1411
Szczegóły |
Tytuł |
1411 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1411 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1411 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1411 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Clive Barker
WE W�ASNYM CIELE
Gdy Cleveland Smith wr�ci� do celi po spotkaniu z szefem stra�nik�w, jego nowy wsp�lokator by� ju� na miejscu. Wpatrywa� si� w s�once przez zakurzone okno ze zbrojonego szk�a. S�o�ce pojawia�o si� w oknie na kr�tko; przez p� godziny ka�dego dnia (je�li akurat nie by�o chmur) jego promienie przemyka�y mi�dzy murem i budynkiem administracji, prze�lizgiwa�y si� po �cianie pawilonu B, znika�y i pojawia�y si� dopiero nazajutrz.
- Ty jeste� Tait? - zapyta� Cleve.
Wi�zie� odwr�ci� oczy od s�o�ca. Mayflower twierdzi�, �e nowy ma dwadzie�cia dwa lata, ale wygl�da� najwy�ej na siedemna�cie. Jego twarz przypomina�a pysk bezpa�skiego psiaka, i to brzydkiego, kt�rego pa�stwo porzucili na �rodku ruchliwej ulicy. Zbyt szeroko rozstawione oczy, zbyt mi�kkie usta, zbyt w�skie ramiona: urodzona ofiara. Cleve by� w�ciek�y, �e kazano mu si� o niego troszczy�. Tait oznacza� k�opoty, a on nie mia� energii do marnowania na opiek� nad ch�opcem, mimo tego ca�ego gadania o przyjaznej d�oni.
- Tak - odpowiedzia� psiak. - William.
- Ludzie m�wi� ci William?
- Nie. M�wi� mi Billy.
- Billy - Cleve skin�� g�ow� i wszed� do celi. Wi�zienie w Pantonville by�o raczej �agodne; cele pozostawa�y otwarte przez dwie godziny rano i najcz�ciej tak�e dwie godziny po po�udniu, pozostawiaj�c wi�niom wzgl�dn� swobod� ruch�w. Ten uk�ad mia� jednak swoje wady i ich w�a�nie dotyczy�a gadka Mayflowera.
- Kazali mi udzieli� ci kilku rad.
- Tak?
- Siedzia�e� ju� kiedy�?
- Nie.
- Nawet w Borstal? Oczy Taita b�ysn�y.
- No, troch�.
- Wi�c wiesz, o co idzie gra. Wiesz, �e jeste� �atwym �upem.
- Jasne.
- Wygl�da na to, �e wybrali mnie na ochotnika - stwierdzi� Cleve bez entuzjazmu - �ebym ci� chroni� przed przer�ni�ciem.
Tait przyjrza� mu si� oczami, kt�rych b��kit wydawa� si� rozwodniony, jakby ci�gle jeszcze �wieci�o w nich s�o�ce.
- Nie nadstawiaj karku. Nic mi nie jeste� winien.
- I tu masz cholern� racj�. Ale mam chyba jakie� spo�eczne obowi�zki - ton g�osu Cleve'a by� kwa�ny. - Ciebie.
Cleve odsiedzia� ju� dwa miesi�ce z wyroku za posiadanie, Marihuany. Pantonville odwiedza� po raz trzeci. W wieku trzydziestu lat wcale nie czu� si� zabytkiem. By� dobrze zbudowany, twarz mia� szczup�� i delikatn�: w s�dzie, kiedy ubrany w garnitur w�drowa� na rozpraw�, z odleg�o�ci dziesi�ciu metr�w wygl�da� raczej na prawnika. Z bliska obserwator m�g�by ju� zauwa�y� blizn� na szyi - pozosta�o�� po ataku narkomana bez grosza i to, �e Cleve porusza si� ostro�nie - jakby przy ka�dym kroku szykowa� si� do ucieczki.
- Jest pan jeszcze m�ody - powiedzia� mu ostatni s�dzia - ma pan jeszcze czas, �eby zmieni� c�tki. Cleve nie zaprzeczy� g�o�no, lecz w g��bi duszy wiedzia�, �e z urodzenia i wychowania jest tygrysem. Przest�pstwem zarobi� �atwo, a prac� nie. Dop�ki kto� mu nie udowodni, �e jest odwrotnie, b�dzie robi� to, w czym jest najlepszy, a je�li go z�api�, to poniesie konsekwencje. Odsiadka wcale nie musi by� taka straszna, je�li podej�� do niej we w�a�ciwy spos�b. Niez�e jedzenie, wybrane towarzystwo; jak d�ugo Cleve znajdowa� sobie co�, co mu wype�nia�o czas, by� ca�kiem zadowolony. Teraz czyta� ksi��ki o grzechu. No, a to jest dopiero temat. Swego czasu s�ysza� wiele wyja�nie�, jak to grzech pojawi� si� na �wiecie. T�umaczyli mu to opiekunowie s�dowi, prawnicy i ksi�a; wyk�adali teori� socjologiczne, teologiczne i ideologiczne. Nad niekt�rymi nawet warto by�o zatrzyma� si� na kilka chwil, lecz wi�kszo�� okaza�a si� tak absurdalna (grzech pierworodny, grzech przeciw pa�stwu), �e �mia� si� w twarz ich apologetom. �adna z tych teorii nie by�a zreszt� wiele warta.
Ale prowokowa�y do namys�u. Potrzebowa� czego�, co by mu zaj�o d�ugie dni. I noce; kiepsko sypia� w wi�zieniu. To nie jego winy nie pozwala�y mu zasn��, lecz winy innych. W ko�cu on sam tylko handlowa�, dostarczaj�c tego, na co akurat by� popyt; pomniejszy trybik w konsumpcyjnej maszynie. Nie mia� si� czego wstydzi�. Lecz byli z nim inni - najwyra�niej wielu innych - kt�rych sny nie by�y tak kolorowe, a noce tak spokojne. Ci inni p�akali, skar�yli si�, przeklinali s�dzi�w okr�gowych i s�dziego niebieskiego. Ich ha�asy obudzi�yby nawet trupa.
- Czy zawsze tak tu jest? - zapyta� Billy po mniej wi�cej tygodniu. W kt�rej� z cel tego korytarza szala� nowy wi�zie�: w jednej chwili p�aka�, w nast�pnej bluzga�.
- Tak. Przewa�nie. Niekt�rzy musz� sobie powrzeszcze�. Inaczej m�zg by im si� zsiad�.
- Ale ty nie - dobieg� z dolnej pryczy �ami�cy si� g�os. - Ty tylko czytasz ksi��ki i trzymasz si� z dala od k�opot�w. Obserwowa�em ci�. Reszta ci� nie obchodzi, co?
- Prze�yj� - odpowiedzia� Cleve. - Nie mam �ony, �eby przychodzi�a tu co tydzie� i przypomina�a mi, co straci�em.
- Siedzia�e� ju�?
- Dwukrotnie.
Ch�opak zawaha� si� na-chwil� i zada� nast�pne pytanie.
- My�l�, �e wiesz co nieco o wi�zieniu?
- Noooo... nie pisz� przewodnik�w, ale co� rzeczywi�cie wiem - dziwne, �e Tait zadaje takie pytania. - A co?
- Tak si� zastanawia�em.
- Masz pytanie?
Tait milcza� przez kilka sekund.
- S�ysza�em, �e... �e tu kiedy� wieszali ludzi.
Cleve m�g� si� spodziewa� po tym dzieciaku wszystkiego, tylko nie tego. Ale przecie� ju� wcze�niej zdecydowa�, �e Billy Tait jest dziwny. Wstydliwe spojrzenia rzucane k�tem tych wodnistoniebieskich oczu, to, jak wpatrywa� si� w �cian� lub w okno -jak detektyw na miejscu morderstwa, rozpaczliwie szukaj�cy jakiego� �ladu.
- Chyba by�a tu kiedy� szubienica - powiedzia� Cleve. Zn�w zapad�a cisza, przerwana pytaniem rzuconym z najwi�ksz� lekko�ci�, na jak� sta� by�o ch�opca.
- A jest?
- Szubienica? Nie wiem. Teraz ju� nie wiesza si� ludzi, Billy. Nie wiedzia�e� o tym?
Z do�u nie dobieg�a go �adna odpowied�.
- A w�a�ciwie czemu pytasz?
- Przez ciekawo��.
Racja, Billy by� ciekawy. Sprawia�o to dziwne wra�enie przy tym jego pustym spojrzeniu i sk�onno�ci do trzymania si� na uboczu; i wi�kszo�� wi�ni�w wola�a si� do niego nie zbli�a�.
Zainteresowa� si� nim tylko Lowell, a jego motywy by�y najzupe�niej niedwuznaczne.
- Wypo�yczysz mi swoj� pani� na popo�udnie? - zapyta� Cleve'a, kiedy czekali w kolejce po �niadanie. Tait, kt�ry sta� wystarczaj�co blisko, by wszystko s�ysze�, nie odezwa� si� ani s�owem, milcza� r�wnie� Cleve.
- S�ysza�e�? Zada�em ci pytanie.
- S�ysza�em. Daj mu spok�j.
- Wszyscy dzielimy si� po r�wno - stwierdzi� Lowell. - Mog� ci zrobi� przys�ug�. Wymy�limy co�.
- Ch�opak nie jest dla ciebie.
- No to zapytajmy jego - Lowell u�miechn�� si� przez brod�. - I co powiesz, ma�y?
Tait obr�ci� si� i spojrza� na Lowella.
- Powiem: nie, dzi�kuj�.
- Nie, dzi�kuj� - powt�rzy� Lowell i po raz drugi u�miechn�� si� do Cleve'a, tym razem zupe�nie bez humoru. - Dobrze go wytresowa�e�. Czy umie siada� i prosi�?
- Wyno� si�, Lowell. Ch�opak nie jest dla ciebie i to wszystko.
- Nie mo�esz go pilnowa� dwadzie�cia cztery godziny na dob� -zauwa�y� Lowell. - Pr�dzej czy p�niej musi stan�� na w�asnych nogach. Chyba, �e lepiej mu idzie, kiedy kl�czy.
Ta aluzja wywo�a�a ryk �miechu ze strony wsp�mieszka�ca z celi Lowella, Naylera. Cleve nie chcia�by spotka� �adnego z nich oko w oko, ale w blefie by� ostry jak brzytwa, wi�c u�y� blefu.
- Nie powiniene� �ci�ga� na siebie k�opot�w - powiedzia� Lowellowi. - Brod� mo�esz przykry� ograniczon� ilo�� blizn.
Lowell spojrza� na niego; wyra�nie nie by�o mu ju� do �miechu. Nie potrafi� stwierdzi�, czy Cleve grozi mu na powa�nie, a z pewno�ci� nie zamierza� ryzykowa� g�ow�.
- Lepiej miej oczy otwarte - powiedzia� tylko i nie doda� nic wi�cej.
***
O wymianie zda� przy �niadaniu nie wspominali a� do nocy, kiedy ju� zgaszono �wiat�o. To Billy j� przypomnia�.
- Nie powiniene� tego zrobi� - powiedzia�. - Lowell to gro�ny sukinsyn. S�ysza�em co m�wi�.
- Chcesz, �eby ci� zgwa�cili, czy co?
- Nie - odpowiedzia� Tait szybko. - Chryste, nie. Musz� trzyma� form�.
- Nie utrzymasz �adnej formy, je�li wpadniesz w �apy Lowella. Billy zszed� z pryczy i stan�� po�rodku celi, zaledwie widoczny w mroku.
- Przypuszczam, �e chcia�by� co� w zamian - powiedzia�. Cleve obr�ci� si� na drugi bok i spojrza� na odleg�� o metr, niewyra�n� posta�.
- Masz co�, czego m�g�bym chcie�, ma�y?
- A czego chcia� Lowell?
- Wi�c my�lisz, �e gra sz�a w�a�nie o to. �e chc� ci� dla siebie?
- Owszem.
- �e zacytuj�:, .Powiem: nie, dzi�kuj�" - Cleve przewr�ci� si� na drugi bok i le�a� twarz� do �ciany.
-Nie my�la�em...
- Nie obchodzi mnie, co my�la�e�. Po prostu nie chc� o tym s�ysze�, dobrze? Schod� z drogi Lowellowi i nie sprzedawaj mi tego g�wna.
- Hej - powiedzia� cicho Billy - nie m�w tak, dobrze? Prosz�. Jeste� moim jedynym przyjacielem..
- Nie mam przyjaci� - powiedzia� Cleve do �ciany. - Ja tylko chc� spokojnie �y�. Rozumiesz?
- Spokojnie �y� - powt�rzy� g�ucho Tait.
- Ot� to. A teraz... musz� si� przespa�.
Tait zamilk� i wr�ci� na doln� prycz�. Po�o�y� si�, skrzypn�y spr�yny. Cleve le�a� cicho i rozmy�la� nad niedawn� rozmow�. Nie mia� ochoty zadawa� si� z ch�opakiem, ale by� mo�e wyrazi� si� zbyt ostro. C�, nic si� nie da zmieni�.
S�ysza�, jak Bili mruczy do siebie, prawie nies�yszalnie. Pr�bowa� pods�uchiwa�. Min�o kilka sekund, podczas kt�rych mocno wyt�a� uszy, nim zorientowa� si�, �e ch�opak odmawia modlitw�.
Tej nocy Cleve �ni�. Rankiem nie pami�ta� ju� swego snu, cho� kiedy goli� si� i bra� prysznic, przez g�ow� przemyka�y mu jego odpryski. Tego ranka dos�ownie co chwil� co�: przewr�cona solniczka na stole, krzyk dobiegaj�cy ze spacemiaka, przypomina�o mu jego sen, objawienie jednak nie nadchodzi�o. Przez ca�y czas by� z tego powodu nietypowo napi�ty i zdenerwowany. Gdy Wesley, drobny fa�szerz, kt�rego zna� ze 'sp�dzonych tu ju� wakacji, podszed� do niego w bibliotece i zacz�� rozmow� jakby byli przyjaci�mi od serca, Cleve kaza� g�wniarzowi zamkn�� pysk. Ale Wesley gada� dalej.
- Masz k�opoty.
- Doprawdy? Jakie?
- Ten tw�j ch�opiec, Billy.
- Co z nim?
- Zadaje pytania. Narzuca si�. Ludzie tego nie lubi�. M�wi�, �e powiniene� wzi�� go w gar��.
- Nie jestem jego nia�k�. Wesley skrzywi� si�.
- M�wi� ci to jako przyjaciel.
- Daj mi spok�j.
- Nie b�d� g�upi, Cleveland. Robisz sobie wrog�w.
- Doprawdy? Niby kogo?
- Lowell - odpowiedzia� natychmiast Wesley. - I Nayler. R�ni ludzie. Tait im si� nie podoba.
- A co im si� w�a�ciwie nie podoba? - odszczekn�� Cleve. Wesley chrz�kn�� cicho z dezaprobat�.
- Chcia�em tylko pom�c. Tait jest chytry, jak pieprzony szczur. Jeszcze b�d� z tego k�opoty.
- Oszcz�d� mi proroctwa, dobrze?
Rachunek prawdopodobie�stwa zmusza nawet najgorszego proroka, by od czasu do czasu mia� racj�, a to by�a najwyra�niej wielka chwila Wesieya. Dzie� p�niej, wracaj�c z warsztat�w, odzie �wiczy� sw�j intelekt zak�adaj�c k�ka do plastikowych w�zk�w, Cleve spotka� Mayflowera, czekaj�cego na korytarzu.
- Smith, prosi�em ci�, �eby� zaopiekowa� si� Williamem Taitem - stwierdzi� szef stra�nik�w.- Ale ciebie g�wno to obchodzi, co?
- Co� si� sta�o?
- Oczywi�cie, g�wno ci� to obchodzi!
- Spyta�em, co si� sta�o? Sir?
- Nic strasznego. Jeszcze nie. Troch� go pobili, to wszystko. Wygl�da na to, �e Lowell ma na niego chrapk�. Mam racj�? -Mayflower spojrza� na Cleve'a, a kiedy nie otrzyma� odpowiedzi, ci�gn�� dalej. - Zawiod�em si� na tobie, Smith. Wydawa�o mi si�, �e pod pow�ok� twardziela jest kto�, na kim mo�na polega�. M�j b��d. .
Billy le�a� na pryczy. Twarz mia� w si�cach, oczy zamkni�te. Nie? otworzy� ich, kiedy wszed� Cleve.
- Wszystko w porz�dku?
- Jasne - odpowiedzia� cicho ch�opak.
- Nic ci nie z�amali?
- Prze�yj�.
- Powiniene� zrozumie�....
- Pos�uchaj! - Billy otworzy� oczy. �renice mia� jakby ciemniejsze, a mo�e tylko tak si� wydawa�o w tym �wietle. - �yj�. W porz�dku? Nie jestem idiot�, wiesz? Wiedzia�em na co si� nara�am, kiedy tu przychodzi�em - m�wi� tak, jakby mia� tu co� do gadania. - Poradz� sobie z Lowellem, wi�c nie martw si�. - Przerwa�, a p�niej doda� - mia�e� racj�.
- W czym?
- W sprawie przyjaci�. Nie mam przyjaci�. Jestem sam i ty jeste� sam, dobra? Powoli mi to sz�o, ale ju� co nieco kapuj�. - Billy u�miechn�� si�.
- Zadawa�e� pytania - stwierdzi� Cleve.
- Tak? - odpowiedzia� Billy niedbale. - Kto ci to powiedzia�?
- Je�li masz jakie� pytania, pytaj mnie. Ludzie nie lubi� w�cibskich. Staj� si� podejrzliwi. A kiedy Lowellijemu podobni zabieraj� si� do roboty, odwracaj� si� plecami.
Nazwisko Lowella sprawi�o, �e Billy skrzywi� si� bole�nie i dotkn�� si�ca na policzku.
- Lowell jest trupem - mrukn�� cicho, prawie jakby m�wi� do siebie.
- Akurat - skomentowa� Cleve.
Spojrzenie, jakim obdarzy� go Tait, mog�oby przeci�� stal.
- Wiem co m�wi� -'powiedzia� bez �ladu dr�enia w g�osie. -Lowell nie wyjdzie st�d �ywy.
Cleve milcza�. Ch�opak musia� pokaza�, jaki jest twardy, cho� sprawia� tym �a�osne wra�enie.
- Co chcia�e� wiedzie�, kiedy tak w�cibia�e� wsz�dzie nosa.
- Nic takiego - odpowiedzia� Billy. Odwr�ci� wzrok od Cleve'a i wpatrywa� si� w g�rn� prycz�. Powiedzia� cicho - Chcia�em wiedzie�, gdzie s� groby. To wszystko.
- Groby?
- Gdzie chowano powieszonych. Kto� powiedzia� mi, �e tam, gdzie powieszono Crippena, ro�nie teraz krzak r�y. S�ysza�e� co� o tym?
Cleve potrz�sn�� g�ow�. Dopiero teraz przypomnia� sobie, �e ch�opak pyta� o szubienic�. A teraz groby. Billy spojrza� na niego. Policzek puch� mu z minuty na minut�.
- Wiesz, gdzie one s�, co Cleve? - Zn�w ta udana nonszalancja.
- Mog� si� dowiedzie�, je�li zrobisz mi t� grzeczno�� i powiesz, po co ci to potrzebne.
Billy wysun�� si� ze schronu swej pryczy. Popo�udniowe s�o�ce zatacza�o kr�tki �uk na malowanych ceg�ach, z kt�rych zrobiona by�a �ciana celi. �wieci�o s�abo. Ch�opak opu�ci� nogi na pod�og� i usiad� na kraw�dzi materaca, patrz�c w �wiat�o tak, jak poprzedniego dnia.
- M�j dziadek - to znaczy ojciec mojej matki - zosta� tu powieszony - powiedzia� cicho. - W 1937 roku. Edgar Tait. Edgar Saint Claire Tait.
- Wydawa�o mi si�, �e powiedzia�e�, �e by� ojcem matki?
- Przyj��em jego nazwisko. Nie chcia�em nazwiska ojca. Nigdy nie nale�a�em do ojca.
- Nikt nie nale�y do nikogo - odpowiedzia� Cleve. - Nale�ysz do samego siebie.
- Ale to nieprawda. - Bili nieznacznie wzruszy� ramionami, wpatruj�c si� w os�onecznion� �cian�. M�wi� z absolutn� pewno�ci� i cho� jego g�os by� mi�kki, stwierdzenie to nie podlega�o najmniejszej dyskusji. - Nale�� do dziadka. Zawsze do niego nale�a�em.
- Nie by�o ci� jeszcze na �wiecie, kiedy go...
- To bez znaczenia. Przychodzimy i odchodzimy. To bez znaczenia.
Przychodzimy i odchodzimy, zastanawia� si� Cleve. Czy Tait mia� na my�li �ycie i �mier�? Nie m�g� o to zapyta�. Billy m�wi� ca�y czas, tym samym, cichym lecz napi�tym, g�osem.
- Oczywi�cie, by� winny. Nie w ten spos�b, o kt�rym my�leli, lecz winny. Wiedzia�, czym jest i do czego jest zdolny; na tym polega wina, prawda? Zabi� cztery osoby. A przynajmniej za to go powiesili.
- To znaczy, �e zabi� wi�cej?
Bili zn�w nieznacznie wzruszy� ramionami, najwyra�niej cyfry nie mia�y �adnego znaczenia.
- Ale nikt nie sprawdzi�, gdzie go z�o�ono na wieczny spoczynek. To nie w porz�dku, co? Ich to chyba nic nie obchodzi�o. A rodzina by�a pewnie szcz�liwa, �e si� go pozby�a. Od pocz�tku my�la�a, �e mia� �le w g�owie. Ale on nie mia� �le w g�owie. Wiem, �e nie mia�. Mam jego r�ce, jego oczy. Tak m�wi�a mama. Opowiedzia�a mi o nim wszystko, wiesz, tu� przed �mierci�. M�wi�a mi o tym, o czym nigdy przedtem nikomu nie opowiada�a; m�wi�a mi o tym dlatego, �e mam takie oczy... - przerwa� i przy�o�y� d�o� do ust jakby dr��ce �wiat�o na �cianie zahipnotyzowa�o go, �eby si� nie wygada�.
- Co ci m�wi�a matka? - przycisn�� Cleve. Billy sprawia� wra�enie, jakby rozwa�a� r�ne odpowiedzi nim oferowa� t� jedn�:
- Tylko tyle, �e pod pewnymi wzgl�dami jeste�my podobni.
- To znaczy szaleni? - To nie by� tylko �art.
- Co� takiego. - Bili nadal nie odrywa� wzroku od �ciany. Westchn�� i pozwoli� sobie na kolejne wyznanie. - Dlatego tu przyszed�em. �eby dziadek wiedzia�, �e nie zosta� zapomniany.
- Przyszed�em? O czym ty m�wisz? Zosta�e� z�apany i os�dzony. Nie mia�e� wyboru.
�wiat�o na �cianie zgas�o, jakby przez s�o�ce przesun�a si� chmura. Billy spojrza� na Cleve'a. S�o�ce �wieci�o tu, w jego oczach.
- Pope�ni�em przest�pstwo, �eby tu przyj�� - wyzna�. - Z premedytacj�.
Cleve potrz�sn�� g�ow�. Co za nieprawdopodobne stworzenie!
- Pr�bowa�em wcze�niej, dwukrotnie. Zabra�o mi to troch� czasu. Ale w ko�cu si� dosta�em, prawda?
- Nie r�b ze mnie durnia, Billy - ostrzeg� Cleve.
- Nie robi�. - Billy wsta�. Wydawa� si� l�ejszy, jakby opowiadaj�c to wszystko zrzuci� z siebie jaki� ci�ar i nawet u�miecha� si� wahaj�ce m�wi�c - by�e� dla mnie dobry. Nie my�l, �e o tym nie wiem. Jestem wdzi�czny. A teraz - m�wi�c to spojrza� Clevowi prosto w oczy chc� wiedzie�, gdzie s� groby. Dowiedz si� tego i ju� si� do ciebie nie odezw�. Obiecuj�.
Cleve nie wiedzia� niemal nic o wi�zieniu i jego historii, ale zna� kogo�, kto wiedzia�. By� pewien cz�owiek nazwiskiem Biskup - tak z�yty ze wsp�wi�niami, �e nazwisko sta�o si� jego przydomkiem - kt�ry cz�sto przebywa� w warsztatach razem z Clevem. Biskup wychodzi� i wraca� do wi�zienia przez wi�kszo�� ze swych ponad czterdziestu lat, karany g��wnie za drobne wykroczenia i, z ca�ym fatalizmem jednonogiego, kt�ry po�wi�ci� �ycie studiom nad monopedi�, sta� si� ekspertem od wi�zie� i systemu penitencjarnego. Niewiele informacji zaczerpn�� z ksi��ek. Wi�kszo�� jego wiedzy pochodzi�a od starych wi�ziennych wyjadaczy, pragn�cych tylko przegada� d�ugie godziny i - naturaln� rzeczy kolej� - Biskup sta� si� chodz�c� encyklopedi� zbrodni i kary. Ze swej wiedzy uczyni� zaw�d i sprzedawa� j� w starannie odmierzonych fragmentach; czasami jako geograficzn� informacj� dla uciekiniera, czasami jako wi�zienn� mitologi� bezbo�nemu wsp�wi�niowi w poszukiwaniu miejscowego b�stwa. Cleve odszuka� go i zap�aci� mu: tytoniem i obietnic� przys�ug na �yczenie.
- Co mog� dla ciebie zrobi�? - zapyta� go Biskup. By� gruby, ale nie nalany. Cienkie jak s�omka papierosy, kt�re bez przerwy skr�ca�, gin�y w jego grubych paluchach rze�nika, umazanych nikotyn� na br�zowo.
- Chc� si� dowiedzie� wszystkiego o tych, kt�rych tu powieszono.
Biskup u�miechn�� si�.
- Takie wspania�e historie. I zacz�� opowiada�.
***
W istotnych kwestiach Billy mia� niemal zupe�n� racj�. W Pantonville wykonywano wyroki �mierci a� do po�owy stulecia, ale barak, w kt�rym wieszano ludzi, dawno ju� zosta� zburzony. W tym miejscu znajdowa�o si� teraz Biuro Nadzoru S�dowego w pawilonie B. Je�li chodzi o histori� r� Crippena, to w niej tak�e by�a prawda. Przed stoj�c� na terenie wi�zienia szop� w kt�rej, jak poinformowa� Cleve'a Biskup, przechowywano narz�dzia ogrodnicze, znajdowa� si� ma�y skrawek trawy, po�rodku kt�rego r�s� krzak r� zasadzony (w tym momencie Biskup przyzna� si�, �e nie potrafi rozr�ni� rzeczywisto�ci od legendy) celem upami�tnienia doktora Crippena, powieszonego w 1910 roku.
-I tam s� groby? - zapyta� Cleve.
- Nie, nie - zaprotestowa� Biskup i jednym poci�gni�ciem zredukowa� o po�ow� kolejnego ze swych cieniutkich papieros�w.
- Groby znajduj� si� przy murze, po lewej za szop�. Jest tam d�ugi trawnik, musia�e� go widzie�.
- Bez nagrobk�w?
- Oczywi�cie. Tych grob�w nigdy nie oznaczano. Tylko naczelnik wie, kto jest gdzie pochowany, a on i tak najprawdopodobniej zgubi� plany. - Z kieszeni na piersiach swej wi�ziennej koszuli Biskup wygrzeba� puszk� z tytoniem i zacz�� skr�ca� kolejnego papierosa z tak� rutyn�, �e nie musia� nawet patrze� na to, co robi.
- Nikomu nie wolno przyj�� tam i op�akiwa� pogrzebanych, rozumiesz? Co z oczu, to z serca, taki mieli pomys�. Ale, oczywi�cie, inaczej to wygl�da. Ludzie zapominaj� premier�w, ale pami�taj� morderc�w. Spacerujesz sobie po trawniku, a dwa metry pod twymi stopami le�� najbardziej znani zab�jcy, jacy kiedykolwiek st�pali po tej zielonej, przemi�ej ziemi. A nad nimi nie ma nawet krzy�a. To zbrodnia, prawda?
- Wiesz kto jest tam pochowany?
- Bardzo gro�ni d�entelmeni - odpowiedzia� mu Biskup, jakby z sympatii ostrzega� przed skutkami ich nieuczciwo�ci.
- S�ysza�e� o cz�owieku nazwiskiem Edgar Tait? Biskup uni�s� brwi, czo�o si� mu pofa�dowa�o.
- �wi�ty Tait? Tak, oczywi�cie. Nietrudno go zapami�ta�.
- Co o nim wiesz?
- Zabi� �on�, a p�niej dzieci. Zak�u� ich no�em, jak mnie tu widzisz.
- Wszystkich?
Biskup wsadzi� �wie�o skr�conego papierosa mi�dzy grube wargi-
- Mo�e nie wszystkich. - Zmru�y� oczy, stara� si� przypomnie�
sobie szczeg�y. - Mo�e jedno z nich prze�y�o. Zdaje si�, �e c�rka.
- Wzruszy� ramionami, lekcewa��c spraw�.- Niezbyt dobrze pami�tam ofiary. Ale kto je pami�ta? - Spojrza� t�pymi oczami w oczy Cleve'a. - Dlaczego akurat Tait tak bardzo ci� interesuje? Powieszono go przed wojn�.
- W tysi�c dziewi��set trzydziestym si�dmym. Niewiele z niego zosta�o, co?
Biskup podni�s� palec w ostrzegawczym ge�cie.
- To nie tak. Widzisz, ziemia na kt�rej zbudowano to wi�zienie
ma pewne specjalne w�a�ciwo�ci. Pogrzebane tu cia�a nie gnij� jak wsz�dzie indziej.
Cleve zerkn�� na Biskupa z niedowierzaniem.
- To prawda - potwierdzi� grubas �agodnie. - Dowiedzia�em si� tego z absolutnie pewnego �r�d�a. Uwierz mi, ile razy musieli tu ekshumowa� zw�oki, zawsze znajdowali cia�o w niemal doskona�ym stanie. - Przerwa�, �eby zapali� papierosa, zaci�gn�� si� i wypu�ci� dym wraz z nast�pnymi s�owami. - Kiedy nadejdzie koniec �wiata, dobrzy ludzie z Marylebone i Camden Town wstan� przegnili do ko�ci. A �li? Pobiegn� na S�d Ostateczny tak �wie�y, jak w dniu �mierci. - Ten perwersyjny obraz najwyra�niej go zachwyci�. Okr�g�a twarz pomarszczy�a mu si� z rado�ci i pofa�dowa�a. - Ach, i kogo nazw� wtedy pot�pionym?
Cleve nigdy nie dowiedzia� si� dok�adnie, jakich argument�w u�y� Billy, by dosta� prac� w grupie ogrodniczej; w ka�dym razie uda�o mu si� j� dosta�. By� mo�e zwr�ci� si� bezpo�rednio do Mayflowera, kt�ry z kolei wyja�ni� prze�o�onym, �e ch�opak jest wystarczaj�co pewny, by pu�ci� go na �wie�e powietrze. Niezale�nie od tego, jaki numer wyci��, w po�owie tygodnia - zaraz po tym, jak Cleve pozna� szczeg�y dotycz�ce grob�w - w ch�odny kwietniowy poranek, Billy kosi� traw�.
Wydarzenia tego ranka rozesz�y si� w postaci plotek ju� w czasie wolnym. Cleve us�ysza� t� histori� z trzech niezale�nych �r�de�, z kt�rych �adnego nie by�o na miejscu wypadku. Opowie�ci r�ni�y si� mi�dzy sob� pewnymi cechami indywidualnymi, ale niew�tpliwie nale�a�y do tego samego gatunku. Fakty wygl�da�y jak nast�puje:
Grupa ogrodnicza, sk�adaj�c� si� z czterech wi�ni�w nadzorowanych przez jednego stra�nika, porusza�a si� mi�dzy barakami, przycinaj�c traw� i piel�c grz�dki przed wiosennymi sadzeniami. Nadz�r najwyra�niej nie by� zbyt dok�adny, bowiem min�o kilka minut, nim stra�nik w og�le zorientowa� si�, �e jeden z jego podopiecznych wymkn�� si� z grupy i przepad�. Podniesiono alarm, rozpocz�to poszukiwania, nie musiano jednak szuka� daleko. Tait nie pr�bowa� ucieka�, a je�li nawet pr�bowa�, to przeszkodzi� mu w tym jaki� atak, kt�ry ca�kowicie zbi� go z n�g. Znaleziono go (w tym momencie w opowie�ciach pojawi�y si� zasadnicze r�nice) na du�ym kawa�ku trawnika przy murze. Le�a� na trawie. Niekt�re z opowie�ci g�osi�y, �e twarz mia� czarn�, le�a� skulony i prawie odgryz� sobie j�zyk; inne, �e le�a� twarz� w d�, gada� do ziemi, p�aka� i m�wi� co� pieszczotliwym tonem. Wszyscy zgodzili si� jednak, �e ch�opak postrada� zmys�y.
Takie plotki uczyni�y z Cleve'a o�rodek zainteresowania, co go bynajmniej nie zachwyci�o. Przez nast�pny dzie� nie mia� prawie chwili dla siebie; wszyscy chcieli wiedzie�, jak to jest, kiedy dzieli si� cel� z wariatem. Cleve pr�bowa� wyt�umaczy�, �e nie ma nic do powiedzenia. Tait by� idealnym wsp�wi�niem, m�wi�; spokojnym, niewymagaj�cym, niew�tpliwie normalnym. Powt�rzy� to Mayfiowerowi, a potem i doktorowi, kiedy przyciskali go nast�pnego dnia. Nie pu�ci� pary z ust na temat zainteresowania Taita grobami i specjalnie postara� si� o spotkanie z Biskupem, by sk�oni� go do podobnej wstrzemi�liwo�ci w s�owach. Biskup wyrazi� zgod� na jego pro�b� pod warunkiem, �e w odpowiednim czasie pozna ca�� histori�, co Cleve obieca� mu z przyjemno�ci�. Jak przysta�o na osob�, kt�ra przyznawa�a si� do przynale�no�ci do stanu duchownego, Biskup zwyk� by� dotrzymywa� s�owa.
Billy znik� na dwa dni. W mi�dzyczasie znik� tak�e Mayflower, bez �adnego wyt�umaczenia. Na jego miejsce, z pawilonu D, przyszed� m�czyzna nazwiskiem Devlin, poprzedzony przez fal� plotek z kt�rych wynika�o, �e lito�� nie jest dominuj�c� cech� jego charakteru. Plotki te potwierdzi�y si� podczas rozmowy, na kt�r� Devlin wezwa� Cleve'a w dniu powrotu Billy'ego.
- Powiedziano mi, �e wy i Tait jeste�cie blisko - stwierdzi� Devlin. Twarz mia� mniej wi�cej tak wyrazist� jak bry�a granitu.
- Niedok�adnie, prosz� pana.
- Nie mam zamiaru pope�ni� pomy�ki Mayflowera, Smith. Je�li o mnie chodzi, Tait to k�opoty. Mam zamiar obserwowa� go jak jastrz�b, a kiedy mnie tu nie b�dzie, wy mnie zast�picie, zrozumiano? Wystarczy, �eby zrobi� zeza, i przechodzi do historii. Za�apie si� na poci�g duch�w, nim zd��y pierdn��. Czy jasno si� wyra�am?
- Odwiedzi�e� rodzinny gr�b, co?
Billy straci� w szpitalu na wadze, a jego chude cia�o nie bardzo potrafi�o pogodzi� si� z t� strat�. Koszula wisia�a mu na ramionach, pasek spodni zapi�ty mia� na ostatni� dziurk�. To, �e zeszczupla�, jeszcze bardziej podkre�la�o jego fizyczn� delikatno��; Cleve pomy�la�, �e by go znokautowa� wystarczy�oby pog�aska� po twarzy. Jego twarz zyska�a za to wyraz rozpaczliwego napi�cia; sprawia�a wra�enie, �e sk�ada si� wy��cznie z oczu, kt�re nie roz�wietla�y si� ju� w blasku s�o�ca. Znik� z nich te� sztuczny wyraz t�poty, zast�piony niesamowitym skupieniem.
- Zada�em ci pytanie.
- S�ysza�em ci� - powiedzia� Billy. Dzie� by� pochmurny, ale ch�opak i tak patrzy� w �cian�. - Tak, je�li musisz wiedzie�, odwiedzi�em rodzinny gr�b.
- Devlin kaza� mi ci� obserwowa�. Chce ci� st�d przenie��. By� mo�e nawet do innego wi�zienia.
- Przenie��? - nagi strach w oczach Billego by� tak intensywny, �e po paru sekundach Cleve opu�ci� wzrok. - Do innego wi�zienia?
- Najprawdopodobniej.
-Nie mog�!
- Och, mog�. Nazywaj� to poci�giem duch�w. W jednej chwili jeste� tutaj, a w nast�pnej ju� ci� nie ma.
- Nie! - D�onie ch�opca zacisn�y si� w pi�ci. Dosta� dreszczy i przez chwil� Cleve ba� si�, �e nast�pi� drugi atak. Lecz Billy, najwyra�niej samym wysi�kiem woli, opanowa� dr�enie, odwr�ci� si� i spojrza� na wsp�wi�nia. Guzy, kt�re nabi� mu Lowell, zblad�y do jasnej ��ci, ale wcale nie zamierza�y znikn��; nieogolone policzki pokryte mia� rzadkimi, jasnobrudnymi w�osami. Patrz�c na niego, Cleve poczu� niepo��dany przyp�yw troski.
-M�w.
- Co mam ci powiedzie�? - zapyta� Billy.
- Co si� zdarzy�o na grobach.
- Zakr�ci�o mi si� w g�owie. Zemdla�em. Ockn��em si� w szpitalu.
- Im te� to powiedzia�e�?
- Bo to prawda.
- S�ysza�em co innego. Dlaczego nie powiesz mi, jak by�o naprawd�? Chc�, �eby� mi ufa�.
- Ufam ci - powiedzia� ch�opak. - Ale zrozum, musz� zachowa� tajemnic�. To sprawa mi�dzy nim a mn�.
- Mi�dzy tob� i Edgarem? - zapyta� Cleve, a Billy przytakn�� skinieniem g�owy. - Cz�owiekiem, kt�ry wymordowa� rodzin�, z wyj�tkiem twojej matki?
Billy by� najwyra�niej zdumiony zakresem wiedzy Cleve'a.
- Tak - powiedzia� po chwili namys�u. - Tak, zabi� ich wszystkich. Zabi�by i mam�, gdyby nie uciek�a. Chcia� wymaza� rodzin� z powierzchni ziemi. �eby nie zosta� nikt ze z�� krwi�.
- To twoja krew jest z�a?
Billy pozwoli� sobie na najmniejszy z u�miech�w.
- Nie - powiedzia�. - Nie s�dz�. Dziadek pope�ni� omy�k�. Czasy
si� zmieni�y, nie?
To rzeczywi�cie szaleniec, pomy�la� Cleve. Billy zareagowa� na ten wyrok z szybko�ci� b�yskawicy.
- Nie zwariowa�em. Powiedz im to. Powiedz Devlinowi i ka�demu, kto zapyta. Powiedz im, �e jestem �agodny jak baranek. -W jego oczach p�on�� gniew. Nie by�o w nich nic z �agodno�ci, ale Cleve nie wypowiedzia� tej my�li. - Nie mog� mnie przenie��, Cleve. Nie teraz kiedy jestem ju� tak blisko. Mam tu co� do za�atwienia. Co� bardzo wa�nego.
- Robisz interesy ze zmar�ym?
- Robi� interesy ze zmar�ym.
Niezale�nie od tego, co wyzna� Clevowi, Billy zachowywa� i ca�kowite milczenie wobec reszty wi�ni�w. Nie odpowiada� ani na pytania, ani na obelgi; poza pustej oboj�tno�ci, kt�r� przybra�, okaza�a si� bezb��dna. Imponowa� Clevowi, kt�ry zdecydowa�, �e ch�opak ma przysz�o�� jako aktor, je�li oczywi�cie nie zechce po�wi�ci� si� karierze profesjonalnego wariata.
Tylko napi�cie, zwi�zane z konieczno�ci� ukrywania niedawno zrodzonego poczucia konieczno�ci osi�gni�cia celu, zostawia�o coraz widoczniejsze oznaki: si�ce pod oczami, mechaniczne ruchy, zamy�lenie i kamienne milczenie. Doktor, do kt�rego chodzi� Billy, rozpozna� objawy bezb��dnie, postawi� diagnoz�: depresja i ostra bezsenno��, i zapisa� �rodki uspakajaj�ce oraz nasenne. Billy dawa� lekarstwa Clevowi twierdz�c, �e sam ich nie potrzebuje. Cleve by� mu za to wdzi�czny. Po raz pierwszy od miesi�cy sypia� dobrze. Nie przeszkadza�y mu szlochy i krzyki wsp�wi�ni�w.
A jego przyja�� z ch�opakiem, zawsze szcz�tkowa, z dnia na dzie� ogranicza�a si� do prostej uprzejmo�ci. Cleve czu�, jak Billy ca�kowicie zamyka si� w sobie, jak �wiat fizyczny coraz mniej go interesuje. Nie po raz pierwszy by� �wiadkiem takiej ucieczki. Jego szwagierka, Rosanna, trzy lata temu zmar�a na raka �o��dka; choroba rozwija�a si� d�ugo i - a� do ostatnich tygodni - stopniowo. Nie by� z ni� zaprzyja�niony i by� mo�e w�a�nie ten brak cieplejszych uczu� spowodowa�, �e - w odr�nieniu od reszty rodziny - m�g� si� jej przygl�da� z dystansem. Zaskoczy�o go, jak systematycznie Rosanna przygotowywa�a si� na �mier�, jak ogranicza�a zasi�g uczu� tak, �e w ko�cu obejmowa�y tylko osoby najbli�sze: dzieci i ksi�dza. Inni, w tym tak�e jej m�� od czternastu lat, zostali z tego kr�gu wykluczeni.
***
Teraz dostrzega� ten sam spok�j i oszcz�dno�� w Billyrn. Jak cz�owiek, kt�ry przygotowuj�c si� do przekroczenia bezwodnej pustyni, oszcz�dza ka�d� cz�stk� energii i nie mo�e pozwoli� sobie, by marnowa� j� nawet jednym niepotrzebnym gestem, ch�opak zamyka� si� w sobie. By�o to a� niesamowite i Cleve coraz bardziej ba� si� przebywania z Billyrn w jednej celi o wymiarach cztery na dwa i p� metra. Zbyt przypomina�o to dzielenie z kim� celi �mierci.
Ulg� dawa�y mu tylko �rodki uspakajaj�ce. Billy ch�tnie i skutecznie czarowa� doktora i lekarstw mu nie brakowa�o. Gwarantowa�y Clevowi wspania�y odpoczynek. I - przynajmniej przez kilka dni - nic mu si� nie �ni�o.
A p�niej przy�ni�o mu si� miasto.
Ale miasto nie pojawi�o si� od razu. Najpierw zobaczy� pustyni�. Wielk�, pust� przestrze� niebieskoczamego piasku, kt�ry rani� mu stopy przy ka�dym kroku, popychany zimnym wiatrem wype�nia� nos, oczy, w�osy. We �nie wiedzia�, �e ju� tu kiedy� by�. Jego senne ja samo rozpoznawa�o monotonny ocean nagich wydm, pozbawiony �lad�w obecno�ci ro�lin i ludzi. Lecz poprzednio przebywa� tu z przewodnikami (a przynajmniej tak mu si� zaczyna�o wydawa�) a teraz by� sam. Chmury wisia�y nad jego g�ow�, ci�kie i ciemnoszare; s�o�ce nie mog�o si� przez nie przedrze�. Mia� wra�enie, �e godzinami szed� przez wydmy; ostry piasek rozkrwawi� stopy, zasypywa� cia�o i nadawa� mu odcie� b��kitu. Kiedy by� ju� tak zm�czony, �e nie m�g� niemal zrobi� kroku, zobaczy� ruiny i poszed� w ich kierunku.
Nie by�a to oaza. Na ulicach nie znalaz� niczego, �wiadcz�cego o szcz�ciu i o plonach: ani kwitn�cych drzew, ani szeleszcz�cych fontann. Miasto by�o po prostu zbiorem dom�w lub kawa�k�w dom�w - czasami ca�ych pi�ter, czasami fragment�w mieszka� -stoj�cych obok siebie w parodii miejskiej zabudowy. Panowa� tu architektoniczny miszmasz: pi�kne pa�ace w stylu angielskim sta�y ko�o gro�nych blok�w z powypalanymi mieszkaniami, obok kt�rych Cleve widzia� dom wyrwany z szeregowej zabudowy, doskonale zachowany (w oknie wci�� jeszcze siedzia� porcelanowy pies) z przylegaj�cym do niego luksusowym apartamentem z najwy�szego pi�tra wie�owca. Wszystkie budynki ucierpia�y podczas przenoszenia z ich w�a�ciwego miejsca: �ciany by�y pop�kane, a przez szczeliny mo�na by�o zajrze� do wn�trz mieszka�, schody pi�y si� w niebo nie prowadz�c nigdzie, wiatr otwiera� i zamyka� drzwi, przez kt�re nigdzie si� nie wchodzi�o ani z nik�d nie wychodzi�o.
Lecz by�o tu �ycie. Cleve o tym wiedzia�. �y�y tu nie tylko jaszczurki, szczury i motyle - wszystkie bia�e - kt�re lata�y i �lizga�y si� przed Clevem, id�cym po opustosza�ych ulicach; �yli tu tak�e ludzie. I chocia� nikogo nie widzia�, a w ka�dym razie nie podczas pierwszej wizyty, czu�, �e ka�dy jego krok jest obserwowany.
Podczas drugich odwiedzin w mie�cie jego sennemu ja oszcz�dzono w�dr�wki po pustyni; Cleve od razu znalaz� si� w mie�cie. Jego nogi, prowadzone prost� drog�, sz�y swym w�asnym �ladem z pierwszej wizyty. Tej nocy wiej�cy tu zawsze wiatr by� silniejszy. W jego podmuchach powiewa�y koronkowe firanki w jednym oknie, dzwoni�o chi�skie �wiecide�ko zawieszone w innym. Wiatr ni�s� te� g�osy: potworne, obco brzmi�ce d�wi�ki, dobiegaj�ce z jakiego� odleg�ego miejsca, le��cego daleko za miastem. S�ysz�c te j�ki i szlochy, przypominaj�ce odg�osy wydawane przez oszala�e dzieci, Cleve czu� wdzi�czno�� dla ulic i budynk�w tylko za to, �e je zna�, bo nie ofiarowywa�y mu przecie� �adnej pociechy. Nie mia� najmniejszej ochoty, by gdzie� wej��, czy s�ysza� g�osy, czy te� ich nie s�ysza�; nie mia� ochoty odkry�, co wyr�ni�o te fragmenty budynk�w tak, �e zosta�y przeniesione ze swego normalnego otoczenia i stan�y w�r�d tej przewiewanej wiatrem pustki.
A jednak, gdy ju� raz znalaz� si� tam we �nie, jego umys� przenosi� si� tam noc po nocy; zawsze szed�, zawsze mia� pokrwawione stopy, zawsze widzia� tylko szczury, jaszczurki i motyle; przy ka�dym progu le�a�y nawiane kupki czarnego piachu, czarny piach gromadzi� si� w przedpokojach i pokojach, zawsze niezmiennych. Z tego, co uda�o mu si� dojrze� przez rozsuni�te firanki lub rozwalone �ciany wnioskowa�, �e wn�trza te jakby zamar�y w jednej, najwa�niejszej chwili: na stole, zastawionym dla trzech os�b, pozosta� niedojedzony obiad (nie pokrojony kurczak, ci�gle paruj�ce sosy), w �azience la� si� prysznic i bezustannie hu�ta�a lampa, w pokoju, kt�ry wygl�da� jak gabinet prawnika co�, co mog�o by� ma�ym pieskiem lub mo�e peruk�, poniewiera�o si� po pi�knym dywanie, kt�rego skomplikowany wz�r by� ju� na wp� wy�arty przez piach.
Tylko raz Cleve widzia� w mie�cie innego cz�owieka, a by� nim Billy. Do spotkania dosz�o w dziwnych okoliczno�ciach. Pewnej nocy, �ni�c o ulicach miasta, Cleve zacz�� si� budzi�. Billy nie spa�, sta� po�rodku celi i przygl�da� si� przez okno jakiemu� �wiat�u. Nie by�o to �wiat�o ksi�yca, lecz o�wietla�o go jak ksi�yc. Twarz Billy'ego obr�cona by�a w stron� okna, usta mia� otwarte, a oczy zamkni�te. Cleve mia� tylko tyle czasu, by zauwa�y� trans, w jakim najwyra�niej znajdowa� si� ch�opak, nim zadzia�a�y �rodki i zn�w pogr��y� si� we �nie. Najwyra�niej jednak zabra� ze sob� ten fragment rzeczywisto�ci, zgarn�� ch�opca w sw�j sen. Kiedy zn�w dotar� do miasta, Billy Tait ju� tam na niego czeka�; sta� na ulicy, twarz mia� uniesion� ku ponuremu, zachmurzonemu niebu, usta otwarte i zamkni�te oczy.
Ten obraz trwa� tylko chwil�. W nast�pnej ch�opiec by� ju� daleko, spod jego but�w unosi�y si� w g�r� czarne chmury piasku. Cleve zawo�a� go, lecz Billy nadal ucieka�, nie dbaj�c o jego krzyki i - z t� niewyt�umaczaln� wszechwiedz�, kt�r� przynosz� sny - Cleve wiedzia�, dok�d zmierza. Tam, na granic� miasta, gdzie przerzedza�y si� domy i zaczyna�a pustynia. Mo�e ma zamiar spotka� przyjaci�, kt�rych przywia� tu ten straszny wiatr. Nic nie mog�o sk�oni� Cleve'a do po�cigu, lecz nie chcia� traci� kontaktu z jedynym cz�owiekiem, jakiego spotka� na razie na pustych ulicach. Zawo�a� Billy'ego jeszcze raz, g�o�niej.
Tym razem poczu� czyj�� r�k� na ramieniu i zadr�a� ze strachu nim zorientowa� si�, �e jest w swej celi i �e kto� go budzi.
- Wszystko w porz�dku - powiedzia� Billy. - Co� ci si� �ni�o. Cleve pr�bowa� otrz�sn�� si� z obrazu miasta, lecz przez kilka strasznych sekund sen zmiesza� si� z rzeczywisto�ci� i, patrz�c na Billy'ego, Cleve widzia�, jak jego w�osy rozwiewa wiatr, kt�ry nie m�g�, nie mia� prawa, wia� w zamkni�tej celi.
- Co� ci si� �ni�o - powt�rzy� ch�opak. - Obud� si�. Cleve siad� na pryczy, dr��c. Miasto znika�o z jego pami�ci -ju� prawie ca�kiem znik�o - lecz nim to si� sta�o poczu� niewzruszon� pewno��, �e Billy wiedzia�, z jakiego snu go budzi, �e byli razem przez kilka bardzo kr�tkich chwil.
- Wiesz, prawda? - przem�wi� oskar�aj�ce do bladej twarzy przy jego boku.
Billy sprawia� wra�enie zdumionego.
- O czym ty m�wisz?
Cleve potrz�sn�� g�ow�. Im dalej odbiega� go sen, tym bardziej jego podejrzenia wydawa�y mu si� nieuzasadnione. A mimo to, gdy spojrza� na chud� d�o� ch�opca, ci�gle obejmuj�c� jego rami�, spodziewa� si� dostrzec pod jego paznokciami piach miasta. Ale by� tam tylko brud.
W�tpi� d�ugo po tym, gdy rozs�dek powinien ju� wygna� mu z g�owy wszystkie w�tpliwo�ci. Cleve zorientowa� si�, �e od tamtej nocy obserwuje Billy'ego znacznie bli�ej, �e czeka, a� nieostro�ne s�owo lub spojrzenie zdradzi mu natur� gry, kt�ra najwyra�niej si� tu toczy�a. Obserwacje te pozbawione by�y jednak sensu. Po tamtej nocy Billy sta� si� ju� ca�kiem niedost�pny; sta� si� -jak Rosanna -zamkni�t� ksi�g�, niczym nie zdradzaj�c� natury swego tajemnego �wiata. Jedyn�, do�� okr�n� aluzj� do wydarze� tej nocy, by�a si�a, z jak� przekonywa� Cleve'a, �e powinien koniecznie bra� �rodki nasenne.
- Musisz spa� - powiedzia� kiedy�, gdy wr�ci� ze szpitala z odnowionym zapasem. - We� je.
- Ty te� musisz spa� - Cleve postanowi� sprawdzi�, jak daleko mo�e si� posun�� ch�opiec. - Ju� wcale tego nie potrzebuj�.
- Ale� potrzebujesz - nalega� Billy, wyci�gaj�c przed siebie fiolk�. - Przecie� wiesz, jak strasznie tu ha�asuj�.
- Niekt�rzy m�wi�, �e one powoduj� na��g - o�wiadczy� Cleve, nie przyjmuj�c fiolki. - Obejd� si�.
- Nie - stwierdzi� Billy i Cleve wyczu� w tym naleganiu si��, kt�ra potwierdzi�a jego najgorsze podejrzenia. Ch�opak chcia�, by Cleve bra� narkotyki, zawsze tego chcia�. - Ja sypiam jak dziecko. We� je prosz�. Inaczej si� zmarnuj�.
Cleve wzruszy� ramionami.
- Je�li naprawd� chcesz. - Teraz, kiedy jego podejrzenia si� potwierdzi�y, postanowi� da� si� w ko�cu przekona�.
- Pewnie.
- To dzi�kuj�. - Wzi�� fiolk�.
Billy u�miechn�� si�. W pewnym sensie od tego u�miechu zacz�o si� najgorsze.
Tej nocy na przedstawienie Billy'ego Cleve odpowiedzia� l swoim, wk�adaj�c sobie do ust �rodki nasenne, jak to robi� zwykle, ale nie �ykaj�c ich. Kiedy ju� po�o�y� si� na pryczy, twarz� do �ciany, wyj�� je i schowa� pod poduszk�. P�niej uda�, �e zasn��.
Wi�zienne dni zaczyna�y si� i ko�czy�y wcze�nie; mi�dzy �sm� czterdzie�ci pi�� a dziewi�t� wi�kszo�� cel w pawilonie czwartym pogr��ona ju� by�a w ciemno�ci; wi�niowie, zamkni�ci a� do �witu, zdani byli na w�asn� pomys�owo��. Ta noc by�a spokojniejsza ni� wi�kszo�� innych. Wi�zie� z oddalonej o jedn� celi zosta� przeniesiony do pawilonu D; wzd�u� korytarza panowa�a cisza. Cleve czu�, �e nawet bez pomocy pastylek mo�e zapa�� w sen. Z dolnej pryczy nie dochodzi� go nawet najmniejszy d�wi�k, co najwy�ej ciche westchnienie. Nie spos�b by�o domy�le� si�, czy Billy zasn��, czy czuwa. Cleve nie odzywa� si� i nie porusza�, tylko od czasu do czasu zerka� na fosforyzuj�c� tarcz� zegarka. Minuty mija�y w ��wim tempie i zaczyna� si� coraz powa�niej niepokoi�, �e wkr�tce sen, kt�ry udawa�, zmieni si� w sen prawdziwy. W�a�nie si� tym martwi�,
kiedy rzeczywi�cie zasn��.
Obudzi� si� po d�u�szym czasie. Le�a� chyba w tej samej pozycji - Mia� przed oczami �cian�; obdrapana farba uczyni�a z niej map� jakiego� nieznanego terytorium. Potrzebowa� kilku minut, by zorientowa� si�, gdzie jest. Z dolnej pryczy nie dobiega� go najdrobniejszy d�wi�k. Staraj�c si� zamaskowa� ten gest tak, by wygl�da� na ruch �pi�cego cz�owieka, Cleve podni�s� r�k� do oczu i spojrza� na bladozielone cyfry zegarka. Za pi�� druga. Do �witu jeszcze �adne par� godzin. Przez pe�ny kwadrans le�a� w pozycji, w kt�rej si� obudzi�, nas�uchuj�c pilnie ka�dego rozlegaj�cego si� w celi d�wi�ku, pr�buj�c zlokalizowa� Billy'ego. Nie chcia� na razie przewr�ci� si� na drugi bok i przyjrze� si� celi, ze strachu, �e na jej �rodku ch�opiec b�dzie sta� tak, jak to si� zdarzy�o tej nocy, kiedy �ni� o mie�cie.
Noc by�a cicha, ale przecie� nie by�a to martwa cisza. S�ysza� d�wi�k krok�w; kto� spacerowa� po celi bezpo�rednio nad jego cel�;
w rurach szumia�a woda, na Caledonian Road wy�a syrena. Cleve nie m�g� tylko zlokalizowa� Billy'ego. Jakby Billy nawet nie oddycha�.
Min�� kolejny kwadrans i Cleve poczu�, �e ogarnia go znana oci�a�o��; je�li jeszcze przez chwil� b�dzie le�a� nieruchomo, z pewno�ci� za�nie i kiedy si� obudzi, b�dzie ju� ranek. Je�li ma si� czego� dowiedzie�, musi przewr�ci� si� na drugi bok i spojrze�. Zdecydowa�, �e rozs�dnie b�dzie unika� gwa�townych ruch�w i obr�ci� si� tak naturalnie, jak to tylko mo�liwe. I zrobi� to, mrucz�c, jak we �nie i staraj�c si� odegra� jak najbardziej przekonywuj�ce przedstawienie. Kiedy obr�ci� si� ca�kowicie, przykry� twarz d�o�mi, by nie mo�na by�o dostrzec b�ysku jego oczu, i spojrza�.
Cela wydawa�a si� pogr��ona w mroku g��bszym ni� tej nocy, kiedy Billy sta� patrz�c w okno. A je�li chodzi o ch�opca, to nie by�o go wida�. Cleve szerzej otworzy� oczy przykryte palcami i obejrza� cel� dok�adnie, jak to tylko by�o mo�liwe. Co� tu si� nie zgadza�o, ale z pocz�tku nie m�g� doj��, co. Le�a� nieruchomo kilka minut, pr�buj�c przyzwyczai� oczy do panuj�cych ciemno�ci. Oczy nie chcia�y si� jednak przyzwyczai�. To, na co patrzy�, pozosta�o niejasne, jak obraz pokryty tak grub� warstw� brudu i werniksu, �e jego tre�� pozostaje ukryta. A jednak wiedzia� - wiedzia� - �e cienie w rogach celi i po jej przeciwleg�ej stronie nie s� puste. Bardzo chcia� sko�czy� z oczekiwaniem, powoduj�cym gwa�towny �omot serca, bardzo chcia� podnie�� g�ow� z twardej poduszki i wywo�a� z cieni�w Billy'ego, lecz rozs�dek doradzi� mu inaczej. Le�a� wi�c nieruchomo, poci� si� i czeka�.
Dopiero teraz zacz�� si� orientowa�, co w�a�ciwie nie zgadza si� w obrazie, kt�ry ma przed oczami. Cienie le�a�y tam, gdzie nie powinny le�e�; kry�y �cian�, na kt�r� powinno pada� s�abe �wiat�o z okna. W jaki� spos�b, pomi�dzy oknem i �cian�, �wiat�o zosta�o zatrzymane i nik�o. Cleve zamkn�� oczy daj�c m�zgowi szans� na przemy�lenie i odrzucenie tej mo�liwo�ci. Kiedy je zn�w otworzy�, setce zabi�o mu jak szalone. Zamiast zbledn��, cienie jeszcze si� pog��bi�y.
Nigdy jeszcze nie ba� si� tak, jak teraz; ch��d, jaki ogarn�� jego wn�trzno�ci nigdy jeszcze nie by� tak pot�ny. Ca�� si�� woli musia� po�wi�ci� na to, by r�wnomiernie oddycha� i nie poruszy� r�kami Instynkt podpowiada� mu, �e powinien zwin�� si� i ukry� twarz w d�oniach, jak dziecko. Dwie my�li go przed tym powstrzyma�y:
pierwsza, �e najl�ejszy ruch mo�e zwr�ci� na niego niepo��dan� uwag� i druga, �e Billy jest tu gdzie�, w celi, i by� mo�e �ywa ciemno�� zagra�a r�wnie� jemu.
I wtedy, z dolnej pryczy rozleg� si� g�os ch�opca. Billy m�wi� cicho, prawdopodobnie po to, by nie obudzi� wsp�wi�nia. M�wi� tak�e niesamowicie przyja�nie. Nawet przez chwil� Cleve nie mia� z�udze�, �e ch�opiec przemawia we �nie; nie m�g� si� ju� d�u�ej oszukiwa�. Billy zwraca� si� do ciemno�ci; co do tego niesamowitego faktu nie by�o �adnych w�tpliwo�ci.
- ...boli... - m�wi�, jakby pr�bowa� kogo� o co� oskar�y�. - ...nie powiedzia�e�, �e b�dzie tak bole�.
Czy to tylko wyobra�nia, czy te� naprawd� upi�r z cieni rozr�s� si� troch� w odpowiedzi, jak wypuszczona przez o�miornic� plama czarnej cieczy? Co za potworny strach
Ch�opiec zn�w co� powiedzia�. M�wi� tak cicho, �e Cleve zaledwie go rozumia�.
- ...to musi by� szybko... - w wypowiadaj�cym te s�owa g�osie s�ycha� by�o naleganie. - ...nie boj� si�. Nie boj�.
I zn�w cie� drgn��. Tym razem, w samym jego �rodku, Cleve dostrzeg� jak�� niewyra�n� posta�. Poczu� ucisk w gardle, pod j�zykiem zagnie�dzi� mu si� krzyk, tak strasznie pragn�cy wydosta� si� na wolno��.
- ...czego tylko mo�esz mnie nauczy�... - m�wi� teraz Billy-...szybko...
S�owa rozlega�y si� i cich�y, ale Cleve prawie ich nie s�ysza�. Ca�� uwag� po�wi�ci� zas�onie cienia i postaci - utkanej z ciemno�ci - kt�ra porusza�a si� w cieniu. To nie by�a �adna iluzja. By� tam cz�owiek, a raczej toporna kopia cz�owieka, stworzona z ulotnej substancji i przez ca�y czas usi�uj�ca si� rozp�yn��; mo�na by pomy�le�, �e za ka�dym razem przyj�cie ludzkiej postaci kosztuje j� wiele wysi�ku. Nie potrafi� rozr�ni� rys�w jej twarzy, ale widzia� wystarczaj�co wiele, by wyczu� deformacje ukazywane dumnie, jak cnoty. Twarz przypomina�a tac� przegni�ych owoc�w, mi�kkich, p�kaj�cych; tu wybrzusza�a si� jakby gniazdem much, tam zapada�a a� do pr�nego wn�trza. Jakim cudem ch�opak m�g� spokojnie rozmawia� z czym� takim? A jednak, mimo ca�ej obrzydliwo�ci, stworzenie to mia�o w sobie jak�� gorzk� godno��, a w jego oczach i w bezz�bnym O ust by�a w�ciek�o��.
Billy wsta� nagle. Ten gwa�towny ruch, nieoczekiwany po tylu cichych s�owach, omal nie wyrwa� krzyku z gard�a Cleve'a. Uda�o mu si� jednak prze�kn�� ten krzyk i niemal zamkn�� oczy, patrz�c przez rz�sy na to, co si� mia�o zdarzy�.
Billy zn�w co� m�wi, tym razem tak cicho, �e o pods�uchaniu nie mog�o by� nawet mowy. Ruszy� w stron� cieni, zas�aniaj�c cia�em stoj�c� pod �cian� posta�. Cela by�a wystarczaj�co szeroka, by zrobi� w niej dwa, najwy�ej trzy kroki, lecz dzi�ki jakiemu� naci�gni�ciu praw fizyki wydawa�o si�, �e ch�opiec odszed� na pi�� albo mo�e i sze�� krok�w od pryczy. Oczy Cleve'a rozszerzy�y si�. Wiedzia�, �e nikt nie b�dzie go teraz obserwowa�. Cie� i jego wyznawca zajmowali si� wy��cznie sob� i na tym skupiona by�a ca�a ich uwaga.
Posta� Billy'ego by�a mniejsza ni� wydawa�oby si� mo�liwe, bior�c pod uwag� rozmiary celi; sprawia�o to wra�enie, jakby przekroczy� jej granice i znalaz� si� w jakim� innym wymiarze. I dopiero teraz, szeroko otworzywszy oczy, Cleve zrozumia� co widzi. Mrok, z kt�rego powsta� go�� ch�opca; sk�ada� si� z cienia chmur i piasku;
za jego plecami, zaledwie widoczne w przekl�tej ciemno�ci lecz �atwe do rozpoznania dla kogo�, kto ju� tam by�, sta�o miasto z jego sn�w.
Billy podszed� do swego mistrza. Stworzenie g�rowa�o nad nim, cienkie i w�t�e, lecz a� promieniuj�ce moc�. Cleve nie wiedzia�, dlaczego i po co Billy mu si� odda�, ale teraz, kiedy ju� si� to sta�o, zacz�� si� martwi� o bezpiecze�stwo ch�opaka. Obawa o w�asne bezpiecze�stwo przyku�a go jednak do pryczy. Wlej w�a�nie chwili zorientowa� si�, �e nigdy nie kocha� nikogo -' ani kobiety, ani m�czyzny - na tyle, by p�j�� za nim w cie� tego cienia. Ta my�l sprawi�a, �e poczu� si� straszliwie samotny; w tym samym momencie zda� sobie bowiem spraw� i z tego, �e nikt, cho�by wiedzia�, jak on udaje si� w t� krain� przekl�tych, nie zrobi�by ani kroku, by go z niej wydosta�. Obaj, i on, i ch�opiec, byli straconymi duszami.
Pan Billy'ego podni�s� teraz sw� niekszta�tn� g�ow� i nieustanny wiatr, przewiewaj�cy te smutne ulice, o�ywi� jego grzyw�. Wiatr przyni�s� tak�e d�wi�k tych samych g�os�w, kt�re Cleve s�ysza� wcze�niej: krzyki szalonych dzieci, co� pomi�dzy szlochem a wyciem. Jakby o�mielona przez te glosy, posta� z cieni wyci�gn�a r�ce i obj�a, otaczaj�c go chmur� mroku. Ch�opiec nie broni� si� przed jej u�ciskiem, raczej wydawa�o si�, �e go odwzajemnia. Cleve nie potrafi� ju� wytrzyma� widoku tej straszliwej czu�o�ci, zamkn�� oczy, a kiedy je otworzy� - po kilku sekundach? kilku minutach? -spotkanie by�o najwyra�niej zako�czone. Stw�r z cienia rozpada� si�, odrzucaj�c niepewn� iluzj� sp�jno�ci. Jego fragmenty jak �mieci uni�s� wiatr. Rozpadni�cie si� stwora by�o najwyra�niej sygna�em do zako�czenia ca�ej sceny; py� i odleg�o�� ju� po�era�y domy i ulice. Nim ostatni z fragment�w postaci zabra� wiatr, miasto znik�o Clevowi z oczu; sprawi�o mu to wielk� przyjemno��. Rzeczywisto��, nawet ponura, lepsza by�a od obrazu tej pustki. Ceg�a po cegle, malowana �ciana zn�w zyska�a na solidno�ci i Billy, wyzwolony z ramion swego mistrza, zn�w znalaz� si� wewn�trz zwyk�ej, normalnej celi, wpatrzony w widoczne za oknem �wiat�o.
Tej nocy Cleve ju� nie zasn��. Prawd� m�wi�c, le��c na QQ, twardym materacu, wpatrzony w stalaktyty zwisaj�cej z sufitu farby, my�la�, czy kiedykolwiek zdo�a jeszcze pogr��y� si� w bezpiecznym �nie.
Dzie� objawi� si� jak aktor na scenie; oferowa� �wiatu �wiat�o, tak nonszalancko jak handlarz tandet�, zawsze sk�onny osza�amia� klienta i odwraca� jego uwag�. Lecz pod t� b�yszcz�c� powierzchni� rzeczy by�o drugie dno, kt�rego nawet s�o�ce - tak lubi�ce mi�o�� t�um�w - nie potrafi�o ukry�. Wi�kszo�� ludzi, o�lepiona blaskiem nigdy go nie zauwa�a�a. Lecz Cleve pozna� ju� ciemno��, w snach spacerowa� nawet w�r�d niej, i chocia� op�akiwa� utrat� niewinno�ci wiedzia�, �e nie uda mu si� nigdy wr�ci� w �wiat�o i jego gabinet luster.
Jak tylko m�g� pr�bowa� ukry� t� zmian� przed Billyrn; wcale , nie marzy�, by ch�opiec domy�li� si�, �e zosta� pods�uchany. Ale tej zmiany ukry� si� nie da�o. Nast�pnego dnia Cleve jak umia� udawa� normalne zachowanie, ale nie potrafi� ukry� zdenerwowania. Wyp�ywa�o z niego poza jak�kolwiek �wiadom� kontrol�, jak pot przez pory sk�ry. Billy wiedzia� - co do tego nie by�o najmniejszej w�tpliwo�ci. Billy wiedzia�. I nie mia� najmniejszego zamiaru ukrywa� swych podejrze�. Kiedy, po pracy, powr�cili do celi, natychmiast przyst�pi� do rzeczy.
- Co si� dzi� z tob� dzia�o!?
Cleve zaj�� si� prze�cie�aniem pryczy. Ba� si� nawet spojrze� na Billy'ego.
- Nic - odpowiedzia�. - Po prostu nie czuj� si� najlepiej. To wszystko.
- �le spa�e�? - pyta� dalej ch�opak. Cleve czu�, jak jego oczy przewiercaj� mu kark.
- Nie. - M�wi� powoli, zaprzeczenie nie powinno by� zbyt gwa�towne. - Wzi��em twoje pastylki. Jak zawsze.
- To dobrze.
Rozmowa si� sko�czy�a i Cleve m�g� w ciszy doko�czy� prze�cie�anie pryczy. Nie m�g� jednak przeci�ga� tej pracy w niesko�czono��. Wreszcie sko�czy� i odwr�ciwszy si�, zobaczy�, �e Billy siedzi przy ma�ym stoliku, trzymaj�c w r�ku jedn� z jego ksi��ek. Przewraca� niedbale strony, po uprzednich podejrzeniach nie pozosta�o nawet �ladu. Cleve by� jednak wystarczaj�co m�dry, by nie ufa� pozorom.
- Dlaczego to czytasz? - zapyta� Billy.
- Zabijam czas - stwi