12294

Szczegóły
Tytuł 12294
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12294 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12294 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12294 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Janusz Odrowąż-Pieniążek PARTYNACALLEGUATEMALA Copyright byJanusz Odrowąż-Pieniążek Wydawnictwo „Tower Press”Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Ucieczka z Sewilli Przyjechałem do Sewilli i stanąłem w „Pensión Mateo” za radą znajomego z Paryża, Polaka zresztą, muzykologa i znawcy Maurycego Ravela; spotkany zupełnie przypad- kiem w opactwie franciszkanów, położonym na zboczach fałdu Atlasu Średniego wśród gęstych lasów cedrowych, chorował tam jednocześnie na gardło i niestrawność, lecz mimo to (zjechawszy uprzednio Hiszpanię względnie dokładnie jak na podróż tranzy-tem) dał mi kilka wskazówek i wygnieciony nieco kartonik reklamowy tego pensjonatu. W Sewilli miałem więc dzięki niemu ogromne ułatwienie: już nie szukałem hotelu, co dało mi się we znaki chociażby w Algeciras, dokąd przybiłem wieczorem dnia po-przedniego na statku „Ciudad de Tarifa” przypływającym z Tangeru, zdany potem na sforę informatorów z baczkami – roi się od nich cała okolica portowa. W Sewilli ru-szyłem od razu ku uliczce Archeros leżącej niedaleko Estation de Cadiz, stacji kolejo-wej, na którą przyjechałem poprzez Tarifę, Kadyks, Jerez de la Frontera. Uliczka ta, zamknięta dla ruchu kołowego, ma narożny kościółek bardzo hiszpański w stylu, to znaczy jest on pełen ołtarzy barokowych o cechach Churriguera, niebywale ozdobnych, a jednak kryjących w sobie dziwnie szlachetną prostotę, bez tego rozbuchania, jakie się widzi we Włoszech w ich pokręconym baroku, popularnym i u nas. Tutaj za to figury ubierane są w szaty, mają prawdziwe włosy, a często ich oczy są szklane. Uliczka Archeros, wąziutka, jest bardzo malownicza z licznymi balkonami, ma po obu stronach zdobione kratami bramy, za nimi kryją się patios z kafelkową posadzka, lecz również trochę większe, z kwiatami na porządnych rabatkach, wszędzie w dużych skrzyniach stoją fikusy, figowce, tu i ówdzie palemka pośrodku małego trawnika (w moim „Pensión Mateo” był tylko figowiec i fikus); każde patio od wewnątrz okalają krużganki (mój domek był trzypiętrowy), dokładnie zastawione doniczkami z rozro-śniętą zielenią. „Pensión Mateo” wziął nazwę od swego właściciela Francisco Mateo Ramos (był bardzo stary, siedział na niskim zydelku); przywołał, jak sądzę, córkę albo synową ona już tu rządziła. Była to baba krępa, piastowała dzieciaka, którego tymcza-sem położyła na stoliku, mnie zaś poinformowała, jak rzeczy się mają: można wynająć łóżko i to wyniesie taniej, ale mi doradzała, abym wziął cały pokoik za sto pesetów, wypocznę lepiej, i w końcu to bardziej się opłaci. Potem mnie poprowadziła drewnia-nymi schodkami łączącymi krużganki; zaraz na pierwszym półpiętrze wisiał olejny ob- raz przedstawiający procesję ponurych bractw, encapuchados, w szpiczastych kapturach kata, czarnych i białych, z wycięciami na oczy, jaka przechodzi co roku ulicami Sewilli w okresie Wielkiego Postu, na wyższych piętrach wisiały ogromne fotografie torreado-rów z początków stulecia, odbitki były brązowe, dobrze przyżółcone, a szkła popstrzone przez muchy i pająki. Na koniec wielkim kluczem otworzyła pokoik, miał on tylko maleńkie okienko tuż pod sufitem (a jednak po północy przesunął się tędy księżyc), umywalkę z porcelanową miednicą, takimże dzbankiem i kubłem zamykanym pokrywą, biały stoliczek i łoże, szczerze mówiąc, twardawe. Było już po południu; wyszedłem na miasto, aby nie tracić czasu. Naprzeciwko ko- ściółka, o którym wspominałem (zwiedziłem go dopiero nazajutrz i nawet bardzo do-kładnie, o czym opowiem), po drugiej stronie placyku zobaczyłem winiarnię (czy ra-czej: winiarnio-piwiarnię) reklamującą się szyldem koślawo wypisanym: „Vinos y Ce-rvezas” (jak zresztą w całej Hiszpanii z wyjątkiem zupełnej północy, gdzie, pewno za wzorem Francji, w miejsce piwa napisy zachwalają likiery), wstąpiłem tam na chwilę. Znałem podobne winiarnie już choćby z Algeciras: przy hoteliku „La Perla”, w którym nareszcie stanąłem po długich poszukiwaniach (informatorzy z baczkami odegrali tu rolę, lecz negatywną raczej), „Vinos de Valdepenas” było podobną dziurą, właściciel wlewał wino do szklanek prosto z beczek, tworzących za ladą wysoką piramidę, odkrę-cając kraniki; próbowałem „Jerezu”, lecz bardziej zagustowałem w czerwonym „Valde-penas” (i takie właśnie zamówiłem w winiarni sewilskiej naprzeciw kościoła). Pamiętam, że w Algeciras rysunek wiszący na ścianie zabraniał tupać i śpiewać (przedstawiał jegomościa z gębą zamkniętą na kłódkę, nogi, w obcisłych farmerkach, miał spętane łańcuchami). Ale pomimo rysunku i odpowiednich napisów popijającym przy barze (nie ruszając się z miejsca sprzedawca znaczy kredą na ladzie: kto, czego i ile wypił, wedle własnego kodu), gdy się rozochocili opowiadaniem o bykach (trudno uniknąć tego stereotypu), wyrywały się często dosyć głośne tremola i wtedy przytupy-wali, szczególnie robił to jeden o twarzy troglodyty wcale nierzadkiej w Hiszpanii (gdzie gęsto rozsiane są groty ludzi z tamtej epoki, prehistoryczne siedliszcza praprzod-ków tego narodu). W Sewilli, dla odmiany, raczono się częściej piwem sprzedawanym niedrogo, bo tylko po trzy pesety. Były tu marki: „Estrella’’ i „Cruzcampo’’, a także „Cerveza Sevilla’’, produkowane na miejscu, polubiłem je najbardziej. Piwiarnia przy placyku była niewielkich rozmiarów (odwiecznym obyczajem kobiety tu nie wchodzą); w każ-dym takim lokalu jest pisuarek przy barze, zasłonięty zazwyczaj wahadłowym skrzy-dełkiem albo dwoma, tutaj go poskąpiono, goście po prostu stawali bokiem do kontu-aru, osikiwali ścianę pomalowaną olejno, pod którą był mały rowek, a w nim otworki zlewowe. Po szklaneczce wina ruszyłem przed siebie. Upalne popołudnie i nieruchome powie- trze mimo września dawało się we znaki. Wąskimi uliczkami dotarłem do Mateos Gago, oglądając domostwa stojące w tej dzielnicy bogatej arystokracji, a zresztą, kiedy za-dzwonić do jakiegoś pałacu, młodziutkie pokojóweczki ubrane jak się należy, w far-tuszkach i czepeczkach, wpuszczają ciekawego do zabytkowych patios i można tu oglą-dać smukłe spiralne kolumny pamiętające Morysków oraz portrety grandów wiszące dookoła. Ulica Mateos Gago prowadzi do katedry: wychodzi wprost na Giraldę, mauretańską wieżę zwieńczoną renesansowo, zakończoną statuą Anioła Wiary; na środku placu stoi ogromny kandelabr-fontanna będący dziś (jak nasz Zygmunt) symbolem tego miasta, ozdabia wszystkie prospekty reklamowe. Ma on na szczycie kolumny barokowo zdo-bionej żelazne ornamenty, poplątane i zawiłe, do których przywieszono cztery oszklone latarnie, podczas gdy piąta, największa, umieszczona powyżej, zamyka tę całość krzy-żem wyrastającym z korony w rodzaju Keter-Tory, u kamiennej podstawy tryskają zaś strumienie wody z ust czterech maszkaronów, zbiera ją duża misa kuta w ciemniejszym marmurze, a z niej dopiero woda zlatuje piękną kaskadą do sporego basenu. Fontanna tworzy całość z pałacem arcybiskupa, barokowe portale z herbami i wystrojami zakoń-czone są krzyżem dwa razy przekreślonym. Wejście na wieżę Giraldę było otwarte do siódmej wieczorem, kupiłem od razu bilet i ruszyłem. Tuż za pierwszym zakrętem korytarza wisi zdjęcie Caudilla zapewne jesz-cze sprzed trzydziestu lat, kiedy zdobywał władzę: jest ono kolorowe i przedstawia zu-pełnie młodego oficera. Podobne, lecz czarno-białe, zachowało się w wagonie restaura-cyjnym, którym jechałem w lipcu z Irúnu do Madrytu. Zdjęcie to, ponad drzwiami, ukryte wśród boazerii, przyśrubowane na stałe, zrobione było chyba o jakie pięć lat później, przypominało pozą Adolfa Hitlera (cofniętą nieznacznie głową i zarysem wąsi-ka, wtedy jeszcze czarnego), świadczyła o tym dodatkowo technika reprodukcji, odcień farby drukarskiej, szerokość marginesu, po czym można rozpoznać epokę powielania. Wchodząc na Giraldę, obserwowałem z okienek wyciętych w arabskie potłukł pano- ramę widoczną coraz szerzej. Idzie się dość wygodnie, nie ma tam schodków ciemnych i bardzo stromych jak w naszych starych katedrach, ale szeroka droga, wprowadzano tu muły porządnie objuczone, a nawet wjeżdżano na koniach (podobnie wchodzi się na wieże w Rabacie i Marrakeszu, była to mauretańska metoda budowania). Na samej już górze, mając nad głową dzwony, jąłem fotografować miasto z tej wysokości niemal że stumetrowej; rozkładało się białe, z licznymi kościołami, zwykle koloru ochry, budowle kryte są dachówką (brunatnej barwy półrurki wchodzące jedna w drugą plastycznie się odcinały), wśród tego przybudówki niby maleńkie domki stawiane na płaskich tarasach, widać stąd było palmy strzelające wysoko ponad pałace wielmożów i okiennice poma-lowane najczęściej na zielono. Miałem dwa aparaty: jeden, dość dużej klasy, produkcji NRD, przeznaczyłem na zdjęcia barwne „Kodakcoloru”, z czego robiono mi przeźrocza (nosiłem do niego sta-tyw i duży teleobiektyw), drugim aparatem, zwyczajną małą retiną, pstrykałem migaw-ki. Celowałem z początku na miasto z zabytkami starego Alkazaru i ogród Marii Luizy dla jego plamy zieleni, a potem obróciłem się w kierunku Gwadalkwiwiru, za którym dymiły fabryki, ładnie się komponowały pod słońce o zachodzie (wkręciłem teleobiek-tyw, aby uzyskać zbliżenie dalszych planów). Ale właśnie jegomość niestary i dobrze ubrany, o zewnętrznym wyglądzie typowego Hiszpana – to znaczy czarny, z wąsikiem – który także podziwiał panoramę, zaczął się przypatrywać nagle moim manipulacjom, zaciekawiła go marka dużego aparatu, zapytał, gdzie go produkowano i czy jego zeis-sowski obiektyw rysuje ostro przedmioty odległe o parę kilometrów. Zajęło go, oczywi-ście, skąd przyjechałem i gdzie mieszkam na stałe, powiedział mi, że jak żyje („a mam już przeszło czterdziestkę”) nie spotkał turystów z Polski w rodzinnej Sewilli, lecz nie zadawał pytań grzeszących niedyskrecją, na przykład: „zawsze słyszałem, że od was nigdy nikt nie wyjeżdża do wolnych krajów Zachodu”, o czym przed paru laty przeko-nywał mnie długo pan z Bundesrepubliki twierdzący, że zna Warszawę z okresu drugiej wojny (jechałem z nim w przedziale z Palermo do Agrigento). Mój więc typowy Hiszpan poczęstował mnie papierosem, uprzejmie odmówiłem wyjaśniając, że palę fajkę, i to tylko w zamkniętych pomieszczeniach. Teraz, odszedł-szy jakie dwa kroki, wyjął z lewej kieszeni pasiastej marynarki zapalniczkę dość dużą, potem, stanąwszy od wiatru (wiał on tu lekko na górze) zupełnie do mnie bokiem, za-palał i poprawiał, pstryknął chyba z pięć razy, i wtedy spostrzegłem, że zapalniczka miała dwa małe obiektywy ulokowane z boku i we mnie wycelowane; zapaliwszy, je-gomość, spojrzawszy na zegarek, szybko się pożegnał uściskiem dłoni (mruknął nazwi-sko: „Ortega”, wymamrotałem swoje) i zniknął w ciemnej czeluści, którędy się scho-dziło. Spytałem pewnej krępej dziewczyny (o mocno zadartym nosie i kwadratowej twarzy, lecz miała świeżą cerę, patrzała oparta o balustradę), co to za fabryki dymią za Gwa-dalkwiwirem, a ona wyliczając odparła, że prócz włókiennictwa rozwinął się tam rów-nież w ostatnich latach przemysł zbrojeniowy, jej brat pracuje w jednym z takich zakła-dów, wskazała mi ten budynek. Ciarki przebiegły mi po krzyżu, bo gdybym był o tym wiedział chociażby kwadrans temu, nie celowałbym na pewno w tę stronę teleobiekty-wem, spotkanie z panem Ortegą dało mi do myślenia i stało się przyczyną pewnego niepokoju. Nikt mnie nie legitymował w Hiszpanii, kiedy wracałem z Maroka, mając wizę tranzytową (zważywszy, że w tym kraju pociągi kursują straszliwie i nawet wiel-kie ekspresy spóźniają się z reguły o parę godzin, wiza na przejazd Hiszpanii ważna jest tydzień), jadąc jednakże przed miesiącem w kierunku południowym z grupą trzydziestu osób z szesnastu narodów, zetknąłem się czterokrotnie z panem jadącym wraz z nami od francuskiej granicy; siadywał zwykle w przestronnym wagonie restauracyjnym, zdo-bionym boazeriami i zdjęciem Caudilla Franco, jeszcze młodego, a potem dwukrotnie przychodził do naszego przedziału i, odsłaniając klapę, pod którą miał duży znaczek (nic mi nie mówił, ładnie emaliowany), sprawdzał sumiennie wizy patrząc na twarze, zwracał się jednak wyłącznie do posiadaczy paszportów wystawionych przez władze krajów naszego obozu. Potem, kiedy wieczorem, po zwiedzeniu Madrytu, wsiedliśmy znowu do pociągu, by jechać dalej, zjawił się w tym charakterze gdzieś koło Aranjuezu i później, jeszcze raz, nocą, w okolicach Kordoby. Nieco zdenerwowany wyjaśnieniem dziewczyny złożyłem trójnogi statyw, schowa-łem teleobiektyw i zamknąłem aparat, do tego skończył mi się ostatni film kolorowy, jaki zabrałem z Paryża (wszędzie są one drogie, nie miałem już wiele pieniędzy), odtąd robiłem zdjęcia już tylko czarno-białe. Lecz mimo wyraźnego niepokoju nie odmawia-łem sobie, schodząc, fotografowania miasta małą retiną, z niższych punktów widzenia, przez arabskie okienka, ale robiłem to szybciutko i ukradkiem; wyjrzawszy tak w poło-wie wieży, doznałem zawrotu głowy od lasu sterczyn gotyckich, pinakli renesansowych o kształcie płomieni strzelających z amfory, potężnych łuków oporowych zdobiących górną partię tej przeogromnej katedry, niejako przypłaszczonej, jeśli się patrzy z dołu; wydaje się tak na oko, ale przecież jej nawa jest wyższa niż wiele katedr północnej Eu-ropy, pozornie tylko podniesionych strzelistymi dachami. Z powodu późnej pory bazy-lika była już zamknięta; musiałem obejść na zewnątrz Dziedziniec Pomarańczy, by do-trzeć od drugiej strony do Bramy Przeznaczenia, mauretańskiej w wykroju, bo jest to pozostałość po zburzonym meczecie, tędy udawano się ongi na podwórzec służący ry-tualnym ablucjom przed wejściem do świątyni, dzisiaj pod arkadami urządzono ołtarze i niedużą kaplicę, klęczały tu kobieciny zakryte czarnymi szalami. Robiło się ciemnawo, opuściłem dziedziniec, ruszyłem przed siebie. Najsampierw małą calle Francos, pośród antykwariatów z hiszpańskimi meblami kilku ostatnich stu-leci (nie dały się one wpływom francuskich Ludwików), wszystko to było zmieszane z przedziwną tandetą zwróconą ku dewocji: krzyże mające ramiona dość znacznie prze-dłużone, przekreślone wysoko (zdarzały się stare i ładne), duże święte obrazy w muril-lowskiej manierze i – ulubiony temat – procesje zakapturzonych (zawsze budziły we mnie grozę), a także inkrustowane sztylety robione w Toledo, miałem na taki ochotę, ale były za drogie, jeżeli były stare, bo nowe, fabrykowane na użytek turystów, całkiem mnie nie pociągały. Im dalej, tym gorzej: nabożne drobiazgi nie różniące się wiele od naszych częstochowskich, choć może w lepszym gatunku, solidniej wykonane. Po wy-stawach najczęściej leżały figurynki w kształcie nagich bobasków pełznących na czwo-rakach, mające nad głowinami błyszczące aureole z pozłacanych drucików, położone na strzępie białego futerka (są to małe Jezuski), zupełnie jak fotografie sprzed lat kilku- dziesięciu, obowiązkowe w familijnym albumie. Dalej już magazyny, restauracje, pi-wiarnie, kawiarnie z napisami: „Tu kawa z mlekiem krowy”, wreszcie zwykłe mleczar-nie, gdzie można kupić lody albo napić się mleka, płyny wlewają do kubków impre-gnowanych, aby je zaraz wyrzucić (ciskają je zazwyczaj pod nogi prosto na chodnik, brodzi się tu po kostki w różnym śmieciu). Wszystko bardzo ruchliwe mimo wąziutkiej ulicy przeznaczonej dla pieszych, pastelowe neony jasnoniebiesko-różowe odmienne są jakoś od wszystkich, jakie dotychczas widziałem, szwendając się tu i ówdzie po starej Europie, jeśli już przekonałem nasz Urząd Paszportowy, że wymagają tego moje plany badawcze tyczące się starych papierów w zakurzonych archiwach (gdzie czasem coś znajdowałem), a także, że się nie będę ubiegał o dewizy. Przechodząc więc calle Fran-cos, wyobrażałem sobie, że takie właśnie neony muszą być chyba w nie znanych mi krajach o hiszpańskiej kulturze po drugiej stronie globu. Doszedłem do placyku, na którym rosły palmy, pod nimi kamienne ławki miło chło- dziły plecy, pośrodku stała duża fontanna. Usiadłem odpoczywając; podchodzili ludzie ciągnący zwykle za sobą sporych rozmiarów węże z zielonego plastyku, włazili nogami do misy i zakładali ich końce na rurkę wylotową umieszczoną w paszczęce maszkarona, by napełnić przyniesione kubełki, widocznie w okolicy wodociągów nie było. Stojący obok kościół z zewnątrz wyglądał okazale, ale wewnątrz surowy; gdy wszedłem, zbliżył się kleryk, tłumacząc coś po hiszpańsku, zapalił wszystkie światła iluminujące ołtarze, lecz mówił bardzo szybko i nic nie rozumiałem, bo jeszcze bardziej szeplenił, niż robią to inni Hiszpanie; na koniec, gdy wychodziłem, tylko mu podziękowałem, chociaż mi się zdawało, iż liczył, że coś dostanie. Wracałem również uliczką zamkniętą dla pojazdów mechanicznych; była to calle de Sierpes, bardzo podobno słynna, lecz o tym nie wiedziałem1, wessały mnie ciągi ludzi, bo chodziłem bez planu. Było tu jeszcze bardziej ruchliwie, szaleli przede wszystkim agenci loterii państwowej (krzyczeli: „jutro ciągnienie’’) i totalizatorów, popularnych jak w Polsce, oraz sprzedawcy gazet, u jednej takiej baby spostrzegłem dość duży me-dalik o kształcie Ręki Fatimy (żony kalifa Alego, córki Mahometa), jakie noszą w Ma-roku Arabki i Berberki, spytałem zaciekawiony, lecz baba odpowiedziała, że jest to Rę-ka Madonny, nie mogłem się już wymówić od kupna ćwiartki losu. Kilka kroków dalej siedzieli starsi panowie trzema równymi rzędami na krzesełkach (z rurek aluminio-wych) stojących wprost na chodniku i patrzeli przed siebie nawet nie rozmawiając. Pa-nowie ci, z reguły siwawi, o włosach przygładzonych, a niektórzy z łysiną, mieli jeden w drugiego opadające podbródki, zawsze jakoś podobni do Dyktatora kraju. Nie było w tym nic dziwnego: mieściły się tu kluby byłych wojskowych i kiedy przystanąłem przed jednym z takich lokali (spostrzegłem przez szybę wnętrze z pluszami Pięknej Epoki, czterech czy pięciu panów patrzyło w telewizor, gdzie widać było jakiegoś duchowne-go), zauważyłem, że jeden z siedzących na chodniku wyjmuje zapalniczkę, jaką już dzi-siaj widziałem w ręku pana Ortegi, wycelowuje we mnie dwa małe boczne otwory i za-pala trzy razy swojego papierosa (tutaj nie było wiatru, wieczór zrobił się cichy), szyb-ko przeszedłem mimo, lecz po przeciwnej stronie znowu zauważyłem podobne posie-dzenie, już więc nie przystawałem, chciałem zgubić się w tłumie. Usiadłem na dużym Plaza Falange Espanola, przyniesiono mi wino i talerzyk oliwek, dodają je wszędzie darmo z wykałaczkami; co chwila przejeżdżały parokonne dorożki, żółto lakierowane, wiozące rozbawionych turystów amerykańskich albo zachodnionie-mieckich, lecz ja, zdenerwowany, patrzałem raczej na boki: wokoło placu spacerowała (jak zresztą w całej Hiszpanii) dwójkami żandarmeria z formacji Guardia Civil; są to zwykle młodzieńcy o wojskowej postawie, mający na głowach dziwaczne kapelusze w napoleońskim stylu, sztywne, połyskujące, lakierowane, dawniej robione z ceraty, teraz podobno z plastyku; inna jest prawidłowość, którą zauważyłem: gdy idzie któryś sa-motnie, zawsze ma w ręku teczkę, ale to zwykle starsi i już bez tej postury. Do rzeczy: zacząłem teraz zwracać na nich uwagę, bo mi się wydawało, że patrzą na mnie, toteż kiedy stanęli przy sąsiedniej witrynie, zerkając (jak mi się zdało) w kierunku mojego stolika, gdzie rozłożyłem aparat i wykręcałem filmy, aby założyć nowe, szybko wszystko zwinąłem i zostawiając pesety dla mojego kelnera, poszedłem sobie dalej, sta-rając się nawet kluczyć małymi uliczkami. Świetnie mi się to udało, bo wychodzili lu-dzie z kina „El Conquistador”, zmieszałem się razem z nimi. Wpłynąłem (po pewnym czasie) na większą avenidę, a potem skierowałem kroki w kierunku rzeki. Nad brzegiem Gwadalkwiwiru, naprzeciw Złotej Wieży, a nie docho- dząc do mostu (puente) San Telmo, były restauracyjki i dość porządne piwiarnie, wsze-dłem do jednej, była udekorowana po myśliwsku rogami jeleni: w przestronnej sali sie- 1 Teraz wciąż o niej czytam w różnych opisach Sewilli, od Teofila Gautier do Marii Kuncewiczowej. działy młodziutkie Hiszpaneczki, typowe i nietypowe (to znaczy blondynki z niebie-skimi oczami, spotyka się tego typu ludzi w całej Hiszpanii, są to, być może, odlegli potomkowie Wandalów), te panieneczki siedziały zwykle po dwie przy stolikach, prze-sadnie może zadbane, miło na mnie patrzały. Może bym się i skusił, ale byłem zmęczo-ny podróżą i łażeniem, do tego nie miałem pieniędzy, na wszystkim oszczędzałem, no-siłem także ze sobą cenny sprzęt fotograficzny, nie chciałem ryzykować. Mimo to usia-dłem przy sąsiednim stoliku, żeby trochę popatrzeć oraz by zjeść kolację, nikt jednak do mnie przez długi czas nie podchodził, przeszedłem więc do baru. Mieli wino z beczek: „Solera Elegante”, „Solera Fina” na spodzie; na nich: „Tinto Anejo” i „Lágrimas 6 anos’; w górze: „Blanco Anejo” i „Valdepenas tinto”, za którym przepadałem. Dawano tu do wina miast oliwek ślimaczki ugotowane razem ze skorupkami, kładziono je na ta-lerzyk dużą łyżką wazową, wydłubywałem środki za pomocą wykałaczki, przeglądając jadłospis, by wybrać coś smacznego do zjedzenia. Nad barem wisiał amatorskiej roboty portrecik dość młodego człowieka, przyczesanego gładko, w przedwojennym ubraniu z szerokimi klapami, z agrafką, spinającą kołnierzyk od koszuli tuż pod węzłem krawata, oprawiony w rameczki z tłuczonego lusterka i kolorowych szkiełek, z herbem Falangi u góry, a swastyką u dołu, dużą i emaliowaną, co mnie zacieka-wiło, spytałem barmana, kto to taki: „Jest to José Antonio, syn Primo de Rivery, bohater na-rodowy, pierwszy prawdziwy faszysta, założył naszą partię w trzydziestym pierwszym roku oraz «Falange de Sangre», ja w niej służyłem...”, ale naraz spostrzegłem, że jakiś pan z wą-sikami i w ciemnych okularach pomimo późnej pory siedzący przy kontuarze odwrócił się od niechcenia, celując zapalniczką właśnie pod moim kątem, zapalał parokrotnie grube cy-garo, oczywiście natychmiast wyszedłem na ulicę. Wracałem ku katedrze uważając po drodze, czy kto za mną nie idzie, do tego stopnia już byłem zaniepokojony, jakoś nikt jednak nie szedł (sprawdzałem kryjąc się w bramach). Skromną kolację (befsztyk) zjadłem wreszcie spokojnie w malutkiej restauracyjce, gdzie nikogo nie było (najpierw upewniłem się o tym zaglądając przez szybę), dopiero w trakcie jedzenia zauważyłem pisuar z wahadłowymi drzwiczkami w kącie, przy wejściu na zaple-cze, zerwałem się od stolika przerywając posiłek (co łatwo się tłumaczyło wewnętrznym moim stanem), by niby z niego skorzystać, ale się uspokoiłem, nikt mnie stamtąd nie śledził ani nie fotografował. Popiłem wszystko piwem „Estrella” za trzy pesety. Zapomniałem już nazwy lokalu i uliczki, bo w drodze zgubiłem notes (dobrze, że jeszcze pamiętam wszystkie tamte poprzednie, które wymieniałem), w każdym razie to było przy starodawnym Hospicjum Venerables Sacerdotes, jednym z zabytków Sewilli w stylu renesansowym, obejrzałem je z zewnątrz, bo było oświetlone reflektorem mimo spóźnionej godziny, ktoś mi powiedział nazajutrz spotkany przy Alkazarze (pewna Amerykanka o bujnej urodzie, bo tors miała wspaniały, stojąca ze mną w ogonku po bilety przy kasie), że nie ma tam do zwiedzania nic nazbyt osobliwego. Wróciłem do „Pensión Mateo” porządnie umordowany; dochodziła pierwsza, brama była zamknięta, szukałem jakiegoś dzwonka, lecz życzliwy przechodzień (nie deus ex machina, ale po prostu w Sewilli spacerują do późna i pierwsza godzina w nocy nie jest bynajmniej martwa jak u nas w Warszawie), ów więc przechodzień zaklaskał, jakby bił komu brawo, i zaraz wychynęła gospodyni pensionu (w Hiszpanii niemal że wszystko załatwiają klaskaniem, to w każdym razie, co u nas krzykiem czy waleniem w bramę). Zaspana, ale spytała, czy będę jutro nocował, powiedziała: „manana”, odpowiedziałem twierdząco. Teraz o tym wyrazie: nazwałbym go słowem-kluczem, gdyż nieodmiennie otwiera serca wszystkich Hiszpanów, używany najczęściej, bo wszyscy zwykli tu wszystko zawsze odkładać do dnia następnego. Manana por la manana oznacza zaś „ju-tro rano”, słowo-klucz do kwadratu, poprosiłem, aby mnie obudziła, mówiąc te słowa ku jej zadowoleniu, i poszedłem na górę. Zmiętoszony kartonik dany mi przez muzykologa (na stokach Średniego Atlasu) po- niżej nazwiska właściciela: Francisco Mateo Ramos, wyliczał różne wygody, wśród których gorące natryski (duchas calientes) stały na pierwszym miejscu, ale mocno na wyrost, dobrze, że choć zimna woda lała się z tego prysznicu umieszczonego w klitecz-ce brudnej i takich rozmiarów, że ledwo się obracałem, wszedłszy tam przez wychode-czek i odgrodziwszy się odeń płachtą spękanego plastyku. Do tego natrysk był czynny tylko wtedy, gdy ciągnęło się za sznurek, co nie było wygodne, ale już mniejsza. Tu warto dodać parę słów o „Pensión Mateo” w nocy: otóż ze względu na upał i potworną duchotę drzwi do wszystkich pokoi były otwarte, dobiegały stamtąd przeraź-liwe chrapania, i to przeważnie staruszek, które tutaj mieszkały. Teraz co do staruszek: parę dni później widziałem przerażającą matronę, zupełnie z obrazu Goyi, wiezioną na foteliku ze sporymi kołami ulicą Escorialu (dokąd zjeżdżają na weekend zamożni ludzie z Madrytu), otóż moja staruszka, koścista, wyprostowana, z zaciętymi ustami i wielkim nosem tukana, tkwiła w nim nieruchomo, popychana przez córkę (bo była do niej po-dobna), wzrok jej przypominał mi dwa szkiełka zapalniczki we mnie wycelowane, wy-wierała doprawdy wstrząsające wrażenie. Później, po jakimś czasie, kiedy tędy wraca-łem, wózek stał przy stoliku eleganckiej kawiarni i popijała kawę; dotychczas mam ją w oczach. Wracając do „Pensión Mateo”: spałem dosyć dobrze (okienko pod sufitem dawało jednak przewiew), a rano przyniósł mi stary Francisco Mateo Ramos wodę do mycia w dzbanku, a potem café solo, to znaczy bez śmietanki i bez mleka od krowy. Wyruszyłem o ósmej, by zwiedzić Alkazar, katedrę i muzea. Alkazar, wzniesiony ongi przez Piotra Okrutnego (mocno jeszcze arabski), kryje w sobie komnaty zdobione bogato w stiuki i azulejos, płytki o szkliwie cynowym robione w średniowieczu na przedmieściu Sewilli. Po lewej jest część pałacu cesarza Karola Piątego, ożenił się on tutaj z królową Izabelą, dzisiaj wiszą w tej sali przepiękne gobeliny. Piętro można zaś zobaczyć za osobną opłatą: tu zatrzymuje się Generalissimus Franco, gdy bywa w Se-willi, są to atramenty ostatnich królów Burbonów, z galerią portretową: wszystkie władczynie Hiszpanii na przestrzeni stulecia ogromnej były tuszy, więc Izabela Druga z wnukiem Alfonsem Trzynastym, pogrobowcem Alfonsa Dwunastego i królem od uro-dzenia, Maria Krystyna (matka), babka Luiza Parmeńska z obliczem (uczciwszy uszy) bez mała burdelmamy, a w końcu rój księżniczek wyjątkowej szpetoty. Za to Wiktoria Eugenia, z domu Battenberżanka, wnuczka naszej Haukówny2 (Trzynastoalfonsowa), osiadła później w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim, była już innej rasy. Jest tu jej portret z dziećmi: nieżyjącym już zresztą naj-starszym infantem Alfonsem (zrzekł się on prawa do tronu żeniąc się z pewną Kubanką), następnym księciem Segowii, który był głuchoniemy i postąpił podobnie, cedując swoi prawa na rzecz młodszego brata (stoi on jako trzeci, jest dzisiaj sam pretendentem i ojcem też pretendenta Don Juana Carlosa), lecz tego pożałował, kiedy po długich wysiłkach zaczął się jednak wysławiać. Mieszka obecnie w Paryżu i uznał się nie tylko pretendentem do tronu swojej ojczystej Hiszpanii, lecz również od korony Francji, zważywszy, że linia Kapetów panujących w Madrycie wywodzi się od wnuka Ludwika Czternastego, króla Filipa Piątego, a nie od brata monarchy, księcia Filipa Drugiego, praprzodka Orleanów, są więc odnogą starszą (i tak jest bez wątpięnia), uznał się także za szefa wszystkich żyjących Burbonów. Pro-wadzi dom otwarty, chodzi tam na przyjęcia jeden z moich znajomych3, a także pewien 2 Ojca jej zabili nasi podchorążowie w Noc Listopadową (krzyczeli: „ Dowódź nami lub kulą w łeb dostaniesz”) na Krakowskim Przedmieściu koło czwartego lewka, idąc od strony Bristolu, pierwszego – od Karmelitów. 3 Ma zresztą do dzisiaj paszport naszego kraju, a jednocześnie został siedem lat temu markizem, kre-owany przez króla Francesco Mario Drugiego, tytularnego monarchę wysp Balearów, który przebywa mój kuzyn (chociaż bardzo daleki), trwający w opozycji do generała de Gaulle’a, prze-ciwnik orleanistów i hrabiego Paryża, pretendenta do tronu4. Dosyć o sprawach Burbonów; całe wnętrze na górze z owymi portretami umeblowa-ne jest w guście dość lada jakim: ohydne meble secesji, pluszowe i z frędzelkami, za-kątki czasem prześliczne, jeśli stoją tam antyki, lecz całość sprawiła na mnie nie najlep-sze wrażenie. Wyszedłszy na loggię, przyjrzałem się z tej perspektywy Giraldzie, kate-drze i zębom muru wokoło Alkazaru, wyjąłem teleobiektyw i fotografowałem. Po chwili pedel pilnujący porządku zajrzał, co ja też robię (od wewnątrz nie było nic widać przez zasłony), zapalił na powietrzu papierosa, czym mnie zapeszył od nowa, bo zapal-niczka była taka sama jak tamte, tak samo głośno trzaskała. Jednocześnie z podwórza ktoś mnie fotografował całkiem już bez żenady, może to był turysta, lecz nie wyglądał na to, minę miał bowiem (z wąsikiem) typowego Hiszpana, był w ciemnych okularach, możliwe, że ten co wczoraj u myśliwych, uciekłem z Alkazaru na nowo wystraszony, zbiegając szybkim krokiem po schodach. Myślałem napić się czegoś w kawiarence przy Mateos Gago, po kawie chciałem zwiedzić katedrę, lecz znowu pewien jegomość wy-raźnie mnie obserwował od sąsiedniego stolika: miał zapalniczkę inną, z obiektywikiem na przedzie, mignął nią (tak mi się zdawało), nawet nie miałem czasu przypatrzyć się dokładniej, gdyż chciałem sprawić wrażenie, że tego nie zauważam, ale już byłem pe-wien, że wszyscy wokoło mnie śledzą i fotografują. Nieprzyjemne uczucie; zdecydo-wałem natychmiast, że muszę zaraz wyjechać, nie oglądając katedry ani Muzeum Sztu-ki, zupełnie załamany pobiegłem (całkiem dosłownie) w kierunku „Pensión Mateo”. (Teraz, gdy o tym piszę w warszawskim pokoiku, sądzę, że mogłem był pomyśleć: „a niech mnie śledzą, mam wizę, jadę tranzytem, niczego nie przeskrobałem”, ale wtedy szarpały mną całkiem inne nastroje.) Trzeba trafu, że w mojej małej uliczce Archeros spostrzegłem dwóch młodych żandarmów z gatunku Guardia Civil w błyszczących ka-peluszach z epoki Napoleona, patrzyli po numerach, aż mi się zimno zrobiło. Właśnie wczoraj czytałem w pociągu Garcię Lorkę, życiorys i jego poezję, aby lepiej zrozumieć krainę Andaluzji, tam właśnie wyczytałem, że go „gwardziści cywilni” rozstrzelali w Grenadzie; minęło co prawda od tego czasu ćwierć wieku, ale w tych sytuacjach czło-wiek jest skłonny do paniki. Znalazłem schronienie w kościółku, który opisywałem, wtedy to miałem sposobność przyjrzeć mu się dokładnie; klęczałem dobrą godzinę udając, że się tak modlę, a potem mimochodem ruszyłem w stronę pensjonatu, napiw-szy się wprzódy piwa w winiarni z pisuarem bez wahadłowych skrzydełek, co miało dobre strony – szerokie pole widzenia: spostrzegłem innych gwardzistów w perspekty-wie placyku, ale się oddalali. Korzystając z tej chwili, wpadłem jak po ogień do „Pen-sión Mateo” i krzycząc: „no manana, sale al momento”, zabrałem swoje rzeczy, na szczęście taksówkę złapałem bez trudu. Po chwili szaleńczej jazdy (bo prosiłem o pośpiech) znalazłem się na dworcu Esta-ción de Córdoba. Ale okienko kasowe było oczywiście zamknięte i długa kolejka ludzi już się uformowała, zapytałem o pociąg: miał odjeżdżać za chwilę pospieszny do Ma-drytu spóźniony o dwie godziny, pukałem bezskutecznie do opuszczonej szybki (na pe-ron nie wpuszczają bez ważnego biletu), a potem próbowałem dotrzeć od tyłu. Gubiłem się wśród napisów: „Interventores en ruta”, „Seguro de Emfermedad”; brigadillas poli-cji pięciu bodaj rodzajów, żandarmi, jakaś straż kolejowa, a wreszcie biurokracja: in- czasowo na wygnaniu w Palermo, jest to jednakże problem bardziej skomplikowany, tułactwo rodu Pa-terno trwa bowiem przeszło sześć wieków. Ponieważ te sprawy są tutaj marginesowe, podaję je w przypi-sie, złożone nonparelem. 4 W rozmowach ze mną śmiał się z kandydata karlistów na króla Hiszpanii: ich linia prawowita wy-marła bezpotomnie, a scedowanie pretensji na gałąź książąt Parmy, pomimo złączenia się ostatnio świet-nym mariażem z dynastią holenderską (córkę królowej Juliany pojął pretendent Hugon), nie może mieć już dzisiaj poważnego znaczenia spekcje interwencji, koordynacje inspekcji, zupełnie tak jak u nas. Ale tłum się poru-szył, bo kasę otworzono. Stanąłem przykładnie na końcu, lecz znowu strach przykuł mnie do miejsca: obok okienka dojrzałem najwyraźniej trójgraniasty kapelusz na czarno lakierowany, stanął tam żandarm, po prostu by patrzeć na podróżnych. Niemal że wszy-scy mieli małe książeczki, z których wpierw wyrywali pewną ilość kuponów, potem mi powiedzieli, że są to jakieś zniżki, handlują nimi nagminnie, stąd policja uważa, by nie było nadużyć, lecz o tym nie wiedziałem; sądząc, że na mnie czekają, zawahałem się nawet, czy nie wyjechać autobusem za miasto i stamtąd może próbować ucieczki auto-stopem. Sprzedali mi wreszcie bilet po półgodzinnym staniu, wybiegłem na peron pędem, po-śpieszny stał jeszcze w najlepsze, a tłumy spacerowały dźwigając ciężkie skrzyneczki, jakie biorą rekruci (pozbijane z deszczułek), mające w Hiszpanii tę zaletę, że można na nich przysiąść nie wchodząc do poczekalni zwykle także zapchanej. W wagonach było tłoczno, ale wcisnąłem się do przedziału. Jechali tu ludzie prości (widząc, że jestem tu-rystą, posunęli się trochę i pół miejsca zająłem), jakaś kobieta z dzieckiem i matką sta-ruszką, sąsiad siedzący naprzeciw wyglądał na rzemieślnika. Wyciągnęli półkoszki i duże butle z winem, również posplatane, uprzejmie częstowali, by skrócić oczekiwanie; dopiero po godzinie, kiedy duchota stała się trudna do wytrzymania, rozległy się gwizd-ki, gongi, pociąg ruszył powoli, posuwając się ciągle brzegiem Gwadalkwiwiru płyną- cego niemrawo wśród zielonych zarośli, zatrzymywaliśmy się często ze względu na se-mafory. Mijaliśmy kościółki z wąskiej brunatnej cegły zdobione portalami, wybielone miasteczka, za rzeką pierwsze wzniesienia dalekich Sierra Morena przydawały poezji temu krajobrazowi. Lecz nagle mój sąsiad z przeciwka wyciągnął z kieszeni spodni ogromną zapalniczkę z dwoma obiektywami; zrobiło mi się słabo i prawie ciemno w oczach, odetchnąłem pa-rę razy głęboko, starając się odzyskać równowagę, tymczasem mój towarzysz nacisnął guziczek i odskoczyło wieko. Tkwiły tam papierosy porządnie ułożone (przytrzymywa-ne żółtą szeroką gumką), zwrócił się do mnie prosząc, abym spróbował, „nie żadne amerykańskie, tutejszego wyrobu”. Tym razem nie odmówiłem zapominając z wraże-nia, że palę tylko fajkę, i wówczas pstryknął parokrotnie, aby wykrzesać płomień, pod-tykał mi tę całą ogromną machinę, a ja się zaciągałem. Dał mi ją do ręki, widząc moje wrażenie, łatwo się orientował, że mi nią imponuje. „Kupiłem właśnie w Sewilli (podał cenę w pesetach), to najnowszy wynalazek”; i powiedział, że coraz bardziej staje się te-raz popularna po miastach Andaluzji: dwa szkiełka umieszczono dla fantazyjnej ozdo-by, a ja się ich tak wystrzegałem, były to zwykłe pomniejszające soczewki, przez jedną widać zamknięte papierosy, kiedy się zbliży oko, przez drugą fotografikę Madonny Ma- carena płaczącej wielkimi łzami, w naturalnych kolorach. Liczyłem: nie dam już rady zawrócić do Sewilli bo ucieka czas wizy, pociąg wtaczał się właśnie na przedmieścia Kordoby, zabrałam rzeczy, wysiadłem, potem po całej sta-cji szukałem zawiadowcy, aby mi odnotował na bilecie, że robię przerwę w podróży. Okazja do Casablanki Wyjeżdżaliśmy z Fezu bardzo rano, o szóstej, po wczorajszych wieczornych awantu- rach (później je opiszę); zapowiedziano, żeby się zebrać punktualnie przy śniadaniu, ze-szli się wszyscy, zestawiwszy bagaże – rzędem – w ciasnym korytarzyku służącym za recepcję, przyszło także tych kilka osób, które nocowały w klimatyzowanym „Excelsior Hôtel” w ogromnych jakichś pokojach, ale trochę podziębieni, klimatyzacja nie jest zdrowa na tak silne upały. My, rozlokowani w skromnym „Olimpie Hôtel”, mieliśmy teraz wygodnie, tutaj było śniadanie i stąd miał nastąpić odjazd; inna sprawa, że chyba niewiele osób spało dzisiejszej nocy, ja na przykład wstawałem co chwila i brałem prysznic zainstalowany dosłownie koło samego łóżka, tylko za plastykową przesłoną z kwiecistymi wzorami, puszczałem na siebie zimną wodę tak długo, dopokąd nie po-czułem się względnie normalnie, na krótko to jednak starczało: pięć, może dziesięć mi-nut, i znowu kusił natrysk, liczyłem odtąd minuty do chwili podjęcia decyzji, aby tam wrócić znowu, wypadało to mniej więcej co jakie pół godziny, bo trudno jednak zrywać się co kwadrans lub stale stać pod strumieniem. Zszedłszy więc na śniadanie, usadowiliśmy się na miękkich kanapkach i pufach wo- kół niskich stoliczków w salce z prześwitem na małe podwóreczko (nie było na nim więcej powietrza ani drobiny). Zanim podano kawę, przyszedł dyrektor Lothar (miałem go za Alzatczyka), organizator wyprawy (nocował w „Excelsiorze”), ubrany wizytowo: powiedział, że nie będzie nam dzisiaj towarzyszył, sami to rozumiemy; że jedzie do Ra-batu, ale postara się spotkać nas gdzieś na trasie. Potem wygłosił coś w rodzaju prze-mowy, nawiązując do owych wczorajszych nieporozumień, ale się nie unosił jak wtedy w autokarze, nie groził, że odeśle opornych do Paryża, gdyż zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Musiał przełykać dość ostre odpowiedzi na swoje żale, a wreszcie, by z tym skończyć, przypomniał, że jesteśmy goszczeni i z tego wynikają normy postępowa-nia. Autokar podjechał; niski, wąsaty dziadzio, pilnujący wszystkiego podczas zwiedzań i postojów (Wędrówki śladami Wandalów), ładował razem z szoferem, rosłym Murzy-nem, co cięższe bagaże na górę, przykrywali je plandeką i zawiązywali sznurami, my siadaliśmy w fotelach starając się opuścić oparcia jak najniżej. Ruszyliśmy, by zatrzymać się nie opodal, ponieważ nasz przewodnik i jak gdyby opiekun, Claude-Michel Foux, przydzielony przez Zarząd Wykopalisk i Wydział Po- dróży (Francuz, tu się urodził i spędził życie, lecz ostatnio otrzymał wymówienie z na-kazem opuszczenia Maroka w ciągu sześciu miesięcy, było bez odwołania), poszedł, by coś załatwić w przedstawicielstwie turystyki, trwało to ponad godzinę, znów powód do słusznych kwasów, bo upał szybko się podnosił i nie było potrzeby zrywać nas tak rano. Czekaliśmy cierpliwie, lecz potem zaczęliśmy wychodzić z autokaru (mimo protestów Francine Croulebarbe, sekretarki Lothara) i wszyscy wkrótce poszliśmy – po trzy, czte-ry osoby – do baru „Renaissance”, aby pić coca-colę (została tylko Francine i przez tę godzinę drzemała w fotelu). Jak wiadomo, renesans nie dotarł do Maroka, przemawiała tu bardziej nazwa „Reine d’essence”, królowa benzyny, i tak ją rozumiano pewno przez analogię do króla piwa, „Roi de la biere”, którego liczne agencje rozsiane są po całym kraju i który ma swe reprezentacje nawet w oazach na pustyni Saharze. Kiedy Claude-Michel wrócił, trzeba nas było szukać, ten i ów coś targował z wędru-jącym przekupniem, proponowali dywany, ciemnoczerwone fezy (lub bardziej buracz-kowe) z czarnymi pomponami, wzorzyste mycki na głowę i skórki białego barana. W skrzyneczkach noszonych na pasach mieli poukładane bardzo tandetne ozdoby, wisiorki i bransolety. Murzyn trąbił klaksonem i wreszcieśmy się poschodzili. Ale było po ósmej, kiedy- śmy się wydostali poza to miasto o powietrzu zastałym, nieruchomym, leżące w dusznej kotlinie między wzgórzami wyschłymi, cętkowanymi dość rzadko mizernym drzewo-stanem. Europejskie śródmieście postawione zostało co prawda dosyć daleko od ty-siącletniej mediny, odwiecznej dzielnicy arabskiej zamkniętej wokoło szczelnie potęż-nymi murami, brudnej, pełnej zapachów uderzających w nozdrza (choć jest tam mnó-stwo zabytków wspaniałej architektury), ale trudno było się uwolnić od jej wspomnie-nia, kiedy została za nami; teraz szeroką szosą gnaliśmy po równinie (zamkniętej na ho-ryzoncie zupełnie żółtymi górami), wśród płotków z wysokich opuncji, kryjących le-pianki rolników, choć czasem były to domki zupełnie przyzwoite jak na tamtejsze wa-runki, albo, dla przeciwwagi, okrągłe trzcinowe szałasy podobne do chochołów. Wresz-cie autokar począł się wspinać drogą wśród zarośniętych zboczy, kręciła się w lewo i prawo, Claude-Michel Foux, który siedział w pierwszym fotelu z Jenny, Nowozelandką (ciągle się całowali), i znając Maroko udzielał nam objaśnień, powiedział do mikrofonu, że w tych zaroślach napotykano pantery5. U góry, na płaskowyżu (był to już Atlas Średni), szosa się wyprostowała, jechaliśmy pośród kamieni i dziwnych grzebieni skalnych, skośnych i niewysokich, mijaliśmy również (i nie tak rzadko) dolmeny. W górskim chłodniejszym powietrzu ożywiły się rozmowy: rozpoczęliśmy wszyscy o wczorajszym przyjęciu, znów rozgorzały spory. Mohammed Ali bronił króla i swojej monarchii, Muhtar, chociaż go miałem za bardziej postępowego, dzisiaj mu przytaki-wał, Syryjczyk zaś całą parą bił w przestarzałe koncepcje, było dużo zabawy dla nieza-an-gażowanych. Krytykował Ministra wydającego przyjęcia, gdy obok, w cuchnącej medinie, pracują małe dziewczynki w smrodliwych tkalniach dywanów, począwszy od niemowlęctwa, po kilkanaście godzin na dobę (przesadził, bo najmłodsza, jakąśmy oglądali, miała trzy – cztery lata), a z nich połowa umiera (przesadził, lecz odsetek śmiertelności jest duży), Mohammed odparowywał, że zarabiają na posag i potem mają jak znalazł, a przecież idą za mąż, gdy mają lat trzynaście, to muszą wcześnie zaczynać (podnosiła się wrzawa). Ja sam bym nie posądzał młodego archeologa o tego typu po-glądy, był on tak zaperzony, że uniósł się honorem swej tysiącletniej kultury, prastarych obyczajów, których nie rozumiemy, zwymyślał nas ordynarnie od kolonizatorów. Mu-htar, choć republikanin i chyba socjalista, jak się zorientowałem z jego wystąpień w Rabacie na konferencji wstępnej, dzielnie mu sekundował. Przyjęcia, oczywiście, gdy podejmuje Minister, muszą być na poziomie. Wczoraj nam dano: najpierw Creme Ambassadeur (bo przechowałem menu wśród pamiątek z podróży), Petit loup froid a la russe, zimna ryba, lecz w żadnym słowniku nie ma pol-skiego odpowiednika („wilczek po rusku na zimno”?), Pojerski de volaille zrobiony po węgiersku (lub zimny bufet: sałaty), wreszcie ciasteczka paryskie albo banany w ko-szulkach (nie mówiąc o koszu owoców) oraz kawa – likiery. Ale nim to zjedliśmy, zaszło, co następuje: z kąpieliska pod miastem, dokąd nas za-wieziono po zwiedzeniu mediny w niewiarygodnym upale (tutaj nam pokazano dziew- 5 Dowiedziałem się później, że już ich tu nie ma, wystrzelali myśliwi, ale rząd projektuje sprowadzić je z Senegalu: rozmnożyły się małpy i wyrządzają szkody zjadając czubeczki cedrów, drzewka, jeśli są mło-de, natychmiast usychają, pantery wyłapią małpy i równowaga w przyrodzie zostanie uratowana. czynki w tkalniach dywanów), i po godzinnym wykładzie w sali uniwersytetu (temat prelekcji dość luźno wiązał się z Wandalami), przywieźli nas pod „Olimpic Hôtel”, by-śmy się przebrali. Minister prosił na ósmą, kwadrans przedtem byliśmy w autokarze wraz z dyrektorem Lotharem i kiedy wysiedliśmy przed wielkim hotelem „Zalagh”, świeżo wybudowanym (luksusowy poziom), dyrektor zauważył, że nasz kolega Syryj-czyk (wybitny młody historyk) pozostał w krótkich spodenkach, a na nie miał wyrzuco-ną koszulę o wyszarpanych brzegach, plastykowe sandały trzymały się na pętelce wiel-kiego palca u nogi nie najbardziej czystego. Zawróciliśmy natychmiast do hotelu „Olimpic”, pięć minut na zmianę ubrania (Lothar był zdenerwowany), lecz historyk (punkt ósma!) wsiadł do autokaru w tym, w czym go przywieziono, czas naglił nieubła-ganie i pojechaliśmy na obiad, nie będę już opisywał wściekłości dyrektora. Pośród dywanów, bieli obrusów i serwetek zajmowaliśmy miejsca przy kilkunastu stolikach z nienaganną zastawą, rozmawialiśmy, aby skrócić oczekiwanie. Dyrektor Lothar upchnął Syryjczyka gdzieś w kącie, skąd niezbyt były widoczne jego odkryte nogi, lecz upłynęła godzina, a Ministra ciągle nie było. Dyrektor wysłał na zwiady Mohammeda Alego, poseł przyszedł z nowiną: na tyłach hotelu jest taras, na nim siedzi Minister i patrzy w telewizor. Na tę wiadomość Syryj-czyk wstał oburzony (był on rosły i gruby), lecz go przytrzymał Lothar, sam pośpieszył na taras i wrócił z poleceniem Ministra, który poprosił, byśmy zaczęli bez niego. Podali nam wówczas kelnerzy kremy, „ruskiego wilka” i kotlety pożarskie, dopiero przy bananach Minister wszedł do sali ze świtą, dawał znaki rękami, by sobie nie prze-rywać, i siadł przy środkowym stole, ubrany dzisiaj nie po europejsku, jak na cocktailu w Rabacie, gdzie mu nas przedstawiano, lecz w pasiastej dżelabie i podłużnej czapeczce z białego karakułu. Za nim weszło dwu chłopa: jeden niósł telewizor (japoński, na tranzystory), drugi wysoki taboret, ustawili to wszystko przed stolikiem Ministra i uruchomili aparat. Po-kazywano cięcie drzewa w tartaku, później zapowiedzieli dziennik telewizyjny i, po-dobnie jak u nas, ilustrowali wieści filmami i obrazkami, a wreszcie odtworzono zawo-dy piłki nożnej, jakie odbyły się po południu na boisku w Tangerze. Minister, wpatrzony w ekran, widziałem, nie jadł wiele, zadawał mimochodem pyta- nia, nie słuchał odpowiedzi, lecz widać było, że szczególnie kobiety pamięta z recepcji w Rabacie, nie mylił narodowości, prawił im komplementy nie zawsze może do rzeczy (w każdym razie niektóre przysuwały się do niego). Dyrektor Lothar siedzący przy ho-norowym stoliku począł udzielać mu informacji, cośmy dotychczas zwiedzili, słyszałem (siedziałem blisko), że mówił wiele o wadze problemu Wandalów i o wykopaliskach, któreśmy oglądali. Minister dał znak dryblasom, by wzięli telewizor, rozkazał, by przywołali orkiestrę andaluzyjską: „To was zainteresuje, bo nazwa Andaluzji pochodzi od Wandalów, była to Wandaluzja, gdyśmy ją zdobywali przed tysiąc dwustu laty, co ja wam będę mówił, wy to wszystko wiecie dużo lepiej ode mnie”. Dyrektor skwapliwie dodał, że również w historii Fezu w