniu wszedł do środka. Główne wejście było zamknięte. Poszedł w lewo wąskim przejściem, skręcił za róg budynku i zobaczył mężczyznę w kombinezonie. – Czy jest tu ktoś z hotelu? – zapytał. – Nie – powiedział tamten. – W ogóle nikogo już nie ma. A tych z hotelu nigdy nie wi-działem. – Nie wie pan, gdzie jest dyrekcja? Muszą mieć jakieś biuro.Mężczyzna zaprzeczył. – Chyba nie. To był prywatny hotel, teraz go kupili Amerykanie z Hiltona. Kleber wrócił do samochodu. Remont hotelu i urlop Ewy komponowały się. Tylko taki remont musiał trwać dłużej niż miesiąc. Uruchomił silnik i pojechał do Jakuba Trevais. Teraz wiedział, siedząc naprzeciw Jakuba, że Katarzyna Lefevre jest w Paryżu. – Po co ci ta dziewczyna? – zapytał Jakub. – Nie wiem – powiedział Kleber. – Widziałem wczoraj jej film. – Podoba ci się? – Chwilami tak, chwilami zupełnie nie. – Najlepsze ze wszystkiego! Raz ładna, raz brzydka. Ale ona jest zdecydowanie ładna. W hali zdjęciowej panowało całkowite rozprężenie, kiedy weszli tam z Jakubem następne-go dnia. Przestawiano reflektory i dekoracje, wydawało się, że wszyscy mówią jednocześnie. Nagle odezwał się głos w megafonie, plan wyludnił się, jakby wiatr zdmuchnął ludzi, nie na-ruszając sprzętów. Gwar umilkł w pół słowa i dziewczyna w okularach, wyglądająca na stu-dentkę wyrwaną niespodziewanie ze snu w czasie wykładu, krzyknęła parę słów do mikrofo-nu i klapnęła tuż przed kamerą czarną tabliczką z numerem ujęcia i nazwą filmu. Stali zbyt daleko w tłumie milczących ludzi, żeby Kleber mógł odczytać napis. Następnie młody człowiek w podartym swetrze przeszedł przez wytworny salonik, usta-wiony w kącie hali zdjęciowej, rozejrzał się i usiadł w fotelu. – Stop! W porządku – powiedział głos w megafonie.Ludzie znowu rozsypali się po planie i zrobiło się głośno jak poprzednio.Trevais zapytał o Jarczyńskiego. Przyjechał wraz z Kleberem, żeby wskazać mu drogę do studia i przy sposobności oddać maszynopis, który obiecał grubasowi. Jarczyńskiego nie było. To znaczy gdzieś był, ale nikt nie potrafił dokładnie określić, gdzie. Przed chwilą był, za chwilę będzie. Z odszukaniem Katarzyny Lefevre nie było trudności. Kleber zobaczył ją o parę kroków od siebie. Ubrana w tweedowy kostium rozmawiała przy kamerze z Marcinem Deffelot. Dziewczyna w białym kitlu poprawiała jej makijaż. Było gorąco tego dnia, w hali panował upał i podobne zabiegi były nieodzowne. – Ewo! – zawołał, ale gwar stłumił jego głos. – Ewo! – powtórzył głośniej i wówczas dziewczyna siedząca na stołku i przeglądająca z długopisem w ręku gruby scenopis podniosła na niego pytające spojrzenie. – Przepraszam – powiedział Kleber. – Wziąłem panią za kogoś innego. Skinęła głową i wróciła do przerwanej pracy. Katarzyna Lefevre nie okazała żadnego za-interesowania rozmową toczącą się obok niej. Odwrócił się Marcin Deffelot. Kleber znał go, ponieważ reżyserował Wielkanoc w poniedziałek. Była to przelotna znajomość, ale Marcin ucieszył się. Przywitał się, potem przedstawił Klebera Katarzynie Lefevre. – To jest pan Blanchard. – Oooo – powiedziała wolno, głosem, który Kleber znał z kina. Na filmie chwilami wyda-wał mu się sztuczny, w życiu nie sprawiał takiego wrażenia. Patrzyła na Klebera szeroko otwartymi oczami. – To wspaniale. Nie ulegało wątpliwości, że nie ma pojęcia, kim jest. – Pan Blanchard jest znanym pisarzem – uzupełnił Marcin. – Przecież wiem – powiedziała z wyrzutem. – Grałam w pańskim Raju na peryferiach. Kleber uśmiechnął się. – To nie był mój film. – To Alfred pisał scenariusz – powiedział Marcin Deffelot.Katarzyna Lefevre otworzyła usta jak zdumione dziecko. – Ale to był bardzo dobry film – powiedziała i otarła się o Klebera ramieniem. – Naprawdę bardzo dobry. Cofnęła się o krok i Kleber pomyślał, że porusza się jakby była w przylegającej do ciała jedwabnej sukni, nie w tweedowym kostiumie. – Będzie pan dziś wieczorem u Lucyny? – zapytała i oczy zwęziły się jej nagle. – Proszę przyjść. – Nie wiem, czy to wypada? – zastanowił się Kleber. – No wie pan? Przecież dziś czwartek. Kleber patrzył na nią z przyjemnością. Nie miała nic wspólnego z Ewą, chociaż były niewątpliwie podobne. – Nie wiem, kto to jest Lucyna. – To proszę kogoś zapytać – powiedziała, patrząc spod rzęs, dłuższych i niewątpliwie sztucznych. Za długich jak na tweedowy kostium. Spostrzegła Jakuba, idącego w ich stronę. – Najlepiej Jakuba – dodała. Rzeźbiarka Lucyna Sapik wywarła na Kleberze przerażające wrażenie. Na szczęście jej czwartkowe wieczory gromadziły wiele osób i w obszernej pracowni Kleber mógł z daleka oswajać się z widokiem gospodyni. Rozmawiano o Wyspach Panieńskich, o wyścigu zbrojeń, o sytuacji międzynarodowej i były to dyletanckie rozważania o polityce, jakie uprawiają akto-rzy, kiedy wydaje im się, że powinni zająć stanowisko w jakiejś sprawie. Kleber znał takie przyjęcia, Emma brała w nich żywy udział, aczkolwiek jej opinie bywały na ogół głupsze od innych. Nie miewała własnego zdania, więc jej wysiłki zmierzały do tego, by powiedzieć to, co inni chcieli, jej zdaniem, usłyszeć. Wypadało to kulawo. Ogólnie się uważa, że... – to była ulubiona formułka Emmy i Kleber przez jakiś czas usiłował jej wytłumaczyć, że rację mają przeważnie jednostki, a ogólna opinia to określenie dosyć mylące i mętne. Nie dało to rezul-tatów. Przeszli z Jakubem w kąt pracowni i znaleźli się twarzą w twarz z Lucyną Sapik, rzeźbioną w białym marmurze. Popiersie ustawione na roboczym stelażu przedstawiało panią domu spowitą w przejrzyste muśliny. Zdumiało Klebera, jak rzeźbiarzowi udało się wydobyć z marmuru ten efekt. Muślin oblepiał wielkie, wiszące piersi, było to wspaniałe i obrzydliwe. – Powinna wytoczyć facetowi proces – powiedział. – To autoportret. – Po co jej to? Jakub wzruszył ramionami. Potem pochylił się do Klebra. – Czy wiesz, że połowa osób, które tu są, spała z nią? – Masz na myśli mężczyzn? – Przeważnie tak – odpowiedział Jakub. Pani przechodząca obok zatrzymała się przy nich. Miała bardzo czarne oczy i bardzo jasne włosy. – Wspaniałe! – powiedziała, patrząc na rzeźbę. – Lubi pani ekshibicjonizm? – zapytał Jakub. Zaprzeczyła ruchem głowy. – To nie ekshibicjonizm. To jest raczej bliższe nudyzmowi. Przecież dookoła tego popier sia jest jakby więcej powietrza niż gdzie indziej. Takie rozmowy też nie były dla Klebera nowością. – Chyba tak – zgodził się. Doświadczenie nauczyło go, że podejmowanie podobnych dys-kusji jest absurdem i że najlepiej przyznać rozmówcy rację, ponieważ kończyło to sprawę. Nie należało jednak wyrażać entuzjazmu dla zasłyszanej opinii. Groziło to przedłużeniem rozmowy. I tym razem taktyka okazała się właściwa. Pani oderwała wzrok od rzeźby. – Wszyscy są podnieceni polityką i tym... no... – Pułkownikiem Merconesem – dopowiedział Jakub. – Właśnie. Podobno stosunek sił nuklearnych wielkich mocarstw jest nierówny. Stany Zjednoczone mogą wysadzić kulę ziemską w powietrze cztery razy, a Związek Radziecki pięć i pół raza. Może odwrotnie – zastrzegła się. – Może coś pokręciłam. Ale to chyba nie jest w porządku. Jakie jest panów zdanie? Patrzyła na Klebera. Odpowiedział więc, ale było to skierowane do Jakuba, chociaż zwra-cał się do blondynki. – Myślę, że to jest wyścig poza metą. Naprawdę można zniszczyć życie na ziemi jeden raz. A że istnieją potencjalne możliwości powtórzenia tego parokrotnie, to praktycznie nie ma już znaczenia. Zresztą nie wierzę w wojnę. – To sprawa wiary? – W końcu wszystko jest sprawą wiary. – Ale wiara musi się na czymś opierać. Wierzy pan w człowieka? W ludzkość? W zbioro wy instynkt samozachowawczy? Kleber uśmiechnął się. – Chce pani zrobić z tego system wiar, opartych jedne na drugich. W końcu to na jedno wychodzi. Nie wierzę w wojnę. – Intuicja? – Nie wiem – odparł. – Może nie umiem sobie tego wyobrazić.Ktoś objął Klebera ramieniem. Był to nieznajomy pan z kieliszkiem w ręku. – Pan ma pozornie rację – powiedział. – Ale tylko pozornie. Jeżeli dwaj kowboje stoją na-przeciw siebie z opuszczonymi rękoma i każdy czuje pod palcami kolbę pistoletu, to też wy-daje się bez sensu. Ale przeważnie tylko jeden ginie. – Tak – powiedział Jakub.Pani skinęła głową i był to ruch pełen wewnętrznego przekonania. – Jest inna sytuacja – powiedział Kleber. Miał żal do siebie, że pozwolił się wciągnąć w dyskusję, ale nie było już rady. – Ci dwaj kowboje nie trzymają pistoletów. Są w pustym, małym wnętrzu, drzwi są zamknięte, okien nie ma i każdy trzyma granat. Nie ma znaczenia, czy któryś jest odrobinę mniej skuteczny, skoro każdy może ich zabić. Mogą odłożyć granaty i pójść na aperitif albo mogą je trzymać nadal. – Kowboje nie piją aperifitów – powiedziała pani. – W tym rzecz – przyznał pan z kieliszkiem. – To całe zmartwienie, że nie. Aczkolwiek mają chyba inne przyjemności. Świat potrzebuje zgody i porozumienia. – Porozumienia i zgody – powiedział Kleber. – To właściwa kolejność. – Czy jest w tym jakaś różnica? – zdziwiła się blondynka. Jakub przyglądał się Kleberowi znad okularów. Miał wraz twarzy człowieka, który połknął coś, czego nie lubi połykać. Kleber też miał dosyć, ale brnął dalej. Po cholerę mi to potrzeb-ne? – pomyślał i spojrzał przepraszająco na Jakuba. Następnie rzekł: – Afirmowanie zgody jako pojęcia nie prowadzi do niczego. Zgoda na coś – tak, ale zgoda jako pojęcie abstrakcyjne? Zgoda barana, że wilk go zjadł. Jeżeli się nie mówi wyraźnie, o co chodzi, to zgoda jest frazesem jak każdy inny. Zresztą robi się wszystko, żeby ludzi dzielić, nie łączyć. Dzielić na czarnych i białych, biednych i bogatych, głodnych i sytych, cywilnych i wojskowych, katolików i innowierców, postępowych i reakcyjnych, mahometan i niemaho-metan, zwolenników i wrogów komunizmu. Można to robić w różnych płaszczyznach jak z kostką Rubika. – Co to takiego? – zapytała pani. – Taka zabawka. Rozwija wyobraźnię przestrzenną. Nawet w dziedzinie światopoglądowej... – Powinieneś na siebie uważać – powiedział Jakub. – Mógłbyś być ozdobą tych przyjęć. – Tak – pani skinęła w zamyśleniu głową. – To bardzo głębokie, co pan wyraził. O wyści-gu za linią mety. I w ogóle. – Katarzyna Lefevre – powiedział Jakub stojący w niszy okiennej. Brzmiała w tym ulga. Kleber spojrzał w dół na ulicę. Katarzyna Lefevre wysiadała z ciemnozielonego bentleya. Przy otwartych drzwiczkach wozu stał kierowca w szarym ubraniu i w szarej, okrągłej czapce z ciemnym otokiem. Patrzyli, jak przytrzymując rękami łopoczącą na wietrze spódnicę, przebiegła małymi kroczkami przez chodnik i zniknęła w bramie. – Piękna dziewczyna – powiedziała pani. – Tak – odpowiedział Kleber. Myślał przy tym, jak się to mogło stać, że w kinie wziął ją za Ewę. Przywitali się jak starzy znajomi. – Trafił pan? – powiedziała. – Wiedziałam, że pan będzie.Jakub ujął blondynkę pod rękę i skierował się w stronę bufetu. – Bałem się, że pani zapomni o przyjęciu – powiedział Kleber.Pokręciła wolno głową. – Ale jestem. Pan nie mieszka w Paryżu? – Nie. Nawet miewam trudności z trafieniem do hotelu. Nazywa się Hôtel des Temps Mo-dernes, trzeba jechać małymi uliczkami. – Przecież go znam – ucieszyła się. – Taki hotel ze śmiesznym witrażem! Kiedyś kręcili-śmy coś w naturalnym wnętrzu. – Dawno? – zapytał Kleber. Nagle uświadomił sobie, skąd znał hotel, zanim wszedł pierw-szy raz do wnętrza. W szpitalu widział go na zdjęciu, zamieszczonym w którymś z magazy-nów. Zapewne ilustrował informację o filmie. Katarzyna Lefevre położyła mu obie dłonie na klapach marynarki. – Za dużo pan ode mnie wymaga, żebym to mogła pamiętać. To był dzień zdjęć albo dwa. Chyba wiosną. Ale pamiętam, że było śmiesznie. – Widziałem tam dziewczynę podobną do pani. Roześmiała się swoim charakterystycznym, niskim głosem. Kleber pomyślał, że jest trochę zachrypnięta. – Świat roi się od dziewcząt podobnych do mnie! – powiedziała. – Nie zauważył pan? Od-kąd zrobiłam pierwszy dobry film, co krok widzę jakąś dziewczynę zrobioną na Katarzynę Lefevre! Myśli pan, że to miłe? – Nie wiem. – Więc to jest cudowne! Każda dziewczyna pragnie być pierwowzorem dla innych i kiedy widzę dziewczęta zrobione pode mnie, to jest coś warte. Wiem, że jestem dobra. – Jest pani bardzo ładna – powiedział Kleber. – Ooooo – odpowiedziała. – Doprawdy? Znaczyło to: potrafię być miła, jeżeli zechcę. Albo coś zbliżonego. W tym, co mówiła, głos był ważniejszy od słów. – Tak. I ucieszyłem się, kiedy zobaczyłem panią przez okno. Ma pani piękny samochód. Skinęła głową. – Podobno jest bardzo dobry. A wie pan, dlaczego go kupiłam? Bo był potwornie drogi! Mogłam kupić amerykański samochód wielki jak wagon kolejowy i o przeszło sto procent taniej. Kleber uśmiechnął się. – Naprawdę – powiedziała z przekonaniem. – Był dwa razy tańszy. Miał barek, lodówkę, telewizor. – W bentleyu też ma pani telewizor. – Nie – zaprzeczyła. – To jest model za dopłatą. Bez telewizora. Pomyślałam sobie, że przynajmniej samochód powinien być skromny, jeżeli ja nie jestem. – A nie jest pani? Poczuł na policzku dotknięcie jej rzęs, jeszcze dłuższych, o ile to było możliwe, niż po-przednio, kiedy ją widział w studiu. – Niekiedy – powiedziała rzeczowo. Objął ją lekko i pocałował w usta. Miała miękkie wargi i twardy, agresywny język. Nie broniła się, ale trwało to chwilę, bo zaraz wyślizgnęła się z jego ramion. – Ooooo, Józefie – powiedziała sennie i jakby z wyrzutem. Musiała być przyzwyczajona do podobnych sytuacji. Pocałunek był jak bilet wizytowy czy próbka bez wartości. Po prostu nie miał znaczenia. Pogładziła go po policzku wąską ręką. Miała nielakierowane długie paznokcie i wielki brylant oprawiony w platynę na palcu. – Chciałabym się czegoś napić. Poszli do bufetu i chwilę rozmawiali z Jakubem Trevais i panią domu, która była młodsza, niż się Kleberowi początkowo zdawało. Znała jego książki i wyraziła radość, że może go po-znać. – Mam nadzieję, że będzie pan pamiętał o moich czwartkach. W kwadrans później Katarzyna Lefevre odeszła niespodziewanie z młodym człowiekiem w wieczorowym ubraniu. Był typem brutala o kwadratowej szczęce i stalowych oczach. Wy-szli wtuleni w siebie i Kleber widział przez okno, jak wsiadali do bentleya. Widocznie brutal przyjechał taksówką. – Kto to? – zapytał. – Pedryl z kina. Nawet nie wiem, jak się nazywa. Był ostatnio z kompozytorem Pinettim. Ten Pinetti podobno bił go i maltretował. – Kompozytor brutala? – Tak. – Jest w ogóle taki kompozytor? – zapytał Kleber. – Może się rozeszli?Tego Jakub nie wiedział. – Słuchaj – powiedział Kleber. – Czy to możliwe, żeby Katarzyna była związana z tym ty pem? Przecież to absurd. Jakub skinął głową. – Jeżeli coś jest absurdalne, to znaczy, że jest możliwe. Ta Sapik choćby. Ona naprawdę spała tu prawie z każdym. – Coś w niej musi być. – Nie wiem – powiedział Jakub. – Pewnie tak. A Lefevre i ten pedryl? Bo ja wiem? W tej dziedzinie wszystko jest możliwe. Zresztą kobiety mają czasami ambicje reedukowania pede-rastów. Znałem faceta, który specjalnie udawał pedała i miał dobre wyniki u dziewcząt. Telefoniczna rozmowa Jakuba z Ksawerym Jarczyńskim i późniejsza wizyta w studiu przyniosła nieoczekiwany skutek. W dwa dni po otrzymaniu maszynopisu pan Ksawery zadzwonił do Jakuba. – Chcemy to robić – powiedział. – To dobry materiał na film. Dokładnie to, czego potrze-bujemy! Czy sądzi pan, że Blanchard zechce napisać scenariusz? – Nie – odparł Jakub. – Przy Wielkanocy też nie pisał.Wieczorem Kleber spotkał się na kolacji z Jarczyńskim. – Śpieszy mu się z powodu Wysp Panieńskich – powiedział mu przedtem Trevais. – Miej to na uwadze. – Co ta powieść ma wspólnego z Wyspami? – zdziwił się Kleber. – Realia – powiedział Jakub. – Egzotykę dyktatury.Nie przekonało to Klebera. Przeciwnie. – To książka o przypadkowości ludzkich losów. Tło jest malownicze i pewne zjawiska wychodzą jaskrawiej w takiej atmosferze przewrotu, ale to samo można by powiedzieć, umieszczając akcję w bibliotece publicznej czy w domu towarowym. Jakub słuchał, kiwając potakująco głową. – Pewnie masz rację z jakiegoś punktu widzenia. Ale wydanie Mszy też przyśpieszymy. Chodzi o to, żeby ludzie chcieli to czytać, teraz zechcą. Poza tym – spojrzał na Klebera, zsu-wając okulary na koniec nosa – postanowiłem podwoić nakład. – Dziękuję – powiedział Kleber. – Nie ma za co. To dobry moment dla książki. – A co z Niemcami? – Będą się musieli pośpieszyć! Ale i tak się spóźnią. Jutro dostaniesz pierwsze szczotki do korekty. Kleber zamyślił się. – Masz przykład przypadkowości losów. Mercones morduje swój naród i to ma wpływ na nasze losy. Przynajmniej na ich finansowy aspekt. Wszystko jest ze sobą powiązane zupełnie dziwacznie. Dwa nakłady, ponieważ tam... – machnął ręką. – I jeszcze teraz ten film. Przy kolacji z Jarczyńskim Kleber, jak było do przewidzenia, odmówił pisania scenariusza. – Nie znam się na tym, to nie jest moja praca. Mogę odstąpić wytwórni prawo do filmowa-nia książki. Scenariusz powinni pisać wasi ludzie, reżyser czy ktoś inny, i to mnie nie intere-suje. – Oczywiście – zgodził się pan Ksawery. Odpowiadało mu to w pełni. Do pisania scenariuszy miał więcej ludzi, niż mógł wyprodu-kować filmów. – Interesuje mnie jednak wynik ich pracy. Scenariusz będzie wymagał mojej aprobaty przed realizacją. – Przecież sam pan powiedział, że to sprawa fachowców – zdziwił się Jarczyński. – Że pan się na tym nie zna! Dziesiątki razy prowadził z autorami podobne rozmowy. Był to w zasadzie daremny trud, ponieważ w czasie realizacji reżyser i tak robił ze scenariuszem wszystko, na co miał ochotę. Kleber nie podjął tematu. – Ponadto jeszcze dwa warunki. Piszę dialogi i przed pierwszym publicznym pokazem oglądam zmontowany film. – I wycofuje pan nazwisko z czołówki, jeżeli się panu coś nie będzie podobało? Czy pan zdaje sobie sprawę, że dokładnie takie warunki mógłby postawić Szekspir? Kleber uśmiechnął się. – Jeżeli pan przyjmie, pani Jarczyński, za punkt wyjścia w tym rozumowaniu, że moja sy-tuacja materialna jest nieporównywalnie lepsza niż sytuacja Szekspira, to uzna pan te warunki za umiarkowane i skromne. Nie muszę panu sprzedać tej powieści. To pan chce ją kupić i pan chce robić film. Zresztą i panu, i mnie zależy na tym, żeby to było dobre. Na drugi dzień podpisali umowę i kiedy Kleber wrócił do hotelu, zastał pierwsze sto stron Mszy niewierzących w odbitkach szczotkowych. Była to pilna praca, ponadto był ciekaw, jak to, co napisał, wypada w druku. Kiedy w szpitalu opowiadał Teresie, że ten sam tekst jest inny w maszynopisie i inny w książce, że odbiera się go inaczej, była to prawda. Przynajmniej w jego przypadku. Nie rozumiał, dlacze-go tak się dzieje, ale tak było za każdym razem. Czytał z długopisem w ręku, był to wciąż jeszcze ten sam szpitalny długopis, którym robił pierwsze notatki i który dostał pewnego dnia od Teresy. Ale nie wprowadzał poprawek. Zdawało mu się, że tak jak jest, jest dobrze. Teraz też napisałby tak samo. Po pół godzinie odłożył przeczytane kartki i zadzwonił do Teresy. Była zaskoczona telefonem. – To pan? – zawołała. – To ty?! – poprawiła się zaraz. – Myślałam, że już zapomniałeś o moim istnieniu. – Nie miałem pretekstu, żeby dzwonić – powiedział. – Kiedyś trzymałem już słuchawkę w ręku i dałem spokój w ostatniej chwili. Chorowałem trochę. – Coś z nogą? – zaniepokoiła się. – Nie. Grypa. Nic ważnego, przeszło. – Rozumiem – powiedziała. – Walczyłeś ze sobą tak długo, jak mogłeś i teraz to jest sil-niejsze od ciebie. Znowu była wesoła jak dawniej. Dlaczego w czasie tej kolacji przed jego wyjazdem było inaczej, dlaczego oboje byli skrępowani i sztywni? – Mamy naszą książkę, Tereso – powiedział. – Niemożliwe?! Tak szybko? – Wydawca postanowił przyśpieszyć druk. – Wyspy Panieńskie – domyśliła się. – Tak – odparł. Widocznie Msza nasuwała jakieś skojarzenia z tamtymi wydarzeniami, skoro i jej się nasunęły. Zapewne inaczej rozumiał swoją książkę niż inni. – Może przyje-dziesz, żeby zobaczyć, jak się to odbywa. Już są pierwsze odbitki. – Coś trzeba przepisać? – zapytała. – Nie. To naprawdę przyzwoita propozycja i sprawisz mi przyjemność, jeżeli ją przyj miesz. Była wyraźnie ucieszona, że chce ją widzieć. – Naprawdę? – Będę tu jeszcze przynajmniej tydzień. Przyjedziesz? – Tak – powiedziała. – Przyjadę. W trzy dni później zastała go przy pracy nad korektą powieści. Rzuciła podróżną torbę na fotel, potem pocałowała go w policzek. Był to odruch naturalny, dopiero w chwilę potem uświadomił sobie, że tak się właśnie przywitali. – Wprowadzasz poprawki? – zapytała, pochylając się nad kartkami książki. – Właściwie nie – powiedział. – Wymyśliłem słowiańskie nazwisko. Wprowadzam je do powieści. – Słowiańskie? – zdziwiła się. – Po co? – Żeby nazwiska nie były jednorodne. Zresztą Słowianie są wszędzie. Przeczytaj uważnie napisy czołowe jakiegokolwiek filmu. Zawsze ich znajdziesz. Kobiety przeważnie pracują jako montażystki. – Nikt tego nie czyta. – Ja tak. – I będziesz miał kogoś takiego w otoczeniu pułkownika Caseiro? – Tak – powiedział Kleber. – Sierżant Amadeo Prohleda. To dobrze brzmi. – Dobrze – przyznała.Kleber był zadowolony z pomysłu. – Amadeo Prohleda uwiarygodnia środowisko. – Czesi się obrażą – powiedziała. – Nie. Czesi nie są pod ochroną, jeżeli ulegli wynarodowieniu. Porządni Czesi siedzą u siebie. Nie ma powodów, żeby się szwendali po świecie. – Amadeo Prohleda – powiedziała. – Dziadek mógł wyemigrować za Franciszka Józefa. – Być może. To już sprawa czytelnika, jak to odbierze. Jeżeli zechce, będzie mógł wymy-ślić sobie całą długą historię tej rodziny. Wyobraźnia działa w obu kierunkach. Również wstecz. – Tego nie rozumiem. – Jeżeli mamy do czynienia z jakimś faktem, to wyobrażamy sobie jego następstwa. Młoda dama wchodzi do pokoju hotelowego... – Nie nie, to nie przykład. – Dobrze – zgodził się. – Miałem zresztą na myśli, że taki fakt jest ogniwem w łańcuchu przyczyn i skutków. Jeżeli te rozważania wydają ci się niestosowne, to opowiem ci coś praw-dziwego. W pierwszej klasie szkoły średniej omal nie zostałem na drugi rok. Robiłem błędy ortograficzne, nauczyciel podejrzewał, że ktoś pisze za mnie wypracowania. To była nie-prawda, ale jemu tak się zdawało. Uważał, że uczeń może użyć właściwego słowa czy wyra-zić jakąś myśl tylko wówczas, jeżeli potrafi to prawidłowo napisać. Błąd wykluczał wiary-godność myśli. – To był idiota. – Nie. Może cenił ortografię? Uczył mnie przez rok i po latach, kiedy wyszła moja druga powieść, opowiadał komuś, że byłem jego najlepszym uczniem. Nie pamiętał nic ze szkoły, miał w końcu wielu uczniów i nie mógł mnie pamiętać. Więc wyobraźnia zaczęła mu działać wstecz. Pisarz? Był świetny już w pierwszej klasie. – Wyjaśniłeś mu tę pomyłkę? – Nie – powiedział Kleber. – Po co? Każdy człowiek coś takiego sobie buduje, jakiś lo-giczny świat, w jego pojęciu logiczny, i nie trzeba mu tego burzyć. Co mu dasz zamiast tego? Elementy do nowych układanek? – Amadeo Prohleda – powiedziała. – Zobacz, jak daleko ten typek nas zaprowadził. Do twojej szkoły. – Ludzie nie doceniają nazwisk. Nazwiska są bardzo ważne w powieści. Jesteś głodna? – Tak – odpowiedziała. – Masz pokój zaraz obok. Wyszli na korytarz i wskazał jej właściwe drzwi. Potem, kiedy się wykąpała po podróży i przebrała, zeszli do restauracji. Wieczór spędzili z Serge’em Sorbierem. Przyprowadził ze sobą dziewczynę o długich, prostych włosach z rudawym połyskiem. Przerzucała je z ramienia na ramię albo ruchem ręki zgarniała wysoko nad karkiem i tak pozostawały, jakby ta rudawa masa włosów była plasteli-ną, nie włosami. Wystarczył jednak świadomy ruch głową, żeby włosy rozsypywały się zno-wu miękko na ramionach dziewczyny. Było niezrozumiałe, jak to się dzieje. Przed północą musiała jechać do pracy. Śpiewała w jakimś kabarecie na Pigalle’u. – Może chcecie mnie posłuchać? – zaproponowała. – O nie! – powiedział Serge.Odeszła wiotka i uśmiechnięta. Nie wyglądała na urażoną. – Miła dziewczyna i ładna – powiedziała Teresa. – Tak – przyznał Serge. – Ma dobre strony. – Nawet rzucają się w oczy. TR 7?Dopiero po chwili zrozumiał to pytanie. – Nie, zupełnie nie! – zaprzeczył. – To nie z nią byłem w szpitalu. Tamta też śpiewa, ale na wyższym szczeblu. Ta mała dopiero zaczyna. – Z panem też? – Ze mną też. – Kompleks? – zapytała.Niespodziewanie potwierdził ruchem głowy. – To może się tak nazywać albo podobnie. – Jest takie przekleństwo – powiedziała Teresa. – Żebyś miał sto pałaców, w każdym pała-cu sto pokojów, w każdym pokoju sto łóżek... – Wiem – przerwał. – I żeby cię cholera ganiała z jednego na drugie. To o mnie.Tego wieczoru wypił dużo albo miał niedobry dzień. Zgasł w pewnej chwili. – Kochanie jednej kobiety to ryzyko, na które nie wolno sobie pozwalać. – Próbował pan? – Tak. W zasadzie polega to na tym, że człowiek rozbraja się wobec drugiego człowieka... Gorzej, wobec kobiety. Jesteśmy opancerzeni wobec świata, wobec otoczenia, wobec wyda-rzeń, które mogą nastąpić. I nagle rozbrajamy się. – Wobec kobiety? – Wobec kobiety – powtórzył. – To znacznie gorzej niż wobec człowieka. Kobiety potrafią być bardzo dobre i bardzo złe. Nadchodzi chwila, kiedy zaczynamy cenić dobroć. To, czy ktoś jest dla nas dobry, czy zły. W najprostszym znaczeniu. W najpotoczniejszym. – Mówi pan jak stary człowiek. – Pewnie tak – przyznał. – To przychodzi z wiekiem, to poczucie, albo – podniósł w górę palec gestem kaznodziei, jak pomyślała – kiedy się nieopatrznie odsłonimy. – Przepraszam – powiedziała Teresa. – Poruszyłam niepotrzebnie temat. Nie wiedziałam... Serge zdmuchnął popiół z papierosa i chwilę obserwował żarzący się ogieniek. – Teraz to nie ma znaczenia – powiedział. – Kiedyś tak. To było jak chodzenie po linie. – Zleciał pan? – domyśliła się.Pokręcił przecząco głową. – Zostałem strącony. Zrobiła to z całą beztroską rzeczowością, kiedy byłem wysoko w powietrzu, jeżeli trzymamy się tej metaforyki. – Smutny koniec miłości. – To nie był koniec. Jeszcze byliśmy długo razem. – Wróciła? – Tak. Pozwoliła sobie wybaczyć i byłem szczęśliwy, że pozwala. Wszystko było jak daw niej, z liną włącznie. Uśmiechnął się nagle i był to uśmiech, który znała, wesoły uśmiech łobuziaka. – Tylko lina już nie była w powietrzu. Leżała na ziemi. Albo raczej na łóżku dziewczyny, która była dla mnie jak siatka asekurująca linoskoczka. I kiedy strąciła mnie drugi raz, a wy-brała taki moment, kiedy, ogólnie biorąc, było mi dosyć parszywie i ona wiedziała o tym, wtedy już nie poleciałem jak za pierwszym razem na pysk, w błoto, w rozpacz, w czort wie co, tylko pomyślałem sobie, że to niedobra dziewczyna, i znalazłem się w tym drugim łóżku, w naprawdę miłym towarzystwie. Tak to się skończyło, ta miłość, jeżeli pani chce wiedzieć. – Przepraszam – powiedziała Teresa. – Nic nie szkodzi. Nawet się czasami widujemy i to nie ma żadnego znaczenia. Lubimy się. – Zapomniał pan. – Na pewno – powiedział. – Ale mam to zakodowane, żeby nie iść za daleko.Wyraźnie odzyskał dobre samopoczucie. – Pani zdrowie, Tereso – powiedział. – Jest moim nieszczęściem, że nie trafiłem na panią, kiedy byłem jak pączek rozkwitającego kwiatu, delikatny i pachnący świeżością. – Teraz inne dziewczęta ponoszą koszty handlowe tego epizodu – powiedziała, odstawia-jąc kieliszek. – Pan zresztą też. Podobno związek bez uczucia to jest coś jak chleb bez masła. – Istnieje taka opinia lansowana wśród jednostek niżej zorganizowanych – odparł. – Ale masłem można posmarować nie tylko chleb. Wrócili w nocy do hotelu i Kleber odprowadził Teresę pod jej drzwi. – Dobranoc – powiedziała. – Jest bardzo późno. – Dobranoc – odparł. Nazajutrz zadzwoniła, żeby przyszedł do niej na śniadanie. Zastał ją całkowicie ubraną i wypoczętą. Musiała dobrze spać w nocy albo potrzebowała niewiele snu. – Wspaniale wyglądasz – powiedział. – Jestem przyzwyczajona, przecież miewam nocne dyżury.Weszła pokojówka ze śniadaniem. – Nie wiedziałam, że Serge jest taki – powiedziała, smarując rogalik masłem. – Myślałam, że to lekkoduch. – Jest lekkoduchem – powiedział Kleber. – Na szczęście tak, ale każdy ma w sobie tęsk noty do stabilizacji, do życia rodzinnego, do możliwości oparcia się o kogoś bliskiego. Nalała mu kawy. – Mało mleka i dwie łyżeczki cukru? – Tak. Pamiętasz? – Przecież żyłam wspomnieniami. Czy wyobrażasz sobie, że mogłam inaczej spędzać wol-ne chwile? Mogę cię karmić łyżeczką? – Serge tego potrzebuje w gruncie rzeczy. – Rozumiem – powiedziała. – Rodzina jak rozłożyste drzewo. Chroni przed deszczem i bu-rzą. – Tak – powiedział Kleber. – Chociaż jest to przenośnia całkowicie błędna. Burze należy przeczekiwać na otwartej przestrzeni. W tym porównaniu starzy ludzie są korzeniami i pniem drzewa, tymczasem w życiu jest inaczej. To oni odpadają od drzewa. Raczej są liśćmi, które więdną jesienią. – Szkoda – powiedziała. – Starych ludzi? – Ich też. Ale myślałam o metaforze. Rodzina jak rozłożyste drzewo. To ładnie brzmi. Brat mojego ojca rozwiódł się z ciotką, mając siedemdziesiąt lat. Tak miał dosyć rodziny. Zresztą potem ożenił się z inną kobietą. Żyli z ciocią około czterdziestu lat i pewnego dnia odszedł. Tak rodzina wygląda czasami w praktyce. – Myślisz, że to argument? – Argument? – zastanowiła się. – Fakt z życia.Kleber zjadł jajko na miękko i odstawił talerzyk z podstawką. – Zastanów się nad taką interpretacją: stryj rozszedł się z żoną na starość, w wieku, kiedy człowiek najbardziej potrzebuje rodziny. Żyli wiele lat obok siebie, czy niedaleko siebie, i to nie była rodzina. Nagle okazało się, że tak już nie mogą dalej żyć. W tym wieku już nie. – Też argument – przyznała. – Hipoteza – powiedział. – Hipoteza nie jest argumentem, ale mogło tak być. Bywa tak, że im dziwaczniejsze jest czyjeś postępowanie, tym łatwiej je zrozumieć. Stryj potrzebował ro-dziny. Powrócili do tematu w czasie obiadu z Jakubem. Słyszał o Teresie i był ciekaw ją poznać. – Zawdzięczamy pani tę książkę Józefa – powiedział. – Jako wydawca mam wobec pani dług wdzięczności. Mało dziewcząt postąpiłoby jak pani w tych warunkach. – Pewnie się pan myli – odpowiedziała. – W gruncie rzeczy wszystko, co robimy, robimy dla siebie, chociaż to może inaczej wyglądać. Zwłaszcza w szpitalu. Robi się wiele, żeby być w porządku wobec siebie. A z książką Józefa to była zwykła ciekawość. Mało ludzi ma oka-zję, żeby obserwować z bliska cały proces powstawania powieści. Od pomysłu, od pierw- szych notatek po skończony maszynopis. Myślałam, że pisarz po prostu siada za biurkiem i pisze, ale to nie jest tak. – Chyba z każdym pisarzem jest inaczej – powiedział Jakub. – Zresztą pani wie to lepiej ode mnie. Od wielu lat wydaję książki, ale kiedy trafiają do mnie, są już gotowe. Dobre albo złe, ale gotowe. To było ciekawe z Józefem? – O tak – odpowiedziała.Potem opowiedzieli mu o wieczorze z Serge’em i o wrażeniach, jakie odnieśli. – Myślę, że pojęcie rodziny bardzo się zmieniło – powiedział Jakub. – Nie wiem, czy ist-nieje teraz pojęcie rodziny w szerokim sensie, to znaczy rodziny obejmującej wszystkich krewnych, dziadków, dzieci, wnuków, stare ciotki, wujów emerytów, całą otoczkę kuzynów czy powinowatych, nawet przyjaciół domu i służbę, którą dziadkowie pamiętają z dzieciń-stwa. Nie ma dachu nad głową dla takiej rodziny. Więcej: myślę, że dawniej też nie było ta-kich rodzin albo było ich bardzo mało. Kiedy starzy ludzie wspominają dzieciństwo, ideali-zują te wspomnienia. Stąd funkcjonuje stereotyp utrwalony z perspektywy dziecka i ciotka-rezydentka awansuje na pełnoprawnego członka rodziny, i wszystko jest cudownie proste i naturalne. Zaczął przecierać szkła okularów. Kelner zbierał naczynia. – Wiecie, kto to jest Maurycy Dartine?Kleber nie wiedział. – Jakiś finansista? – powiedziała Teresa. – Prezes Banku Loary. Ma syna, który jest poważnym udziałowcem w Selecta RTV i głównym konstruktorem. Obaj mają mnóstwo pieniędzy i to jest ważne dla mego opowiada-nia, chociaż pieniądze nie grają w tym roli. Kiedyś spędzałem weekend u pana Maurycego, który przyjaźnił się z moim ojcem. Oglądaliśmy mecz tenisowy. Grzegorz przywiózł ojcu nowy odbiornik Selecty. Grał jakiś Włoch i sprawozdawca powiedział, że ten Włoch jest sy-nem skromnego przedsiębiorcy z małego miasteczka, właściciela dwóch kortów i trenera. I że teraz syn zarabia ogromnie dużo, bo ma sukcesy w zawodowym tenisie. „To ojciec dobudo-wał sobie parę kortów i rozwinął teren” – powiedział stary Dartine. Na to Grzegorz zdziwił się: „Myślisz, że syn go utrzymuje?”. Patrzyłem na pana Maurycego. Coś mu się obsunęło w twarzy. Powiedział, że pewnie młody lokuje pieniądze w istniejący interes, ale cały wieczór był zgaszony. Dla niego te sukcesy tenisisty znaczyły, że rodzina stała się zamożna, dla Grze-gorza znaczyło, że tenisista ma pieniądze. Macie jeszcze jedną historyjkę o rodzinie. – W końcu cała literatura świata obraca się wokół tego tematu – powiedział Kleber. – Je-żeli nie dosłownie, to blisko niego. Wokół stosunku jednych ludzi do drugich. – Podobno każdy może napisać książkę, jeżeli będzie pisał zupełnie szczerze – powie działa Teresa. – Ale musi być zupełnie szczery. I to się udaje tylko raz. Jakub uśmiechnął się. Nie wykrzywił, jak miał w zwyczaju, tylko normalnie uśmiechnął. – Jeszcze się nikomu nie udało ani razu. Trzeba by się z początku nauczyć szczerze my-śleć. – Sądzi pan, że ludzie nie są szczerzy wobec siebie? Że istnieje jakiś autokamuflaż, i to powszechny? – Oczywiście, że tak. Nie są szczerzy, zwłaszcza kiedy robią świństwa. To znaczy prawie zawsze. Mało kogo stać na otwarty cynizm i większość ludzi chowa się za jakieś pozory. Je-żeli w czasie ostatniej wojny ktoś wydawał Gestapo jakąś grupę oporu, to też nie myślał: do-niosę na nich i będę miał z tego pieniądze. Człowiek jest zanadto skomplikowany wewnętrz-nie, żeby szedł na takie łatwizny. Myślał pewnie: wojna jest przegrana, Niemcy zwyciężą, opór jest bezsensownym przelewem krwi, trzeba ratować substancję narodu; może nikt mnie nie rozumie, w tym tkwi moja tragedia osobista, ale historia przyzna mi rację. – Ma pan skłonność do komplikowania spraw, które wydają się proste – powiedziała Tere-sa. – Czy w obozach koncentracyjnych kapo i inni mordercy też szukali jakiejś ideologii? Jakub zamyślił się. – Myślę, że to były jednostki najbardziej prymitywne i że mogli się bez tego obejść. Wbrew pozorom, to znaczy wbrew sile fizycznej i brutalności, byli najsłabsi, najmniej odpor-ni. Umieli się rozwścieczyć i wtedy hasło: Śmierć frajerom, było dostateczne, żeby usprawie-dliwić to, co robili. – Jednak usprawiedliwić? – Jednak tak. Jeżeli człowiek chce czy musi coś zrobić, to łatwo pozwala się przekonać. Niemcom wystarczyło hasło, że są panami świata i że Żydzi są wszystkiemu winni. Teraz Niemcy są innym narodem. Tylko z Żydami sprawa wciąż nie jest jasna. – W Niemczech? – W Niemczech nie. Niemcy to mają poza sobą. Ale antysemityzm wciąż istnieje. – Dlaczego? – zapytała. – Jeżeli coś istnieje od wieków, to muszą być przecież jakieś po-wody. Tylko w czym? – To mogę pani określić zupełnie dokładnie. W nas. W ludziach. – To znaczy w nich też? – W ludziach, to znaczy w słabości jednych, w głupocie i sile innych. Teraz granica prze biega inaczej niż przedtem, bo i Żydzi już nie są słabi. Kiedy Jakub odwiózł ich do hotelu, świeciły pierwsze neony, zapadał zmierzch. – Może chcesz pojeździć po mieście? – zapytał Kleber. – Wieczorem to ładnie wygląda. – To jedźmy! – ucieszyła się. – Paris by night. – Tylko nie jestem dobrym przewodnikiem. – Tym lepiej – powiedziała. – Nie musimy trzymać się głównych szlaków.Zaskoczył ją widok renówki Wainstocka. – Co z mercedesem? – zdziwiła się. – Jest na wsi.Obeszła R-5 dookoła. – Ostatnia rzecz, o którą mogłam cię posądzić, to taki samochód. Myślałam, że nie przy-wiązujesz wagi do ozdóbek. – Właśnie – zgodził się. – Do tego stopnia nie, że mogę czymś takim jeździć. Zresztą to świetny wóz. Należy do mego przyjaciela. – Bóg z nim – powiedziała. – Wyglądamy jak para idiotów. Jeździli tego wieczoru przez oświetlone arterie, w potoku samochodów i w blasku witryn sklepowych i neonów, przez małe uliczki, wyludnione i świecące gdzieniegdzie wywieszkami podejrzanie wyglądających hotelików, i znowu wjeżdżali w blask ogromnego miasta. Pola Elizejskie były jak rzeka w noc świętojańską. Kolację zjedli gdzieś na peryferiach i musieli podnosić nogi w górę, kiedy patron zamiatał trociny, wysypane pomiędzy stolikami. Potem szybko wsiedli do wozu. W tej dzielnicy wyglądał żenująco. Był późny wieczór, kiedy nagle dotknęła jego ramienia. – Skręć w prawo.Skręcił i spojrzał na nią pytająco. – Nasz hotel – powiedziała. Wjechał na parking i zgasił silnik. – Prawdziwy sukces – powiedziała, wysiadając. – Jeździliśmy parę godzin i wróciliśmy, nie pytając o drogę. Pan Trevais wyraziłby pogląd, że wszystkie sukcesy oparte są na podob-nych zasadach. – Być może – zgodził się Kleber.I tym razem pożegnała go pod drzwiami swego pokoju. Nazajutrz odwiózł ją na dworzec. – Było mi naprawdę miło – powiedziała, wsiadając do wagonu. – Dziękuję za wszystko.W chwilę potem zobaczył ją w otwartym oknie przedziału. – Może niedługo się zobaczymy – powiedział, ściskając jej rękę. – I... – zawahał się – za-chowałem się przyzwoiciej niż ten wdzięczny Australijczyk. Nie próbowałem nadużyć twojej naiwności. – Nie – odparła. – Ale naraziłeś mnie na koszty. Od tygodnia biorę pigułki antykoncepcyj-ne. Wciąż jeszcze trzymał ją za rękę. – Tereso – powiedział. – To zostań. Możesz?Bez słowa podała mu przez okno torbę.Pociąg ruszył, więc cofnął się o krok, aż podjechała do niego, stojąc na stopniu otwartych drzwi. Wagony toczyły się bardzo wolno i kiedy zeskoczyła na peron, nie było to związane z żadną emocją. Tydzień później we mgle i strumieniach deszczu odwiózł ją znowu wczesnym rankiem na kolej. Myślał przy tym, że mogła równie dobrze wyjechać o parę dni wcześniej albo w ogóle nie zostawać. Byli przyjaciółmi i nie dało się tego zmienić. To, że spali ze sobą przez parę nocy, nie miało znaczenia. Mogli spać ze sobą albo nie spać. Parking przed dworcem był zatłoczony i znalazł miejsce dosyć daleko od wejścia. – Nie odprowadzaj mnie – poprosiła. – Przejdę parę kroków i będę pod daszkiem. I pa-miętaj o mnie. – Ty też. Pocałowała go w policzek, wysiadła i z torbą w ręku przebiegła parę kroków, żeby się schronić przed deszczem. Patrzył za nią, jak odchodziła w gęstniejących oparach mgły opa-dającej na miasto. Uruchomił silnik i w zwartym strumieniu pojazdów jechał wolno w kie-runku autostrady na Bordeaux. Pewnie nadłożył wiele kilometrów, zanim się na niej znalazł. Rzeczy miał w bagażniku, nic już go nie zatrzymywało w Paryżu, chciał być znowu w domu. Dokładnie tak pomyślał, zapinając szelkowe pasy. Włączył baterię halogenów, które powinny były wystarczyć do oświetlenia studia filmowego, przyśpieszył ostro na trójce, nie odrywając oczu od lusterka wstecznego, koła zerwały przyczepność. Przyśpieszył delikatnie i zahamo-wał, nie zdejmując nogi z gazu. Powtórzył to parokrotnie przy różnych szybkościach. Wóz reagował prawidłowo. Trzymał się drogi. Wtedy przełączył wycieraczki na największą szyb-kość i lekką nogą dodał gazu. Przy ośmiu tysiącach obrotów, kiedy strzałka obrotomierza dotykała czerwonego wycinka skali, przełączył na trójkę, potem podobnie przeszedł na czwórkę. Miał sto sześćdziesiąt na liczniku, kiedy włączył piąty bieg. Deszcz ustawał, ale mgła ciągle wisiała nad jezdnią, spod kół samochodów, które wyprzedzał, tryskały strumienie wody i błota, wycieraczki nie nadążały i przez długie ułamki sekund albo i całe sekundy wi-dział tylko smugi rozmazanego błota na szybie. Potem to nagle mijało, ale i tak nie mógłby wyhamować w zasięgu widoczności. Ta szybka jazda sprawiała mu przyjemność. Przypominała chwile sprzed wielu lat, kiedy jako zupełnie młody chłopak prowadził pierwszy raz szybki wóz na autostradzie koło Heil-bronn, wśród czerwonych świateł pozycyjnych wyprzedzanych samochodów. Wtedy zdał sobie sprawę, że droga hamowania była dłuższa od świateł reflektorów. Daję ci słowo, że nikt nie jedzie z przeciwka – powiedział właściciel samochodu i Kleber zapamiętał to. Było to powiedzenie równie słuszne, jak mylące. Z przeciwka nikt nie jechał, ale mógł stać rozbity samochód i pojawić się nagle w świetle reflektorów. Od tego czasu przejechał wiele tysięcy trudnych kilometrów, a potem przez parę lat poruszał się z szybkością wycieczkowego auto-busu. Teraz cieszyła go szybkość w deszczu i błocie. Po godzinie zatrzymał się przy stacji benzynowej. – Bis zum voll, bitte – powiedział. Szybka jazda wciąż jeszcze kojarzyła mu się z niemiec-kim. Zaraz poprawił się i powtórzył prośbę po francusku. Chłopak w kolorowym kombinezo-nie, obsługujący dystrybutor, skinął głową. Potem, kiedy przystąpił do mycia przedniej szyby, Kleber wysiadł z wozu. Spojrzał na autostradę i zobaczył tablicę informacyjną. Było dwieście dwa kilometry do Paryża. Pewnie liczono odległość do wieży Eiffla albo do Łuku Triumfal-nego, bo nie mógł przejechać tyle w godzinę, ale był bliżej domu, niż sądził. Na przedniej szybie piątka miała parę milimetrów błota. Widać to było na styku z po-wierzchnią oczyszczoną przez wycieraczki. Boczne szyby też utraciły przejrzystość. Trwało dobrą chwilę, nim szyby były znowu czyste. – Ostro pan jechał – powiedział chłopiec. – Tak – zgodził się Kleber. Zapłacił i odjechał. Mgła zrzedła, ale w powietrzu ciągle wisiała mżawka. Za Tours nagle się to skończyło. Nawierzchnia była sucha, świeciło słońce. Błoto na masce wozu schło w oczach. – Nareszcie będzie wyglądał jak prawdziwy samochód – pomyślał Kleber o renówce, zwolnił do stu trzydziestu i włączył radio. Przy tej szybkości silnik pracował względnie cicho. Inne wozy zaczęły go wyprzedzać. Tak przejechał resztę drogi, słuchając muzyki z uczuciem miłego odprężenia, które ogarniało go zwykle po odcinkach wymagających koncentracji. Parę minut przed dwunastą wjechał na podwórze domu w Charantes les Collines. Nim się zatrzymał, z garażu wybiegł Wainstock. Ubrany był w granatowy fartuch zapinany z przodu na guziki. Z kieszeni wystawał mu chromowany łeb klucza. Rozpromienił się, widząc wysia-dającego Klebera. – Józefie! – zawołał. – Niech pan tu wejdzie do środka. Przyjechał pan w samą porę. Nie wiem, czy Matylda potrafiła to docenić. W garażu na kozłach stała rama renówki z zamontowanym przednim zawieszeniem i me-chanizmem kierowniczym. – Co pan na to powie? Kleber obszedł ramę dookoła. – Wygląda jak na taśmie fabrycznej – powiedział z podziwem. – Nie chce się wierzyć, że to nie jest nowe. – To będzie nowy samochód – powiedział Marceli. – Niech pan zobaczy kierownicę! Leżała na stołku, owinięta białą flanelą. Marceli odwinął ją: była to nowa kierownica, świecąca ciemną politurą i polerowanym aluminium. – Sam to musiałem robić – powiedział Wainstock. – Ten typ okazał się partaczem. Był stary, ale wszystko zdążył zapomnieć, jeżeli kiedykolwiek coś umiał. Samo koło politurowałem trzy wieczory. – A co z pana warsztatem? – W porządku. Tylko dzisiaj wyjątkowo nocowałem tutaj, żeby zmontować zawieszenie. Słońce świeciło jasno i zobaczyli cień Matyldy, zanim usłyszeli jej głos. – Wczoraj też – podeszła do Józefa i pocałowała go w czoło, jak wówczas, kiedy przyje-chali z Ewą. – Dobrze, że jesteś. Pan Wainstock pracuje tu nocami. – Tylko wyjątkowo – powiedział Marceli. – Dziś nawet nie jadł śniadania. – Ja też nie jadłem – powiedział Kleber. Było bardzo wcześnie, kiedy wychodzili z hotelu. Teresa postanowiła zjeść coś w pociągu. Zamierzał zatrzymać się gdzieś w drodze, ale nie zatrzymał się. Nie lubił wysiadać z samochodu, kiedy już koła zaczynały się pod nim obracać. Zresztą do tej chwili nie odczuwał głodu. – Zrobię śniadanie – powiedziała Matylda. Spojrzała na koło kierownicze, które Wainstock wciąż trzymał w ręku, i pokręciła głową. – To będzie piękny wóz. Nie taki jak ta kupa błota na kołach. Renówka Wainstocka, pokryta bryzgami zeschniętego błota, wyglądała chyba pierwszy raz na samochód rajdowy. Marceli obszedł wóz dokoła. – Padało? – Tak. Dopiero koło Tours zrobiło się ładnie. Wainstock owinął kierownicę i położył ją w garażu na stołku. Potem wrócił do swego samochodu. – Coś w tym jednak jest – powiedział. – Zyskał na autentyczności. – To dobry samochód – pochwalił Kleber i Marceli rozjaśnił się z zadowolenia. – Może chce się pan zamienić na ten stary? – Chodźmy na śniadanie – powiedział Kleber. – Jeszcze kiedyś pomówimy o tym.Jedli śniadanie w kuchni.Matylda siedziała z rękoma założonymi na kolanach. Była zadowolona, że dom się znowu zaludni. – Nie myślałam, że można tak odnowić stary samochód – powiedziała w pewnej chwili. – Wygląda, jak kiedy Krzysztof przyjechał nim pierwszy raz z Angouleme. – Dopiero pani zobaczy, kiedy będzie gotowy. – Szkoda, że nie robi się takich rzeczy z ludźmi. Ludzie nikogo tak bardzo nie interesują, żeby się dla nich mordować. A samochód stał tyle lat – i był wrakiem – że można spokojnie poczekać miesiąc dłużej. Nie powinien się pan zamęczyć. – Przecież to mi sprawia przyjemność – powiedział Wainstock. – A ten samochód nie był wrakiem. – Przepraszam – powiedziała Matylda. – Nie chciałam pana urazić. To naprawdę był dobry samochód. Czasami jeździłam nim z Krzysztofem. Był żółty i miał czarne błotniki. Potem był zielony i potem znowu żółty. Po śniadaniu Wainstock poszedł do garażu, żeby zamontować koło kierownicze na kolum-nie, a Kleber zdjął wiszący na kołku wąż gumowy i podłączył go do kranu. – Umyję pańską piątkę. – Proszę tego nie robić – poprosił Marceli. – Chcę się nim przejechać przez La Couronne i Angouleme. – Niech pan nie będzie dzieciakiem – powiedział Kleber i odkręcił kran. Ale strumień wo-dy bił w górę. – Chyba że pan chce nim dalej jeździć. – Mam citroena Ewy – powiedział Kleber. – Co panu szkodzi pojeździć renówką? Może się pan do niej przyzwyczai? Zresztą cytryna stoi u mnie w warsztacie, odkąd pan wyjechał. Odjechałem nią wtedy i później jeździłem siedemastką. – Chce pan ode mnie wycyganić stary samochód? – Tak – odparł Marceli. – Przynajmniej chcę stworzyć warunki sprzyjające pertraktacjom. Kleber podszedł do piątki i skierował strumień wody na karoserię. Umył starannie wóz, wytarł do sucha wielką jak pół prześcieradła irchą, którą znalazł w bagażniku, i wprowadził samochód do garażu. Zanim skończył, Marceli odjechał do miasta z kartonowym pudłem śrub i nakrętek, poowijanych w bibułkę. Obiad zjedli z Matyldą, rozmawiając o Cesarze. Zdaniem Matyldy koń miał za mało ruchu i należało go trochę przegonić po okolicy. – Powinieneś pojechać do La Couronne. Przynajmniej tyle możesz dla niego zrobić. Krzysztof jeździł codziennie, jeżeli tu był. Nawet wtedy, kiedy z trudem wsiadał do wolantu. Zbierając nakrycia, coś sobie przypomniała. – Ewa dzwoniła dwa razy. – Kiedy? – ucieszył się Kleber. – Zaraz po twoim wyjeździe, może drugiego dnia, i jeszcze raz przedwczoraj. – Co jej powiedziałaś? – Co miałam powiedzieć? Że pojechałeś do Paryża, bo skończyłeś tłumaczyć powieść. To za pierwszym razem. A za drugim, że jeszcze cię nie ma. – Miała jakąś sprawę? – Do mnie nie. Może do ciebie tak. – Prosiła, żebyś mi coś powtórzyła? – Nie – powiedziała Matylda. – Jeszcze zadzwoni. Odstawiła talerze do zlewu i odwróciła się. – I nie musisz się tak o nią trząść. Odniosłam wrażenie, że już z nią spałeś. Zwłaszcza wte-dy, kiedy zastałam was w łóżku. Wróci. Ta rozmowa zadecydowała, że Cesar przebiegł się tego popołudnia do la Couronne i z po-wrotem. Kleber nie miał na to zbytniej ochoty, ale siedzenie przy telefonie też nie miało sen-su. Ponadto głupio mu było przed Matyldą. Wrócił przed wieczorem i wyprzągł konia. Następnie wprowadził go do boksu w stajni, napoił i wsypał do żłobu coś z worka stojącego w kącie. Był to owies albo coś zbliżonego. Nie miał co robić; dom bez Ewy wydawał się innym domem, był nieprzytulny i pusty. Kręcił się bez celu po dziedzińcu, potem zajął się reperacją anteny telewizyjnej. Była prze-krzywiona, obluzowane kable powodowały zakłócenia przy wietrze. Obejrzał archiwalny film i dopiero w połowie zorientował się, że młodziutką dziewczyną, chodzącą po jakichś skałach w kostiumie kąpielowym, jest Brigitte Bardot. Film pochodził z czasów, zanim Vadim nadał jej styl i powierzchowność znaną całemu światu. Potem był pro-gram dla rybaków, równie nudny jak film. W gruncie rzeczy czekał na telefon Ewy. Zadzwoniła następnego popołudnia. – Więc w końcu jesteś! – powiedziała, kiedy odebrał telefon, i w jej dźwięcznym, dziew-częcym głosie brzmiała radość. – Gdzie się włóczyłeś? – Zawiozłem przekład Jakubowi Trevais. Potem trochę siedziałem w Paryżu. Miałem ja-kieś kontakty z filmem. Będą kręcili Mszę. – Tak? – zdziwiła się. – To dobrze! A ja się stęskniłam za domem. – Ja też. Tylko ty jesteś potrzebna, żeby to był naprawdę dom. Kiedy wrócisz? – Mam miesiąc urlopu. – To znaczy, że kiedy przyjedziesz?Trwało chwilę, nim odpowiedziała. – Nie wiem. I nie martw się o mnie. Po prostu któregoś dnia znowu będę. Po rozmowie z Ewą pojechał wolantem do La Couronne i myślał, że zaczyna obrastać w przyzwyczajenia wiejskie, ale naprawdę nie miał co robić w domu albo tak mu się wydawało. Ucieszył się, bo Marceli siedział na tarasiku „Cesara”. – Jadę do was – powiedział, i to, że użył liczby mnogiej, sprawiło Kleberowi przyjemność, chociaż Wainstock mógł mieć na myśli równie dobrze Matyldę, jak Ewę. Pili kawę, rozmawiając o renowacji starego samochodu. Marceli chciał, żeby wokół błot-ników, lakierowanych jak poprzednio na czarno, biegł cieniutki żółty pasek i żeby podobne paski, tylko czarne, okalały drzwi i burty karoserii. W ten sposób malowano w latach dwu-dziestych samochody, ale bardziej luksusowe od renaulta. – To za skromny samochód – powiedział Kleber. Ale Marceli palił się do pomysłu. Miał stary prospekt Daimlera i pokazał, jak to sobie wy-obraża. – Nie zakłada pan muzeum – powiedział na zastrzeżenia Klebera. – A zresztą co to panu szkodzi? I tak przehandluje mi pan ten wóz. Spojrzał na Cesara stojącego opodal w zaprzęgu z pyskiem w worku zawieszonym na szyi. – Jeździ mi pan na złość Cesarem? Żeby nie przyzwyczaić się do turbo? Pełna nazwa samochodu brzmiała: renault 5 turbo. Turbo stanowiło najbardziej efektowny i przemawiający do wyobraźni człon tej nazwy. – Nie – powiedział Kleber. – Matylda mówi, że koń powinien się ruszać. Zresztą to miła przejażdżka. – Robimy paseczki? – zapytał Marceli. – Dobrze – zgodził się Kleber. – Niechaj będą paseczki, jeżeli są panu potrzebne do szczę-ścia. Tylko ten element trzeba skasować – wskazał długopisem na ornament widniejący na prospekcie koło klamek daimlera. – Przecież to jest najładniejsze ze wszystkiego! Niech się pan przypatrzy, jak się to ładnie splata. Wziął długopis leżący na stole. – Pan w ogóle jest za skromny albo nie przywiązuje pan wagi do estetycznej strony życia, chociaż pan jest pisarzem. Dlaczego pan ma taki długopis jak sprzedawczyni w sklepie? Bic?! Powinien pan mieć dunhilla, cartiera czy crossa. Kleber zaczął się śmiać. – Nie stać pana na coś przyzwoitego? To ja panu kupię długopis i dołożę do turbo, kiedy będziemy się zamieniali na samochody. Chce pan? – Nie – powiedział Kleber. – Nie chcę. I coś panu powiem, co może pana zaskoczy. Prze-ważnie miałem dosyć pieniędzy i nie pociągały mnie kosztowne drobiazgi. Przecież to jest luksus ubogich, te drogie, najdroższe zapalniczki czy długopisy. Afirmacja zbytku, na który ich nie stać. Jakby się ocierali o wielki świat, mając taki długopis czy zapalniczkę. Niekiedy te ambicje sięgają zegarków, ale już nie samochodów. Poznałem kiedyś jednego z najbogat-szych ludzi świata. Używał plastikowej zapalniczki do zapalania cygar. To były cygara spe- cjalnie robione na zamówienie i miały na banderolach jego inicjały. – Cygar nie zapala się zapalniczką. – Podobno nie. I wtedy na jachcie, bo to było na jachcie, szeptano po kątach, że stary jest barbarzyńcą, bo powinny być specjalne zapałki. – Widzi pan – ucieszył się Wainstock. – To nie przeczy temu, co powiedziałem. Jeżeli można coś kupić bez wyrzeczeń, to czło-wiek traci ochotę na kupno. Na pewnych odcinkach biedni i bogaci są blisko siebie. Mądrzy i głupi. – To już nie – zaprotestował Marceli. – Owszem – powiedział Kleber. – Niekiedy geniusz graniczy z obłędem. – Nie znam się na tym. Ale to brzmi podejrzanie. – To niech pan sobie wyobrazi skalę. Koło podzielone na 360 stopni. Zero i trzysta sześć-dziesiąt będą na jednej linii. Kiedyś tłumaczyłem pewnej dziewczynie, dlaczego najgorsi i najlepsi pisarze bywają równie mało popularni wśród czytelników. Ale to uniwersalna prze-nośnia. Coś jak zdublowanie zawodnika na bieżni. – Pan jest katolikiem? – Tak. – Powinien pan być rabinem. Miałby pan sporo do powiedzenia w różnych sprawach, któ-rych nie udało się jeszcze dostatecznie zagmatwać. A mnie chodzi o to, że dobra rzecz jest lepsza od złej rzeczy, nie psuje się i można się do niej przyzwyczaić. – I obrosnąć w przyzwyczajenia? – Tak – powiedział Marceli. – Nie ma nic przyjemniejszego niż to. Robimy ornamencik? Przez następne dwa dni Kleber stawiał opór, trzeciego skapitulował. Karoseria była już przygotowana pod lakier, tryśnięto pierwsze drzwi i kiedy wyszły z pieca, lakiernik, przygry-zając dolną wargę, cieniutkim pędzelkiem skopiował deseń z daimlera. Wainstock przyglądał się jego pracy, wstrzymując oddech. Efekt był zabawny i ładny. – Jak to wyszło? – zapytał lakiernik. Był stary i miał szczeciniasty zarost. – Wspaniale – powiedział Wainstock. – Wciąż ma pan rękę i oko. – Kiedyś się tego robiło dużo – powiedział stary.W tej sytuacji Kleber nie miał innego wyjścia. – No dobrze – powiedział. – Jeżeli to tak wygląda, to oczywiście, że tak! Zresztą paski podobały mu się naprawdę. Samochód nie stracił charakteru, nawet zyskał na indywidualności. Nie wyglądał tak, kiedy go wyprodukowano, ale mógł tak wyglądać. Przy głowicy silnika wynikła nowa kwestia. Wainstock miał ochotę na pokrycie jej chro-mem, ale tu już Kleber zaprotestował stanowczo i nie napotkał na opór Marcelego. W gruncie rzeczy nie był do chromu przekonany. Przepolerowano głowicę i wyglądało to dobrze. Z wol-na Kleber dał się wciągnąć w renowację wozu. Z konsultanta przeobraził się w montera i po-magał Marcelemu przy wbudowywaniu tylnego mostu i resorów. Pracowali wolno, każdą nakrętkę, już wypiaskowaną i spolerowaną, Wainstock sprawdzał jeszcze na wszelki wypadek gwintownikiem, żeby, jak się wyraził, gwint stanął prawidłowo. Podobnym zabiegom przy pomocy narzynki poddawano każdą śrubę. Potem smarowano ją cienką warstewką towotu. Szczęki imadła, przywiezionego z Angouleme, były wyłożone ołowiem. Wkrótce okazało się, że Kleber nie tylko nie nudzi się na farmie, ale przeciwnie, nie ma czasu na posiłki. To z kolei denerwowało Matyldę. Stawała w drzwiach garażu z informacją, że obiad stygnie, i często musiała powtarzać ją parokrotnie, zanim przerywali pracę. Miała gderliwy głos, ale w jej oczach można było wyczytać uznanie dla tego, co robili. Była osobą staranną we wszystkim i kiedy widziała dobrą pracę, umiała to ocenić. Teraz już sama zaprzęgała po południu Cesara i jeździła do La Couronne. Wracała w do-brym nastroju i nuciła coś pod nosem, wyprzęgając konia. Z bliższej odległości zalatywało od niej koniakiem. – W końcu muszę tam jeździć po coś! – powiedziała, gdy to spostrzegli. – Jeżdżę na kieli-szeczek do „Cesara”. Parę razy Marceli nocował w domu, potem znikł, ponieważ silnik był przygotowany do składania. Przeszlifowano blok i wał korbowy, trudności z tłokami okazały się mniejsze, niż można było przewidywać. Produkowano tłoki o podobnej średnicy, wystarczyło z nominalnego wy-miaru zdjąć pół milimetra na tokarce i pogłębić rowki pierścieni. Słuchając opowiadań Wainstocka, Kleber myślał o Greku Papandopulosie. Ten by się teraz przydał, ponieważ pierścienie też stanowiły problem. W praktyce wystarczyło podszlifowanie ich przy zamkach, żeby mogły swobodnie wejść do cylindrów. Sprężynowały wskutek tego mocniej od oryginalnych, ale były to współczesne pierścienie, pokryte na roboczej po-wierzchni warstwą chromu, i nieporównywalnie przewyższały jakością te, które przeszło pięćdziesiąt lat temu montowano w Billancourt. Ta szczelność, wyższa od poprzedniej, mogła w rezultacie wpływać na lekkie podwyższenie kompresji, ale benzyna też była inna niż wów-czas. W sumie mogło to wypaść rozmaicie, ale nie należało spodziewać się przykrych niespo-dzianek. Problemem były panewki. Wainstock zamówił je w Anglii, podobnie jak opony o wielocalowej średnicy. – Właściwie powinien pan jeździć na oponach Kleber-Colombes – powiedział. – Chyba lepiej od innych pasują do pańskich samochodów. Gdyby były opony firmy Wainstock, nie używałbym innych. – Oni sami wpadli kiedyś na taki pomysł – powiedział Kleber. – Miałem propozycję z Kleber-Colombes, ale to nie były dobre gumy do rajdów. Poza tym firma decydowała, na czym jeździł zespół fabryczny. – Była okazja dla dobrej reklamy.Kleber uśmiechnął się do wspomnień. – Oni wpadli na pomysł, a Dunlop to wykorzystał. Były reklamy: Nawet Kleber jeździ na dunlopach SP. Niby nic, nie mogli się do tego przyczepić, ale to było skierowane przeciwko gumom Kleber-Colombes. – Świński numer, w gruncie rzeczy. – Raczej żart. To nie była poważna konkurencja dla Dunlopa. Kiedy nadeszły panewki, Wainstock przeniósł się z robotą do warsztatów w Angouleme. Gniazda zaworowe były zregenerowane, zawory wyglądały tak, jakby wyprodukowano je wczoraj. Były w dobrym stanie i nie wymagały wymiany. Kleber obejrzał to wszystko z podziwem. – Przyjadę tu jutro – powiedział. Kiedy wychodził z hali silnikowej, zobaczył na ścianie wielkie zdjęcie Katarzyny Lefevre w sukni z lejącej się srebrnej lamy. Stała na tle czarnej kotary i była tak podobna do Ewy, że gdyby nie widział aktorki w Paryżu, nie uwierzyłby, że są to dwie różne dziewczyny. Rano mógł wreszcie dłużej pospać i zjadł śniadanie, leżąc w łóżku. – Ten oszalały Marceli nareszcie dał ci trochę spokoju – powiedziała Matylda. – Jeszcze nie widziałam kogoś takiego jak on. – Mało ludzi może żyć tak, jak im się chce. Jemu się to udało. – Ale każdy chce po swojemu. Nie musi nas ganiać wokół tego samochodu. Nareszcie zjemy spokojnie obiad. – Może do niego pojadę – powiedział Kleber.Zamiast tego odbył przejażdżkę Cesarem po okolicznych dróżkach, jak z Ewą za pierw- szym razem, ale jechał wprost przed siebie i nie miał kłopotu z powrotem. Trochę miał dosyć starego samochodu. Po obiedzie Matylda postawiła butelkę na stole. – To jest coś, czego się napijemy po kieliszku. Siedzieli naprzeciw siebie i tak ich zastała Ewa, kiedy niespodziewanie weszła i zatrzy-mała się w drzwiach. Rzuciła się Kleberowi na szyję, potem ucałowała Matyldę. – Jestem – powiedziała rzeczowo. – Dajcie trzeci kieliszek. – A obiad? – Obiad też. – Jak przyjechałaś? – zapytał Kleber, kiedy Matylda ponownie nakrywała do stołu. – Mercedesem – odparła. – Możesz być spokojny o samochód. Nie przekraczałam setki. Kleber spojrzał przez okno. Wóz stał przy drzwiach i lśnił w słońcu. – Umyłam go w La Couronne – wyjaśniła. – Nie słyszałem silnika – powiedział Kleber.Rozjaśniła się, zadowolona z siebie. – No więc, to miała być niespodzianka. Rozpędziłam wóz do osiemdziesięciu, zgasiłam silnik i dotoczyłam się pod dom. – Boże! – przeraził się. – Przecież zablokowałaś kierownicę! – Kochanie – powiedziała z wyrzutem. – Dlaczego masz mnie za idiotkę? Nie przekręca-łam kluczyka, tylko wcisnęłam to coś, wiesz, to od startera. Blokada nie zaskoczyła. Bardzo uważam, możesz się nie bać o samochód. – Bałem się o ciebie – powiedział. – Cały czas, kiedy cię tu nie było. – Dlaczego? Spojrzał na Matyldę. Stała przy kuchni, odwrócona tyłem, ale musiała słyszeć każde słowo. – Bo cię kocham – powiedział, nie ściszając głosu.Bez słowa objęła go za szyję i przytuliła twarz do jego policzka. – Obiad! – powiedziała Matylda. – Nie rozczulajcie się przed obiadem. – Jestem po obiedzie, Matyldo – rzekł Kleber.Kiedy zostali sami, zapytała: – Naprawdę bałeś się o mnie? – Tak – powiedział. – Są rzeczy, których o tobie nie wiem. – Bałeś się, że nie wrócę? – Tak – powiedział znowu. – Więc teraz możesz się nie bać. Tamto już nie ma znaczenia, kiedyś ci opowiem, co to było. Ale jeszcze nie teraz. Dobrze? – Dobrze. Jeżeli to nie ma znaczenia, to możesz nie opowiadać. Jeżeli jest po wszystkim. Wstała od stołu i zaczęła zbierać naczynia. Matylda już odjechała do siebie na rowerze. Może chciała zostawić ich samych w domu, może miała dosyć przesiadywania tu całymi dniami. Po południu pojechali wolantem do „Cesara”. – Tu zgasiłaś silnik? – zapytał, kiedy po paruset metrach wjechali w łagodny łuk drogi. – Tak. Już więcej tego nie zrobię.Kleber milczał. Słychać było miarowy stuk kopyt Cesara. – Gniewasz się na mnie? – Nie, skąd? – zaprzeczył. – Tylko to jest dobre dla powieści. Taka sceneria. Wyobraź so-bie dom w kotlinie i drogę, którą się zjeżdża rozpędem. Samochód jak stara renówka, żółkną-ce liście klonów. – Może to dobre dla kina? – Nie. Tu chodzi o nastrój, o słowo, nie o obraz. – Próbowałeś pisać dla kina? Zaprzeczył ruchem głowy. – Podobno to ciężka praca. Czytałam w jakimś magazynie o scenarzyście. Wszyscy się wtrącają i co chwila trzeba coś przerabiać w scenariuszu. Kleber był myślami przy tamtej drodze, bo trwało chwilę, nim odpowiedział. – Są prace, które się lubi i których się nie lubi. Ciężko jest nie lubić swojej pracy. Tylko to jest ciężkie. – Tłuczenie kamieni uchodzi za ciężką pracę – powiedziała. – Czy są ludzie, którzy to lubią? – Być może? Mogą myśleć o pięknych rzeczach, tłukąc kamienie. – Albo nie myśleć wcale. – Właśnie – powiedział. – Zero i trzysta sześćdziesiąt to jeden punkt. – Co? – zapytała. W paru słowach wyjaśnił jej teorię skali na obwodzie koła. Pasowała dobrze do przyjem-ności tłuczenia kamieni. Słuchała, kiwając potwierdzająco głową. – Chyba dobrze, że już wróciłam – powiedziała, kiedy skończył.Odniósł wrażenie, że podobnie jak Wainstock nie była olśniona skalą.Minęli winnice ciągnące się wzdłuż drogi i byli na szczycie wzniesienia, na którym pierw- szy raz próbował pojechać piątką turbo, kiedy powiedział: – To w ogóle powinno być w Ameryce. Gdzieś w Stanach, z całą atmosferą amerykańskiej noweli. Dziewięćset trzeci rok albo piąty. Syrop klonowy, celuloidowe kołnierzyki, prymi-tywne okrucieństwo i książeczki do nabożeństwa, i cywilizacja, już dwudziestowieczna, a jeszcze dopiero kiełkująca. – To tylko rekwizyty. – Syrop tak. I kołnierzyki. Ale to, że można zaszlachtować świnię, podarować pęcherz dzieciom i potem w czarnym ubraniu pojechać do sąsiadów na kawę i placek ze śliwkami, to już nie. „Tak, pani Dobson. Ach, doprawdy, pani Dobson, pani jest zawstydzająco uprzej-ma...” Bardziej to czuję, niż potrafię o tym mówić. – Ale coś się musi dziać. – Tak – powiedział. – Czasami szczegóły pojawiają się same, jeżeli ma się pierwsze zda-nie. Na przykład: „Tego dnia Klara nie przyniosła kwiatów do biura”. Takie zdanie. Może się kocha w szefie, ale szef tego nie zauważa? Może się obraziła, może zachorowała jej ciotka i dlatego nie pomyślała o kwiatach, jest mnóstwo powodów, żeby dziewczyna przyniosła kwiaty do biura, i równie dużo, żeby pewnego dnia przestała przynosić. I już wiemy, że ma ogródek. – Albo ma narzeczonego w kwiaciarni? – Widzisz, ile możliwości – ucieszył się. – Chcesz tak zacząć? Od tej Klary i kwiatów? – Nie – powiedział. – To był przykład. Z tą drogą powinno się zacząć od drogi. Albo od domu. – Więc jest dom w kotlinie. I co? – Nie wiem – powiedział Kleber. – Dom i klimat. Ojciec, matka, chłopak, młoda Murzynka. – Dlaczego? Może być i stara. Murzynka jakakolwiek. – Stara Murzynka to stereotyp. Stare bywają w życiu, ale na papierze są szablonem. Re-nówkę stryja Krzysztofa lakieruje stary lakiernik ze szczeciniastym zarostem. W życiu ma prawo mieć siwy, szczeciniasty zarost i ma. W powieści to brzmi podejrzanie. Za dużo sta-rych Murzynek i starych ludzi ze szczeciniastym zarostem bywa w książkach. Młoda Mu-rzynka jest lepsza. Wyrosła z chłopakiem, ojciec też na nią zerka. – I co się dzieje?Kleber przełożył lejce do lewej ręki i prawą objął Ewę. – Wieszają kogoś. I nie ma przy tym żadnych emocji, rutynowy zabieg, jak każdy inny. Jeszcze dom się rozpada. Albo jest remont i pani źle to znosi. Wystarczy? – Tak. Dla mnie to aż za dużo. – Może chcesz jeszcze pastora? Przyjeżdża pastor z żoną na placek ze śliwkami? – Dlaczego się ze mnie wyśmiewasz? – zapytała. – Nie wyśmiewam się. – Chcesz to naprawdę napisać? – Być może – odparł. – Cieszysz się, że jestem? – zapytała. – Jestem szczęśliwy. – Ja też. W „Cesarze” nie było Marcelego, pewnie siedział w warsztatach i składał silnik albo pa-trzył na ręce pracujących przy nim monterów. Matyldy też nie było w domu, kiedy wrócili, i było im dobrze, że są sami. – Nareszcie jestem w kuchni – powiedziała Ewa, przygotowując kolację. – Sam na sam z kuchnią! Marzyłam o tej chwili. – Ja też – powiedział. – Chciałeś być w kuchni? – Chciałem, żebyś ty była. Parę godzin później zasypiali w wielkim, starym łożu. Uniósł się na łokciu, żeby zgasić lampkę, i spojrzał na Ewę. Doznał uczucia podobnego jak w kinie, kiedy w pewnej chwili zobaczył Ewę na ekranie. Tylko teraz było odwrotnie. Obok, wtulona w poduszkę, leżała Ka-tarzyna Lefevre. – Katarzyno! – powiedział cicho z ręką na wyłączniku lampki.Dziewczyna poruszyła się przez sen i wtuliła głowę w poduszkę.Nie spała jednak, jak się okazało nazajutrz. – Kogoś ty wołał przez sen? – zapytała. – Jakąś Katarzynę?! Kto to jest? – Zdawało ci się – powiedział. – Nie. Podejrzewam cię od dawna o romans z Matyldą, ale wołałeś Katarzynę. Emma, Matylda, Katarzyna?! Czy to nie za dużo? Zastanów się. – Przecież tylko ty się liczysz – powiedział. – Musiałaś się przesłyszeć. – Wiem – odparła i przytuliła się do niego. – Ale nie przesłyszałam się. Chyba że mi się przyśniło. Zeszli na dół późnej niż zwykle, ale Matyldy jeszcze nie było. Wkrótce nadjechała na ro-werze. – Myślałam, że zechcecie pospać dziś nieco dłużej – powiedziała, opierając rower o ścianę. – Dobrze trafiłam? – W sam raz – powiedział Kleber. – Spaliście trochę? – zapytała bezceremionialnie. – Tak– powiedziała Ewa. – Nawet miałam dziwny sen. – Zdawało mi się, że Józef mamro cze: Matyldo, Matyldo... Matylda stała przy kranie z czajnikiem w ręku. – Pewnie się nie mógł powstrzymać – powiedziała i od kręciła kran.Po śniadaniu Ewa poszła do stajni. – Muszę się zająć Cesarem – powiedziała. – Cieszył się wczoraj na mój widok. – Józef też się cieszył – powiedziała Matylda. – Ale nie rżał. Wyszła i Kleber poszedł na górę. Czekając na śniadanie, myślał o tamtym domu w kotlinie i o rozmowie z Ewą. Żartował w gruncie rzeczy, ale coś w tym jednak było. Nagle przyszedł mu do głowy pomysł, który ustawiał opowiadanie. Z ogólnego nastroju i z rekwizytów można było zbudować pastisz jak domek z klocków. Usiadł przy oknie – tak siedział, kiedy tłumaczył Mszę – i włączył dyktafon. Nie musiał się zastanawiać nad pierwszym zdaniem. Miał je już na schodach i śpieszył się, żeby jakieś słowo nie uleciało mu z pamięci. Dalej szło mu prawie tak szybko jak przy tłumaczeniu, cho-ciaż nie miał ani oryginalnego tekstu jak wtedy, ani notatek. Uchwycił to, co zamierzał uchwycić, i bawiło go każde słowo, nawet w partiach, w których trudno się było doszukać czegoś śmiesznego. Po godzinie przyszła Ewa i zastała go z mikrofonem w ręku. Miał już piętnaście minut na-grania. – Chcesz posłuchać? – zapytał. – Tak – odpowiedziała. – Co to takiego? – Nagle oczy jej się rozjaśniły. – Dom w kotlinie? – Początek – powiedział. – Cofnął nagranie, nacisnął przełącznik i wtedy w aparacie ode-zwał się jego głos: Dom leżał w kotlinie i kiedy ojciec wracał z miasta, z daleka było słychać, że wraca. Ostatnie pół mili, od szosy do Jasoncity, zjeżdżał na zgaszonym silniku i na luzie, ponieważ droga była niedobra i jeżeli ktoś zjeżdżał na biegu, to niepotrzebnie szarpał sprzęgło i niszczył okładziny. Ale zawsze słychać było ogólny klekot samochodu. Samochód był niedobry i o ile to możliwe, był w nie lepszym stanie niż droga. Tym razem niespodziewanie ukazał się między drzewami, objechał klomb i zatrzymał przed gankiem. Jak zwykle zarzucił przy tym w prawo na żwirze, wzbijając tuman pyłu. Ze-szłej jesieni pękła linka hamulcowa lewego koła i odtąd samochód hamował tylko prawym tylnym kołem i należało kontrować kierownicą w lewo, kiedy się hamowało na prostej dro-dze. Przed gankiem nie miało to znaczenia. Był remont w całym domu i wyglądało na to, że pan Garison z pomocnikiem chcą obejrzeć każdą cegłę z osobna, nim zdecydują, co z nią zrobić. W istocie pragnęli ustalić, jak przebie-gają rury wodociągowe i kanalizacyjne wewnątrz ścian i gdzie jest wszystko inne, czego nie widać, zanim się nie rozbierze domu na kawałki, żeby wymienić stare elementy na nowe. Chłopiec przyglądał się pracującym. Parę razy próbował im pomagać, ale nie chcieli tego. Byli fachowcami i obawiali się, że może coś zepsuć. Dom huczał od uderzeń kilofa i łomów. Matka siedziała w bawialni, zasypanej kawałkami tynku, i czasami podnosiła ręce do uszu, jakby się chciała osłonić przed wszystkim, co się w domu działo. Potem wychodziła do kuch-ni, która wciąż jeszcze była kuchnią, i znów wracała. Parę razy przez dom przeszła Mulatka Nancy. Szła tak, jakby niosła coś niewidzialnego na głowie, wyprostowana i wiotka. Mimo workowatej sukienki z drukowanego perkalu wyglądała na wyższą, niż była naprawdę. Na-prawdę nie była wyższa od chłopca. Raz, kiedy przechodziła obok pana Garisona, pan Gari-son otwartą dłonią przesunął po pośladku dziewczyny i wówczas Nancy zrobiła się jakby wyższa i opuściła ręce wzdłuż ciała, gestem, który chłopiec znał od dwóch lat, chociaż samą Nancy znał od zawsze. Była starsza od chłopca i wycierała mu nos, kiedy był zupełnie mały, potem przez parę lat bawili się razem i buszowali po domu i okolicy, zanim Nancy zaczęła pomagać matce w kuchni. Dom miał grube mury i rozwalenie każdej ściany przychodziło z trudem, ale nie wszystkie ściany były tej samej grubości i to zaskoczyło pana Garisona, kiedy niespodziewanie przekuł się z łazienki do spiżarni na drugą stronę przez mur. Nie ulegało prawie wątpliwości, że wła-śnie w tym miejscu powinna być rura. Ale rury nie było i wysiłek poszedł na marne. Nie mó-wiąc o tym, że można było uderzyć łomem z mniejszą siłą, żeby osiągnąć ten sam efekt. Akurat z półek spiżarni poleciały na podłogę słoiki konfitur i wypełniły dom szklanym brzękiem, kiedy ojciec przyhamował lewym tylnym kołem i samochód zatrzymał się przed gankiem. Matka wstała z bujanego fotela w bawialni, ponieważ czuła gwałtowną potrzebę porozmawiania z panem Garisonem. Potrzeba ta rosła i wzmagała się w niej od rana, ale jakoś potrafiła ją dotychczas opanować. Obok ojca siedział w samochodzie jakiś pan i zaraz wysiedli, kiedy samochód się zatrzy-mał. Ten pan był w czarnym ubraniu, tak zakurzonym, że nie wyglądało na czarne. Miał też białą koszulę, która nie wyglądała na białą. Krawata w ogóle nie miał. Kołnierzyka też nie. Co dziwniejsze, nie miał również kapelusza, co już zakrawało na przesadę. Kiedy panowie wysiedli z samochodu, matka rozważała jeszcze, czy powiedzieć panu Ga-risonowi, co mu zamierzała powiedzieć, czy odłożyć to na potem. Rozważała obie możliwo-ści i było to wyraźnie widać. Ojciec też był jakiś niepewny, ale była to inna niepewność. – No więc? – powiedziała w końcu matka, patrząc na ojca stojącego przy samochodzie. Ojciec jakby się ocknął. Ale nie wyglądało na to, że wpadł na jakiś pomysł. – Ach tak – powiedział. – To jest pan Hopkins.Zabrzmiało to jak informacja bez znaczenia. – To dlaczego nie przedstawisz mi pana Hopkinsa? – zapytała matka. Miała rozmawiać z panem Garisonem i teraz w jej głosie brzmiała uraza również wobec ojca. Można to tak sfor-mułować, że była osobą urażoną przez świat. Ojciec popatrzył na matkę, jakby już wiedział o rurach i słoikach w spiżarce i jakby patrzył na pana Garisona. Ale nie powiedział nic, tylko zwrócił się do pana Hopkinsa. – Niech pan wejdzie do domu i usiądzie na kanapie w pierwszym pokoju. – Mamy remont w całym domu – powiedziała matka. Spojrzała na ojca i darowała sobie dalsze szczegóły. Pan Hopkins wszedł do bawialni i usiadł na kanapie. Ojciec podszedł do matki, ale wciąż patrzył na pana Hopkinsa. – Mam go powiesić – powiedział ściszonym głosem. – Wie o tym? – zapytała. – Wie – powiedział ojciec. – To dlaczego mówisz ściszonym głosem?Ojciec zastanowił się. – Nie wiem – rzekł po chwili. Ale dalej mówił cicho. – Dzisiaj rano był w mieście sędzia z Washville i tak się to ułożyło, że trzeba pana Hopkinsa powiesić. – Kogo zabił? – Nikogo – powiedział ojciec. – Trafił pod paragraf. Zresztą wiesz, że nasze więzienie w mieście spaliło się w zeszłym miesiącu. Szeryfa dotychczas trzeba wozić na wózku i karmić łyżeczką, bo ma poparzone ręce. Matka chwilę rozważała sytuację. – W Ferguson jest bardzo dobre więzienie – powiedziała. – Ładne, murowane więzienie. Od nas do Ferguson jest bliżej niż do Jasoncity. – Jest bliżej – powiedział ojciec. – Tylko Ferguson jest w innym hrabstwie. – Komu to robi różnicę? – zainteresowała się matka. – Wszystkim – rzekł ojciec. – Pan Hopkins nie obchodzi nikogo w Ferguson. – Dobrze – zgodziła się. – Dlaczego akurat ty masz powiesić pana Hopkinsa? Zawsze mu-szą ci wlepić jakieś głupie zajęcie. – Przeciwnie – rzekł ojciec. – W mieście już od dawna mają mi za złe, że nie udzielam się społecznie. Trudno mi było odmówić. Zwłaszcza że szeryf... – Wiem – przerwała. – Już mi mówiłeś o szeryfie. Kiedy to chcesz zrobić panu Hopkinsowi? – Myślę, że najlepiej teraz. – Przed obiadem – powiedziała matka. Powiedziała to takim tonem, jakby ojciec miał to wypisane palcem na ubraniu, a ona tylko odczytywała napis. Nagle odzyskała normalny ton. – Nie będę odgrzewała zupy dla niczyjej wygody. – Wolałbym mieć to z głowy – powiedział ojciec. – Nie lubię, kiedy coś się za mną wle-cze. Kiedy mam coś do załatwienia, to ciągle o tym myślę. Matka patrzyła na ojca zimno. Znowu mogło się zdawać, że to on przekuł się w łazience na drugą stronę i rozwalił konfitury. – Od lat czekam, żebyś kiedyś pomyślał o mnie, nie tylko o własnej wygodzie – powiedziała. – Dobrze – powiedział ojciec. – Jeżeli o to ci chodzi, to oczywiście. Z tym, że to nie trwa-łoby długo z panem Hopkinsem. – Pół godziny – powiedziała. – Tyle powinien wisieć. – Tak – rzekł ojciec. – Ale spokojnie mógłby wisieć bez dozoru. Matka tylko wzruszyła ramionami. Weszła do domu. Pan Hopkins uniósł się z kanapy, kiedy przechodziła obok. Minęła go bez słowa. Po chwili uderzenia łomów ucichły. Pan Gari-son z pomocnikiem wyszli na ganek. Byli dokładnie obsypani pyłem, więc matka kazała Nan-cy oszczotkować ich i wówczas wzbił się taki tuman kurzu, że chwilami nie było ich widać i wszyscy cofnęli się i zaczęli kaszleć, a najgorzej Nancy, która nie mogła się cofnąć, tylko przerywała szczotkowanie, żeby zaczerpnąć powietrza. Zrobiło się cicho w pokoju. Dyktafon zamilkł. – No i co? – zapytała Ewa. – Koniec nagrania.Chwilę milczała, kiedy wyłączał aparat. – Chcę wiedzieć, co będzie dalej. Zrobiłeś to teraz, kiedy szczotkowałam Cesara? – Tak. Pokręciła z uznaniem głową. – Czasami to idzie wolniej – powiedział. – Nawet znacznie wolniej. Rozumiesz, o jakim klimacie mówiłem? Przytaknęła. – Podoba ci się to? – Chcę wiedzieć, co będzie dalej, chociaż to jest bez sensu z tym Hopkinsem. – To nie jest serio. To pastisz. – Nie mam pewności – powiedziała. – Po prostu poczułeś się nagle Amerykaninem. Czy tam są hrabstwa? – Tak. – Chyba raczej w Anglii. – W Stanach Zjednoczonych też. – Dobrze – powiedziała. – Niech będą. Ale samochód ojca hamuje raz prawym tyłem, raz lewym. Kleber nie zwrócił na to uwagi ani dyktując, ani słuchając nagrania. – Poprawię to w maszynopisie. – Właśnie – powiedziała. – Trzeba to przepisać. Tu nie ma maszyny? – Maszynistki też nie ma. – No tak – powiedziała. – Można ci opowiadać różne rzeczy i potem to zapomnisz. To do-bre dla osób, mających mało do opowiadania. Ja mam dużo. Pracowałam kiedyś u adwokata. Myślisz, że co tam robiłam? – Nie chciałaś z nim spać. – Brawo! – powiedziała. – Jednak coś ci się przypomina jak przez mgłę. Nie chciałam spać z tym typem, ponieważ wolałam pisać na maszynie. – Mówiłaś, że to był kaprys. – Właśnie na tym polegał.Podeszła do Klebera i objęła go za szyję. – Już mi to minęło. Mogę spać z tobą i pisać. Chcesz? – Tak – odpowiedział. Zapytali Matyldę, czy stryj Krzysztof nie miał maszyny. Miał, ale była to stara maszyna, zaniedbana i wyglądająca jak renault przed renowacją. – Coś dla Wainstocka – powiedziała Ewa. – Jest dobra – zauważyła Matylda. – Trzeba bić mocno w klawisze. Nie umiem pisać na takim czymś. Musimy mieć porządną maszynę, w końcu to twój zawód. Wyszła na dziedziniec i po chwili zobaczyli mercedesa wyjeżdżającego z garażu. Dwójka CV wciąż jeszcze była u Marcelego. – Czego ta Ewa chce od maszyny? – zdziwiła się Matylda. – Wystarczy ją wyczyścić. Jeszcze przed obiadem sprawa wyjaśniła się, kiedy Ewa wróciła z Angouleme. Kleber w tym czasie dalej dyktował swoje opowiadanie. Zszedł na dół, kiedy usłyszał diesla na dziedzińcu. Maszyna, którą przywiozła Ewa, był to amerykański IBM bez czcionek. Zastępowała je głowica ustawiająca się pod różnymi kątami. Była wymienna, to pozwalało zmieniać rodzaj liter. Napęd był elektryczny i Kleber skrzywił się, kiedy to zobaczył. – Masz zamiar pisywać w krzakach? To ci zrobimy długi kabel. Może Wainstock potrafi ją przerobić na karbid? – Nie o to chodzi – wyjaśnił. – Trzeba bardzo delikatnie dotykać klawiszy, inaczej bije dwie litery zamiast jednej. – Nauczysz się – powiedziała Ewa. – Zresztą jest regulacja. I zobacz, jak to pisze.Wybrała którąś z głowic i założyła zamiast tej, która była w maszynie. – Burgos – wyjaśniła. – Podaj mi papier. – Nie wiem, czy mam papier? – zmartwił się. – Jest w torbie. Papier, kalka, takie różne rzeczy. Wkręciła arkusz do maszyny, nacisnęła jakiś przełącznik i pod klawiaturą na obudowie za-paliło się zielone światełko. Było przykryte plastikowym kloszem wielkości malutkiej tabletki i nie raziło wzroku. Położyła ręce na klawiszach i chwilę patrzyła w sufit, przygryzając dolną wargę. Układała sobie jakiś tekst. Potem zaczęła pisać i nadal patrzyła przed siebie, a potem na Klebera i Ma-tyldę. Wydawało się, że wolno porusza palcami, i było to w sprzeczności z wrażeniami słu-chowymi. Maszyna biła jak karabin maszynowy, spokojnym, jednostajnym rytmem. Kleber patrzył na jej ręce. Tak pracowali linotypiści, kiedy pisywał dla gazety o samocho-dach i niekiedy zachodził do drukarni. Tylko linotypy nie wydawały żadnego odgłosu i klawi-sze były zupełnie gładkie, pozbawione jakichkolwiek znaków. Po prostu dotykali klawiszy końcami palców. Wymienił z Matyldą spojrzenie. Odgłos maszyny ucichł. Ewa wykręciła arkusz i położyła na stole. Wyglądał, jakby go wydrukowano w drukarni. Pisała umyślnie na wąskiej szpalcie i kiedy Kleber zaczął czytać, miał wrażenie, że czyta ga-zetę. Tekst poddawał w wątpliwość prawo wypowiadania się o nowoczesnej technice ludziom zacofanym i żyjącym w głębokiej abnegacji umysłowej. Przy końcu była następująca uwaga: Dalej Matylda może nie czytać, ponieważ nie dowie się niczego, o czym nie wie. Kocham Klebera, aczkolwiek nie rozróżnia prawego koła samochodu od lewego. – Wspaniale piszesz – powiedział i pocałował ją, nie zważając na obecność Matyldy. Po chwili Matylda zapytała: – Czy mam wyjść wyszczotkować konia, czy chcecie obiad? – Chcemy jeść – powiedziała Ewa. – I jeżeli nadal będziesz miała podobne pomysły, to za miesiąc zeszczotkujesz sierść z Cesara. Tego dnia nie pojechali do la Couronne. – Pracuj dalej – powiedziała Ewa. – Ja tymczasem przepiszę to, co jest.Kleber roześmiał się. – Mamy jeden dyktafon. – Musimy mieć drugi – powiedziała. – Albo naprawdę Cesar będzie łysy. Pójdę go posz czotkować. Ruszyła ostentacyjnie w stronę drzwi i nagle zatrzymała się. – Jest przecież ta stara maszyna stryja! Możesz na niej pisać. – Oczywiście – powiedział. Poszedł na górę i z przyjemnością posłyszał znajomy klekot maszyny. Był to dźwięk towa-rzyszący w ostatnich latach wszystkim godzinom pracy i brakowało mu tego przy posługiwa-niu się dyktafonem. Był na początku drugiej strony, kiedy Ewa przyniosła mu przepisany początek opowiadania. – Masz swój dyktafon – powiedziała. – Albo może po prostu będziesz mi dyktował? – Nie – odparł. – Nigdy mi się to nie udawało. Może kiedyś spróbujemy, ale nie teraz. – Jak się ze mną oswoisz? – Tak. I nie zrozum tego źle. Parę miesięcy temu nawet magnetofon mnie paraliżował. Jest coś bezwstydnego w tym, że się pisze. – Niezależnie od tego co? – Tak. Fakt, że się pisze, jest bezwstydem. Sam przez się. Rozumiesz to? – Nie. Tego nie można rozumieć albo nie. Można wierzyć albo nie wierzyć. – I wierzysz? – Tak. Przepiszę to, co napisałeś.Kleber zawahał się. – Może wtedy, kiedy skończę? To potrwa trzy dni albo cztery. Skończył następnego dnia późnym wieczorem. Wrócił do dyktafonu, w tym wypadku oka-zał się przydatniejszy od maszyny. Nie pamiętał, żeby cokolwiek pisało mu się tak łatwo. Nadal bawiło go każde zdanie i czuł się jak na maskaradzie, przebrany w cudze słowa i zwroty. Nie przesłuchiwał taśmy i kiedy skończył, był tak samo jak Ewa ciekaw wyniku. Dochodziła dwunasta. Ewa przez ten czas urządzała pokój dla siebie. Doszła do wniosku, że jeżeli ta praca Józefa wymaga samotności, przynajmniej do czasu, kiedy próby dyktowania nie dadzą wyniku – jeżeli zostaną podjęte, a miała nadzieję, że tak – to nie ma powodu, żeby się miała błąkać po domu, kiedy on pracuje. Zaczęła się od rana mościć w jednym z przyle-głych pokojów; ściągnęła z Matyldą jakieś mebelki ze strychu i doprowadzała je do porządku. Kiedy wszedł, w pokoju pachniało terpentyną. – Skończyłem – powiedział. – To cudownie, kochanie – ucieszyła się.Włączył dyktafon i usłyszała jego głos. W łazience nie było wody, odkąd pan Garison wszedł do niej po raz pierwszy, żeby, jak to określił, zrobić ogólny rzut oka, więc po zabiegu ze szczotką Nancy zaprowadziła pana Gari-sona i jego pomocnika do stajni. Chcieli się umyć przed obiadem. Nie wracali długo i matka zaczęła hałasować talerzami i bębnić palcami po stole, jak oj-ciec, kiedy był zdenerwowany. Ale ojciec nie bębnił palcami i siedział, patrząc w talerz. – Są bardzo brudni – powiedział w pewnej chwili. – Nancy też musi się umyć. Matka pokręciła głową, ale nie powiedziała nic. Widocznie nie chciało jej się mówić. Drzwi do bawialni były otwarte, ale nie było widać pana Hopkinsa. Kanapy też nie było widać. Wypadało sądzić, że pan Hopkins nadal siedzi na kanapie. Chłopak patrzył na drzwi. Potem zapytał: – Czy pan Hopkins nie ucieknie? – Dlaczego ma uciec? – dziwiła się matka. – Bo ojciec ma go powiesić – wyjaśnił chłopak. – Och, chyba że w tym sensie – powiedziała i spojrzała na ojca. – Przywozisz do domu ja-kichś obcych ludzi w czasie remontu i do tego trzeba ich jeszcze pilnować. Ojciec zajrzał do garnka na płycie kuchennej. Dziabnął widelcem i wydobył kawałek wo-łowiny. Przyglądał się wołowinie z troską. Był to za duży kawałek na jeden kęs, ale za mały na dwa. Ponadto wołowina musiała być gorąca, bo ojciec podniósł widelec do ust i zaczął dmuchać na mięso. Wrócił pan Garison ze stajni z pomocnikiem i z Nancy, która trzymała mokry ręcznik i miała wilgotną sukienkę, lepiącą się jej do piersi. Na szyi i ramionach miała kropelki wody. Matka wskazała panu Garisonowi i pomocnikowi pana Garisona, gdzie mają usiąść, potem niespodziewanie podnosząc głos, żeby pan Hopkins mógł ją usłyszeć, powiedziała, zwracając się ku otwartym drzwiom do bawialni: – Prosimy do stołu, panie Hopkins. Pan Hopkins zerwał się z kanapy. Było to wyraźnie słychać, bo chyba potknął się na ja-kiejś cegle, dość, że narobił sporo hałasu, nim się ukazał w drzwiach. Stał w tym swoim zaku-rzonym, czarnym ubraniu i wówczas chłopak pomyślał, że pan Hopkins jest małego wzrostu. Był zupełnie malutki i miał za obszerne ubranie. Kiedy wysiadał z samochodu, chłopak tego nie spostrzegł i teraz patrzył na pana Hopkinsa z niedowierzaniem. Mały jak kurczak – pomy-ślał. – Można mu ukręcić łepek, zamiast go wieszać. Trzepocze się w tym ubraniu jak w wor-ku. – Niech pan usiądzie – powiedziała matka i wskazała panu Hopkinsowi krzesło. – Nie chciałbym sprawiać kłopotu – odparł pan Hopkins. – Nie jestem głodny, proszę pani. Matka przyglądała się panu Hopkinsowi. – O tej porze każdy jest głodny – powiedziała. – Tylko nie mamy wody w domu z powodu remontu, więc Nancy zaprowadzi pana do stajni. W stajni mamy wodę. Matka spojrzała na pana Garisona. Pan Garison spuścił wzrok. – O tak, proszę pani – powiedział. – W stajni jest dużo wody.Nancy poszła do stajni z panem Hopkinsem. Wróciła dużo szybciej niż poprzednio, kiedy była z panem Garisonem i z jego pomocnikiem. Pan Hopkins usiadł na wskazanym miejscu, Nancy postawiła przed nim talerz zupy. – Nie wiem, czy lubi pan zupę szczawiową? – powiedziała matka. Pan Hopkins uśmiechnął się blado. – Pani jest naprawdę bardzo uprzejma dla mnie. W paru słowach scharakteryzował swój stosunek do zupy szczawiowej. Lubił szczawiową. Więcej, przepadał za nią. Chłopak jadł zupę, śledząc kątem oczu Nancy, podającą do stołu i krzątającą się przy kuchni. Nie chciał przeoczyć momentu, kiedy będzie przechodziła wprost drzwi, otwartych na podwórze. W kuchni było mroczno, ale pod światło widział wyraźnie zarys jej długich nóg w workowatej sukience z perkalu. Miał ten nawyk od dwóch lat i teraz jadł zupę, nie patrząc w talerz, ponieważ Nancy stanęła w drzwiach, oparta o framugę, czekając, aż można będzie po-zbierać talerze ze stołu. – Nie marudź. Samuelu – powiedziała matka. Nazywała go Samuelem, kiedy była w nie-dobrym nastroju. Normalnie mówiła do niego Sam. – Zjedz wreszcie tę zupę. – Tak, mamo – powiedział. Zjadł ostatnie parę łyżek i Nancy zaczęła zbierać ze stołu. Przez farmę przepływał strumyk. Z tyłu, wzdłuż domu w gęstych krzakach jałowca i po-tem półkolem otaczał stajnię i ginął w zaroślach i wysokich trawach. Woda nie była głęboka, tylko w jednym miejscu za domem ktoś dawno temu zbudował tamę, żeby można się było kąpać i pławić konie. Teraz koni nie było na farmie, ale stajnię nadal nazywano stajnią, cho-ciaż stał w niej samochód. Ostatni muł, nazywany Mike Drugi, zdechł przed paroma laty ze starości. Została po nim uprząż, wisząca na ścianie, i bele prasowanej słomy na stryszku. Chłopak pamiętał Mika Drugiego. O Miku Pierwszym niczego nie wiedział. Wystarczyło mu domniemanie, że musiał istnieć numer pierwszy, skoro zetknął się z numerem drugim. Dwa lata temu poprzez gałęzie jałowca spostrzegł Nancy idącą z kuchni w kierunku tamy. Przedtem widział, jak wylewała wodę z wiadra, w którym myło się naczynia z obiadu, teraz szła jakby bez określonego celu, aż znalazła się po kolana w wodzie. Wówczas niespodzie-wanie dla chłopca zdjęła sukienkę, krzyżując ręce nad głową ruchem, którego nie znał i który wydał mu się zabawny. Przylgnął do krzaka, a potem położył się w wysokiej trawie i pod-czołgał tak blisko, jak to było możliwe. Poruszał się cicho, a plusk wody tłumił szelest liści, które już zaczynały opadać. Trochę podrapał sobie ręce o jałowiec, ale nie miało to znaczenia. Był dobrze ukryty i oparłszy głowę na ręku, przyglądał się dziewczynie. Była pierwszą nagą dziewczyną, którą widział w życiu, jeżeli nie liczyć Nancy, kiedy miała dziesięć lat i kiedy matka powiedziała, że nie mogą kąpać się razem jak poprzednio. Nawet na obrazku nie wi-dział nagiej dziewczyny. Teraz przyglądał się piersiom Nancy. Były szeroko rozstawione i większe, niż przypuszczał, sądząc z tego, jak sterczały poprzez perkal workowatej sukienki. Przy tamie woda też nie była głęboka i kiedy dziewczyna wstawała i robiła parę kroków, brnąc po pas w wodzie, piersi nie drgały i chłopak pomyślał, że wyglądają tak, jakby były zrobione z jasnoczekoladowego kauczuku. Zagryzł wargi i patrzył. Pragnął mieć pełne ręce tych piersi. Dziewczyna wyprostowała się i przeszła parę kroków do brzegu. Tam zatrzymała się i za-częła wyciskać wodę z włosów. Wówczas na chłopca padł cień. Podniósł oczy i zobaczył ojca. Dziewczyna musiała go spostrzec, bo zrobiła pośpiesznie krok ku głębszej wodzie i za-nurzyła się po szyję. Zmoczyła przy tym ponownie włosy. Ojciec podszedł bliżej, kazał Nancy wstać i wyjść na brzeg. Spełniła polecenie, ojciec ujął ją dwiema rękami za ramiona i obejrzał gospodarskim okiem. Nancy stała z rękoma opuszczonymi wzdłuż ciała i wtedy pierwszy raz chłopak od-niósł wrażenie, że zrobiła się jakby wyższa, jakby się wyciągnęła w górę, chociaż głowę na długiej szyi miała opuszczoną i patrzyła w ziemię. Potem ojciec odwrócił Nancy tyłem i obej-rzał ją równie uważnie i bez pośpiechu. – Pójdziesz do stajni i zaczekasz – powiedział, odwracając ją twarzą do siebie. – Tak, proszę pana – powiedziała. Ojciec odszedł w kierunku domu, a Nancy nałożyła sukienkę na mokre ciało i poszła do stajni. Idąc, wyciskała wodę z włosów, która spływała na wilgotny, lepiący się do jej ramion perkal sukienki. Kiedy znikła w drzwiach, chłopak wstał i ruszył krzakami wzdłuż strumienia. Zatoczył półkole i podszedł do stajni od drugiej strony. Rosły tam łopiany i rdzewiały porzucone tryby młockami. Ulokował się pod przewiewną ścianą z desek, zbrązowiałych od słońca i desz-czów. Przez szparę zobaczył Nancy. Siedziała na szczeblu drabiny z nogami wyciągniętymi przed siebie i z rękami na kolanach. Nie było w tym niczego ciekawego, więc wybrał odpo-wiednią dziurę po sęku. Była na dobrej wysokości, żeby mógł wygodnie siedzieć. Zaczął tra-cić cierpliwość, kiedy wreszcie usłyszał kroki ojca. Nancy wstała, ojciec wszedł i zamknął za sobą drzwi. Ruchem głowy wskazał jej, że ma wejść na stryszek. – Rozściel plandekę i zdejmij sukienkę – powiedział, kiedy była w połowie drabiny. – Tak, proszę pana – odpowiedziała. Ojciec podszedł do samochodu i podniósł maskę. Samochód ostatnio źle palił, bo suche baterie zapłonowe były stare, i teraz wymienił je na nowe. Była to krótka operacja. Nowe baterie ojciec wyjął z kieszeni spodni, a stare wyrzucił przez drzwi w krzaki. Następnie zamknął drzwi ponownie. Kiedy to zrobił, chłopak słyszał lekkie kroki Nancy na górze i szelest rozścielanego bre-zentu. Potem wszystko ucichło. Zaraz potem zobaczył ojca, jak wchodzi po drabinie i znika w prostokątnym otworze. Nie było niczego widać, mógł tylko przyłożyć ucho do ściany, żeby lepiej słyszeć. Słyszał kroki ojca, potem coś upadło na podłogę, pewnie ojciec zrzucił buty, żeby nie zdeptać plandeki. Znowu zaskrzypiały deski, ciężko, raz i drugi, i nagle odezwał się jęk Nancy, krótki, ale głośny jak krzyk. – Cicho – powiedział ojciec niecierpliwie. Zrobiło się cicho, potem deski zaczęły znowu skrzypieć, jakby ktoś piłował drzewo na ko-złach, ustawionych na stryszku. Jeszcze parę razy słyszał jęk dziewczyny, ale to już nie przy-pominało krzyku. Po prostu coś ją bolało. Oddychała bardzo szybko i słyszał, jak oddycha. Ojca nie słyszał, tylko dziewczynę i deski. Wreszcie wszystko ucichło na krótko. Posłyszał kroki ojca i skrzyp drabiny. Spojrzał przez otwór po sęku i zobaczył ojca na drabinie. Schodził na dół w butach i w kapeluszu. Za nim zeszła Nancy. Na szyi miała zawieszone spodnie ojca, jego koszulę i gacie. W ręku trzymała zwiniętą w kłąb sukienkę. Ojciec podszedł do wiadra z wodą, opłukał ręce po łokcie, potem biodra, brzuch i uda. Wyciągnął rękę do Nancy. Podała mu gacie, a on musiał zdjąć buty, że-by je włożyć. Zdejmował buty kolejno, stojąc na jednej nodze i balansując, ponieważ podłoga w stajni była brudna. W podobny sposób nałożył spodnie. Nałożenie koszuli nie stanowiło problemu. Dziewczyna stała z opuszczonymi ramionami i sukienką w ręku.Ojciec zapiął pasek u spodni i otworzył drzwi. – Umyj się przyzwoicie – powiedział. – Jesteś zakrwawiona jak wieprzek.Podeszła do wiadra i zatrzymała się bezradnie. – Już, proszę pana – powiedziała, ale nadal stała jak przedtem. Ojciec zawrócił, wyjął jej sukienkę z ręki i powiesił na kołku, na którym wisiała uprząż Mike’a Drugiego. Potem wziął ją pełną garścią za pierś, dokładnie tak, jak chłopak chciałby to zrobić, i chłopcu wydawało się znowu, że Nancy zrobiła się wyższa. Ojciec chwilę miętosił piersi dziewczyny i słyszał, jak jej oddech robi się szybszy. Pomy-ślał, że może ją wziąć znowu na stryszek, ale przypomniał sobie plandekę. – Usiądź porządnie na wiadrze i obmyj się – powiedział, otwierając drzwi. – A później wyszoruj plandekę szczotką i rozłóż, żeby wyschła. – Dobrze, proszę pana – powiedziała Nancy. – I bez marudzenia – powiedział ojciec. – Bo pani będzie się gniewała, że włóczysz się Bóg wie gdzie, zamiast pilnować roboty. Wyszedł, wtedy Nancy zmyła z siebie krew i nałożyła sukienkę. Ale zamiast pójść po plandekę, oparła czoło na ręku, a rękę na futrynie drzwi i stała tak długo, aż chłopcu przyszło na myśl, że warto by ją popędzić do roboty i że ma robić dokładnie to, co jej kazano, zamiast wygrzewać się na słońcu. Nie powiedział jednak nic i wreszcie Nancy poszła po plandekę, wyszorowała ją, rozłożyła na trawie przed stajnią i poszła do kuchni. Chłopiec siedział z przymkniętymi oczami, oparty o deski. Kiedy wstał i poszedł ku domowi, plandeka była już prawie sucha. Zatrzymał się, żeby sprawdzić, czy nie ma na niej plam, ale nie było. Odtąd patrzył na Nancy inaczej. Najlepiej było patrzeć, kiedy w czasie obiadu stawała w drzwiach i kiedy słońce przeświecało jej sukienkę. Łowił momenty, w których nagle ukazy-wał się zarys jej nóg, przyglądał się piersiom, biodrom i nogom. Parę razy otarł się o nią w drzwiach, ale nie zrobiła się ani odrobinę wyższa, niż była. Dopiero po paru miesiącach poło-żył jej rękę na łydce w spiżarni. Sam był zaskoczony tym gestem, ale kiedy czuł pod palcami jej skórę, zrozumiał, że wszystko jest w porządku i że tak należało postąpić. Tego dnia matka przestawiała w spiżarni słoiki z konfiturami. Podawała je Nancy, stojącej na drabinie, a Nancy ustawiała je wysoko na półkach. Kiedy chłopak wszedł do kuchni, matka powiedziała, żeby ją zastąpił w spiżarni, a sama poszła do bawialni i usiadła na fotelu przy drzwiach wychodzących na paradny klomb, zarośnięty bujnie zielskiem. Tego roku usmażyła niepomiernie wiele konfitur i miała prawo chwilę spokojnie wypocząć. Sam brał słoiki z dolnej półki i podawał Nancy, a ona stawiała je wyżej. Kiedy pochylała się po słoik, mógł widzieć jej brzuch między szeroko rozstawionymi piersiami, w wycięciu perkalowej sukienki. Nie stała na drabinie wysoko. Miał jej biorda na wysokości oczu. Kiedy podniosła ręce w górę, żeby ustawić kolejny słój, chłopak zamiast sięgnąć po następny, położył nagle otwartą dłoń na łydce Nancy, a ona opuściła ręce wzdłuż ciała dokładnie tak jak wówczas, kiedy oj-ciec oglądał ją nagą przy tamie. Pewnie zrobiła się wyższa, ale tego nie mógł ocenić, ponie-waż stała na drabinie. Niemniej był pewny, że właśnie tak było. Bez pośpiechu przesunął dłoń wysoko po jej udzie i po nagich pośladkach, kolana miała lekko ściśnięte, dotknął ich grzbie-tem dłoni i wówczas rozchyliły się. Od paru lat wiedział wszystko o dziewczętach albo tak mu się przynajmniej zdawało. Było tak, jak wiedział, i jednocześnie zupełnie inaczej. Zasko-czyła go kość łonowa. W ogóle nie domyślał się kości w tym miejscu. Dalej było wilgotno i ciasno. – Kończycie? – zapytała matka z bawialni, ponieważ w spiżarni było cicho. – Tak, mamo – odpowiedział. – Jeszcze pięć minut i skończymy. Poruszył palcem i stwierdził, że Nancy jest w środku nieporównanie bardziej skompliko-wana, niż przypuszczał. Słyszał przyśpieszony oddech dziewczyny. Potem usłyszał brzęk słoika. Dziewczyna unio-sła jedną rękę i przestawiała jakiś słoik z miejsca na miejsce. Pomyślał, że to miłe z jej strony, kiedy znowu usłyszeli głos matki. Mówiła głośno, żeby mogli ją dobrze słyszeć. – Uważajcie, żeby niczego nie potłuc. – Tak, proszę pani – odpowiedziała Nancy. – Bardzo uważamy. Wyjął rękę spod jej sukienki, zastanowił się chwilę i wytarł wilgotny palec w kolorowy perkal. Potem podał jej resztę słojów. Kiedy trzymał w ręku ostatni, mały słoik, powiedział, żeby zeszła z drabiny. Zeszła i sta-nęła obok. Była wyższa niż zwykle i trzymała ręce opuszczone wzdłuż ciała. Otworzył słoik, przebijając pergamin, którym był owinięty, zanurzył rękę i napchał sobie pełne usta konfitur. Potem zanurzył rękę ponownie w słoiku i wyciągnął w kierunku dziewczyny. Niespodziewa-nie pochyliła głowę i zjadła mu te konfitury z otwartej dłoni jak ze spodka. Potem wylizała mu dłoń i palce, umazane słodkim syropem. Znowu pomyślał, że to miłe z jej strony. – Po obiedzie przyjdziesz do stajni – powiedział. – Tak, paniczu – odpowiedziała.Nazwała go wtedy pierwszy raz paniczem. Przedtem mówiła mu po prostu Sam, jak wszy- scy. Wyszedł do bawialni i powiedział matce, że zjedli słoik konfitur. – Powinnam się była tego domyślić – westchnęła. Weszła Nancy ze słoikiem w ręku. – To mały słoiczek – powiedziała. – Zresztą więcej niż połowa konfitur została. – To ją sobie zjedzcie – powiedziała matka. Chłopak popatrzył na Nancy, jak stała ze słoikiem w ręku. Powiedział, że może go sobie schować, a ona dygnęła i wyszła do kuchni. Po obiedzie miał pełne ręce jej piersi, jak sobie życzył od roku. Wracając ze stajni do do-mu i kopiąc przed sobą puszkę po konserwach, myślał, że nareszcie wie już wszystko o dziewczętach. Myśląc tak, był niedaleki prawdy, przynajmniej w jakimś sensie bardzo bliski. Po roku nadal patrzył na Nancy, kiedy stała w drzwiach, czekając na polecenia matki. Po zupie i wołowinie z fasolą Nancy podała białą kawę i placek z owocami. Pan Garison przez cały czas mówił o trudnościach z remontem starych domów i wszyscy mieli tego gadania do-syć. Ojciec był zatopiony w myślach, pan Hopkins milczał i tylko od czasu do czasu mówił, kiedy matka zachęcała go do jedzenia. – Bardzo dziękuję, proszę pani. Wszystko jest wyborne, widocznie apetyt mi nie dopisuje. Przy kawie matka bez słowa dołożyła panu Hopkinsowi drugi kawałek placka. – Pani jest ogromnie uprzejma dla mnie – powiedział. – Niechaj pan je na zdrowie, panie Hopkins – uśmiechnęła się.Pan Hopkins też się uśmiechnął. – Proszę mi mówić Bill – poprosił.Matka zamyśliła się. – O ile to wypada – dodał.Pan Garison z pomocnikiem wstali od stołu. Śpieszno im było do pracy. Od rana tłukli ło- mami, ale dom stał nadal jak przedtem. Matka spojrzała na pana Hopkinsa. – Zna się pan na pracach budowlanych, Bill? – Nie jestem fachowcem – powiedział pan Hopkins i wstał. – Ale w jakimś sensie trochę się znam. To znaczy, chcę powiedzieć, że mam jakieś pojęcie. Pan Hopkins stał, ojciec siedział nachmurzony, matka patrzyła przez drzwi do bawialni. Pan Garison z pomocnikiem opukiwali ścianę. To wszystko nie ma sensu – myślał chłopak. – Bill Hopkins, mały Bill Hopkins. Po diabła to wszystko potrzebne? – No więc, Bob, niechaj pan trochę pomoże panu Garisonowi – powiedział ojciec. – Bill – poprawiła matka. – Przepraszam – rzekł ojciec. – Doprawdy to drobiazg – powiedział Bill Hopkins. – Proszę sobie nic z tego nie robić. Wyszedł do bawialni i przyłączył się do pana Garisona i jego pomocnika. Teraz we trzech opukiwali ścianę. – To może być w tym miejscu – usłyszeli głos pana Hopkinsa. – Albo i nie – rzekł pan Garison. – Założę się, że za pół godziny będzie pan miał dość tych cholernych murów tak jak my. Nancy zbierała naczynia i wkładała je do zlewu. Ale ojciec z matką nadal siedzieli przy stole. Chłopak też siedział. Był ciekaw, jak się to wszystko potoczy. – No więc jest po obiedzie – powiedziała matka. – Wiem – rzekł ojciec. – Wiem, że jest po obiedzie. Wiem to zupełnie wybornie.Nie chce mu się wieszać pana Hopkinsa – pomyślał chłopak.Ojciec podniósł wzrok na matkę. – Chyba to odłożymy do jutra – powiedział. – Bądź co bądź jest remont w domu. – Jutro też będzie remont – powiedziała matka. – I jutro, i za miesiąc, i za rok. Z tym, że Bill może się przydać do różnych robót. – Fakt – zgodził się ojciec. – Jutro pomyślimy sobie o wszystkim. W końcu każdą sprawę trzeba dokładnie przemyśleć, bo inaczej można narobić kupę głupot. – Powiedz to Billowi – powiedziała matka. – Jego to też dotyczy. Ojciec nadał siedział zatroskany, więc sama weszła do bawialni i zawołała Billa Hopkinsa. Bill odłożył kilof i wszedł do kuchni. – Odłożymy sprawę do jutra, Bob – rzekł ojciec. – W domu jest remont, a ja nie czuję się najlepiej. Czuję się dobrze, kiedy mam ład wokół siebie. Tymczasem w domu przeważnie otacza mnie bałagan. Pan jest żonaty. Bob? – Bill – poprawiła matka. – Nie jestem żonaty – rzekł Bill Hopkins. – Mimo to powinien mnie pan zrozumieć – powiedział ojciec.Matka słuchała tego ze ściągniętymi ustami. – Nie życzę sobie, żebyś zwalał na mnie winę za to, że nie chce ci się uderzyć palcem o palec – powiedziała. – Poza tym nie musisz się przed Billem tłumaczyć. Jesteś w końcu u siebie! Jest remont w domu, ale jesteś u siebie i nie musisz się usprawiedliwiać! – Dobrze – rzekł ojciec. – Jutro omówimy sobie wszystko od nowa. Pan Hopkins usiadł nieproszony na krześle. Wyglądało, że jest zadowolony z przebiegu rozmowy. – Niech pan idzie do jakiejś roboty, Bob – powiedział ojciec. – Będzie się pan nudził bez roboty. – Tak – powiedział pan Hopkins. – Zaraz się czymś zajmę.Ale nadal siedział na krześle. Wstał, kiedy na dworze odezwał się daleki klekot samocho- du, zjeżdżającego ze wzniesienia ku domowi. Wyszedł do bawialni i przyłączył się do pracujących. Chłopiec na ganku wypatrywał nadjeżdżającego wozu. Nadjechał Tom Dalby z bratem Jonatanem i zatrzymał pół-ciężarówkę dodge’a przed do mem. – Tom Dalby z bratem – powiedział chłopak, zwracając się w głąb domu. – Widzę – odparł ojciec i wyszedł na ganek. Bracia wysiedli i chwilę rozmawiano o remoncie, potem Jonatan Dalby poprosił o poży-czenie wulkanizatorka do gum. Trzasnęła im opona i teraz jechali tylko z jednym zapasem, a mieli przed sobą parę cholernych mil do przejechania. Matka widocznie słyszała tę rozmowę, bo też wyszła i przywitała się z braćmi Dalby. – Jedziecie z Tomem do Jasoncity? – zapytała Jonatana. – Nie, proszę pani – powiedział Jonatan Dalby. – Jedziemy do Ferguson. – Do Ferguson – powtórzyła matka z namysłem. Patrzyła na ojca wyczekująco, jakby po-winien zająć jakieś stanowisko w tej sprawie. Na ojcu informacja nie wywarła wrażenia. – A no tak – powiedziała matka. – Co tak? – zapytał ojciec. – Nic odparła. – Przyszło mi do głowy, że może Tom z Jonatanem mogliby zabrać ze sobą Boba, skoro jadą do Ferguson. – Oczywiście – powiedział Tom.Zdawało się, że ojciec niczego nie rozumie. – O jakim Bobie mówisz? – zapytał. – O Bobie Wiliamsie – wyjaśniła matka. – Przecież chce się dostać na kolej. – Jest dobra okazja – powiedział Tom Dalby. – Tylko zwulkanizujemy kichę i już rusza-my. Możemy wziąć wulkanizatorek? – Pewnie, że tak – rzekł ojciec. – Wulkanizatorek i wszystko, czego będziecie potrzebo-wali. Bracia Dalby odeszli w kierunku stajni, matka z ojcem dłuższą chwilę rozmawiali cicho na ganku. Chłopak obserwował ich, siedząc na stopniu dodge’a. Było gorąco i nie chciało mu się ruszać. Podszedł bliżej rodziców, kiedy ojciec zawołał głośno: – Bob, proszę tu przyjść do nas! – i kiedy na ganku ukazał się Bill Hopkins. W ręku trzymał łom, ale odstawił go i zszedł z ganku za ojcem na żwir. Wolno ruszyli w kierunku półciężarówki braci Dalby. Chłopak usiadł ponownie na stopniu dodge’a. – Bill, tak się ułożyło, że musimy to załatwić dzisiaj – powiedział ojciec. Bill Hopkins oparł się o ciężarówkę. Ojciec poklepał go po ramieniu i cofnął się, ponieważ wzbił tuman kurzu z ubrania pana Hopkinsa. – Bill – powiedziała matka. – Od tej chwili pan się nazywa Bob Wiliams. Bracia Dalby, mam na myśli Toma i Jonatana Dalby, jadą zaraz do Ferguson. Zawiozą pana na kolej i odje-dzie pan najdalej, jak to jest możliwe, od Jasoncity. Przykro mi, Bill... Bob, że muszę to po-wiedzieć, ale chodzi o dużą odległość. – Tak, oczywiście – powiedział pan Hopkins. – Pani jest naprawdę bardzo uprzejma. – Nie chciałam pana dotknąć, mówiąc, że powinien pan wyjechać daleko – powiedziała matka. – Ma pan na bilet? – zapytał ojciec.Pan Hopkins machnął ręką. – Poradzę sobie. – Nie – rzekł ojciec. – Jeżeli ma pan jechać koleją, to nie życzę sobie żadnych zatargów z konduktorem. Ma pan mieć normalny, prawdziwy bilet. Wydobył z kieszeni spodni pugilares i wręczył Billowi trzy banknoty jednodolarowe. – Tylko żadnych drinków, Bob – powiedział z naciskiem. – To są pieniądze na bilet. – Dziękuję panu – rzekł Bill. – Może pan być spokojny. – Jak daleko można ujechać za trzy dolary? – zapytał chłopak. – Nie wiem – powiedział Bill. – Myślę, że powinieneś dać Bobowi jeszcze co najmniej pięć dolarów – powiedziała matka. – Nie mam pewności – rzekł ojciec. – Ale ja mam – powiedziała. – Jak się coś robi, to trzeba robić porządnie. Za osiem dola-rów na pewno można ujechać dobry kawałek drogi. Ojciec wyjął pięć dolarów i dał Billowi. Bill trzymał jeszcze w ręku jednodolarowe bank-noty, teraz złożył wszystkie pieniądze razem i schował do kieszeni. – Doprawdy nie wiem, co mam powiedzieć – rzekł. – W porządku, Bob – rzekł ojciec. – Nie musi pan niczego mówić. – Wygląda pan obrzydliwie – powiedziała matka. – To pana ubranie...Nie dokończyła, ponieważ usłyszeli huk, jakby w domu zawaliła się ściana. – Co się dzieje? – krzyknął ojciec.W drzwiach ukazał się pan Garison. – Nic – powiedział. – Mamy tę cholerną rurę. – Boże – powiedziała matka. – Chciałabym stąd odjechać na odległość trzech dolarów albo i pięciu. – Suzy – powiedział ojciec miękko i pogładził matkę po policzku. – Dobrze – powiedziała matka. – Trzeba coś zrobić z ubraniem Boba. – Może wyprasować – zaproponował ojciec. – Nie – powiedziała. – Chodzi o to, żeby Bob nie rzucał się ludziom w oczy. Trzeba je po-rządnie wyszczotkować. Zawołała Nancy, ale Nancy nie było w kuchni, po chwili wyszła ze stajni w towarzystwie braci Dalby. – Zrobiliście gumę? – zapytał ojciec. – Szukamy wulkanizatora – powiedział Tom Dalby. – Jest pod siedzeniem w fordzie – rzekł ojciec. – Mówiłam, że jest pod siedzeniem – powiedziała Nancy. – Nie trzeba było szukać w stajni. – Myśleliśmy, że jest w stajni – wyjaśnił Tom.Podszedł z bratem do pana Hopkinsa. – Bob Wiliams? – Tak – rzekł Bill. – Trochę się pan zakurzył – powiedział Jonantan. – Pomagałem przy remoncie – wyjaśnił Bill Hopkins. – Jestem Jonatan Dalby, a to jest mój brat Tom. – Bardzo mi miło – rzekł pan Hopkins. – Zrobimy tę gumę i ruszamy – powiedział Tom. – I tak zmitrężyliśmy trochę czasu przez wulkanizator. Bracia poszli do samochodu, a Nancy zaprowadziła Billa Hopkinsa do stajni. Potem wyszła z jego ubraniem i krztusząc się w pyle, szczotkowała je tak długo, aż znowu było prawie czarne. Chłopak, siedząc na stopniach półciężarówki, obserwował, jak bracia Dalby wulkanizują dętkę i później montują koło. Dodge miał fartuchowe opony i nie trzeba było rozbierać felgi, tylko naciągało się gumę długimi łyżkami. Szło to braciom sprawnie. Kończyli pompowanie, kiedy pojawił się Bili Hopkins. Miał względnie czyste ubranie, kapelusz ojca i celuloidowy kołnierzyk. Kołnierzyk był nadpęknięty z boku, ale jeszcze zupełnie dobry. Jeszcze dobry był też krawat, aczkolwiek miał niewielką dziurę pod węzłem. Krawat nie był jedwabny, ale był w ładnym kolorze dojrzewającej cytryny. Jonatan Dalby kopnął oponę, guma odpowiedziała dobrym dźwiękiem. Wrzucił koło do skrzyni i schował pompkę. – Bardzo dziękujemy za wulkanizator – powiedział. – Proszę bardzo – rzekł ojciec. – Szkoda, że już odjeżdżacie – odezwała się matka. – My też żałujemy – odparł Jonatan Dalby. – Ale musimy być dobrze przed wieczorem w Ferguson. Następnie zwrócił się do pana Hopkinsa. – Wsiądzie pan do skrzyni, Bob? – Chętnie – powiedział pan Hopkins.Wsiadł do skrzyni, a chłopak wskoczył za nim. – To jedźcie z Bogiem – powiedziała matka. Samochód był w połowie wzniesienia, kiedy chłopak uświadomił sobie, że niepotrzebnie jedzie Bóg wie po co i dokąd. Wówczas zastukał w dach szoferki. – Do widzenia, Sam – powiedział Bill Hopkins. – Do widzenia panu – powiedział chłopak.Ale dodge zatrzymał się dopiero na górze, widocznie Jonatan Dalby nie chciał stawać na pochyłości. – Do widzenia, Bob – powiedział jeszcze raz chłopiec. – Do widzenia i bardzo dziękuję – rzekł Bill Hopkins. – Naprawdę wszyscy byli dla mnie bardzo uprzejmi. W domu huczało jak w kuźni, ponieważ ojciec przyłączył się do pana Garisona. Z rury try-skała woda i pan Garison usiłował wbić drewniany kołek w uszkodzone miejsce. Matka sie-działa na ganku w bujającym fotelu, zasłaniając uszy rękoma. Kiedy podszedł bliżej, usłyszał, że śpiewa sobie cicho piosenkę „Kiedyż, ach kiedyż, Rudy, przyjdziesz do mnie wieczorem na pudding...” Skonstatował, że jest w dobrym humorze mimo wszystko, potem wyszedł do kuchni i kazał Nancy pójść do stajni. Jeszcze chwilę kręcił się po domu, później poszedł wzdłuż strumienia. Kiedy wszedł do stajni, Nancy jak zwykle siedziała na szczeblu drabiny. Wszedł za nią na stryszek i zobaczył, że plandeka leży na ziemi, zasypana słomą i kurzem. Nancy zdjęła sukienkę i powiesiła na gwoździu. Następnie zaczęła strzepywać plandekę. – Ojciec ci to robił dzisiaj? – zapytał. – O tak, paniczu Samie – powiedziała. – I ojciec panicza, i... – I pan Garison? – domyślił się. – Tak – potwierdziła. – I pan Garison z pomocnikiem, i panowie Dalby, i pan Hopkins, i pan Wiliams. – Pan Hopkins i pan Wiliams to jeden człowiek – powiedział. – Oni nie są osobno. – Niby tak – zgodziła się. – Pan Hopkins zrobił mi to przed obiadem, a potem drugi raz po obiedzie, i wtedy mama panicza mówiła do niego panie Wiliams. Rozścieliła plandekę i usiadła na niej. – Jest taki dzień, że wszyscy mi to robią – powiedziała w zamyśleniu. Potem położyła się płasko na brezencie z rękoma wyciągniętymi wzdłuż ciała i tylko kolano lewej nogi miała lekko ugięte tak, że stopę trzymała płasko na plandece. Położył się obok, a Nancy objęła go ciasno za szyję i chwyciła lekko wargami za ucho. – Paniczu Samie – powiedziała cichutko. – Co? – zapytał. – Nic – powiedziała. – Tylko nikogo więcej już nie ma na farmie. Parę minut później usłyszeli klekot samochodu zjeżdżającego ze wzniesienia ku domowi. Chłopiec mógł zobaczyć, kto jedzie, gdyby się porządnie uniósł na łokciu i spojrzał przez okienko. Ale nie chciało mu się unosić. Potem okazało się, że przyjechał pastor McCarron z żoną, żeby dowiedzieć się, jak przebiega remont. Kleber słuchał uważnie. W sumie opowiadanie było takie, jak chciał. Słuchając, obserwo-wał Ewę. Parę razy wydało mu się, że poruszyła ustami. Było tak, jakby powtarzała sobie cicho urywek tekstu czy dialogu. Po chwili to wrażenie mijało. Głos Klebera zamilkł w aparacie, wyciągnął rękę i wyłączył dyktafon. – Koniec – powiedział. – To wszystko? A co z pastorem? Czy ten pastor też...? – Nie wiem. Dla mnie to się kończy w tym miejscu. Istnieją granice pastiszu, również ob-jętościowe. Kiedy słuchali nagrania, siedział na łóżku Ewy, a ona na fotelu, obok starej szafki nocnej z rzeźbionymi nóżkami i marmurowym blatem. Teraz przysiadła się do niego. – To wszystko jest z tego, że wyłączyłam silnik? – zapytała, dotykając jego ręki. – Tak – odparł. – To znaczy... Jeszcze przeczytałem parę książek. – Ostatnio coś takiego czytałeś? – Nie. Ale to się nawarstwia. Nigdy nie przychodziło mi do głowy, żeby napisać coś po-dobnego. Więc jednak chyba ten silnik. – Przypadek – powiedziała. – Przypadek decyduje o życiu ludzi i o ich pracy. Może ich ocalić albo zgubić. – Może – zgodził się Kleber.Przytuliła się do niego. – I to, że jesteśmy tutaj razem, w tym domu.Nagle wstała. – Ta scena w stodole z ojcem jest nie do przyjęcia! – Dlaczego? – zdziwił się. – Przecież to potworne. To mycie się, nie!Kleber wstał. – To wszystko jest mieszaniną prymitywizmu i braku wyobraźni, początków dwudziesto-wiecznej cywilizacji, przyzwoitości i okrucieństwa, które jest niczym innym jak przeświad-czeniem, że jeden człowiek ma prawo decydować o losie drugiego. I jednocześnie jest to normalna rodzina, ojciec boi się trochę matki, ale matka wie, że istnieją granice, których nie powinna przekraczać, że ta szopa czy stajnia nie jest miejscem dla niej. Urwał i zamyślił się. – Chociaż tego akurat nie można wiedzieć. Pewnie przesadziłem, mówiąc, że matka wie. I panują dobre maniery. Nawet chłopak nie używa nieprzyzwoitych stów. Mówi: czy ojciec ci to zrobił? Jest purytaninem, przynajmniej w tych obszarach, gdzie natura na to pozwala. Pogładził Ewę po głowie i kiedy dotknął jej włosów, zrobiła się nagle wyższa i opuściła ręce wzdłuż ciała. – Zrobisz mi to? – zapytała. Była Mulatką Nancy, której ktoś z białych położył rękę na biodrze. Trwało to chwilę, ale wszystkie wątpliwości odżyły w nim od nowa. Ewa nie była podobna do Katarzyny Lefevre, kiedy tak stała przed nim, bezbronna i silna jednocześnie, bo pogodzona ze swoim losem, ale ten ruch, kiedy zrobiła się wyższa, był ruchem aktorki. Potrafiła stać się dziewczyną, którą, pisząc, zaledwie umiał sobie wyobrazić, i było to raczej przeczucie czy intuicja niż jasne widzenie postaci. Zeszli na dół, ponieważ Matylda, wychodząc, zostawiła włączony telewizor i teraz z dale-ka dochodził ich głos spikera. Telewizor stał w pokoju mieszkalnym, z którego praktycznie nie korzystali i w którym umieścili odbiornik, żeby pokój jakoś ożywić. Czasami Matylda zasiadała tam na kanapie i oglądała program, trzymając szklankę w ręku. Butelkę stawiała na podłodze, ponieważ w pobliżu nie było stolika. Musiała tego dnia wypić więcej niż zwykle. Butelka stała na podłodze, na ekranie wy-świetlano ostatnie wiadomości dziennika. Nagle zobaczyli Katarzynę Lefevre, schodzącą ze stopni samolotu. Była w podróżnym burberry, jasne włosy rozsypywały się jej na ramiona. – Dzisiaj wieczorem powróciła do Paryża Katarzyna Lefevre, która przez ostatnie tygodnie nakręcała w Tokio sceny plenerowe do filmu Marcina Deffelot – powiedział głos spoza planu. Potem aktorka powiedziała do mikrofonu parę zdawkowych słów. Otoczyli ją jacyś ludzie, wśród których Kleber spostrzegł Jarczyńskiego i brutala z przyjęcia u Lucyny Sapik. Wszystko razem trwało mniej niż minutę. – Widziałeś? – powiedziała Ewa. – Już się wkręciła do dziennika. Kogo to obchodzi, czy przyjechała, czy nie?! Kleber uśmiechnął się. Stał obok Ewy i widział Katarzynę Lefevre w telewizorze. – Poznałem ją w Paryżu – powiedział. – No nie! – zawołała. – Tę zdzirę?! – Jest miła – powiedział. – Podobno żyje z jakimś pedrylem czy z kimś takim. – Sam widzisz! – ucieszyła się. – Myślę, że to plotki. Widziałem tego typa. To zero. Co może z nim łączyć taką dziewczynę? Ewa patrzyła nań z pobłażaniem. – Zero dodane do każdej liczby nieparzystej zmienia ją w parzystą.Zastanowił się. – Trzy, trzydzieści, pięć, pięćdziesiąt, trzydzieści pięć, trzysta pięćdziesiąt. Tak, masz ra-cję. Nigdy nie przyszło mi to do głowy. – No więc – powiedziała. – Kobiety lubią być parzyste. – Myślę, że ona nie ma kłopotów ze znalezieniem kogoś do pary.Ewa miała wyraz twarzy pełen ubolewania. – Zastanów się – powiedziała. – Widziałam ostatnio zdjęcie Lefevre na plaży. Piasek do słownie sypał się jej ze zmarszczek. Przez ekran telewizora przechodzili ludzie z transparentami. Wyłączyła odbiornik i stanęła twarzą w twarz z Kleberem. – Teraz mi to zrobisz – powiedziała. – Tak, kochanie – odparł.Poszli na górę objęci wpół i kiedy szli, schody skrzypiały pod ich krokami. Rozdział 4 Rano przyjechał pług śnieżny. Za oknem było szare niebo i kiedy Ewa otworzyła oczy, wciąż leżąc z kołdrą pod brodą w tym ogromnym łóżku, starym jak dom i jak winnice ciągną-ce się w kierunku La Couronne, zobaczyła tylko pojedyncze płatki śniegu. Już nie było śnie-życy za oknem. Przeniosła wzrok w prawo. Kleber leżał z otwartymi oczami, też z kołdrą pod brodą i przyglądał się jej z uśmiechem. – Dzień dobry, Ewo – powiedział, kiedy spotkali się oczami. – Dzień dobry, Józefie – odpowiedziała. – Już nie pada. – Pada, ale trochę. – Trochę tak. I ktoś do nas jedzie. Z daleka słychać było silnik. – Chyba nie do nas – powiedział. Uniósł się na łokciu i włączył radio.Usłyszeli głos spikera: „W okolicach Angouleme gwałtowne opady śniegu”. – To Serge! – ucieszył się; głos był znajomy i nie budził wątpliwości. – Serge – zgodziła się. Przyjechał do nich ubiegłej jesieni z dziewczyną wyglądającą na pensjonarkę. Ale było to wrażenie mylące. – On nam to mówi, że tu pada śnieg. Idiota! Wy-starczy spojrzeć w okno. Kleber zaśmiał się, a Ewa powiedziała: – Pewnie o nas myśli, kiedy to czyta. Myliła się, ponieważ Serge Sorbier dwukrotnie w ostatnich paru dniach sypnął się na sło-wie „meteorologiczny” i teraz koncertował uwagę, żeby nie sypnąć się trzeci raz. Tekst nie kojarzył mu się z niczym, zwłaszcza ze śnieżycą w okolicach Angouleme. W studiu nie było okna, ale kiedy jechał przed godziną do radia, było ciepło, świeciło słońce i ludzie ubrani byli w lekkie płaszcze. Usiadła na łóżku i opuściła nogi na dywan. Końcami palców ustawiała ranne pantofle w ten sposób, żeby mogła nałożyć je bez schylania się. – Możemy zadzwonić do radia i powiedzieć Serge’owi, co myślisz o jego informacjach – powiedział Kleber. Skinęła głową, słuchając odgłosu silnika za oknem. Od trzech dni padał śnieg i kiedy się patrzyło w górę, zdawało się, że niebo powoli opada bilionami wielkich, białych płatków, zalepiających oczy i topniejących na twarzy. Dzieci w okolicy lepiły śnieżne kule, a potem wycierały wilgotne ręce o ubrania i chuchały w palce. Wieczorem drugiego dnia nie można było otworzyć drzwi garażu. Daleko, szosą do La Co-uronne przejeżdżały tiry, można je było zobaczyć ze strychu. Samochody osobowe grzęzły w zaspach śnieżnych i ludzie wysiadali, żeby je przepchnąć dalej. Odgłos silnika wyraźnie się zbliżał. Ewa wstała i podeszła do okna. – Pług śnieżny – powiedziała i odwróciła się do Klebera. Była rada, że ma do zakomuni-kowania informację tak interesującą i nieoczekiwaną. Pług wyglądał na nowy, jakby dopiero wyszedł z fabryki. Jaskrawożółty, jechał wolno ku domowi, a z rury wystającej nad szoferką biła ukośna fontanna śniegu. Mieli dosyć czasu, żeby ubrać się i zejść na dół, zanim pług wjechał przez otwartą bramę. Przejechał obok garażu i okrążył dwukrotnie dziedziniec, wsysając śnieżną zaspę. – Przecież to Filip – powiedziała Ewa, kiedy pług zatrzymał się przed drzwiami.Filip wysiadł i ceremonialnie podał im rękę na przywitanie. – No więc doczekaliśmy się! – powiedział. – Śnieg i mróz. Podobno w nocy było trzy stopnie poniżej zera. Jak na Alasce! Widział pan kiedyś coś takiego, panie Kleber? – Tak – odparł Kleber. – Ale nie tutaj. – Prawda – rzekł Filip. – Przecież ta pańska książka... Pan był na Alasce?Kleber skinął głową. – Byłem. – Długo? – Nie. Tyle, żeby zobaczyć, jak tam jest. – I starczy – powiedział Filip. – Niepotrzebnie się pan pośpieszył, teraz nie musiałby pan wcale jeździć, żeby wiedzieć, jak tam jest. Alaska to nie jest kraj do życia! To jedno jest pew-ne, że nie! Weszli do sieni i tupali nogami o kamienne płyty, żeby otrząsnąć śnieg z butów. Mimo to w kuchni pozostawiali mokre ślady przy każdym kroku, ale i tam podłoga była kamienna. – Zapalimy ogienek pod kuchnią – powiedziała Ewa. Na palenisku leżał papier, a na nim szczapy drzewa, przygotowane poprzedniego wieczoru przez Matyldę, wystarczyło przyłożyć zapałkę. Filip wyciągnął ręce nad ogniem, chociaż ubrany był w ciepły kombinezon, a kabina kierowcy była dobrze ogrzewana. W ten sposób podkreślał niecodzienność zdarzenia, które wypadło im przeżyć. – Straszna pogoda – powiedział, poruszając palcami nad kuchnią. – W takich dniach czło-wiek czuje się naprawdę potrzebny. W jakimś sensie to jest dobre, kiedy jest taka pogoda. Normalnie Filip jeździł śmieciarką i dwa razy w miesiącu opróżniał kubły, stojące w ma-łym, murowanym pomieszczeniu, przylegającym do stajni Cesara. – To wspaniale, że pan przyjechał, Filipie – powiedziała Ewa. – Byliśmy odcięci od świa-ta! – Właśnie to miałem na myśli – rzekł Filip. – W trudnych dniach człowiek naprawdę jest człowiekowi potrzebny. Kleber otworzył szafę, wielką i starą jak wszystko w tym domu, i wyjął z niej beczułkę. Nie była duża, ale musiał ją nieść, trzymając oburącz, zanim ją ustawił na stole. Beczułka wydawała się najmniej stara ze wszystkiego, co było w kuchni. – Napijemy się, Filipie – powiedziała Ewa. – Tak, chętnie – odparł szczerze. – Jeszcze nie widziałem nigdy takiego śniegu. W telewi-zji tak, ale w życiu to się nie powinno zdarzać. Ewa podała kieliszki, a Filip obrócił szpunt, zatykający beczułkę u góry, następnie wyjął go i powąchał. – No tak – powiedział. – To jest coś... – Dobry bukiet? – zapytała Ewa.Skinął głową i znowu powąchał szpunt. – Trois-Tours? – Tak. Chwilę jakby się wahał. – Durand, ale nie ojciec Durand, tylko ten młodszy, Mariusz – powiedział.Zaskoczył tym Klebera. – Nie wiedziałem, że pan się tak zna na koniakach, Filipie. – Przeciętnie – powiedział Filip. Patrzył na nich z uśmiechem, po chwili postawił szpunt sztorcem na stole. – Na spodzie jest napisane: Mariusz Durand Trois-Tours. To upraszcza sprawę. Napis wypalony w drzewie był zupełnie wyraźny. Należało jedynie trzymać szpunt cień-szym końcem do góry. – Nigdy tego nie spostrzegłam – powiedziała Ewa. – Na korkach też bywają napisy – rzekł Filip. – Czy istnieje ojciec Durand? – Nie – powiedział Filip. – To był żart. Przy tej pogodzie każda chwila wytchnienia jest dobra. Kleber nalał koniak do kieliszków. – Skąd macie w Saint Mathilde pług śnieżny? – zapytał. – Mamy wszystko, co trzeba mieć, i jeszcze parę rzeczy ponadto – wyjaśnił Filip. – Wszy-scy mówili, że akurat pług śnieżny jest zupełnie niepotrzebny, ale w końcu przydał się. – W końcu wszystko się przydaje – powiedział Kleber. – Nie ma rzeczy zupełnie zbytecz-nych. – To pesymizm – powiedziała Ewa. – Dlaczego? – Nie wiem. Jeżeli wszystko może się przydać, to wszystko może się zdarzyć. – Tak – przyznał. W gruncie rzeczy to mało wesołe.Filip słuchał zdziwiony. – To chyba dobrze, że jest pług? – Wspaniale – przyznała Ewa. – Naprawdę nie wiem, co poczęlibyśmy bez pługa? – Przydał się jak rzadko – rzekł Filip. – I pani nawet nie wie, jaka to przyjemność jechać czymś takim! To jest naprawdę coś, co się potem pamięta. – Wyobrażam sobie – odparła. – Zje pan z nami śniadanie? Podziękował, ale nie miał czasu. Odprowadzili go do pługa. Nie zgasił silnika i kiedy otworzył drzwi kabiny, buchnęła na nich fala ciepła. – Będzie panu gorąco – powiedziała Ewa. – Przy tej pogodzie? – zdziwił się. Usiadł za kierownicą i jednak opuścił boczną szybę w drzwiach. Następnie ruszył w po-wrotną drogę ku szosie, bijąc w górę białym strumieniem śniegu. Poprzedniego wieczoru Matylda odkopywała drzwi do stajni, żeby dostać się do Cesara. Teraz mogli wejść swobodnie. Wsypali obrok z worka i uzupełnili wodę w wiadrze stojącym obok. – Szkoda, że nie mamy sanek – powiedział Kleber, klepiąc konia po szyi. – A chciałbyś mieć? – zapytała. Patrzyła na niego nad końskim grzbietem i odgadł z jej rozjaśnionych oczu, że ma coś przyjemnego do powiedzenia, coś, czego się nie mógł w żaden sposób domyślić. – Chyba to niemożliwe – powiedział. – Są na stryszku. Sanki albo przynajmniej coś w tym rodzaju. Weszli po drabinie i za belami słomy Kleber zobaczył małe sanki, czy raczej jakąś pozo-stałość po sankach. Pudło na płozach, pozbawione siedzeń i dyszli. Kiedyś stanowiły parę z wolantem, były podobnie lakierowane, ale lakier był stary i nikt go nie odnawiał. Kiedy spró-bował przetrzeć je workiem, odpadały całe płaty lakieru. – Wyglądają na doskonale – powiedziała Ewa. – Tylko brak siedzeń. Czy można przełożyć z samochodu? – Nie. – Kiedyś miałam samochód, z którego wyjmowało się siedzenie. Leżało z tyłu jak poduszka. – Austin mini? – domyślił się. – Moris. Moris-cooper. – Ho, ho... – powiedział. – Jeździłaś cooperem? – Tak. I można było wyjmować siedzenie. – Z naszych samochodów nie można. – To wyścielimy sanie słomą i położymy pled – powiedziała.Była pełna entuzjazmu dla projektu. – Zobaczymy, czy da się założyć dyszle od wolanta. Sprawdzili uchwyty. Były identyczne. – Tak się cieszę – powiedziała Ewa. – Tak bardzo... Ucałowała Klebera, potem poklepała Cesara po pysku. – Sam nie wiesz, co cię czeka! Opuścili sanki, korzystając z bloku, którym wciągano na górę sprasowane bele słomy. Zresztą były małe i lekkie. Potem Kleber przetarł je szmatą z kurzu, a Ewa wyłożyła słomą, formując coś w rodzaju siedzenia. Kwadrans później wyjechali w kierunku La Couronne. Po kotlety. Droga była przetarta, ale i tak grudki śniegu leciały im w twarze spod kopyt Cesara. To były niskie sanki, tuż przed oczami mieli zad konia i migoczące podkowy. – Jeździłaś sankami? – zapytał. – O tak – odpowiedziała. – W górach. A ty? – Ja też. Każdy jeździł w górach sankami. Ale raz jechałem naprawdę. Byłaś wtedy małą dziewczynką. – Co to znaczy naprawdę? – Nie dla przyjemności. Nie można było inaczej przejechać. Jechaliśmy samochodami, potem przy szosie stały sanie i jechaliśmy przez zaśnieżone pola. Była noc i nie wiem, czy to były sanie, czy nie. Może to były wozy? – Parę wozów? – Tak. Parę. Ale raczej to były sanie. Potem znowu jechaliśmy samochodem i było tak zimno, że kiedy dojechałem do hotelu, położyłem się do wanny z gorącą wodą i długo nie mogłem z niej wyjść. Wystarczyło, że wyjąłem rękę z wody i zaraz dostawałem dreszczy. Trzęsło mnie w wodzie, jakbym stał nago na śniegu. Myślałem, że ci ludzie w lesie są tam dalej i że nie mają gorącej wanny. – Zachorowałeś wtedy? – Nie. Tylko nie mogłem wyjść z wanny. Ale potem już mogłem. – To wiem – powiedziała, mrużąc oczy przed śniegiem. – Jakbyś nie mógł, to byś siedział w wannie do dziś. – Woda by ostygła. – Mogłeś wyregulować tak przepływ, żeby ci było dobrze na stałe. Jechali długą ulicą przez Charantes les Collines. Znowu zaczęło padać i śnieg zalepiał im oczy. Dzieci biegły obok sanek, dorośli zatrzymywali się na ich widok. Winnice od paru dni stały pod śniegiem, ale sanie były nowością. – Śnieg jest dobry przez okno – powiedziała Ewa. – Kiedy się patrzy z pokoju przez szybę? – Tak. Albo przez szybę samochodu. Kleber ściągnął Cesara lejcami. – Mamy dwanaście kilometrów do La Couronne. Dwanaście tam i dwanaście z powrotem. To nie ma sensu, żebyś marzła. Kiedy zawracali, ukazał się żandarm Pelinard. Wyszedł na drogę ze ścieżki prowadzącej wśród winnic i rozcierał zmarznięte uszy rękoma czerwonymi z mrozu. Na widok sanek za-trzymał się i nadal tarł uszy. – Skąd pan to ma, panie Kleber? – zapytał, obchodząc dookoła zaprzęg. – Sanki? Leżały na strychu. Pewnie stryj Krzysztof kiedyś je kupił razem z wolantem. – Bardzo pomysłowe – powiedział żandarm. – Pomysłowe i praktyczne.Zasalutował i odszedł, rozcierając uszy.Wracali z wiatrem i było to przyjemniejsze od jazdy w tamtą stronę, ponieważ śnieg nie zalepiał im oczu. Ale było zimno. Przy stajni Kleber zaczął wyprzęgać konia, Ewa przytupy-wała nogami. – Wejdź do domu – powiedział. – Nie pojedziemy po te kotlety do miasteczka? – Pojedziemy. Ale musisz się rozgrzać. – Ty też. – Ja też.Weszli do kuchni i chuchali w zmarznięte ręce przy ogniu jak Filip, kiedy przyjechał płu- giem śnieżnym. Ta zima na niby była jednak zimą. Matylda widziała, jak wjechali sankami na dziedziniec, ale nie chciało się jej wychodzić. – Dam wam herbaty z koniakiem – powiedziała, zdejmując czajnik z płyty kuchennej. – Chcemy jeszcze pojechać do miasteczka – powiedziała Ewa. – Śpieszy ci się? – zapytał Kleber. – Nie – powiedziała i objęła go za szyję wyziębionymi rękami. – Nie śpieszy mi się! Tyle miesięcy już nie i ciągle jestem z tego powodu szczęśliwa, jak pierwszego dnia, kiedy prze-stało mi się śpieszyć. Pili herbatę, rozmawiając z Matyldą o śniegu. Już trudno było powiedzieć coś nowego na ten temat, ponieważ podobne rozmowy prowadzili od paru dni. Potem Kleber wyprowadził mercedesa z garażu. – Chce się wam jechać? – dziwiła się Matylda. – Kupimy baranie kotlety. – Piękny pomysł. Można je kupić znacznie bliżej. – Może wpadniemy do „Cesara”? – Chyba że tak – powiedziała Matylda. – To już jest jakiś powód. Z ogrzanego wozu zima wyglądała lepiej niż z sanek. Na szosie wciąż jeszcze leżało dużo śniegu, ale wielki wóz przejeżdżał bez trudu przez zaspy. Po przejeździe pługu znowu na-wiewał je wiatr. Zjeżdżali ze wzniesienia, kiedy zaświeciło słońce i zrobiło się ślicznie. Śnieg skrzył się, ustał wiatr, płatki spadały wolno z chmury prześwietlonej słońcem. – Jest cudownie – powiedziała Ewa. – I pomyśl, że trzeba być nielichym pacykarzem, żeby namalować coś podobnego. W tej dziedzinie natura też jest odważniejsza od człowieka. – W każdej – powiedział Kleber. – Nie jest pod presją opinii. Pili kawę, kiedy pod „Cesara” podjechał Wainstock starym kabrioletem. Miał opuszczoną budę, co nie miało praktycznego znaczenia, bo wóz nie był ogrzewany. W jakichś pikowa-nych, narciarskich ortalionach wpadł do środka i ucieszył się na ich widok. Zresztą parkując renaulta, widział mercedesa przed „Cesarem”. – To jest pogoda dla renówki – powiedział, witając się. – Duże koła, mały moment obro-towy, mógłbym jeździć po polach, gdybym zechciał. – Tylko nie chce ci się? – zapytała Ewa. – Docieram silnik – powiedział Marceli. – Nie trzeba go przeciążać. Późną jesienią Wainstock skończył renowację starego renaulta i Kleber podarował mu sa-mochód. Przedtem Marceli długo namawiał go na zamianę. Oferował rajdową piątkę turbo i złoty długopis, następnie dorzucał kolejno różne przedmioty codziennego użytku. Najefek-towniejszy był złoty zegarek z dwoma stoperami i krokodylowy neseser, lśniący kryształami i srebrem przyborów toaletowych. To targowanie się bawiło ich obu i Ewę, Kleber poddawał w wątpliwość próbę złota na ze-garku i długopisie, nie mówiąc już o praktycznej przydatności piątki turbo. Wainstock w fer-worze posunął się do tego, że w czasie pertraktacji nazwał samochód stryja Krzysztofa sta-rym, zmurszałym gratem. Późną jesienią wóz był gotów i wyglądał wspaniale. Ostatnie dwa dni Wainstock spędził na polerowaniu karoserii. Wreszcie zakręcił blaszankę z polerem i trzymając jeszcze kłąb waty w ręku, cofnął się o parę kroków, żeby ogarnąć wzrokiem całość. Był piękny dzień, słońce stało już nisko, oświetlając renaulta łagodnym blaskiem. Wtedy Kleber objął go ramieniem. – Marceli – powiedział. – To jest twój samochód.Wainstock rozpromienił się. – Dziękuję, Józefie – powiedział, wyciągając rękę. Nagle spoważniał. Konwencja, którą sobie narzucili, była zbyt silnie zakorzeniona, żeby można było z nią zerwać w jednej chwili. – Wygląda na to, że jednak wyłudziłeś ode mnie turbo. – Nie – powiedział Kleber. – To prezent. Ewa ma citroena, ja mam mercedesa i to nam zu-pełnie wystarcza. Wówczas Wainstock zaprotestował naprawdę. Tak nie mogło być! Renault przedstawiał dużą wartość! To był wspaniały samochód i absolutnie nie mógł go przyjąć. Dosyć długo mówił na ten temat, miętosząc w ręku kłąb waty. – Jesteś moim przyjacielem, Marceli – powiedział Kleber. – Czy mogę tak myśleć? – Tak – rzekł Wainstock. – Jestem twoim przyjacielem i mam nadzieję, że jestem również przyjacielem Ewy. Jesteście dobrzy dla mnie. To się liczy i możecie być pewni, że... – Dobrze – przerwał Kleber. – Jesteśmy przyjaciółmi i mam prawo podarować ci ten sa mochód. Trwało jeszcze trochę, zanim Marceli powiedział: – Dziękuję, Józefie. Nigdy nie otrzymałem czegoś równie pięknego w prezencie. Mówiąc to, miał nadzieję, że nadarzy mu się okazja do rewanżu. Nie przypuszczał, że na-stąpi to tak szybko. Tej jesieni Kleber zaczął pisać nową powieść. Amerykański pastisz zachęcił go do pracy. Po obiedzie siadał u siebie do maszyny i kiedy kończył koło szóstej, jechali z Ewą do La Co-uronne albo siedzieli w pokoju mieszkalnym na dole, który stawał się coraz bardziej pokojem i coraz bardziej mieszkalnym. Ich wspólne życie obejmowało już cały dom. Tego dnia Ewa położyła się w swoim pokoju. Zasnęła, słysząc daleki klekot starej maszy-ny do pisania, i kiedy się obudziła, słyszała ją nadal. Potem to umilkło i Kleber wszedł do pokoju. – Która godzina? – zapytała. Miała zegarek na ręku, ale nie lubiła go. Kiedyś zbyt często musiała na niego patrzeć. – Piąta – powiedział Kleber. Usiadł na łóżku i pogładził ją po policzku. Otarła się wargami o jego rękę. – Kocham cię – powiedziała.Patrzył w jej pogodne oczy, bliskie i dobre. – Chyba powinniśmy się pobrać – powiedział, czując jej wargi na dłoni. – W merostwie pracują do szóstej. – Chyba tak – odpowiedziała i usiadła. – Nie musisz się śpieszyć. Jest dużo czasu do szóstej. Masz metrykę i jakiś dowód? Nie wiem, co trzeba mieć. – Chyba mam – powiedziała. – Zresztą nie musimy się śpieszyć. Jechali, milcząc, i tylko czasami brała go za rękę, kiedy droga była prosta i kiedy nie trzy-mał obu rąk na kierownicy. Dopiero przed merostwem objęła go za szyję i pocałowała. – Słuchaj... – powiedziała z ręką na klamce, bo wciąż jeszcze siedzieli w samochodzie. – Jeżeli się okaże, że... że ja... czy to ci zrobi poważniejszą różnicę? Było to nieporadne, a miało być żartobliwe, to szukanie właściwych słów, żeby wreszcie wiedział więcej, niż wie. Kleber słuchał z poważną twarzą, potem zaczął się śmiać. – Wiesz! – ucieszyła się. – Zawsze wiedziałem, że może być i tak. Miałaś dosyć? – Potąd! – powiedziała wolno, rozciągając sylaby. Następnie energicznym ruchem przesu-nęła rękę nad głową i trafiła w osłonę przeciwsłoneczną. – Stłuczesz szybę – powiedział Kleber.Puściła to mimo uszu. – Powinieneś o nas napisać powieść. Może się nazywać Drugi brzeg rzeki. – Skąd się wzięła nagle rzeka w tym wszystkim? – zainteresował się. – Metafora – powiedziała z wyższością. – Na przykład Rubikon.Znowu zaczął się śmiać. – Chyba to zbyt patetyczne jak dla nas. Nie sądzisz? Zgodziła się z tym niespodziewanie łatwo. – Dobrze – powiedziała. – Jeżeli Rubikon to za poważna rzeka, to może jakiś dopływ? Dopływ będzie dla nas dobry. Dochodziła szósta i należało się śpieszyć. – Dopływ tak – powiedział Kleber. – Może być w sam raz dla nas. Parę dni później wzięli ślub. Matylda w uroczystej, czarnej sukni z kolczykami w uszach i Marceli w wieczorowym ubraniu z granatowego aksamitu wystąpili w roli świadków. Paru bywalców „Cesara” dopełniało orszaku ślubnego. Uroczystość z udziałem mera i prefekta odbyła się w „Cesarze” i kiedy wreszcie wrócili do domu, na dziedzińcu stało renault pięć turbo jak wypolerowany słup ogłoszeniowy, przewiązane kolorową wstążką. Pod wstążką na dachu umieszczona była koperta z biletem Wainstocka. „Moim kochanym, Ewie i Józefowi, od ich przyjaciela Marcelego”. Przez parę następnych dni Kleber uczył Ewę prowadzenia turbo. – To nie jest prawdziwy rajdowy samochód – powiedział, kiedy pierwszy raz zajęła miej-sce za kierownicą. – Wóz z zespołu fabrycznego naprawdę przygotowany ma kilkadziesiąt koni więcej. Ale ten falsyfikat ma dosyć mocy, żeby zerwać przyczepność kół na każdym biegu. To znaczy, że jeżeli ostro dodasz na betonie, to z betonu zrobi się lód. Trzeba tak ope-rować gazem, żeby utrzymać się w granicach przyczepności. Rozumiesz? – Tak – powiedziała. – Cooper też był szybki. – Tu nie chodzi o szybkość. To jest wóz innej generacji. Pokazał jej, jak przyspieszać i jak hamować lewą nogą, nie zdejmując prawej z gazu, tylko lekko odejmując gaz, w miarę jak wóz wytracał szybkość. Przeciwdziałało to zerwaniu przy-czepności. Ćwiczyli na wzniesieniu pod górę i raz przydarzył się Ewie przykry epizod. Ha-mowała lewą nogą przed każdym wirażem, ale w pewnej chwili zdjęła na prostej nogę z pe-dału i kiedy chciała ponownie zahamować, przeniosła nogę odruchowo na sprzęgło, to znaczy na pedał, który zawsze miała pod tą nogą. Nie było mowy, żeby się zmieściła w zakręcie, pojechała więc prosto w pole, ale było to gładkie pole i żaden rów nie oddzielał go od drogi. – Hamulec nawalił – powiedziała, kiedy się zatrzymała. Dopiero Kleber wyjaśnił jej, co się stało. Lewa noga jest nogą sprzęgła. Jeżeli odcinek wymaga jednoczesnego operowania hamulcem i gazem, to do końca nie wolno zdejmować lewej nogi z hamulca. Inaczej wróci odruchowo na sprzęgło. – Przez pierwsze parę tysięcy zakrętów trzeba na to uważać.Wrócili na szosę i jeszcze parokrotnie przejechali odcinek pod górę. Nie miała na to ochoty, ale Kleber był zdania, że powinna zapomnieć o niepowodzeniu i to natychmiast. Tak też się stało. Jeszcze tego dnia pokazał jej, jak „łamać” wóz przy wchodzeniu w wiraż, i pod dwóch ty godniach przejechała dobrze całą trasę kontrolowanymi poślizgami. Stał na górze i patrzył z zadowoleniem, jak jedzie. Na górze zatrzymała się i wysiadła. – Dobrze było? – zapytała. – Tak. Objęła go za szyję i pocałowała. – Naprawdę? – Naprawdę – powiedział. – Teraz dokładnie wiesz, czego nie powinnaś robić. – Dobrze – zgodziła się. – Nie będę. Od tego dnia był spokojniejszy, kiedy jeździła piątką. Ale wolał ją widzieć w mercedesie czy w citroenie. Wrócili do domu bez kotletów baranich. Porozmawiali z Marcelim, potem był czas jechać na obiad i zapomnieli o kotletach. Matylda przyjęła to pogodnie. – Mam osiem baranich kotletów w lodówce. Możecie zjeść po cztery, jeżeli chcecie.Nie chcieli jednak.Po obiedzie Kleber pisał dłużej niż zwykle. Byli już w La Couronne i rytm dnia został na- ruszony. Ociepliło się, pod wieczór słychać było krople wody spadające z wiszących na dachu sopli, ale dalej padał śnieg i pejzaż za oknem, przy którym siedział, był zagmatwany tymi spadającymi płatkami. Pisał o rzece, szerokiej i spokojnej, i o drzwiach kołysanych przez cie-pły wiatr. W książce było inaczej niż za oknem i tylko ludzie, piękni ludzie na ukwieconych łąkach, byli szczęśliwi podobnie jak on, gdy to pisał. Jedli spóźnioną kolację. Matylda odeszła po obiedzie, a Ewa nie chciała mu przeszkadzać w pisaniu. – Już niedługo? – zapytała, kiedy chował maszynopis do teczki. – Była to papierowa tecz-ka, wiązana na tasiemkę. Z każdym dniem wydawała się grubsza. – Jeszcze tydzień – odpowiedział. – Może dziesięć dni. – Kiedy pojedziemy na pocztę, żeby wysłać maszynopis Jakubowi, kupimy czekoladowy tort i żywego cielaka. – Po co ci żywy cielak? – zdziwił się. – Żeby mieć – odparła.Potem zapytała: – Czy myślisz, że jesteśmy wyjątkowi, ja i ty? – Tak. Każdy wie, że jest inny od innych, więc wyjątkowy. To prawidłowość. – Jeżeli wszyscy tak myślą, to znaczy, że jesteśmy zwyczajni. – Oczywiście – powiedział. – Tylko nie wszyscy zdają sobie z tego sprawę. – Ojej, tak można w nieskończoność. – Można. – To dobre, co dzisiaj napisałeś? – Być może – powiedział. – Być może tak. Przed północą, kiedy już zasypiali i kiedy gasił światło, zobaczył jej uśmiechnięte oczy i sprawiło mu to radość, że się uśmiecha. Ale była przecież w tym uśmiechu i odrobina smutku. Potem leżeli w ciemności, czuł ciepło i zapach jej ciała i wtedy zrozumiał, że przyczyna i radości, i smutku była ta sama: po prostu minął dzień.