12162

Szczegóły
Tytuł 12162
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

12162 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 12162 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

12162 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Nadzieja Bittel-Dobrzyńska JAK WIEDŹMA AGRYPICHA ZNACHORSTWA MNIE UCZYŁA 1 Posłowie: Zbigniew Żakiewicz Wydanie pierwsze: OW Graf, Gdańsk 1991 © by Tower Press, Gdańsk 2000 2 Od autora Na Wileńszczyźnie język polski był bardzo zróżnicowany. W moich stronach, między Wiszniewem, Krewem a Smorgoniami, na obrzeżu powiatu oszmiańskiego, około stu, stu dwudziestu kilometrów w stronę Mołodeczna, w latach 1929-1930, w których przeważnie rozgrywa się akcja moich wspomnień, były właściwie trzy odmiany językowe polszczyzny. Ludzie w niektórych wsiach mówili między sobą „po prostu”, czyli mową bardzo zbliżoną do białoruskiej. Ci sami ludzie, kiedy przychodzili do dworów, starali się mówić po polsku, chociaż dziwny to był język, gęsto przeplatany spolszczonymi wyrazami białoruskimi. Brakowało w tej mowie „ą” i „ę”, a zamiast „czy” mówili „ci”. W niektórych chutorach, szczególnie położonych w pobliżu zaścianków szlacheckich, mówiono również taką gwarą. W samych zaściankach i w ich najbliższych okolicach mowa polska była czysta i poprawna, może nieco archaiczna. Słownik Agrypichy, wiejskiej znachorki, z którą zetknął mnie los, był dużo bogatszy niż innych wiejskich kobiet. Na określenie jednej rzeczy używała synonimów, na przykład: na ziele mówiła „roślinki”, „zioła”, „trawki”. Mowa jej zresztą różniła się zależnie od dnia. W niektóre dni mówiła całkiem poprawnie po polsku, w inne gwarą, wtrącając wyrazy białoruskie. Jeden jednak wyraz wymawiała jakoś szczególnie ciepło, zawsze po białorusku: „dziciataczko” (dzieciątko). W swoich wspomnieniach, spisanych na kartach tej książki, starałam się wiernie odtworzyć język Agrypichy, a także język jej koleżanki z młodych lat, Aspazji, która dopowiedziała mi historię Agrypichy, wyjaśniając jednocześnie, skąd się wzięło jej zainteresowanie ziołami. Ziołolecznictwo u nas było bardzo rozpowszechnione. Właściwie w każdej wiejskiej chacie suszyły się jakieś zioła. Żadna jednak ze znanych mi kobiet nie wiedziała o nich tyle, co Agrypicha. 3 Ludzie mówio... Agrypicha wiedźma ważna jest i znachorka nie byle jaka, po polach i po łąkach ciągle chodzi i zioła zbiera. Jedne zbiera rano ranieńko przy rosie, drugie w południe, kiedy południczki szumią, inne nad wieczorem, kiedy cień słońca długi, a jeszcze inne przy pełni księżyca. Mówio, w chacie u niej od zapachu ziół aż w nosie kręci. Na wszystko zioła ma: i na kaszel, i na ciężki oddech, na kolki w boku i na babskie choroby, a w szczególności na poruszenie. A jak która dziewczyna wzajemności nie ma, to i lubczyku u niej wyprosić czasem może. Wszyscy wiedzo, Wincukowa Agata trzy lata za Antukiem Jakubowym latała, a on ani w ta strona, jak to mówio, ani tudy. Ona i tak, i siak, a on nic. W końcu do Agrypichy poszła. „Pomóż, ciotko – prosi – daj lubczyku”. Agrypicha początkowo wzbraniała sia, ale potem ulitowała sia i dała. Mówio, co Agata na wieczorynkach do kieliszka Antukowego lubczyka wsypała. Antuk wypił i już cały wieczór od Agaty odczepić sia nie mógł. Tylko oczami za nio jak kot za skwarko wodził i ciągle łapami obłapiał. Potem do domu, objąwszy sia wpół, poszli, a za trzy tygodnie w przyspieszonym terminie szlub wzięli. Tylko teraz mówio, co jo bije i patrzeć na nio nie może. Lubczyk widać nidługo działa. Ale wszystkosz Antuk nie chcąc za mąż jo był wzioł. Ważna wiedźma, Agrypicha! Mówio, co ona na Łysa Góra razem z innymi wiedźmami na miotle lata. Batraczycha raz nad ranem na własne oczy widziała, jak Agrypicha na miotle na dach swego domu zleciała, po dachu zsunęła sia, a potem, na boki oglądając sia, z miotły zsiadła – widać zapóźniła sia z Łysej Góry wracając, stara już jest. A tak szybko do składzika swoja miotła wpychać zaczęła, żeb ludzi jej ni zobaczyli, co tylko witki po drzwiach zaskrzeżetali. Wiadomo, kużda wiedźma swoja miotła ma. Co większa wiedźma, to i miotła u niej lepsza. Różne bywajo miotły: i długie, i krótkie, trzonki do nich zrobione z drzewa, co na rozstajach rośnie. Gałęzi w specjalnych wywarach moczone, żeb mocy czartowskiej nabrali. Tak, to ni takie sobie zwyczajne miotły. A jak kupałowa noc blisko, to wiedźmy ciągle na swoich miotłach po niebie latajo, iskry krzeszo. Spójrzysz wieczorem w niebo, niebo od gwiazd iskrzy sia, a tu mig! mignie światełko, iskro przez niebo przeleci i zgaśnie, znaczy, wiedźma już na Wiedźmina Góra dojechała. W kupałowa noc do Wiedźminego Łohu, co to niedaleko koło nas jest, wiedźmy zjeżdżajo sia ze wszystkich stron. W ogromnych kotłach różne ziele i żaby gotujo, złe wywary warzo, tylko gęsta para idzie i cały Wiedźmin Łoh mgło zasnowa. Ale jak wiaterek powieje i mgła przegarnie, to ognie wyraźnińko widać. Wiedźmy wkoło nich swoje wiedźmowskie tańce odprawujo i na cały Wiedźmin Łoh rahoczo. Wiedźmy, wiedźmy wiele złego ludziom zrobić mogo: krowom mleko odjąć, urok na dzieci złymi oczami rzucić i niemoc w człowieku wzbudzić. Agrypicha z Nastusiowo niewiestko pożarła sia o coś, to, mówio, zaraz jej krowie mleko odebrała, ropucha do obory wpuściwszy. Ropucha cała mleko krowie w nocy odciągała. A raz Agrypicha na Batraczychu jak spójrzała w złości, to zaraz Batraczychu pod piersiami kolka sparła, co i odprostować sia nie mogła. Niedobre ma oczy Agrypicha, oj, niedobre. Wiadomo, wiedźma! 4 Faktycznie, Agrypicha miała wygląd może nieco wiedźmowaty. Zgarbiona, pomarszczona. Spod chustki wyłaziły siwe kosmyki włosów. Zęby żółte, długie, z gęby jak kołki wystawały. Oczy ciemnopiwne z czerwonym poblaskiem. Ręce pożókłe, palce zgrubiałe, nieco zakrzywione. Spotykałam Agrypichę, kiedy jeszcze mieszkaliśmy we wsi. Potem widywałam ją często, ale z daleka, na polach i łąkach. Od kiedy zamieszkaliśmy na odludnym folwarku, nie miałam z kim się bawić, więc biegałam po okolicznych polach i lasach, przyglądając się wszystkiemu, co żyje. Osoba Agrypichy zawsze mnie fascynowała, a zarazem budziła niepokój. Często pytałam brata, czy Agrypicha naprawdę jest wiedźmą. – Wiedźm nie ma – odpowiadał brat. – Ona jest zielarką ludową, znachorką i na pewno wiele wie o działaniu ziół. Dużo od niej mogłabyś się nauczyć, jeśli, jak mówisz, naprawdę chcesz zostać lekarzem (tak właśnie postanowiłam od piątego roku życia). Pamiętaj jednak, że znachorzy niechętnie przekazują swoją wiedzę nawet własnym dzieciom, ale mogłabyś spróbować. Jak ją spotkasz, poproś o to. Ona swoich dzieci nie ma, może więc i zechce ciebie czegoś nauczyć. – Kiedy ja się jej trochę boję. Tak różnie o niej mówią i ona tak dziwnie wygląda. – Ludzie często wygadują głupoty, a co do wyglądu, stara już jest. Na starość rzadko kiedy człowiek pięknieje – powiedział mój brat. – Chodziłam więc po polach i po lasach lub jeździłam na Lady, mojej klaczce, i o Agrypisze myślałam. Opowiadanie Justyna Kiedyś w niedzielę jechałam koło pola Katarzyny pod lasem, patrzę na pieńku siedzi zamyślony Justyn. – Dzień dobry, Justyn! – Dzień dobry. – O czym to pan Justyn tak rozmyśla? – O wszystkim po trochu. Wyszedł ja popatrzyć, jak ozimina rośnie. A kogo to Jadzia po polach szuka? – Agrypichy. – Agrypichy? I nie boi sia Jadzia? – Trochę się boję, ale brat mówi, że to żadna wiedźma, tylko zielarka. – Zielarka, pewnie, co zielarka, ale i wiedźma jest. Siądź, to ci coś opowiem. Bardzo byłam ciekawa tej opowieści, więc zeszłam z Lady i na drugim pieńku siadłam. – Opowiadał mi mój dziadźka – zaczął Justyn – co na własne uszy słyszał, jak Agrypicha z diabłem hutarka wiodła na tym diabelskim kamieniu, co to koło naszej góry leży. Kamień ten diabeł gdzieś w łapach niósł, pazury jego zaboleli, nie wytrzymał i przed czasem ni tam, gdzie trzeba, zrzucił. Teraz kara naznaczona od ichniego Belzebuba, odsiadywać na tym kamieniu musi za to, co rozkazu był nie wykonał. Raz mój dziadźka podpił sobie trocha u kuma i zapóźnił sia do domu. Myśli sobie: Baba będzie zła, pójda nauprostki, prędzej w chacie będa – i poszedł. Idzie, idzie, ciemno, choć oko wykol – jak w jesieni, a to jeszcze przed żniwami było. Ale wiaterek powiał, chmurki przegarnął, pojaśniało. Akuratnie dziadźka koło górki w ta pora szedł. Patrzy, aż tu jakiście cieni na diabelskim kamieniu siedzo. Myśli sobie: Podejda bliżej, zobacza, chto to. A co w chodakach był, chodaki miętkie, nie usłyszeli. Patrzy, a to Agrypicha, a obok diabeł. Siedzo sobie jak dwoje starych znajomych i spokojniutko pogadujo. „Nu, co słychać?” – pyta Agrypichu diabeł. „A nic, co ma być słychać” – 5 odpowiada Agrypicha. „Nu, a ludzi. Jak tam ludzi?” – pyta diabeł. „A co, ludzi jak ludzi, wiadomo” – mówi Agrypicha. „Nu, a nie dokuczajo wam, ciotko?” „E tam, a co oni dokuczyć mnie mogo, tylko co tymi językami mielo; w szczególności jak roboty w polu pokończo i po chatach na przędzenie lnu lub darcie piór abo na kręcenie konopianych wierówek zbioro sia, to językami plaszczo i plaszczo. A o czym mają plaskać, jak nie o cudzych sprawach? Swoje głęboko pod sienniki chowajo, pierzynami obciskajo i pościłko z wierzchu przykrywajo, żeb nikt ni kryszki ich spraw ni zobaczył, ale o innych czemu nie! Jak gnój z gnojówki wyciągajo! Nawet ni brzydzo sia łap pobrudzić! A tak czasem w tym cudzym gównie przebierajo, co aż hadko!” – i splunęła Agrypicha. Diabeł głowo pokiwał i mówi. „Ot, taki już widać nasz naród jest. Nu, a jak tam sprawy z wódko?” – pyta diabeł. „E, kiepsko – mówi Agrypicha. – Póki swój samogon pędzili, to jakoś tam było, ale teraz jakiś monopol państwo zarządziło i kary okrutne na naród nakładajo, u kogo choć dzbaneczek mały samogonu znajdo. Kupujcie – mówio, a podobno i w gazetach piszo – monopolówka kupujcie! A chto by tam monopolówki nakupować sia mógł. Droga. Toteż chłopy całkiem porobili sia markotne. Przyjdo wieczorynki, jak te aniołki chodzo. Pokręco sia. Potańczo. Jedna, druga dziewczyna podszczypno i nic. Do bijatyki próbujo wziąć sia, jeden drugiego podszczuwa, ale bez wódki nijak ni wychodzi. Ani to człowieku w zęby dać, ani jak należy nożem pod żebro zajechać! Nóż jakby ni z żelaza, ale z masła był, po żebrach ześlizguji sia, bez wódki w ręce nijakiej siły do tej bijatyki ni ma. Antuk, wiesz, ten Adasiowy, chciał Fiedźce na ostatniej wieczorynce zęby wybić, podskoczył do niego, kułakiem w morda zajechał, morda Fiedźce skrzywiła sia, a zęby nic, jak siedzieli, tak i siedzo, mocne i jak ser białe. Otworzył szeroko oczy Antuk, na swój kułak i na Fiedźki gęba popatrzył i splunoł. Potem zawrócił sia i poszedł. Nu, jak tu bez wódki bić sia!” „Nidobrze – mówi diabeł. – Trzeba by coś wymyślić”. „A co ty wymyślisz?” – mówi Agrypicha. „Może im pieniędzy w garnku przy miedzy postawić? Będzie który orał, wyorze i na monopolówka będzie miał”. „Ależ ty durny – mówi Agrypicha – gdzież ty wszystkim garnków nastawisz sia. Zaraz to ludziom podpadnie. Powiedzo, diabelska sprawka, i pieniędzy ni ruszo. Ty całkiem już zdurniał” – rugała Agrypicha diabła. „Nu, ale coś przecie trzeba zrobić – mówi diabeł. – Chłopy bić sia na wieczorynkach ze wszystkim przestano, żadnego nawet do piekła nie wyprawio i co my wtedy robić będzim? Na parobków iść będzi trzeba, ci co? I tak coraz gorsze czasy na nas nastajo. Zewsząd nas kursztajo – wyżalał się diabeł. – Na błotach tych, wiesz, co to od Berezyny ciągnęli sia, a my tam swoje królestwo mieli, jakaści melioracja rząd robić zamyślił. Chłopów całe stada pozganiali, harszynów nanieśli i dawaj tymi harszynami błoty mierzyć a rozmierzać. Rozmierzyli błota na równińkie zagony wzdłuż i w poprzek rozmierzyli, i zaczęli rowy kopać. My w ta strona pociśnim sia, a oni jutro już tu wymierzać zaczynajo. My w tamta, a oni tam chłopów z łopatami pędzo. Zostało sia dla nas błota ni więcej jak na trzy staja, i to łozino i brzezino porosszego. A jak ta woda do rowów chlusnęła, tak błota coraz niżej opadać zaczęli, a trzęsawiska całkiem siedli – już ani chłopa, ani krowy ni wciągniesz. Co mówia: dziciatka małego ni ma gdzie wciągnoć” – żalił się diabeł. „Cóż ty tak od tematu zeszedł – mówi do diabła Agrypicha. – Przecież trzeba coś w sprawie tej wódki radzić”. Poskrobał sia diabeł za swoim kosmatym uchem, podparł łapo głowa i zamyślił sia smutno. Widać szkoda Agrypisie diabła zrobiło sia. „Nu, już nie martw sia – pociesza diabła. – jakoś to będzie, jutro coś wymyślim” – i rozeszli sia, ona w swoja, a on w swoja strona. Ciarki mi przeszły po plecach. Justyn wstał z pieńka i zaczął się żegnać, ja wskoczyłam na Lady i szybciutko pognałam w stronę domu, oglądając się często za siebie, czy mnie jakiś diabeł nie goni. A jednak Agrypicha wiedźma jest – myślałam. – Z diabłem trzyma... 6 Dzikie gruszki Dzikie grusze rosły na wszystkich miedzach. Owoce miały cierpkie, ściągające – niejadalne. Wiadomo, dziczki. Starsi jedli te gruszki, kiedy jesienią nieco poleżały i już przegniły. Nazywano je wtedy zgniłkami. Ale ja opychałam się nimi, gdy jeszcze były całkiem zielone, bo dobrych owoców nie mieliśmy. – Nie źryj tyle tych dziczek – przestrzegał mnie Pawluk, nasz pastuch – bo będzie z tobo jak z tym diabłem Agrypichy. – Z diabłem Agrypichy?! Jak to było? Opowiedz, Pawluczku, opowiedz! Krowy tobie w samo południe paść pomogę. Trzeba wiedzieć, że niełatwo paść krowy, kiedy z nieba leje się największy żar. Gile i gzy tną aż strach, krowy ogon podnoszą i zaczynają po polu biegać, czyli gilować, ani je zgonić. Ale w nadwieczerzu najedzone krowy pokładają się i zaczynają żuć żwaczkę. Wtedy jest czas na opowiadanie bajek. Umiał Pawluk tych bajek co niemiara, od dziadka swojego, który w sąsiedniej wiosce obok Agrypichy mieszkał. Pawluk jednak za darmo bajek nie opowiadał. Za każdą musiałam za niego przez kilka godzin w samo południe paść krowy i mamie mojej o tym nie mówić. – Pawluczku, jak z tym diabłem Agrypichy było? – prosiłam. – Nu, to słuchaj! Ale to nie jest żadna bajka, a najprawdziwsza prawda – powiedział Pawluk. Był to rok nieurodzaju. Słońce tak smażyło, tak paliło, a deszczu ni było ani kropelki. Żyto zżółkło, zanim wykłosiło sia. Owsy tylko mało od ziemi odrośli. Ziemniaczana nać już zawczasu sczerniała, kiedy ziemniaki byli jeszcze wielkości kukułczego jaja. Ludzie na przednówku głodowali, a tu i po żniwach mało co było do gęby włożyć. Jak ludziom głodno, to i złym, czyli diabłom, ni przelewa sia, bo i skąd mogo co wziąć. A mieszkał sobie jeden diabeł koło starej osiki, co to na niej Kiryła był powiesiwszy sia. Mieszkał ten diabeł, bo mu tam Lucyper mieszkać kazał i tej osiny jak ich świętego miejsca pilnować. Nu i pilnował. Diabły w rocznica powieszenia Kiryły do osiny z procesjami jak na odpust zbierali sia. Wiadomo, osiczyna po wisielcu – diabla rzecz. Jak były te diable procesje, to nawet diabłu wiasoło było. Z tym, z tamtym pogada, a co z samego piekła diabły przychodzili, to i dowiedzieć sia było można, co tam na dole przy ich Belzebubie słychać. Jakie szachrajstwa, a jakie podszczuwania. Bo wiadomo, co u diabłów, jak i u ludzi, czym bliżej najważniejszego, tym więcej tych podszczuwań... Tak to było, ale jak nie szli z tymi procesjami, nudno było diabłu koło osiny tak ciągle siedzieć. A tu jeszcze tego roku głodno: ani gdzie co ukraść i do gęby włożyć. Raz diabeł chciał jajko od kury podebrać u Jurczychy, co na chutorze przy lesie mieszkała. Podkradł sia, łapa pod kura wsadził, już miał za jajeczko złapać, nachilił sia, a kura jak ni stuknie jego dziobem w oko, ledwo oka nie wybiła. Siedzi sobie diabeł, siedzi pod osiną, a w brzuchu jemu z głodu burczy, co strach! Myśli: Co by tu zeźreć, żeb ni burczało. I tak go to burczenie nerwuje, i tak nerwuje, aż przypomniał sobie, co na brzegu lasu gruszka rośnie, a na niej gruszki zgniłki. Myśli: Pójda sobie, trocha tych gruszek pojem, może mnie burczeć przestanie. I poszedł. A już zrobiła sia późna jesień. Przyszedł, patrzy, a pod gruszko na dwa cale gruszek napadanych leży. Wziął delikatnie w palce jedna gruszka, posmakował – całkiem niczego, wzioł druga gruszka, dobra – zjadł, a potem to już całymi garściami zaczoł te gruszki do gęby pchać. Takiego do nich smaku nabrał, co jadł i jadł bez opamiętania. Ni dlatego, co taki łasy był, ale wygłodniały. Najadł sia i ni odchodząc daleko, pod gruszo położył sia. Brzuch okrągły, dokumentnie wypchany, i w brzuchu cicho. Dobrze. Ale ni przeszło i paru pacierzy, jak ni zaczno te zgniłki po kiszkach jemu jeździć! To w jedna, to w druga strona przelewać sia! Jak ni zacznie w kiszkach diabła rżnąć! Ni i popędziło! Oj – myśli diabeł – dolaż ty moja, dola diabelska. Był głodny, burczało, najadł sia, pędzi, a jak pędzi! I 7 znowu przysiadł. I tak pewnie z dziesięć razy przysiadał, zanim dwa ojczenasz przeszło. Nidobrze. Co tu robić? – myśli diabeł. – Może by jakiego lekarstwa poszukać? Na lekarstwach diabeł nie znał sia, ale widział, jak baby i wiedźmy różne trawy na łąkach i w lesie do podołków zbierali, a między sobą mówili, co to od kolki, a to od boleści dobre. Tylko jakie trawy na co, diabeł ni zapamiętał, ale myśli sobie: spróbuja! Pobiegł szybcińko na łąka, co to pod lasem była, i dalej trawa źreć. Zeżarł garść jednej trawy i słucha: nic, cicho. Może i pomoże? Ale za minutka jak ni zarżnie w brzuchu, aż skręcił sia. Oj, pewnie to była ni ta trawa – i dawaj innej trawy szukać i przypominać, o jakiej to trawie baby mówili, co od boleści żołądka dobra. Ani rusz nie mógł sobie przypomnieć. Może z tego pędzenia tak mu pamięć odjęło, a może w ogóle nie był mocny na głowa? Ni wiadomo, dość, co znowu na chybił trafił jakaści trawa chwycił i zeżarł. I znowu słucha. Bur, bur, bur, po kiszkach przeleciało i ucichło. A potem drystawka jak go nie chwyci, idzie, a spod ogona mu tylko strzela... No – myśli diabeł, teraz już ze mno koniec, co tu robić? Aż przypomniał sobie, co niedaleko jest dobra znachorka, Agrypicha. Myśli: Nie inaczej, pójda do niej. Za chłopa odmienia sia i pójda. I odmienił sia za starego, starego chłopa. W łapciach idzie i kuleje na lewa noga, a za brzuch ciągle sia trzyma. Już prawie pod wiosko był, kiedy opamiętał sia. Taki jestem stary, starych ludzi wszyscy naokoło znajo, a o mnie nikt ni słyszał. Nidobrze. Trzeba inaczej. I w ostatniej chwili skóra młodego parobka na siebie wzioł, ale ogon niezbyt dobrze schował, tak, co jemu kończyk z kałoszy wystawał. Zachodzi do Agrypichy i pyta: „Ci znachorka w domu?” Sama Agrypicha w drzwiach stała i dopytuji sia: „A w czym rzecz, w czym moga pomóc?” – bo dobra była Agrypicha. Wszystkim lubiła pomagać. Ale ci diabłu, ni wiadomo? Przecież co to był diabeł, nie wiedziała, bo i skąd mogła wiedzieć, ogonek tylko kryszku wyglądał, to pewnie ni zobaczyła. Diabeł jej swoja choroba rozpowiedział. Agrypicha do chaty poszła, pryharść ziela przyniosła i mówi: „Zaparzycie sobie i pić będziecie”. Ale gdzie, na czym i w czym diabeł zioła ma parzyć, kiedy nie ma ani garnka, ani pieca, ani ognia – nic. Nu, z ogniem to jeszcze by sobie poradził, bo w lesie hubka jest, krzemienia znaleźć można i kawałek stali gdzie po drodze też, ale reszta... Zamyślił sia diabeł i zmarkotniał. Agrypicha, która miała miętkie serce na ludzka bieda, pyta, ci ma jaki kłopot? Na to diabeł jej tłumaczy, co za parobka służy, a wiadomo, jaka parobcza dola. Chto tam będzie jemu ziele parzyć! Poprosiła tedy Agrypicha parobka do chaty. Posadziła na ławie, a sama szybko w piecu rozpaliła, garneczek z wodo nastawiła. Diabeł siedzi i czeka. W brzuchu jemu przelewa sia, burczy. Boi sia, co za stodoła będzie musiał lecieć, a tu ogon jeszcze chto zobaczy. Trzymał, trzymał i ni wytrzymał – za stodoła wyskoczył i już ni oglądając sia, przysiadł. Ni wiadomo, ci jego kto tam zobaczył i jego ogon, ci nie. Ale pewnie ktoś zobaczył, bo i skąd by było wiadomo, co to diabeł? Tymczasem woda zagotowała sia, Agrypicha ziele zaparzyła, trocha poczekawszy przecedziła, potem przestudziła i parobku podała: „Pijcie”. Wypił diabeł, skrzywił sia, niesmaczne, ale po brzuchu rozeszło sia ciepło i oczy kleić sia zaczęli. Wcale jemu z tej chaty ruszać sia ni chciało. Nu, ale cóż, tak za długo bez interesu nijako siedzieć. Podzińkował diabeł i chce wychodzić. A Agrypicha mówi: „Jak by znowu bolało, niech jutro nad wieczorkiem przyjdzie, to ziół jeszcze zaparzy”. Nu i poszedł diabeł. Brzuch jemu prawie całkiem boleć przestał, może tylko co nieco gówno miał rzadsze. Myśli sobie: Może by jeszcze tych ziół wypić? I nad wieczorem do Agrypichy posunoł sia. Znowu naparzyła jemu ziela – wypił, posiedział, trocha z Agrypicho pogadał i poszedł. Na trzeci dzień, choć i brzuch jego ni bolał i gówno miał jak kiełbasa twarde, do chaty Agrypichy jego ciągnęło. Tam tak ciepło i ziołami pachnie! Agrypicha baba przyjemna, zęby białe jak ser, oczy czarne, ogniste i tyłek widać jeszcze twardy. Upodobał widać diabeł Agrypichu, bo wtedy, mówio, co Agrypicha jeszcze ładna była. Jak tylko ściemniać zaczynało sia, tak on już i jest. A ciągle postękuje: to jego dziś w boku kolnęło, jutro w dołku zabolało, a wszystko, żeb do przychodzenia przyczyna jaka znaleźć. I 8 tak dzień w dzień, mówio, w nadwieczerzu diabeł za parobka przebrany do Agrypichy łazić zaczoł. Ot, tak przez te gruszki zaczęła sia Agrypichy z diabłem znajomstwa... Siedziałam zasłuchana i myślałam, czy to, co opowiada Pawluk, jest prawdziwe. Niby nie wierzyłam, ale jednak... – A ja tobie mówia, nie źryj tyle tych dziczek – dodał na zakończenie Pawluk. Diabły Minęła jesień, a mnie nie udało się spotkać z Agrypichą. Przyszła zima, a z nią przędzenie lnu, kręcenie konopianych powrozów, darcie pierza i bajki, bajki. O złych duchach w nietoperzy zamienionych, o kościołach przeklętych, gdzie o północy odprawia się msza, a zły w postaci konia wyłaził z trumny na chórze stojącej i rżał na cały kościół, o diable, który na starość okulał, bo mu kopyto się rozszczepiło i sto dukatów kowalowi dał za to, żeby mu to kopyto złotą podkową podkuł. Najwięcej tych bajek było o wiedźmach, strachach i diabłach. – Trzeba wam widzieć, co różne diabły na świecie bywajo – mówił Kaziuk. – Wodziciele, co to ludzi po rozstajnych drogach, po rojstach i po różnych przeklętych miejscach wodzo, straszyciele, przewoźniki, smolarze, pilnowacze skarbów, chytre, pokuśne diabły i diabluczki szutniki, ale jest też i biedny diabli naród, co to za parobków służyć musi i o nich to mówi przysłowie, co ni taki diabeł straszny, jak jego malujo. Nu, tak – mówi Kaziuk – opowiem wam bajka, jak to taki diabli parobek uczciwości małżeńskiej baba nauczył... Był w piekle jeden diabeł: silny, robotny i dobrze sobie podjeść lubiący, ale trocha durnowaty, co to ani jakim sposobem diabelskiej sztuki nauczyć sia nie mógł. Co zrobił, to wszystko ni po diabelsku. Aż rozezłuł sia na niego sam Lucyper i mówi: – Na ostatnia próba ja ciebia na ziemia wyszła. Pójdzisz do gospodarza za parobka służyć, co to jego baba, mówio, z piekła rodem jest, cob ty jo na zatracenie wieczne do piekła przyprowadził. O, widzisz ta chata – przez okienka naziemna Lucyper jedna gospodarska obejścia pokazał. – A jak ja mam to zrobić? – pyta diabeł, podrapawszy sia za lewym uchem. Lucyper tylko brwi ze złości zmarszczył, kopytem tupnoł i mówi: – Na to sam głowa masz, cob wiedział, jak nio kręcić. Nu, tak i zaczęło sia jego parobkowanie. Całymi dniami z gospodarzem w polu pracuji, wieczorem przy obejściu robi, a do chaty przyjdzi, baba im zaliwajka i postna bulba na stół wystawia i jeszcze na niego krzyczy: – Co stoisz, gęba rozdziawiwszy, za robota bierz sia: krowy napoić trzeba, z pola już przyszli, pokrzywy narwać, porąbać, z otrębami i osypko pomieszawszy, świniom dać, kury pod piec zapędzić! Diabłu z tych jejnych rozkazów aż skóra na karku cierpła i jedzenie z łaski dawane ni w smak jemu było. A i gospodarz nielekka dola miał. – Skwarki tam jakiej ni masz? – pyta raz gospodarz. – Ni ma, kochanińki. Słonina skończyła sia. – Mogłaby ty choć raz piroga upiec. – Kiedy mąki ni ma, do młyna pszenica trzeba wieźć – łże baba. Gospodarz, bywa, pomarkotnieje, ciężko westchnie i na łóżko spać powali sia, a diabeł na ławie z boku na bok przewraca sia, z głodu jemu w brzuchu burczy, a na baba coraz większa złość jego bierze. – Już ja ciebie w sam środek piekła zaciongna – odgraża sia w duchu. Nu, ale dzień od dnia schodzi. Roboty pełne ręcy, co i czasu ni ma nad sposobem 9 pomyśleć. Do gospodarza diabeł przywykł, bo dobry to był człowiek, nie tylko co poplecz z parobkiem równo pracował, ale i ostatnio łusto chleba sprawiedliwie dzielił sia. Baby diabeł nie cierpiał, bo była krzykliwa, hultajowata i na jedzenie skąpa, oj, jak skąpa! Aż raz wydało sia parobku, co kum-sąsiad za bardzosz koło baby gospodarza kręci sia: to przez płot pogaduji, to niby coś pożyczyć przylatuji. Ale nie był diabeł pewny. Myśli: Musza podpilnować. A tu akuratnie nadarzyła sia okazja. Gospodarz miał swoje pole w kilku kawałkach w różnych stronach rozrzucone, wiadomo, jak to u nas na wiosce. Jedno pole miał aż za trzy wiorsty. Na ten czas wybrał sia gospodarz z parobkiem te dalekie pole obrabiać i mówi do baby: – Uszykuj nam jedzenia na trzy dni, bo na noc ni będzim wracać sia. Baba zrobiła sia jakaś rada, nawet sera białego między deszczułkami w skaracz zawiązała i pojechali. Wieczorem parobek mówi do gospodarza: Do chaty musza. – Po co? – Okucia na orczyku obluzowała sia – łże parobek. – Trzeba orczyk wymienić. – Nu, to idź – mówi gospodarz. Podchodzi parobek pod chata. W oknach światło. Patrzy, a tu stół serweto biało, bialińko wybielono, zasłany, w misie wieraszczaka ze skwarkami dymi, a obok blinów cała góra, pieróg biały na pół stoła i coś jeszcze w brytfance, golonka, ci co? A przy stole młody sąsiad- kum siedzi i do gospodyni zęby szczerzy. Jak nie chwyci parobka złość, aż jego w brzuchu z tej złości zakręciło. – Widzisz ty jo, nam to suchi chleb i zaliwajka z postno bulbo, nawiet ni przyskwarzono, daji, czekaj, jaż tobie pokaża! – kułakiem po ciemku babie wygraża i stuk, stuk do drzwi. – Chto tam? – pyta gospodynia. – To ja – mówi parobek. Baba do kuma szepnęła: – Schowaj sia prędzińko pod pierzyna – i kum szmyrg! wlazł do łóżka, co to za szafo stało. Parobek to wszystko przez okno widział. Gospodyni drzwi otworzyła, a parobek do łóżka prościńko namierza sia: – Poduszki jemu (niby gospodarzu) zachciało sia, biednego parobka po nocy gania – tak klnie. Baba podskoczyła, sama poduszka chciała dać, ale parobek jo na bok odsunoł i na łóżko wlazł. Jak ni zaczoł butami podkutymi po łóżku miesić, jak ni zaczoł kuma przygniatać, co z niego ledwo duch nie wyszedł. – Co ty tam tak długo robisz? – pyta nispokojnie baba. – A, poduszka co miękczejsza wybieram. Wreszcie wybrał i na stół spójrzawszy mówi: – Widza, gospodyni taka dobra, jedzenia nam na jutro uszykowali. To i dobrze, zabiora dziś, ni będziecie musieli jutro fatygować sia – wziął koszyk, włożywszy do niego i golonka smażona, i pieróg, i bliny z wieraszczako. Daleko nie odszedł, stanoł pod oknem, patrzy i słucha. Gospodyni kuma spod pierzyny wyciągnęła i obłapiła. – Mój ty kochanińki – i na parobka klnie. A kum stęka: – Ale mnie wymiesił, ledwo ni zadeptał. Już za stół kum nie siadł, bo i na stole nic ni zostało, a baba zaprasza: – Przyjdź jutro, kochanińki, przyjdź, to sobie spokojniutko posiedzim. Kum w strona drzwi pokwapił sia, a diabeł od okna odskoczył i w ciemności przepadł. Wrócił parobek na pole – gospodarz jeszcze nie spał. – Gospodynia wam poduszka przysyła i do jedzenia golonka, bliny z wieraszczako i pieróg. Zdziwił sia gospodarz, co jego baba zrobiła sia taka troskliwa, ale co mocno zmęczywszy 10 sia był, długo ni myślał, trocha podjadłszy, zaraz zasnął. Na jutro cały dzień gospodarz z parobkiem pole orali, golonki smażonej sobie podjedli, blinkami i pierogiem zakąsili, i dobrze. Wieczorem parobek mówi: – Psia krew, rzemień od chomąta urwał sia, ni będzie jak chomąta jutro ściągnąć. Do chaty musza podskoczyć, nowy rzemień przynieść. – Gdzież ty po nocy po nowy rzemyk będziesz taki świat latać?! – mówi gospodarz, bo dobry to był człowiek. – Jakoś jutro ten stary zwiążym i będzi dobrze. Ale parobek mówi, co rzemień ze wszystkim sparciały i do niczego ni nadaji sia. – Nu, jak chcesz – mówi gospodarz i parobek wybrał sia w droga. Podszedł pod dom, a tu w chacie jasno, jaśnińko, szkło w lampie wyczyszczone, aż poblask idzie. Stół białym obrusem nakryty, na stole kaczka, ci co, smażona w brytfance na deneczku stoi, obok pieróg biały, bialińki i samogonu butelka. Kum za stołem siedzi, rozparłszy sia i tylko pochrząkuji. Złość parobka wzięła, myśli: My tam haruim z gospodarzem od rana do nocy, a ona tu z kumem bzdyczy sia, i w drzwi kułakiem łomot! Gospodyni zerwała sia jak oparzona. – Chto tam? – pyta. – To ja – mówi parobek. Baba do kuma woła: – Właź pod piec! Wlazł kum, a parobek przez okno to widzi. Kołki, co to pod chato poskładane byli, wzioł i stoi. Baba drzwi otwiera, a parobek klnie. – Niech jego cholera weźmie, tego gospodarza, po nocy biednego parobka gania! Kołki kazał do chaty poznosić i pod piec powrzucać, bo jego w kościach łami i deszczu spodziewa. – To już ni fatyguj sia – mówi słodzińko do parobka gospodynia. – Tylko znieś, a ja sama je pod piec powrzucam. Ale parobek klnie, a kołek po kołku z rozmachem pod piec wrzuca. To po łbie, to po boku, to po tyłku kołkiem kuma tłucze – ciemno popod piecem, nic ni widać. Wreszcie skończył, odprostował sia, na stół spojrzał i mówi: – Dobra z was żona i gospodynia, co drugiej takiej i ni znaleźć, jeszcze, widza, dziś i półlitrówka samogonu nam uszykowaliście. I znowu kaczka z brytfanki wyciągnąwszy, między dwie duże łusty chleba włożył, butelka z samogonem za pazucha schował i wyszedł. Pod oknem stanął, patrzy i słucha. Jak ni zacznie baba kołki spopod pieca wyciągać, aż zrobiła sia czerwona! – Aj, kumaczku ty mój miły, najmilejszy, ci ty żyisz? – pyta sia drżącym głosikiem. – A żyja! – na to kum odpowiada słabieńko. I wylazł: oko podbite, cały posiniaczony. Parobek o mało głośno ni zaśmiał sia, ale kułakiem gęba w czas zatkał. – Jutro już do ciebie ni przyjda – mówi cichińko kum. – Dobrze – zgadza sia baba. – Nu, a jak my spotkamy sia? – pyta. – Jutro ja swoje pole daleko orać będą, co to koło waszego za górko leży, przyjdź do mnie. – A jak ja poznam z daleka, co to ty orzesz? – pyta dalej. – Zwyczajnie, u mnie koni kasztanowate jak i u was, tylko jeden łysina biała ma; po tym poznasz. – Dobrze – zgodziła sia baba i kum do wyjścia zbiera sia. Odskoczył parobek i za węgłem schował sia, potem sikiera z drywutni wzioł i szybko do gospodarza wrócił. – Nu i co – pyta gospodarz – ci ty znalazł nowy rzemiń? – Nowy, ninowy – łże parobek – ale jakiś tam przyniósł. Gospodynia kaczka smażona wam przysyła, pieróg i samogonu buteleczka. Znowu zdziwił sia gospodarz: – Babu odmieniło, ci co? 11 Pojedli kaczki, pierogiem zakonsili i poszli spać. Na jutro orzo pole, orzo, a parobek niespokojnie kręci sia. Tak około południa wyciągnoł biała chustka z kieszeni i kasztanu, co od prawej, na głowie zawiązał. – Wincuk, co ty robisz? – pyta gospodarz. – Ci ty zdurniał, ci co? – A nic, muchi jemu w oczy bardzosz lazo, tak może mniej leźć będo. I dalej orzo, orzo. A baba cały koszyk dobrości nałożyła i butelka monopolowej wzięła, skaraczem bialińkim koszyk przykryła i na pole, podkasawszy spódnica, leci. Zobaczyła z daleka, ktoś orze – jeden koń cały kasztanowaty, drugi biała łysina ma. Myśli sobie: Znaczy sia, to kum orze, i prościńko na gospodarza zmierza. Parobek, jak to zobaczył, niby odsikać sia za górka poszedł, a do kuma, co za górko orał, podskoczył i mówi: – Oj, nidobrze, wszystko wydało sia, gospodarz zły aż strach, siekiera chwycił i leci do was! Uciekajcie, po dobroci wam radza! Ale kum zadufany w sobie był i ni bardzo wierzył. – Zobaczymy. Parobek zza górki biegiem biegnie i krzyczy: – Gospodarzu, ratujcie, bierzcie szybko sikiera, u sąsiada koń zaplątał sia w rzemieni, jeszcze gotów sia udusić. Gospodarz sikiera chwycił i, ile tylko sił w nogach ma, biegnie, wiadomo, na ratunek. Kum spójrzał: już tu ni żarty, gospodarz zza góry wyskoczył i siekiero wymachuji, a jak leci, mało co nóg ni połamie – leci. Tylko mu poły od kapoty fruwajo. Kum, niewiele myśląc, pług rzucił i w nogi. Dobiegł gospodarz do jego koni – konie spokojniutko stojo. Nic nie rozumie. Co ten parobek zmyślił? Ale czemu ten kum tak ucieka? Myśli gospodarz i domyślić sia ni może. Tymczasem baba do gospodarzowych koni zbliżać sia zaczęła. Parobek mach! zdjoł biała chustka ze łba kasztana i do kieszeni schował. Baba patrzy, obydwa koni ciemne łby majo. Ci to mnie przywidziało sia, ci co? – myśli baba. – Toż ja wyraźnińko u kasztana łysina biała widziała. Ale zawracać już ni ma jak. – Pałudzień ja wam przyniosła – mówi, na koszyk pokazując. Parobek ni słucha, tylko do niej podskoczył i mówi: – Gospodynia, a, gospodynia, wszystko wydało sia. Gospodarz siekiera chwycił i przez górka do kuma pobiegł. „Zabija jego, zabija!” – krzyczał. – Patrzajcie, jeszcze i was gotowy zabić. Lećcie, do nóg jemu padnijcie i na kolanach jego proście, może wam przebaczy. Baba zrobiła sia biała jak płótno. Tymczasem gospodarz, nic nie rozumiejąc, z powrotem z siekierą idzie, kroku przyśpiesza i z daleka do parobka coś krzyczy, ale co krzyczy, nie słychać. Zobaczyła baba siekiera w ręku męża i w lament, na kolana przed nim padła, za nogi jego obłapiła i ze wszystkiego dokumentnie wyspowiadała sia, a pobożywszy sia, poprawa obiecała. Dobrze tobie, babo – cieszył sia w myśli diabeł-parobek – ni będziesz ty mnie i gospodarza zaliwajko karmić, a kuma golonko i pirogami podpasać. Dopiero teraz, w czym rzecz, gospodarz połapał sia, a co tam jeszcze do niczego gorszego ni doszło, to i ni bardzo do serca sobie wzioł – ale sroga mina zrobił i swoja baba ni tylko puho po dupie, ale puhawiszczem jak należy wyściobał i do opamiętania przygadując, przyprowadził. Babu od tego czasu jakby odmieniło. Po gospodarsku koło swojego, a i koło parobka chodzić zaczęła, strawa, jak należy, przyskwarzała, nirzadko i większa skwarka do zupy wkrajała, a przy sobocie to i półlitrówka czasem postawiła. Mówio, co do śmierci wierna swemu mężu została sia. Kontenty z takiego obrotu sprawy był gospodarz, a i diabłu nawet to parobkowanie do gustu przypadać zaczęło. Aż którejś nocy, kiedy gospodarz z gospodynio na łóżku zgodnie pochrapywali, a diabeł na ławie wywaliwszy sia, najadłszy sia blinów z tłusto wieraszczako, smacznie spał, pogwizdując, jak ni załomoczy coś w kominie i ktoś za kapota parobka tarmosi. Przetarł oczy kułakiem diabeł-parobek i na ławie zły siadł. Patrzy, a tu sam Lucyper przed nim stoi i zębami skrzeżetając, syczy. – To ty tak moja diabelska nakazania spełniasz?! Żeb baba do niewierności podjudzać i na 12 zatracenia wieczna doprowadzić, to ty co zrobił? Patrzaj, jaka cichińka zrobiła sia, do śmierci już na kuma ani żadnego innego mużyka ni spójrzy! Lucyper kosmatym palcem na swoim łbie kółko kręci, znaczy sia, co parobek-diabeł ze wszystkim durnowaty. Oczy Lucypera brzydkim ogniem świeco sia i do diabła- parobka posuwa sia, gęba wykrzywiwszy: – Nu, widza, co tobie nadtoż to parobkowanie spodobało sia. Tak dobrze, do końca swoich dniów za kara parobkiem zostanisz sia i śmiertelno śmiercio umierać będziesz, a co potem, zobaczym – to powiedziawszy, Lucyper iskrami sypnoł i przez komin wyleciał. Parobek za prawym uchem poczochrał sia i pomyślał: – Robota tu ni gorsza, czym w piekle, jeść gospodynia teraz dobrze daji, a ta śmierć pewnie też ni taka straszna, kiedy wszystkie ludzi na nio umierajo – i na drugi bok przewróciwszy sia, zasnoł. Chłop i diabeł spod Wiedźminego Łohu Od czasu do czasu chodziłam zbierać zioła niedaleko Wiedźminego Łohu. Pewnego dnia Pawluk przestrzegł mnie: – Nie łaź tam, bo tam straszy. – Pawluczku, kiedy ja strachów się nie boję – odpowiedziałam rezolutnie. – Nu, tam ni strachy, ale diabeł. Mówio, co nie jest to diabeł zły ani mściwy, trocha durnowaty, stary, nidowidzi i nidosłyszy. Dziadek mnie opowiadał, co Kaziuk z naszej wioski był z nim spotkawszy sia. A było to tak: Mieszkał w naszej wiosce Kaziuk, chłop chytry i, jak to mówio, na cztery nogi kuty. Lubił Kaziuk groch prażony gryźć. Zęby miał mocne, równe i jak rzepa białe. Ciągle te zęby szczerzył, bo wesoły chłop był z niego. Bywało, żonka jego pyta: – Co tobie, Kaziuczku, w pole ze sobą dać? – Daj chleba łusta ze skwarko i grochu prażonego. Orze Kaziuk, orze, groch prażony pogryzając. Jego zagon niedalego osiczyny był, koło Wiedźminego Łohu, co to tam straszy. Ale Kaziuk chłop niestrachliwy. Czasem, kiedy z pola zapóźnił sia, baba mówiła: – Złego ty ni boisz sia, co tak do nocy orzesz. Kaziuk śmiał sia: – Kiedy ja nigdy jego ni spotkał. Pewnie to diabeł usłyszał i myśli, czekaj, jeszcze ciebie postrasza. Wyszedł Kaziuk orać swój zagon, a pogoda piękna. Słoneczko przygrzało, jakaś miękkość i leniwość w kości Kaziuku wchodzić zaczęła. Orze, orze, co skiba przepędzi, koni postawi i groch prażony pogryza. A diabeł tego dnia okrutnie głodny był, bo jemu nic do żarcia nie udało sia ukraść. Śliny jemu pełna gęba naszła i o straszeniu zapomniał. Co on tam tak smacznie żuji? – myśli diabeł. A Kaziuka senność do miedzy ciągnie, oj, ciągnie. E – myśli – odpoczna kryszku. Konia postawił, a sam na miedza wywrócił sia i zdrzemnął. Diabeł tylko na to czekał. Cichińko podkradł sia, ogon podtuliwszy, i łapa kosmata do torby z grochem wsadził. Wyciągnął garść grochu, do gęby wrzucił i żuć zaczoł. Dobre! Cała garść zgryzł, a Kaziuk pochrapuje. Diabeł znowu do torby łapa wsadził, garść grochu wyciągnoł i zeżarł. Ale za trzecim razem kosmata sierść na łapie zaczepiła sia za sprzączka od torby. Kaziuk obudził sia i łaps! diabła za łapa. – A ty, złodziejskie nasienie! – jak nie krzyknie. Diabeł aż na zadku przysiadł. Przykro jemu zrobiło sia ni o to, co kradł, ale co na kradzieży przyłapać sia dał. Wiadomo, diabeł, to i diabelska uczciwość miał. Chciał diabeł 13 wyrwać sia, ale Kaziuk mocno łapa trzyma i po rusku hadko klnie. Widzi diabeł, co sprawa kiepska, myśli, trzeba coś powiedzieć, załagodzić. Przysiadł na miedzy obok Kaziuka i mówi: – Co tak gniewasz sia za ta mała żmieńka tego, co to tam masz, jakby to złoto, nie miarkując, było. Lepiej by ty mnie, co to jest, powiedział. Kaziuku zaraz w głowie chytrość zrodziła sia: – A co ma być. Żwir na baranim łoju smażony – mówi Kaziuk. – Żwir? – pyta jeszcze raz dla upewnienia sia diabeł. – A żwir. – A co zagon Kaziuka żwirowate pole miał, garść żwiru Kaziuk spod miedzy zagarnoł, z ręki do ręki przesypał, piasek wydmuchał i mówi: – Teraz tylko ze dwie, trzy łyżki topionego łoju na patelni rozpuść i dobrze przysmaż. Ucieszył sia diabeł, podzińkował Kaziuku i poszedł patelni i łoju szukać. Ale niłatwo patelnia gdzieś ukraść. Aż w lesie blaszanka zardzewiała znalazł i myśli: I w blaszance można żwir podsmażyć. Nu, ale skąd tu łoju wziąć? Nieraz łojowy zapach z pobliskiego chutoru aż do osiczyny zalatywał. Jakżesz tu do tego łoju dostać sia, psy tam okrutne. Aż raz poszczęściło sia diabłu. Para dni poczekawszy, parobek z tego chutoru pod lasem orał. Patrzy diabeł, a tu Alimpa coś w węzełku niesie. Zapach od tego taki smakowity, co aż w nosie kręci. Myśli diabeł: Podkradne sia i zobacza, co ona tam niesie. Ale skaracz zawiązany, ni zobaczysz. Usiadł parobek pod krzaczkiem obok Alimpy. Skaracz rozwiązali. Patrzy diabeł: misa gliniana wieczkiem przykryta, a na wieczku mały garczek. Ci ni z łojem? – myśli diabeł, i zgadł. Wieczko z misy glinianej zdjęli, a tam bliny pachniące, świeże, świeżyńkie, a w mniejszym garczku łój topiony. Diabeł z drugiej strony krzaka przysiadł i miarkuje, jak by tu garczek z łojem chwycić, ale Alimpa jego w ręku trzyma i drewniano łyżko łój na gorońce bliny wykłada. Parobku aż ślina ciecze po brodzie, jak te bliny tłuste je, a biednemu diabłu tylko w brzuchu burczy. Skończył parobek jeść, Alimpa garczek z łojem na bok odstawiła i z parobkiem pogaduji. Tylko na to diabeł i czekał. Łapa zza krzaka wyciągnoł, cap! za garczek, i tyle jego widzieli. Wstała Alimpa, miska do skaracza włożyła, za łojem ogląda sia, gdzież on? Zaczęli szukać. Szukali, szukali – ni ma. Pewnie diabeł ogonem jego przykrył. Ale diabeł już daleko. Żwiru z pola Kaziukowego do blaszanki nabrał i suche gałązki zbiera. Niedługo i wieczór przyszedł. Położył diabeł gałązki między kamieniami, ognia skrzesał i podpalił. Do blaszanki dobry kawał łoju wrzucił i smaży. Zapach po lesie rozszedł sia, oj, jaki zapach! Myśli diabeł: Nareszcie sobie pojem. Obsmażył żwir, patykiem wymieszał i odstawił, co by przestygł, a sam cieszy sia. Mało wiele czasu nie przeszło, żwir przestygł. Diabeł pełno garść jego do gęby wsypał i żuć zaczoł, aż po zębach zaskrzeżetało. Skrzywił sia diabeł, zęby jego zaboleli, ale jeszcze raz żwir zgryźć próbuje. I twardy, i smak jakiś nie taki, pewnie za mocno jego przesmażył – myśli diabeł. Ale co bardzo był głodny, bez gryzienia zaczoł ten smacznie pachniący żwir łykać. Cała blaszanka jego zeżarł, aż jemu ciężko w brzuchu zrobiło sia i pod krzaczkiem sia położył. Co to? Jak ni zacznie diabła we wnętrznościach drzeć, jak ni zacznie kiszki rwać, aż skręcił sia. Do samego rana miejsca sobie znaleźć nie mógł! A gówno to takie ostre miał, co mu aż krew w kiszce odchodowej pokazała sia. Na pysku jego przez ta cała noc całkiem ściągnęło. Rano Kaziuk bronować pole przyjechał, a tu przez pole diabeł suni sia, a zły! Kaziuk kułakiem sobie gęba zatkał, co by ni roześmiać sia. Ale diabeł Kaziuku już z daleka łapo wygraża, podchodzi i, pysk wykrzywiwszy, mówi: – Co ty mnie nałgał? Kaziuk mina niewinna zrobił: – Co ja miał nałgać? Uczciwy przepis tobie ja dał. Zrób tu diabłu przysługa, to tobie jeszcze łapami wygrażać będzie! Diabelska wdzięczność! Ale diabeł niprzychylnie gęba wykrzywia i do Kaziuka bokiem przysuwa sia. Myśli 14 Kaziuk, źle. Ale co chytrzejszy od diabła był, mówi: – Lepiej siadaj i po porządku mnie opowiedz, jak z tym smażeniem było. Diabeł, choć ociągając sia, siadł i opowiadać zaczoł. – A skąd patelnia wziął? – przerwał mu Kaziuk. – Ja w blaszance usmażył – mówi diabeł. – W blaszance? A blaszanka czasem ni była zardzewiała? – Była. Jak ni zacznie Kaziuk na diabła krzyczeć! Jak ni zacznie wyzywać! – Durny ty, durny! Toż ty całkiem mógł sia zatruć. Rdzy smażonej nażarł sia i jeszcze mnie wygraża! Diabeł smutno głowa zwiesił, całkiem markotny zrobił sia, co taki głupi jest. Aż Kaziuku zrobiło sia jego szkoda. – Nu, już dobrze, dobrze – mówi. – Na drugi raz bardziej kiemny będziesz. Masz, pojedz sobie – i wyciągnoł z torby garść grochu, ale diabeł już na prażony groch patrzeć nie mógł, podzińkował i poszedł do lasu, więcej jego już Kaziuk i ni widział. Początek mojej znachorskiej edukacji Nasłuchałam się tych bajek w zimie co niemiara, kiedy wiec przyszła wczesna wiosna, nie wychylałam nosa poza nasz ogród. Bałam się, że spotkam gdzieś jakiegoś diabła z Pawlukowych opowieści. Ale ciągnęły mnie lasy i pola, więc niedługo znowu zaczęłam włóczyć się po wertepach, uroczyskach i pasiekach – najczęściej konno. Pewnego razu w lesie spostrzegłam piękne kwiatki, których nie widziałam nigdy dotąd. Miały małe, różowe, jakby woskowane pyszczki przyczepione do gałązek, drobne, trochę sztywne listki, zebrane w pęczek na czubku łodygi. Pachniały cierpko, przedziwnie. Raptem coś zaszeleściło z prawej strony, patrzę, a to Agrypicha wyszła zza krzaków. Jakoś tak nieswojo mi się zrobiło, wiedziałam przecież, że to wiedźma, nic jednak po sobie nie dałam poznać. Uśmiechnęłam się i mówię: – Dzień dobry, ciotko! – Dzień dobry, panienaczka. To ty Jałgowszczynka z Perłowej Góry. – Jadźka mnie wołają. – Wiem, wiem, a co ty tu robisz? – zainteresowała się Agrypicha. – Przyglądam się tym kwiatkom, takie są niezwykłe. – A niezwykłe, niezwykłe, bo też to i so kwiatki niezwykłe. To trujziele jest, nie bierz ich do gęby, bo na miejscu śmierć być może – pouczała. – Ale one takie ładne, ciotko. – To nic, nie wszystko jest dobre, co ładne – i zaśmiała się dlaczegoś. – Ciotko, wy tak na wszelkich trawkach się znacie i ja też bym chciała. Tak bym chciała wszystkie rośliny znać, może kiedyś ludziom pomagać bym mogła. Skoro Bóg stworzył choroby, to na pewno i lekarstwa na nie stworzył, tylko trzeba je znać, prawda, ciotko? (Byłam bowiem święcie przekonana, że nie ma nieuleczalnych chorób.) Agrypicha słuchała i patrzyła na mnie uważnie swoimi czarnymi, błyszczącymi oczyma. – Ładnie o trawkach mówisz – powiedziała. – Nauczcie mnie, ciotko, proszę. – A jak ja ciebie mam uczyć, ty panienka, a ja prosta baba ze wsi. – Oj, ciotko, ciotko, co wy za głupstwa mówicie, jaka ja tam panienka, ot, zwykła dziewczynka, co to żadnych koleżanek nie ma i swoimi drogami chodzi, a do tego półsierota. 15 Ja cały świat kocham, ciotko, a w szczególności kwiatki, trawki i drzewa. I ludzi ziołami, tak jak wy, chciałabym leczyć. Agrypicha popatrzyła na mnie jeszcze raz, jakby na wskroś mnie przejrzeć chciała. – Dobrze – zgodziła się. – Dam tobie znać, kiedy zaczniemy – i poszła. Mijały dni i tygodnie, a ja nigdzie nie mogłam jej spotkać. Pewnego razu jechałam na Lady polną dróżką, a tu jak spod ziemi wyrosła przede mną Agrypicha. – Dzień dobry, ciotko! – A dzień dobry, nie odechciało sia tobie trawki rozpoznawać? – pyta. – Nie, ciotko. – Nu, to od rannych ziół zaczniemy. Przyjedź jutro rano, ledwo świt, tuż przed wschodem słońca, na uroczysko pod chutorem, przy