Janusz Odrowąż-Pieniążek PARTYNACALLEGUATEMALA Copyright byJanusz Odrowąż-Pieniążek Wydawnictwo „Tower Press”Gdańsk 2001 Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Ucieczka z Sewilli Przyjechałem do Sewilli i stanąłem w „Pensión Mateo” za radą znajomego z Paryża, Polaka zresztą, muzykologa i znawcy Maurycego Ravela; spotkany zupełnie przypad- kiem w opactwie franciszkanów, położonym na zboczach fałdu Atlasu Średniego wśród gęstych lasów cedrowych, chorował tam jednocześnie na gardło i niestrawność, lecz mimo to (zjechawszy uprzednio Hiszpanię względnie dokładnie jak na podróż tranzy-tem) dał mi kilka wskazówek i wygnieciony nieco kartonik reklamowy tego pensjonatu. W Sewilli miałem więc dzięki niemu ogromne ułatwienie: już nie szukałem hotelu, co dało mi się we znaki chociażby w Algeciras, dokąd przybiłem wieczorem dnia po-przedniego na statku „Ciudad de Tarifa” przypływającym z Tangeru, zdany potem na sforę informatorów z baczkami – roi się od nich cała okolica portowa. W Sewilli ru-szyłem od razu ku uliczce Archeros leżącej niedaleko Estation de Cadiz, stacji kolejo-wej, na którą przyjechałem poprzez Tarifę, Kadyks, Jerez de la Frontera. Uliczka ta, zamknięta dla ruchu kołowego, ma narożny kościółek bardzo hiszpański w stylu, to znaczy jest on pełen ołtarzy barokowych o cechach Churriguera, niebywale ozdobnych, a jednak kryjących w sobie dziwnie szlachetną prostotę, bez tego rozbuchania, jakie się widzi we Włoszech w ich pokręconym baroku, popularnym i u nas. Tutaj za to figury ubierane są w szaty, mają prawdziwe włosy, a często ich oczy są szklane. Uliczka Archeros, wąziutka, jest bardzo malownicza z licznymi balkonami, ma po obu stronach zdobione kratami bramy, za nimi kryją się patios z kafelkową posadzka, lecz również trochę większe, z kwiatami na porządnych rabatkach, wszędzie w dużych skrzyniach stoją fikusy, figowce, tu i ówdzie palemka pośrodku małego trawnika (w moim „Pensión Mateo” był tylko figowiec i fikus); każde patio od wewnątrz okalają krużganki (mój domek był trzypiętrowy), dokładnie zastawione doniczkami z rozro-śniętą zielenią. „Pensión Mateo” wziął nazwę od swego właściciela Francisco Mateo Ramos (był bardzo stary, siedział na niskim zydelku); przywołał, jak sądzę, córkę albo synową ona już tu rządziła. Była to baba krępa, piastowała dzieciaka, którego tymcza-sem położyła na stoliku, mnie zaś poinformowała, jak rzeczy się mają: można wynająć łóżko i to wyniesie taniej, ale mi doradzała, abym wziął cały pokoik za sto pesetów, wypocznę lepiej, i w końcu to bardziej się opłaci. Potem mnie poprowadziła drewnia-nymi schodkami łączącymi krużganki; zaraz na pierwszym półpiętrze wisiał olejny ob- raz przedstawiający procesję ponurych bractw, encapuchados, w szpiczastych kapturach kata, czarnych i białych, z wycięciami na oczy, jaka przechodzi co roku ulicami Sewilli w okresie Wielkiego Postu, na wyższych piętrach wisiały ogromne fotografie torreado-rów z początków stulecia, odbitki były brązowe, dobrze przyżółcone, a szkła popstrzone przez muchy i pająki. Na koniec wielkim kluczem otworzyła pokoik, miał on tylko maleńkie okienko tuż pod sufitem (a jednak po północy przesunął się tędy księżyc), umywalkę z porcelanową miednicą, takimże dzbankiem i kubłem zamykanym pokrywą, biały stoliczek i łoże, szczerze mówiąc, twardawe. Było już po południu; wyszedłem na miasto, aby nie tracić czasu. Naprzeciwko ko- ściółka, o którym wspominałem (zwiedziłem go dopiero nazajutrz i nawet bardzo do-kładnie, o czym opowiem), po drugiej stronie placyku zobaczyłem winiarnię (czy ra-czej: winiarnio-piwiarnię) reklamującą się szyldem koślawo wypisanym: „Vinos y Ce-rvezas” (jak zresztą w całej Hiszpanii z wyjątkiem zupełnej północy, gdzie, pewno za wzorem Francji, w miejsce piwa napisy zachwalają likiery), wstąpiłem tam na chwilę. Znałem podobne winiarnie już choćby z Algeciras: przy hoteliku „La Perla”, w którym nareszcie stanąłem po długich poszukiwaniach (informatorzy z baczkami odegrali tu rolę, lecz negatywną raczej), „Vinos de Valdepenas” było podobną dziurą, właściciel wlewał wino do szklanek prosto z beczek, tworzących za ladą wysoką piramidę, odkrę-cając kraniki; próbowałem „Jerezu”, lecz bardziej zagustowałem w czerwonym „Valde-penas” (i takie właśnie zamówiłem w winiarni sewilskiej naprzeciw kościoła). Pamiętam, że w Algeciras rysunek wiszący na ścianie zabraniał tupać i śpiewać (przedstawiał jegomościa z gębą zamkniętą na kłódkę, nogi, w obcisłych farmerkach, miał spętane łańcuchami). Ale pomimo rysunku i odpowiednich napisów popijającym przy barze (nie ruszając się z miejsca sprzedawca znaczy kredą na ladzie: kto, czego i ile wypił, wedle własnego kodu), gdy się rozochocili opowiadaniem o bykach (trudno uniknąć tego stereotypu), wyrywały się często dosyć głośne tremola i wtedy przytupy-wali, szczególnie robił to jeden o twarzy troglodyty wcale nierzadkiej w Hiszpanii (gdzie gęsto rozsiane są groty ludzi z tamtej epoki, prehistoryczne siedliszcza praprzod-ków tego narodu). W Sewilli, dla odmiany, raczono się częściej piwem sprzedawanym niedrogo, bo tylko po trzy pesety. Były tu marki: „Estrella’’ i „Cruzcampo’’, a także „Cerveza Sevilla’’, produkowane na miejscu, polubiłem je najbardziej. Piwiarnia przy placyku była niewielkich rozmiarów (odwiecznym obyczajem kobiety tu nie wchodzą); w każ-dym takim lokalu jest pisuarek przy barze, zasłonięty zazwyczaj wahadłowym skrzy-dełkiem albo dwoma, tutaj go poskąpiono, goście po prostu stawali bokiem do kontu-aru, osikiwali ścianę pomalowaną olejno, pod którą był mały rowek, a w nim otworki zlewowe. Po szklaneczce wina ruszyłem przed siebie. Upalne popołudnie i nieruchome powie- trze mimo września dawało się we znaki. Wąskimi uliczkami dotarłem do Mateos Gago, oglądając domostwa stojące w tej dzielnicy bogatej arystokracji, a zresztą, kiedy za-dzwonić do jakiegoś pałacu, młodziutkie pokojóweczki ubrane jak się należy, w far-tuszkach i czepeczkach, wpuszczają ciekawego do zabytkowych patios i można tu oglą-dać smukłe spiralne kolumny pamiętające Morysków oraz portrety grandów wiszące dookoła. Ulica Mateos Gago prowadzi do katedry: wychodzi wprost na Giraldę, mauretańską wieżę zwieńczoną renesansowo, zakończoną statuą Anioła Wiary; na środku placu stoi ogromny kandelabr-fontanna będący dziś (jak nasz Zygmunt) symbolem tego miasta, ozdabia wszystkie prospekty reklamowe. Ma on na szczycie kolumny barokowo zdo-bionej żelazne ornamenty, poplątane i zawiłe, do których przywieszono cztery oszklone latarnie, podczas gdy piąta, największa, umieszczona powyżej, zamyka tę całość krzy-żem wyrastającym z korony w rodzaju Keter-Tory, u kamiennej podstawy tryskają zaś strumienie wody z ust czterech maszkaronów, zbiera ją duża misa kuta w ciemniejszym marmurze, a z niej dopiero woda zlatuje piękną kaskadą do sporego basenu. Fontanna tworzy całość z pałacem arcybiskupa, barokowe portale z herbami i wystrojami zakoń-czone są krzyżem dwa razy przekreślonym. Wejście na wieżę Giraldę było otwarte do siódmej wieczorem, kupiłem od razu bilet i ruszyłem. Tuż za pierwszym zakrętem korytarza wisi zdjęcie Caudilla zapewne jesz-cze sprzed trzydziestu lat, kiedy zdobywał władzę: jest ono kolorowe i przedstawia zu-pełnie młodego oficera. Podobne, lecz czarno-białe, zachowało się w wagonie restaura-cyjnym, którym jechałem w lipcu z Irúnu do Madrytu. Zdjęcie to, ponad drzwiami, ukryte wśród boazerii, przyśrubowane na stałe, zrobione było chyba o jakie pięć lat później, przypominało pozą Adolfa Hitlera (cofniętą nieznacznie głową i zarysem wąsi-ka, wtedy jeszcze czarnego), świadczyła o tym dodatkowo technika reprodukcji, odcień farby drukarskiej, szerokość marginesu, po czym można rozpoznać epokę powielania. Wchodząc na Giraldę, obserwowałem z okienek wyciętych w arabskie potłukł pano- ramę widoczną coraz szerzej. Idzie się dość wygodnie, nie ma tam schodków ciemnych i bardzo stromych jak w naszych starych katedrach, ale szeroka droga, wprowadzano tu muły porządnie objuczone, a nawet wjeżdżano na koniach (podobnie wchodzi się na wieże w Rabacie i Marrakeszu, była to mauretańska metoda budowania). Na samej już górze, mając nad głową dzwony, jąłem fotografować miasto z tej wysokości niemal że stumetrowej; rozkładało się białe, z licznymi kościołami, zwykle koloru ochry, budowle kryte są dachówką (brunatnej barwy półrurki wchodzące jedna w drugą plastycznie się odcinały), wśród tego przybudówki niby maleńkie domki stawiane na płaskich tarasach, widać stąd było palmy strzelające wysoko ponad pałace wielmożów i okiennice poma-lowane najczęściej na zielono. Miałem dwa aparaty: jeden, dość dużej klasy, produkcji NRD, przeznaczyłem na zdjęcia barwne „Kodakcoloru”, z czego robiono mi przeźrocza (nosiłem do niego sta-tyw i duży teleobiektyw), drugim aparatem, zwyczajną małą retiną, pstrykałem migaw-ki. Celowałem z początku na miasto z zabytkami starego Alkazaru i ogród Marii Luizy dla jego plamy zieleni, a potem obróciłem się w kierunku Gwadalkwiwiru, za którym dymiły fabryki, ładnie się komponowały pod słońce o zachodzie (wkręciłem teleobiek-tyw, aby uzyskać zbliżenie dalszych planów). Ale właśnie jegomość niestary i dobrze ubrany, o zewnętrznym wyglądzie typowego Hiszpana – to znaczy czarny, z wąsikiem – który także podziwiał panoramę, zaczął się przypatrywać nagle moim manipulacjom, zaciekawiła go marka dużego aparatu, zapytał, gdzie go produkowano i czy jego zeis-sowski obiektyw rysuje ostro przedmioty odległe o parę kilometrów. Zajęło go, oczywi-ście, skąd przyjechałem i gdzie mieszkam na stałe, powiedział mi, że jak żyje („a mam już przeszło czterdziestkę”) nie spotkał turystów z Polski w rodzinnej Sewilli, lecz nie zadawał pytań grzeszących niedyskrecją, na przykład: „zawsze słyszałem, że od was nigdy nikt nie wyjeżdża do wolnych krajów Zachodu”, o czym przed paru laty przeko-nywał mnie długo pan z Bundesrepubliki twierdzący, że zna Warszawę z okresu drugiej wojny (jechałem z nim w przedziale z Palermo do Agrigento). Mój więc typowy Hiszpan poczęstował mnie papierosem, uprzejmie odmówiłem wyjaśniając, że palę fajkę, i to tylko w zamkniętych pomieszczeniach. Teraz, odszedł-szy jakie dwa kroki, wyjął z lewej kieszeni pasiastej marynarki zapalniczkę dość dużą, potem, stanąwszy od wiatru (wiał on tu lekko na górze) zupełnie do mnie bokiem, za-palał i poprawiał, pstryknął chyba z pięć razy, i wtedy spostrzegłem, że zapalniczka miała dwa małe obiektywy ulokowane z boku i we mnie wycelowane; zapaliwszy, je-gomość, spojrzawszy na zegarek, szybko się pożegnał uściskiem dłoni (mruknął nazwi-sko: „Ortega”, wymamrotałem swoje) i zniknął w ciemnej czeluści, którędy się scho-dziło. Spytałem pewnej krępej dziewczyny (o mocno zadartym nosie i kwadratowej twarzy, lecz miała świeżą cerę, patrzała oparta o balustradę), co to za fabryki dymią za Gwa-dalkwiwirem, a ona wyliczając odparła, że prócz włókiennictwa rozwinął się tam rów-nież w ostatnich latach przemysł zbrojeniowy, jej brat pracuje w jednym z takich zakła-dów, wskazała mi ten budynek. Ciarki przebiegły mi po krzyżu, bo gdybym był o tym wiedział chociażby kwadrans temu, nie celowałbym na pewno w tę stronę teleobiekty-wem, spotkanie z panem Ortegą dało mi do myślenia i stało się przyczyną pewnego niepokoju. Nikt mnie nie legitymował w Hiszpanii, kiedy wracałem z Maroka, mając wizę tranzytową (zważywszy, że w tym kraju pociągi kursują straszliwie i nawet wiel-kie ekspresy spóźniają się z reguły o parę godzin, wiza na przejazd Hiszpanii ważna jest tydzień), jadąc jednakże przed miesiącem w kierunku południowym z grupą trzydziestu osób z szesnastu narodów, zetknąłem się czterokrotnie z panem jadącym wraz z nami od francuskiej granicy; siadywał zwykle w przestronnym wagonie restauracyjnym, zdo-bionym boazeriami i zdjęciem Caudilla Franco, jeszcze młodego, a potem dwukrotnie przychodził do naszego przedziału i, odsłaniając klapę, pod którą miał duży znaczek (nic mi nie mówił, ładnie emaliowany), sprawdzał sumiennie wizy patrząc na twarze, zwracał się jednak wyłącznie do posiadaczy paszportów wystawionych przez władze krajów naszego obozu. Potem, kiedy wieczorem, po zwiedzeniu Madrytu, wsiedliśmy znowu do pociągu, by jechać dalej, zjawił się w tym charakterze gdzieś koło Aranjuezu i później, jeszcze raz, nocą, w okolicach Kordoby. Nieco zdenerwowany wyjaśnieniem dziewczyny złożyłem trójnogi statyw, schowa-łem teleobiektyw i zamknąłem aparat, do tego skończył mi się ostatni film kolorowy, jaki zabrałem z Paryża (wszędzie są one drogie, nie miałem już wiele pieniędzy), odtąd robiłem zdjęcia już tylko czarno-białe. Lecz mimo wyraźnego niepokoju nie odmawia-łem sobie, schodząc, fotografowania miasta małą retiną, z niższych punktów widzenia, przez arabskie okienka, ale robiłem to szybciutko i ukradkiem; wyjrzawszy tak w poło-wie wieży, doznałem zawrotu głowy od lasu sterczyn gotyckich, pinakli renesansowych o kształcie płomieni strzelających z amfory, potężnych łuków oporowych zdobiących górną partię tej przeogromnej katedry, niejako przypłaszczonej, jeśli się patrzy z dołu; wydaje się tak na oko, ale przecież jej nawa jest wyższa niż wiele katedr północnej Eu-ropy, pozornie tylko podniesionych strzelistymi dachami. Z powodu późnej pory bazy-lika była już zamknięta; musiałem obejść na zewnątrz Dziedziniec Pomarańczy, by do-trzeć od drugiej strony do Bramy Przeznaczenia, mauretańskiej w wykroju, bo jest to pozostałość po zburzonym meczecie, tędy udawano się ongi na podwórzec służący ry-tualnym ablucjom przed wejściem do świątyni, dzisiaj pod arkadami urządzono ołtarze i niedużą kaplicę, klęczały tu kobieciny zakryte czarnymi szalami. Robiło się ciemnawo, opuściłem dziedziniec, ruszyłem przed siebie. Najsampierw małą calle Francos, pośród antykwariatów z hiszpańskimi meblami kilku ostatnich stu-leci (nie dały się one wpływom francuskich Ludwików), wszystko to było zmieszane z przedziwną tandetą zwróconą ku dewocji: krzyże mające ramiona dość znacznie prze-dłużone, przekreślone wysoko (zdarzały się stare i ładne), duże święte obrazy w muril-lowskiej manierze i – ulubiony temat – procesje zakapturzonych (zawsze budziły we mnie grozę), a także inkrustowane sztylety robione w Toledo, miałem na taki ochotę, ale były za drogie, jeżeli były stare, bo nowe, fabrykowane na użytek turystów, całkiem mnie nie pociągały. Im dalej, tym gorzej: nabożne drobiazgi nie różniące się wiele od naszych częstochowskich, choć może w lepszym gatunku, solidniej wykonane. Po wy-stawach najczęściej leżały figurynki w kształcie nagich bobasków pełznących na czwo-rakach, mające nad głowinami błyszczące aureole z pozłacanych drucików, położone na strzępie białego futerka (są to małe Jezuski), zupełnie jak fotografie sprzed lat kilku- dziesięciu, obowiązkowe w familijnym albumie. Dalej już magazyny, restauracje, pi-wiarnie, kawiarnie z napisami: „Tu kawa z mlekiem krowy”, wreszcie zwykłe mleczar-nie, gdzie można kupić lody albo napić się mleka, płyny wlewają do kubków impre-gnowanych, aby je zaraz wyrzucić (ciskają je zazwyczaj pod nogi prosto na chodnik, brodzi się tu po kostki w różnym śmieciu). Wszystko bardzo ruchliwe mimo wąziutkiej ulicy przeznaczonej dla pieszych, pastelowe neony jasnoniebiesko-różowe odmienne są jakoś od wszystkich, jakie dotychczas widziałem, szwendając się tu i ówdzie po starej Europie, jeśli już przekonałem nasz Urząd Paszportowy, że wymagają tego moje plany badawcze tyczące się starych papierów w zakurzonych archiwach (gdzie czasem coś znajdowałem), a także, że się nie będę ubiegał o dewizy. Przechodząc więc calle Fran-cos, wyobrażałem sobie, że takie właśnie neony muszą być chyba w nie znanych mi krajach o hiszpańskiej kulturze po drugiej stronie globu. Doszedłem do placyku, na którym rosły palmy, pod nimi kamienne ławki miło chło- dziły plecy, pośrodku stała duża fontanna. Usiadłem odpoczywając; podchodzili ludzie ciągnący zwykle za sobą sporych rozmiarów węże z zielonego plastyku, włazili nogami do misy i zakładali ich końce na rurkę wylotową umieszczoną w paszczęce maszkarona, by napełnić przyniesione kubełki, widocznie w okolicy wodociągów nie było. Stojący obok kościół z zewnątrz wyglądał okazale, ale wewnątrz surowy; gdy wszedłem, zbliżył się kleryk, tłumacząc coś po hiszpańsku, zapalił wszystkie światła iluminujące ołtarze, lecz mówił bardzo szybko i nic nie rozumiałem, bo jeszcze bardziej szeplenił, niż robią to inni Hiszpanie; na koniec, gdy wychodziłem, tylko mu podziękowałem, chociaż mi się zdawało, iż liczył, że coś dostanie. Wracałem również uliczką zamkniętą dla pojazdów mechanicznych; była to calle de Sierpes, bardzo podobno słynna, lecz o tym nie wiedziałem1, wessały mnie ciągi ludzi, bo chodziłem bez planu. Było tu jeszcze bardziej ruchliwie, szaleli przede wszystkim agenci loterii państwowej (krzyczeli: „jutro ciągnienie’’) i totalizatorów, popularnych jak w Polsce, oraz sprzedawcy gazet, u jednej takiej baby spostrzegłem dość duży me-dalik o kształcie Ręki Fatimy (żony kalifa Alego, córki Mahometa), jakie noszą w Ma-roku Arabki i Berberki, spytałem zaciekawiony, lecz baba odpowiedziała, że jest to Rę-ka Madonny, nie mogłem się już wymówić od kupna ćwiartki losu. Kilka kroków dalej siedzieli starsi panowie trzema równymi rzędami na krzesełkach (z rurek aluminio-wych) stojących wprost na chodniku i patrzeli przed siebie nawet nie rozmawiając. Pa-nowie ci, z reguły siwawi, o włosach przygładzonych, a niektórzy z łysiną, mieli jeden w drugiego opadające podbródki, zawsze jakoś podobni do Dyktatora kraju. Nie było w tym nic dziwnego: mieściły się tu kluby byłych wojskowych i kiedy przystanąłem przed jednym z takich lokali (spostrzegłem przez szybę wnętrze z pluszami Pięknej Epoki, czterech czy pięciu panów patrzyło w telewizor, gdzie widać było jakiegoś duchowne-go), zauważyłem, że jeden z siedzących na chodniku wyjmuje zapalniczkę, jaką już dzi-siaj widziałem w ręku pana Ortegi, wycelowuje we mnie dwa małe boczne otwory i za-pala trzy razy swojego papierosa (tutaj nie było wiatru, wieczór zrobił się cichy), szyb-ko przeszedłem mimo, lecz po przeciwnej stronie znowu zauważyłem podobne posie-dzenie, już więc nie przystawałem, chciałem zgubić się w tłumie. Usiadłem na dużym Plaza Falange Espanola, przyniesiono mi wino i talerzyk oliwek, dodają je wszędzie darmo z wykałaczkami; co chwila przejeżdżały parokonne dorożki, żółto lakierowane, wiozące rozbawionych turystów amerykańskich albo zachodnionie-mieckich, lecz ja, zdenerwowany, patrzałem raczej na boki: wokoło placu spacerowała (jak zresztą w całej Hiszpanii) dwójkami żandarmeria z formacji Guardia Civil; są to zwykle młodzieńcy o wojskowej postawie, mający na głowach dziwaczne kapelusze w napoleońskim stylu, sztywne, połyskujące, lakierowane, dawniej robione z ceraty, teraz podobno z plastyku; inna jest prawidłowość, którą zauważyłem: gdy idzie któryś sa-motnie, zawsze ma w ręku teczkę, ale to zwykle starsi i już bez tej postury. Do rzeczy: zacząłem teraz zwracać na nich uwagę, bo mi się wydawało, że patrzą na mnie, toteż kiedy stanęli przy sąsiedniej witrynie, zerkając (jak mi się zdało) w kierunku mojego stolika, gdzie rozłożyłem aparat i wykręcałem filmy, aby założyć nowe, szybko wszystko zwinąłem i zostawiając pesety dla mojego kelnera, poszedłem sobie dalej, sta-rając się nawet kluczyć małymi uliczkami. Świetnie mi się to udało, bo wychodzili lu-dzie z kina „El Conquistador”, zmieszałem się razem z nimi. Wpłynąłem (po pewnym czasie) na większą avenidę, a potem skierowałem kroki w kierunku rzeki. Nad brzegiem Gwadalkwiwiru, naprzeciw Złotej Wieży, a nie docho- dząc do mostu (puente) San Telmo, były restauracyjki i dość porządne piwiarnie, wsze-dłem do jednej, była udekorowana po myśliwsku rogami jeleni: w przestronnej sali sie- 1 Teraz wciąż o niej czytam w różnych opisach Sewilli, od Teofila Gautier do Marii Kuncewiczowej. działy młodziutkie Hiszpaneczki, typowe i nietypowe (to znaczy blondynki z niebie-skimi oczami, spotyka się tego typu ludzi w całej Hiszpanii, są to, być może, odlegli potomkowie Wandalów), te panieneczki siedziały zwykle po dwie przy stolikach, prze-sadnie może zadbane, miło na mnie patrzały. Może bym się i skusił, ale byłem zmęczo-ny podróżą i łażeniem, do tego nie miałem pieniędzy, na wszystkim oszczędzałem, no-siłem także ze sobą cenny sprzęt fotograficzny, nie chciałem ryzykować. Mimo to usia-dłem przy sąsiednim stoliku, żeby trochę popatrzeć oraz by zjeść kolację, nikt jednak do mnie przez długi czas nie podchodził, przeszedłem więc do baru. Mieli wino z beczek: „Solera Elegante”, „Solera Fina” na spodzie; na nich: „Tinto Anejo” i „Lágrimas 6 anos’; w górze: „Blanco Anejo” i „Valdepenas tinto”, za którym przepadałem. Dawano tu do wina miast oliwek ślimaczki ugotowane razem ze skorupkami, kładziono je na ta-lerzyk dużą łyżką wazową, wydłubywałem środki za pomocą wykałaczki, przeglądając jadłospis, by wybrać coś smacznego do zjedzenia. Nad barem wisiał amatorskiej roboty portrecik dość młodego człowieka, przyczesanego gładko, w przedwojennym ubraniu z szerokimi klapami, z agrafką, spinającą kołnierzyk od koszuli tuż pod węzłem krawata, oprawiony w rameczki z tłuczonego lusterka i kolorowych szkiełek, z herbem Falangi u góry, a swastyką u dołu, dużą i emaliowaną, co mnie zacieka-wiło, spytałem barmana, kto to taki: „Jest to José Antonio, syn Primo de Rivery, bohater na-rodowy, pierwszy prawdziwy faszysta, założył naszą partię w trzydziestym pierwszym roku oraz «Falange de Sangre», ja w niej służyłem...”, ale naraz spostrzegłem, że jakiś pan z wą-sikami i w ciemnych okularach pomimo późnej pory siedzący przy kontuarze odwrócił się od niechcenia, celując zapalniczką właśnie pod moim kątem, zapalał parokrotnie grube cy-garo, oczywiście natychmiast wyszedłem na ulicę. Wracałem ku katedrze uważając po drodze, czy kto za mną nie idzie, do tego stopnia już byłem zaniepokojony, jakoś nikt jednak nie szedł (sprawdzałem kryjąc się w bramach). Skromną kolację (befsztyk) zjadłem wreszcie spokojnie w malutkiej restauracyjce, gdzie nikogo nie było (najpierw upewniłem się o tym zaglądając przez szybę), dopiero w trakcie jedzenia zauważyłem pisuar z wahadłowymi drzwiczkami w kącie, przy wejściu na zaple-cze, zerwałem się od stolika przerywając posiłek (co łatwo się tłumaczyło wewnętrznym moim stanem), by niby z niego skorzystać, ale się uspokoiłem, nikt mnie stamtąd nie śledził ani nie fotografował. Popiłem wszystko piwem „Estrella” za trzy pesety. Zapomniałem już nazwy lokalu i uliczki, bo w drodze zgubiłem notes (dobrze, że jeszcze pamiętam wszystkie tamte poprzednie, które wymieniałem), w każdym razie to było przy starodawnym Hospicjum Venerables Sacerdotes, jednym z zabytków Sewilli w stylu renesansowym, obejrzałem je z zewnątrz, bo było oświetlone reflektorem mimo spóźnionej godziny, ktoś mi powiedział nazajutrz spotkany przy Alkazarze (pewna Amerykanka o bujnej urodzie, bo tors miała wspaniały, stojąca ze mną w ogonku po bilety przy kasie), że nie ma tam do zwiedzania nic nazbyt osobliwego. Wróciłem do „Pensión Mateo” porządnie umordowany; dochodziła pierwsza, brama była zamknięta, szukałem jakiegoś dzwonka, lecz życzliwy przechodzień (nie deus ex machina, ale po prostu w Sewilli spacerują do późna i pierwsza godzina w nocy nie jest bynajmniej martwa jak u nas w Warszawie), ów więc przechodzień zaklaskał, jakby bił komu brawo, i zaraz wychynęła gospodyni pensionu (w Hiszpanii niemal że wszystko załatwiają klaskaniem, to w każdym razie, co u nas krzykiem czy waleniem w bramę). Zaspana, ale spytała, czy będę jutro nocował, powiedziała: „manana”, odpowiedziałem twierdząco. Teraz o tym wyrazie: nazwałbym go słowem-kluczem, gdyż nieodmiennie otwiera serca wszystkich Hiszpanów, używany najczęściej, bo wszyscy zwykli tu wszystko zawsze odkładać do dnia następnego. Manana por la manana oznacza zaś „ju-tro rano”, słowo-klucz do kwadratu, poprosiłem, aby mnie obudziła, mówiąc te słowa ku jej zadowoleniu, i poszedłem na górę. Zmiętoszony kartonik dany mi przez muzykologa (na stokach Średniego Atlasu) po- niżej nazwiska właściciela: Francisco Mateo Ramos, wyliczał różne wygody, wśród których gorące natryski (duchas calientes) stały na pierwszym miejscu, ale mocno na wyrost, dobrze, że choć zimna woda lała się z tego prysznicu umieszczonego w klitecz-ce brudnej i takich rozmiarów, że ledwo się obracałem, wszedłszy tam przez wychode-czek i odgrodziwszy się odeń płachtą spękanego plastyku. Do tego natrysk był czynny tylko wtedy, gdy ciągnęło się za sznurek, co nie było wygodne, ale już mniejsza. Tu warto dodać parę słów o „Pensión Mateo” w nocy: otóż ze względu na upał i potworną duchotę drzwi do wszystkich pokoi były otwarte, dobiegały stamtąd przeraź-liwe chrapania, i to przeważnie staruszek, które tutaj mieszkały. Teraz co do staruszek: parę dni później widziałem przerażającą matronę, zupełnie z obrazu Goyi, wiezioną na foteliku ze sporymi kołami ulicą Escorialu (dokąd zjeżdżają na weekend zamożni ludzie z Madrytu), otóż moja staruszka, koścista, wyprostowana, z zaciętymi ustami i wielkim nosem tukana, tkwiła w nim nieruchomo, popychana przez córkę (bo była do niej po-dobna), wzrok jej przypominał mi dwa szkiełka zapalniczki we mnie wycelowane, wy-wierała doprawdy wstrząsające wrażenie. Później, po jakimś czasie, kiedy tędy wraca-łem, wózek stał przy stoliku eleganckiej kawiarni i popijała kawę; dotychczas mam ją w oczach. Wracając do „Pensión Mateo”: spałem dosyć dobrze (okienko pod sufitem dawało jednak przewiew), a rano przyniósł mi stary Francisco Mateo Ramos wodę do mycia w dzbanku, a potem café solo, to znaczy bez śmietanki i bez mleka od krowy. Wyruszyłem o ósmej, by zwiedzić Alkazar, katedrę i muzea. Alkazar, wzniesiony ongi przez Piotra Okrutnego (mocno jeszcze arabski), kryje w sobie komnaty zdobione bogato w stiuki i azulejos, płytki o szkliwie cynowym robione w średniowieczu na przedmieściu Sewilli. Po lewej jest część pałacu cesarza Karola Piątego, ożenił się on tutaj z królową Izabelą, dzisiaj wiszą w tej sali przepiękne gobeliny. Piętro można zaś zobaczyć za osobną opłatą: tu zatrzymuje się Generalissimus Franco, gdy bywa w Se-willi, są to atramenty ostatnich królów Burbonów, z galerią portretową: wszystkie władczynie Hiszpanii na przestrzeni stulecia ogromnej były tuszy, więc Izabela Druga z wnukiem Alfonsem Trzynastym, pogrobowcem Alfonsa Dwunastego i królem od uro-dzenia, Maria Krystyna (matka), babka Luiza Parmeńska z obliczem (uczciwszy uszy) bez mała burdelmamy, a w końcu rój księżniczek wyjątkowej szpetoty. Za to Wiktoria Eugenia, z domu Battenberżanka, wnuczka naszej Haukówny2 (Trzynastoalfonsowa), osiadła później w Szwajcarii nad Jeziorem Genewskim, była już innej rasy. Jest tu jej portret z dziećmi: nieżyjącym już zresztą naj-starszym infantem Alfonsem (zrzekł się on prawa do tronu żeniąc się z pewną Kubanką), następnym księciem Segowii, który był głuchoniemy i postąpił podobnie, cedując swoi prawa na rzecz młodszego brata (stoi on jako trzeci, jest dzisiaj sam pretendentem i ojcem też pretendenta Don Juana Carlosa), lecz tego pożałował, kiedy po długich wysiłkach zaczął się jednak wysławiać. Mieszka obecnie w Paryżu i uznał się nie tylko pretendentem do tronu swojej ojczystej Hiszpanii, lecz również od korony Francji, zważywszy, że linia Kapetów panujących w Madrycie wywodzi się od wnuka Ludwika Czternastego, króla Filipa Piątego, a nie od brata monarchy, księcia Filipa Drugiego, praprzodka Orleanów, są więc odnogą starszą (i tak jest bez wątpięnia), uznał się także za szefa wszystkich żyjących Burbonów. Pro-wadzi dom otwarty, chodzi tam na przyjęcia jeden z moich znajomych3, a także pewien 2 Ojca jej zabili nasi podchorążowie w Noc Listopadową (krzyczeli: „ Dowódź nami lub kulą w łeb dostaniesz”) na Krakowskim Przedmieściu koło czwartego lewka, idąc od strony Bristolu, pierwszego – od Karmelitów. 3 Ma zresztą do dzisiaj paszport naszego kraju, a jednocześnie został siedem lat temu markizem, kre-owany przez króla Francesco Mario Drugiego, tytularnego monarchę wysp Balearów, który przebywa mój kuzyn (chociaż bardzo daleki), trwający w opozycji do generała de Gaulle’a, prze-ciwnik orleanistów i hrabiego Paryża, pretendenta do tronu4. Dosyć o sprawach Burbonów; całe wnętrze na górze z owymi portretami umeblowa-ne jest w guście dość lada jakim: ohydne meble secesji, pluszowe i z frędzelkami, za-kątki czasem prześliczne, jeśli stoją tam antyki, lecz całość sprawiła na mnie nie najlep-sze wrażenie. Wyszedłszy na loggię, przyjrzałem się z tej perspektywy Giraldzie, kate-drze i zębom muru wokoło Alkazaru, wyjąłem teleobiektyw i fotografowałem. Po chwili pedel pilnujący porządku zajrzał, co ja też robię (od wewnątrz nie było nic widać przez zasłony), zapalił na powietrzu papierosa, czym mnie zapeszył od nowa, bo zapal-niczka była taka sama jak tamte, tak samo głośno trzaskała. Jednocześnie z podwórza ktoś mnie fotografował całkiem już bez żenady, może to był turysta, lecz nie wyglądał na to, minę miał bowiem (z wąsikiem) typowego Hiszpana, był w ciemnych okularach, możliwe, że ten co wczoraj u myśliwych, uciekłem z Alkazaru na nowo wystraszony, zbiegając szybkim krokiem po schodach. Myślałem napić się czegoś w kawiarence przy Mateos Gago, po kawie chciałem zwiedzić katedrę, lecz znowu pewien jegomość wy-raźnie mnie obserwował od sąsiedniego stolika: miał zapalniczkę inną, z obiektywikiem na przedzie, mignął nią (tak mi się zdawało), nawet nie miałem czasu przypatrzyć się dokładniej, gdyż chciałem sprawić wrażenie, że tego nie zauważam, ale już byłem pe-wien, że wszyscy wokoło mnie śledzą i fotografują. Nieprzyjemne uczucie; zdecydo-wałem natychmiast, że muszę zaraz wyjechać, nie oglądając katedry ani Muzeum Sztu-ki, zupełnie załamany pobiegłem (całkiem dosłownie) w kierunku „Pensión Mateo”. (Teraz, gdy o tym piszę w warszawskim pokoiku, sądzę, że mogłem był pomyśleć: „a niech mnie śledzą, mam wizę, jadę tranzytem, niczego nie przeskrobałem”, ale wtedy szarpały mną całkiem inne nastroje.) Trzeba trafu, że w mojej małej uliczce Archeros spostrzegłem dwóch młodych żandarmów z gatunku Guardia Civil w błyszczących ka-peluszach z epoki Napoleona, patrzyli po numerach, aż mi się zimno zrobiło. Właśnie wczoraj czytałem w pociągu Garcię Lorkę, życiorys i jego poezję, aby lepiej zrozumieć krainę Andaluzji, tam właśnie wyczytałem, że go „gwardziści cywilni” rozstrzelali w Grenadzie; minęło co prawda od tego czasu ćwierć wieku, ale w tych sytuacjach czło-wiek jest skłonny do paniki. Znalazłem schronienie w kościółku, który opisywałem, wtedy to miałem sposobność przyjrzeć mu się dokładnie; klęczałem dobrą godzinę udając, że się tak modlę, a potem mimochodem ruszyłem w stronę pensjonatu, napiw-szy się wprzódy piwa w winiarni z pisuarem bez wahadłowych skrzydełek, co miało dobre strony – szerokie pole widzenia: spostrzegłem innych gwardzistów w perspekty-wie placyku, ale się oddalali. Korzystając z tej chwili, wpadłem jak po ogień do „Pen-sión Mateo” i krzycząc: „no manana, sale al momento”, zabrałem swoje rzeczy, na szczęście taksówkę złapałem bez trudu. Po chwili szaleńczej jazdy (bo prosiłem o pośpiech) znalazłem się na dworcu Esta-ción de Córdoba. Ale okienko kasowe było oczywiście zamknięte i długa kolejka ludzi już się uformowała, zapytałem o pociąg: miał odjeżdżać za chwilę pospieszny do Ma-drytu spóźniony o dwie godziny, pukałem bezskutecznie do opuszczonej szybki (na pe-ron nie wpuszczają bez ważnego biletu), a potem próbowałem dotrzeć od tyłu. Gubiłem się wśród napisów: „Interventores en ruta”, „Seguro de Emfermedad”; brigadillas poli-cji pięciu bodaj rodzajów, żandarmi, jakaś straż kolejowa, a wreszcie biurokracja: in- czasowo na wygnaniu w Palermo, jest to jednakże problem bardziej skomplikowany, tułactwo rodu Pa-terno trwa bowiem przeszło sześć wieków. Ponieważ te sprawy są tutaj marginesowe, podaję je w przypi-sie, złożone nonparelem. 4 W rozmowach ze mną śmiał się z kandydata karlistów na króla Hiszpanii: ich linia prawowita wy-marła bezpotomnie, a scedowanie pretensji na gałąź książąt Parmy, pomimo złączenia się ostatnio świet-nym mariażem z dynastią holenderską (córkę królowej Juliany pojął pretendent Hugon), nie może mieć już dzisiaj poważnego znaczenia spekcje interwencji, koordynacje inspekcji, zupełnie tak jak u nas. Ale tłum się poru-szył, bo kasę otworzono. Stanąłem przykładnie na końcu, lecz znowu strach przykuł mnie do miejsca: obok okienka dojrzałem najwyraźniej trójgraniasty kapelusz na czarno lakierowany, stanął tam żandarm, po prostu by patrzeć na podróżnych. Niemal że wszy-scy mieli małe książeczki, z których wpierw wyrywali pewną ilość kuponów, potem mi powiedzieli, że są to jakieś zniżki, handlują nimi nagminnie, stąd policja uważa, by nie było nadużyć, lecz o tym nie wiedziałem; sądząc, że na mnie czekają, zawahałem się nawet, czy nie wyjechać autobusem za miasto i stamtąd może próbować ucieczki auto-stopem. Sprzedali mi wreszcie bilet po półgodzinnym staniu, wybiegłem na peron pędem, po-śpieszny stał jeszcze w najlepsze, a tłumy spacerowały dźwigając ciężkie skrzyneczki, jakie biorą rekruci (pozbijane z deszczułek), mające w Hiszpanii tę zaletę, że można na nich przysiąść nie wchodząc do poczekalni zwykle także zapchanej. W wagonach było tłoczno, ale wcisnąłem się do przedziału. Jechali tu ludzie prości (widząc, że jestem tu-rystą, posunęli się trochę i pół miejsca zająłem), jakaś kobieta z dzieckiem i matką sta-ruszką, sąsiad siedzący naprzeciw wyglądał na rzemieślnika. Wyciągnęli półkoszki i duże butle z winem, również posplatane, uprzejmie częstowali, by skrócić oczekiwanie; dopiero po godzinie, kiedy duchota stała się trudna do wytrzymania, rozległy się gwizd-ki, gongi, pociąg ruszył powoli, posuwając się ciągle brzegiem Gwadalkwiwiru płyną- cego niemrawo wśród zielonych zarośli, zatrzymywaliśmy się często ze względu na se-mafory. Mijaliśmy kościółki z wąskiej brunatnej cegły zdobione portalami, wybielone miasteczka, za rzeką pierwsze wzniesienia dalekich Sierra Morena przydawały poezji temu krajobrazowi. Lecz nagle mój sąsiad z przeciwka wyciągnął z kieszeni spodni ogromną zapalniczkę z dwoma obiektywami; zrobiło mi się słabo i prawie ciemno w oczach, odetchnąłem pa-rę razy głęboko, starając się odzyskać równowagę, tymczasem mój towarzysz nacisnął guziczek i odskoczyło wieko. Tkwiły tam papierosy porządnie ułożone (przytrzymywa-ne żółtą szeroką gumką), zwrócił się do mnie prosząc, abym spróbował, „nie żadne amerykańskie, tutejszego wyrobu”. Tym razem nie odmówiłem zapominając z wraże-nia, że palę tylko fajkę, i wówczas pstryknął parokrotnie, aby wykrzesać płomień, pod-tykał mi tę całą ogromną machinę, a ja się zaciągałem. Dał mi ją do ręki, widząc moje wrażenie, łatwo się orientował, że mi nią imponuje. „Kupiłem właśnie w Sewilli (podał cenę w pesetach), to najnowszy wynalazek”; i powiedział, że coraz bardziej staje się te-raz popularna po miastach Andaluzji: dwa szkiełka umieszczono dla fantazyjnej ozdo-by, a ja się ich tak wystrzegałem, były to zwykłe pomniejszające soczewki, przez jedną widać zamknięte papierosy, kiedy się zbliży oko, przez drugą fotografikę Madonny Ma- carena płaczącej wielkimi łzami, w naturalnych kolorach. Liczyłem: nie dam już rady zawrócić do Sewilli bo ucieka czas wizy, pociąg wtaczał się właśnie na przedmieścia Kordoby, zabrałam rzeczy, wysiadłem, potem po całej sta-cji szukałem zawiadowcy, aby mi odnotował na bilecie, że robię przerwę w podróży. Okazja do Casablanki Wyjeżdżaliśmy z Fezu bardzo rano, o szóstej, po wczorajszych wieczornych awantu- rach (później je opiszę); zapowiedziano, żeby się zebrać punktualnie przy śniadaniu, ze-szli się wszyscy, zestawiwszy bagaże – rzędem – w ciasnym korytarzyku służącym za recepcję, przyszło także tych kilka osób, które nocowały w klimatyzowanym „Excelsior Hôtel” w ogromnych jakichś pokojach, ale trochę podziębieni, klimatyzacja nie jest zdrowa na tak silne upały. My, rozlokowani w skromnym „Olimpie Hôtel”, mieliśmy teraz wygodnie, tutaj było śniadanie i stąd miał nastąpić odjazd; inna sprawa, że chyba niewiele osób spało dzisiejszej nocy, ja na przykład wstawałem co chwila i brałem prysznic zainstalowany dosłownie koło samego łóżka, tylko za plastykową przesłoną z kwiecistymi wzorami, puszczałem na siebie zimną wodę tak długo, dopokąd nie po-czułem się względnie normalnie, na krótko to jednak starczało: pięć, może dziesięć mi-nut, i znowu kusił natrysk, liczyłem odtąd minuty do chwili podjęcia decyzji, aby tam wrócić znowu, wypadało to mniej więcej co jakie pół godziny, bo trudno jednak zrywać się co kwadrans lub stale stać pod strumieniem. Zszedłszy więc na śniadanie, usadowiliśmy się na miękkich kanapkach i pufach wo- kół niskich stoliczków w salce z prześwitem na małe podwóreczko (nie było na nim więcej powietrza ani drobiny). Zanim podano kawę, przyszedł dyrektor Lothar (miałem go za Alzatczyka), organizator wyprawy (nocował w „Excelsiorze”), ubrany wizytowo: powiedział, że nie będzie nam dzisiaj towarzyszył, sami to rozumiemy; że jedzie do Ra-batu, ale postara się spotkać nas gdzieś na trasie. Potem wygłosił coś w rodzaju prze-mowy, nawiązując do owych wczorajszych nieporozumień, ale się nie unosił jak wtedy w autokarze, nie groził, że odeśle opornych do Paryża, gdyż zdawał sobie sprawę, że to niemożliwe. Musiał przełykać dość ostre odpowiedzi na swoje żale, a wreszcie, by z tym skończyć, przypomniał, że jesteśmy goszczeni i z tego wynikają normy postępowa-nia. Autokar podjechał; niski, wąsaty dziadzio, pilnujący wszystkiego podczas zwiedzań i postojów (Wędrówki śladami Wandalów), ładował razem z szoferem, rosłym Murzy-nem, co cięższe bagaże na górę, przykrywali je plandeką i zawiązywali sznurami, my siadaliśmy w fotelach starając się opuścić oparcia jak najniżej. Ruszyliśmy, by zatrzymać się nie opodal, ponieważ nasz przewodnik i jak gdyby opiekun, Claude-Michel Foux, przydzielony przez Zarząd Wykopalisk i Wydział Po- dróży (Francuz, tu się urodził i spędził życie, lecz ostatnio otrzymał wymówienie z na-kazem opuszczenia Maroka w ciągu sześciu miesięcy, było bez odwołania), poszedł, by coś załatwić w przedstawicielstwie turystyki, trwało to ponad godzinę, znów powód do słusznych kwasów, bo upał szybko się podnosił i nie było potrzeby zrywać nas tak rano. Czekaliśmy cierpliwie, lecz potem zaczęliśmy wychodzić z autokaru (mimo protestów Francine Croulebarbe, sekretarki Lothara) i wszyscy wkrótce poszliśmy – po trzy, czte-ry osoby – do baru „Renaissance”, aby pić coca-colę (została tylko Francine i przez tę godzinę drzemała w fotelu). Jak wiadomo, renesans nie dotarł do Maroka, przemawiała tu bardziej nazwa „Reine d’essence”, królowa benzyny, i tak ją rozumiano pewno przez analogię do króla piwa, „Roi de la biere”, którego liczne agencje rozsiane są po całym kraju i który ma swe reprezentacje nawet w oazach na pustyni Saharze. Kiedy Claude-Michel wrócił, trzeba nas było szukać, ten i ów coś targował z wędru-jącym przekupniem, proponowali dywany, ciemnoczerwone fezy (lub bardziej buracz-kowe) z czarnymi pomponami, wzorzyste mycki na głowę i skórki białego barana. W skrzyneczkach noszonych na pasach mieli poukładane bardzo tandetne ozdoby, wisiorki i bransolety. Murzyn trąbił klaksonem i wreszcieśmy się poschodzili. Ale było po ósmej, kiedy- śmy się wydostali poza to miasto o powietrzu zastałym, nieruchomym, leżące w dusznej kotlinie między wzgórzami wyschłymi, cętkowanymi dość rzadko mizernym drzewo-stanem. Europejskie śródmieście postawione zostało co prawda dosyć daleko od ty-siącletniej mediny, odwiecznej dzielnicy arabskiej zamkniętej wokoło szczelnie potęż-nymi murami, brudnej, pełnej zapachów uderzających w nozdrza (choć jest tam mnó-stwo zabytków wspaniałej architektury), ale trudno było się uwolnić od jej wspomnie-nia, kiedy została za nami; teraz szeroką szosą gnaliśmy po równinie (zamkniętej na ho-ryzoncie zupełnie żółtymi górami), wśród płotków z wysokich opuncji, kryjących le-pianki rolników, choć czasem były to domki zupełnie przyzwoite jak na tamtejsze wa-runki, albo, dla przeciwwagi, okrągłe trzcinowe szałasy podobne do chochołów. Wresz-cie autokar począł się wspinać drogą wśród zarośniętych zboczy, kręciła się w lewo i prawo, Claude-Michel Foux, który siedział w pierwszym fotelu z Jenny, Nowozelandką (ciągle się całowali), i znając Maroko udzielał nam objaśnień, powiedział do mikrofonu, że w tych zaroślach napotykano pantery5. U góry, na płaskowyżu (był to już Atlas Średni), szosa się wyprostowała, jechaliśmy pośród kamieni i dziwnych grzebieni skalnych, skośnych i niewysokich, mijaliśmy również (i nie tak rzadko) dolmeny. W górskim chłodniejszym powietrzu ożywiły się rozmowy: rozpoczęliśmy wszyscy o wczorajszym przyjęciu, znów rozgorzały spory. Mohammed Ali bronił króla i swojej monarchii, Muhtar, chociaż go miałem za bardziej postępowego, dzisiaj mu przytaki-wał, Syryjczyk zaś całą parą bił w przestarzałe koncepcje, było dużo zabawy dla nieza-an-gażowanych. Krytykował Ministra wydającego przyjęcia, gdy obok, w cuchnącej medinie, pracują małe dziewczynki w smrodliwych tkalniach dywanów, począwszy od niemowlęctwa, po kilkanaście godzin na dobę (przesadził, bo najmłodsza, jakąśmy oglądali, miała trzy – cztery lata), a z nich połowa umiera (przesadził, lecz odsetek śmiertelności jest duży), Mohammed odparowywał, że zarabiają na posag i potem mają jak znalazł, a przecież idą za mąż, gdy mają lat trzynaście, to muszą wcześnie zaczynać (podnosiła się wrzawa). Ja sam bym nie posądzał młodego archeologa o tego typu po-glądy, był on tak zaperzony, że uniósł się honorem swej tysiącletniej kultury, prastarych obyczajów, których nie rozumiemy, zwymyślał nas ordynarnie od kolonizatorów. Mu-htar, choć republikanin i chyba socjalista, jak się zorientowałem z jego wystąpień w Rabacie na konferencji wstępnej, dzielnie mu sekundował. Przyjęcia, oczywiście, gdy podejmuje Minister, muszą być na poziomie. Wczoraj nam dano: najpierw Creme Ambassadeur (bo przechowałem menu wśród pamiątek z podróży), Petit loup froid a la russe, zimna ryba, lecz w żadnym słowniku nie ma pol-skiego odpowiednika („wilczek po rusku na zimno”?), Pojerski de volaille zrobiony po węgiersku (lub zimny bufet: sałaty), wreszcie ciasteczka paryskie albo banany w ko-szulkach (nie mówiąc o koszu owoców) oraz kawa – likiery. Ale nim to zjedliśmy, zaszło, co następuje: z kąpieliska pod miastem, dokąd nas za-wieziono po zwiedzeniu mediny w niewiarygodnym upale (tutaj nam pokazano dziew- 5 Dowiedziałem się później, że już ich tu nie ma, wystrzelali myśliwi, ale rząd projektuje sprowadzić je z Senegalu: rozmnożyły się małpy i wyrządzają szkody zjadając czubeczki cedrów, drzewka, jeśli są mło-de, natychmiast usychają, pantery wyłapią małpy i równowaga w przyrodzie zostanie uratowana. czynki w tkalniach dywanów), i po godzinnym wykładzie w sali uniwersytetu (temat prelekcji dość luźno wiązał się z Wandalami), przywieźli nas pod „Olimpic Hôtel”, by-śmy się przebrali. Minister prosił na ósmą, kwadrans przedtem byliśmy w autokarze wraz z dyrektorem Lotharem i kiedy wysiedliśmy przed wielkim hotelem „Zalagh”, świeżo wybudowanym (luksusowy poziom), dyrektor zauważył, że nasz kolega Syryj-czyk (wybitny młody historyk) pozostał w krótkich spodenkach, a na nie miał wyrzuco-ną koszulę o wyszarpanych brzegach, plastykowe sandały trzymały się na pętelce wiel-kiego palca u nogi nie najbardziej czystego. Zawróciliśmy natychmiast do hotelu „Olimpic”, pięć minut na zmianę ubrania (Lothar był zdenerwowany), lecz historyk (punkt ósma!) wsiadł do autokaru w tym, w czym go przywieziono, czas naglił nieubła-ganie i pojechaliśmy na obiad, nie będę już opisywał wściekłości dyrektora. Pośród dywanów, bieli obrusów i serwetek zajmowaliśmy miejsca przy kilkunastu stolikach z nienaganną zastawą, rozmawialiśmy, aby skrócić oczekiwanie. Dyrektor Lothar upchnął Syryjczyka gdzieś w kącie, skąd niezbyt były widoczne jego odkryte nogi, lecz upłynęła godzina, a Ministra ciągle nie było. Dyrektor wysłał na zwiady Mohammeda Alego, poseł przyszedł z nowiną: na tyłach hotelu jest taras, na nim siedzi Minister i patrzy w telewizor. Na tę wiadomość Syryj-czyk wstał oburzony (był on rosły i gruby), lecz go przytrzymał Lothar, sam pośpieszył na taras i wrócił z poleceniem Ministra, który poprosił, byśmy zaczęli bez niego. Podali nam wówczas kelnerzy kremy, „ruskiego wilka” i kotlety pożarskie, dopiero przy bananach Minister wszedł do sali ze świtą, dawał znaki rękami, by sobie nie prze-rywać, i siadł przy środkowym stole, ubrany dzisiaj nie po europejsku, jak na cocktailu w Rabacie, gdzie mu nas przedstawiano, lecz w pasiastej dżelabie i podłużnej czapeczce z białego karakułu. Za nim weszło dwu chłopa: jeden niósł telewizor (japoński, na tranzystory), drugi wysoki taboret, ustawili to wszystko przed stolikiem Ministra i uruchomili aparat. Po-kazywano cięcie drzewa w tartaku, później zapowiedzieli dziennik telewizyjny i, po-dobnie jak u nas, ilustrowali wieści filmami i obrazkami, a wreszcie odtworzono zawo-dy piłki nożnej, jakie odbyły się po południu na boisku w Tangerze. Minister, wpatrzony w ekran, widziałem, nie jadł wiele, zadawał mimochodem pyta- nia, nie słuchał odpowiedzi, lecz widać było, że szczególnie kobiety pamięta z recepcji w Rabacie, nie mylił narodowości, prawił im komplementy nie zawsze może do rzeczy (w każdym razie niektóre przysuwały się do niego). Dyrektor Lothar siedzący przy ho-norowym stoliku począł udzielać mu informacji, cośmy dotychczas zwiedzili, słyszałem (siedziałem blisko), że mówił wiele o wadze problemu Wandalów i o wykopaliskach, któreśmy oglądali. Minister dał znak dryblasom, by wzięli telewizor, rozkazał, by przywołali orkiestrę andaluzyjską: „To was zainteresuje, bo nazwa Andaluzji pochodzi od Wandalów, była to Wandaluzja, gdyśmy ją zdobywali przed tysiąc dwustu laty, co ja wam będę mówił, wy to wszystko wiecie dużo lepiej ode mnie”. Dyrektor skwapliwie dodał, że również w historii Fezu występują Wandale: „Gdyby pokopać pod miastem, można by było odna-leźć mury osady rzymskiej, zburzonej przez wojska Genzeryka, myślę, że warto spe-cjalnie zająć się tym zagadnieniem, bo godne jest bacznej uwagi”. W tym miejscu Sy-ryjczyk odezwał się z kąta basem: „Wandale w Andaluzji byli tylko przez osiemnaście lat, wyparli ich Wizygoci, nazwy te łączono, ale w ubiegłym stuleciu, współcześni hi-storycy już dawno odrzucili przestarzałą koncepcję i byłby czas, aby wreszcie...”, ale przerwał mu Lothar, że jest zbyt jednostronny, bowiem sprawy to trudne, do końca nie wyjaśnione, dziś jeszcze paru poważnych naukowców broni dawniejszej tezy, poświad-czonej w łacinie, Minister przeto miał słuszność i on sam skłonny jest raczej przychylić się właśnie do tego rozwiązania. Syryjczyk oponował, ale na szczęście wchodzili już muzycy orkiestry andaluzyj- skiej: w tradycyjnych ubraniach (kaftanach wyszywanych złotymi ornamentami, szara-warach i fezach), siadali dużym półkolem na podwiniętych nogach, z instrumentami w dłoniach. Od naszych różniły się znacznie: były tu niewielkie lutnie o krótkiej i długiej szyjce (jest to, jak piszą, rodzaj chordofonów szarpanych), o korpusie owalnym, stru-nach krótszych i dłuższych (szarpie się je plektronem). Dalej: rebaby, kamandże (pry-mitywne smyczkowe, opiera się je na kolanie), strunowy szarpany kanun i rodzaj tam-burynu. Rozpoczęli koncert, Minister słuchał z uwagą. Muzyka andaluzyjską jest istotnie prastara, czy sięga epoki Wandalów, to nie jest powiedziane, ale złożona z dawnych melodii perskich i greckich epoki bizantyńskiej wzięła swą pierwotną formę w Mekce i Medynie, by przez Damaszek i Bagdad dynastii Abbasydów dotrzeć do Andaluzji, i tu się ostatecznie ukształtowała, grano ją w średniowieczu po upadku Kordoby na katolic-kich dworach jeszcze przez jakieś dwa wieki, nie mówiąc o Grenadzie, bo stąd promie-niowała. Melodii tych, zwanych nubami (arabskie nuba made), było dwadzieścia cztery, zostało ich jedenaście, które sklasyfikował Ibu Hassan el Maik. Zagrano pierwszą nubę: składała się z pięciu części – najpierw takt wolny, poważny, rodzaj uwertury, stawał się coraz bardziej rytmiczny, ale to proces złożony i trwa nie-zmiernie długo (niech to pokaże formuła: sześć, dziewięć i dwanaście przy mianowniku osiem), na koniec zaś takty proste (od dwóch do ośmiu – na cztery). Gamy andaluzyj-skie oparte są przeważnie na tonie majorowym, lecz także na minorowym, i półton bie-rze bezwzględnie prymat nad ćwierćtonem (właśnie tym różnią się one od melodii orientalnych). Trzecia część jest w rytmie szybkim, czwarta też przyśpieszona, i piąta, jeszcze szybsza, była wreszcie finałem. Minister (w czasie trwania koncertu widziałem, że objął w pasie Jenny, Nowoze- landkę, przysuniętą najbliżej) spytał, czy tematyka nuby jasno rysuje się przed nami; dodał dla wyjaśnienia, że jest tam o dniu i nocy, miłości i naturze, o pięknie i o kobie-cie, że Arabowie zawsze słynęli z kultury miłosnej, znajduje to odzwierciedlenie rów-nież w literaturze. Zaczęto drugą nubę: podobna uwertura, spostrzegłem, że niektórzy z nas po cichu wstawali, wychodzili na taras albo do toalety pomimo znaków Lothara, aby siedzieć na miejscach, ja trwałem długo na swoim, ale nie mogłem wytrzymać przy piątej z kolei nubie (od rozpoczęcia koncertu minęły dwie godziny). Na wewnętrznym tarasie (gdzie siedział dawniej Minister wpatrzony w telewizor – gdy wychodziłem z sali, objął on, prócz Jenny, również dziennikarkę Dénise, trzymał ją nieco niżej) zastałem wielu kolegów wygodnie porozkładanych w fotelach, na leżakach, ledwo tu dobiegało brzęczenie instrumentów (ciągnęły nubę za nubą), głuszyły je na szczęście chmary świerszczy i cykad. Wszystkich nas, pochodzących z tak wielu róż-nych narodów, łączył w tej podróży temat wędrówek Wandalów, trudno dociec, skąd te zainteresowania na przykład u Japończyka czy Amerykanina będącego Murzynem, bo u Norwega czy Szweda (sympatyczni brodacze, obaj archeolodzy), czy nawet u Czecha Vyskočila było to zrozumiałe. Mógłby kto zapytać, skąd ja się tym interesuję, więc wyjaśniam: odkąd w Wielkiej Encyklopedii Larousse’a wyczytałem wiadomość, że owe germańskie ludy przybyłe ze Skandynawii między Odrę i Wisłę częściowo wchłonęły Słowian, tak mnie to zaciekawiło (mimo że z wykształcenia nie jestem historykiem), że nazajutrz z samego rana (było to zimą, w Paryżu) poszedłem do Nationale i tu mi (po długim oczekiwaniu) w godzinach południowych podano monografię6, przestudiowa-łem ją bardzo dokładnie i porobiłem wypisy. Znajduje się w niej mapka z zakreskowa-nymi terenami zajętymi przez Wandalów w pierwszej fazie podbojów, ciągnęły się one 6 Christian Courtois: Les Vandales et l’Afrique, Paris 1955, Arts et Métiers Graphiques. od Odry pasem na wschód prawie do Rusi, objęły częściowo Kujawy, a z nich tę partię nad Gopłem, gdzie się urodziłem (przynajmniej tak mam w metryce), i z tą chwilą od razu poczułem z nimi wspólnotę. Cała ta sprawa wynikła w taki sposób: do Biblioteki Polskiej przyszła raz pewna młoda Francuzka szukając czegoś o związkach Wandalów z Polakami, powiedziała, że historyk polskiego pochodzenia Jan Yanoski, zastępca Micheleta w College de France i zapewne znajomy Mickiewicza, zostawił w rękopisie jakąś rozprawę o Wandalach, lecz ona nie ma pojęcia, gdzie ten manuskrypt dziś może się znajdować (gdy studiowała ka-talogi, zajrzałem z ciekawości pod hasło „Vandales” do dużego Larousse’a, i tak się za-częło); była to germanistka, kończyła Sorbonę, szczupła, wysoka blondynka, miała nie-bieskie oczy, lecz jakąś szpiczastość rysów i mocno nieświeżą cerę. Zewnętrznie przy-pominała mi epokę Wagnera, robiła to świadomie, nuciła Tannhäusera albo arie z Wal-kirii, lecz zajmowały ją głównie legendy starogermańskie, recytowała chętnie frag-menty z Nibelungów, chciała w przyszłości tłumaczyć na nowo bajki Grimma, ale współczesnym językiem, aby francuskim dzieciom wpajać od maleńkości podziw dla kultury niemieckiej, bez czego trudno będzie zjednoczyć Europę. Tymczasem napisała kilkanaście bajek (dała mi je do czytania), gdzie Erikönig (Król Olch), rusałka Lorelei z baronem Münchhausenem ciągle się przewijali. Co do epoki Wagnera: często nosiła su- kienkę z czarnego aksamitu (aksamit ten łączył mi się w pamięci z ogromnym beretem autora Śpiewaków norymberskich) i na długim łańcuszku (stale się nim bawiła) spory złoty medalion wygięty ściśniętym łukiem i wydłużony ku dołowi (przypominał mi kształtem nagrobki sprzed stu lat), płytkę z czarnego kamienia zdobioną miał diamenci-kami. Mimo to Odile Huyard była pannicą współczesną, dysponowała środkami na swoje toalety, ale też każda sukienka miała błąd zasadniczy w kolorze bądź linii kroju, moim zdaniem jej suknie zawsze były z felerem. Rodzice Odyli, zamożni, mieszkali przy Observatoire, lubili podobno gości, mnie tylko raz zaprosiła („venez a la maison”), ale coś mi wypadło i tylko zadzwoniłem. Przyszło mi potem żałować, kiedy się dowie-działem od Schencka, jej przyjaciela, że rodziców nie było, goście zasiedzieli się dłużej i koło jedenastej puszczano filmy wąskotaśmowe, szesnastomilimetrowe, z ryzykow- nymi scenami (siedzieli na dywanie), podobne można zobaczyć (oprócz seansów pry- watnych) jedynie na Pigalle, gdzie są do dzisiaj tajne cinémas-cochon, ale trzeba znać drogę, wejście kosztuje podobno od trzystu nowych franków; znam jako tako Paryż, a nigdy tam nie byłem, a choćbym i trafił, byłoby jak na mnie za drogo. Wróćmy do Fezu: Odile, na tarasie, siedziała z przyjaciółmi Schenckiem i Franzem Fikuschnym, dwoma młodymi Niemcami (był jeszcze jeden Niemiec, Ferdinand Schic- kelgruber z Berlina, ale trzymał się z dala), miała dzisiaj na sobie sukienkę w za duże grochy, a szczupłymi rękami (także nazbyt dużymi) obracała wisior na lewo i prawo. Inni się rozpełzli: widziałem Węgra z Angielką spacerujących brzegiem basenu kąpie-lowego, potem się rozebrali i skakali do wody z najwyższej trampoliny. Zapadałem w leciutki półsen, patrząc na ręce Odyli, nieodmiennie ruchliwe, bawiące się medalionem, mówili po niemiecku, nic prawie nie rozumiałem. Nagle na taras wpadł Lothar, grzmiał uniesionym głosem, aby wracać natychmiast, bo co się okazało: po ósmej nubie nastała chwila ciszy i wtedy dobiegły uszu zebranych chrapania Syryjczyka (spał rozłożony na sofie w swoim okropnym stroju, zupełnie rozchełstany, z otwartymi ustami), Minister wstał zza stolika porzucając kobiety, zaklaskał mu nad głową, Syryj-czyk obudzony powiedział coś po arabsku i bezceremonialnie odwrócił się twarzą do ściany. Minister był oburzony (chodziły mu żuchwy pod skórą ciemnawych policzków), odezwał się chłodnym tonem do dyrektora Lothara, istotnie na sali zostały dwie osoby, nie licząc Syryjczyka, urzędników Ministra, Jenny, Dénise, sekretarki Francine, Mo-hammeda Alego, Muhtara i dyrektora (Claude-Michel, choć na służbie, też poszedł do kąpieli). Gdy weszliśmy. Minister ze swoją świtą był już w hallu hotelowym, Lothar pobiegł za nim, próbował zawracać, lecz tego nie dokonał i usłyszeliśmy za chwilę, że auta od-jechały. Nietrudno sobie odtworzyć dalszy przebieg wieczoru; nie będę go opisywał. Właśnie dlatego dyrektor nazajutrz rano popędził do Rabatu (Minister wrócił tam nocą), a my jechaliśmy teraz szosą wśród płaszczyzn Średniego Atlasu. Była to niezupełnie trasa przemarszu Wandalów: wiadomo, iż król Genzeryk przeprawił się z Tarify ze swymi hordami (wśród nich kobiety i dzieci również się znajdowały), a wylądował w Tangerze (zaś my przepłynęliśmy Cieśninę Gibraltarską statkiem „Ciudad de Tarifa”, ruszając z Algeciras), Christian Courtois nie ustala, czy lądowali na zachód od dzisiejszego Tange-ru, blisko przylądka Spartel, gdzie stoi latarnia morska (wożono nas w tę stronę aż do Grot Herkulesa), czy też od strony Ceuty – nie rozstrzygnął problemu, chociaż się za-stanawia. Ruszyli na południe szerząc zniszczenie i zgrozę, przeszli dolinę Fezu i dalej ku wschodowi trasą, jak dziś biegnie kolej (przy jej budowie – przed wojną – brali udział Polacy), tam szerzej się rozlali w dolinie uedu Muluja, a w dzisiejszej Algierii, zająwszy Hippo Regius, doczekali się śmierci biskupa tego miasta, świętego Augustyna. Gdy w naszym autokarze kłócono się zajadle, po obu stronach szosy wyrosły alpej- skie wille ze szpiczastymi dachami, budowane zupełnie europejską modą. Przejeżdżali-śmy przez Ifran, ośrodek sportów zimowych, a teraz było lato; przystając tylko na chwilę, pojechaliśmy dalej. Dopiero za Ifranem rozpoczynają się (z lewej) gęste lasy cedrowe, gdzie odmiana atlantycka, wyniosła, o stożkowatej koronie, miesza się z oka-zami potężnych cedrów libańskich z koroną szeroką, płaską, ma ogromne konary rozro-słe we wszystkie strony. Autokar wjechał nagle na wąską leśną drogę pełną wykrotów i korzeni, trzęsło, zamilkły spory. Po parunastu minutach kazano nam wysiadać, aby po-spacerować wśród lasu dębów korkowych z obsmyczonymi pniami, wszędzie się snuły dymy pachnące mdląco i słodko (Odile zwymiotowała). Byliśmy w obozie skautów i tu mieliśmy zjeść obiad, Claude-Michel pertraktował w obozie komendantury, a nas ob-stąpiła dzieciarnia, śpiewała dziarskie piosenki i paląc smrodliwym drewnem, często-wała herbatą. Traf chciał, że ja właśnie rozmawiałem z Odile, kiedy z rozpalonego na naszą cześć ogniska wionęło ku nam dymem, biedna znów chorowała, odprowadziłem ją na bok i kazałem usiąść pod drzewem korkowym. Prosiła, bym znalazł w jej torbie (miała ją w autokarze) pigułki „Kalmine” czy „Aspro”, może coś poskutkują, dała mi takie wskazówki: w torbie jest kosmetyczka, w niej portmonetka z proszkami. Posze-dłem, poszukałem: wyjąłem kosmetyczkę, pociągnąłem za suwak, znalazłem i portmo-netkę: nieduża, szarozielona, mocno podniszczona, zamknięta była na zatrzask o kształ-cie godła Trzeciej Rzeszy, z poczerniałego metalu, stylizowane orły z wydłużonymi skrzydłami, po obu stronach zatrzasku (tu, gdzie się naciskało), miały dużą swastykę, wyjąłem pakiecik z pigułkami i zaniosłem Odyli, znalazłem i wodę, aby je nią popiła. Przysiadł się potem do nas, siedzący pod drzewem odartym z kory, Fryderyk Schic- kelgruber (choć zwykle trzymał się z dala, samotny, dużo notował w grubym czarnym brulionie), rozmawialiśmy we troje (Odile poczuła się lepiej), ale gdy się odnaleźli Schenck z Franzem Fikuschnym (zbiegali po stoku wzgórza dając znaki rękami), od-wołał mnie na stronę; „Ja już od dawna chcę z panem porozmawiać, ale nie było okazji, tymczasem czytałem w pracy pewnego językoznawcy, że wasch po starogermańsku oznacza bród na rzece, czy to nic panu nie mówi?” Odrzekłem, że nie mam na to żadne-go poglądu, więc on rzecz sprecyzował: „Ja jestem przekonany, że Odr-wasch, bród na Odrze, wiąże się z pańskim nazwiskiem, niech pan o tym pomyśli: Odrą płynęli ze Skandynawii Germanie, ja jestem zupełnie pewien, że pan od nich pochodzi, a wśród nich byli Wandale!” Istotnie to przypuszczenie było warte zbadania, podziękowałem za nie Schickelgru-berowi, gdyż silniej wiązało mnie z Wandalami na razie uczuciowo, zanim opinie uczo-nych mogłyby je podważyć7. Milej było mi teraz spoglądać okiem autentycznego Wan-dala na góry Atlasu średniego, które tamci widzieli (choć z innej trochę strony), na ognisko korkowe, jakie i oni palili, aby gotować strawę dla swych hord, żon i dzieci. Innymi oczami patrzałem także na ruiny rzymskiego Volubilis, któreśmy odwiedzili dnia następnego, po noclegu w Meknesie, co prawda, jak się zdaje, Wandalowie pod wodzą Genzeryka ominęli to miasto (gdzie jeszcze w ósmym stuleciu mówiono po łaci-nie!), ale w trzy wieki później zniszczyli je Arabowie, sterczą tu dziś ruiny; chodząc po-śród rumowisk i szczątków rzymskich domostw dokonywałem w mózgu łamańców wyobraźni, by sobie uzmysłowić, że to ja je zburzyłem. Wybiegłem w relacji o dzień naprzód; tymczasem podano nam obiad, znaleźli jakieś stoły, zestawili w podkowę i na nich postawiono sałatkę z pomidorów, cebuli, zieleniny, pieczoną baraninę (niewyszukaną w smaku), na deser żółte arbuzy. Claude-Michel w pięknej przemowie podziękował za gościnę kierownictwu obozu, harcerze odkrzyknęli i zjeżdżaliśmy teraz niezwykle malowniczo, bowiem w dolinie, z prawej, ujrzeliśmy krajobraz niemal że księżycowy: wulkaniczne pagórki porosłe w połowie zielenią gi-nęły gdzieś w oddali. Następnie jechaliśmy w kierunku płaskowyżu po drugiej stronie doliny: znów kilometry pustkowi pośród grzebieni skalnych zniszczonych przez erozję, wystających przy drodze. W popołudniowym upale niektórzy zasypiali, inni się cało-wali (na przykład Claude- Michel z Jenny), natomiast Muhtar, siedzący przede mną przy dziennikarce Dénise, poczynał sobie z nią śmielej. Upływały godziny. Przystanęliśmy, by zwiedzić jaskinie troglodytów poniżej miasteczka El-Hadżeb, do dzisiaj ludzie mieszkają w tych grotach na stoku żółtej skarpy, wśród skał chropowa-tych, zwietrzałych, będących bodajże zastygłą lawą wulkanu, wygładzoną przez wieki, wciąż jednak porowatą, pełną wgłębień i szczelin, gdzie kryją się gady: jaszczurki i wę-że, a ze skorupiaków jadowite skorpiony. Jednakże u Berberów zamieszkujących jaski-nie nie odnalazłem rysów tamtych praludzi wedle antropogenezy potomków prokonsula żyjącego w Afryce, ten znowu był prakuzynem tych małp nadrzewnych (z gatunku wą-skonosych), które zjadają cedry, i na nie właśnie zamierzają sprowadzić z Senegalu pantery. Nocowaliśmy w Meknesie; czekał tu dyrektor Lothar w znakomitym humorze, po- stawił wszystkim whisky, świetną na upał, dowodząc, że w Maroku spotkał się ze zro-zumieniem problemu najazdu Wandalów, choć właściwie w Tunezji powinni bardziej doceniać badania nad tym zagadnieniem, jednak nie doceniają, a przecież na tamtym te-renie antycznej Kartaginy, za rzymskich czasów zwanym „Africa Proconsularis”, Gen-zeryk założył swoje królestwo będące przez cztery lata postrachem obu cesarstw: wschodniego i zachodniego. Właśnie z dzisiejszej Tunezji ruszył na zdobycie Rzymu wezwany przez Eudoksję pragnącą pomścić męża, Walentyniana Trzeciego; nie bacząc na zaklęcia papieża Leona Wielkiego, który trzy lata wprzódy ubłagał samego Attylę, 7 Skądinąd już wiedziałem, że imię królewny Wandy, córki Krakusa, wywodził od Wandalów sam Win-centy Kadłubek, wywoławszy tym niemałe wśród naszych historyków, aż do Oswalda Balzera. Nazwy „Wandalus” i „Wisła” użył synonimicznie (chodziło o rzekę) w pewnym swoim przywileju książę Bole-sław Wstydliwy, a wcześniej o przeszło dwa wieki zdarzało się nie tak znów rzadko, że zwano po prostu Polaków Wandalami: w jednym starym roczniku nasz Mieszko Pierwszy jest wymieniony jako dux Van-dalorum. aby odstąpił od Miasta, Genzeryk złupił je bezlitośnie (jak piszą kronikarze, Wandalo-wie nawet wśród plemion germańskich tym się wyróżniali, że mieli gust osobliwy w niszczeniu dla przyjemności niszczenia; mówi historyk Lavisse, że była to szczególna namiętność Genzeryka). Przez całe dwa tygodnie równał z ziemią budowle metodycz-nie, świadomie, ulicę za ulicą, a potem z niezmierną zdobyczą i mnóstwem niewolni-ków (pastwiono się nad nimi w nieludzki dosłownie sposób) powrócił na brzeg afrykań-ski w glorii tryumfatora. Pisałem, że nazajutrz zwiedzaliśmy Volubilis; opowieści Lothara, plastyczne i obra-zowe, spotęgowane w nocy (było tu chłodniej: spałem i cały czas śniły mi się sceny bu-rzenia Rzymu) w zetknięciu z antycznym miastem i jego zabytkami, dały mi coś pod-niosłego, wspomniałem już, że tu po raz pierwszy duchowo naprawdę poczułem się Wandalem. W Meknesie zjedliśmy obiad i ruszyliśmy na południe w kierunku Casablanki, droga była wesoła, bo Franz Fikuschny puszczał bez przerwy magnetofon, woził go ze sobą i często nam urozmaicał godziny oczekiwania; grywał i w autokarze, upał zelżał tutaj na tyle, że mu się w ogóle chciało trzymać ciężkawy aparat na kolanach, a po przegraniu jednej taśmy zmieniać, zakładać nowe, w torbie nosił duży ich wybór od arii z Tann-häusera po przeboje „big-beatu”. Mieliśmy teraz wokoło uprawne okolice pełne zielonych winnic, ponad które wzno- szą się bocianie gniazda stróżów: szopy na rusztowaniach; widać też strachy na wróble poubierane w stare dżelaby i w turbany. Ale patrząc przez okno, późno zorientowałem się, że na siedzeniu za mną jedzie nieznana postać: była to dama poważna, miała lat sześćdziesiąt parę, o bardzo długiej twarzy i ustach niezwykle wąskich, osadzonych tak nisko, że odniosłem wrażenie, iż są w okolicy pasa (a w każdym razie poniżej biustu, zwiędłego); zacięta, nieruchoma, zmroziła mnie spojrzeniem, już się nie oglądałem, choć mnie intrygowała, lecz tylko kątem oka (rozmawiałem z sąsiadem) łypałem rzad-ko, ukradkiem: siedziała nieporuszona. Tym razem obyło się bez kłótni; może dyrektor Lothar, ciągle w dobrym humorze, zasugerował zgodę, Syryjczyk gadał z Muhtarem i Mohammedem Ali (mówili po arab- sku, ale poznałem, że plotą jakieś głupstwa, bo się z nich zaśmiewali), jechaliśmy we-soło, przystając po miasteczkach (w Khemisset, Mâaziz, Rommani), aby kupić owoce i napoje, obstępowali autokar sprzedawcy z dywanami i nosiwody w niezwykle pstrych ubiorach, kapeluszach z frędzlami, dźwigający na plecach koźle skóry – zbiorniki z ru-reczką przy lewej ręce, bo w prawej trzymali dzwony, na poplątanych łańcuszkach mieli po kilka kubeczków świecących, polerowanych, błyszczących w słońcu miedzią, ale nas ostrzegano przed piciem takiej wody, większość mieszkańców bowiem cierpi na choro-by skóry, można się ich nabawić. Przez owe kilka godzin dama nie wysiadała i nic nie kupowała, godna, nieruchoma, ubezpieczona spojrzeniem, nawet Franz Fikuschny, zazwyczaj dość bezczelny, spojrzał, lecz odwrócił głowę, gdy spotkał się z jej oczami, zajął się znowu swym magnetofo-nem. Mieliśmy przed sobą góry i strome wąwozy, ale niezbyt wysokie, wreszcie szosa dobiła do pięknej autostrady wzdłuż brzegów Atlantyku i po niedługiej chwili białe wille, ogrody, palmy i drogowskazy, potem sylwetki wieżowców dały do zrozumienia, że jesteśmy u celu. Istotnie: autokar stanął przed ogromną katedrą (łączy neogotyk z elementami islamu, ale przy założeniach międzywojennych czasów, gdy była budowana), wtedy dopiero dama podniosła się raptownie (była dużego wzrostu) i otworzyła usta, zawsze poniżej pasa, wołając do kierowcy głośno, zdecydowanie, stentorowym głosem o barwie bary-tonu: „Pan jest tutaj szoferem?” Gdy Murzyn potwierdził gestem rzecz przecież tak oczywistą, spytała tym samym tonem: „Ile jestem panu winna?” Cóż na to miał odpo-wiedzieć, poruszył przecząco głową. „Dziękuję za uprzejmość”. Wysiadła z autokaru i więcej jej nie widziano. Wtedy dopiero zdaliśmy sobie sprawę, że była to dla niej po prostu okazja do Casablanki. Odtąd opowiadanie zmierza ku zakończeniu, bo scena tytułowa właśnie się rozegra- ła. Zawieźli nas do hotelu, ale nie mieliśmy nawet chwili czasu na oglądanie, gnano wszystkich do pracy: podzielono na sekcje, które opracowywały poszczególne proble-my, aby potem przedstawić konkluzje i postulaty, siedziałem nad referatem: Stan badań i potrzeby wandalologii w Afryce, dopiero późnym wieczorem wożono nas na basen (najtańszy, municypalny, bo inne, luksusowe, leżące kawał za miastem w kierunku po-łudniowym, jak „Tahiti” czy „Acapulco-Plage”, połączone z kasynem, ruletką, bakara-tem, były dla nas za drogie). Po kąpieli znów praca, czasem do późnej nocy. Dopiero po tygodniu dyrektor Lothar pozbierał od nas wnioski i referaty oraz poin-formował, że jutro przyjedzie Minister, aby oficjalnie zakończyć naszą sesję naukową. Istotnie na Ratuszu, gdzie odbywają się zwykle konferencje państw Casablanki, urzą-dzono spotkanie połączone z ogromną konferencją prasową, radiem i telewizją trans-mitującymi bezpośrednio obrady. Minister wszedł na salę ze świtą, wśród szmeru kamer filmowych, usiadł za prezydialnym stołem, obok dyrektor Lothar, który po lewej ręce miał Franza Fikuschnego: on właśnie w naszym imieniu odczytał postulaty, z których dowiedzieliśmy się o końcowych uchwałach podjętych przez nas wprzódy. Zważywszy na wagę badań nad problemem Wandalów dla dziejów kraju, po drugie, zważywszy, że Wandalowie, rozbici przez Belizariusza, częściowo zostali wywiezieni, częściowo wsiąkli w ludność północno-zachodniej Afryki, zmieszawszy się z Berberami, stając się przez to samo w pewnym stopniu przodkami dzisiejszych mieszkańców Maghrebu, wy-stępujemy z projektem, by powstał w Casablance Instytut Wandaloznawczy z ekipą specjalistów, który by obejmował zasięgiem swoich badań również Algierię, Tunezję, a także wybrzeża Libii aż po Trypolis, starożytną miejscowość Oea, dokąd, jak ustalono, najdalej sięgało państwo Wandalów. Następnie głos zabrał Minister (puszczono nań reflektory), oświadczył oficjalnie: „Instytut taki powstanie, proszę, by go prowadził dyrektor Heinrich Lothar, i wyrażam nadzieję, że będzie on mógł połączyć stanowisko w Paryżu, tak ważne dla wszystkich narodów, z pracami w Casablance, związanymi z rozwojem nowego instytutu, któremu odpowiednie fundusze zostaną zapewnione”. Pogasły reflektory, my wszyscy, zaproszeni przez dyrektora Lothara do restauracji „Réserve” przy bulwarze Corniche, piliśmy tak dużo whisky, że niewiele pamiętam po-za tym, że jadłem langustę z rusztu i świetne desery. Staliśmy przez ten tydzień w hotelu „Mauritania”, miałem pokój z łazienką, obok mnie mieszkała Odile. Słyszałem co dzień przez ścianę, że siadywali u niej, zwykle do i późnej nocy,Schenck i Franz Fikuschny, puszczali magnetofon, lecz teraz, gdy wrócili-śmy z restauracji „Réserve" i poszedłem do łóżka, zmęczony po przepiciu, stwierdzi-łem, że prócz zwykłych gości przyszedł do niej dyrektor (poznałem go po głosie, mówił o ton za wysoko, rozgrzany alkoholem). Nie wiem, co się tam działo, nie umiem po niemiecku i nic nie rozumiałem, ale po chwili Fikuschny puścił swój magnetofon; nie znałem dotąd tej taśmy, nigdy jej nie słyszałem: rozpoczął utworem Haydna – hymn na-rodowy Niemiec grała orkiestra dęta z towarzyszeniem werbli, Odile, Schenck, Fiku-schny, Lothar połączyli swe głosy w pijackim unisono (ciągnęli „über alles”), potem marsze wojskowe znane z ostatniej wojny zakończone piosenką „hajli, hajlo, hajla”, a po paru minutach (musieli przewinąć taśmę) zaczęli Haydnem od nowa, mieli widać w pokoju jeszcze butelkę whisky czy może martella, bo ich głosy, dalekie tym razem od unisona, wyraźnie już fałszowały. Byłem tak zmordowany, że w trakcie tego zasnąłem. Zbudzono mnie bardzo rano: mimo że według planu mieliśmy wyjechać dopiero koło jedenastej, by obiad zjeść w Rabacie, proszono teraz o pośpiech (nie mówiąc co i dlaczego), już o wpół do siódmej podano nam śniadanie. Koledzy, niewyspani (wielu z nich włóczyło się po Casablance do rana), bardzo się buntowali, najgłośniej zrzędził Sy-ryjczyk jak zwykle rozchełstany. Odile, Schenck i Fikuschny zasypiali przy stole (śpie-wali do tej pory), dyrektor się nie pojawił, kazano nam znieść bagaże, o ósmej byliśmy w drodze. Mijaliśmy ogrody, białe podmiejskie wille, jadąc wciąż autostradą wzdłuż brzegów Oceanu, i jeszcze przed dziesiątą przejechaliśmy szybko potężne bramy Ra-batu, wcale się nie zatrzymując, wielu z nas protestowało, ale nic nie wskórali. Claude-Michel, rozmarzony, siedział dziś przy Dénise (miał na wszystko odpowiedź: „polecił mi tak dyrektor, najszybciej do Tangeru”), a Jenny, Nowozelandka, całowała Muhtara (dopiero za Kenitrą poczynał sobie z nią śmielej). Przystanęliśmy na obiad w miasteczku Ksar-el-Kebir, było już po południu, obskur-na restauracyjka nie była przygotowana na taki najazd gości, czekaliśmy godzinę, głod-ni, rozgoryczeni. Tu nas dogonił Lothar prywatnym mercedesem, przywiózł wieść hio-bową: „Dziś nad ranem rząd upadł, Ministra aresztowano za próbę zamachu stanu”. Nie jadł z nami obiadu, śpieszył się do Tangeru, miał stamtąd zarezerwowany samolot do Madrytu jeszcze dziś przed wieczorem. Co do nas, byliśmy w Tangerze dopiero po zachodzie; nie było już przeprawy, co gorsza, żaden z hoteli nie był zamówiony, spaliśmy w autokarze, jedynie Claude- Michel znalazł pokój dla siebie i drugi dla Dénise, tak ogłosił nam, wychodząc, a kiedy (z nie-wygody) obudziłem się w nocy, słyszałem, że Muhtar i Jenny głośno się kotłują; Odile spała cicho, oparłszy jasną głowę o ramię Fikuschnego. Nazajutrz, przy nabrzeżu, obok budynku kompanii „Transmediterranea” żegnali nas: Claude-Michel, Muhtar i Mohammed Ali, wracali do Rabatu, a my, już z pokładu statku „Ciudad de Tarifa”, machaliśmy im chusteczkami po chwili odpłynęliśmy trasą prze-prawy Wandalów, ale w przeciwną stronę. Dziura w dywanie Marmusza Zakończyliśmy ucztę; część biesiadników wstała, aby trochę pochodzić, rozmawia- jąc, wokół marmurowej fontanny, stojącej pośrodku bosdaru (jak się po tutejszemu na-zywa wewnętrzny dziedzińczyk znany u nas na ogół z hiszpańskiej nazwy patio), innym jednakże nie chciało się wcale ruszać od okrągłych stolików, niskich, intarsjowanych różnymi rodzajami drzewa i inkrustowanych masą perłową, z których ściągano właśnie plastykowe obrusy; przed posiłkami kładą je tutaj warstwami, by kości i ogryzki zosta-jące po daniach łatwiej sprzątnąć ze stołu, służba ma tą metodą ułatwione zadanie, uno-szą plastyk do góry i wjeżdża dalsza potrawa na ogromnym półmisku – je się z niego palcami kury, mięsiwa baranie, kuskus i inne przysmaki doprawione zazwyczaj mocno pieprznymi sosami. Marokańczycy w dżelabach (białych lub tkanych w pasy białe i ciemnobrązowej), porządnie najedzeni, kładli się teraz na sofach w pozycjach bardzo niedbałych, podty-kając poduszki pod różne części ciała. Jego Królewska Wysokość dał zresztą przykład, pierwszy ściągnąwszy żółte obuwie (przydeptane pantofle zadarte nosami w górę), pod-parłszy ręką głowę – wpółleżąc – patrzał przed siebie murzyńskimi oczami o mocno przekrwionych białkach. Zwracano się doń per: Szerif, gdyż był potomkiem Proroka, prócz tego należał do rodu panującego i przysługiwał mu tytuł Królewskiej Wysokości. Otoczony kilkoma naszymi pannicami (dwie z nich, byłe mężatki, najbardziej się wy-stroiły na to przyjęcie od dawna nam zapowiadane, ale siedziały sztywno), zachęcał słowem i gestem, by wyciągnęły się na sofach (przystawionych do jego sofy w taki spo-sób, aby ją przedłużały otaczając – wzdłuż ściany – dosłownie całą komnatę) albo po prostu na miękkim, bardzo pięknym dywanie starej tutejszej roboty ludzi z plemienia Marmusza; był na tyle uprzejmy, że sam podał dwa wałki do podłożenia pod głowę. Kładły się niezbyt pewnie, wyraźnie zwracając uwagę, aby nie pognieść odświętnych, mocno przewiewnych sukienek, świeżo odprasowanych w pokojach hotelowych, leżeli tak nieruchawie na widoku publicznym w środkowej niszy i, zdaje się, przestali ze sobą rozmawiać, bo Szerif spuścił powieki na swe murzyńskie oczy, po innych kątach – wi-działem – niektórzy zasypiali. Co do mnie, poszedłem najpierw ochłodzić się do fontanny i zanurzyłem ręce w mi- sie aż po ramiona; bieżąca woda spływała później z szelestem po marmurowej podsta-wie, by zebrać się w ośmiokątnym zagłębieniu posadzki tworzącym mały basenik, gdzie chętnie chłodzono stopy. Sprawiało to nam ulgę, zbyt już dziś przejedzonym w niemoż-liwym upale lipcowego wieczoru. Główny Zarządzający ceremonią przyjęcia (nazwij-my go tutaj umownie może Zausznikiem) stał wówczas w samym rogu obok wysmukłej kolumny, bacząc na wszystko wokoło. Zauważyłem go zresztą od pierwszej zaraz chwili po wejściu do pałacu, gdy dowiezieni wieczorem pod starożytną bramę, zdobio-ną piękną mozaiką kafelków fajansowych (stojącą w jaskrawym świetle dwóch silnych reflektorów), przeszliśmy poza grube osypujące się mury i wąskie międzymurza. Po-tem, wciąż prowadzeni ciemnymi uliczkami, skręcającymi nagle pod kątem prostym wśród takich samych murów glinianych i pobielanych (pachniało wszędzie moczem i dymem z drewien korkowych), weszliśmy w końcu znienacka do jasnego bosdaru, gdzie przywitała nas służba i liczni dygnitarze poubierani w dżelaby, nierzadko szara-wary, na głowach mieli przeważnie kubełkowate fezy, w pierwszej chwili naprawdę trudno się było połapać, kto jest sługą, a kto panem. Zausznik jednak nie budził naj-mniejszej wątpliwości, wyraźnie tu dyrygował, nieduży i dość tęgi, gdzieś w wieku lat sześćdziesięciu, ale z ogromnym nosem i ruchliwymi oczkami, niedobrze mu z nich pa-trzało (miał także wielkie uszy), przypominał mi jakoś epokę Cezara Borgii i portrety wiszące po różnych włoskich muzeach. Potem, gdy zjawił się Szerif, melancholijny i smutny, ubrany całkiem na biało, w małej podłużnej czapeczce, i stanął o schodek wy-żej (podchodziliśmy kolejno będąc mu przedstawiani), Zausznik trzymał się jego boku, lustrując nas nieprzyjemnie, a wreszcie, kiedy wtargnęli młodzieńcy z telewizji wraz z bandą fotografów i zaświecili w oczy, przesłonił Księcia zupełnie, aby w jego imieniu odczytać oświadczenie. Teraz, wprost od fontanny, zwróciłem się do niego prosząc, by już mnie obecnie mógł stąd ktoś wyprowadzić, umówiłem się bowiem z kuzynem mieszkającym w tym mieście, lekarzem na kontrakcie (najzupełniej przypadkiem tak się szczęśliwie złożyło), że spędzę z nim dzisiejszy wieczór (ciekawy był wieści z Polski), będąc tu tylko prze-jazdem z dość liczną delegacją pewnego organizmu wielonarodowego, która jeździła po kraju badając wykopaliska z czasów inwazji Wandalów. Jednakże Zausznik mi odrzekł poprawną francuszczyzną, że nie jest to do zrobienia, podczas przyjęcia nikt z gości nie może opuścić pałacu, gdyż takie są przepisy; zapytałem z kolei, czy mógłbym może za-dzwonić, ale mi odpowiedział, że Szerif pędzi żywot jak jego sławni przodkowie, o któ-rych wiem zapewne, że nie tylko rządzili, lecz byli filozofami; Jego Królewska Wyso-kość studiuje księgi Koranu, a do tego telefon wcale nie jest potrzebny. Przykro mu, ale nie ma tu nigdzie aparatu. Wróciłem do wodotrysku i zanurzyłem dłonie, robił tam właśnie to samo dobrze ubrany młodzieniec, który, co łatwo poznać, przekroczył już był trzydziestkę, należał do grupy jedzących w przeciwległej komnacie uczestników Kongresu Zrzeszenia Wolnych Studentów, dziś po południu właśnie zakończyli obrady. Był to Waldemar Zgrywny, pamiętałem go z czasów, gdy kończyłem przed laty Uniwersytet Warszawski w tamtym swoistym okresie, wszyscyśmy się go bali, bo pisał w gazetce ściennej, dokładnie sprawdzał listy, wyciągał konsekwencje i wszystkich klasyfikował, w naszej nomen-klaturze zwał się więc naganiaczem (i, co tu dłużej ukrywać, donosił całkiem po pro-stu), delegat na wszystkie kongresy niejako etatowy. Rozmawialiśmy miło, ucieszyli-śmy się obaj (pytał o wspólnych kolegów), wciąż chłodząc rozgrzane dłonie. Teraz przyjechał na kongres ze Stanów Zjednoczonych, mieszka tam od lat pięciu (został, gdy był na stypendium, jak mówił: „z rozczarowania”), dziś przedstawiciel studentów o za-chowawczych poglądach i znawca problemu krajów za żelazną kurtyną. W mojej komnacie ciągle, gdy tam wróciłem, drzemano. Szerif, nieporuszony, z za- mkniętymi oczami, oparty na ramieniu, medytował zapewne o prawdach Koranu, cicho po-gadywały pannice wygodnie już ułożone, nudziły się wyraźnie (nie wiem, na co li-czyły). Dziwne, lecz wnętrza w Maroku przypominają łazienki i nawet tutaj, w pałacu wyłożonym płytkami sprzed prawie trzystu lat, nie potrafiłem zupełnie oprzeć się temu wrażeniu. Wszystkie odwieczne kafelki miały zbyt świeże barwy, a nawet dawne fajan-se błyszczą dość ostrą polewą, wszędzie jest dużo zieleni w nieco gryzącym odcieniu, zagubiono wśród wieków barwy meczetu w Kordobie, czyste a wyszukane, miękką ła-godność w linii zabito geometrią: ortodoksyjne motywy wywiedzione z kwadratu prze-chodzą, ku pułapowi, w koronkowe gipiury; rzeźbione stalaktyty z cedru atlantyckiego malowano w ten sposób, by imitować skórę barwioną i wytłaczaną, z tego samego drzewa robiono belkowania zmierzające ukośnie ku sufitowi sali. Ponad środkową sofą, na której spoczywał Szerif z zamkniętymi oczami, wisiały trzy fotografie tandetnie pooprawiane (złocone gipsowe ramy) i troszkę przekrzywione. Przedstawiały dwóch starców sztywno upozowanych na tle pajęczyn stiuków, ze środ-kowego zaś zdjęcia spoglądał król Mohammed, gdy był jeszcze sułtanem, w czubatym białym kapturze, naciągniętym na głowę, za zdjęcie to skazywano, kiedy Francuzi trzymali go na wygnaniu. Wróciłem do bosdaru, chodząc wokoło niego wzdłuż kolorowych deseni zdobiących (do połowy) bardzo wysokie ściany; szukałem jakiegoś wyjścia, którędy by pójść na stronę, i wówczas znowu spostrzegłem sylwetkę Zausznika. Z dawna mnie obserwował, podpierając kolumnę zwieńczoną kapitelem o kształcie stalaktytu, nie spuszczał złego oka, ale mi się udało skręcić szybko do przejścia, skąd słudzy wynosili pachnące ostro potrawy, ponakrywane jeszcze szpiczastymi czapami z mosiądzu zdobionego mister-nym grawerowaniem, Wolni Studenci bowiem nie zakończyli wieczerzy. Znalazłem się w korytarzach, którymi chwilę błądziłem, gdyż się rozgałęziały, nie chcąc trafić do kuchni, poszedłem, zdwajając kroku, ku niewielkiej furteczce rzeźbionej i malowanej w koncentryczne motywy kwiatów dotkniętych sklerozą. Wychodziła na bosdar oświetlony księżycem (wzeszedł on bowiem wtedy, gdy byli- śmy przy stole), błyszczący płyteczkami, z małą fontanną pośrodku, taki sam zresztą jak tamten, z którego się wymknąłem; identyczne komnaty po czterech jego stronach, zna-łem już teraz rozkład takiego rozwiązania, szybko popchnąłem drzwiczki: następny ko-rytarzyk urywał się po chwili i zaraz następny bosdar, dokoła cztery komnaty, za drzwiami znów korytarzyk, a za nim znowu to samo; nie było już dywanów, lecz stare mozaiki, sofy mocno wytarte i misy wodotrysków przy brzegach powykruszane. Szele-ściły cykady usadowione w ścianach; przechodziłem wciąż dalej, lecz nic się nie zmie-niało, tylko niektóre furtki były pozamykane na skobelki i kłódki, a jeśli tylko na patyk, to zawsze je otwierałem. Błysnęła mi nadzieja, że znajdę tu jakieś wyjście z labiryntu pałaców i zdążę odwiedzić kuzyna, jednakże w tej samej chwili spostrzegłem białą po-stać, która wypełzła cicho z jakiejś bocznej czeluści, zbliżała się bezszelestnie dając co chwila susa (kryła się za kolumnami), wyczułem Zausznika i szybko się wycofałem w miejsce zupełnie ciemne, popchnięta mała furteczka w jakichś ogromnych wierzejach cicho się otworzyła, zamknąłem ją za sobą, a skobel przełknąłem patykiem. Tym razem był to dziedziniec zupełnie zaniedbany, zielone błyszczące dachówki pokryte kępami roślin, które z nich wyrastały, mało się nie przewróciłem o belkę jakiegoś drzewa, pew-no dawnego stropu, bo była malowana wypełzłymi farbami; pośrodku dziedzińca fi-gowce i pomarańcze, a wśród nich martwe fontanny, z wodą stojącą w misach, ostro pobłyskiwały przy dzisiejszym księżycu. Ale Zausznik był przy mnie (wyszedł z przeciwnej strony, czego się nie spodziewa-łem) i patrzał twardo bez słowa, ponieważ jednak wiedziałem, co go tu sprowadziło, ru-szyłem za nim z powrotem przez wszystkie te pomieszczenia ogromnych zabudowań (spoglądał stale do tyłu, sprawdzając swymi oczkami, czy się gdzieś nie ukryłem), w końcu przepuścił mnie przodem po to, bym pierwszy się znalazł w naszej komnacie ja-dalnej. Wszyscy się już pobudzili, bo szykowano herbatę; przyrządzali ją starcy robiąc to z namaszczeniem: łamali gałązki mięty i naparzali wrzątek (pachniało nią dookoła), kiedy stanąłem w progu. Panny gdzieś poznikały, a Szerif siedział na sofie w swoich żółtych pantoflach, które miał znowu na nogach, obok niego zaś Zgrywny gorąco mu peroro-wał, tłumaczył obrazowo, żywo gestykulując. Myślałem do nich podejść i wziąć udział w rozmowie, lecz strasznie się oparzyłem, wywracając coś nogą, podbiegli zaraz dwaj starcy, szybko sprzątając węgliki z tlącego się już dywanu, w czasie mej nieobecności postawiono w komnacie kilka mosiężnych pucharków zamkniętych przykrywadłami dziurkowanymi od góry, paliły się w nich zioła na rozżarzonym drzewie, czego nie zo-baczyłem, mając oczy wlepione w Szerifa i Zgrywnego. Teraz, zdetonowany, usiadłem cicho na boku, ale spostrzegłem, że Waldek mówi coś Księciu o mnie, bo obaj niezbyt życzliwie spojrzeli w moją stronę (pomyślałem w tej chwili, że Zgrywny tutaj wystrzelił nieco powyżej celu, bo chyba właśnie Zausznik zajmował się tymi rzeczami, w końcu zaś, że ostatecznie to sprawa Waldemara). Podano mi tu za chwilę słodki ulepek miętowy na dnie wysmukłej szklanki i piłem go powoli, rzucając co chwila okiem na zabytkowy dywan ze śladami wypaleń, co było moim dziełem, lecz w końcu się doczekałem drobniutkiej satysfakcji, którą zaraz opi-szę. Otóż Zausznik ustawiał szeregiem Wolnych Studentów mających jechać dziś nocą (ze względu na upały) w kierunku Marrakeszu, Szerif więc podniósł się z sofy (wstał wówczas i Waldemar), aby się z nim pożegnać. Gdy przeszli kilka kroków, Zgrywny potrącił pucharek (znowu go tam postawiono), wszystko się wysypało, co gorsza, na ciżmę Księcia, poparzył jego i siebie, nie mówiąc już o dywanie. Dziwnie to wyglądało: Szerif zamachnął się ręką, nie żeby go chciał uderzyć, lecz żeby potrzeć nogę, Zgrywny jednakże, biedak, skulił się jakoś w sobie, odsuwając gwałtownie o dobre kilka kroków, podskoczyli natychmiast Zausznik i posługacze. Lecz się nie pieścił Wysokość: roztarł-szy bolące miejsce, jął żegnać się z delegacją, widziałem jednak, że Waldka, który sta-nął z brzegu, ominął, całkiem wyraźnie zacząwszy od następnego. Potem, po przemó-wieniu Chińczyka Narodowego, opuścili komnaty. Mogłem na dobrą sprawę próbować wyjść razem z nimi, lecz dochodziła północ i nie wiem, czy o tej porze złapałbym jaką taksówkę tutaj, w dzielnicy arabskiej, aby poje-chać na miasto, gdzie przy ogromnym szpitalu mieszkał mój kuzyn lekarz, wcale zresztą wygodnie (miał willę do dyspozycji po lekarzu Francuzie), lecz byłem pewien, że Waldek powie Zausznikowi: „on nie jest z naszej grupy”, a ten mnie znów przypro-wadzi, robił to zresztą uprzejmie i bez żadnych wymówek, jak to opisywałem, jednakże w tej sytuacji całkiem już zrezygnowałem z odwiedzin u kuzyna i pożegnałem Szerifa jednocześnie z innymi moimi kolegami (znalazły się i pannice, zwiedzały ogrody z ja-kimiś przewodnikami), gdy przyszła na to pora. Bałem się, że zapamiętał ów wypalony dywan, widziałem przecież wyraźnie, że dał to odczuć Zgrywnemu, przeprosiłem, jak mogłem, za moją nieuwagę. Odrzekł: „To bagatela, mam ich dość dużą ilość, zresztą i ten na pewno pięknie wyreperują, są wśród moich służących ludzie ze szczepu Marmu-sza, powinien pan zapomnieć o tym nikłym drobiazgu bez żadnego znaczenia.” Dodał jednak, że chciałby, bym podróżując po kraju, zwrócił baczną uwagę na przywiązanie do Tronu wśród wszystkich warstw społecznych i że jednak monarchia zgodna z du-chem narodu i jego tradycjami, wspomagana religią, ma swoje dobre strony. Młotek z kości słoniowej Wczesną, lecz także późniejszą nieco wiosną 1964 roku począłem chodzić regularnie do „Hôtel Drouot”, zainteresowały mnie bowiem przedmioty wystawiane tam na licyta-cję; odbywa się tu codziennie – z wyjątkiem sobót – permanentna wyprzedaż dziewięt-nastego wieku: najwięcej oczywiście jest Trzeciej Republiki (graty z przełomu stuleci), ale przecież niemało zachowało się jeszcze Drugiego Cesarstwa z całą jego ohydą, która dzisiaj staje się nie pozbawiona wdzięku ze względu na stuletnią odległość od niej w czasie; Ludwik Filip natomiast pojawia się tam, jak widziałem, w przenośni i dosłow-nie, bo kiedyś oglądałem wśród innych bibelotów z epoki fotografię tego monarchy sta-rego już, skwaszonego, o głowie gruszkowatej z faworytami i czubem podobnie ufry-zowanym, jaki się w mojej pamięci skojarzył od dzieciństwa z hetmanem Chodkiewi-czem; przewijają się tam – i nierzadko – meble, zegary, sztychy z wieku osiemnastego, o ileż bliższego naszym współczesnym we Francji niż dla nas epoka króla Stasia, pew-nie dlatego, że kataklizmy wojenne niczego im nie poniszczyły. Po prawdzie do „Hôtel Drouot” trafiłem nie sam; wziął mnie tam po raz pierwszy pewien antykwariusz z Brooklynu. Ściągał on co roku wiosną do Paryża na trzy, cztery miesiące, aby dokonać zakupów dla swej niewielkiej firmy, którą prowadził we wła-snym mieszkaniu tylko dla wtajemniczonych. Poznałem go oczywiście u państwa de Strogoff (pochodził z Żytomierza), bo ilekroć przyjeżdżał zza Oceanu, tylekroć ich od-wiedzał zaraz w pierwszych dniach pobytu, przywożąc im niewielkie upominki od sie-bie i innych dawnych znajomych, którzy wylądowali w zachodniej hemisferze, i na wspominkach schodziło parę godzin. Bywało tak, pamiętam, w latach 1958 czy 1959, zanim jeszcze państwo Strogoff wynieśli się na południe, ale po kilku latach, kiedy po-nownie wybrałem się do Paryża na dłużej, mego antykwariusza spotkałem na Montpar-nassie: u zbiegu bulwaru i ulicy noszącej tęże nazwę znajdowała się wtedy restauracja szybkiej obsługi „Foyer des Artistes et des Intellectuelles” nazwana tak przez jej fun-datora, p. Marca Veaux, właściciela galerii tuż zaraz obok przez ścianę, stołować się tam było można za cenę umiarkowaną, jadali tu przeważnie młodzi plastycy na dorobku dopiero i właśnie tutaj zauważyłem kiedyś mojego brooklińczyka, jak drzemał nad bef-sztykiem i karafeczką wina. Sam mu się przypomniałem i odtąd częstośmy rozmawiali. Jedząc – któregoś marca – pochwalił mi się niebywałym zakupem, jakiego udało mu się dokonać w „Hôtel Drouot”: przelicytował tam właśnie nieduży obrazek Bonnarda, trzeba wyjaśnić od ra-zu, że antykwariusz z Brooklynu specjalizował się we francuskim malarstwie dwudzie-stego stulecia, a jego paryskie polowania miały właśnie na celu takie niewielkie obrazki czy rysunki bardzo znanych malarzy, można je bowiem nietrudno przewieźć w walizce do Stanów Zjednoczonych, choć – mówił – lepiej zawsze nie robić tego samemu, taki drobiazg zawsze zabierze ktoś ze znajomych powracających latem z wakacji spędzo-nych w Europie, a już najlepiej, jeśli to będzie uczestnik zbiorowej wycieczki; też bywa nie najgorzej, jeśli taki znajomy korzysta z lotu czarterowego i podróżuje z rodziną, bo ich bagaży zwykle nie przeglądają. -Takie małe obrazki – opowiadał mi wtedy brooklińczyk z Żytomierza schylony nad stolikiem – można nietrudno puścić na wencie w Nowym Jorku w sali Parke-Barneta i zyski będą duże. Jeden z moich kolegów puści tam Rembrandta i od razu zrobił się mi-lionerem! Gdyby to na mnie trafiło, zaraz bym rzucił Brooklyn i bym sobie otworzył ja-ką porządną galerię na Madison Avenue. Jakże zaciekawiony szedłem z nim po raz pierwszy uliczką Drouot, małe mając po- jęcie, czym taka aukcja bywa: u nas w Polsce obecnie domy tego rodzaju zupełnie są nie znane, mówić nawet nie warto o wyprzedażach dokonywanych pod okiem komorni-ka czy też o licytacjach przedmiotów znalezionych w tramwajach, oglądałem kiedyś to smutne widowisko na kronice filmowej. Poszedłem więc raz, drugi i już byłem złapany: antykwariusza zgubiłem, miał on swoje sprawy, a sam, po codziennym zwiedzeniu sal na piętrze i na wysokim, podpiw-niczonym parterze, gdzie wyłożone były przedmioty do oglądania (a tylko kartka przy-wieszona na drzwiach zawsze informowała, kiedy i o której godzinie pójdą one pod młotek), siadałem pić kawę w „Le Central Comptoir” po przeciwnej stronie ulicy Drouot, bo łatwo tu można było przypatrywać się ludziom, którzy przed małą chwilą coś na aukcji kupili; przychodzili tutaj odpocząć najskromniejsi nabywcy, taszcząc na przykład za sobą odrapane fotele (zostawiali je oczywiście na ulicy przed drzwiami), krzesła na wpół złamane, ale pseudostylowe, do wyreperowania, jeden, pamiętam, przyniósł zmasakrowaną trąbę dużych rozmiarów, wszystko to zakupione bywało w salach 12 i 13 na dole, gdzie co dzień licytowano najgorszą już tandetę. Tam właśnie, bodaj w trzynastce, widziałem kiedyś starucha zupełnie balzakowskiego: twarz przegra-nego łajdaka, oko blade, zmęczone, zwisała mu dolna warga, był w starym, niebywale pomiętym kapeluszu, a brudny kołnierzyk w kratkę, rozpięty, związał jakimś fontaziem i wpiął weń sporych rozmiarów ozdobę z masy perłowej, był on postacią żywcem z ka- rykatur Daumiera. Typy te żerowały wśród innych sobie podobnych, z nosami, bywało tu niemało Francuzów pochodzących z południa, co łatwo poznać po płaskim sposobie mówienia i wymawianiu e w pozycjach, gdzie się tę głoskę, mówiąc poprawną francuszczyzną, dyskretnie połyka (na przykład: une petite bouteille), lecz także wielu Rosjan (ci prze-siadują w innej kafejce: „Au Hôtel Drouot”); kobiety przychodzą tutaj stare i zapusz-czone, w tanich paltotach, przepaskach na brudnych włosach i wykrzywionych butach. W moim „Le Central Comptoir” zjawiały się także grube przekupki z Marché aux Puces przy Porte de Clignancourt nakupiwszy wprzódy całych koszów nie wiedzieć jakich ru-pieci za pięć, dziesięć, najwyżej piętnaście franków, zawsze to im się świetnie podobno opłaca, takie bowiem koszyki – licytowane zwykle na piętrze w ostatniej sali z koryta-rza na lewo – załadowane bywają najczęściej ramkami od fotografii do tego rozsypa-nymi (ale czasem znaleźć tam można zupełnie ciekawe sztychy, litografie z epoki i figu- rynki z ubiegłego stulecia, tam był i Ludwik Filip), które, sprzedawane na straganie po franku, dwa franki za sztukę przynoszą przekupniowi wcale nie najgorszy zarobek. Dowiedziałem się także, że te okutane postacie potrafią – jeszcze przed aukcją – prze-rzucać, niby to oglądając, niewielkie, lecz bardziej wartościowe przedmioty z koszyka do koszyka i robią to bardzo sprytnie, by tych karygodnych czynności nie zobaczył konkurent, gotowy w każdej chwili podbić wysoko cenę takiego kosza szczęścia, ani też pilnujący sali komisjonerzy. Potem, po licytacji, kosze takie ładują do półciężarówek, wynosząc je z magazynów na poziomie ulicy (mających wielkie bramy od strony ulicy Chau-chat i ulicy Rossini), ale przecież się zdarza, że nabywcy starabaniają je sami, ciągnąc swój łup w dół po schodach w kierunku wyjścia głównego. Poważniejsi marszandzi, są wśród nich antykwariusze lub liczni ich agenci, mają swoją kafejkę: także po drugiej stronie ulicy Drouot, ale bliżej bulwarów, nazywa się „Le Royal Drouot”, siadują tam oni rządkiem, gdy zrobi się nieco cieplej, przy ciasno zastawionych stolikach na trotuarze uliczki Rossini, aby wymieniać między sobą uwagi, spotykają się oni także we wnętrzu porządnej Cafe d’Angleterre (róg bulwaru Mont-martre), i nierzadko umawiają się z góry, kto kogo przelicytuje, to cała wiedza i wiem już o niej niemało, ale nie będę przeciążać nią czytelnika, który się łatwo domyśli, że gra tu idzie często nie najbardziej uczciwie. Wszyscy na przykład dobrze się orientują, że handlarze mebli z epoki nigdy się wzajemnie na sali nie licytują: kupuje jeden, a po-tem, w którejś kawiarni, odbywa się „rewizja” będąca – co tu ukrywać – prywatną licy- tacją zakazaną przez prawo, ściganą przez policję, a jednocześnie przecież uprawnioną zwyczajem. Sumy, jakie padają, przekraczają wielokroć tę byle jaką kwotę zapłaconą na sali! Właśnie w „Le Royal Drouot” spotykałem się czasem z moim znajomym z Bro-oklynu i muszę przyznać lojalnie, że o tych wszystkich machlojkach on właśnie mi opowiedział. Panowie tacy siadują w kafejkach już od rana; aukcje co prawda rozpoczynają się dopiero po przerwie obiadowej (codziennie, prócz soboty, licytują rupiecie, co drugi zaś dzień, począwszy od poniedziałku, bardziej wartościowe przedmioty), ale już od dzie-siątej można przez bitą godzinę, jeśli się zawodowo trudni tymi sprawami, penetrować po salach i brać do ręki przedmioty, które zwykły amator ogląda popołudniami do szó-stej dnia poprzedniego, i to jedynie przez szkło gabloty; rano zaś, wszedłszy od tyłu, można obejrzeć pod lupą nawet jubilerskie precjoza! Po jedenastej sala będąca do tej pory czymś w rodzaju wystawy, ulega przemeblowaniu, jest więc ostatnia chwila, aby umówić się z ekspertami, a ci już będą uważać, gdy zacznie się licytacja, i kupią rzecz dla marszanda, mają potem, rzecz jasna, od tego spory procent. Ale ja, chodzący początkowo z najprostszej ciekawości, a także, by wywąchiwać at-mosferę sprzed wieku, zwracałem wtedy uwagę raczej na kotary wiśniowego koloru, bardzo zniszczone, podarte i poszarpane, miały one ozdabiać lepsze sale na górze, a z sufitów zwisają tam znowu pręty z hakami do zawieszania przedmiotów przy końcach pozakręcane na kształt świńskich ogonów. Gipsowe sztukaterie, portale malowane olej-no na marmury, do tego sztuczne girlandy i udawane zegary (mogłyby już być praw-dziwe); przed samą licytacją rozstawiają tam ławy kiedyś nie heblowane, ale dzisiaj do-kładnie już wygładzone pośladkami licytujących pokoleń, sale więc są wtedy przegra-dzane szerokimi stołami, na które służba wyrzuca przedmioty do oglądania, w środku zaś lub trochę z boku stawiają kantor licytatora: będzie on wywijał niewielkim młot-kiem z kości słoniowej – o kształcie beczułeczki, a kolorze klawisza fortepianu, trzonku zaś hebanowym – niby batutą dyrygenta, by trafiać w najwyższe nuty podniecenia na sali wyrażane liczbami skaczącymi do góry. Gdy ekspert wywoła cenę, zaraz dwu woź-nych-krzykaczy (bo całkiem oficjalnie nazwanych „crieurami”) będzie ją wykrzykiwało głosem nieodmiennie nosowym, sekretarz siedzący obok eksperta przy niższym stole zaraz wszystko zapisze. Wzbudzała zawsze mój podziw szybkość tych licytacji, krzyka-cze z licytatorem wykrzykiwali chórem: dix francs, vingt, trente cinq, quarante, cinqu-ante – po prostu wedle mrugań chętnych na sali czy tylko skłonów głowy wywoływane ceny szybko leciały w górę, aby gdzieś się zatrzymać, ale sam licytator nie stukał jesz-cze chwilę kościanym młotkiem uniesionym do góry, symbolem swej godności niby berło-buława, ale będącym przede wszystkim narzędziem pracy, jeszcze namawiał: – No, nikt z prawa? – Nikt z lewa? Cent cinquante – adjugé! – to mówiąc spuszczał mło-tek, a już jego pomagier – komisjoner, starszy, powiedzmy, łysoń w okularach, ale z dolnymi tylko szklanymi połówkami wyciągał z koszyka sztychy: – Voila, tres belles gravures! – i już się przekrzykiwali: cent dix, cent vingt, trois cent – krótko i urywanie jak gdyby jacyś zajadle kłócący się Chińczycy (słyszałem takich dwóch kiedyś na dworcu w Ałma-Ata, ale niewykluczone, że byli to Dunganie), póki nie stuknął młotek. Ludzie siedzą tu w płaszczach skórzanych szczelnie zapiętych pod szyją (myślę o wcze-snej wiośnie, bo później oczywiście lżej są wszyscy ubrani), w kapeluszach na głowach, kobiety perfumowane, z kocim zwykle wyrazem, drgającymi ustami, pamiętam, że wstała raz z ławy już w czasie licytacji pewna bardzo zadbana pani mająca piękne nogi, lecz twarz mocno zniszczoną, przeszła przez całą salę, aby wyjść na korytarz. Chciałbym tu teraz przytoczyć na prawach interwału prawdziwą anegdotę, jak w czasach Napoleona sprzedano kiedyś na aukcji starą szafę bez klucza, a potem ktoś w niej znalazł wyschłego nieboszczyka; wtedy odbył się ciekawy pod względem prawnym proces licytatora. Wracam jednak do czasów generała de Gaulle’a: aukcje mnie tak pochłonęły, że znalazłem czas na to, aby bywać również na licytacjach obrazów w Palais Galliera, gdzie idą wielkie kolekcje i rozdaje się bezpłatnie przepięknie wydane katalogi. Licy-tują tam prace największych nawet malarzy: Picassa, Matisse’a, a widziałem też pastel Toulouse-Lautreca, który w mej obecności poszedł za czterdzieści milionów (przy tak ogromnych sumach po dziś dzień liczy się jeszcze przeważnie na franki stare). Obrazy znakomitych malarzy, lecz nieco lżejszej wagi, jak choćby Dufy’ego, Vlamincka, De-raine’a i tak dalej, nie osiągają rzecz jasna tak zawrotnego pułapu, ale idą na przykład za cztery czy pięć milionów, a jeden stary milion to przecież dwa tysiące dolarów! W Palais Galliera publiczność jest dystyngowana: zwykle starsi panowie koło sie- demdziesiątki noszący w klapach legie, a towarzyszą im młode panie ślicznie poubiera-ne, choć na ich pięknych twarzach malowała się często zaciętość i zachłanność, a także, momentami, niemało bezwzględności tylko nieznacznie maskowanej półuśmiechami, ale dla mnie były jako kobiety bardzo ciekawe. Podobno zresztą – słyszałem – mniej tu przychodzi marszandów, a więcej amatorów, kupują obrazy dla siebie, lecz częściej do odstąpienia z dużym, rzecz jasna, zarobkiem; inna sprawa, że robią to po amatorsku, nie są zawodowcami. W ogromnej sali ci, którzy przyszli wcześniej, siedzą już nie na ła-wach, ale na miękkich krzesłach z oparciami, reszta zaś – bo są tu zwykle tłumy – albo stoi, albo kręci się między rzędami. Ogromną maszynerią takich aukcji obrazów albo aukcji mieszanych (co oznacza: ob- razy, meble i gobeliny) dyryguje i tutaj młotek licytatora, a jest nim zwykle p. Coutu-rier, jeden lub drugi, bo są dwaj o różnych imionach, wyspecjalizowani w imprezach dużych formatów, jest areopag ekspertów rzędem przy stole, licho ubrane gryzipiórki coś będą bez przerwy bazgroliły, a jakiś starszawy, bezwłosy zupełnie człowiek, spu-ściwszy okulary na czubek nosa, przez cały czas licytacji wcale nie podniósł głowy znad papierów. Obrazy wnoszą woźni, potem je półobracają ku prawej i lewej stronie, aby wszyscy dojrzeli, przenoszą wolno przed stołem z owym areopagiem i wreszcie, trzymają taki obraz na katedrze do końca licytacji, by każdy mógł patrzeć na to, o co toczą się boje. Używa się tu głośników: zwielokrotniają one zawsze nosowe głosy krzykaczy wrzesz-czących cenę i przebiega to sprawnie; panowie ci dostrzegają nawet nieznaczne ruchy ręki na zatłoczonej sali! Jeżeli już stuknął młotek – tylko na to dybiący zupełnie młodzi ludzie (komisjonerzy) już biegli ku nabywcy, dając mu jakiś papierek, a on im dawał z portfela, jak sądzę, wizytówkę, podczas, gdy woźni wnosili następne płótno, obracając je znowu ku lewej i prawej stronie. Do Palais Galliera chodziłem jako miłośnik pięknych obrazów (muzea i galerie do- brze już wtedy znałem), ale przecież wiadomo, że obiekt muzealny z chwilą wpisania do księgi akcesyjnej jakichś publicznych zbiorów, potem do inwentarza, gdy sporzą-dzono dla niego kartę katalogową, kartę magazynową, a może jeszcze nawet spisano go z natury, staje się na wpół umarły, dokładnie przyszpilony różnym rodzajem szpilek, tutaj zaś sama świadomość, że każde z prezentowanych płócien mogłoby należeć do mnie, gdybym miał tylko pieniądze (już w myśli przyozdabiałem nimi mój pokój w Warszawie), warta była zachodu. Dlatego po jakimś czasie, gdy już mi mój antykwariusz z Brooklynu rozbudził wy- obraźnię opowieściami przysłowiowych historii o płótnach wielkich mistrzów sprzeda-nych „Hôtel Drouot” za bezcen, bo na nich się nie poznano, dużo dokładniej niż wprzó-dy począłem rozglądać się pośród owego chłamu zalegającego stertami co podrzędniej-sze sale, doszło do tego, że codziennie chodziłem tam myszkować! To, co wisi na ścia-nach, bardziej jest opatrzone, ślizgają się po nim oczy zbyt wielu amatorów, mój więc znajomy podsunął mi kiedyś pomysł, aby przeglądać teki; stoi ich zawsze niemało pod ścianami, wewnątrz znajdują się sztychy, rysunki, akwarele. Wiedziałem też skądinąd, że w ten sposób pewien były ziemianin z Ukrainy, w czasach międzywojennych trud-niąc się sprzedażą dzieł sztuki w Paryżu, wynajdywał rysunki z ubiegłego stulecia, sy-gnował je literami C.K.N. lub C.N., co uczyniwszy, natychmiast je sprzedawał znanemu historykowi (a memu dobremu znajomemu) jako prace Norwida, ogromna ta kolekcja przeszła po śmierci owego historyka do zbiorów Muzeum Narodowego w Warszawie i była tam nawet pokazana, wśród masy falsyfikatów odkryto kilka zaledwie autentyków, lecz to na marginesie. Począłem więc regularnie buszować w owych tekach, na których nabazgrano numery białą kredą, bo wszystko, co ona zawiera, licytuje się razem i warto sobie najpierw taki numer zapisać, aby się nie pomylić, teki bywają z wyglądu jedna-kowe. Systematyczność popłaca i dlatego nie należy się dziwić, że i ja coś odkryłem! Była to akwarela nieduża, ładna nawet, naklejona na sztywnym kartonie, znać najwyraźniej, że kiedyś oprawiona, a potem z tej oprawy wyrwana, nosiła podpis „Matisse”, łatwo więc sobie wystawić, jak mnie to podnieciło. Oczywiście udałem, że nie spostrzegłem niczego i szybko zawiązałem teczkę z powrotem na tasiemki, zrobiłem nawet gruby, splątany węzeł, starając się w czasie tych podejrzanych czynności zachować najzupeł-niej spokojny wyraz twarzy, a potem teczkę tę odstawiłem przykrywszy ją dokładnie kilkoma podobnymi. Następnie pobiegłem w te pędy do pierwszej z brzegu księgarni przy bulwarze Montmartre i tu się zaopatrzyłem w pocztówki – reprodukcje olejów i akwarel Matisse’a, a także w niewielki albumik rysunków tego wielkiego malarza, wró-ciłem cicho na salę (długo się szamotałem, nim rozwiązałem teczkę z pomocą scyzory-ka, ale byłem już pewien, że nikt mi w niej jeszcze nie grzebał), porównywałem podpi-sy: były pewne odmiany (dukt pisma w różnych epokach nie zawsze jest jednakowy), ale przecież był w albumiku jeden, który nie różnił się niczym od wyraźnego podpisu w prawym dolnym rogu mojego znaleziska, szybko zamknąłem teczkę robiąc tym razem dwa supły, a później nieznacznie ją wsunąłem za jakiś podły obraz w dużej gipsowej ramie oparty o podłogę. Najpierw więc pomyślałem: oryginalny Matisse na ścianie mego mieszkania w alei Waszyngtona (i jak go sobie oprawię), ale po zastanowieniu przy filiżance kawy – bo był to przecież okres, kiedy projektowałem coraz to nowe podróże – zdecydowałem go sprzedać i za to zrobić potem wyprawę do krajów tropikalnych. Zmieniwszy więc decy-zję, w moich teraz rojeniach myślałem przede wszystkim o nowojorskiej sali Parke-Barneta i którejś z jesiennych aukcji, licząc tutaj na pomoc antykwariusza z Brooklynu i jego utarte chody, zaproponowałbym mu może podział zyskami po połowie, lecz jedna-kowoż na razie nic mu nie chciałem mówić, aby mnie nie podkupił. I dalej: miałem na-wet na oku kogoś, kto mógłby mi przewieźć obrazek do Ameryki, pisał mi on niedaw-no, że przyleci do Europy w lipcu z żoną i trojgiem dzieci, a w sierpniu będzie wracał, jest rzeczą oczywistą, że wezmą lot czarterowy. Wyczytałem z karteczki przytwierdzonej białymi pluskiewkami do ogromnych po- dwoi, że licytacja odbędzie się tutaj pojutrze o drugiej po południu; przezorny, nie wy-chodziłem już z sali aż do jej zamknięcia wieczorem niby to bardzo sumiennie ogląda-jąc poszczególne obrazy, potem siedziałem na kanapce, ale choć przewijały się stale ko-rowody ciekawych, nikt jakoś wtedy nie odkrył schowanej przeze mnie teczki, lecz za to inne, te, które pozostały na miejscu, jak widziałem, niektórzy dosyć dokładnie prze-trząsali. Słabo spałem tej nocy, a zaraz z samego rana biegałem po muzeach (w Musée d’Art Moderne spędziłem trzy godziny), potem znów odwiedziłem te wszystkie galeryjki na lewym brzegu Sekwany, które trzymają Matisse’a: czasem mi się zdawało, że mój obra-zek to na pewno oryginał, a kiedy indziej znowu, że jest on sfałszowany, lecz z drugiej strony – podpis nie budził żadnych zastrzeżeń moim zdaniem. Ceny tych akwarelek, które oferowano, były na tym poziomie, że mógłbym łatwo od nich dostać zawrotu głowy. W godzinach popołudniowych pobiegłem oczywiście do „Hôtel Drouot” i tu mnie zdetonowało, bo moja sprytnie ukryta teczka nie dość, że stała na wierzchu, lecz była rozsupłana: najpewniej ktoś w niej szperał! Ukradkiem ją związałem, wsadziłem za ob-raz znowu. Nocą przygotowałem się moralnie do batalii, bo wyglądało na to, że będzie mnie ktoś podbijać, cena wywoławcza nie była wprawdzie duża (tylko sto nowych franków), ale nie dysponowałem przecież kapitałami, mogłem zapłacić najwyżej dwa, trzy razy więcej i to byłoby już nadzwyczaj nierozsądnym wyłomem w moim budżecie, pobiera-łem w tamtym czasie stypendium, a było jeszcze daleko do pierwszego. Nazajutrz rano sala nie była już dostępna dla zwykłych śmiertelników, ale ja już tam byłem, krążąc wokoło gmachu, usiadłem potem na kawie w „Le Royal Drouot”, licząc, że może wypatrzę kogoś, kto będzie mógł mnie wprowadzić. Istotnie, przydybałem pewnego antykwariusza z ulicy Cherche-Midi, choć znałem go od niedawna, nie od-mówił przysługi i wszedłem z nim tylną bramą, udawałem z początku, że mnie intere-sują kolekcje znaczków pocztowych i stare pistolety, lecz później wymknąłem się do jedenastej sali, obserwując uważnie, czy kto mojego obrazka nie przekłada przypadkiem z jednej teczki do drugiej, co – jak wiemy – się zdarza. O drugiej po południu tłum zainteresowanych już się zebrał pod drzwiami i kiedy je otworzono, wtargnął gwałtownie do wnętrza, by zająć lepsze miejsce, ktoś się nawet przewrócił i omal go nie stratowano. Znaczyłoby to – myślałem – że gra warta jest świeczki i licytacja może być bardzo ciekawa, wiadome mi bowiem były machinacje marszandów; by nie dopuścić do głosu jakiegoś amatora, który by im mógł zagrażać lub w głupi sposób popsuć planowany interes, gotowi są oni na wszystko: począwszy od pobicia czy (właśnie!) stratowania przez robienie sztucznego tłoku albo tak zwarty mur pleców, aby delikwent nie zobaczył przedmiotu, aż do przekupywania, jeśli wszystko zawiedzie. Co do mnie, dostałem w żołądek od niedużego pana w wysokim kapelusiku, chciał się on usadowić na pierwszej zaraz ławie tuż przed licytatorem, i to za każdą ce-nę. Nie wierzyłem oczom: toż to był przecież mój antykwariusz z Brooklynu! Albo mnie nie zauważył, lub udał, że mnie nie widzi, rozpychał się łokciami, a musiał być sporej siły i teraz dopiął swego, to znaczy usiadł w miejscu, dokąd bezwzględnie zmie-rzał, a ja, też znowu nie słabeusz, bez przerwy popychany, przycupnąłem gdzieś z tyłu na wyświeconej ławie. Zaczęto licytację: zachwalali, mesdames et messieurs, tres belles gravures, wrzesz-czeli jak się należy, przeciągle i nosowo, coraz to stukał młotek i zaraz rozpoczynali od nowa; trwało to dosyć długo, nim doszli do mojej teczki, bo miała wysoki numer (44), pociłem się raz po raz, zdenerwowany do najwyższego stopnia, bo przecież dziś po raz pierwszy wyszedłem na tej sali z roli obserwatora. Mój numer – mickiewiczowski! – przybliżał się jednakowoż konsekwentnie, powoli, wreszcie go wywołano. Lecz kiedy licytator uniósł do góry młotek, połysk kości słoniowej w tej króciuten-kiej chwili sprawił, że zrozumiałem: będzie podróż do Indii, jeśli wszystko się uda, zo-baczyłem kły słonia; kołysany rytmicznie jadę na jego grzbiecie przez tropikalną dżun-glę, siedząc wysoko na palankinie, moment to tylko trwało, bo nie był czas po temu, ce-na szybko skakała po pięć, po dziesięć franków (bo przy niewielkich sumach już się wtedy przyjęły franki nowe), lecz ja jeszcze czekałem. Nagle, przy dwustu, odezwał się mój znajomy antykwariusz z Brooklynu, podbił o dziesięć franków, przeczekał, podbił znowu, ale jego konkurent licytował niepewnie i odpadł po dwóch, trzech odezwaniach, wtedy ja się wyrwałem: Trois cents! – Trois cents, trois cents, trois cents, jak gdyby echo powtarzał nosowo krzykacz, a pomagał mu drugi: „No, kto z prawa, kto z lewa, piękne sztychy, obrazy”. – Trois cents dix – powiedział na to spokojnie mój znajomy z Brooklynu i wtedy zrozumiałem, że mnie przelicytuje. Tu wtrącił się ktoś trzeci i zaczął podbijać cenę, ostro się licytowali przez chwilę z moim znajomym, którego rolę przejęła po chwili pani w swoim już wieku i wielkim ka-peluszu, on zaś odchylił się nagle do tyłu po to, aby mi po rosyjsku powiedzieć niezbyt głośno, lecz na tyle wyraźnie że łatwo zrozumiałem: „Tam jest obrazek podpisany przez wielkiego malarza, warto zaryzykować”, krzyknąłem więc szybko „Siedemset!” i biłem się, zaperzony, z ową wiekową panią, nawet w owej chwili już nie zwróciłem uwagi na to, że mój antykwariusz siedzi zupełnie cicho. Na koniec zwyciężyłem i nawet się nie przyznam, ile mnie to kosztowało; zostałem po tej aferze goły, nie wziąłem pod uwagę, że jeszcze doliczają procenty od sprzedaży, a także, że należy się napiwek krzykaczowi, gdy ten później załatwia formalności zwią-zane z przysądzeniem przedmiotu, pisząc dokładnie imię, nazwisko i adres – do proto-kołu. Tymczasem mój znajomy, gdy tylko stuknął młotek, nie czekając na dalsze licyta-cje, szybko poderwał się z ławy, kiwnął mi tylko ręką i jął się przepychać ku wyjściu, podczas, gdy ja sądziłem, że zechce ze mną pomówić; pani w ogromnym kapeluszu też poszła jego śladem. Czekałem jeszcze z godzinę do zakończenia aukcji, a potem drugie tyle do czasu, kiedy mi teczkę wydano. Gorączkowo sprawdziłem: Matisse tkwił tam na swoim miejscu, jednak go nie pod- mieniono. Prócz tego stałem się właścicielem pewnej ilości sztychów i jeszcze jakiegoś dużego, niepięknego obrazu, który mi dołożono, wziąłem go tylko dla ramy, nierzadko zdarzają się tego rodzaju przedziwne niespodzianki, coś jak u nas słynna sprzedaż wią-zana. Za ostatnie pięć franków musiałem wziąć taksówkę, by to wszystko dowieźć jakoś do domu. Tutaj porównywałem tę moją akwarelę z innymi akwarelami, które figurowały na kartach przepięknie wydanych katalogów aukcji w Palais Galliera, mierzyłem wielkość kartonu (bo wartość obrazu oblicza się od punktu, czyli zależy ona po prostu od wymia-rów), oddając się coraz śmielej marzeniom o podróży do Indii, jak wyliczyłem, na po-dróż tę by starczyło. Raniuteńko, a nagle zrobiło się na dworze ciepło i zupełnie – mimo kwietnia – ma-jowo, ruszyłem, porządnie ubrany, na rue de Seine, trzymając pod pachą teczkę z moją najważniejszą zdobyczą. Wstąpiłem do paru galerii: oglądali uważnie, pewien stateczny marszand powiedział mi po chwili wnikliwej kontemplacji „– Nie wykluczam, że może to być oryginał”, czym wsadził mnie na słonia, a kiedy zawsze pytano o jego pochodze-nie, mówiłem: „spadek po zmarłej ciotce”, wiedziałem bowiem, że gdyby się dowie-dzieli o proweniencji prawdziwej (kupiony wczoraj na aukcji), przestaliby się obraz-kiem z punktu interesować. Ciągle liczyłem przecież na Parke-Barneta, tym się więc nie martwiłem, że żaden z marszandów jak dotąd nie wykazał najmniejszej chęci kupna, wizyty te traktowałem ja-ko wstępny rekonesans, jednak podbudowany ich zainteresowaniem tym śmielej już podążałem w kierunku Instytutu: na tyłach tego gmachu jakże znakomitego, także przy rue de Seine, wchodzi się do galerii, a ekspert, przemiła pani gdzieś koło pięćdziesiątki, urzęduje tam właśnie w pokoiku na lewo. Wchodzę, wyciągam obrazek z teczki, a ona, ledwo spojrzała, woła: „Kupił go pan wczoraj w „Hôtel Drouot”, numer czterdzieści cztery, jak dotąd wszystko dobrze, ale przecież Matisse nigdy nie używał tego typu papieru!” Zrozumiałem: wyrok został wydany; żegnając się z Indiami, chciałem już się zabie-rać, lecz moja pani ekspert wzięła obrazek do ręki, uważnie go badała: „A jednak, pro-szę bardzo, całkiem dobrze zrobiony, gdyby nie ten papier, mógłby być śmiało Matis-se’em czy Marquetem z fauvistycznego okresu, pozwoli pan, że go jeszcze zobaczę z drugiej strony”, uważnie, bardzo powoli oddzierała kartonik, na który akwarelka została naklejona, skończyła: „Widzi pan, miałam rację, jest tu podpis Marqueta” – pokazała paznokciem i pokiwała głową: podpis Marqueta przy lewym dolnym rogu wyraźny, ołówkowy, istotnie, w okresie fauvistycznym był przyjacielem Matisse’a i razem malo-wali w tej samej nawet pracowni i w takim samym stylu, spojrzałem na panią ekspert z nikłą jednak nadzieją, lecz ironiczny półuśmiech nie pozostawiał i cienia wątpliwości, widać falsyfikator zmienił swoją decyzję i tym się podwójnie skompromitował. Teraz, wracając autobusem do domu, jąłem się zastanawiać nad mym znajomym z Brooklynu, dlaczegóż on najwyraźniej zachęcał mnie do kupna fałszywej akwareli, ob-róciwszy się nawet, choć mnie niby nie widział? Dlaczego sam się wycofał z licytacji w połowie? A pani w kapeluszu? Spotykałem go nadal, zaglądając na obiad do „Foyer des Artistes”, ale w rozmowie nigdy nie wrócił do tego epizodu. Aukcji odwiedzać dalej nie miałem chęci ni czasu, drażniłby mnie sam widok młotka z kości słoniowej, stuk jego uderzenia, wziąłem się ostro do jakiejś dorywczej pracy zarobkowej, prócz tego prowadziłem badania naukowe. Na cara Simeona Pociąg stanął na którymś z dalszych peronów; zmierzając ku wyjściu, przeszedłem jedne, drugie i trzecie tory uważając na boki: manewrowała tam samotna lokomotywa. Dworzec w Sofii podobny jest do polskich dworców w dawnym zaborze rosyjskim: długi budynek mieszczący poczekalnię, składy, magazyny. Poranek był letni, sierpnio-wy, ale tak zamglony, że Sofia wydawała się miastem rozłożonym na równinie. Przed budynkiem stacyjnym, jeszcze mniej okazałym od frontu, zakręcało lawirując kilka samochodów marki pobieda albo warszawa; postój taksówek był dalej, po drugiej stronie skweru, z dyspozytorem wypisującym adres żądany i nazwisko klienta; okazało się, gdy ruszyliśmy wreszcie, że ulica cara Simeona jest bardzo blisko, zaledwie dwa przystanki tramwajowe od kolei, w dzielnicy małych domków stojących pośród ogród-ków, niewysokich kamieniczek, parterowych albo piętrowych; uliczka podmiejska, ale tak wygląda Sofia poza ścisłym centrum miasta. Sporządziwszy rachunek przez kalkę, taksówkarz dał mi jego oryginał i szybko zawrócił, zapewne do dyspozytora; zabrałem swoje bagaże, dość ciężką torbę i teczkę, wszedłem na podwórko, sprawdziwszy do-kładnie, czy jest to istotnie numer domu który miałem zapisany. Zamknięte – z prawej strony – ogrodem (na siatce pięło się wino z dużymi winogronami) miało – po lewej – podłużny niski baraczek, skąd dochodziły stukania i ciche rozmowy, dopiero w głębi stał domek na podmurowaniu, jakie budują w Rumunii i Bułgarii (ku drzwiom prowa-dziły schodki z żelazną poręczą). Od tyłu było drugie podwórko – na trochę niższym poziomie – i stamtąd wejście do sutereny, w głębi zaś tego podwórka stał jeszcze jeden domek, skromniejszy, również parterowy. Wedle opisu, jaki miałem w notesie, Eliza-weta Georgijewa mieszkała na wysokim parterze (przy schodkach) domu pierwszego z kolei; oba okna mieszkania były otwarte, ale nikt nie odpowiadał na moje dzwonki i pukania przez dobre dziesięć minut, wołałem także na próżno. Wtedy dopiero z okna baraczka wychyliła się ciekawska głowa w okrągłych okula- rach, podszedłem ku niej; wewnątrz, jak wszędzie w Bułgarii, przy długich stołach sie-dzieli – naprzeciw siebie – rzemieślnicy. Byli to szewcy, chyba kilkunastu; stukali młoteczkami i cicho rozmawiali. Spytałem tego, który wychylił głowę, czy nie wie przypadkiem, co się dzieje z Elizawetą Georgijewą, lecz nic mi nie mógł powiedzieć; spytał sąsiada, ten ją widział dziś rano, następny znów mówił, że słyszał, jakoby wyje-chała parę dni temu na wieś, inni nic nie słyszeli ani jej nie widzieli, niektórzy jednak słyszeli o jej wyjeździe, wreszcie któryś zapytał, kto to taki ta Elizaweta Georgijewa; gdy mu wytłumaczono, dziwił się, bo nie wiedział, że taka mieszka w tym domu, nigdy jej nie oglądał, mimo że już trzy lata pracuje tutaj w spółdzielni. Zostało drugie podwórko, leżące dwa stopnie niżej; zszedłem stąd do sutereny i ci-cho zapukałem. Wyszła natychmiast kobieta lat chyba siedemdziesięciu, ruchliwa i czarniawa, o szpakowatych włosach, i rozpoczęła od tego, że całą noc spać jej nie dała, wołała pić i pić, jeśli tak będzie dłużej, chyba w końcu zwariuje, nic już nie może robić, wcale nie sypia po nocach, ciągle babka i babka. Spytałem: „Jaka babka?” „Jaka? A moja babka, to matka mojej matki, ma już sto siedem lat, tak mnie głowa od tego boli (wchodziliśmy po schodkach), pyta pan, czy jest Georgijewa, a skąd ja to mogę wie-dzieć, może jest, a może jej nie ma, jeśli pan pukał i wołał, to pewno nie ma jej w domu, często zostawia okna pootwierane, nikt tu nic nie ukradnie, wiedzą, że ja tu jestem i szewcy w spółdzielni pracują.” Wyniosła mi potem składane krzesło schowane w załomie werandy i poprosiła, abym usiadł, zaczekał, niedługo powinna nadejść; obserwowałem wianki podłużnego pieprzowca zawieszone na gwoździach wbitych w bieloną ścianę; strąki papryki, jakby ulepione z żółtego wosku, dostawały gwałtownych rumieńców. Leciwa Luba Iwanowa (powiedziała mi zaraz, że tak ją nazywają) za chwilę znowu się pojawiła, wydobywszy się z dołu; miała teraz w fartuchu łuskaną kukurydzę, podsypywała ją kurze uwiązanej za nogę na bardzo długim sznurku, by mogła spacerować; dziobała raz za razem. Iwa-nowa, kucnąwszy, dawała ziarno z dłoni, mamrocząc pieszczotliwie („moja kurica-plewica”), wzięła ją na kolana i całowała w grzebień, zachłannie go chwytając zapa-dłymi wargami (kura na to istotnie odpowiadała przeciągłym pokokiwaniem). Tymczasem robiło się dosyć późno, dochodziła dziesiąta, poprosiłem Lubę Iwanową, by wzięła moje rzeczy na razie do sutereny. Po to właściwie chciałem widzieć się z Georgijewą, aby zostawić bagaże, a przy okazji zapytać, czy nie zna jakiego adresu, gdzie można kupić kożuch, jednocześnie przekazać pozdrowienia z Paryża od pewnego Bułgara, który mnie o to prosił przed blisko pięcioma laty, spotkany u znajomych: jeśli-bym był kiedy w Sofii, ma tam dawną znajomą, woli do niej nie pisać, a chce dać do-wód pamięci. Pojechałem tramwajem na ulicę chana Asparucha (coś widać pomyliłem, bo się py- tałem na rogu o ulicę cara Asparucha, lecz mi wyjaśnił przechodzień, że był on jeszcze chanem). Mgiełka się przerzedziła i teraz masyw Witoszy dominował nad miastem, u zbiegu marszałka Tołbuchina i generała Skobielewa odsłonił się zupełnie. Tam właśnie wysiadłem, aby załatwić sprawę (po prostu oddać paczuszkę); wracałem już inną drogą, ulicą grafa Ignatiewa, chciałem bowiem obejrzeć mały antykwariacik (kliteczka za wi-tryną, ulokowana w obszernej bramie domu); wschodnie miedziane wyroby, stare i nie-dawnej roboty, były tu jednak drogie, nie kupiłem nic i wróciłem pieszo na cara Sime-ona. Szewcy ciągle stukali prawie w zupełnym milczeniu, kilkanaście młoteczków po-pukiwało w ciszy. Elizawety nie było, lecz wyszła z dołu Luba Iwanowa, odprawiając misterium karmienia swojej kuricy (znów całowała ją w grzebień), radziła, bym usiadł i czekał, na obiad powinna wrócić, inaczej okna byłyby pozamykane; szewcy o piątej wychodzą i wtedy pierwsze podwórko zostaje bez opieki. Przysiadłem na murku, w cieniu; niebo było błękitne i słońce, bardzo ostre, uderzało do głowy. Wziąłem się do przewodników i studiowałem je pilnie dobre piętnaście mi-nut, gdy kura zagdakała nagle i przeraźliwie: z dwu stopni między podwórzami zwalił się jakiś grubas, który, jak to widziałem przed chwilą kątem oka, przechodził dosyć chyżo; podnosił się właśnie z ziemi na drugim, niższym poziomie i zaczął głośno prze-klinać (kobieta, pewno żona, widać zupełnie głucha, trzepała w głębi plecak, zwrócona w drugą stronę, jakby nic się nie stało), wybiegła Iwanowa, bo zawiniła kura, odeszła za daleko i sznurek, naprężony i przeciągnięty w poprzek, spowodował wypadek. Ptaszy-sko, wystraszone, stało wciąż nieruchomo z nogą odgiętą do tyłu, z opuszczonymi skrzydłami i wpółotwartym dziobem. Poszedłem znów na miasto; nie tak daleko nawet, na Andreja Zdanowa, był drugi antykwariacik, dużo tańszy niż tamten na grafa Ignatiewa. Kupiłem za dziesięć lewów srebrny naszyjnik kobiecy wysadzany czterema sztucznymi kamieniami, powycierane szkiełka ujęte były w grube bizantyńskie oprawy (w dole pobrzękiwały cztery blaszane wisiorki), oraz sporą, miedzianą, zdobioną kadzielnicę (a może lampkę oliwną), także z małymi blaszkami, u góry zaś łańcuszki przytrzymujące naczynie złączone były pier-ścieniem do wkładania na palec. Wypadało zjeść obiad: zaraz na Christo Botewa znala-złem jadłodajnię dla ludzi z okolicy, gdzie wydałem dosłownie kilkadziesiąt stotinek. Podający zapytał: „czy z chlebem?”, gdy potaknąłem, przyniósł podłużny bochenek po-krajany na pajdy (ale widziałem, że inni mieli chleb ze sobą, kosztuje to dużo taniej i jest zupełnie przyjęte), postawił mi potem zupę z pływającą fasolą i talerz smacznych jarzyn: paprykę, bakłażany, pomidory z cebulą. Na koniec wziąłem kawę parzoną po turecku. Dopiero po obiedzie zwiedziłem dokładniej śródmieście, cerkwie, muzeum sztuki, chodziłem po ulicach, gdzie często za witrynami widzi się rzemieślników: szewców, krawców, panienki, które szyją bieliznę lub nawlekają paciorki (siedzą naprzeciw siebie ciasno przy długich stołach, można łatwo z ulicy obserwować ich pracę), wróciłem koło szóstej. W baraku, istotnie, nie było już nikogo, lecz nic się nie zmieniło; poszedłem więc do autobusu, przed Ministerstwo Rolnictwa, by wjechać na Witoszę: aż godzinę trwa podróż do miejsca Kopytoto krętymi serpentynami po zalesionym zboczu, zdoła-łem jednak tam dotrzeć przed samym zachodem słońca. Z tarasu widać dokładnie całą szeroką dolinę między pasmami gór, miasto zajmuje niewielką jej powierzchnię, za to poszczególne grzbiety, bliższe i dalsze przenikające się zębate szczyty, dziwnie poprze-świetlane, ginęły o tej porze w różnych odcieniach fioletów i szarości. O godzinie dziewiątej przyjechałem z powrotem na cara Simeona. W oknach Geor- gijewej, ciągle szeroko otwartych, było zupełnie ciemno, zszedłem więc do sutereny i cicho zapukałem. W łóżku, poobkładana dużymi poduszkami, siedziała stuletnia babka, nie zwróciła na mnie uwagi, patrzała w bok trzymając kubek za ucho. „Znowu się za-cznie od początku – powiedziała jej wnuczka, wychodząc zza kotary – niech tylko się położy, to zaraz pić i pić, tak całymi nocami, na pewno i dzisiaj znowu oka mi zmrużyć nie da. Pierwszego męża straciła jeszcze pod jarzmem tureckim, zarąbali go w górach, ale to nie był mój dziadek, mój umarł za Ferdynanda, a po nim miała trzeciego.” Wy-szliśmy na podwórze i tu mi opowiedziała, że koło siódmej on przyszedł i dała mu moje rzeczy. Spytałem: „Kto taki przyszedł?” „Kto taki? Syn Georgijewej, i zabrał rzeczy do domu”. Spytałem: „A teraz jest u siebie?” „U siebie? Nie ma go, wyszedł i wszystko pozamykał.” Spytałem: „A kiedy wróci?” „Tego mi nie powiedział, ale on wraca późno, słyszę go czasem nad ranem, często nie wraca wcale.” Poradziła mi w końcu, żebym usiadł w altance, w głębi małego ogrodu, zaprowadziła mnie do niej. Pociąg odchodził z Sofii piętnaście po dziesiątej, nie mogłem w żaden sposób tu zanocować, nazajutrz koło południa odlatywałem z Warny do Warszawy, mowy nawet nie było o przesunięciu bi-letu. Księżyc świecił już jasno, padał na liście wina nieruchomymi plamami, pachniało lekko olejem, było ciepło i cicho. W gąszczu wisiały duże zielone winogrona, skubałem je i jadłem, choć były kwaśnawe, nie całkiem jeszcze dojrzałe. Po półgodzinie ruszyłem się jednak z mojej ławeczki, trzeba było coś robić; zszedłem do Iwanowej. Słyszała wi-dać kroki po nadpróchniałych schodach, bo wyszła mi naprzeciw. „Umarła – powie-działa – jak pan tam siedział w altance, położyła się, westchnęła ze trzy razy i zaraz po-tem umarła. Jutro po niej popłaczę, jak rano przyjdą szewcy, teraz nie mam dla kogo, a pan musi wziąć rzeczy, zdąży pan jeszcze na pociąg.” Podstawiliśmy krzesło pod okno Elizawety (było ciągle otwarte), stara wdrapała się na nie, lecz nie dostała futryny, musiałem ją podsadzać. Sam stałem na krzesełku, trzy-mając ją za suche i chropowate stopy, nie była wcale lekka, przechyliła się zaraz cała na drugą stronę i wyciągnęła torbę, ostrożnie zeszła na ziemię. Aby wydobyć teczkę, mu-siała jednak wdrapywać się po raz drugi; na moje szczęście też stała pod parapetem. Wielki romans w Bucharze Po przylocie do Samarkandy stanąłem oczywiście w hotelu „Samarkand”, tam bo-wiem mieści się przedstawicielstwo „Inturista”, podobnie jak w Taszkiencie imponują- cy hotel tego przedsiębiorstwa, gdzie stają cudzoziemcy, nazywa się również tak samo jak miasto, „Taszkient”; ale nie jest to tak ścisłą regułą, jak by się mogło zdawać, na przykład choćby w Omsku hotel „Inturista’’ nazywa się „Sibir’’, również w Nowosybir-sku nazywa się on „Sibir”, a w Ałma-Ata po prostu „Kazachstan”. Wracam do Samarkandy: jest tu jeszcze hotel „Szark”, przyzwoity na oko, stojący na skrzyżowaniu dróg, naprzeciwko cmentarza, przy szosie do Taszkientu, tu się ona roz-widla prowadząc (nieco na prawo) do lotniska oraz ku południowi w kierunku zespołu zabytków z okresu Timuridów, słynnego Szach-i-Zinda, trzeba zejść niezbyt głębokim wąwozem paręset metrów niżej, aby zobaczyć z daleka turkusowe kopuły; jest wreszcie trzeci hotel, „Registan”, gdzie zjadłem raz kolację (na estradzie przygrywa orkiestra Cyganów krymskich), ale tamtejszą kuchnią nie byłem zachwycony. Nie gustowałem też, przyznam, w kuchni hotelu „Samarkand”, choć byłem na nią zdany: dostałem tutaj pokój na drugim piętrze, w cenie trzech rubli za dobę, z balkonem i dwoma żelaznymi łóżkami, wybrałem łóżko prawe. Porządnie pościelone, miało na pluszowej kapie koloru pąsowego poduszkę tak po- stawioną, aby jeden z jej rogów sterczał ku górze, i na to dopiero zarzucono firaneczkę jakby, niedużą, lecz ładnie wyhaftowaną. Po piętrach rozstawiono meble w białych pokrowcach (takich samych, jakie łatwo zobaczyć na reprodukcjach słynnego obrazu Smolny Izaaka Brodskiego), siedziały tu dyżurne, także wszystkie chodniki na schodach i korytarzach chronione były lnianymi płachtami od zniszczenia. Dzień był upalny i słoneczny (początek października), choć w Taszkiencie padało, kiedy wylatywałem stamtąd rano, a potem, nad Głodnym Stepem (coraz to błyskającym prostymi kanałami), zaczęło się przejaśniać; widziałem całkiem dokładnie zupełnie martwe góry z wyschniętymi rzekami. Po chwili dotknąwszy ziemi, porządnych jej wy-bojów na pasie startowym, wzbiliśmy tumany kurzu (kiedy samolot stanął przed budyn-kiem lotniska, spojrzałem przez okienko: powoli opadały), ale już ładna panienka z ob-sługi cudzoziemców (jaśniutka Rosjaneczka, wdzięcznie się poruszała) czekająca u schodków (trzymała wąską karteczkę, jak sądzę, pewno depeszę z danymi o mojej oso-bie, bo wszystko dokładnie wiedziała) znalazła mi taksówkę i z trzema pasażerami, któ-rzy się przyłączyli, ruszyliśmy ku miastu. Widziałem przelotnie w drodze ogromne rozwalisko meczetu Bibi-Chanym z okresu Tamerlana oraz potężne słupy w zespole Registanu odchylone od pionu po trzęsieniach ziemi; kopuły medresy Szer-Dor niby zawoje turbanów (świeżo restaurowane) błyszczały polewami tonacji turkusowej łączo-nej z żółtym, zielonym i ciemnogranatowym. Wjechaliśmy Bulwarem Gorkiego do nowej dzielnicy, skręciliśmy w Sowiecką, tutaj wysiadłem przed wejściem do hotelu, kierowca jechał dalej z innymi pasażerami, zdaje się, że na dworzec. Ulica Sowiecka, szeroka, zabudowana nisko, jest wysadzona gęsto drzewami karagacz (znałem je z Ałma-Aty: mają listowie wąskie, pokręcone konary, pnie wyglądają jak korzeń, a rosną prawie bez wody), spostrzegłem, że chodzi tędy co chwila autobus numer jeden z wywieszką „Wokzał – Rynok”. Już od razu w recepcji hotelu „Samarkand” spostrzegłem pewną młodą dziewczynę, bo kiedy załatwiałem formalności związane z przybyciem, schodziła ze schodów. Uz-beczka, lecz niezupełna, co było widać już na pierwszy rzut oka, zapewne owoc mał-żeństwa, jakich ostatnio coraz więcej zawiera się w Azji środkowej, to znaczy ojciec jej musiał być Rosjaninem, a matka miejscowa, odwrotna sytuacja przydarza się tak rzad-ko, że ją już z góry wykluczyłem. Uroda takich dziewczątek mieszanych bije moim zdaniem na głowę zarówno piękności zupełnie skośnookie, widziałem ich wiele na szlakach moich podróży, począwszy od Kraju Ałtajskiego, skończywszy na Turkmenii, jak – z drugiej strony – dość już opatrzoną urodę jasnych Słowianek. Dziewczyna była, jak Uzbeczki, nieduża, czarnowłosa, miała brązową bluzkę przetkaną złotą nicią i w owej chwili, gdy stałem przy ladzie, wypisując bukwami kartkę zameldowania, a ona oddawała klucz od swego numeru, sama o tym nie wiedząc nadawała jakiegoś sensu erotycznego mojej wyprawie do całej Azji środkowej! Jak do tej pory, nie miałem żad-nych przygód w tej podróży z początku naukowej, a potem dalej mnie pchała zwykła ciekawość świata, a chociaż po hotelach zdarzały mi się telefony od nie znanych mi ko-biet, mówiących podławo po angielsku, nigdy jednak nie skorzystałem z ich propozycji spotkania. Po chwili znalazłem się w restauracji na parterze. Sala nie nazbyt duża (kilkanaście stolików) przedzielona jest pośrodku czterema kolumnami, na podium dla orkiestry stoi fortepian zawsze przykryty pokrowcem, zapewne używany rzadko; melodie brzęczą z głośników: wiele tutejszych, wschodnich (piszczałki z bębenkami), lecz była i płyta francuska puszczana (regularnie) co cztery płyty miejscowe. Spostrzegłem wycieczkę Niemców; poznałem ich od razu, bo tak się składało, że spotykałem tę grupę na mojej drodze nieraz, już w Ałma-Ata zwróciłem na nich uwagę, choćby dlatego że przed każdym posiłkiem mówili sobie: „Mahlzeit”, a gdy który się spóźnił i wypowiedział to słowo, odpowiadali chórem. Widziałem ich jadających w hotelu „Taszkient” w Taszkiencie, a teraz w Samarkandzie, w hotelu „Samarkand”, byli w połowie obiadu. Chciałem i ja coś przekąsić, ale przykrytych białymi obrusami kilku wolnych stolików bardzo skutecznie broniły szklane tabliczki, produkowane, jak myślę, seryjnie (wszędzie je spotykałem), podparte listewkami, aby stały pionowo: niebieskie litery głosiły, że się nie obsługuje; stolik, który pozostał tak był szczelnie obsadzony, że stałem dobry kęs czasu za plecami jedzących, aż zaganiana kelnerka zdjęła w przelocie tabliczkę z sąsiedniego stolika, znak, że już go może w drodze wyjątku obsłużyć. Zjadł-szy co było (langet), wsiadłem od razu do autobusu z napisem „Wokzał – Rynok” i roz- począłem zwiedzanie. Dojeżdżał on do rozwaliska meczetu Bibi-Chanym, tutaj jest Kołchoznyj Bazar, gdzie, mimo popołudnia, było całkiem ruchliwie. Uzbecy, zwykle z bródkami, w cha-łatach pikowanych (zwą je czapanami) a sięgających niewiele za kolana, rozciętych nie-co po bokach, ciemnych lub czarnych (bywają ze złotą nicią, zdarzały się również w pa-sy jasnoliliowe, seledynowe i białe, z tym że rękawy czapanów mają pasy poprzeczne, a nie, jak u nas, podłużne, od barku w kierunku dłoni), sprzedawali owoce. Na głowach zawoje (różne pośrednie stadia od czerni do bieli, lecz także kolorowe: zielone, poma-rańczowe), a z nich na czubku głowy wystawały czapeczki – tiubetiejki (tak je nazwali Rosjanie, Uzbecy zwą je: tupy, z akcentem na ipsylonie). Wyhaftowany wzorek – na czarnym białą nicią – musi mieć jakieś znaczenie, bo, jednakowy u wszystkich, przy-pomina kijankę lub plemnik z dużą głową, leciutko zaokrąglony, na każdej tiubetiejce czworokątnego kształtu (składa się, jak nasz biret), powtarza się cztery razy. Było bardzo gorąco i wielu sprzedawców, ukucnąwszy, zarzucało poły czapanów na ramiona, podszewki są z materii w kwiatki albo malutkie groszki, i wtedy można zoba-czyć, że wielu z nich nosi po kilka nawet bielboków, czyli pasów, każdy innego koloru (potem dowiedziałem się, że w dawnych czasach każdy pas oznaczał żonę, miewali czę-sto po cztery, dziś to bywa dość rzadko i nie jest oficjalne, ale przecież się zdarza). No-sili noże przy bokach, zwykle w czerwonych pochewkach, obuci zaś w iczigi, to znaczy miękkie buty z długimi cholewami, na nich zawsze kalosze, bowiem podeszwy iczigów, zrobione z miękkiej skóry, przystosowane są tylko do chodzenia po domu lub meczecie, gdzie leżą dywany. Twarze mnie fascynowały: niby spod ciemnej gwiazdy, z wąsami ku dołowi (starsi nosili brody), niesłychanie surowe, a wszystko porządni ludzie pracujący w kołchozach. Sprzedawali kolosalnych rozmiarów arbuzy, zielone kuliste i żółte lekko wydłużone, o białym miąższu, jakie widywałem w Maroku i oazach na pustyni Saharze, soczyste wi-nogrona najprzeróżniejszych odmian, granaty, maleńkie jabłuszka górskie, ziemniaki, cebulę, wschodnie przyprawy, a kilku staruszków pod murem rozłożyło na ziemi niedu-że groszkowate tykwy, żółte albo brunatne, ozdobione wzorami, przecierali je szmatką, aby błyszczały (kurz stale tu osiada), kupiłem dwie sztuki: były to tabakierki na miej-scową tabaczkę, zieloną, sproszkowaną, którą się żuje, lecz tego mi nie powiedziano, zażyłem i kichałem. Wielu z Uzbeków kryło coś po zanadrzach: chowali przepióreczki za połami czapa- nów, maleńkie i bystre ptaszki, zamykali je w dłoniach, chuchali, zbierali się po kilku i jakoś w te ptaszki grali, zajadle się kłócili i zaczynali od nowa, ale nie udało mi się zro-zumieć, na czym ta gra polega. Kobiety okutane w materie pomarańczowe bądź jaskra-wo czerwone, fioletowe, zielone, spod tego nieodmiennie wystają hajdawery. Towary, które kupiły lub może sprzedawały, nosiły na głowach owinięte w pasiaste tkaniny, zawsze małe dzieciaki plątały im się przy nogach bufiasto poubierane, w szerokich majtadałach. Młode dziewczyny były mniej poowijane, nosiły luźne sukienki w zygza-kowate wzory odwiecznych tutejszych jedwabi; im także szarawarki (z tych samych materiałów) porządnie wystawały. Chodziłem między tym wszystkim, jak zwykle, z aparatami fotograficznymi (dużym niemieckim i małą retiną), tu i ówdzie przymierzałem się to jednym, a to drugim, pstry-kałem, dopóki mnie nie speszył pewien brodaty starzec (sprzedawał miotły), przyglądał mi się spod czarnego turbanu długo i tak nieustępliwie, że odszedłem przezornie w dru-gi koniec bazaru. Tutaj podeszła do mnie od razu zupełnie młoda wróżka w cygańskim typie, lecz to była Serbka jak mi się przedstawiła (podobno wywodzą się oni z Iranu) poprosiła najsamprzód o kopiejeczki dla dziecka (plątało się jej przy nogach) i, spoj-rzawszy na szkiełko stłuczonego lusterka, rozpoczęła wróżenie. Prosiła, bym dał jej igłę; nie miałem, wyjęła swoją (nosiła ze dwa tuziny wpięte w jaskrawą odzież), kazała mi ją zamknąć w dłoni, żeby sczerniała, ale spostrzegłem w tej chwili młodego czło-wieka, stanął pół kroku od nas i patrzał z bezwzględnością, nie mówiąc ani słowa. Moja Serbianka znikła (zostałem z igłą w dłoniach, lecz była całkiem biała) i wtedy zauwa-żyłem na ramieniu młodzieńca opaskę porządkowego: była czerwona, z napisami. Koło piątej poczułem się głodnawy po niedużym langecie zjedzonym w restauracji hotelu „Samarkand”, a tymczasem obok, w pawilonie wzniesionym na podmurówce powyżej poziomu bazaru, ludzie coś zajadali. Wszedłem na górę po schodkach od stro-ny rozwaliska meczetu Bibi-Chanym, dolatywały wonie miło pachnące swądem: zna-łem dobrze ten zapach z Taszkientu, kilku chłopaków uwijało się w kitlach przy po-dłużnych blaszanych rynienkach. Myślałem, że pieką szaszłyk na szpikulcach, ale się okazało, że jest to lula-kebab, czyli coś zbliżonego, mięso siekane zmieszane z pomido-rami, pieprzem i przyprawami, a obtoczone mąką; można tu było także zamówić uzbec-ką zupę: szarpa, zawiesiste jedzenie złożone z kartofli, marchwi, kawałków baraniny, cebuli, pieprzu, czosnku i korzeni. Już miałem ją zamówić, ale mi ów dyżurny z opaską na ramieniu (także wdrapał się na górę od strony rozwaliska meczetu Bibi-Chanym) po-radził, abym lepiej poszedł do restauracji „Szark”, gdzie zjem i smaczniej, i lepiej. Usłuchałem jego rady i wcale nie żałowałem, po pierwsze, to naprzeciw bazaru, po dru-gie, odkryłem dzięki niemu, że kuchnię tu mają najlepszą w Samarkandzie: autentyczne szaszłyki, a nie siekane lula-kebaby, miękkie i duże kawały wonnej baraniny nadzianej na rożenek, w cenie zaledwie trzynastu kopiejek za pałeczkę skropioną winnym octem i posypaną obrączkami cebuli o odcieniu fioletoworóżowym. W restauracji „Szark” o tej porze pustawo: mężczyźni siedzieli w tiubetiejkach (nig-dy ich nie zdejmują w zamkniętych pomieszczeniach, przeciwnie, nakładają je nawet do spożycia posiłku, jak nakazuje tradycja mahometan), właśnie weszli dwaj starcy o wspaniałych obliczach, ściągnęli z głów zawoje i zostawili je w szatni (z napisem: obo-wiązkowa), a wyciągnąwszy z kieszeni czapanów czapeczki czarne, z lśniącego mate-riału i ręcznie haftowane, włożyli na łysiny. Słońce stało nisko, gdy wychodziłem stąd najedzony, czerwieniejąca tarcza schylała się nad wpół wykruszoną kopułą wielkiego rozwaliska meczetu Bibi- Chanym, posze-dłem do tych ruin i tu niespodziewanie natknąłem się na dziewczynę z hotelu, nie było jednak mowy, abym się do niej zbliżył, bo była w towarzystwie jeszcze drugiej dziew-czyny, o kolosalnych wymiarach i nawet ładnej głowie, oraz młodego przystojnego człowieka, Rosjanina; zachód słońca, padające przez szpary czerwonawe refleksy pod-kreślały oryginalność jej azjatycko-europejskiej twarzy. Lecz gdy oni wracali, zapewne do hotelu, ja wypuściłem się jeszcze w labirynt wą-skich uliczek, kręciły się wśród ślepych murów uzbeckich zabudowań skierowanych do wewnątrz (tak jak arabskie domy w Marrakeszu czy Fezie), biegły za mną dzieciaki pytając: „diadia, iz kakowo wy goroda?”, nudziły o znaczki pocztowe, a co starsze wo-łały nawet uprzejmie: „Gutentag”, pokazując mi drogę w kierunku urwiska skarpy, skąd za niezbyt głębokim wąwozem ciągnie się na stoku teren odwiecznego cmentarza, a na nim stoi zespół mauzoleów: grobowce Timuridów jaśniały jeszcze w słońcu glazurą turkusowych kopułek porosłych z wierzchu trawą, co dojrzeć łatwo, gdy się podejdzie bliżej, zbierałem do kieszeni kawałeczki kruszejącej emalii, liczącej pół tysiąclecia, aby je wziąć do Warszawy, spadają z góry i leżą dookoła. Okrągłe bębny wspierające ko-puły z wersetami Koranu prostymi jak cięcia szabel odbijały promienie, ale po chwili wszystko zaczęło przygasać. Dalsze mauzolea wznoszone coraz wyżej, przykryte ko- pułami o sękatym profilu lub – u nasady – nieznacznie powydymane albo znów wy- smuklone podłużnym żeberkowaniem, zamykały się –. na szczycie – ciemniejącą syl- wetą meczetu Kussana-ibn-Abbasa. Porozmawiałem z mułłą, stale pilnuje grobowca te-go świętego, krewnego Mahometa, który mieszkał tutaj w jaskini, ściągali do niego lu-dzie słuchać jego kazań i nawracać się: skończywszy ostatnie kazanie, zdjął własną głowę z szyi i – trzymając ją pod pachą – zstąpił do wnętrza jamy, gdzie podobno, we-dle wierzeń, do dziś żyje. Wracałem szarą godziną płytkim wąwozem w kierunku rozwaliska meczetu Bibi- Chanym, by tutaj wsiąść do autobusu z napisem „Wokzał – Rynok”; zauważyłem, że za szybą dzielącą szofera od pasażerów (w miejscu, gdzie w takim Paryżu bywają reklamy „Pschitta” czy wody „Contrexeville”) wisi gazetka „Zając”. Wiedziałem, co to takiego, po raz pierwszy spostrzegłem ją w Semipałatyńsku przed paru tygodniami: w ten spo-sób piętnuje się tutaj gapowiczów, podobnie bowiem jak w Polsce tramwaje i autobusy często są bez konduktorów, lecz wiszą automaty dla samoobsługi, inne jednak niż u nas, gdzie trzeba wykupywać bilety w kioskach „Ruchu”, myślę, że nieco dalej tam sięga zaufanie. Każdy, wsiadając, wrzuca po parę kopiejek (zależnie od miejscowości: trzy, pięć kopiejek lub cztery) do niedużej skrzyneczki (gdzie przez wygięte szkło widać, jak podskakują na blaszce, aż ta się w końcu odchyli i pochłonie monety), pasażer zaś od-dziera bilet z długiego zwoju. Otóż w „Zającu” wywieszane są zdjęcia nieuczciwych podróżnych, którzy zostali złapani bez biletu: mają miny głupawe, nierzadko zawsty-dzone (nie spotkałem bezczelnej), ale najczęściej po prostu niewyraźne, bowiem pod fotografią podają imię, otczestwo, nazwisko, gdzie pracuje, na jakim stanowisku; tutaj było ich pięciu: Anna Iwanowna Nieledina, Muchtar B. Abdurachimow, Hawryło Stie-panowicz Kieruczenko, Irgasz B. Pułatchadziajew, Wasilij Siergiejewicz Babin. W hotelu „Samarkand” wieczorem zrobiło się pustawo. Niemcy już wyjechali przez Duszanbe do Moskwy, na dole, w restauracji, gdzie zamówiłem herbatę i kilka buter-brotów przy sąsiednim stoliku rozmawiały dwie damy: Angielka, dość młoda, szczupła, z wychudzonymi rękami i zmiętoszoną cerą, pokazywała Włoszce lat około czterdziestu (ale o wielkiej urodzie: nosiła prawdziwe perły i piękną bransoletę złożoną ze złotych monet starożytnej epoki, którymi pobrzękiwała) fotografie rodzinne, czyli białego pie-ska i siebie obok niego, a potem męża, pieska i siebie na balkonie. Kilka słów o dziewczynie: kiedy wróciłem, minąłem ją na schodach, miała na sobie płaszczyk z ciemnego ortalionu. Teraz znów, gdy po zjedzeniu wracałem do siebie na górę, wychodziła z pokoju naprzeciw mego numeru. Z balkonu miałem widok na Park Otdycha: naprzeciw karuzele i duże koło młyńskie do zabawy dla dzieciarni, wieczorem wszystko oświetlono barwnymi lampionami. Park jest bardzo obszerny, z pawilonami, herbaciarnią na wodzie, kinem na powietrzu, estra-dą dla orkiestry wojskowej, która grała Na sopkach Mandżurii, potpourri z operetek, walczyki i fokstroty (ale się powtarzali). Rano, po skromnym śniadaniu (sosiska i buterbrocik), zaszedłem do biura „Inturi- sta”, bo chciałem z nimi ustalić plany mojej podróży do Buchary. Mówiono mi w Tasz-kiencie, że jest na razie zamknięta, ale kto wie, może nazajutrz będzie tam można już jechać, i żebym najlepiej przeczekał w Samarkandzie: po pierwsze, stamtąd bliżej, po drugie, i tak planowałem zwiedzić tutejsze zabytki w powrotnej drodze z Buchary, bo tak mi wypisano bilet samolotowy w Warszawie na placu Konstytucji, co można było w kolejności odwrócić. Lecz tutaj w hotelu „Samarkand” nic mi nie mogli powiedzieć, prócz tego że: „Buchara turystów nie przyjmuje”, codziennie rano miałem się dowia-dywać, ale polecili mi na dzisiejsze przedpołudnie muzeum regionalne, poszedłem za ich radą, bo nawet było obok. Gdy wróciłem na obiad, byli tu już nowi Niemcy, ogrom-na jakaś wycieczka znów nadleciała z Taszkientu i obsiadła niby szarańcza stoliki, próżno czekałem, aby się coś zwolniło, pojechałem jedynką z napisem „Wokzał – Ry-nok” do restauracji „Szark” na kilka pałeczek wybornego szaszłyku, aby móc po połu-dniu zwiedzić wspaniały zespół budowli zabytkowych zwący się Registanem: trzy wie- kowe medresy tworzą plac, dawny rynek, gdzie siedzi na stołeczku staruszek i pobiera opłatę. Medresa Uług-bega, wnuka Timura Kulawego, najstarsza w Samarkandzie, za-chowała się słabo i jest restaurowana, ale medresa stojąca naprzeciwko, po lewej stronie placu, budowana w połowie siedemnastego wieku, jest całkiem odnowiona, pełna bo-gatych ornamentów, emalii, dekoracji stiukowych i flizów z ceramiki, ma dwie kopuły o kształcie turbanów i dwie potężne kolumny bezużytecznie podtrzymujące niebo, bo stoją z boku po obu stronach budowli, także pokryte glazurą; najbardziej podobał mi się liwan (zwany także iwanem), czyli brama wejściowa z wnęką o kształcie ostrołuku, a na niej wizerunki tygrysów goniących za zwierzyną, podczas gdy zza ich wygiętych wklę-sło grzbietów wschodzą pyzate słońca o rysach tłustych Uzbeków, to znaczy okrągłe oblicza ze skośnymi oczami. Tymczasem dziewczyna z hotelu (jakoś przecież podobna w wyrazie oczu czy może owalem twarzy – pomyślałem – do tych swoich protoplastów z liwanu) wyłoniła się spod ostrołuku środkowej medresy, zwanej Tilija Kari, ale wciąż w towarzystwie po-tężnej przyjaciółki o ładnej słowiańskiej głowie i tegoż co wtedy Rosjanina, przeszli przez placyk i w ogóle Registan opuścili. Popatrzywszy za nimi, aż zniknęli, wszedłem, skąd byli wyszli, a gdzie wszystko jest krzywe, bo naruszone solidnie trzęsieniami zie-mi, mimo to dobrze się trzyma; meczet, nie odnowiony, robi silne wrażenie prawdziwą patyną wieków, budowano go w czasach Zygmunta III Wazy, freski w szczątkowym stanie pokryte liszajami, stalaktytowe zdobienia i kapitele kolumn, wielki mimbar z kamienia (dlaczego w krajach Wschodu, a także w starożytnych budowlach naszego kręgu kultury, schody są tak wysokie, że trzeba się na nie wspinać?), wszystko pokryte szczelnie podpisami, zaświerzbiała mnie ręka, aby też wyskrobać scyzorykiem imię, nazwisko i miejsce zamieszkania, ale za często wchodzili ciekawi, oglądali zabytek, byli to ludzie prości, słyszałem komentarze: „kapitalistom dobrze się kiedyś działo’’. Jedynką („Wokzał – Rynok’’) wróciłem do hotelu. Niemcy zjadali kolację; Angielka odlatywała nazajutrz wcześnie rano przez Duszanbe do Moskwy i żegnała się z Włosz-ką, przechodząc usłyszałem: „oui, je sera a Rome cet automne”, wymieniały bilety, ale ja przepychałem się w koniec sali, bo przy samej estradzie z pokrowcem fortepianu zo-baczyłem dziewczynę, stolik był okupowany przez dwóch oficerów wyraźnie zajętych sobą, lecz jedno krzesło wolne, przysiadłem się nie pytając, jak tu w zwyczaju, jednakże nie udało mi się nawiązać z nią rozmowy, już płaciła kelnerce za porcję sałatki z pomi-dorów i za cztery pałeczki lula- kebabu, musiała bardzo się spieszyć (może do kina), bo choć spojrzała miło, gdy ja się uśmiechnąłem, to jednak wstała, włożyła płaszczyk i wy-szła na ulicę bezpośrednimi drzwiami, nie przez hall hotelowy. Raniutko znów w biurze obsługi podróżnych: „Buchara turystów nie przyjmuje, nie wiemy, może jutro, może pojutrze otworzą”. Pozostał mi do zwiedzenia grobowiec Gur-Emir, gdzie pochowano szczątki Wielkiego Timura Kulawego (trzy przystanki jedynką z napisem „Wokzał – Rynok’’), nie będę już opisywał kopuły i liwanu (liwan nic cie-kawego), jeśli mowa o wnętrzu, właśnie je remontowali i było w rusztowaniach. Wynająłem taksówkę i pojechałem zwiedzać okolicę. Na ścianach glinianych do- mostw suszyły się przylepione placuszki krowiego łajna, świetny z tego jest opał, prze-prawialiśmy się na drugą stronę rzeki Zerawszan płynącej w jarze cętkowanym jamka-mi gżegżółek, by po niedługim czasie przystanąć na skraju wielkiego pola przedziw-nych głazów granitu, obłych, wyżłobionych, dziurawych, miejscowi nazywają je kość-mi mamuta, istotnie wirują nad nimi jastrzębie i inne ptaszyska-drapieżniki, dlatego że wśród roślinności stepowej, ostów, trawy, bodiaków i burzanu, żyją zające i myszy. Le-gendy wiążą te głazy z Timurem i Czyngis-chanem, z bliska zaś małżowiny, otwory wygładzone tysiącleciami wichrów, porosłe są mchami, ale mnie przypominały do złu-dzenia rzeźby Henry Moore’a, przez cały czas wyobrażałem sobie, że spaceruje tu ze mną leciutko skośnooka dziewczyna z hotelu, że kryje się w omszałych zagłębieniach, że biegamy. W Samarkandzie jest jeszcze kilka pomniejszych mauzoleów do zobaczenia, dość odległych od miasta, ale po południu trochę odpoczywałem, nie można bez przerwy zwiedzać, o zmierzchu wyszedłem na spacer do Parku Kultury, ożywionego, bo to była sobota, czytałem gazety na oświetlonych tablicach, jest tu ich duży wybór, wiele ilu-strowanych, za Domem Oficera tłumy spacerowały aleją wysadzaną drzewami. Potem ulica Frunzego z Uniwermagiem na rogu, obok Kulturtowary, a dalej Prodtowary, skle-py, mnóstwo fryzjerów golących zwykle głowy tradycyjnie na łyso, i wtedy trafiłem do dużej restauracji przy hotelu „Registan”, o której wspomniałem. Było w niej pełno, ale znalazłem miejsce przy stoliku zajętym przez dwóch Uzbe- ków: siedzieli w tiubetiejkach, jeden miał wąsy do dołu, a drugi twarz okrągłą, podobny niepomiernie do gęby owego słońca wstającego zza grzbietu wklęsło wgiętego tygrysa z liwanu medresy Szer-Dor w zespole Registanu. Poczęstowali mnie wódką (pili szklan-kami) i zieloną herbatą w ten sposób, że ta sama czaszeczka krążyła dookoła. Wiedząc, że jestem Polakiem, mówili „miru mir” i gęsto wznosili toasty, a wreszcie ów z liwanu krzyknął coś po uzbecku ku estradzie, gdzie przygrywało do tańca pięciu Cyganów krymskich, wyjaśniając mi, że prosił o coś polskiego. Stroili instrumenty i słyszałem najpierw melodię Gdybym gdzieś znowu urodzić się miał, a potem Polonez Ogińskiego. Byłem pijany, zjadłem bowiem nie tak wiele tłustej pieczeni baraniej, ciągnąłem zaś ponad miarę, pilnowali, bym wschodnim obyczajem wychylał duszkiem całe szklanki gorzały, ciągle mi dolewano. Zażądałem rachunku resztkami przytomności, ale mowy nie było, bym mógł cośkolwiek płacić („jesteś na Wschodzie"). Wstając zauważyłem z daleka dziewczynę z hotelu, siedziała z innym młodzieńcem i dwiema koleżankami. Przez chwilę zamajaczyłem, że teraz się nadarza okazja do znajomości (mógłbym ją prosić do poloneza), od pozawczoraj bowiem moje rojenia wiązałem jedynie z jej oso-bą, ale zrobiwszy dwa kroki, uczułem, że plączą mi się nogi, musiałem zrezygnować, mimo to później żałowałem, gdy wróciwszy samotnie (po godzinnym błądzeniu wśród krzewów Parku Kultury) do swego pokoiku w hotelu „Samarkand”, powoli wytrzeź-wiałem i zszedłem jeszcze na dół: i tutaj (przy sobocie) popijano porządnie, przyśpie-wywano do taktu chrypiącego głośnika (była i płyta francuska puszczana regularnie co cztery płyty miejscowe). Wśród tego Włoszka, ta dama, zawsze z perłami na szyi i bransoletami z pieniędzy brzęczącymi przy dłoniach, czytała najpierw artykuł: Trente jours en islam soviétique (z reklamą win „Nicolas” na drugiej połowie kolumny – nie dojrzałem tytułu, lecz było to chyba „Le Figaro”), potem, wyprostowana, rzucała zago- nionym kelnerkom słowa: „Madame” lub „S’il vous plaît”, by ściągnąć ich uwagę, rzadko skuteczne na ogół; ściągnąwszy, pijąc kawę, do samej jedenastej, pisała pocz-tówki z Samarkandy, liczyłem mimowolnie – było ich trzydzieści siedem. Zjawił się na sam koniec pewien bardzo wytworny Murzyn (miał perełkę w krawacie) i począł się w nią wpatrywać. Piłem samotnie koniak, a później, już u siebie na górze, słyszałem, że wróciła moja mała sąsiadka, że otwiera drzwi z klucza i szybko się zamyka. Myślałem wstać, zapu-kać, nie mogłem się uwolnić od moich wyobrażeń olbrzymiejących pod wpływem alko-holu i teraz całkiem serio zacząłem być zły na siebie, że z nią nie zatańczyłem (pomimo swego stanu) Poloneza albo Gdybym gdzieś znowu urodzić się miał, wyrzucałem to so-bie, ale niedługo, bo zasnąłem. Nazajutrz była niedziela. Jak miałem w zwyczaju, zszedłem do „Inturista”, Buchara ciągle zamknięta, lecz jutro poniedziałek, niewykluczone, że będą wiedzieli przez Tasz-kient coś nowego, radzili, bym poszedł zwiedzać. Wziąłem aparaty, wsiadłem do auto-busu z napisem „Wokzal – Rynok”, by wysiąść przy „Registanie”. Tam, stanąwszy na dużym kamieniu, miałem świetne obiekty do fotografowania na tle niebieskich kopuł i lśniących murów medresy z kolorowymi wzorami: w niedzielę ciągną na rynek patriar-chowie na osłach, nierzadko z białymi brodami, kiedy osły są siwe, a z brodami czar-nymi, jeśli osiołki są kare. Babiny pędzą kijaszkami barany wywijające wielkimi kur-diukami (są to złogi tłuszczowe u nasady ogona pewnego gatunku owiec tłustopoślad-kowych), peregrynują osłonięte staruszki, a nawet wśród młodych dziewcząt – widać z dalekich kołchozów – zdarzają się jeszcze takie, które trzymają ząbkami koniuszki barwnych chusteczek przykrywających głowę. Miałem parę rozmów z porządkowymi, bo mnie przekonywali, żebym sfotografował nowiutki gmach teatru lub południową stronę ulicy Registańskiej (budowle ze szkła i betonu mające na parterze sklepy dobrze zaopatrzone), a ja ich przekonywałem, że równie ciekawe są ubiory ludowe, choć na to zwykli mnie byli odsyłać do imponujących zresztą zbiorów muzeum. Doszedłem w tłumie aż na ulicę Chawasi; są tu tyły bazaru, po obu stronach miesz-czą się warsztaciki lutowników i kowali, tłok też niemały: baby sprzedają manty (pie-rożki, coś w rodzaju syberyjskich pielmieni, lecz gotowane na parze) i suzmę (skisłe mleko pomieszane z twarogiem), pestki na szklanki, a także naszyjniki z piętnastoko-piejkówek łączonych łańcuszkami (wszystko świeżo srebrzone), kolanka do rur piecy-kowych; u kowala wytargowałem dużą miedzianą łyżkę i używaną konewkę do wody o orientalnym kształcie, z blachy nieco wgniecionej, na miejscu mi ją wyklepał i zaluto-wał dziury. Gdy nad nią pracował, spostrzegłem zupełnie nie opodal dziewczynę z hotelu, prze-bierała wśród stosów pogiętego żelastwa o kilka stoisk dalej; choć była w towarzystwie chłopaka i drugiej, potężnej dziewczyny o słowiańskiej urodzie, zbliżyłem się i powie-działem: „Mieszkacie zdaje się w pokoju naprzeciwko mojego”. Ona: „Byliście wczoraj w restauracji hotelu «Registan»”. Okazało się, że ma na imię Chanżara; poczekaliśmy wszyscy, aż dziury w mojej starej konewce zostaną zalutowane, poszedłem dalej z nimi, imię chłopaka – Rodion, jego dziewczyny – Raja. Piliśmy niezbyt dużo, ale na tyle, aby szumiało w głowie. Zajrzeliśmy najpierw do restauracji „Szark”, niedaleko, ale ją wła-śnie zamykano na przerwę obiadową, wsiedliśmy wobec tego w jedynkę z napisem „Wokzał – Rynok” i po niewielu minutach byliśmy w naszym hotelu. Wieczorem zostaliśmy sami i namówiłem Chanżarę na spacer po Parku Kultury; wy- pytywała oczywiście o kraje, do których odbywałem podróże, i o Paryż, życie studen-tów oraz francuski odpowiednik Komsomołu. Istotnie, jak przypuszczałem, nosiła na-zwisko Wielkorusów, ojciec pochodził z Leningradu, osiedlony po wojnie niedaleko Andiżanu, a matka z pewnej rodziny basmaczy spod Kokandu, dziś już można powie-dzieć, że jej pradziadek był naczelnikiem straży na dworze chana Hudojara, zginął pod Kara-Badam, kiedy generałowie von Kaufman i Skobielew zajmowali dla cara Alek-sandra II całą kotlinę Fergany. Studiuje w Taszkiencie nauki historyczne, stąd jej rozle-gła wiedza na te tematy, a teraz, w Samarkandzie, także czeka na otworzenie Buchary, pisze właśnie rozprawę o tamtej epoce i chce obejrzeć muzeum w pałacu Emira oraz ma pozwolenie na przejrzenie archiwów. Żegnając się z Chanżarą przy drzwiach do jej nu-meru, roiłem sobie tym razem, że z nią przeżyję wielki romans w Bucharze. Nazajutrz dzień rozpocząłem jak zwykle wizytą w „Inturiście”: „Tak – powiedzieli – przyszło zawiadomienie z Taszkientu, jest zezwolenie na wyjazd do Buchary. Musicie jeszcze poczekać. Dotyczy turystów krajowych”. Na to wyjąłem z portfelu żółtą ksią-żeczkę z napisem „International Certificates of Vaccination”, pokazałem, że także je-stem na tę okazję dwukrotnie, jak trzeba, zaszczepiony w odstępie tygodniowym. Do-dałem, że wszystko się przyjęło i że to odchorowałem, na pewno jestem więc uodpor-niony, wskazałem na pieczątkę z orłem i podpis doktora medycyny Heleny Pistl-Przestalskiej; a także miałem ze sobą wycinek z „Życia Warszawy”, przeczytałem po polsku i zaraz przełożyłem, że epidemię cholery zawlókł ktoś z Afganistanu do Buchary i że została w tym mieście natychmiast zlokalizowana. Długo oglądali wycinek, z drugiego pokoju wyszła kierowniczka ich biura, musiałem jej de novo tę notatkę tłumaczyć na rosyjski, też bardzo się nią dziwiła. Poszedłem na śniadanie – Włoszka pisała pocztówki widziałem w hallu kilka ogromnych waliz z nalepką „Alitalia”, pewno już wyjeżdżała, dowiedziawszy się, że tak jak dla mnie i dla niej nie ma szansy na zwiedzenie Buchary, potem kelnerce dawała na pamiątkę monetę stulirową. Zjadłem szybciutko swoją sosiskę i buterbrocik, minąłem się w drzwiach z Niemcami (znów wszyscy byli nowi, a tamci wyjechali), wszedłem na górę i zapukałem do pokoju Chanżary. Po dłuższej chwili mego natarczywego pukania podeszła dyżurna: „Nie macie co pu- kać, pokój jest już od godziny zwolniony”. Zbiegłem do recepcji, gdzie mi to potwier-dzono: „Jak tylko się dowiedziała, że może polecieć do Buchary, to jeszcze gdzieś za-dzwoniła, a potem zapłaciła rachunek i wyjechała”. Wybiegłem na ulicę: taksówki nie było żadnej, musiałem poczekać na przystanku i potem wlec się jedynką z napisem „Wokzał – Rynok”, nie miałem drobnych pieniędzy do wrzucenia i bałem się przez cały czas podróży, że mnie złapie kontroler i później moje zdjęcie będzie wisiało w „Zającu”, nawet gdy stąd wyjadę, dopiero przy rozwali-sku meczetu Bibi-Chanym przydybałem zakurzonego moskwicza proponując trzy ruble, by pędził na lotnisko tak szybko, jak tylko potrafi. Ale było za późno. Jeszcześmy nawet nie stanęli, kiedy samolot wystartował w tu- manach pyłu, wzniósł się nad wzgórek, zakręcił na północ, chwilę szybował nad na-szymi głowami, aż zniknął w drgającym powietrzu, lecąc w stronę Buchary. Zgnębiony poszedłem do poczekalni; patrzałem najpierw na afisz „Wystrzegajcie się much” z nieokreślonym żalem, zacząłem po chwili bezmyślnie studiować przeróżne połączenia lotnicze, np. do Nowosybirska, Odessy, Władywostoku, aż moje oko spo-częło niebacznie na Bucharze. Tymczasem zajechała taksówka i wysiadła z niej Włosz-ka w towarzystwie Murzyna, niósł jej obie walizki z napisem „Alitalia”, ale zaraz pusz-czono ich na płytę. Po chwili obserwowałem odlot drugiego samolotu: wzniósł się w tumanach kurzu, zawrócił na południe, ku Duszanbe, aby zniknąć za wzgórzem. Koło budynku lotniska jest malutka czajchana; na niskich estradkach (supa) wysłanych dywanikami siedzieli po turecku Uzbecy, patrzyli na samoloty, pili zieloną herbatę: ściągnąwszy najprzód kaloszki, zostawali w iczigach, młodsi zzuwali półbuty, polegując w skarpetkach, dlate-go wolałem usiąść przy starych, choć to nietakt. Płowe kundle z ogromnymi głowami wałęsały się wśród drzewek owocowych, herbata w dużym czajniku stale się gotowała na glinianym piecyku stojącym pod jabłonią; była jesień i snuły się nisko dymy, leniwie siedziałem do samego południa, a potem zdecydowałem: „Wrócę już do hotelu i tam wezmę bilet na wieczorny samolot do Taszkientu”. Party na calle Guatemala Aby osiągnąć Río Grande (znane również pod nazwą Río Bravo), musiałem był przejechać Stany Zjednoczone z góry na dół wzdłuż wschodniego wybrzeża. Ruszałem z Montrealu; odcinek do Nowego Jorku znałem, drugi do Waszyngtonu, w Waszyngto- nie dopiero poznałem namacalnie koloryt takiej podróży; zjawiwszy się na dworcu au-tobusów przed jedenastą w nocy, zastałem długą kolejkę ustawioną przed wejściem na stanowisko w kierunku Nowego Orleanu: najsampierw stara pani, potem dwie panienki w dżinsach, a za nimi ogromna liczba Murzynów różnego stopnia czerni i różnej postu-ry, bo jedni byli zwaliści, a drudzy całkiem pigmeje, niektórzy już prawie biali (zapew-ne kwarteroni), lecz mieli murzyńskie rysy, większość wszakże jak smoła, o wargach ogromnych, napuchniętych, spęczniałych. Jeden taki wielkolud niby pirat w czarnej chusteczce na głowie, miał w uchu wtyczkę z drutem, nie był on jednak przygłuchy, bo trochę później spostrzegłem, że ta maleńka słuchawka była włączona do tranzystora. Inny, elegant, ubrany w błyszczące wdzianko, jechał ze swoją żoną: stworzenie to, tak jak i on nieduże, ładne, uczesane na „afro” z szopą skręconych włosów, patrzało spod nich oczkami niby mały pudełek. Wszyscy oni zajęli dobre miejsca na dole: najlepsze stara pani jadąca do Houston (Teksas), co wszystkim oznajmiała zupełnie nie pytana, dwie panienki dokąd jechały – nie wiem, a za nimi Murzyni i Murzynki, musiałem się kontentować miejscem na półpięterku i gdzieś na szarym końcu, z takim jeszcze dodat-kiem, że nadzieje na miejsce półleżące rozwiał mi stary Murzyn sadowiący się przy mnie; poprawnie był ubrany, przez całą noc siedział sztywno (nie spuścił nawet opar-cia), a swój kapelusz przez kilkanaście godzin piastował na kolanach. Lecz mimo to za-snąłem, zmęczony zwiedzaniem Waszyngtonu, a kiedy się obudziłem, jechaliśmy hi-ghwayem wśród bujnych kędyś lasów Północnej Karoliny, stając raz po raz w mia-steczkach standardowych (domki z czerwonej cegły, ogromne drzewa magnolii, klasy-cystyczne kościoły z epoki Thomasa Jeffersona), w słońcu już południowym. Mój sztywny Murzyn-emeryt wysiadł dopiero po południu w Atlancie, stan Georgia, a nad wieczorem byliśmy już w Alabamie. Tutaj autobus musiał zjechać z highwayu na boczną szosę (objazd: prace drogowe) i całe moje szczęście, bo jakże bym inaczej, nie mając czasu zrobić przerwy w podróży, miał okazję zobaczyć tych Murzynów schłopiałych i ich drewniane domki tu i tam roz-rzucone, biedne – myślałem sobie – jak chaty wuja Toma, choć miały z przodu zawsze drewniane kolumienki; teraz, przed samym wieczorem, siedzieli na ganeczkach całymi rodzinami, a w pewnej odległości od szosy bielały porządne dworki, jednak bez par-ków, ogrodów, co mnie nieco dziwiło, lokowałem w ich wnętrzach bohaterów Faulkne-ra. Dodać też tutaj muszę, że już gdzieś od Atlanty mogłem się przesiąść łatwo na parter autobusu, co zaraz uczyniłem (trzęsło mniej, było jaśniej, bo szyb nie przyciemniano), a stać to się mogło dlatego, że wszyscy Murzyni, nawet tacy, co w Waszyngtonie mocno się panoszyli, teraz spuścili z tonu i sami, nie proszeni, przenosili się na półpiętro, zabierając bagaże, nowi zaś, którzy wsiadali, pruli zaraz na górę pomimo miejsc na dole, jak ten sterany Murzyn, który wsiadł w Montgomery, Alabama; dopiero po pewnym czasie zorientował się, biedak, że jedzie nie w tę stronę, i jął zaraz biadolić przedziwną angielszczyzną, w której żywe były jeszcze pogłosy jakiegoś bantu czy innego języka jego przodków z Nigerii czy Dahomeju. Wysiadł, biadoląc dalej, a my tymczasem zno-wu przez mosty i tunele, nad jakimiś łęgami, by w okolicach Mobile dobić brzegów Zatoki Meksykańskiej, potem przez stan Missisipi tuż nad samym wybrzeżem z piasz- czystymi plażami, gdy się zaś dobrze ściemniło, zobaczyliśmy w dole, z łuku jakiegoś mostu, porozrzucane światła Nowego Orleanu. Nie jest mym zamierzeniem opisywać te miasta, przez które przejeżdżałem po dro- dze do Meksyku, i do tego po nocy, lecz byłem mile zdziwiony lilijkami Burbonów, które świeciły barwnymi żaróweczkami na ozdobnych zwieńczeniach latarni przy Canal Street, gdzie stanąłem w hotelu; przyjemnie stwierdzić, że Francja ancien régime’u jeszcze się tu kołacze w kolonialnym wydaniu nie tylko na Bourbon Street oczywiście, ale i w jej przecznicach, co łatwo można poznać po ażurowych balkonach i okiennicach. Wszystko to razem zresztą aż kipi o tej porze, koło północy, lokalik przy lokaliku, a klubów, a kabaretów, a salek koncertowych jest tutaj co niemiara. Grają w nich na swych trąbkach Murzyni siwi, ale weseli. Zakończyłem ten obchód w „Old Absynthe Bar”, gdy już zbliżał się ranek. W południe ruszałem dalej, ale mnie dziś zainteresowało nazwisko kierowcy autobu-su Hayworda Prevosta, bo na tych dalekich liniach szoferzy co pewien czas się zmie-niają i gdzieś na którymś przystanku wychodzą z walizeczkami, wsiada inny i zaraz się przedstawia pasażerom wywieszając swe dane. Hayward Preyost prowadził nasz auto-bus do Lafayette, Louisiana, i tu łatwo się wyjaśniła zbieżność nazwisk z autorem Hi-storii Manon Lescaut, nie całkiem przypadkowa, bo w dworcowej kafejce szefowa po francusku zwracała się do kucharki, by dała mi befsztyk, tabliczki znów na rogach ulic podają wszędzie nazwy w dwu wersjach językowych, chociaż wersja francuska pisana jest oczywiście mniejszymi literami. Lecz jeszcze o Murzynach: tu właśnie, w Lafayette, przypatrywałem się długo dwóm zabawnym paniusiom: jedna potwornie gruba i ona właśnie co słowo musiała dotknąć ramienia swej tęgiej rozmówczyni rozczapierzoną dłonią, ta druga też chciała mówić i stale usiłowała w brzuch ją kujnąć paluchem, lecz tamta nie dawała, tylko ją w ramię i w ramię; rozeszły się nagle w dwie strony, a myśmy pojechali teraz w lasy brodate, omszałe porostami, łukowate zaś mosty wznosiły się nad bagnami. W Houston, Teksas, wieczorem: wszystko opustoszałe, lecz ja węchem trafiłem do dzielnicy portowej, kawiarenki i kluby pourządzano tutaj na modłę secesyjną, jak na przykład „Tiffany’s”, „O’Tables Shanty Town” (Irlandczyków), „La Carata”, publicz-ność doborowa, inteligencja, studenci, żadnych teksaskich zbirów, przydługa ta podróż przez Stany Zjednoczone, lecz do meksykańskiej granicy już przecież niedaleko. Jedź-my więc; a tymczasem na stacji mych linii autobusowych siedzą indywidua wyraziste, nosy mają wydatne, są to nie tak znów rzadko dwumetrowe drągale. Kamaszki noszą spiczaste, zakrzywione do góry, obcasy za to wysokie i cofnięte, koszule wyszywane, a pod szyjami sznurowadło z kamieniem. I oczywiście zawsze smoliści Murzyni! Gdzieś wśród nich czekał rudy brodacz w typie Lwa Tołstoja, w starym czepeczku na głowie, zupełny abnegat, bladolicy, mógłby być śmiało jakimś kierżakiem-starowierem w do-rzeczu Obu-Irtysza- Jeniseju, a coś mi przy tym wszystkim wyglądał na Irlandczyka. Z takim to towarzystwem wsiadałem do autobusu z napisem „San Francisco”, lecz gdzieś nad ranem zostałem w San Antonio i tam zjadłszy śniadanie przesiadłem się do Laredo. Tu moje zadziwienie: na lekarstwo Murzyna! W całym ogromnym autokarze nie jechał ani jeden. Przesiadł się także Lew Tołstoj-kierżak-Irlandczyk w swojej czapeczce przedziwnie wydzierganej, prócz niego sami nieomal Meksykanie jechali z ku-ferkami przez teksaskie pustkowia, bo dęby południowe rosną tu bardzo rzadko: poje-dyncze, samotne, wśród karłowatej roślinności stepowej sterczą czasem do góry wy-schłymi konarami. Maleńkie juki nazwane przez Mormonów drzewami Jozuego tutaj zaledwie odrastają od ziemi i mają kształt maczugi nabitej twardymi kolcami, bo nor-malną wysokość trzy-, cztero-, pięciometrową osiągają dopiero po stronie meksykań-skiej, i to ze sto kilometrów za Río Bravo. Mówię tu o Teksasie, bo drzewa Jozuego ro-sną przecież na pustynnych terenach Arizony, Kalifornii, Nevady, widziałem tam okazy bujające wysoko, ba, całe ich lasy nawet. W Laredo czekał już na nas autobus linii Transportes del Norte, przetoczył się on za chwilę na dworzec swojego Towarzystwa położony nad rzeką i tu dopiero wtargnęli pa-sażerowie mający ogromne torby z zakupami dokonanymi w Stanach, co było w tych torbach – nie wiem, natomiast każdy z podróżnych wiózł plastykowe kwiaty, ten róże, ten tulipany, a inny jeszcze figowiec monstrualnych rozmiarów, na tył wozu wtaszczo-no drzewko pomarańczowe w donicy, z owocami, także całe z plastyku. Już most na Río Grande, rzece niezbyt szerokiej, mulistej, zarośniętej po części szuwarami, i w ten sposób stanąłem na meksykańskiej ziemi. Zobaczywszy mój paszport, urzędnik „Migración’’ poprosił, bym przeszedł na ko- morę. W tej niezbyt czystej sali urzęduje pan koło pięćdziesiątki, godny, zażywny Me-tys, a wykonuje swoje czynności urzędowe na tle drzwi z półkoliście wyrysowanym na-pisem „Sub Jefe’’ i robi to dokładnie, bo dwie godziny czekałem na swoją kolej, auto-bus odjechał dawno, a on tymczasem ciągle załatwiał jakąś panią, potem dwie młode osoby, obie Amerykanki, ale za wstawiennictwem młodego Meksykanina, który uśmie-chał się i przymilał, bo chodziło zapewne o wizy pobytowe. Urzędnik za każdym razem zaczynał bardzo poważnie, usta w dół, długo studiował przepisy i stukał na maszynie, ale przy końcu rozpromieniał oblicze, kończąc szerokim uśmiechem; po każdym deli-kwencie szedł rozprostować kości, przejść się, wypić coś może, nie wracał długo, ja cierpliwie siedziałem. Lecz moja sprawa była szczególnie skomplikowana: zasępił się, gryzł długo górną wargę ozdobioną wąsikiem, wreszcie zażądał, by mu przyniesiono papiery. Miałem w paszporcie wizę wystawioną w Montrealu, ale zacząłem się teraz poważ- nie niepokoić, czy zostanę wpuszczony, bo mina Zastępcy Szefa nie wróżyła najlepiej. W grubych rejestrach nazwisk nie znalazł mojej osoby, ściągał rejestry nowe, lecz w końcu się wyjaśniło: byłem, lecz pod imieniem! Pogratulował sobie i teraz następowało bardzo mozolne pisanie karty mego pobytu, patrzałem na zegarek: następny autobus do Monterrey odchodził za pół godziny, zdążyłem w ostatniej chwili i wreszcie pojecha-łem. Drogę miałem otwartą, lecz teraz wypadnie nieco się zastanowić, nie chodzi oczywi-ście o trasę podróży po Meksyku, ta bowiem już przeze mnie z grubsza jest wytyczona, ale o jakąś sensowną metodę sprawozdania. Można to robić różnie: podawać wszystko, jak leci, owszem, taki dziennik podróży najbardziej jest bezpośredni i, prawdę powie-dziawszy, tak go właśnie pisałem, ale tu się obawiam, że czytelnika przytłoczy nadmiar mych obserwacji często bez ładu i składu notowanych – przyznam to – bez metody i zawsze wieczorami w ostatecznym zmęczeniu po jakichś – co najczęściej – plugawych hotelikach albo po małych kafejkach gdzieś przed północą, tuż przed samym zamknię-ciem, kiedy patronka, podawszy gorącą manzanillę (ziółka jakieś słodkawe, w całym Meksyku piją to jak herbatę), patrzy kosym okiem, bo chciałaby krzesełka poobracać nogami do sufitu, położyć na blatach stołów i zmyć podłogę. Tak właśnie zapisywałem, pamiętam, w Salina Cruz, lecz przedtem choćby w Puebla, koło uniwersytetu, decydu-jąc się na nocną podróż koleją do Oaxaca, co z tego wyszło – niżej, dodam tylko, że właścicielka niedużej restauracji, piękna zresztą kobieta koło czterdziestki piątki, była już zniecierpliwiona. Ale ją wytrzymałem, dopóki nie skończyłem, bo czasu miałem sporo, i dopiero zamknąwszy mój kajecik, pojechałem taksówką na dworzec kolejowy. Pomimo wmurowanej tablicy, że ten budynek stacyjny inaugurował w r. 1869 Lic. Don Benito Juárez, był on w okropnym stanie, bo brudny i zapluty, nie miał nawet naj-prostszej przechowalni bagażu, daremnie usiłowałem ulokować sakwojaż, gdy przyje-chałem rano autobusem z Ciudad de México, znalazłem dopiero babę w małej i równie brudnej kawiarence stacyjnej, pięknie mi przechowała mój bagaż do wieczora, choć przez cały dzień drżałem, czy go jeszcze zobaczę. Dyżurowali tam stale żołnierze w hełmach, z karabinami, puszczali sobie muzykę, wrzucając centavosy do szafy grającej melodie meksykańskie i ckliwe. Tak było rano i w nocy, kiedy wróciłem po zwiedzeniu kościołów i muzeów. W poczekalni natomiast zastałem tłumy Metysów jadących w kie-runku Oaxaca, baby siedziały na podłodze zajęte dzierganiem kwiatów, pewno na sprzedaż, chłopi zaś, bo było chłodno, wszyscy w szarych sarapes – derkach z otworami na głowę i dużych kapeluszach słomianych włóczyli się tam i na powrót po stacji i po peronie. Gdy wreszcie przyszedł pociąg od dawna anonsowany dalekimi, przeciągłymi gwizdami, godzinę opóźniony, zaczęto doń szturmować. Wagon, gdzie się wcisnąłem, do końca był zapchany: całe rodziny, matki karmiące niemowlaki, część pasażerów le-żała pod ławkami albo po prostu w przejściach, wreszcie stanąłem na jednej nodze. Gdy pociąg ruszył, w tym wszystkim zjawił się nagle grajek, coś wybrzdąkiwał na instru-mencie szarpanym con amore, bo nikt mu nic nie dawał, a i on o nic nie prosił, tylko przepychał się z wolna do następnych wagonów, a za nim bufetowy, roznosząc coca-colę, najpierw dawał napitek, potem znów się przeciskał, aby zebrać pieniądze, a jesz-cze później zjawił się z poduszkami, które wypożyczał po dwa peso za sztukę. Pasaże-rowie zresztą o dobrodusznych twarzach, jeden z nich spał smacznie na stojąco, mając u boku butelkę przywiązaną za szyjkę do rzemyka założonego na ramię. Poważnie już myślałem, by zrezygnować z tej jazdy w okropnej niewygodzie i wy- siąść po dwóch godzinach na najbliższej stacyjce o nazwie Tehuacan, gdzie mógłbym zanocować, i zrobiłbym to bez wątpienia, gdyby mnie nie wystawił do wiatru pewien stojący przy mnie współtowarzysz podróży, mówiąc, że miejsca zajęte przez dwie mło-de dziewczyny będą od Tehuacan wolne. Metyski te wyglądały przez okno na długo przed tą stacją, wypatrując z daleka świateł rodzinnych domostw, ale gdy się podniosły i z tobołami skierowały do wyjścia, on właśnie, mój informator, obudził swoją żonę, która w najlepsze spała sobie pod ławką i byłaby jak najsmaczniej spała tam sobie dalej, teraz zaś w mgnieniu oka spod tej ławki wylazła, szybciutko zajęła miejsce, a i on, mój informator, przeskoczywszy przez poręcz, zajął sam miejsce drugie, rozparł się i na ze-wnątrz udawał obojętność zupełnie doskonałą, nie reagował wcale na moje zastrzeżenia. Rad nierad wcisnąłem bufetowemu kilka peso, aby mnie jednak usadził. Przeszedłem z nim cztery wagony, co było niemałą sztuką, aż dotarliśmy do miejsca, gdzie stały dwie jego skrzynie z napisem „Alvarado” (trzymał w nich papierosy, biszkopty i inne tego typu towary), miał prócz tego jedną ławkę dla siebie do granic możliwości zawaloną różnymi przedmiotami, ścieśnił je jeszcze jakoś i wreszcie przycupnąłem koło samego przejścia, co było o tyle uciążliwe, że w tę i z powrotem przeciskali się stale przekupnie jacyś, baby z placuszkami tortillas i słodyczami donośnie anonsując: „dulceria!”, jeden dosłownie za drugim, wmawiając nożyczki czy latarki, i – co najdziwniejsze – ludzie od nich to wszystko po nocy kupowali! Do tego coraz to któryś łapał mnie mocno za ramię, bo pociąg kiwał się stale, zjeżdżając serpentynami w doliny albo gwałtownie hamował, o spaniu nie było mowy. Mogłem więc – dokładnie rozbudzony – obserwować wschód słońca i tego nie żałuję, bo działo się to w górach, których dość ostre stoki porosłe były z rzadka wielkimi kaktusami i tutaj właśnie, świtem, w ruchomym krajobrazie, najsil-niej było mi dane odczuć (bo nie zrozumieć) sens dalekich podróży. Tymczasem w Oaxaca czekało mnie dziś jeszcze imponujące muzeum. Złożywszy tylko rzeczy w hotelu „San Antonio”, gdzie wziąłem zimny prysznic, muzeum owo na- tychmiast odszukałem, bo można tam obejrzeć choćby wspaniałą kolekcję ceramiki da-jącej materiał do porównań, zgromadzono tu bowiem eksponaty pochodzące nie tylko z płaskowyżu środkowego Meksyku, ale i z krainy Majów, regionu kultury Zatoki Mek-sykańskiej, z północy i z zachodu. Prawdziwą rewelacją były dla mnie wykopaliska od-nalezione w pobliskim Monte Albán, miejscu, które zresztą zwiedziłem tego dnia przed wieczorem: to centrum obrządkowe zostało założone jeszcze przed naszą erą, pobudo-wane indiańskim obyczajem jak można było najwyżej (dwa tysiące metrów ponad po-ziomem morza), na ogromnej przestrzeni, później różne kultury pięknie się nawar-stwiały, a to wszystko zostało odnalezione dopiero w roku mojego urodzenia i odkry-wane kolejno, począwszy od stadionu do gry w pelotę z tarasami dla widzów, poprzez okazałe budowle o kształtach piramidy, aż po wielkie platformy, północną i południo-wą. Dlaczego jednak to piszę: otóż w pobliżu tego centrum odkryto grób numer siedem, który też obejrzałem tuż przed samym zachodem; wchodzi się tam po schodach do we- stybulu o sklepieniu łukowym z epoki Zapoteków, tutaj właśnie profesor Alfonso Caso odsłonił przy szczątkach dziewięciu dostojników z późniejszej nieco epoki (byli to Mi-stekowie) te wszystkie imponujące przedmioty od rana podziwiane przeze mnie w Mu-zeum Oaxaca, jak choćby (przykładowo) maska pogrzebowa ze złota z pektorałem, na której wytłoczono znaki hieroglificzne mówiące o wydarzeniach w czasach bajecznych, poetyckich, a przecież dokładnie określonych: dnia więc (jak odczytali) dwóch noży z obsydianu, pomiędzy zaś latami jedenastu domów i dziewięciu wiatrów. Druga maska ze złota przedstawia Xipetotec, bóstwo Wegetacji (Rośnienia) o głowie wojownika, któ-rego oblicze pokryte zostało skórą prawdziwego człowieka złożonego w ofierze; nie mówiąc już o ogromnej ilości biżuterii ze złota – bransolet, wisiorów, kolii – czareczek z alabastru, wyrobów z jadeitu, nareszcie kościach ptaka i jaguara jakże bogato zdobio-nych miniaturami sępów, tygrysów, jaszczurek, orłów, węży, znakami kalendarza, ry- sunkiem narodzin dziecięcia i tak dalej. Kilka sal drobnych przedmiotów misternie wy-kładanych kryształem górskim, bursztynem, agatem, turkusami, kością, macicą perłową. Pomiędzy tymi skarbami leżały tu i ówdzie kolczyki wyglądające na oko jak szpulki od taśmy do maszyny, tejże grubości i miary, z przeźroczystego kryształu, a na pierwszy rzut oka można było dać głowę, że zrobione z plastyku! Ale prócz skarbów z grobu, o którym stale mowa, obejrzałem podówczas rzeczy tak osobliwe, jak urna pogrzebowa o kształcie dużego węża (było to jedno z wcieleń boga Quetzalcóatla), a także statuetka bogini Kukurydzy; jak się uważa, bogini ta musiała być jakoś spokrewniona z bogiem Nietoperzem, ma o tym świadczyć niezbicie rysunek szczęki Gacka na piersi tej bogini. Te wszystkie informacje czerpałem nie tylko z wyjaśnień umieszczonych przy eks- ponatach, ale – całkiem po prostu – znalazłem je w bedekerze; Guide Bleu wydawnic-twa Hachette, zrobiony na Olimpiadę w Meksyku, istotnie wart był niebagatelnej dla mnie sumy piętnastu dolarów, którą zań zapłaciłem w księgarni francuskiej przy Piątej Avenue (obok Rockefeller Center), będąc przejazdem w Nowym Jorku, i muszę się po-chwalić, że w tym idealnym zupełnie kompendium podróżnika znalazłem jedną pomył-kę, bo kościół Santa Monica w Guadalajarze, Jalisco, nie jest to, jak w nim czytamy, ów niewielki kościółek u zbiegu ulic Hidalgo i Pedro Loza naprzeciwko ratusza, lecz stoi trochę dalej, przy rogu Santa Monica i calle San Felipe, ma on dwa – przepiękne zresztą – barokowe portale i barokowe okna, jest ozdobiony do tego dwoma świetnymi lwami, mniejsza już zresztą o nie, bo skoro napomknąłem tutaj o Guadalajarze, choć tylko mi-mojazdem, nie mogę nic nie napisać o Museo del Estado, skoro tyle już było o muzeum w Oaxaca. W Guadalajarze zatem jest ono przez to ciekawe, że tak odwieczne muzea rzadko się dziś widuje, gdzieś po zapadłych dziurach i w dużo mniejszej skali widywa-łem takowe we Francji południowej, a przecież ile mi ono powiedziało o Meksyku, nie tym wprawdzie prastarym, sprzed najazdu Korteza, i jego dawnych kulturach, ale o epoce nowożytnej przez sztukę religijną okresu renesansu, baroku w wydaniu kolonial-nym, to znaczy sztukę hiszpańskiej prowincji jeszcze nie przetrawioną przez artystów miejscowych; myślę o tych portretach zbiorowych mniszek i mnichów prowadzonych przez Chrystusa do raju. Wizerunki szlachetnych i poważnych oblicz konkwistadorów, portrety kolejnych biskupów Guadalajary zwykle o zaciętym wyrazie, jeden z nich nos miał przedziwny, bo o kształcie idealnego półkola. Ale prawdziwe meksykańskie por- trety malował sto lat temu José María Estrada; pracował on w epoce cesarza Maksymi-liana, którego fotografia wykonana w Abacji, przez niego podpisana, ukazuje młodzień-ca z jasną brodą rozczesaną na dwoje i jasnym; oczami; tylko prości Indianie przyjęli go z entuzjazmem, gdyż pamiętali legendę o jasnowłosym, brodatym bogu Quetzalcóatlu, który miał przybyć ze wschodu, samego zaś cesarza zbiory motyli i etykieta dworska najbardziej zajmowały. Cesarzowa Charlotta, która już pono wtedy cierpiała na początki obłędu w związku z drzeworytem Dürera Czterej jeźdźcy Apokalipsy, także jest podpi-sana. Prezydent Porfirio Díaz kazał się portretować w uniformie galowym przy orderach na tle pluszowych kotar, Mistek jeszcze niestary, podobno półinteligent zupełnie nie-okrzesany, pisać dobrze nie umiał do końca po hiszpańsku, są jego fotografie z później-szej już epoki, gdy wąsy mu posiwiały i zbielała czupryna; za młodu współpracownik Benito Juáreza i bohater Reformy jako generał, chciał go potem obalić. Zdobywszy później władzę, stał się bezwzględnym dyktatorem, po przeszło trzydziestu latach na-reszcie go zmieciono. Porfiriato, czyli epoka owego Porfiriona, kiedy Meksykiem rzą-dzili porfiryści, ma wielkie względy w muzeum, nie mówiąc oczywiście o względach dla bibelotów, puzderek z Napoleonem i Piusem IX, bo obaj byli tu w cenie, i aż wie-rzyć się nie chce, gdy na ostatek wchodzi człowiek do sali, gdzie są eksponowane świetne, bezbłędne rysunki wczesnego Diego Rivery jeszcze z okresu kubizmu anali-tycznego! Z Guadalajary jechałem więc w kierunku Ciudad do México najpierw autobusem li- nii Transportes del Pacifico. aż do miasteczka Quiroga: początkowo dość długo nad je-ziorem Chapala, a później przez dość rzadko rozrzucone wioseczki pogrążone w zieleni; w każdej z nich stoją kościoły kolonialne, obronne, wzniesione przez jezuitów, z ma-sywnymi wieżami nakrytymi iglicą, a dookoła ciągną się plantacje agaw. Obiad jadłem w Sahuayo, gdzie staliśmy nieco dłużej: w ludowej restauracji orkiestra przygrywała specjalnie tylko jednemu stolikowi, przy którym biesiadowało paru zażywnych kawale-rów, a między nimi dwie donny z szerokimi ustami i ogromnymi zębami wystającymi do przodu. Szef, czarny i nastroszony, w kusym spencerku i dużym czarnym sombrero spisywał mozolnie na kartce wszystkie dezyderaty, a później już jako muzyk uderzał pałeczkami w kawałek ciemnego drzewa zawieszonego na piersiach, prócz niego orkie-stra ta składała się z chudego klarnecisty w hiszpańskim typie, otyłego basisty i mło- dzieńca wąsatego z gitarą. W Quiroga się przesiadałem, aby drogą wiodącą pomiędzy pasmami Kordyliery Ne- owulkanicznej dotrzeć do Tzintzuntzanu, a potem do Pátzcuaro. Tutaj, w hotelu „de la Concordia” na pewno nic nie zmienionym od czasów Porfiriona, znalazłem sobie lo-cum: umywalnie z marmuru, miseczki, dzbanek, miednice porcelanowe (w kwiaty), do toalety biegałem nieopisanie daleko przez wielki hall otaczający patio odpowiednich rozmiarów (bo był to kiedyś pałac), a potem korytarzem. Wszędzie walały się meble jeszcze dawniejsze, na pewno pamiętały epokę Benito Juáreza, wyłaziło z nich wszę-dzie i włosie, i sprężyny. Ale muszę wyjaśnić, po co z Quiroga skręciłem: Tzintzuntzan, „miejsce kolibrów”, to dawna stolica Tarasków, zniszczona przez Azteków, pozostały tam jednak platformy i resztki murów; do Pátzcuaro jeździ się dla widoków, zabytków kolonialnych dość dobrze konserwowanych i nareszcie dlatego, aby móc się przeprawić na wysepkę Janitzio, jezioro bowiem Pátzcuaro, ciągnące się pomiędzy górskimi masy-wami dwadzieścia kilometrów (na wysokości Rysów), zarosłe u brzegów szuwarami, trzciną, krzewami barablanca, kryje skupiska Indian Tarasków, żyjących w małych wio-skach rybackich dookoła jeziora i na niedużych wyspach, gdzie ci tubylcy mający od- rębny język swego plemienia, mieszkają od stuleci w zupełnej izolacji rodzinnej od są-siadów, małżeństwo, powiedzmy sobie, mieszkańca wysepki Peconda z mieszkanką wyspy o nazwie Jaracuaro, Tecuen czy Janitzio wyłaniającej się z wody swym wulka-nicznym stożkiem, traktują Taraskowie jako poważne wykroczenie przeciw obyczajowi, a presja jest tak silna, że – jak mi opowiadano – wcale to się nie zdarza. Rybacy wyjeż-dżają co rano na połowy łódkami-korytkami, mając po obu stronach sieci napięte na ka-błąki niby skrzydła motyli, ale ten malowniczy obrazek znam tylko z afiszów reklamu-jących podróże do Meksyku, wiszących w agencjach Stanów Zjednoczonych, Kanady, ja ich tam nie widziałem, mimo że przeprawiłem się takim korytkiem-łodzią, zawzięcie wiosłując łopatkami na Janitzio, a wieczorem z powrotem motorówką, by rano jechać dalej. Trafiłem na to party zupełnie przypadkowo, a może lepiej powiem, że ten przypadek był z rzędu najbardziej nieprzewidzianych, jakie się mogą zdarzyć, bo było już po pół-nocy, gdy przyjechałem do tego chłodnego i wilgotnego miasta położonego w niecce wapiennego (podobno) płaskowyżu, który, imponujący ogromem, wznosi się na połu-dniu Meksyku, a nad nim górują jeszcze wulkaniczne masywy porośnięte lasami. Jeżeli spojrzeć na mapę, będzie to poniżej przewężenia, gdzie, optycznie rzecz biorąc, kończy się już kontynent Ameryki Północnej, a gdzie się rozpoczyna przesmyk Ameryki Środ-kowej; w tamtym wąziutkim miejscu niecałe trzysta kilometrów dzieli Zatokę Meksy-kańską od brzegów Pacyfiku. Tego dnia, koło południa, ruszałem autobusem z Salina Cruz, podłej dziury nad sa-mym Oceanem Spokojnym w zupełnym już tropiku, ale dla mnie szalenie przez to cie-kawej, te plaże w okolicy, jak choćby La Ventosa z domeczkami rybaków plecionymi z bambusu i liści palm kokosowych, prawie jak na Hawajach albo – myślałem sobie, na wyspie Tahiti; z ogromną satysfakcją kąpałem się w ciepłej fali, popijałem kokosy (in-nego napoju nie było) jadłem potem na targu smaczną pieczoną rybę, przysiadłszy na straganie Metysek (były to potomkinie Indianek i marynarzy), a nocowałem w hotelu Guasti, gdzie miałem pokój niepiękny wprawdzie, lecz za to na przestrzał przewiany ciepłym, suchym, łagodnym wiatrem od Oceanu. Widziałem, wracając z plaży, ogrom-ną lufę armaty stojącej w bunkrze na wzgórzu, wycelowaną w Pacyfik, zwracały też moją uwagę rozklejone afisze, aby na gubernatora stanu Oaxaca wybrać pana nazwi-skiem Victor Bravo Ahuja. Droga więc wpierw prowadziła wśród buszu, palm, ogromnych kaktusów o kształ-tach wieloramiennych świeczników-kandelabrów, pomiędzy zalewami, była to ważna szosa wiodąca do Gwatemali. Lecz później autobus skręcił, by zagłębić się w góry po- kryte splątanym lasem, zrobiło się nagle chłodniej i od razu zapachniało jesienią. Ale, za Chiapa de Corso, autobus jął się windować zakosami bez porównania wyżej, na pro-stopadłą ścianę, aż przebił chmury, płynęły one teraz nisko pod nami, przesłaniając raz po raz światła miasteczek i osad tej ogromnej doliny. I jeszcze trochę trwało, nim zje-chał – na terkoczących hamulcach – do niecki owego zagłębienia, miski na płaskowyżu, gdzie leży San Cristóbal de las Casas i zanim nas wysadził na rynku miasteczka (Zócalo albo Plaża 31 de Marzo), gdzie od razu przejęło mnie mokrym chłodem. Ledwo się do-pukałem do bramy hotelu „Jardin”, stosunkowo taniego, by się tam rozlokować w po-koju, gdzie rzucały się zaraz w oczy zacieki od wilgoci i, jak wszędzie w Meksyku, ściany były zaplute. Złożywszy rzeczy, wyszedłem na Zócalo, znowu budząc Metysa-odźwiernego. Mia- steczko to, kolonialne, założył konkwistador Diego de Mazariego jeszcze za czasów Kor-teza, a nazwę swą zawdzięcza pewnemu prałatowi z zakonu dominikanów, oni to szerzyli wiarę na zdobytych terenach, dopiero pół wieku potem przybyli do Nowej Hiszpanii ojcowie jezuici; dominikanin Bartłomiej de las Casas był pierwszym bisku-pem Chiapas, krainy płaskowyżu, która dzisiaj jest stanem. Wielki ten obrońca Indian napisał pamiętniki, w których oskarżył Hiszpanów, że, jak powiada Wolter, w imię wia-ry zabili w Ameryce dziesięć milionów ludzi po to, by ich nawrócić. Liczyłem, że może jeszcze coś mi się uda przekąsić, lecz po północy restauracyjki w uliczkach były pozamykane; dokoła Zócalo kolonialne pałace bardzo piękne i stare (je-den z nich ozdobiony barokową fasadą), wszystkie miały na głucho zatrzaśnięte wie-rzeje; wiedziałem, że za nimi muszą być zawsze dziedzińce mające wokół filarowe ar-kady, takie same krużganki na piętrze i na parterze, ale zwykle w złym stanie. Po dru-giej stronie rynku dwóch młodziutkich żołnierzy (z karabinami, w hełmach, sylwetki zupełnie z okresu pierwszej wojny światowej) pilnowało znów domu z ledwo czytel-nym w świetle lampy napisem „Banco de Comercio de Chiapas”, był on do cna wypa-lony, podobno dziś przed wieczorem stał się pastwą płomieni, zgliszcza pachniały swą-dem i jakby jeszcze dymiły. Zapuściłem się najpierw w calle Diego de Mazariego dochodząc do targu (mercado), lecz wszystko wymarłe, niczego nie było do zjedzenia. Zniecierpliwiony ruszyłem szybkim krokiem przez calle 20 de Noviembre, bo byłem gnany głodem, gdy – deus ex machina – zatrzymał się przede mną duży, jasny chevrolet, model sprzed dziesięciu lat, mający nieaktualną już rejestrację stanu Iowa (na rok 1965), wysiadł z niego blondyn wysoki, chudy, gdzieś koło pięćdziesiątki, w białej koszuli, włos dość długi, rozwiany, twarz poorana bruzdami, gdy zaczął mówić, potężnie wionął skwaśniałym alkoholem. Zmusił mnie w pijackim uporze, abym wsiadał i jechał z nim na party do znajomych, nie dał mi dojść do słowa; dopiero w samochodzie spytał, z jakiego jestem stanu (wziął mnie za Amerykanina), a potem, nie stropiony tym nieporozumieniem, powiedział, że wyskoczył tylko na chwilę, by przywieźć coś do picia. Weszliśmy przez bardzo dawno nie odnawianą bramę (na calle Guatemala) do mieszkania, gdzie wszystko było rusty-kalne, miejscowe, tłumy ludzi, w kącie płonął kominek, lecz ja od razu na stole dostrze-głem małe kanapki z serem, ostro przyprawione marchewki, korniszony, szybkim kro-kiem poszedłem w tamtą stronę i zaraz do szklanki-musztardówki ktoś nalał mi trochę ginu z wodą sodową, przypilnował, bym wypił, a po chwili już mi szumiało w głowie. Młodzi ludzie, skłębieni, w swetrach, nierzadko brodaci (wszystkim blondynom z reguły dyndały się na szyjach ozdoby tutejszych plemion Indian: Tzeltalów i Tzotzi-lów), rasy ludzkie dokładnie tutaj się przemieszały: przede wszystkim Metysi i Anglo-sasi, ale także para miłych Francuzów w sarapes z wioski Chamula (zapamiętałem, że ona nosiła imię Daniela), a obok inny Francuz, Raymond Laliberté, twarz wymizerowa-na; zaczął mi opowiadać, że kiedy był jeszcze mały (mieszkali wtedy w Paryżu przy bulwarze Hausmanna), któregoś dnia z balkonu pluł sobie na ulicę. Pewien pan – spo-śród przechodniów – wszedł na górę, zadzwonił, ostro go potem zgromił mówiąc: „Twoje szczęście, że plułeś na mój kapelusz, bo gdybyś tak napluł na czapkę robotnika, mogłoby być dużo gorzej, zacząłby ci wymyślać od rozwydrzonych burżujów”. Gospo-darzami byli Amerykanie z Wilmington (stan Delaware), oboje młodzi, jaśni, ona różo-wo-rudawa ubrana w bluzkę indiańską, bogato wyszywaną, ich dziecię, mała dziew-czynka (po północy nie spała!) też było blond-różowe. Po prezentacji Hazen (bo tak on miał na imię) pokazał mi różne książki złożone w nieładzie na kominku: wszystkie wy-dane w Stanach mówiły o prekolumbijskim Meksyku, kulturze Majów, Olmeków, Mi-steków i Tolteków, na przykład otworzył duży album z reprodukcjami fryzów świątyni Tlahuizalpantecutli w Tula (Hidalgo) z wizerunkami orłów i obliczami bogów. Dodał, że zniechęceni do Stanów, gdzie życie jest bez wyrazu, tu z żoną zamieszkali. Chciał pewno mówić dalej, gdy nagle Amerykanin, który mnie tutaj przywiózł, zbli-żywszy się do nas z okiem całkiem zamglonym, jął nagle ni z tego, ni z owego walić Hazena po twarzy z obu stron na przemiany, aż go wyprowadzono kompletnie pijanego. Był to Tennesee Williams, ale nie ten prawdziwy, tylko go tak nazywano, chciał pisać sztuki i dlatego tu osiadł na odludziu parę lat temu, jak Malcolm Lowry w Cuernavaca, wynajął domek, ale nic nie napisał, pogrążył się bowiem bez reszty w alkoholizmie. W chwili, gdy go wspólnymi siłami wyrzucano, przystąpił do mnie młodzieniec w okula-rach, o twarzy Hiszpana bez domieszek, profesor rysunków tutejszej Escuela Normal, dowiedział się był przedtem od kogoś, że jestem z Warszawy, wobec tego poprosił Raymonda Laliberté, by służył za tłumacza, poza hiszpańskim nie znał innego języka. Powiedział mi, że opracował cały systemat polityczny ponadpaństwowy i ponadnaro-dowy; w Ameryce Łacińskiej nie ma on szans powodzenia, za bardzo jest lewicowy, chciałby go przede mną rozwinąć szczegółowo, pierwszy raz w swoim życiu zetknął się w mojej osobie z przedstawicielem kraju obozu socjalizmu, który będzie tam wracał, uważa, że w Polsce mógłbym jego koncepcje łatwiej wprowadzić w życie, a jeśli już nie w Polsce, to może w Jugosławii. Umówiliśmy się wtedy do kawiarni „Paleteria Nevería” koło Zócalo, by obszerniej pogadać na ten temat. Zapytałem Raymonda, czy także mógłby spotkać się z nami, na co zgodził się chętnie, mówiąc, że nie ma tutaj specjalnie niczego do roboty. Ja: „To po co pan tutaj siedzi?” On: „Czekam na pieniądze od rodziców z Paryża, bo chcę pojechać teraz na rok-dwa do Brazylii, meksykańskie dżungle już dokładnie poznałem”. I tu się wyjaśniło: Raymonda fascynowała dżungla, zaczął mi opowiadać, że jeszcze w Paryżu jako uczeń Lycée Louis le Grand przeczytał wszystkie książki o dżungli, jakie tylko mógł znaleźć, chodził do Biblioteki Ste Genevieve i czytał je całymi miesiącami, a po-tem, mając za sobą rok studiów, wyjechał z wycieczką wakacyjną Sorbony do Meksy-ku, został, i nie chce już mu się tak prędko wracać. Latem chodził do dżungli z kolegą – etnografem, także Francuzem, wyprawa trwała długo, dotarli razem do siedzib plemie-nia Lacandonów, Indian ze szczepu Majów najbardziej prymitywnych w tej części Ameryki, którzy mieszkają w zarosłej gęstą selwą połaci stanu Chiapas, pomiędzy rze-kami Lacantún na południu, Usumacinta na wschodzie, a od zachodu granicą ich stanu jest Río Jataté; czczą odwieczne ruiny dawnego miasta Majów w miejscu niemal że niedostępnym, gdzie wznosi się piramida, bo są to zupełni poganie, religia ich sięga czasów sprzed najazdu Korteza, jak dotąd nikomu się nie udało tych Indian schrystiani-zować. Niestety – dodał Raymond – pierwotny prymityw dosyć szybko zanika, dzisiaj niektórzy z tych pogan słuchają tranzystorów! Niedawno strzelali jeszcze z łuków, ale teraz już znają i strzelby, i naboje. Tymczasem coraz to podchodzili do nas Meksykańczycy: profesor Orlando Basora (bo tak mi się przedstawił), niski, czarny, niemłody, pod dobrą datą, zwierzył mi się (amigo!), że żyje z przemytu japońskich towarów i robi stale wyprawy do Gwatemali przez zieloną granicę, po czym mnie ucałował; inny, przystojny, młody, także profesor, śpiewając przy gitarze, znakomicie udawał głosy przeróżnych ptaków. Raymond kontynuował: w wyprawie, trwającej trzy miesiące, rozlazły mu się buty od tropikalnej wilgoci, co jakiś czas stale powtarzał: J’ai perdu mes chaussures, wrócili nawet przed czasem, a tutaj dobrze się czuje, bo tania jest marihuana. W czasie, gdy to się działo, tuż koło drzwi wejściowych siedziały trzy postacie nie-duże, czarniawe, skromne, jadły nieumiejętnie, stale coś przekąszając, Indianie ci wy-glądali na bardzo przestraszonych. Ale gdzieś koło drugiej w nocy nastała ich godzina: wszyscy poczęli ich prosić, aby coś zaśpiewali, wzbraniali się i nie chcieli, lecz potem jeden z drugim skupiali się jakoś w sobie: niby jakimś kogutom oczy im szły do głębi albo je zamykali, a nawet trzepotali rękami, wydobywając z siebie wysokie tony, tre-mola, widać było, że angażowali się tutaj w sprawę śmiertelnie zasadniczą; i rzeczywi-ście było tam o wielu zgonach, bo wyraz „muerto” powtarzał się co chwila. Wystąpił pierwszy i drugi, bili im wszyscy brawo, bo śpiewali istotnie niebanalnie, ciekawie; ale gdy skończył trzeci, porwani uniesieniem krzyczeli, zachęcali, pewna wysoka dziew- czyna dostała prawie szału; była to Amerykanka, asystent etnografii z Bloomington (stan Indiana) trzymająca, widziałem, przez cały wieczór za rękę rosłego Meksykanina, całkiem prostego. „Indian, Indio, prosty Indianin z Patelho” – krzyczał do mnie false-tem niebieskooki brodacz i szarpał mnie za ramię, a jego dziewczyna, na wpół w stroju hipiska, z wydatnym nosem i mocno podczernionymi oczami, prawie płakała. „On jest zupełnie surowy!” piszczała mi w ucho Daniela, tłok zrobił się koło niego, dawali mu do picia, a śpiewak z wąsikiem, po miejsku już ubrany, rozochocony powszechną ado-racją, rozpoczął znowu i wgramoliwszy się na stół dobył – nie wiem skąd – zakrzywio-nego noża, machał nim i wywijał, spostrzegłem tylko napis niezdarnie wygrawerowany Amor indio – amor eterno. Wyniosłem się przezornie do drugiego pokoju, gdzie był skład wierzchnich okryć na szerokim tapczanie, jeszcze – wychodząc – w sieni słysza-łem okrzyki: Indio, Indio, comme il est primitif!, nie wiem, co było dalej, wracałem do hotelu cichymi uliczkami, a potem bardzo długo nie udawało mi się dobudzić mego Metysa-odźwiernego; gdy się już wreszcie zbudził, był niezadowolony. Ale to ciekawe spotkanie na calle Guatemala nie miało dalszego ciągu; byłem w po-dróży i jedynie niecałą dobę mogłem zatrzymać się w San Cristóbal de las Casas gnany bez przerwy naprzód zaplanowanym z góry kalendarzem zwiedzania Meksyku. Owszem, w kafejce Paleteria Nevería uczęszczanej przez tutejszą elitę, musiałem naza-jutrz wysłuchiwać, i to przez bitą godzinę, jak sobie pan nauczyciel rysunków wyobraża urządzenie państwa, gdzie zwyciężył socjalizm, w swoich rozumowaniach brał pod uwagę Polskę, Jugosławię i Węgry, nie oczekiwał jednak – bo o to go wprost zapyta-łem, bym te jego projekty próbował realizować w Związku Radzieckim, Bułgaria i Ru-munia także nie wchodziły w rachubę, nie wyjaśnił dlaczego, Czechosłowacja może. Uczynny jak zwykle Raymond Laliberté tłumaczył na francuski mętne jego wywody z hiszpańskiego, których – przyznam – słuchałem nieuważnie, stale od nich odrywany obserwacją jakże ciekawych typów Indian (po to wszak tu przyjechałem), którzy się przesuwali za oknem w swoich sarapes, kapeluszach słomianych o denku stożkowatym ozdobionym pomponem czerwonego koloru i różnobarwnymi wstążkami, to znowu przechodzili Indianie w koszulach luźnych, długich i wyszywanych, albo z sękatą laga i maczetą przy pasie, inni wreszcie drobili niedużymi kroczkami, dźwigając jakieś cięża-ry podtrzymywane paskiem założonym na czoło. Różne te typy Indian z wiosek o na- zwach takich, jak Tenejapa, Cancuc, Huistan (to kraina Tzeltalów), Zinacantan, Cha-mula, Chenalho i Patelho (to Tzotzilowie), poubieranych zależnie od plemienia, wioski, a także pozycji socjalnej osobników, obserwowałem od rana, cyrkulując po targu, i ich – siedząc gdzieś z boku – obfotografowywałem na kolorowych taśmach, lecz teraz, na wyjezdnym, była to ostatnia – jak sądziłem – okazja, by rzucić na nich okiem. Zbliżał się czas odjazdu mojego autobusu w dolinę rzeki Chiapa, gdzie chciałem za-nocować, aby z samego rana próbować się przedostać, może w ostatniej chwili przed jesiennymi deszczami, przez łańcuchy Sierra Madre de Chiapas na stronę Zatoki Mek-sykańskiej do Palenque i dalej na Jukatan, skończyło się więc na tym, że profesor spisze swoje koncepcje po hiszpańsku na razie, potem Raymond to wszystko przełoży na fran-cuski i cały elaborat prześle mi do Montrealu, a po powrocie do Polski przedłożę go Sejmowi. Zjechawszy więc wieczorem z owego płaskowyżu, na którym – w wapiennej niecce – wzniesiono przed czterema wiekami San Cristóbal de las Casas, gdy w głowie mi szumiały niestworzone koncepcje mego reformatora, zatrzymałem się na noc w Chiapa de Corso, miasteczku równie starym, bo założonym przez tegoż samego Diego de Ma-zariego. Robiąc teraz zapiski w hotelu „Colonial” siadłem pod lampą w patio, powietrze znów było ciepłe, leciutko poruszane wietrzykiem, który szeleścił liśćmi kilku palemek. Kazałem się portierowi zbudzić na długo przed świtaniem i w zupełnych ciemnościach dobrnąłem do małego sklepiku pełniącego tu funkcję przystanku autobusowego, gdzie wśród worków, hamaków i przeróżnych rupieci czekały przy małej żarówce trzy zaspa-ne babiny (wysiadły po drodze w górach). Autobus przyszedł zapchany już z Tuxtla Gutiérrez, skąd wystartował, stałem, lecz ta ciężka przeprawa ukazała mi jakże ciekawy Meksyk ukryty przed turystami, kościółki dominikanów pośród nędznych lepianek, byle jakie zajazdy przy rynkach wytyczonych przez pierwszych konkwistadorów (Ixtapa, Soyalo, Bochil), a wszystko w krainie Indian zamieszkałych w dolinach. Później było już gorzej, bo szosa się skończyła, a droga prowadząca coraz wyżej i wyżej przez lasy i urwiska stała się nie do przebycia i nasz autobus utknął, mając błoto po osie, spadły tu bowiem deszcze pierwszych dni listopada. Kiedy szofer ogłosił po dłuższej naradzie z konduktorem, że dalej nie pojedziemy („do wiosny przejazdu nie ma”), a wszyscy pasa-żerowie poczęli się wyładowywać z bagażem, tytłając go w błotnej mazi, usłyszałem samochód: tańcząc w lewo i prawo podjeżdżał ku nam jeep z dwoma policjantami, bez zastanowienia wrzuciłem mój sakwojaż, skoczyłem na tył wozu, za mną kilku Metysów i w taki oto sposób udało mi się przebyć parę błotnistych kilometrów do miejsca, gdzie już z daleka ujrzeliśmy tabun koni, osłów i mułów z poganiaczami, spokojnie czekali oni na drodze w miejscu, gdzie nawet jeep policyjny nie miał już szans przeprawy. Wy-nająłem wierzchowca, którego prowadził chłopak-albinos o zupełnie majowskim profilu jak na reliefach i po paru godzinach jazdy noga za nogą nasze muły jakby się przebu-dziły: pobiegły truchtem, galopem, i miały świętą rację, tuż bowiem za zakrętem czekał samochód ciężarowy; dotarł od drugiej strony, a teraz, wziąwszy partię podróżnych ra-zem z policjantami, zawracał w dolinę Tacotlapa, gdzie wysadził ich w Simojvel de Allende. Mieścina to podła bardzo, bo nawet zjeść co nie było oprócz gotowanej fasoli i ogromnych czajote (także fasoli, ale o wielkości kasztana jeszcze w łupinie), a jednak wbiło mi się ono w pamięć, bo na przestronnym rynku stoi tam popiersie kogoś, kto miał jakieś zasługi 5 maja 1862 r., kiedy pobito Francuzów oblegających Puebla pod-czas nieszczęsnej interwencji wojsk Napoleona III, gdzie tylu Polaków walczyło nie-opatrznie pod jego sztandarami i tutaj poginęło, jak choćby Wincenty Morzycki, mój daleki pra-kuzyn. Całe to więc popiersie pomalowane zostało olejno na zielono, sam zaś przedstawiony bohater (nazwiska nie zapisałem) w podłużnych drucianych okularach podobny był zupełnie do N. A. Dobrolubowa. Dalej droga już krwawa; autobusów nie było, musiałem stać na szosie i ręką zatrzy-mywać bardzo nieliczne pojazdy mechaniczne, targując się o cenę za podwiezienie, lecz miało to tę dobrą stronę, że kraj ten lepiej poznałem: jest on pokryty imponującą zupeł-nie roślinnością coraz bardziej spiętrzoną, na drzewach rosną ogrody kwiatów, pnączy, kaktusów, które się wyłaniały gdzieś na różnych poziomach spośród mgieł i deszczy-ków przechodzących stronami. Potem, gdy już dotarłem do ściany splątanej dżungli, złapała mnie ulewa jadącego akurat na odkrytej platformie niedużej półciężarówki For-da w towarzystwie rolników, przykrytego plandeką i plastykami, po chwili pływaliśmy w wodzie. Ford dzielnie przebywał brody wezbranych, mętnych potoków, teren zniżał się stale i koło Tapilula buchało już gorącem niby w łaźni parowej. W ten sposób sforsowałem Sierra Madre de Chiapas i teraz, z Pichucalco, mogłem się dostać łatwo na półwysep Jukatan, skąd był już na Florydę samolot za czterdzieści dolarów, lecz zawadziłem po drodze o Palenque, bo miałem w programie zwiedzenie tych świetnych wykopalisk: piramidy Napisów, ośmiopiętrowej, z kryptą i sarkofagiem, pałacu władcy, świątyń Słońca, Krzyża Liściastego, domu Jaguara i świątyni Hrabiego (w rzeczywistości barona, bo Jean Frederick Waldeck, żołnierz Bonapartego, był baro-nem, nie hrabią, kiedy badał Palenque; mieszkał w niej przez dwa lata), zespołu Pół-nocnego i muzeum. Subtelna sztuka Majów sprzed tysiąclecia, na całe szczęście utrwa-lona w kamieniu, zaledwie wydobyta została z wegetacji, a część jeszcze w niej drze- mie, byle wejść bowiem w dżunglę, stąpa się po piramidach porosłych drzewami papro-ci, begoniami o liściach mających średnicę co najmniej dwumetrową i lianami, żałuję teraz poważnie, że czasu mi nie starczyło na lepsze jej poznanie, tylko jazda i jazda, hotele, hoteliki. Jedna jedyna party, jedna ulewa i co najwyżej sięganie do bedekera. Trójskok olimpijski Do Ciudad de México śpieszyłem na Olimpiadę, gdy nagle zaniechałem pośpiechu, przekroczywszy granicę: nie chciałem pchać się pod kule, które tego dnia (2 paździer-nika 1968 r.) nazabijały niemało demonstrantów na Plaza de las Tres Culturas. W Monterrey, gdzie mnie ta wiadomość zastała, blisko północnej granicy kraju, padały liczby ofiar mocno wyolbrzymione, sięgające tysięcy, potem okazało się, że zginęły dwadzieścia cztery osoby, sześćset jednak zraniono. Tragiczne to wydarzenie miało akurat miejsce na dziesięć dni przed otwarciem Igrzysk, jechałem po to wprawdzie, by je obejrzeć, lecz nie za każdą cenę, w każdym razie nie kosztem dostania się w strzela-ninę, której sensu i celu – zważywszy że miała ona miejsce w kraju Ameryki Łacińskiej – nie bardzo mogłem pojąć. Demonstrowali studenci, wiadomo, czego zwykle żądają i człowiek z nimi trzyma, ale w tamtej epoce wiedząc niemało o wyczynach kontestato-rów spod znaku Cohn-Bendita, którzy niemal że doprowadzili do upadku samego gene-rała de Gaulle’a, poczytawszy Marcuse’a, otarłszy się o bunty na nowojorskiej Colum-bii i powąchawszy nawet atmosfery Berkeley przed rozruchami, sympatią i emocjami nie zawsze byłem po ich stronie. Opóźniałem więc teraz przybycie do stolicy Meksyku, obserwując z daleka, co z te-go wyjdzie dalej. Stanąłem ponadplanowo w Saltillo, w Zacatecas, nawet w Aguaca-liente, a potem byłem parę dni w Guadalajarze, do której teoretycznie i tak dotrzeć po-winienem, warunkiem bowiem wizy wydanej mi w Kanadzie było, że podczas Olim-piady zamieszkam właśnie tutaj, w Guadalajara Hilton, a to dlatego, że w Ciudad de México, w przyzwoitych hotelach objętych rejestracją, miejsca już nigdzie nie było, jednak specjalne przepisy wydane na Olimpiadę nie określały wyraźnie, czy chodzi tu jedynie o stołeczne hotele, sprawdzono więc teleksem i pokój się znalazł, więc go zare-zerwowałem; konsul Enriquez poszedł mi na rękę, bo nawet nie udawał, że wierzy w moje zamiary pokonywania co dzień sześciuset kilometrów odległości między dwoma miastami w jedną i drugą stronę, by kibicować rozgrywkom, choć byłoby to jakoś moż-liwe samolotem, rozkład linii Aeronaves de México dawał nawet sposobność takiego rozwiązania. Prosta więc przyzwoitość nakazywała, abym się w owym Hiltonie pojawił chociażby w westybulu, obejrzał drewniane ptaszki wiszące pod pułapem i rezerwację odwołał, zbytek był to skrupułów, bo nikt się moją wizytą nie przejął, skreślili i na tym koniec. Ale przecież sam pomysł codziennych eskapad z Guadalajary do Ciudad de México nie był tak niedorzeczny w świetle moich doświadczeń podróżnika, trzy lata bowiem wprzódy tak właśnie wylatywałem z lotniska w Taszkiencie, by zwiedzać do-syć odległe od tego miasta strony, raz – pamiętam – latałem tak do Kokandu, a naza- jutrz do Osza, jeszcze za Kokand dalej, by zwiedzić drogę pamirską nad samą chińską granicą (do tego jeszcze lądując w Kizył-Kija!), nie ma tam przecież nigdzie hoteli „Inturista”, a taki tylko mi przysługiwał, wracałem więc codziennie do Taszkientu, aby nocować w tamtejszym hotelu „Taszkient” i nolens volens pozostać w porządku z prze-pisami. Z Guadalajary niespiesznie posuwałem się dalej i nocujc w Morelli, w hotelu bardzo dusznym, ale o dźwięcznej nazwie „Virrey de Mendoza” (na pamiątkę pierwszego wi-cekróla), zostałem o piątej rano obudzony dzwonami zarówno pobliskiej katedry, jak i wszystkich bardzo licznych kościołów przeważnie barokowych, waliła nawet armatka, której błyski raz po raz rozświetlały gęste jeszcze ciemności, bo tego dnia miała się w mieście Meksyk rozpocząć Olimpiada. Przed tygodniem nie było to wcale pewne, prze-ciwnie nawet, wielu moich rozmówców już w Zacatecas choćby czy później w Guada-lajarze poważnie o tym wątpiło, obserwując dokładniej, niż ja to mogłem robić, poli-tyczne rozgrywki po masakrze studentów i zamknięciu uczelni, a także intrygi wokół osoby byłego prezydenta Lópeza Mateosa. Tak czy inaczej jechałem już teraz śmiało i zobaczyłem z bliska słynny wieżowiec Torre Latino-Americana, w chwili gdy na pobliskim Plaza de la Constitución demonto-wano trybuny służące publiczności na święcie otwarcia Olimpiady, wszędzie teraz le-żały stosy rurek i śrubek. Udało mi się wynająć pokój w małym hotelu „Danky”, tuż obok imponującej Paseo de la Reforma, i to bez większych trudności, bo, jak się okazało, w pierwszych dniach Olimpiady publiczność nie dopisała, gdyż bała się rozruchów; wielu z zapowiedzianych gości ciągle się nie zjawiało. Zrobiwszy rozpoznanie, szybko zorientowałem się, że nie jest stąd daleko do hotelu „María Isabel” z biurami Olimpiady, a spod tego budynku dość często wyruszały specjalne autokary z napisem ESPECTADORES oraz inne: ATLETAS; kursowały po mieście, wszędzie je było widać i byle tylko wyglądać jak nietutejszy (ja na przykład chodziłem z białą torbą lotniczą PAN AM przewieszoną przez ramię i dwoma aparatami), wozy ESPECTADORES można było zatrzymać w dowolnym punkcie, podnosząc rękę do góry, i nic nie płacić za przejazd, choć trwał on zawsze długo. Ulice czy nawet tak szerokie aleje, jak Avenida Juárez, Paseo de la Re-forma, a już szczególnie Insurgentes Sur, prowadząca w kierunku stadionu olimpijskie-go, i Villa Olimpica były od rana do nocy zatłoczone trąbiącymi wozami; większość wśród nich stanowiły rozklekotane fordy i buicki jeżdżące bez tłumików, chociaż euro- pejskich mercedesów, peugeotów, volkswagenów także niemało można było zobaczyć unieruchomionych w tych godzinnych zatorach, motory pracowały w powietrzu stoją- cym, skażonym, przymglonym od wyziewów, w kotlinie zamkniętej zewsząd żółtawy-mi górami, co sprawia, że Ciudad de México jest miastem najbardziej w świecie zatru-tym dymami fabryk i spalinami. Pierwsze kroki skierowałem nie w stronę stadionów, ale ku Poczcie Głównej, aby odebrać listy, które wysłane z Polski i Montrealu czekały na poste restante. Central de Correros, duży budynek, naprzeciw pałacu Belles Artes, wszystko ma wewnątrz z żela-za i wszystko odlano we Florencji, jak wskazują napisy: kraty, drzwiczki, okienka bar-dzo niewielkich rozmiarów i do nich wszędzie ustawiały się tłumy. Kiedy stanąłem w ogonku, nie przypuszczałem, że cały mój plan olimpijski zaraz mi się zachwieje, gdy-bym to był przewidział, może bym wypadł na kawę i wrócił za pół godziny, też by star-czyło. Tak się jednak nie stało i po paru minutach na końcu mojego ogonka stanęła dobrze ubrana pani, spodnie, torba przez ramię, ogromne słoneczne okulary, chwilę ją obser-wowałem dyskretnie kątem oka, próbując odgadnąć jej narodowość, gdy nagle ona z okrzykiem: „Janusz, czy ty mnie już nie poznajesz?” wylewnie się ze mną witała. Teraz oczywiście poznałem, miała na imię Michelle i byłem z nią związany w Paryżu przed dziesięciu laty, pracowała w pewnej agencji podróży, a potem w drugiej i trochę jej po-magałem, wreszcie rzecz się skończyła z powodu podstarzałego węgierskiego barona de Györmesa, straciłem ją potem z oczu, a za parę miesięcy z Paryża wyjechałem. Nim do-szliśmy do okienka, wiele już się dowiedziałem, to choćby, że z baronem od wieków było skończone, leży teraz podobno w szpitalu po wylewie (musi mieć dziś sześćdzie-siątkę), ale właśnie przez niego trafiła do Meksykanów, baron coś z nimi kombinował, jeden z nich, poznany wówczas w „Escali” na rue Monsieur le Prince, pożyczył jej tro-chę pieniędzy, za które rozkręciła własną niedużą firmę z meksykańskimi strojami i wy-robami przemysłu ludowego, dziś świetnie prosperuje przy rue de l’Ancienne Comédie, w podwórzu, mąż pilnuje na miejscu, a ona, właścicielka, stale tu podróżuje za intere-sami. Wzięliśmy swoje listy i opuściliśmy z ulgą zabrudzone gmaszysko Central de Corre-ros. Meksyk jest miastem dziwnie ciemnym i jakby poszarzałym, a jego stare budowle i kościoły wznoszone były z tufu wulkanicznego o lekko czerwonawym odcieniu, w okolicach zaś poczty i Plaza de la Constitutión, rynku dawnej stolicy, wszystkie co star-sze domy stoją poprzekrzywiane, powyginane mają futryny i okiennice, ledwo się wszystko trzyma po wielu trzęsieniach ziemi. W takim pękniętym domu, w restauracji „Fontana” przy befsztyku i winie (pierwsza się już zbliżała) Michelle. jak to bywało dawnymi czasy w Paryżu, gdyśmy jadali śniadania gdzieś koło République, zaczęła mi opowiadać o bardziej intymnych sprawach, bo chociaż – szczupła kiedyś – nieco wy-okrąglała, a jej regularne rysy nabrały jak gdyby stanowczości, w czym innym się nie zmieniła i tak samo jak dawniej bez chwili przerwy paplała. Otóż za pierwszym pobytem w Meksyku, przed ośmiu laty, gdy pojechała do Vera- cruz po towary, poznała tam młodego chłopaka dużej urody, grał on wtedy z kolegą na marimbie, czyli dużych cymbałach zrobionych z dźwięcznego drzewa o nazwie formi-gilio, chodzili obaj po mieście, dość ciężki instrument ciągnąc za sobą na kółkach, ale najczęściej koncertowali na rynku przed podcieniami restauracji „Regis Marisco” czy „Imperia”, tak jej się zdaje, w każdym razie Michelle raczyła się tam wtedy piwem ze swymi dostawcami, zaprosiła go do stolika i tak się bliżej poznali. Pięknie i grał, i śpie-wał; jego rodzice mieszkali w małym domku, a właściwie szałasie bambusowym po-krytym liśćmi palmowca, gdzieś koło Catemaco, w kraju starożytnych Olmeków, gdzie w lasach stale ktoś odnajduje coraz to nową głowę gigantycznych rozmiarów wyrzeź-bioną w kamieniu, z nosem spłaszczonym jak u Murzynów. Chłopak, Rafael Rosendiz, był czystej krwi Indianinem, rodzice jego nie mieli – opowiadała Michelle – żadnych mebli, tylko maty i maszynkę do mielenia mięsa i gdy dla niego została dłużej dziesięć dni w Veracruz, co rano wylewał sobie jeszcze na włosy długie do ramion cały litr ja- kiejś cieczy, aby mu się błyszczały, Michelle zabrała go do Ciudad de Mécixo, pomogła mu dostać się do szkoły muzycznej, okazało się bowiem, że jest niezwykle zdolny, po roku mu wyrobiła małe stypendium w Paryżu, gdzie potem śpiewał przez dwa lata w „Escali”, skąd wrócił do Meksyku, dziś ma ważne stanowisko w telewizji, prowadzi dział folkloru muzycznego. Jednakowoż ich miłość, choć tak już długotrwała, nigdy nie była w pełni szczęśliwa, może tylko prócz pierwszego okresu w Veracruz; w Paryżu Rafael sypiał niemal że na jej oczach najpierw ze wszystkimi dziewczynami z „Escali”, potem dobierał się na ostro do jej przyjaciółek, była to dla niej taka męka, że, aby wzbudzić w nim zazdrość, wy-szła za mąż za właściciela bistra, gdzie przychodziła zawsze na drinka z dostawcami, miała z nim dwoje dzieci, chłopczyka i dziewczynkę, ale to nie pomogło: Rafael nic się nie zmienił, a ona mimo wszystko stale jest z nim związana. Wyszliśmy razem i po niewielu krokach – ale już na Avenida Juárez – spostrzegłem skręcający z Alarcón autobus olimpijski z napisem ESPECTADORES, rzuciłem się go zatrzymywać, bo chciałem koniecznie zobaczyć dzisiejsze rozgrywki popołudniowe (fi-nał trójskoku!), wzbierało we mnie rozżalenie na siebie, że się spóźniłem przez zbytek ostrożności; powziąłem więc postanowienie: teraz do końca pobytu już tylko Olimpia-da. Autobus ładnie przystanął, szybko wskoczyłem przednimi drzwiami, z tego wszyst-kiego nie wziąłem od Michelle jej adresu i za jakąś godzinę czy półtorej wyrzucałem to sobie, sadowiąc się na twardej ławie z betonu, po ocienionej dachem stronie stadionu olimpijskiego, w ósmym rzędzie bodajże, mając więc tuż przed sobą finalistów trójskoku. Te wyrzuty trwały jednak tylko przez mgnienie, bo się zorientowałem, że oto na moich oczach rodzi się nowa epoka w historii światowego trójskoku, a także że jest to epopeja najlepszych skoczków świata! Wiedziałem przecież dobrze, że niedostępną przez ileż lat granicę siedemnastometrową pokonał przed ośmiu laty Józef Szmidt, złoty medalista trójskoku na dwóch olimpiadach: w Rzymie i Tokio, walczył on także dzisiaj, ale kontuzjowany, z bandażami na nodze; choć dobrnął do finałów, niewielkie miał już szansę na medal, bo pokonał go wczoraj (gdy ja chodziłem sobie spacerkiem po Toluca, jak gdyby nic się tutaj nie działo!) fenomenalny Włoch Giuseppe Gentile, który udo-wadniał pierwszym swym dzisiaj skokiem w pierwszej zaraz kolejce, że jego rekord świata w eliminacji (17,10) całkiem był nieprzypadkowy, na potwierdzenie bowiem wielkich swych aspiracji rozpoczął właśnie finał od poprawki rekordu: 17,22. Teraz, będąc pewien, że złoty medal wisi mu już na szyi, jął spacerować nadęty, wyprostowa-ny, widać było wyraźnie, jak rozpiera go duma. W tym czasie na innych planach ogromnego stadionu rozpoczynano coraz to nowe konkurencje: najpierw wmaszerowywali gęsiego, teczuszki w ręku, sędziowie olimpij-scy, idąc na swoje stanowiska, nigdy jednak na przełaj, ale równo wytyczonymi szla-kami; po stronie lewej skakały wzwyż kobiety, a trochę dalej za nimi rozpoczynał się finał rzutu młotem. Trudno mi było jednak śledzić tamte ciekawe dyscypliny, choć były w polu widze- nia, miałem bowiem przed sobą wyjątkowe zmagania; pisano potem w gazetach, że ta-kiego trójskoku świat jeszcze nie widział! Rzeczywiście już pierwsza kolejka skoków przyniosła wyniki więcej niż znakomite: 16,71 osiągnął Senegalczyk Dia; 16,40 uzyskał Rosjanin Saniejew, Józef Szmidt rozpo-czął zaś od słabego wyniku 16,06, co potwierdziło raz jeszcze niewielkie szansę na me-dal, gdy tymczasem skacząc w kolejce drugiej uzyskał mimo kontuzji 16,77, lokując się jako trzeci! Ale to tylko trwało minuty i już Wiktor Saniejew zagroził mu wynikiem 16,84, za nim reprezentant Brazylii Nelson Prudencio przekroczył Wielką Granicę (17,05), i kiedy jego wynik ukazał się na tablicy, ten rosły, piękny Murzyn skakał w gó-rę jak dziecko, wymachując rękami; Saniejew próbował znowu i coś mu dobrze poszło, bo dostał wielkie brawa, wyskoczyły cyfry 17,2..., lecz ostatniej nie było i kiedy tak trwaliśmy w napięciu oczekiwania, Giuseppe Gentile szedł dużymi krokami w kierunku tablicy elektronowej, w skupieniu stanął na kilka sekund uważnie w nią wpatrzony, do-póki nie wyskoczyła trójka, wyraźnie go dobiła, odwrócił się do niej plecami, a na jego twarzy malowała się gorycz. Amerykanin Walker brał teraz górę nad Szmidtem (16,77), który w następnej próbie miał 16,66, wynik na pewno dobry, lecz tutaj się nie liczył w takim świetnym zestawie, tym bardziej że w chwilę potem do siedemnastometrowców doszlusował Australijczyk Maya, także o dwa centymetry przekraczając Barierę! Nikt już prawie nie patrzył na zmagania młociarzy, choć też rekordy padały. Tymczasem po przeciwnej stronie stadionu na starcie stanęły kobiety do biegu na 200 m o wejście do finału, wśród nich Irena Kirszenstein; tu się o nią nie bałem, bo jak mi powiedzieli dwaj Polacy z Bydgoszczy, noszący w klapach olimpijski znak lekko-atletyki, którzy za mną siedzieli, dziś rano przy ćwierćfinałach biegnąc w ostatniej serii wygrała bez wysiłku, osiągając 23,2; strzelono, widziałem, że ruszyły, szybko doszły do mety i wyniki zaraz zapaliły się na ogromnej tablicy nad stadionem, Kirszenstein na trzecim miejscu, cieszyłem się, że jutro może mieć złoty medal. Lecz nasi trójskoczkowie rozpoczęli od nowa: Brazylijczyk Prudencio osiągnął zu- pełnie nieoczekiwany wynik 17,27, to nowy rekord świata! Saniejew podszedł, uścisnął tego Murzyna, gdy tymczasem Gentile chodził tam i z powrotem zupełnie oszalały, stale ściągał czapeczkę i znowu ją nakładał na rozpaloną głowę, a gdy mu następny skok całkiem nie wyszedł, złapał się za nią obiema rękami i biadolił. Rekordy dalej pa-dały jak gdyby coraz to poprawiano wynik dziecinnie łatwy, na przykład taki Dudkin (Związek Radziecki) uzyskał nagle 17,09 ni z tego, ni z owego, Józef Szmidt stanął znowu i skoczył znakomicie (16,89), bo mimo swoich bandaży wynik miał teraz lepszy niż na dwóch olimpiadach, gdy zdobył dwa złote medale, tymczasem aniśmy się obej-rzeli, a tu Wiktor Saniejew ląduje fantastycznie – 17,39!!! Dalszych skoków nie ma co relacjonować, jeszcze Prudencio i Walker uzyskali wy- niki powyżej siedemnastki, lecz to już koniec, zwycięzcy stanęli na podium ze swymi medalami, Gentile także przyszedł do siebie, miał przecież brązowy medal, i nawet nam pokiwał. W tej sytuacji trudno mi było śledzić biegi przez płotki kobiet na 80 m, siedziałem do tego za daleko, ale wszystkie nasze plotkarki weszły do półfinału. Nie uważałem także na finał przez płotki mężczyzn na 110 m, ale rekordy Olimpiady w Tokio były wyraźnie poprawione. Nie było chwili czasu, bo oto Afrykańczycy tryumfować zaczęli w biegu na 5000 m, właśnie nadchodził finisz, czołowa piątka wyraźnie się wysforowała: Tunezyjczyk Gam-moudi, Meksykańczyk Martinez, dwaj Kenijczycy: Keino i Temu, ostatni Austra- lijczyk Clarke, ten odpadł zaraz, tymczasem już ostatnie okrążenia stadionu: Gammoudi stale na czele, zaatakował go Keino, atakuje go Temu, Martinez dał za wygraną, więc rozpacz na trybunach, teraz Gammoudi i Keino rozpoczynają zawzięty pojedynek na ostatnich wirażach, Keino przyśpieszył tempo i mijał już Gammoudiego, lecz oto Tune-zyjczyk centymetr po centymetrze wysunął się przed niego i pierwszy wpadł na metę. Rekordy to nie były, bo już Emil Zatopek w roku 1952 (Helsinki) osiągnął 14,06,6, a Gammoudi 14,05,0; Keino 14,05,12; Temu 14,06,4, i tak dalej. Jeszcze nie zeszli z podium, gdy już inni mężczyźni poczęli się ustawiać na 400 m do półfinału, wystartowali i znowu dla mnie radość, Badeński bowiem ukończył bieg jako trzeci, gorzej z Janem Wernerem, bo biegł na ósmym torze, a jest to tor fatalny i chociaż przez dwieście metrów rozwijał świetne tempo, to jednak go nie wytrzymał, jak było do przewidzenia, i na ostatniej prostej stracił całą przewagę, wyprzedził go z ła-twością Ugandyjczyk Omola. Autobus ESPECTADORES dowiózł mnie, gdy zmierzchało, na Paseo de la Reforma i wysadził koło „María Isabel”, dalej poszedłem pieszo i gdy dość wymęczony wraże- niami brałem klucz u portiera, podał mi karteczkę: Michelle zapamiętała widać nazwę „Danky”, którą chyba w rozmowie jednak wymieniłem, bo już telefonowała, prosząc, abym zaraz zadzwonił pod taki a taki numer. Zapraszała na wieczór do hotelu „Camino Real”, gdzie mam poznać owego Rafaela, o którym mi mówiła, a właściwie to on prosi mnie na kolację, czekają za dwie godziny. Wziąłem prysznic, przebrałem się, pojechałem; hotel ten, istotnie wspaniały, zbudo-wano o kilkadziesiąt metrów od parku Chapultepec, a otworzono dopiero przed tygo-dniem na samą Olimpiadę, był więc dosłownie ostatnim krzykiem mody; przed wej-ściem głównym basen z wodą sztucznie wzburzaną i bijącą falami o falochrony, gdy wszedłem do ogromnego hallu z centralnymi szerokimi schodami jak w operze, na tle złocistej ściany z lekka pofałdowanej spostrzegłem tafle wody stojące na różnych po-ziomach za szklanymi szybami, po innych znowu szybach woda stale spływała; orkie-stra grała z boku, kelnerzy roznosili drinki. Michelle, zagłębiona w fotelu, już czekała, a w wysokim, przystojnym Indianinie bardzo modnie ubranym (smoking koloru lila, golf do tego i żabot), który stał przy niej, odgadłem Rafaela; powiedział mi od razu, że ma-my do wyboru restauracje i bary: na pierwszym piętrze jest świetna restauracja „Fouqu ets de Paris”, a także bar „Ruleta’’ i drugi bar „Eldorado”, na drugim bar „Azulejos” i restauracja tej nazwy, a na dole znajduje się bar „Maria Bonita”, kafeteria „Huerta”, „Lobby Bar’’ i bar „Piscina’’. Michelle wybrała „Fouqueta’’; starannie była ubrana, ale wyskoków żadnych, ele- gancja z żurnala i umiar paryżanki, a kiedy już zasiedliśmy, mówiła bez przestanku swoim zwyczajem. Namiętna czytelniczka – jak dobrze pamiętałem i chyba to jej zo-stało – przeróżnych magazynów życia towarzyskiego, jak choćby „Jours de France”, wiedziała oczywiście, kto się zatrzymał w „Camino Real’’, najżywiej ją zawsze intere-sowali stojący na stopniach tronów i zaraz się dowiedziałem, że takich tu było teraz w „Camino Real” niemało, książęta- małżonkowie na szczycie, bo książę Edynburga i Bernard, mąż królowej Juliany, prócz nich książę Kadyksu Don Alfonso i tak dalej i dalej, a na samym już końcu wymieniła księcia Hugona, ten bowiem Burbon Parmeń-ski, pretendent karlistowski do arcykatolickiego tronu, z Hiszpanii niedawno wydalony mimo – jak wyjaśniła – że ożeniony z królewną holenderską, był pono przez swych ku-zynów traktowany per noga. Wszyscy więc tu mieszkali, a wśród nich oczywiście sam Avery Brundage, tegośmy zobaczyli, bo jadł kolację z żoną blisko naszego stolika. Nigdy bym Rafaela nie podejrzewał o to, że jeszcze osiem lat temu ciągnął swoją marimbę po rynku w Veracruz i wylewał co rano na włosy cały litr nie wiedzieć czego; formy miał dzisiaj zupełnie już ogładzone, mówił wprawdzie niewiele trochę zabawną francuszczyzną, był zdaje się w ogóle mrukiem, ale przecież Michelle nikogo nigdy nie dopuszczała do głosu! Widziałem, że zwracał uwagę na każdą ładną kobietę, odwracał dosłownie głowę za panienkami z obsługi Olimpiady, które tu się kręciły w kostiumach-sukieneczkach z olimpijskimi splecionymi kołami: panienki-przewodniczki of VIP no-siły je czerwone, dziewczyny związane z prasą miały pomarańczowe, a jeszcze inne chodziły w żółtych, niebieskich czy fioletowych, co także coś oznaczało, ale już zapo-mniałem. Kolację chciał brać francuską, że niby u „Fouqueta”, lecz ja przecież nie po to jeździłem aż do Meksyku, by zjadać szatobriany, zacząłem więc od cocktailu z żółwich jajek, potem mi przyniesiono półmisek nieprzytomnych rozmiarów z rozłożonymi na nim różnościami, było tam cudowne avocado przyprawione na ostro specjalnymi pa-stami czy też chrupiące tacos, placuszki kukurydziane zwinięte w apetyczny rulonik, a w nim kawałki drobiu, i tak dalej. Po owocach Rafael kazał przynieść szampana, wziął Michelle za rękę i chyba szcze-rze wzruszony wydusił z siebie, że właśnie przy mnie jako jej dawnym znajomym z czasów, gdy jego, Rafaela, jeszcze wcale nic znała, chce jej tutaj w dniu dzisiejszym zrobić pewne wyznanie, uczynić propozycję, by z nim została na zawsze już w Meksy-ku; Michelle, wyraźnie zaskoczona, lecz chyba było jej miło, nic nie odpowiedziała, ale od razu stała się dla niego bardzo czuła, chciała wracać do domu i zakończywszy kola-cję kawą, nigdzieśmy już nie chodzili, tylko zaraz odwieźli mnie do hotelu czerwonym alfa-romeo Rafaela, ze zdjętym dachem. Prowadziła Michelle i ruszyła z kopyta, skrę-ciła z dużą brawurą w Paseo de la Reforma, z piskiem opon objechała gloriettę Diany i ani się obejrzałem, jak pruła teraz tą cudowną aleją, luźniejszą już o tej porze, prosto pod świecące po nocy miliony – jak się zdawało – kolorowych żarówek zawieszonych nad jezdnią i trotuarami ( tu olimpijskie koła, tam znów wzory ludowe z całego kraju, dalej prekortezjańskie motywy gdzieś z Teotihuacánu) i znowuż jak szalona objeżdżała wysoką kolumnę Niepodległości z pozłacanym Aniołem oświetlonym słupami reflekto- rów od dołu, potem, u zbiegu Insurgentes, monumentalny pomnik Cuauhtémoca na pi- ramidzie (imię to, słynne w Meksyku, mówi u nas niewiele, wymaga wyjaśnienia, że był to ostatni cesarz Azteków i obrońca stolicy przed wojskami Korteza; Wielki Kon-kwistador najpierw rozkazał go torturować, by wydał mu skarbiec państwowy, ale on nic nie wyjawił i oczywiście został potem zgładzony). Gdy wreszcie wyminęła pomnik Krzysztofa Kolumba ze wzniesionym ramieniem, skręciła w prawo, bo właśnie tu mieszkałem. Spałem nawet dość długo, a kiedy się obudziłem, ogoliłem, ubrałem, zjadłem śnia- danie, zabrałem torbę PAN AM i aparaty, pogadałem z portierem łamaną hiszpańszczy-zną o wczorajszym złotym medalu dla Pawłowskiego, gdy było już po dziesiątej, ru-szyłem niezbyt spiesznie przez Paseo de la Reforma; o każdej porze doby śmiało można ją przyrównywać nawet do Pól Elizejskich nie tylko założeniem, ale luksusem magazy-nów, przeróżnych przedstawicielstw czy sal widowiskowych, wszystko w zieleni, a przecież trochę dziwi, ze obok tych wspaniałości swoje małe kramiki rozkładają India-nie, babiny z gór okolicznych przynoszą orzeszki jakieś, tykwy, po kilkanaście małych, zielonych cytrynek czy parę pomarańczy, przykucają i próbują je tu sprzedawać już od rana. Upał robił się gęsty, wilgotny, byłem już mocno zgrzany, nim doszedłem do „Ma-ría Isabel’’, stały tam dwa autokary, ale oba z napisami ATLETAS, nie dla mnie więc one, usiadłem na ławeczce i czekałem na jakiś ESPECTADORES, zerkając czasem w górę ku statule Anioła Niepodległości, musiano i ją niedawno pozłocić na Olimpiadę, bo teraz, przed południem, oślepiająco błyszczała. Cieszyłem się, że znów parę godzin przepędzę na stadionie, było dziś co oglądać, same prawie finały: bieg kobiet na 200 metrów z wielkimi naszymi nadziejami, rzut dyskiem kobiet, bieg finałowy mężczyzn na 400 m i skok w dal, gdzie miał startować niezwykły Robert Beamon, do tego połowa konkurencji dziesięcioboju. Teraz zresztą wybierałem się prosto do Villa Olimpica, do-kąd mnie zapraszali nasi lekkoatleci poznani na stadionie: „Niech pan do nas przyje-dzie, polska ekipa zajmuje blok numer dziewiętnaście, trafić do niego łatwo, bo wisi tam na samym przedzie transparent «Serdecznie witamy»”. Minęło już z pół godziny, kiedy nareszcie szofer pierwszego autokaru zmienił napis ATLETAS na ESPECTADORES, podniosłem się z ławeczki, nakładając na siebie torbę i aparaty, kiedy czerwony alfa-romeo gwałtownie zatrzymał się na jezdni, potem na tyl-nym biegu cofał się do krawężnika, przy którym właśnie stałem, oczywiście Rafael i Michelle, on siedział za kierownicą w lekkiej tylko koszulce i kapeluszu sombrero, ona w pomarańczowej chusteczce i dużych okularach, wołała: „Janusz, szybciutko wsiadaj”. Zająłem miejsce z tyłu i natychmiast ruszyliśmy. Teraz Michelle zaczęła mi terkotać, że pojechali najpierw do mojego hotelu, gdzie im powiedział portier o moich planach jazdy do Villa Olimpica, by odwiedzić rodaków, mało mieli nadziei, że mnie jeszcze dogonią przy „María Isabel’’, w razie czego już byli przygotowani, żeby mnie poszukiwać pośród olimpijczyków. Rafael nic nie mówił, za to niezwykle zręcznie wyprzedzał samochody, wywinął bardzo ładnie z Avenidy Cha-pultepec na bulwar Periférico, aby w tak szczelnie zawsze zatkaną Insurgentes Sur wje-chać daleko za miastem, tuż przy stadionie z płonącym stale zniczem i – z drugiej stro-ny alei – bajecznie kolorowym, pokrytym malowidłami klockiem Biblioteki Uniwersy-teckiej zamkniętej zresztą na głucho po masakrze, jak wszystkie gmachy Ciudad Universitaria (bo chciałem ją wczoraj zwiedzić wczesnym wieczorem), zostawił też w spokoju miasteczko olimpijskie i stale dodawał gazu, a kiedy się zorientowałem, że nie skręcamy wcale ani ku Villa COAPA, ani ku Xochimilco (myślałem, że może tak pędzi jak wariat obejrzeć mistrzostwa kajakowe), trąciłem Michelle w plecy (gadała do Rafa-ela), pytając, dokąd mnie wiozą. „Jedziemy do Acapulco – beztrosko odkrzyknęła – na pewno nie będziesz żałował, żeś tam w mieście nie został na tej cholernej Olimpiadzie”; złapała mnie za szyję i mocno pocałowała; nie mogłem pokazać gniewu, choć mnie szczera złość wzięła, i owszem, ciekaw byłem słynnego kąpieliska i z chęcią bym tam pojechał, ale przecież nie dzisiaj, kiedy koniecznie chciałem być na stadionie, nie co dzień jest Olimpiada na samym końcu świata, a niech ich wezmą diabli, i ją, i jego – tak oto sobie myślałem, kiedy tymczasem Rafael wiózł nas autostradą wśród lasów i – mu-siałem to przyznać. – imponujących widoków, które się otworzyły na dwa stożki wul- kanów-pięciotysięczników o nazwach indiańskich, skomplikowanych, które wykładają się jako Dymiąca Góra i Biała Kobieta. Wulkany to znikały, to wyłaniały się znowu, bo szosa ciągle się kręciła, na koniec schowały się na dobre za innymi górami, Rafael bo-wiem zjechał z autostrady na prawo i serpentynami zniżał się ku najpiękniejszej dolinie tierra templada, pełnej o każdej porze roku wspaniałej wegetacji, już z daleka bieliły się w samym dole kościoły Cuernavaca, ulubionej siedziby Ferdynanda Korteza. Nie zobaczyłem nawet pałacu tego zdobywcy, Rafael przejechał od razu na drugą stronę rzeki do Casino de Selva, w tropikalnym ogrodzie z palmowcami, i tutaj na tara-sie – bo minęło południe – podano nam do zjedzenia coś niezwykle pikantnego. Mi-chelle, w szorcikach mini, z opalonymi plecami, jakoś dzisiaj wyraźnie nastawiona sexy, poczęła na mnie działać nie tylko dawnymi wspomnieniami, wszystko splotło się razem, sądzę, że klimat też robił swoje. Zjedliśmy i w dalszą drogę; Michelle chciała się wprawdzie jeszcze kąpać w basenie, potem znowu nudziła, aby skręcić do Taxco, gdzie lata temu przeżyła z Rafaelem nie-zapomniany tydzień, ale on jej wytłumaczył w bardzo oszczędnych słowach, że na to szkoda czasu (wykąpiesz się w Acapulco wieczorem), wolałby dojechać nad Pacyfik, nim ściemnieje. Teraz do autostrady – prowadziła ona wciąż niżej do Iguala, gdzie był jej koniec, i dalej zwykłą szosą, wśród wzniesień żółtych już całkiem od nieustannej suszy, i pośród coraz wyższych kaktusów sterczących przy drodze niby organy, kręciła się potem długo w malowniczych kanionach wyschłych ze szczętem rzeczek, trzeba było uwagi, bo sa-mochody jednak tu i ówdzie spadały. Rafael wymierzył dobrze: gdyśmy stanęli na nie-wielkiej przełęczy przy maszcie radiostacji, za którą, nisko w dole, rozprzestrzeniała się zatoka Acapulco, słońce właśnie chowało się w oceanie. Rafael był już zmęczony, nie chciał, aby po drodze Michelle zmieniła go chociaż na trochę (o mnie nie było mowy, bo bardzo źle prowadzę), zjeżdżał uważnie ku nadbrzeżnej Costanera Miguel Alemán, z wieżowcami największych hoteli, kierując się na skalisty półwysep zamykający zatokę od Pacyfiku, gdzie – jak się okazało – pokój był już telefonicznie zarezerwowany w hotelu „Boca Chica” nad zatoczką Caleta, z własną wygodną plażą. Prosili, abym za-czekał w hallu, gdy poszli załatwiać do recepcji, Michelle zaraz wróciła: „Widzisz, dla ciebie pokoju nie ma, wszystko pozajmowane, nie byłam rano pewna, czy przyjedziesz tu z nami, więc ci nie zamawiałam, a teraz ogromny natłok gości, myślę, po co masz szukać gdzie indziej, wątpię, czy co dostaniesz, bo wszędzie sytuacja ta sama, my ci proponujemy z Rafaelem, abyś zamieszkał z nami, pokój jest dosyć duży, łazienka, do-stawi się łóżeczko i sprawa załatwiona”. Musiałem więc – chcąc nie chcąc – przystać na takie rozwiązanie, pojechaliśmy na górę. Pokój rzeczywiście obszerny, ale na razie tylko łoże dwuosobowe, dwa fotele, z balkonem (spuściliśmy persjany) i łazienka, gdzie Michelle od razu wzięła prysznic (a tymczasem Rafael zjechał na dół, by zaparkować samochód i zamówić jedzenie), wy-szła po dłuższej chwili w pomarańczowym czepeczku i szlafroku kąpielowym zawiąza-nym do tego stopnia niedbale, jakby go wcale nie było, siadła bokiem w fotelu, obie bezbłędne nogi przerzucając przez poręcz, poprosiła, bym podał jej papierosa, zapalił, i tak mi powiedziała: „Wiesz, ja to wszystko wczorajsze dokładnie przemyślałam, do-brze, lecz przecież dla mnie jasne, że mój drogi Rafael rzuci mnie, kiedy tylko trochę się zestarzeję, z kim jak z kim, ale z tobą żadne trele-morele, dobrze wiesz, że jestem od niego starsza o te cztery lata, a wtedy co ja ze sobą zrobię, jak teraz wszystko w Paryżu zlikwiduję, znajdę się bez pieniędzy w obcym kraju, a jeśli nawet wróciłabym do Pary-ża, to trzeba będzie wszystko zaczynać od nowa bez kapitału”. Sprawa stała się czysta i nagle, uwolniony od zahamowań niejasnej sytuacji (nie de-cyduje się zostać z Rafaelem na stałe), chciałem dać ponieść się chwili, ale Michelle energicznie podniosła się z fotela, szlafrok swój poprawiła, mówiąc, że ma teraz ochotę popływać trochę w morzu. Wyszliśmy od strony plaży: zatoka nieruchoma, otoczona palmami, na piasku tu i ówdzie grzybki niedużych parasoli pokrytych liśćmi kokosu, pod nimi puste leżaki, nigdzie żywego ducha, jedynie dwa hotele odbijały się w toni światłami okien, Michelle została po chwili tylko w czepeczku na głowie, było na tyle jasno, że jej dojrzała uroda wespół ze wspomnieniami wszystko mi przesłoniła i zrobiłem jak ona, zanurzaliśmy się teraz w nagrzanej wodzie, trzymając się za ręce, a kiedy weszliśmy prawie już po ra-miona, cała dziesięcioletnia przegroda runęła między nami; do tego stopnia sobą zaab-sorbowani, nie spostrzegliśmy nawet przy brzegu Rafaela, gdy go zauważyłem, też już był całkiem goły i chociaż musiał dostrzec, co wyrabiamy, nie okazał zdziwienia i nie powiedział słowa, popłynęliśmy z nim razem na trochę głębszą wodę ku plaży Caletilla i kiedyśmy wrócili na koniec do naszego pokoju, stał tam już ładny rządek butelek whi-sky i ginu, czekała też zimna kolacja z owocami, wydaje mi się, że nasz trójskok olim- pijski dobrze był przygotowany. Cyfra Gdy się zdecydowałem odbyć tę podróż (było to wiosną, w Paryżu), poszedłem od razu do naszego konsulatu mieszczącego się, jak wiadomo, przy rue Jean-Goujon obok placu de l’Alma, niedaleko pomnika Poety, aby złożyć podanie: „Zwracam się z uprzejmą prośbą o rozszerzenie ważności mego paszportu Seria... Nr... wydanego dnia..., a wznowionego dnia...8” Dalej informowałem, że mam okazję odbyć rejs stat-kiem Polskich Linii Oceanicznych do Egiptu i Indii oraz że noszę się z zamiarem pisa-nia książki na ten temat, a także reportaży (tu wymieniłem pisma, z którymi współpra-cuję). Szerszego uzasadnienia nie będę przytaczać, lecz oczywiście było, poprosiłem na koniec o przychylenie się do mojego podania, wspomniałem tam o monsunie, że mogę ruszyć w drogę, gdy skończy się jego pora, to znaczy jesienią albo zimą. Pismo przesłano służbowo do Warszawy, bo – jak powiedział jeden z wicekonsulów, gdy mu wszystko składałem (były i załączniki) – nie leżało to w gestii placówki decy-dować coś konkretnego w sprawie tego rodzaju. Ja zaś, nie czekając odpowiedzi, poje-chałem natychmiast do ambasady indyjskiej mieszczącej się przy ulicy Alfred-Dehodencq i tam w odpowiednim wydziale powypełniałem kwestionariusze wizowe; sekretarz, pan Agrawa Munna, ostrzegł mnie, że normalną drogą trwać to może dość długo i jeśli mi zależy na rychlejszej odpowiedzi, to on telegraficznie upewni się w New Delhi, czy moja osoba nie jest tam niepożądana; w wypadku pozytywnym będzie mógł dać mi wizę najdalej w ciągu tygodnia, jeśli się zdecyduję zapłacić koszty depesz w obie strony, uprzedził, że to wyniesie koło dziesięciu dolarów. I tak się stało: Hindusi rychło mi odpisali do domu, że nie mają zastrzeżeń i wizę do ich kraju mogę odebrać w każdej dogodnej chwili. Mieszkałem wtedy przy rue Lauriston, w polskim ośrodku, i odtąd zawsze chodziłem do konsulatu, po to by się dowiedzieć, czy nie przyszła odpowiedź. Interesantów przyj-mowano jedynie w dni parzyste, starałem się więc tak urządzać z moją pracą badawczą, aby zostawić sobie wolne co drugie przedpołudnie, wolałem już nie naprzykrzać się ciągłymi telefonami, miałem bliziutko z domu; do tego nie mogłem ominąć placu Iéna, bo to było po drodze; wstępowałem tam zawsze do Musée Guimet, gdzie są imponujące kolekcje orientalne, one to w niemałej mierze przyczyniły się do mojej decyzji pojecha-nia do Indii, gdy skończą się monsuny. Musiałem mieć tylko środki na dotarcie do Port Saidu, zacząłem więc odkładać z moich niezbyt znów wielkich dochodów stypendial-nych (oszczędność na jedzeniu); można było dopłynąć statkiem którejś z niedrogich kompanii, wyruszywszy z Marsylii, od Suezu zaś pływały już do Bombaju jednostki Polskich Linii Oceanicznych i bilet na nie mogłem sobie załatwić wpłacając złotówki w Warszawie. Zachodziłem więc zawsze w dni parzyste do konsulatu, gdzie już mnie dobrze znali, i utarło się nawet po jakichś dwóch-trzech miesiącach, że wicekonsul, który miał moją sprawę pod opieką, uśmiechał się tylko miło, gdy spotkał mnie w korytarzu albo gdy pukałem do niego, a miał, powiedzmy, telefon; rozkładał zawsze tak samo ręce, unosił brwi do góry na znak, że nic nowego, rozumieliśmy się bez słowa, po czym wracałem znowu w kierunku placu Iéna i wtedy właśnie spędzałem ową małą godzinkę w ulubio 8 Nie widzę potrzeby podawania tutaj tych numerów, jeżeliby jednak komuś zależało, mogę mu je wy-mienić nym muzeum. Wstępowałem zazwyczaj od razu na pierwsze piętro, gdzie w trzeciej sali skręcając ze schodów na lewo w gablocie pod numerem czternastym (o ile dobrze pa-miętam), powystawiane były bóstwa lamaistyczne, natomiast w gablocie siedemnastej różne przedmioty związane z kultem magicznym oraz z egzorcyzmami, jakieś święte dzwoneczki, wazy ofiarne, specjalne sztylety do zwalczania demonów, tambury, młynki do modlitw i większe walce-cylindry służące tym samym celom; rozpłomieniało to moją wyobraźnię bez porównania bardziej niż wszystkie razem wzięte posążki Sziwy, który, jak wiemy, tańcząc depce po Ignorancji, oraz wszelkie posążki Buddy, z głębo-kim zamyśleniem na skośnookiej twarzy. Były tam jeszcze przeróżne utensylia kapła-nów lamaistycznych, spędziłem i przed nimi niejedną długą chwilę. Gdzieś jesienią, pewno pod koniec października, wstąpiłem do muzeum wbrew zwy- czajowi, bo dzień był nieparzysty (piątek lub środa), a później, choć wiedziałem, że konsulat zamknięty, schodziłem z przyzwyczajenia aż w jego okolice, na place de l’Alma i nieco nawet dalej, brzegiem Sekwany, zadrzewioną aleją, bo dzień był nie-zwykle ciepły jak na tę porę roku. Zająłem małą ławeczkę tuż obok Poety na wysokiej kolumnie, aby pogrzać się w słońcu, lubiłem to miejsce i pomnik, w tamtym bowiem okresie przez długie miesiące studiowałem Jego archiwum i odwiedzałem miejsca związane z Jego Osobą. Siedziałem tam z dobrą godzinę: gdy czytałem gazetę (już w porze obiadowej), spostrzegłem mojego wicekonsula; on mnie też z daleka zauważył, zboczył z drogi i kiwał do mnie ręką (przemknęło mi przez głowę, że tym razem musi mieć dla mnie wiadomość), wyszedłem mu naprzeciw widać z nadzieją w oczach, bo zaraz po przywitaniu znowu rozłożył dłonie, uniósł brwi do góry i powiedział: „Zrobiła się dzisiaj taka pogoda, zupełne lato, że się wybrałem piechotą do ambasady”. Minęło trochę czasu od tego wydarzenia, w samym początku stycznia (na pewno był początek, bo miałem więcej pieniędzy po wypłacie stypendium) wracałem, jak zazwy-czaj, z rue Jean-Goujon idąc najpierw do góry aleją Prezydenta Wilsona, a potem po raz drugi wstąpiłem tego rana do salki lamaistycznej na pierwszym piętrze Musée Guimet. Następnie, prawie już bez nadziei, zdecydowałem, że od dzisiaj przestaję oszczędzać na jedzeniu, i wszedłem na lepszy obiad do „Madame Oscar” (teraz jej tam nie ma, podob-no zbankrutowała), niezła ta restauracja ulokowana była przy Avenue Kleber, pomiędzy rue Boissiere a bardzo krótką uliczką Cimarosa (fasada polskiego domu zamyka jej per-spektywę). Wziąłem menu za całe osiem franków, do tego wino, i byłem już przy kawie, gdy z końca sali poderwał się pewien Hindus, szybko zbliżył się do mnie, energicznie coś tłumacząc angielską francuszczyzną, czego nie mogłem pojąć, dopiero po dłuższej chwili utożsamiłem go sobie z owym panem Agrawa Munną, upłynął przecież rok pra-wie, kiedy po raz ostatni odwiedziłem ulicę Alfred-Dehodencq. Poprosiłem, by usiadł, i wtedy zrozumiałem, do czego mnie tak namawia (pomagał sobie gestami): oto, bym przyniósł paszport, a on mi natychmiast przystawi swoją pieczątkę wizową, pytał, czy otrzymałem ich pismo, New Delhi natychmiast przysłało telegraficzną zgodę, „sam pan przecież opłacił tam i na powrót depeszę, pięćdziesiąt nowych franków, to dlaczego pan teraz nie chce skorzystać z wizy?” Mówił tak natarczywie i szukał po kieszeniach ob-szernej marynarki, że całkiem odruchowo przycisnąłem lewe przedramię do piersi, aby sprawdzić, czy portfel jest na swoim miejscu: nosiłem w nim paszport i zląkłem się w tej chwili, by nie wyciągnął pieczątki wizowej z którejś kieszeni (bo nie dałbym głowy za to, czy nie miał jej ze sobą), nic wyrwał mi paszportu i mimo mych protestów nie wkleił tam wizy siłą. Musiałbym potem gęsto tłumaczyć się na lotnisku Okęcie owym dwóm oficerom ochrony pogranicza, siedzącym za szybką z półkolistym wycięciem, którzy stemplują paszporty i zawsze je kartkują; niechybnie by zauważyli, że wiza in-dyjska, byłaby tu wstawiona bez rozszerzenia ważności mego paszportu na kraje azja-tyckie i mógłbym mieć nieprzyjemności od razu albo potem. Tymczasem zamiast pieczątki Agrawa Munna wyciągnął z kieszeni podłużny karto-nik zielonego koloru, z uwagą, że w zasadzie konsulat wydaje tę kartkę jako dodatek do wizy, ale w moim wypadku może zrobić wyjątek, ma właśnie jedną przy sobie. Karto-nik był złożony we dwoje: strona zewnętrzna, błyszcząca, u góry godło państwowe (potrójne Lwy Asioki przerysowane z kapitelu pewnej kolumny w Sarnath, niedaleko Benares, w oryginale jest to piaskowiec polerowany, a pochodzi jeszcze sprzed naszej ery), powyżej napisu „Tourist Introduction Card’’ miała schematyczne rysunki najpięk-niejszych zabytków, poznałem je od razu: świątynia w Bodh-Gaya i Kotub-Minar w Delhi, co było trzecie – nie wiem, jakieś ruiny, potem Tadż-Mahal w Agrze, wreszcie łódeczki z daszkami na rzece Dżihlam w Kaszmirze; takie same łódeczki i house-boats na wodzie były po wewnętrznej stronie już jako zdjęcie barwne, na przeciwległej zaś części kartonu wydrukowano coś w rodzaju odezwy do turysty: z ramienia Rządu Indii minister transportu i komunikacji przesyłał mi w pierwszych słowach serdeczne powi-tanie. Wyjaśniał, że karta jest po to, by mnie prezentowała u rządowych organów i po-mogła uzyskać wszelką możliwą pomoc zarówno u celników, jak też w biurach podróży oraz przy rezerwacji miejsc w Rest Housach, Dak Bungalowach, a także w kolejowych Railway Retiring Roomach. Dalej, że oficerowie informacji turystycznej w różnych miejscowościach będą naprawdę szczęśliwi, jeśli pozwolę im oddawać sobie usługi, minister prosi, bym się nie krępował, uciekając się do nich. Kończyło się apelem, bym znów powrócił do Indii. Gdyby więc, czego się bałem, doszło było do tego, że pan Agrawa Munna zrealizo- wałby jednak swoje tajne zamysły, które przejrzałem i przed którymi broniłem się pod-świadomie (czego wyrazem był odruch namacania portfelu lewym przedramieniem), stanąłbym w tym momencie przed problemem wyjazdu, mając w paszporcie wizę. Jesz-cze bym pewno zdążył pobiec tego samego dnia na prefekturę, by, wypuściwszy mnie z Francji, wpuścili potem znowu; w biurze podróży Cooka kupiłbym travellers-czeki, a bilety na statek (tylko do Port Saidu) w Agence Barry et Rogliano, 8, rue Auber, koło Opery, odwiedziłbym nareszcie Instytut Pasteura, by się tam zaszczepić przeciw tyfu-sowi, ospie i cholerze. Zebrawszy się więc zupełnie serio do drogi (w ciągu dziesięciu dni byłbym, jak myślę, gotowy), ruszyłbym nocnym ekspresem do Marsylii i wylądo-wał rano na dworcu Saint-Charles. Byłoby to – powiedzmy – gdzieś piętnastego stycz- nia, toteż bym wymarzł porządnie i pewno bym się zaziębił, bo (dobrze pamiętam) na-stały wtedy chłody, a jadąc do Indii zostawiłbym w Paryżu wszystkie zimowe rzeczy i, zszedłszy po szerokich schodach prowadzących od dworca, zaraz w pierwszej kafejce wypiłbym grogu z cytryną, by później – z bagażem – skręcić w obskurną uliczkę des Convalescents (druga od schodów na prawo), przy niej bowiem mieści się hotelik „Ma-drid’’, kierowałbym się tam niejako odruchowo, zanocowałem w nim raz przed kilku laty, pamiętam, w końcu lutego, pamiętam i to także, że wstałem wcześnie rano, bo miałem z dworca St-Charles pociąg do Awinionu. Mogłoby było łatwo nie być wolnych pokoi, musiałbym wtedy przejść jeszcze kawałek dalej, jest tam podobny hotelik, o na-zwie „National”, przy sąsiedniej ulicy. Gdzie bym się ostatecznie zatrzymał, w tej opo-wieści nie ma najmniejszego znaczenia, stanąłbym w jednym lub drugim, a może znala-złbym trzeci – podam tu mimochodem, że dzielnica dworcowa roi się od prostytutek, a owe hoteliki, wabiące jedną gwiazdką widoczną na tabliczce przybitej u drzwi wejścio-wych, dają do zrozumienia, że chociaż nie są drogie, na pewno nie stanowią bazy dla tych kobiet określonego zawodu, jak niemal wszystkie inne hotele w okolicy. Ale jeszcze w Paryżu musiałbym się zastanowić, na jaki by się statek najlepiej za-okrętować, choć podróżując najtaniej, ma się wybór nieduży: ja miałbym linię grecką (Hellenie Mediterranean Lines) albo turecką (Denizelik Bankasi TAO), obie nie były drogie, lecz wybierałbym właściwie z dwojga złego, mają one jak najgorszą opinię i podróżują nimi pasażerowie albo zmuszeni niewielkimi środkami, albo po prostu nicze-go nieświadomi. Zdawałem sobie sprawę, że Grecy bardzo często zatapiają swe statki podczas rejsów, by dostać ubezpieczenie, są z tego na morzach znani; Turcy nie topią statków, ale znowu słyszałem, że porywano stąd ludzi na handel żywym towarem. Ostatecznie wybrałbym grecki stateczek „Lydia” (na pewno ryzykując, lecz odpływał wygodnie w połowie miesiąca z Marsylii do Aten), a tam przesiadka na inny grecki statek płynący dalej. Parę dni później odbijał od tego samego marsylskiego nabrzeża tu-recki „Iskanderun’’ i płynął jak strzelił do Egiptu, lecz mimo skróconej trasy byłby tam nieco później niźli ja via Ateny, a czasem i dzień gra rolę, bo nie było wiadomo, kiedy by się znalazł w Port Saldzie polski „Spytko z Melsztyna”; teoretycznie w drukowanym rozkładzie tego dziesięciotysięcznika (dostałbym prospekt w agencji PLO przy placu Madeleine) widniałaby data mego przyjazdu tam przez Ateny (odpływałby dalej naza-jutrz), było jednak wiadomo, że na Zatoce Biskajskiej o tej porze roku zawsze panują wielkie sztormy i wszystkie statki są przez to opóźnione. To więc przemawiałoby raczej za linią turecką, bez przesiadania, i prawdę powiedziawszy zupełnie się nie bałem, by ktoś chciał mną handlować, nie jestem już w tym wieku; lecz jeśli „Spytko z Melszty-na” odpłynąłby przypadkiem tak jak potrzeba, ryzykowałbym wtedy czekanie w Port Saidzie nie wiadomo jak długo, bo aż do chwili, gdy się następny nasz statek przeprawi przez Biskaje. Złożywszy w marsylskim hoteliku bagaże, pojechałbym do portu sprawdzić, jak rze- czy stoją. Stateczek mój, więcej niż niepokaźny, był mocno przycumowany do kei przy Quai de la Joliette; wody basenu tej nazwy wzburzone silnym wiatrem drobniutko chlu-potały. Nigdy nie przypuszczałem, wtedy gdy po raz pierwszy nocowałem w Marsylii, w hoteliku „Madrid’’, po całodziennym zwiedzaniu miasta, zabytków i portów, że z te-go właśnie miejsca byłbym po paru latach odpływał w daleką podróż do Indii. Ale któż mógł przewidzieć! Gdybym więc teraz przyjechał, wziąwszy taksówkę z hotelu, na-tychmiast bym się dowiedział, że od przedwczoraj strajkują marynarze, a od wczoraj dokerzy, port był unieruchomiony, a mój stateczek miał przypuszczalnie odpłynąć (w wypadku, gdy strajk zakończy się tak, jak przewidywano) dopiero pojutrze w południe. To by mnie zaniepokoiło z racji „Spytka z Melsztyna’’ (a nuż przypłynie o czasie i co ja wtedy zrobię?), nie mógłbym jednak na to zupełnie nic poradzić; zrezygnowany, po wyjściu z pustej hali portowej, wymarłej jak w czasie cholery, kupiłbym w kiosku naprzeciw „Le Provençala”, wielki dziennik marsylski, nagle zaciekawiony problemami bytowymi dokerów, przeczytałbym dokładnie o pertraktacjach przywódców związko-wych z przedstawicielami rządu i z armatorami, z czego bym wywnioskował, że mogli strajk nawet przedłużyć (dołączyli się do nich dziś od rana celnicy). Gdyby akurat może wiatr przegnał ciężkie chmury, zobaczyłbym nad miastem ogromną bazylikę Notre-Dame de la Garde, imponującą swoją bizantyńską szpetotą i gigantyczną statuą Madonny na dzwonnicy; poszedłbym, jak mi się zdaje (bo znam sie-bie na tyle, że moje przypuszczenia są niemal pewnikami), obok średniowiecznego fortu Świętego Jana ku starej przystani. Lubię to miejsce najbardziej z całej Marsylii, zapełnione tak szczelnie prywatnymi jachtami, żaglówkami, wszystko to tutaj zimuje pookrywane zblakłymi brezentami. Wokoło jest ciąg restauracji, których ceny wzrastają im bliżej do centralnego bulwaru Cannebiere, ale po stronie południowej roi się od przekupniów z ogromnym asortymentem przeróżnych darów morza, począwszy od ośmiornic (sprzedają ich mięso na wagę), poprzez jeżówce (na sztuki), ostrygi portugal-skie i duże claires (na tuziny), aż po małe hiszpańskie oraz moules, drobne małże jadal-ne sprzedawane litrami. Gdzieś na zatyłkach targu, w skromnej jadłodajni dla przekup-niów, kazałbym sobie jednak podać marsylską bouillabaisse; zaśpiewaliby słono za ta-lerz tej świetnej zupy z ryb i przysmaków morza, płaci się za jej gęstość i przyprawy. Nie wymigałbym się jednak, jak myślę, od kataru, a może poczułbym nawet dreszcze z temperatury i mogąc poleżeć w hotelu przed podróżą, powróciłbym do siebie; po go-rącej herbacie i aspirynie „du Rhône’’, trzykrotnie ponawianej, poczułbym się naza-jutrz, jak sądzę, znacznie lepiej, lecz jeszcze nie na tyle, aby łazić po mieście, tym bar-dziej że lało okropnie od rana; dopiero po południu bym się zaokrętował. Dzień nie-zwyczajnie ponury i w ogromnych hangarach portowych przy Quai de la Joliette cze-kałbym na swoją kolej w ciemnościach, zmarzły, od nowa zaziębiony. Port pełen żela-ziwa, zgrzytały już dzisiaj dźwigi, ukryte maszynerie, poruszające się cumy, które prze-skakiwałbym, idąc się zaokrętować z moimi bagażami; piramidy towarów, skrzynie, drewniane paki i stosy bo ja bym wiedział czego. Strajk przerwany był częściowo i na „Lydię” trafiło, że ładowali ją marsylscy dokerzy, nieprzytomnie wrzeszczeli zlepkiem różnych języków (hiszpański, włoski, arabski z jakimś miejscowym dialektem), było to wszystko bardzo dalekie od francuskiego. Dostałbym miejsce po prostu na międzypokładziu oddzielonym zwykłym brezentem od ładowni (wszystko to, wbrew przepisom, pachniałoby skandalem, ale cóż robić!), dokerzy przesuwali paki z łomotem, używając do tego terkoczącej sztaplarki, złorze-cząc, wyzywając, trudno by było wysiedzieć, nie mówiąc już o spaniu. Musiałbym zejść od razu do salonu (kanapy pokryte pluszem i takież fotele), przechodząc obok baru, gdzie kelner, nałożywszy upraną płócienną marynarkę o świeżej bieli, zaparzał kawę po grecku w małych filiżaneczkach dodając każdemu szklankę wody. Pasażerowie scho-dzili się na kawę: podnieceni tym wszystkim i mocno hałaśliwi zasiadali w poprzeciera-nych fotelach, chętnie szukając partnerów do rozmowy. Podszedłby do mnie, jak myślę, młody Meksykańczyk mający białe zęby (płynął tym rejsem na „Lydii’’ i opowiadał każdemu swe życie, nieciekawe, mam więc prawo przypuszczać, że i mnie by to nie minęło), ale po pewnym czasie jakoś bym chyba go spławił. Sam natomiast z kolei za-gadałbym do dziewczyny siedzącej trochę z boku: młodziutka Francuzka trzymała bez przerwy na kolanach dwa maleńkie pudelki zabawnie ostrzyżone, ubrana bez zarzutu, a nawet (jak mi się zdaje) wytwornie i bogato. Odpowiadałaby najpierw na moje zapyta- nia: że jedzie sama, do Grecji, że się nudzi we Francji zmerkantylizowanej do granic wytrzymałości, a jej to nie odpowiada może trochę dlatego, że psychicznie choruje; po-tem by powiedziała, że musi psy wyprowadzić, bo już się niepokoją i może być nie-szczęście, po tych słowach salon by opuściła. Przy sąsiednim stoliku siedziałaby jakaś para turystów amerykańskich, bardzo wie-kowi rodzice z trojgiem okropnie długich dzieci, wszyscy w wełnianych skarpetkach i białych tenisówkach, gdy wychodziłaby dziewczyna z pudełkami, już by drzemali. I ja zdrzemnąłbym się teraz na sąsiednim fotelu, wybadawszy uprzednio, że nie mogę po-wrócić na noc do kajuty, bo ciągle nieprzytomnie hałasują dokerzy (terkotała sztaplarka, ohydnie przeklinali), ale kiedy bym się przebudził pośrodku nocy, spostrzegłbym, że ja jeden zostałem w całym salonie. Raniutko podniósłbym się z fotela: szarym, ponurym świtem też ciągle ładowali (krany wznosiły samochody, spuszczały do ładowni), ale cały port ożył, bo po trzy-dniowym strajku podjęli pracę również marynarze. O dziesiątej skończyli: płatniczy, starszy gruby jegomość, który już wczoraj wszedł razem z dokerami na statek, niosąc skórzaną tekę solidnie wyładowaną, płacił im teraz na miejscu za wykonaną pracę, a punkt dwunasta, jak było przewidziane, holownik odciągnął rufę „Lydii” zwróconą do nabrzeża, przeprowadził stateczek przez Awanport Południowy i zakręciwszy tuż za wysoką latarnią w kierunku pełnego morza, zawrócił szerokim kołem; pilot portowy stojący dotąd na mostku kapitana zszedł po trapie ku wodzie, małą motoróweczką także odpłynął w powrotną drogę. Teraz już mógłbym był odetchnąć, powiedzieć sobie z ulgą, że jednak ruszyłem do Indii mimo piętrzące się przeszkody, a mało brakowało, że byłbym był mógł nie poje-chać. Morze dokoła „Lydii” było szaroniebieskie, a chmury ołowiane; niewielkie skali-ste wysepki, również o szarej barwie, przesuwały się wolno za oknami kajuty, a także statki handlowe ciągnące ku portowi. Ale niestety puszczono megafony. Spacerując po wewnętrznym pokładzie i obu salonach przyglądałbym się pasażerom: o tej porze roku nie mogłoby ich być wielu, na „Lydii’’ płynęli tym rejsem przeważnie przedstawiciele średniej klasy mieszczańskiej różnych narodów, więc: Włochów, Fran-cuzów, Greków, małżeństwa starsze, zapobiegliwie ubrane (biżuteria: pierścienie), żony robiły na drutach i gadały; mężowie, wyodświętnieni, odsypiali całoroczne zmęczenie, potem, po przebudzeniu, którym bywali zwykle zażenowani, operowali przy barze. Pły-nęła także na „Lydii” ogromna liczba wyrostków, nie byłbym w stanie rozgryźć, czy była to załoga chwilowo nie pełniąca służby, czy też pasażerowie. Ale najgłośniej krzy-czeli dwaj młodzi Grecy, podejrzewałbym ich, że są to policjanci w cywilu: sylwetki agresywne i wszędzie zawsze byli. Kręcił się także koło nich szesnastoletni chłopaczek w czerwonym swetrze, rzęsy miał malowane i utlenione włosy. Czasami spotykałbym dwie siostrzyczki w habitach, z różańcami, spuszczały oczy, umykały szybciutko przed wszystkimi, zaszywały się w kąty i ciemne zakamarki, by tam szeptać pacierze. Ale ja wypatrywałbym wczorajszej Francuzki z czarnymi pudelkami, odnalazłszy, nawiązałbym rozmowę ponownie, zaintrygowany jej elegancją, urodą i w ogóle całą postawą życiową, czego wyrazem była ta dziwna podróż z dwoma pieskami, jakaś – chociażby w założeniu – ucieczka z luksusu do prymitywu. Ale zaczęłaby mówić zno-wu o swojej chorobie, myślałbym początkowo, że po to, bym ja z całą siłą zaprzeczał jej wyznaniom, ale odpowiadałaby dziwnie smutnym uśmiechem warg malowanych blado, przyszłoby mi do głowy, że to nie kokieteria, lecz że istotnie musi być psychicznie cho-ra. Zmęczyłaby się, jak wczoraj, po kwadransie rozmowy, psy bywały pretekstem scho-dzenia do kajuty, spostrzegłbym dzisiaj łatwo, że niewiele tu do wskórania. Za to by mi się udało, sądzę, zadzierzgnąć bardzo miłą znajomość z młodą Nowoze- landką, musiała początkowo dość długo leżeć na swojej koi, bo zjawiła się w salonie dopiero tuż przed samą Genuą; nie różniła się niczym od owych istnych tabunów mło-dych Amerykanek czy innych Australijek, jakie – jeżdżąc po świecie – spotyka się na wszystkich szlakach, ostatnio widywałem podobne nawet w Warszawie, panny z nie-wielkim bagażem, zazwyczaj ręczną torbą (lecz zawsze z grubym karnetem travellers-czeków wydanym przez gigantyczne biuro podróży American-Express), wożą w nich po kilka sukienek tergalowych, parę butów na zmianę, tenisówki i ze trzy pary białych skarpetek wełnianych. Nowozelandka podróżowała ze swoim narzeczonym, młodym, grubawym chłopakiem, czy był on może zmęczony, czy trochę chory, dość że często odchodził położyć się u siebie. Szczupła wysoka blondynka z niebieskimi oczami była wdzięcznym stworzeniem, a chociaż chwilami zdradzała objawy histerii typowej dla Anglosasek, uznałbym, że to nie szkodzi. Gdy tylko „Lydia” przycumowała w genueń-skim basenie, wsunąwszy się pomiędzy podłużne cielska statków, nagle nieruchomiejąc wśród niebotycznych rusztowań, poruszających się kranów, magazynów i składów, wy-szlibyśmy we dwoje na miasto w okolice portowe, aby odnaleźć „Cambio”, czyli kantor wymiany paru groszy. Drzewa, już południowe, były tutaj zielone i kwitły po trawni-kach narcyzy; Genua, jak wiadomo, rozciągnięta na stoku piętrzy się z dołu w górę, uliczki wspinają się ku wyższej partii miasta, zamotanej gdzieś w chmurach. Tam by-śmy nie mogli już dotrzeć z braku czasu, starczyłoby go może na wypicie kawy w któ-rymś z tych małych barów, gdzie nie ma na czym usiąść, i na króciutki spacerek po bulwarze. Zaraz po powrocie na „Lydię’’ trap by podniesiono, stateczek zwijał się szybko, jak człowiek sterany i skromny, przypływał i odpływał bez tych pozorów pa-radnych uroczystości wielkich transatlantyków, bo istotnie nie miał się czym pochwalić: cały przegniły, cuchnął przeżartym żelastwem, zęzą, lakierem i minią, a płótna i bre-zenty miał wszystkie zupełnie podarte i zwietrzałe. Po powrocie bylibyśmy z Moniką na ty, zaprzyjaźnieni, opowiadałaby mi dużo o swoich podróżach, postanowili bowiem z narzeczonym objechać świat dookoła: od sie-bie, z Nowej Zelandii, popłynęli statkiem do San Francisco (bo Australię znali), po dro-dze zwiedzając Samoa i Hawaje (cztery dni w Honolulu), potem przecięli Stany (Kali-fornię, Nevadę, Utah i Colorado, zawadzili rzecz jasna o Niagarę), z Nowego Jorku mo-rzem do Meksyku z przystankiem na wyspie Andros w archipelagu Bahama, dlatego że tam mieszkała ciotka narzeczonego. Z Meksyku popłynęli w lipcu do Europy: byli już w Anglii, we Włoszech i we Francji, a teraz chcą się dostać na Sycylię, do Grecji, przez kraje Bliskiego Wschodu do Indii, do Thailandu (Syjamu) i do domu. Tymczasem nazajutrz „Lydia” dobiła do portu w Neapolu; zewsząd już ciepłe po- wiewy, chętnie schodziłbym z trapu, aby choć rzucić okiem na miasto, które kiedyś po-znałem i polubiłem. Namawiałbym Monikę, by się przespacerowała ze mną podobnie jak w Genui, lecz ona by nie chciała. Dopiero kiedy bym wrócił z przechadzki i zbliżył się do nich (siedzieli z narzeczonym na pokładzie), zaczęłaby opowiadać, że Neapolu nie lubi, bo ją tam okradziono. Opowiedziałaby na moje zapytanie, że gdy tu byli w po-czątkach października i spali, bo taniej, w miejscowej oberży młodzieżowej (Albergo delia Gioventu) o nazwie „Montesacro” (pomyślanej w ten sposób, że był osobno pa-wilon męski, osobno kobiecy), tak w nocy obrobiono żeńskie sypialnie, że rano, po obudzeniu, prawie żadna dziewczyna nie mogła znaleźć pieniędzy, a podczas okradania żadna się nie obudziła, musiały zostać uśpione. Nabrała od tej chwili urazy do Neapolu: ukradli jej co prawda pieniędzy gotówką mało, bo rzadko ma je przy sobie, ale całe zda-rzenie przypłaciła szokiem nerwowym. To mówiąc poczęłaby grzebać w torebce wy-ciągając świadectwo policji włoskiej złożone we czworo, zabrudzone, potwierdzające urzędowo to okradzenie. (Przeczytałbym: „Si dichiara che la cittadina nuovo- zelandesa Monica Gibbons, in data 22. corr. ha sporto denuncia presso il Commisariato di P. S. Montesacro, essendo stata derubata”.) Nazajutrz po tej historii inne dziewczyny nocują-ce w oberży, owe bardzo nieliczne, które pieniądze cudem uratowały, nauczyły ją cho-wać swoje zasoby, a nawet karnety travellers-czeków do pudełeczek z napisem „Tam-pax-Normal’’. Zapytałbym od razu, co to znowu takiego, dodając, że podobna wska-zówka przyda się w mojej podróży (mógłbym i ja tam chować moje zapasy finansowe), Monika się na to roześmieje, zejdzie zaraz do siebie i przyniesie opakowanie, aby mi je pokazać: zawiera ono po prostu wkładki higieniczne, lecz przeznaczone jedynie dla mę-żatek, w każdym razie nie panien w ścisłym znaczeniu tego słowa, bo są to rureczki tekturowe mające wewnątrz watę; w pudełeczku, jakie mi pokazała, były na miejscu waty zwitki trayellers-czeków oraz trochę banknotów dziesięciodolarowych. „Lydia’’ płynęła teraz wzdłuż wybrzeży Kampanii zbliżając się ku Kalabrii, gdy ze-szlibyśmy do baru i pilibyśmy whisky (niedrogą, bo na statku jest strefa wolnocłowa), a po chwili rozmowy Robin zostawiłby nas samych mówiąc, że jest zmęczony, pójdzie się położyć. I byłoby tego wieczoru może coś między nami, gdyby nie to, że obok przy barze pili oficerowie. Monika miałaby już trochę w głowie, kiedy ją zagadali, ja zszedł-bym na plan drugi: pięciu bardzo przystojnych Greków, z wąsikami, wlewało w nią bez przerwy i już po trzech kwadransach zaczęła nagle krzyczeć: „New Zealand”, i znowu: „New Zealand”, a po chwili: „New Zealand, forty thousends kilometers” (niby, że uje-chała już taki kawał świata). Kazali barmanowi, by puścił płytę: mocno się zataczając Monika ruszyła na parkiet sama, coś tam drobiła na ugiętych kolanach i machała ręka-mi, krzycząc piskliwie: „I don’t dance”, „I will learn you”, „Cza… cza… cza…” beł- kotała coś dalej, aż nagle znieruchomiała, popatrzyła dokoła i rozpłakała się na głos wołając: „Oh, my dog!” (że niby tęskni do pieska zostawionego w Wellingtonie), z kie-szeni sukni wyjęła serweteczki „Kleenexu”, by nimi łzy obcierać, lecz jej się wszystkie rozsypały po parkiecie. Wtedy podskoczył oficer nawigacyjny (to on głównie ją poił), mocno złapał pod rękę i zaczął gdzieś prowadzić, aby ją (mówił) otrzeźwić i pocieszyć, ruszyli też pozostali oficerowie, a ja poszedłszy w pewnej odległości za nimi, łatwo bym zauważył, że wszy-scy zniknęli w którejś z kajut służbowych, od razu drzwi dobrze zaryglowali na zasuwę. Spotkałbym Monikę nazajutrz, wyświeżoną, gdy razem z narzeczonym schodziła na keję w Katanii, jeszcze z daleka kiwałbym do niej ręką na pożegnanie. „Lydia” odbiła z Katanii po niedługim postoju; megafony, jak zwykle, okropnie wszędzie ryczały i wysilałbym nieraz swoją inteligencję, by je uciszyć w sposób, który by nie był widoczny dla załogi: zdarzyłoby mi się, sądzę, z parę razy, że już bym nie wytrzymał i scyzorykiem poprzecinał przewody (ale ktoś czuwał ogólnie nad ich dzia-łaniem nazajutrz wszystkie znowu funkcjonowały). Nie miałbym za to najmniejszego sposobu na tranzystory trzeszczące niemiłosiernie, a nastawiane przeważnie przez mło-dzież i Arabów. Teraz kurs statku prowadził – jeśli spojrzeć na mapę – pod samym włoskim butem, wzdłuż jego podeszwy, powiew był zupełnie ciepły, a morze turkusowe, siedziałbym na pokładzie, bo świetnie widać stąd wybrzeża: drzewa bezlistne wprawdzie i na dalekich szczytach bieleją ślady śniegu, ale łąki zielone. Zniechęcony do kobiet pędziłbym czas samotnie umykając od ludzi w zakamary, po- dobnie jak owe dwie zakonnice, nie zagadywałbym nawet do chorej psychicznie Fran-cuzki, bo na nic by się to nie zdało, spotykając ją co dzień, zadowalałbym się, sądzę, tylko ukłonem, bez podchodzenia. Usiadłszy na uboczu, wolałbym rozmyślania nad nędznością tej łajby, która mnie wiezie, znalazłbym taras na rufie, gdzie nikt by mnie nie nachodził. Spostrzegłbym stąd ze zdziwieniem, że załogę, prócz kilku znanych nam z baru oficerów (i kapitana), stanowią poczciwoty o wyglądzie bałkańskich chłopów, w skrojonych z wiejska odzieniach, byli to bodaj bosmani. Pod ich komendą dopiero pra-cowały czarniawe rzezimieszki, zupełnie surowe, o fizjonomiach zeszłowiecznych pi-ratów: nie ogoleni, z chustami na głowach szarymi całkiem od brudu, spadającymi na szyje. Z mojego tarasiku spostrzegłbym, jak są żywieni: bosmani otrzymywali poży-wienie z mięsiwem, a reszta dostawała na talerzach gotowanej fasoli i zawsze jedno jabłko, małe i pomarszczone. Zszedłbym bez wątpienia na rufę, istotnie bowiem nie do-chodziły tu ryki megafonów, a wszystko zasłonięte od oczu kapitana i pasażerów przednim masztem oraz konstrukcją nadbudówki stanowiło prawdziwe królestwo tych osobników: niektórym brakowało oka lub mieli blizny na twarzach, ale bardzo by mnie uprzejmie przyjmowali, częstując nawet owymi jakże marnymi jabłuszkami. Stały tu sklecone z pudełek niewielkie gołębniki, w nich pary białych gołębi, niektóre grzały się w słońcu, a cała rufa była jakby zagrodą: postawili swe koje, jakieś miotły ryżowe i ku-bełek oraz niewielki warsztacik do obrabiania drzewa, świeżo wyprana bielizna suszyła się na sznurze razem z płótnem żaglowym (były to bodajże boki trapu). W tym czasie „Lydia” zbliżała się już do Grecji, morze cośkolwiek zzieleniało i wyłoniły się wtedy szare skały z kropkami roślinności, wszystko w jasnych szarościach, prześwietleniach i nagłych rozsrebrzeniach (wilgotne opary), brzegi się przysunęły i można było rozróżnić domy, ludzi, spokojne zalewiska Zatoki Korynckiej i brzeg Pelo-ponezu z cyprysami. Przeprawa przez sam kanał także jest ciekawa, bo statek wpływa jak gdyby w środek pękniętej ziemi mającej najprzeróżniejsze odcienie, od barwy kości słoniowej poprzez brązy do czerni, ponieważ są to warstwice skał, gliny, piachu, ka-mieni, można zaobserwować odpryski i erozje, całe w esach floresach. W dole chlupoce woda pełna kolczastych jeżowców przywartych do prostopadłych brzegów, drobnych załomów, wklęśnięć, skalnych wyżłobień, w górze zaś widać jedynie pasek nieba prze-cięty tylko dwa razy żelaznymi mostami. Przed zmierzchem „Lydia” przybiła do Pireusu, i pierwszą część podróży miałbym wtedy za sobą. Tuż po spuszczeniu trapu weszła na statek ogromna liczba osób (powi-tania), spostrzegłbym jeszcze dziewczynę z pudelkami, a za nią całą armię tragarzy nio-sących efektowne walizy, siostrzyczki w uściskach siostrzanych z innymi siostrzyczka-mi, boję się, że do tej pory znudziłem czytelnika dokładnym sprawozdaniem z nie od-bytej podróży, w czasie kiedy powinienem był siedzieć w paryskiej restauracji „Chez Madame Oscar’’ i konferować dalej z panem sekretarzem Agrawa Munną. Schowałem więc do kieszeni zielony kartonik-folder złożony we dwoje i wreszcie udało mi się od-powiedzieć wśród potoku jego angielsko-francuskiej wymowy, że na razie jeszcze je-chać do Indii nie mogę, ale nie tracę nadziei (chociaż ją dzisiaj straciłem, czego widomą oznaką było spożycie obiadu za pełne osiem franków i całe w ogóle wejście do dobrej restauracji, dzięki czemu Agrawa Munnę spotkałem); muszę przyznać, że poczułem się rzeczywiście od nowa tą rozmową pokrzepiony w moich zgasłych przed godziną na-dziejach; wyszliśmy razem i zaproponowałem mu tylko dlatego – najzupełniej prywat-nie – małego drinka na rogu Avenue Kléber i placu Trocadéro, przy kontuarze, gdzie, za naszymi plecami, bez przerwy postukiwała staroświecka machina przymocowana do ściany, drukująca na wąziutkich paseczkach systemem telegrafu najnowsze wyniki sportowe. Rozpocząłem od nowa oszczędzanie oraz jak dawniej chodziłem co drugi dzień do konsulatu, odwiedzałem gabinet wicekonsula albo czekałem na niego w korytarzu, sie-działem tam w ów czwartek styczniowy roku 1965, około południa, kiedy dopływałbym do Port Saidu greckim statkiem „Massalia”, ale o samej podróży morskiej z Aten na brzeg afrykański nie będę szerzej pisał, okropnie by huśtało. W Port Saidzie, jak bym się był tego spodziewał jeszcze w Paryżu, czekałby na mnie od dawna u polskiego ajenta bilet stąd do Bombaju. Zastanawiam się nieraz, co ja bym robił w takim niedużym ostatecznie miasteczku (przewianym o tej porze zimowymi wiatrami, burzami piaskowymi i sztormami) podczas dwóch-trzech tygodni, nim by nadpłynął mój M/S „Spytko z Melsztyna”, który w tym czasie przeprawiał się przez burzliwe Biskaje. Chodziłbym pewno często na spacer długą plażą mającą zamiast pia-sku muszle chrzęszczące pod nogami i docierałbym w końcu aż za basen rybacki do co-kołu, pozostałego po zburzonym pomniku Ferdynanda Lessepsa, ogrodzonego zwykłym drutem kolczastym (napis: „No photo, millitary area”), skąd widziałbym doskonale wszystkie statki ustawiające się codziennie do konwoju. Uzbrojony w niewielką lornet-kę teatralną kupioną swego czasu za siedem rubli w Moskwie odczytywałbym nazwy wypisane na rufach, zastanawiając się, o czym one świadczą, bo jedne były niezwykle napuszone, inne o dużym rozmachu, lecz jeszcze inne musiały być nadawane przez lu-dzi pozbawionych najmniejszej wyobraźni, wolę proste nazwy rzeczowe, na przykład „British Petrol”, dałoby mi do myślenia, dlaczego mój statek nazywa się właśnie „Spyt-ko z Melsztyna” i o czym to świadczyło. Ale ciągle nie zjawiałby się ten napis na żadnej rufie, więc po codziennej lustracji chodziłbym do „Café Gianola’’. Siadują tu zwykle Grecy z cygarami, w słonecznych okularach, i czytają swoje greckie gazety, podczas gdy pośród stolików krążą przekup-nie arabscy, proponując karty do gry i papierosy belmont oraz samson superior, w Pol-sce nie znane, wychodząc trudno byłoby się opędzić od czyścibutów. Po kawie chodziłbym uliczkami o zatęchłych sklepikach ukrytych pod arkadami cuchnącymi niemiło moczem i skisłym brudem, wśród nich są całe szeregi kantorów wymiany z potężnymi kasami ogniotrwałymi (skupują tu nielegalnie nawet travellers-czeki, płacąc po 65 piastrów za dolara). Podczas takich spacerów ocierałbym się wszę-dzie o tłum zwykłych nierobów i złodziei. Wyjaśnić tu wypada, że wszystkie budowle zwrócone są w Port Saidzie ku kanałowi, który przecina to miasto na połowę, wyższy odeń poziomem, niby centralna arteria z sunącymi powoli drapaczami; ulice są krzykli-we, wrzeszczą starcy i młodzież, a dzieci w piżamach i koszulach (w ciągu dnia jest tu ciepło nawet o tej porze roku, choć po nocach chłód bywa przenikliwy) podsysają nie-rzadko wałęsające się kozy, wszędzie sprzedawcy fistaszków w skorupkach i łuskanych, drobnych żółtych ziarenek o smaku orzechowym, suszonych daktyli, nie ja pierwszy odniósłbym to wrażenie, że wszyscy tu się warcholą i wałkonią. Dlatego z radością wchodziłbym po chybocącym się trapie na pokład „Spytka z Melsztyna”, przebrnąłby on nareszcie przez swoje utrapione Biskaje i stanął nocą w szeregu innych statków na kanale gotujących się do porannego konwoju. Gdzieś o trze-ciej nad ranem płynąłbym motorówką ku dziesięciotysięcznikowi z innymi pasażerami snującymi się od dawna po Port Saidzie, popuszczam wodze fantazji: byliby więc jacyś, powiedzmy sobie, Francuzi z samochodem peugeot 404 płynący, dajmy na to, do Co-lombo na Cejlonie (co mogłoby się zdarzyć), dalej: czterech Murzynów, sprzedawców bydła z Somali, wracających do Dżibuti, ci byliby na pewno, bo nie są oni zazwyczaj zabierani przez statki innych bander i zawsze czekają całymi tygodniami na jakąś pol-ską jednostkę, ale i tak muszą pokazać agentowi Assuan-Shipping Company bilety lot-nicze będące gwarancją, że nie zostaną w Adenie (tego samego wymagają od nich adeń-skie władze). Kto byłby w motorówce prócz tej pary Francuzów i czterech Murzynów, nie wiem. Po zaokrętowaniu poczułbym wreszcie prawdziwy komfort wokoło siebie, jak: ce- peliowskie zasłonki i mebelki, własna kajuta z łazienko-ubikacją, co byłoby wcale waż-ne w najbliższej perspektywie, lecz w pierwszej chwili rzuciłbym się ku jednej ze ścian na korytarzu, aby, odcięty niemal że przez miesiąc od wszelkich krajowych wiadomo-ści, przeczytać od deski do deski wiszącą na kiju tamtejszą gazetkę pt. „Głos Maryna-rza’’, która podaje najnowsze depesze polityczne oraz informuje, jaka jest w tej chwili pogoda w Warszawie i na Wybrzeżu. Jeśli ktoś może myśli, że zaznajomię go teraz (też w trybie warunkowym) z pracą polskiego statku podczas rejsu, to się grubo pomyli, od tego są literaci zrzeszeni w klu-bie pi-sarzy-marynistów, znają fachowe terminy i ciężką codzienną pracę ludzi morza, niełatwe ich charaktery, a ja chcę tylko opowiedzieć o paru wydarzeniach, w których mógłbym był śmiało wziąć udział, o innych dowiedziałbym się na pewno jakoś z boku. Na przykład łatwo możemy sobie wystawić, że płynie na statku „Spytko z Melszty- na’’ pewien Hindus inżynier: rozpoczął tę podróż z Gdyni, a skończy ją w Bombaju. I dobrze: ruszamy z Port Saidu wczesnym ranem, kiedy wstające słońce oświetla gmach kapitanatu portu i jego bombiaste wiktoriańskie kopuły oraz fasadę w ten sposób, że wszystko różowieje, wśród tego pobłyskują lufy niewielkich zenitówek na wypadek nieprzewidzianej wojny z Izraelem. Konwój niech więc otwiera jakiś ogromny statek pasażerski płynący do Australii z Anglosasami, niech za nim idą długim szeregiem kar-gowce, a dalej nasz „Spytko z Melsztyna’’, i co się na nim dzieje: w jadalni ja siedzę przy stole kapitana, a steward w białym kitlu podaje luksusowe śniadanie (kiełbaski, jajecznica i sok pomidorowy), tymczasem gładziutko suniemy po kanale z lewej mając pustynię, a z prawej palmy i co nieco zieleni. Koło południa stajemy na mijance Bitter-sea (Wielkie Gorzkie Jezioro), przepuszczamy podobny konwój płynący w drugą stronę i teraz już mamy zupełną pustynię dookoła. Dopiero na Zatoce Sueskiej ląd rozwiera się szerzej, widać łańcuch biblijnych gór Synaju, a na wybrzeżu Afryki wzgórza pustynne o wyraźnych reliefach, noszące nazwę El Qualala El Bahriya. Gdzieś pod tą szerokością rozpoczynają się brewerie z Hindusem: nazywa się, przy-puśćmy, Munshi Ganeshi Lal i nie mogę się powstrzymać od opisania, jak ten człowiek (wysoki i dość chudy) byłby przedziwnie ubrany: biegałby on tego dnia po statku wbrew przyjętym przez PLO przepisom, bo w niekompletnym stroju, krótkie inekspry-mable porządnie miałby zbrukane, na nogach damskie bambosze z dużymi pomponami, ale nikt oczywiście nie śmiałby mu zwrócić uwagi; dlaczego – opowiem za chwilę: już od samego rana steward przychodzi do kapitana na skargę, że kiedy sprzątał kajutę. Lal ściągnął był z siebie spodnie, obróciwszy się tyłem i mówił komentarze nieprzychylne dla ludzi mających biały kolor skóry. „Te rzeczy są u nas częste i zrozumiałe – wyjaśnia mi przy kieliszku kapitan statku, p. Erwin Bohaniewicz (wtóruje mu jego żona, p. Em-ma Bohaniewiczowa), ale ten Hindus pracował jako inżynier rolny przez cały rok w pe-geerach i wiezie ze sobą do Indii jakieś maszyny, siewniki czy tryjery, lecz nie chce płacić frachtu i ciągle w tej sprawie koresponduje z władzami w Warszawie i w Bom-baju. Gorzej, bo jednocześnie wysyła donosy na załogę od razu do naszej generalnej dy-rekcji, wszystko wyssane z palca, lecz każdy donos, nawet fałszywy, ma swoje reperku-sje i jest sumiennie badany, a to staje się dla nas niezwykle uciążliwe i jednak nigdy na dobre nam nie wychodzi.’’ Przerwijmy już tę historyjkę o inżynierze Hindusie, Munshi Ganeshi Lalu, bo na- prawdę nie jest warta dłuższego wałkowania, skorośmy akurat wpływali na Morze Czerwone i „Spytko z Melsztyna” sunąłby już pełną parą. Teraz by już nastało prawdziwe lato: piękne wieczory, niesamowite zestawy kolorów o zachodzie, a czasem byłoby uruchamiane kino. Po seansie niebo jak co dzień wy- gwieżdżone, pokazywałyby się co jakiś czas sputniki jaśniejsze niż zwykłe gwiazdy, biegną one po torze łukowatym, znikają nad horyzontem, aby pojawić się znowu z przeciwnej strony nieboskłonu. Byłby to bowiem ten właśnie niewielki wycinek Ziemi, który sfotografowali z odległości niemal że tysiąca kilometrów kosmonauci „Gemini’’; zdjęcia te, udostępnione prasie przez amerykańską agencję astronautyki NASA, spopu-laryzowały jakby mapę plastyczną tego fragmentu globu (bo widać na niej wyraźnie kulistość naszej planety, a także, z boku, przed samym obiektywem, porządny kawał pręta okręconego drutem, zakończonego przyrządem zbliżonym do mikrofonu). I teraz wystawmy sobie, że „Spytko z Melsztyna” zbacza z kursu na lewo najpierw pomiędzy wysepki Zubair, Jabal Zuquar i Abu Ali, a potem zawija do Adenu. Niemal od samego zmierzchu widzimy z pełnego morza pomarańczową łunę ogromnej rafinerii, z czasem coraz dokładniej pełgające płomienie, a wreszcie poczujemy woń nafty stoją-cej okami wokoło nas na wodzie, mieniącej się nieczystymi barwami, a gdy tylko za-rzucimy kotwicę, natychmiast wgramolą się na pokład dwaj typowi Anglicy z Immigra-tion Office (zbierają się do wysiadania handlarze bydła z Somali), wejdzie za nimi kilku tutejszych urzędników (jakichś mieszańców Murzynów z Arabami) w czerwonych ja-skrawych zawojach niebywałych rozmiarów i tak zawiązanych, że jeden koniec turbanu w rodzaju szala spada takiemu do pasa, a drugim końcem szczelnie omotał brodę i szy-ję. Tymczasem już podjechała motorówka z napisem „British Petrol’’ i tankuje paliwo, a cała prawie załoga „Spytka z Melsztyna’’ będzie wpływała pojemną motorówką do Adenu przez bramę w angielskim stylu (wszystko tu jest angielskie w stylu, co muro-wane), ale w sklepach, otwartych na przestrzał pomimo tak późnej pory (już po półno-cy), sprzedawane towary mają napisy „Madę in Japan”, co by mnie nie dziwiło, bo po- dobne zjawisko obserwowałem swojego czasu w Tangerze: na pierwszym miejscu wy- mienię radia i tranzystory, a po nich aparaty fotograficzne, kamery filmowe nawet wy-sokiej jakości, jednakże bardzo tanie, Aden jest strefą wolnocłową, można tu także do-stać przedmioty niewątpliwego luksusu jak choćby szczoteczki do zębów z napędem elektrycznym, trzeba się mocno targować bliskowschodnim sposobem, zaklinać, od-chodzić i powracać, ale spuszczają z ceny o połowę. Szybciutko wracaliśmy na pokład, motorówka, przeprawa, benzynę by już zatankowano i Arabo-Murzyni z „British Pe-trol” w zielonych fantazyjnych zawojach właśnie by odpływali. I znów dzień zwykłej żeglugi wzdłuż wybrzeży Półwyspu Arabskiego (płowe, żół- tawe skały), na morzu tu i ówdzie samotne żaglóweczki, jak mówi jeden z bosmanów, są to być może przemytnicy, handlarze żywym towarem przewożą tędy z Afryki nie-wolnice dla szejków legendarnie bogatych, ponieważ na ich terenach trysnęły szyby naftowe. Kapitan Bohaniewicz wydaje – powiedzmy sobie – party na pokładzie, wie-czorem. Jest zimny bufet, whisky „Johny Walker”, polskie wódki, koniaki i likiery. Steward występuje w białym fraku, a kapitan w cywilu, włożył czarną jedwabną mary-narkę do nieco jaśniejszych spodni, panie na wieczorowo. Będzie więc kapitanowa oraz – spośród załogi – Pierwszy Oficer i Ochmistrz, a z pasażerów para owych Francuzów płynących na Cejlon, tego dnia dopiero poznam ich trochę bliżej. On koło pięćdziesiąt-ki, dobrze sytuowany, nazywałby się Pechmorel albo Pechabricot, nie jestem pewien, z zawodu inżynier budowniczy, zażywny, szpakowaty (z rozetką Legii w klapie szarego, prążkowanego garnituru z tropiku), krępy, o silnym karku, jak często Francuzi, ostrzy-żony na jeża wyglądać mi będzie trochę na bezwzględnego brutala, co myśli jedynie o pieniądzach, i tak zapewne było, bo zwierza mi się na przykład po jakimś czasie, że przez ostatnie dwa lata prowadził poważną budowę w Syrii, a teraz jadą w okolice Co-lombo, bo tam mu zaproponowali dwukrotnie korzystniejsze warunki finansowe. Ona będzie to pani w moim wieku albo parę lat starsza, to znaczy nie miałaby jeszcze pewno czterdziestki albo właśnie by miała, imię: Marie-Titine, dosyć właściwie nijakiej jest urody, przeciętnie zgrabna i szczupła jak Francuzki, bardzo zadbana, po prostu widać po niej, że ma czego potrzeba do ubrania i na kosmetyki. Natomiast warto tu dodać, że ów Hindus, inżynier rolnik, Munshi Ganeshi Lal, na party nie będzie zaproszony. Wyja-śnia to przy kieliszku pani Bohaniewiczowa: „Bo dzisiaj, właśnie przed kilku godzinami pan Ochmistrz dostaje od niego pismo, panie Ochmistrzu, niech pan dalej, opowie”. I dalej mówi Ochmistrz, p. Henryk Rzezańczak: „Idę, a on mi pokazuje, że łóżko jest źle zasłane, pytam: spał pan na nim po obiedzie? On mi na to, że pewnie, bo ma do tego prawo. I niech państwo powiedzą, co z takim chamem zrobić!” Dodaje kapitanowa: „Gdy złapał nas tamten sztorm na Biskajach o jedenastu stopniach w skali Beauforta, «Spytko» zaczął dryfować do tyłu i miał okropne przechyły, pan Lal przestraszył się gniewu Boga, zrobił ślub, że odtąd aż do Bombaju nie weźmie do ust ryby i teraz do-trzymuje przyrzeczenia’’. Dodaje p. Rzezańczak: „Nie jada też wołowiny, bo krowa ro-dzi jak człowiek po dziewięciu miesiącach, a jajka je tylko wtedy, jak mu wystawią za-świadczenie na piśmie, że pochodzą z hodowli, gdzie nie ma koguta, ja nie wiem, czy takie u nas w całej Polsce by znalazł, czy ja będę sprawdzał, jak mi ładują w Gdyni ileś tam skrzynek wapniaków”. Na to pani Emma, kapitanowa: „Bo w ogóle nie chce jadać niczego, co było kiedyś żywe w sensie ruchu, na szczęście je rośliny, ale jak tylko prze-szliśmy Gibraltar, zażądał, żeby mu codziennie dawać kurę, i tłumaczył, że chodziła na dwóch nogach, wobec tego może ją jeść bez grzechu. Prawda, panie Ochmistrzu, wpra-wił tym pana w niemiłe położenie”. Ochmistrz: „Oj prawda, wprawił mnie, wprawił’’. Kapitanowa do mnie: „Bo kury jada się na statkach tylko w niedziele, jak pewno pan zauważył, dlatego ich zapas mamy ograniczony, wszystko bierzemy z Gdyni, by zaosz-czędzić dewiz, nawet wtedy gdy statki wypływają w rejsy do tropików trwające po pół roku i dłużej”. Przy kieliszku czas zejdzie na podobnych rozmowach, o pierwszej w nocy już na pewno będziemy pod dobrym gazem i wtedy zobaczymy Krzyż Południa leżący ukośnie na południowo-zachodniej stronie nieba. Ale p. Pechmorel wypije grubo za wiele, dorwawszy się do wódki, coś zacznie wykrzykiwać ogromnie podniecony i przekony- wać Pierwszego Oficera, że wzięliśmy błędny kurs od Adenu i niedługo znajdziemy się w rejonie Mozambiku, wrzeszczy: „Spuszczać szalupy!”, gramoli się wreszcie na mo-stek kapitański z p. Bohaniewiczem, który go stamtąd sprowadza z widoczną (tusza) trudnością trzymając wpół i pod ramię, zawezwawszy pomocy Pierwszego Oficera, wszyscy razem znikają w korytarzu. Od tej chwili już także mocno oszołomiony zajmuję się intensywnie panią Marie- Titine i niech sobie teraz wystawią czytelnicy, że wieńczę to powodzeniem w mojej kajucie, ja, który zniechęcony do kobiet od czasu owej niesmacznej historii na „Lydii” z panną Moniką Gibbons, tutaj, na statku „Spytko z Melsztyna”, myślałem (czy raczej myślałbym był) już prędzej o urodzie p. Bohaniewiczowej! Śniadanie oczywiście mocno już spóźnione, soda i aspiryna, ale to szybko mija, pp. Pechmorelowie nie pokazują się rano, a także przy obiedzie, zjawiają się dopiero o siódmej na kolację, gdy statek rozgarnia już fale świecące zielono, bo morze roi się dzi-siaj tysiącami punkcików silnie fosforyzującego w tej okolicy planktonu. Siądą przy swoim stoliku znowu zdani na siebie tak, jakby ich towarzystwo wzajemnie im wystar-czało. Zjadłszy, żegnają wszystkich ogólnym ukłonem i wychodzą. Za dwa dni dochodzimy powoli do Karaczi; patrzymy mimochodem na długą nagą wyspę koloru zeschłej gliny i nie upływa godzina, kiedy stajemy na kotwicy. Odtąd tok opowieści znowu będzie przerwany czy może przestawiony, a oto dlaczego: jeśli stali-byśmy na redzie, podjechałaby do nas nieduża motorówka, wysiadłby z niej nasz agent i wskrabał się (ze swym młodym kolegą) po drabince sznurowej; przyjęty na osobności przez pp. Bohaniewiczów, odjechałby po jakimś czasie, a wtedy kapitan ogłosiłby pasa-żerom o propozycji odbycia wycieczki autokarem w głąb lądu, aby zwiedzić rezerwat trędowatych, w powrotnej drodze ogród zoologiczny, dwa ciekawe meczety, obóz ucie-kinierów z Indii i na sam koniec europejską dzielnicę dyplomacji, spytałby, kto na to re-flektuje. Pp. Pechmorelowie: „Zostajemy u siebie”. Hindus również nie myśli schodzić na ląd w Pakistanie (wojna w tamtym okresie wisiała już na włosku, wolał nie ryzyko-wać), wygląda, że pojadę ja oraz załoga. Raniusieńko wchodzimy do portu ujściem szerokiej rzeki, mijając jakąś niewiary- godną ilość statków u nabrzeża, pilot ustawia „Spytka’’ przy którejś z rzędu kei i wy-obrażam sobie, że z miejsca ładuje się na statek półtorej setki dokerów, bo tylko dzień postoju, a w ślad za nimi zniża się potężny żuraw kranu z napisem „Krupp Ardelet’’, niechybnie tak by było, porywając do góry ładunek pokładowy, by potem tą samą po-wietrzną drogą spuścić dla Cejlonu worki suszonej ryby, co poznać po zapachu, jutę oraz koprę, a także makuch kokosowy. W południe kończą to ładowanie, po wcześniej-szym obiedzie ja wracam do kajuty, aby się przygotować do zwiedzania (czyszczę spe-cjalnym pędzelkiem mój aparat) i wypoczywać czekając, aż zawołają, wreszcie znie-cierpliwiony sam schodzę z trapu i słyszę z ust p. Pechmorela przechadzającego się w spodniach i koszuli, że już z piętnaście minut, jak tamci odjechali. Ja wściekły: biorę najsampierw rykszę (nb. zdobioną wycinankami z plastyku w pa- kistańskie motywy) i każę mojemu poczciwocie mocno naciskać pedały licząc, że ich dogonię, lecz szukaj wiatru w polu; na szczęście traf, że kiedy tak medytuję, stojąc przed bramą portową, wyjeżdża stamtąd autokar z innymi marynarzami. Kiwam, przy-stają: „Owszem jedziemy zwiedzać Karaczi, prosimy, jest jeszcze dużo miejsca w auto-karze’’. Tak oto rozpocząłby się etap mojej podróży z Norwegami. Trędowatych nie mieli oni w swoim programie, jedynie zoo, dzielnicę dyplomatów i meczety. Byłaby to norweska załoga M/S „Fernspring’’; w tym miejscu sprecyzuję, na czym polega zmiana toku tej opowieści, którą sygnalizowałem u wejścia do Karaczi: „Lydia’’ odbyła rejs tutaj opisany, choć mnie nie było na jej pokładzie, ale gdybym był mógł, byłbym tam był bez wątpienia; płynąłbym z jeszcze większą radością (komfort!) polskim „Spytkiem z Melsztyna’’; „Fernspring’’ natomiast kursuje na całkiem innej linii, do Indii nie docie-ra, nie wiem, czy kiedykolwiek zawijał do Karaczi, a jeśli nawet zawijał, to nie wtedy. Tryb warunkowy wobec tego powinien być wzmocniony o dwa stopnie (ja bym – jeśli-by – gdyby); formy tej się nie używa, a jednak polszczyzna ją przewidziała dla wyraże-nia piętrowych prawdopodobieństw typu przyczynowego, jak świadczą choćby zabawy językowe ojca z córką, opisane przez Wańkowicza w Zielu na kraterze. Mogłoby się przecież było zdarzyć, że M/S „Fernspring’’ wypłynąłby był w rejs do Indii, że raz je-den zawinąłby do Karaczi i że ja właśnie byłbym się był tam mógł wtedy znaleźć – wszystkie te prawdopodobieństwa byłyby się były mogły w tym wypadku nałożyć. Musiałbym był dostrzec – przez szybę – tak zasadnicze dla tego miasta sprawy, jak to, że wszystkie dosłownie czynności są tu wykonywane na ulicy. Na przykład golenie, co już mniejsza, ale masaże ciała po prostu na chodniku wśród przechodzących mimo; że urzęduje na nim ogromna armia chałupników (choć termin ten, słuszny w Polsce – robić coś w swojej chałupie – mniej odpowiada w odniesieniu do krajów, gdzie zazwy-czaj pracuje się pod gołym niebem, to znaczy szyje buty, naprawia garderobę, haftuje jedwabne sari albo śliczne czepeczki pełne malutkich świecidełek), takaż armia sprze-dawców dymiących smażenin, kwiatów uwitych w girlandy i lasek bambusowych, gdy tymczasem między nimi wszystkimi spacerują niemałe ilości zwierząt malowanych we wzory (np. krowy i kozy), spotyka się barany z kurdiukami, w ogóle zaś całe miasto pluje na czerwono betelem, cóż można więcej zobaczyć z autokaru. Dostrzegłbym jed-nak na pewno burdelik tym osobliwy, że chyba najmniejszy w świecie, bo jest to zwy-kła prycza pleciona – na krzyż – z taśm bawełnianych: podczas gdy burdelpapa trzyma oburącz kołderkę, aby się nie zsunęła na ziemię ze względu na setki przechodniów pryncypalnej ulicy (w rejonie centralnej poczty), pod nią w tej samej chwili baraszkuje dwóch rosłych dryblasów, tylko im widać głowy: czarną i szpakowatą. Miałbym ochotę opowiedzieć tu jeszcze o meczetach, ogrodzie zoologicznym i dzielnicy z luksusowymi willami, lecz byłaby to bardzo lada jaka namiastka reportażu oparta na wyobrażeniach, z opisów przyrody też rezygnuję. Autokar z Norwegami kończy więc objazd Karaczi w europejskiej restauracji przy samej plaży, ja (cóż mam robić) z nimi, porządnie popijamy i już wtedy zawiążę jakieś przyjaźnie (ani przypuszczając, jak mi się one przydadzą za parę dosłownie godzin), a że autokar odjechał, wrócimy do portu taksówkami dopiero o czwartej nad ranem. I tu-taj czekałoby mnie niemiłe zaskoczenie: „Spytka z Melsztyna” nie dostrzegłem już przy kei, bowiem odpłynął był jeszcze wieczorem do Bombaju. Nie jest to pora – przed świ-tem – na rozważania, dlaczego tak się stało (czyżby byli myśleli, że śpię w swojej kaju-cie, stanowczo – moim zdaniem – nie mógłbym był tak fatalnie przeoczyć zapowie-dzianego terminu wyjścia w morze, chyba żeby mi się było coś poplątało), ale że sytu-acja moja nie byłaby do pozazdroszczenia, wpadłbym w zdenerwowanie (zostać nocą bez rzeczy w Karaczi na pustej kei!). Będę biegał po porcie w tę i na powrót jak oszalały nie wiedząc, co teraz zrobić; sko-ro świt zaalarmuję telefonicznie agenta, nie licząc się z godziną. Gdy przyjeżdża i radzi, dochodzi siódma rano: „Pytałem w kapitanacie portu, norweski «Fernspring» odpływa po południu do Bombaju, wiezie jutę i koprę czy makuch z kokosu, niech się pan na nim natychmiast zaokrętuje.” Idę: przypomnę załodze zawarte przy kieliszku przyjaźnie (i co się okazuje: nie wiedząc o tym piłem na „ty’’ z kapitanem, jeździł po cywilnemu), mogą mnie wziąć, oczywiście, mają wolne kajuty, lecz pomimo koneksji nie można tej podróży załatwić bez zgody norweskiego konsula: będę się musiał rozbijać taksówkami po całym Karaczi, stając na głowie w tym piekielnym upale, aby to pozałatwiać, gdy tymczasem nasz agent spotkany w chłodnym przedpokoju konsulatu Norwegii (przyje-chał, aby mi pomóc, gdyby zaszła potrzeba) krzyczy po polsku ze śmiechem: „Depe-szował mi teraz dopiero «Spytko z Melsztyna», zauważyli widać podczas śniadania, że pana tam nie ma!” Ubawieni wrócimy do portu jego wozem i jeszcze przed dwunastą jestem zaokrętowany. O drugiej zjawia się pilot, rozlegają się dzwonki i wychodzimy w morze. Natychmiast mógłbym był znaleźć tu spokój po tamtym zdenerwowaniu i opętanym bieganiu w upale po Karaczi, obserwując z podziwem, jak cicho potrafią pracować lu-dzie Północy: na korytarzach nigdy nie spotkałem nikogo i do tego zupełnie nie czuje się obsługi! Lekkie skinienie głowy albo gest ręką starcza, aby życzenie z miejsca zo-stało zrozumiane. Celowałaby w tym bezbłędna, milcząca stewardesa (Dagmar Fjortof-sen), z którą w początkach podróży wiązałbym pewne nadzieje wiedząc, że w Skandy-nawii normy moralne kobiet są dużo swobodniejsze niż w reszcie Europy, ale moich zabiegów w tym przedmiocie nigdy by nie pojmowała, odpowiadając zawsze bezoso-bową twarzą. Płyniemy wciąż na południe i upał musi się wzmagać do granic wytrzymałości, co zaraz unaoczni zupełne nieprzystosowanie mojego organizmu do tej temperatury: wy-pite płyny zaraz parują mi przez skórę i muszę pić od nowa, a kiedy w kajucie włączę oba wiatraki tropikalne na full-off, istotnie przez pewną chwilę nie odczuwam owych czterdziestu stopni w cieniu, za to po pięciu minutach już kaszlę, więc je zamykam, boję się przeziębienia, prysznice także nie dają najmniejszej ochłody, bo leci z nich ciepła woda. Dlatego, w tym upale, żywo zainteresowałbym się widokami Norwegii rozwieszo-nymi na statku, bo to przenosiłoby myśli z tropiku do chłodnego klimatu fiordów i fiel-dów: cała jadalnia miała ogromne powiększenia fotografii okolic Hardangerfiordu: Sor-fiord-Hardanger pokryty u góry sporymi spłachciami śniegu, niżej górskie masywy opadają pionowo ku przeźroczystej toni; kilka lodowców; spiętrzenia wodogrzmotów Latefos-Odda-Hardanger w pyle zimnych kropelek powstałych z rozprysku wody o blo-ki głazów. W „smoking-roomie”, czyli tutejszym saloniku, zajęłaby moją uwagę reprodukcja prac Edvarda Muncha z barwną pośrodku repliką „Pikene pa bryggen” („Dziewczyna na moście’’), w kajucie zaś kapitana, a zarazem mojego przyjaciela Gunnara Sorensena, obejrzałbym inne rzeczy: pooprawiane zdjęcia rzeźb Gustawa Vigelanda tak gęsto roz-rzuconych po całym parku Frogner górującym nad Oslo; dodam, że w formie małej ko-pii z marmuru Sorensen trzymał na biurku (przyśrubowany) ów falliczny obelisk z ciał ludzkich kłębiących się spiralą stojący w tym parku na specjalnym wzniesieniu. Ostat-niego dnia podróży pilibyśmy hennessya, a później Gunnar by mi pokazywał – wyjąw-szy z szuflady – ogromną kolekcję fotografii, dziesiątki całe odbitek przedstawiających dzieła tego rzeźbiarza, zebrane przez Vigeland Museum w Oslo, przy Nobelsgate (przedstawiają wyczerpująco, sądzę, możliwości układów mężczyzna-kobieta), i pewno bym mu poradził, aby się w takim wypadku bliżej zainteresował indyjską świątynią w Konarak lub drugą w Khadżuraho, jeśli mu starczy czasu, niech koniecznie skoczy w tamte strony, chociaż na dobrą sprawę zamysłu twórców tych świątyń nie można i po-równywać z koncepcją Vigelanda wyrosłą z ducha Chuci, podczas gdy indyjscy artyści sprzed wieków chcieli wyrazić w ten sposób również pojęcia mistyczno-religijne, uka-zać człowieka na jego drodze ku nieskończoności, dlatego rzeźbiąc akt miłosny, nawet grupowy, raczej myśleli o łączeniu się z ideą oraz z modlitwą w momencie koncentra-cji, ale – mówiłbym Sorensenowi dalej – wszystko to jest niebywale złożone, w ogóle zaś związane z kultem Sziwy jako boga stworzenia – Kreatora, ważne – skonkludował-bym – że w ten sposób dochodzimy do kultu fallicznego z zupełnie innej strony. Podczas tej naszej gawędy prowadzonej od Norwegii do Indii zbudziłby się w mym przyjacielu Gunnarze Sorensenie kapitan „Fernspringa’’ znajdującego się już tylko kil-kadziesiąt mil morskich od Bombaju: zerknąwszy na zegarek, zaprowadziłby mnie na-tychmiast do Chiefa (Pierwszego Oficera) nazwiskiem Olav Thranes (chłopa rudego, z brodą, o potężnych ramionach i przeogromnych łapach), który pokazałby nam na mapie dokładne położenie. „Teraz – powiedziałby mi Gunnar – przejdź najlepiej na pokład al-bo najpierw do siebie i nałóż coś na głowę.’’ Zrobiłbym, jak radził, bo inaczej dostał-bym porażenia: pogoda wymarzona, ni jednej chmurki, a morze gładziusieńkie, kiedy kapitan wydałby z mostku rozkaz ćwiczeń „człowiek za burtą”. Spuszczono by na mo-rze jedną z wiszących szalup, dawno nie używaną (bo gdy nieduże koła przytrzymujące ponawijane liny zaczęłyby się obracać, lakier, którym je kiedyś pomalowano, pękałby odpryskując), w ślad za rzuconą do wody skrzynką po hennessym i kołem ratunkowym, wyłączywszy silniczek, popłynęłaby ona z czterema marynarzami, „Fernspring” tym-czasem, zmieniwszy kurs na prawo, zatoczyłby elipsę podchodząc z tej samej strony do miejsca, gdzie szalupa koło by wyłowiła. Cała ta operacja trwałaby dwie godziny i kapitan Sorensen, stojąc na mostku i dys-kutując z Chiefem, ogromnym Olavem Thranesem, wydałby nowy rozkaz: „pożar w ła-downi” (godzina, zanim by go na niby ugaszono); po tym ćwiczeniu popłynęlibyśmy dalej. Kieruję znowu do czytelnika prośbę o porcję wyobraźni, bo koniec niedaleki, więc: pierwsza w nocy, z daleka świeci łuna Bombaju, gdy odurzony tą chwilą spełnienia moich marzeń wychodzę, dajmy na to, z kajuty przejść się cokolwiek po pokładzie. Spotykam tu od razu opartego o burtę Kjelda Svedrupa, marynarza, także mojego przy-jaciela jeszcze od czasów Karaczi, ale spostrzegam smutek na jego tak wyrazistej twa-rzy rosłego Skandynawa prostego pochodzenia. Pytam: „Czego się smucisz?”, on na to: „Handlarze nie przyjeżdżają’’ – i ta dziwna odpowiedź z miejsca daje mi do myślenia. „Fernspring” stoi na redzie, wokół perłowe opary, a łuna świeci silnie, zaczynam po chwili rozróżniać poszczególne skupiska świetlików tego wielomilionowego miasta, które się tam przewala; na wodzie, niezbyt daleko, suną w bladej poświacie bezksięży-cowej nocy jakieś dżonki, żaglówki o wygiętych kadłubach, z daleka dobiegają warkoty silniczków motorowych, bliżej gulgocą boje, a z dołu tylko leciutki chlupot wody oświetlonej reflektorami w taki sposób, że widać krążące za burtą ogromne matowo-białe meduzy. Natykam się i na Chiefa Olava Thranesa, widzę, czuwa w pobliżu na po-kładzie, lecz najwyraźniej unika ze mną spotkania, bo się chyżo oddala; schodzę do sie-bie, rozbieram się i zasypiam. Ale koło trzeciej budzi mnie łomotanie za ścianą, tak dziwne na „Fernspringu”, wyj-rzawszy zauważam, że marynarz Kjeld Svedrup tarmosi nogi Ochmistrza Trygve Hjal-marsona, grubasa, ważnego na statku z racji pełnionej funkcji – jego kajuta jest cokol-wiek za moją i widziałem, wracając po północy, że drzwi były tam uchylone, a wysta-wały nogi, sądziłem, że dla ochłody i przewiewu. Cofam się, aby przeszli, idę za nimi zaciekawiony do ostatecznych granic, jestem w piżamie i widzę, jak z rur wydechowych wentylatorów umieszczonych na rufie Kjeld Svedrup i Trygve Hjalmarson wyjmują pę-kate wory, aż mi się nie chce wierzyć, że jest ich tam tyle, a potem – z pomocą dwóch znanych mi z widzenia marynarzy – spuszczają je w dół małym dźwigiem, gdzie stoi motorówka z wygaszonymi światłami. Jakby nieco szarzało: spostrzegam zwalisty zarys Chiefa, Olava Thranesa, zbliża się z drugiej strony i, aby mnie nie zobaczył, co prędzej powracam do kajuty, śpię do szóstej nad ranem, to znaczy do chwili, kiedy na statek wchodzą hinduscy celnicy. Zabierają się z miejsca do dokładnej kontroli, bo przerzucają wszystko, i widzę, że w obecności Ochmistrza Trygve Hjalmarsona przybyły razem z nimi mechanik okrętowy odkręca jakieś śruby, aby zbadać, czy nie ma kontrabandy ukrytej pomiędzy stalowym kadłubem statku a malowaną na szaro blachą wewnętrznej obudowy i drzewem boazerii, trwa to długo, ale widzę po minie tego wesołego grubasa (o bladych oczach w bardzo jasnej oprawie, zaczepnie z nimi rozmawia), że się wcale nie boi; wychodzę więc już ubrany, by przejść się po pokładzie. Czerwienieje na wschodzie, w stronie lądu rysującego się ciemno na tle słabego jeszcze brzasku prze-chodzącego dość szybko w barwę pomarańczową; woda dokoła szklista, wyłaniają się teraz z pierzchającego mroku nieruchome żaglówki, statki zastygłe na redzie, wszystko jeszcze w szarościach, bo dopiero po chwili intensywnieją kolory. Wreszcie, koło dziesiątej, celnicy by odjechali dokonawszy odprawy i po śniadaniu kapitan Gunnar Sorensen zaprosiłby mnie znów do siebie. Chief, przepotężny w barach, brodaty Olav Thranes siedziałby już u niego w fotelu i patrzał tak znacząco, że pojął-bym od razu, dlaczego mnie tu ściągano, ale obaj byliby już nieco podchmieleni. „No, stary – rzekłby Gunnar – Olav mi mówił, że wszystko doskonale widziałeś, niech ci już będzie, teraz się napijmy.’’ Pijemy, Gunnar dalej: „No, stary, popijemy, wszystko się udało, a łatwo mogłaby była być klapa, pewno donos, widziałeś, że wywaliliśmy w porę te paręset tranzystorów z Adenu, złożyła się na kupno cała załoga, było też parę skrzy-nek malagi i koniaku, a ja przed trzecią myślałem, że będzie już z nami krucho’’. Pije-my; wchodzi bezbłędna stewardesa, Dagmar Fjortofsen o rozluźnionej twarzy miłej dziewczyny, i siada bez żenady na kolanach Gunnara, ten ją obejmie, przeczuję, że dzieła Gustava Vigelanda kapitan chował w szufladzie nie od parady. Pijemy, po chwili Dagmar śmieje się niezbyt głośno i sądząc, że jestem także partnerem od tranzystorów czy może od malagi, szepce mi w ucho: „Gunnar zarządził te ćwiczenia, bo nie można było stanąć na redzie wcześniej jak o pierwszej w nocy, wtedy jest zmiana, a inaczej od razu przyprują celnicy i nici z afery, wszystko zabiorą”. Chief do niej: „Idź do siebie i połóż się na koi”, ale Gunnar wyjaśnia mi poczciwie bez ogródek, że rupie, które dzisiaj od handlarzy dostali, wymienią na dolary dopiero gdzieś pod Madrasem w pewnym aszramie, adres znają, a wracając przez Cejlon zakupią w Colombo najwięcej – ile znaj-dą – kamieni szlachetnych i półszlachetnych, pozbyć się ich jest łatwo – i to z dużym zarobkiem – w Amsterdamie. Nastrój jest tak wesoły, że po chwili spróbuję objąć Dag-mar za szyję, lecz ona się wywinie. Już niezadługo nastąpiłby pełen napięcia moment wyokrętowania: natychmiast po obiedzie zjawiliby się na pokładzie dwaj rośli urzędnicy Immigration Office, pokazał-bym im paszport wraz z zielonym kartonem wręczonym przez pana Agrawa Munnę i zaraz zeszlibyśmy do środka motorówki tak zanurzonej, że wodę mielibyśmy dosłownie przed oczami, na tym samym poziomie, a jej załoga miałaby ciemną cerę, to tylko jesz-cze dodam, że gdybyśmy już odbili od „Fernspringa’’, zbliżając się ku tak upragnione-mu przeze mnie lądowi Indii, dostrzegłbym „Spytka z Melsztyna” stojącego na redzie, potem już tylko widziałbym własnymi oczami uzbrojonymi jedynie w okulary coraz to przede mną bliżej wysokie drzewa palmowe o bardzo długich łodygach, gnące się łatwo do ziemi, gdy wiatr zawieje, i poczułbym dopiero wówczas, że moja podróż do Indii jest zrealizowana, jeślibym wtedy w Paryżu, w restauracji „Chez Madame Oscar’’ mógł panu Agrawa Munnie, przy kawie, odpowiedzieć: „Świetnie, że mi pan przypomina o wizie, bo już się bałem, czy aby przez ten czas nie wygasła i czy po raz drugi nie muszę wypełniać kwestionariuszy oraz opłacać za depeszę do Delhi, bo właśnie przed półgo-dziną wpisali mi w konsulacie rozszerzenie paszportu na kraje azjatyckie i chciałem odwiedzić pana w ambasadzie przy rue Alfred-Dehodencq, nawet dzisiaj w godzinach popołudniowych, muszą istnieć jakieś przedziwne fluidy, bo ja co prawda mieszkam niedaleko stąd, ale jadam tu rzadko, że też właśnie i pan musiał wpaść tutaj na śniada-nie!” Ale tak się nie stało i ostatecznie bardzo się z tego cieszę, bo podróż do Indii i tak odbyłem w wyobraźni, za to w Paryżu podczas tej zimy dostudiowałem archiwum Po-ety, ba, nawet na jednym z listów do niego skierowanych odkryłem zagadkową inskryp-cję (cyfrę: 1234567890) i po żmudnych, tygodniami trwających porównaniach (korzy-stałem z czytników mikrofilmowych, zamawiałem nawet dużych rozmiarów powięk-szenia) udało mi się ustalić, że wyszła ona spod pióra naszego Wielkiego (dotąd bada-czom nie znana!), niedługo ogłoszę drukiem wyniki moich dociekań w tej sprawie i mam nadzieję, że to postawi mnie od razu w rzędzie mickiewiczologów mających coś do powiedzenia. Spis treści Ucieczka z Sewilli Okazja do Casablanki Dziura w dywanie Marmusza Młotek z kości słoniowej Na cara Simeona Wielki romans w Bucharze Party na calle Guatemala Trójskok olimpijski Cyfra