1396

Szczegóły
Tytuł 1396
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

1396 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 1396 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

1396 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: Alexander Jablokov Tytul: Stra�nik �mierci (Deathbinder) Z "NF" 3/92 Stacja kolejki podmiejskiej by�a zupe�nie opustosza�a, gdy zimowe, niedzielne popo�udnie nad Chicago zmienia�o si� w noc. Stanley Paterson stan�� przy obrotowych drzwiach i w zamy�leniu potar� nos. Latarnie rozlewa�y na nier�wnej nawierzchni ka�u�e �wiat�a, ale Stanley czu� si� przez to jakby ods�oni�ty, �wiat�o nie dawa�o mu poczucia bezpiecze�stwa. Zgarbiony, westchn�� tylko i ruszy� peronem, spogl�daj�c w stron�, sk�d mia� nadjecha� poci�g. Ci�gle my�la� o sprawach finansowych przedsi�biorstwa handlu metalami w Des Moines. Mieli je wykupi�. Projekt by� wa�ny, wart roboczych weekend�w, ale w rezultacie Stanley zupe�nie straci� kontakt ze �wiatem - z wyj�tkiem swojego mieszkania, swojego biura i wagon�w licznych poci�g�w podmiejskich. By� raz na Oak St. Beach, chyba pod koniec lata. A mo�e w zesz�ym roku? Wiatr ni�s� zesch�e li�cie - delikatnie wygi�te, �y�kowane i kruche. Stoj�c w�r�d nich, Stanley mia� wra�enie, �e jest oci�a�y i niezgrabny. Pomy�la� o diecie. Zawsze tak jest, kiedy cz�owiek ci�ko pracuje, usprawiedliwi� si�. Cierpi na tym spos�b od�ywiania. Co w�a�ciwie dzi� jad�? Nie m�g� sobie przypomnie�. Po�y p�aszcza uderza�y o �ydki. Z nosa mu ciek�o, co� sw�dzia�o pod praw� �opatk�. W dodatku by� g�odny. Zastanawia� si�, co w�o�y do kuchenki mikrofalowej, gdy dotrze do domu. Co zostawi� w lod�wce? Co� chi�skiego? Kurcz� po kijowsku? Zobaczy, gdy b�dzie na miejscu. Wysoko w g�rze unosi�y si� o�wietlone okna miasta, rz�d za rz�dem, jak cherubiny. Trzasn�a metalowa bramka. Stanley powtarza� sobie, �e to �mieszne odczuwa� l�k, nawet po ciemku na pustym peronie. Osi�gn�� tyle, �e czu� si� i �mieszny i przestraszony. Pochylony, spojrza� wzd�u� tor�w, pr�buj�c si�� wzroku przyci�gn�� wagony poci�gu. Nic z tego. Obejrza� si�. Przy wej�ciu jak cie� sta� jaki� cz�owiek. Nie by� zbyt pot�ny, ale mia� na g�owie kapelusz, kt�ry w mroku wygl�da� na sk�rzany. Porz�dni ludzie nie nosz� kapeluszy, pomy�la� Stanley. A ju� z pewno�ci� sk�rzanych. Cz�owiek odwr�ci� si� i wolnym, spokojnym krokiem ruszy� w jego stron�. Stanley pomy�la� o ucieczce, ale zrezygnowa�. Wyszed�by tylko na idiot�. Zako�ysa� si� na pi�tach, wcisn�� r�ce w kieszenie i nie zwraca� na tamtego uwagi. Usi�owa� emanowa� aur� spokoju i pewno�ci siebie. Peron po drugiej stronie tor�w by� zupe�nie pusty. Nic nie zauwa�y�, ale poczu� twarde ostrze no�a, k�uj�ce w bok, tu� nad nerk�. Jako� od razu zgad�, co to za przedmiot. - Dawaj fors�. - S�ucham? Nie... - Dawaj fors�. Ostrze rozci�o kosztowny materia� p�aszcza i zadrapa�o sk�r�. Na my�l o tej niepotrzebnej stracie ogarn�a Stanleya irytacja. Spontanicznie, bez zastanowienia, krzykn�� i pi�ci� uderzy� napastnika w twarz. W ostatniej chwili przypomnia� sobie, by nie chowa� kciuka mi�dzy palce. Uderzenie by�o podobne do cios�w zadawanych we �nie, ale tym razem nie przebudzi� si� jak zwykle, zlany potem i zapl�tany w po�ciel. Wok� trwa�a zimna, ciemna noc. M�czyzna zatoczy� si�, a Stanley pochwyci� go, usi�uj�c zewrze� palce na krtani. To by� ma�y cz�owieczek. Stanley nie pami�ta� ju�, czemu odczuwa� strach. B�ysn�o ostrze. Poczu�, jak przebija cia�o. Krzyk rozci�� cisz�. W brzuchu Stanleya zaja�nia� ciep�y blask, z wolna ogarniaj�cy klatk� piersiow�. Poczu� zawr�t g�owy i cisn�� niewa�kiego nagle napastnika wzd�u� peronu. Widzia�, jak ten maleje, wci�� maleje odp�ywaj�c z wiatrem, ta�cz�c z li��mi, wreszcie znikaj�c u wyj�cia za bramk�, kt�ra znowu zaklekota�a. Ciemno�� ogarn�a Stanleya jak fala przyp�ywu, gasz�c �wiat�a okien. Mroczna oci�a�o�� powali�a go na ziemi�. S�ysza� zawodz�cy j�k niby g�os syren czy p�acz dziecka. Spocz�� na peronie, mi�kkim teraz jak kobieca pier�. By�o p�no, czu� si� zm�czony, poci�g wyra�nie nie zamierza� przyjecha�. Postanowi� wi�c uci�� sobie zas�u�on� drzemk�. Piel�gniarka podesz�a, by zmierzy� Margaret t�tno. Kiedy odsun�a ko�dr�, odkry�a, �e pacjentka zmieni�a si� w mas� ogromnych, czarnych nietoperzy, kt�re wyfrun�y z po�cieli, wype�niaj�c sypialni� g�uchym �opotem skrzyde�. Zacz�a krzycze�, a krzyk stawa� si� z wolna ostrym dzwonkiem telefonu. Matthew Harmon poderwa� si� dr��c. Szarpn�� za kabel, a kiedy aparat spad� na ��ko, przycisn�� do ucha s�uchawk�. - Doktor Harmon - odezwa� si� jaki� g�os. Zwyk�e, proste stwierdzenie, jak gdyby kto� dzwoni� w �rodku nocy tylko po to, �eby upewni� rozm�wc� co do jego to�samo�ci. Harmon poczu� gniew i wiedzia�, �e wraca do �ycia. Wyci�gn�� r�k� i w��czy� nocn� lampk�, kt�ra ��tym blaskiem zala�a po�ciel. Nie patrzy� na drug� po�ow� ��ka, cho� s�ysza�, jak Margaret oddycha z trudem. Wymrucza�a co� jakby "Odbierz, Matt... telefon..." i zakrztusi�a si� jak przy ataku serca. Przynajmniej nie by�o nietoperzy. - Tak - powiedzia�. - S�ucham, o co chodzi? Znowu bola�o go gard�o i mia� lekk� chrypk�. Chwila milczenia. - Proszono mnie, �ebym do pana zadzwoni�. Wbrew mojej opinii... chyba nie powinien pan otrzymywa� takich informacji. Ale... - g��bokie westchnienie. - Wydaje si�, �e mamy tu jedn� z tych... jak pan to nazywa... opuszczonych dusz. Kolejna przerwa, d�u�sza ni� pierwsza. - To g�upie. Sam nie wiem, dlaczego telefonuj� do pana. - To razem jest nas dw�ch. G�os w s�uchawce by� lekko pogardliwy, ale i zak�opotany, mimo przewagi wynikaj�cej z anonimowo�ci i pe�nego rozbudzenia. Znajomy g�os. G�os z przesz�o�ci, jeden z tylu pami�tanych lepiej lub gorzej, nale��cych do student�w, praktykant�w, koleg�w, piel�gniarek, lekarzy, naukowc�w, obejmuj�cych czterdzie�ci lat wspomnie�. Niekt�re pe�ne szacunku, inne rozdra�nione, czasem nawet gniewne. Podrapa� si� w g�ow�, my�l�c o tym tonie niepewno�ci i wzgardy. - Osierocone, nie opuszczone. Ale mo�na i tak. Bior�c pod uwag� temat rozmowy, musia� to by� kto� z Oddzia�u Intensywnej Opieki Medycznej, zapewne w miejskim szpitalu. Przypuszczalnie z chirurgii urazowej. To zaw�a�o pole domys��w... tak. - Masterman - o�wiadczy�. - Eugene Colin Masterman, Wy�sza Szko�a Medyczna Johna Hopkinsa, dyplom w '75. Obecnie w Szpitalu �w. �ukasza. Mam nadziej�, �e zrozumia�e� w ko�cu r�nic� mi�dzy nerwami aferentnymi i eferentnymi. Przypominam sobie, �e mia�e� z tym problemy na egzaminie po moim wyk�adzie z neuroanatomii. Zapami�taj tylko: ZAMEK, zmys�owe aferentne, motoryczne eferentne, koniec. To nietrudne. Ale, jak sam stwierdzi�e�, nie dzwonisz z w�asnej inicjatywy. Leibig, wasz szef OIOM-u, kaza� ci zatelefonowa�. Co s�ycha� u Karla? - Doktor Leibig czuje si� dobrze - odpar� ponuro Masterman. - Naturalnie, je�li nie liczy� nieuniknionych efekt�w p�nego wieku. Ma zaburzenia pracy nerek i k�opoty z przedsionkami. Rzadko bywa na dy�urach. W przysz�ym roku przechodzi na emerytur�. - Szkoda - mrukn�� Harmon. - To dobry cz�owiek. Trzy lata m�odszy ode mnie, czego z pewno�ci� nie musz� ci przypomina�. No dobrze, Eugene, powiedz mi, z czym dzwonisz - pami�ta�, �e Masterman nie cierpia�, kiedy zwracano si� do niego Eugene. Tamten przekaza� mu wszystko, punkt po punkcie, demonstracyjnie przytaczaj�c najdrobniejsze nawet szczeg�y. Nazwisko pacjenta: Paterson, Stanley Andrew. Numer ubezpieczenia. Miejsce zatrudnienia: firma konsultacyjno-zarz�dzaj�ca w Loop. Po�o�enie ran k�utych, p�kni��, przebi�. Grupa krwi i typ immunologiczny. Ilo�� jednostek krwi, jak� przetoczono w karetce, izbie przyj��, na OIOM-ie, z podzia�em na pe�n� krew i plazm�. Nazwiska za�ogi ambulansu. Lekarz przyjmuj�cy. Piel�gniarka dy�urna. Zawsze pierwsze nazwisko, potem imi� i ewentualny inicja� drugiego. - Kto go uczy� w podstaw�wce? - przerwa� Harmon. - Co... doktorze Harmon, niech pan zrozumie, nie chcia�em do pana telefonowa�. Uczyni�em to na osobist� pro�b� doktora Leibiga. - Kt�ry te� nie jest pewien, czy nie zwariowa�em. Ale zrobi� to w imi� dawnej przyja�ni. Dzi�ki Bogu. Jak rozumiem, Eugene, nasza rozmowa nie sprawia ci przyjemno�ci. Mo�e wi�c powiniene� m�wi�... zwi�lej. - Zatrzymanie akcji serca Patersona nast�pi�o... momencik... o 1.08 w nocy. Kilka razy pr�bowali�my je pobudzi� defibrylatorem, ale bez skutku. W ko�cu musieli�my otworzy� klatk� piersiow� i pod��czy� zewn�trzny rozrusznik. Przy okazji tak�e uk�ad wymuszonego oddychania. W chwili obecnej stan pacjenta jest stabilny. - �ycie nie jest stabilne - odpar� Harmon. Durne sukinsyny, my�la�. Czy nigdy si� nie naucz�? Sprawni mechanicy, kt�rzy uwa�aj� si� za uczonych. - Aktywno�� m�zgu? - No... minimalna. - Minimalna, Eugene? Gdzie on zgin��? - On �yje. Jest pod��czony do aparatury reanimacyjnej. - Daruj sobie te s�owne gierki. Gdzie go zamordowano? - Na stacji St. Adams, przy Adams i Wabash. Peron dla poci�g�w w kierunku p�nocnym - przerwa�, by po chwili wybuchn��. - Prosz� pos�ucha�, panie Harmon. Nie mo�na przecie� powa�nie traktowa� historyjek o upiorach, goblinach i duchach nie pogrzebanych zmar�ych. Na mi�o�� bosk�, nie �yjemy w �redniowieczu! Jeste�my lekarzami, wiemy, o co chodzi. Studiowali�my to. Wszystko pan zapomnia�? Nie mo�emy pozwoli�, by ludzie pod nasz� opiek� zwyczajnie umierali tylko po to, by chroni� ich dusze. To szale�stwo, kompletny ob��d. Nie rozumiem, jak Leibig zdo�a� mnie nam�wi�. On te� wie, �e jest pan wariatem, a pacjent nie umar�, on �yje i je�li moje zdanie ma si� liczy�, to b�dzie �y�, bo nie wyci�gn� wtyczki tylko z powodu jakiej� pa�skiej idiotycznej teorii o duchach. I znam dobrze r�nic� mi�dzy aferentnymi i eferentnymi. Nerwy aferentne to... - Zostawmy to, doktorze Masterman - przerwa� znu�onym g�osem Harmon. - O tej porze sam nie wiem, czy jeszcze pami�tam. Niech pan wraca do pacjent�w. Dzi�kuj� za wiadomo��. Delikatnie od�o�y� s�uchawk�. Przez chwil� zbiera� si�y, by wreszcie wyj�� nogi spod ko�dry i z wahaniem postawi� na zimnej pod�odze. By�y coraz chudsze, a siwe w�osy na nich chyba coraz g�ciejsze. �ci�gn�� w d� nogawki jedwabnej pi�amy, by nie patrze� na w�asne �ydki. Cnoty m�odo�ci, pomy�la�, cz�sto staj� si� grzechami wieku podesz�ego. By� kiedy� szczup�y, teraz sta� si� chudy jak patyk. Nos, niegdy� orli, dzi� by� zwyczajnie garbaty. Szlachetne, wysokie czo�o si�ga�o ju� poza czubek g�owy. Zawsze po takich nocnych telefonach my�la� o dawnej Margaret. Pami�ta� j� jeszcze sprzed �lubu - m�od�, rudow�os� dziewczyn� w powa�nym, szarym kostiumie z zabawn�, pluszow� muszk�. P�niej - w jego koszuli, o wiele dla niej za d�ugiej i opi�tej na piersi, kiedy w udawanej rozpaczy za�amywa�a r�ce, przera�ona liczb� ksi��ek, jakie powinna zmie�ci� w ich male�kim mieszkaniu. Wreszcie jako przedwcze�nie postarza�� kobiet�, z trudem chwytaj�c� oddech w ��ku obok niego. Nic nie zawini�a, a przecie� ona w�a�nie cierpia�a. Wybra� numer. Z tamtej strony podniesiono s�uchawk� po pierwszym dzwonku. - Ksi�garnia "Sfinks i Oko Prawdy". Dexter Warhoff, kierownik i jedyny w�a�ciciel. W tej chwili sklep jest zamkni�ty, ale gdyby tylko... - Dexter - przerwa� mu Harmon. - Przepraszam, �e ci przeszkadzam, ale chyba mamy nast�pnego. - Pan profesor! - krzykn�� Dexter z zachwytem. - �aden k�opot. Bawi�em si� troch� w te sztuczki z Kaba�y. Do�� zabawne, ale nic takiego, co nie mo�e zaczeka�. Gdzie on jest? Zreszt�, prosz� nie m�wi�, b�d� mia� niespodziank�. Tam gdzie zwykle, za godzin�? Przywo�am go i przygotuj�. Ojej, nie mog� si� doczeka�! Harmon st�umi� westchnienie. Wyobrazi� sobie Dextera, pulchnego, w zbyt ciasnej koszuli barwy fioletu lub ciemnej czerwieni, z t�ustymi w�osami i wy�upiastymi oczyma, jak siedzi za biurkiem w swojej ksi�garni "Sfinks i Oko Prawdy". Sp�dza� tam ca�y czas, kt�rego nie po�wi�ca� na sen - a nie spa� wiele; bazgra� co� ogryzkiem o��wka na marginesach taniego wydania "Proroctw Nostradamusa" albo uk�ada� hebrajskie litery, by utworzy�y anagramy Imienia Boga. Sam sklep by� mi�ym, niewielkim pomieszczeniem na Near North Side. Kolorowe pufy le�a�y na pod�odze, a w powietrzu unosi� si� zapach ja�minowego kadzid�a. Na p�kach le�a�y ksi��ki w ka�dy mo�liwy do wyobra�enia spos�b zwi�zane z okultyzmem i zjawiskami nadnaturalnymi: od Madame Blavatsky po staro�ytnych astronaut�w, od Edgara Cayce do potwora z Loch Ness, od kart tarota do postrzegania pozazmys�owego. Harmon d�ugo nie potrafi� si� zmusi�, by tam wej��, ale w ko�cu podj�� decyzj�. Przyj�� z d�oni Dextera o brudnych paznokciach fili�ank� rumianku i dowiedzia� si� tego, co z wahaniem zacz�� uznawa� za prawd�. - Tak, Dexter. Przy Marii Panny, jak zwykle. - Dobrze. To na razie. Harmon od�o�y� s�uchawk�. Bada� i przeszukiwa�, sprawdza� wszystkie mo�liwo�ci, ale nie mia� wyboru. Kiedy chodzi�o o precyzyjn�, delikatn� robot� egzorcyzm�w i wi�zania niespokojnych duch�w, nie by�o na �wiecie lepszego asystenta ni� Dexter Warhoff. Poci�g wjecha� wreszcie na stacj�. L�ni� wewn�trz z�otym blaskiem jak latarnia. Otworzy�y si� drzwi i buchn�o ciep�e powietrze. Stanley pomy�la�, �e m�g�by wsta� i wsi��� do wagonu. Ale przypomnia� sobie, jak niewygodne s� kolejowe �awki, jak d�ugo trzeba i�� w ch�odzie i mroku od stacji do mieszkania. Dlatego zosta� na miejscu, gdzie ziemia by�a ciep�a i mi�kka. Poci�g odczeka� d�ug� chwil�, zamkn�� drzwi i odjecha� z szumem wzd�u� l�ni�cych metalicznie tor�w, si�gaj�cych wy�ej i wy�ej. Znikn�� w�r�d gwiazd i okien blok�w mieszkalnych, p�ywaj�cych swobodnie w ciemno�ci niby baloniki, co wyrwa�y si� dzieciom z r�k. Kiedy zn�w by� sam, zauwa�y�, �e stoi, cho� nie pami�ta�, jak do tego dosz�o. Wiatr od jeziora Michigan oczy�ci� niebo, a sierp ksi�yca zala� blaskiem wie�e miasta. Miasto �y�o; Stanley s�ysza� jego tchnienie, uderzenia serca, szum p�yn�w �yciowych w nieprzeliczonych arteriach. Bez namys�u przeskoczy� por�cz i zsun�� si� po podporach wiaduktu ku wyczekuj�cej ziemi. Miasto rozpo�ciera�o si� przed nim. Stanley Paterson ruszy� naprz�d. Po pewnym czasie wiatr przyni�s� aromat pieczonego jagni�cia z czosnkiem i kminkiem. Poszed� tym tropem i wkr�tce sta� mi�dzy pop�kanymi, gipsowymi kolumnami, pod udekorowanym sieciami sufitem greckiej restauracji. W p�mroku buchn�� b��kitny p�omie� i Stanley pod��y� do �wiat�a. Kelner w bia�ej, marynarskiej kurtce podawa� m�czy�nie i kobiecie saganaki - sma�ony ser zalany p�on�c� brandy. Jedli. Stanley czu� wyra�nie lekko kwa�ny smak sera, delikatn� ostro�� brandy, chrupi�c� sk�rk� i mi�kkie wn�trze. I aromat wina, ci�kiej, gorzko-�ywicznej retsiny. Spojrzeli na siebie. Ona by�a m�oda, w bawe�nianej sukience ze �mia�ym, kolorowym deseniem. Skrzywi�a si� zabawnie, gdy wypi�a pierwszy �yk wina. M�czyzna, kt�ry je zam�wi�, starszy, w szarym garniturze, odpowiedzia� u�miechem. Stanley kr��y� wok� nich jak kto� skostnia�y z zimna ko�o ogniska. Gdy jednak stan�� bli�ej, co� mi�dzy nimi uleg�o zmianie. Od dawna byli przyjaci�mi, pracowali razem w firmie prawniczej, ale to by�a ich pierwsza prawdziwa randka. To ona zaproponowa�a kolacj�, ale teraz, gdy patrzy�a na partnera, nie marzy�a o romansie. Jej my�li wraca�y do znanych ju�, niech�tnych kalkulacji i plan�w. Jak wejdzie do jego mieszkania, zachichocze, w odpowiedniej chwili przeprosi na moment i wyjdzie, by za�o�y� diafragm�; jakim szerokim, drwi�cym gestem ci�nie swoje majtki na pod�og�, kiedy uda mu si� wreszcie rozebra� j� do ko�ca; jak powinna udawa� niewinn�, a jednocze�nie da� mu do zrozumienia, �e ni� nie jest. Starszy m�czyzna wyprostowa� si� i zesztywnia�. Zbyt p�no po�a�owa�, �e nie odm�wi�, nie opanowa� ch�ci zamiany przyjaci�ki w jeszcze jedn� przedwcze�nie wyrachowan� m�od� kobiet�, nie potrafi� zatrzyma� si� cho�by na moment i zastanowi�, odetchn�� spokojniej w�r�d szalonego po�cigu za Nowym. Saganaki styg�o, a oni w milczeniu patrzyli na plastykowe winogrona zwisaj�ce z niszy nad ich g�owami. Stanley cofn�� si� i znowu stan�� na ulicy. Gdzie� z g�ry dobiega�a muzyka. Przemkn�� wzd�u� g�adkich �cian budynku, a� dotar� do jej �r�d�a. Okienna szyba przywar�a mu do twarzy niby mi�kka b�ona ba�ki mydlanej. I nagle by� ju� wewn�trz. Kobieta z bujn�, siw� fryzur�, o nieprawdopodobnie d�ugiej szyi, siedzia�a przy fortepianie. Graj�c pochyla�a g�ow�, by spojrze� na nuty. Druga, m�odsza kobieta o l�ni�co czarnych w�osach i umalowanych oczach siedzia�a wyprostowana na krze�le trzymaj�c ob�j. Stanley rozpozna� melodi�, cho� nigdy przedtem jej nie s�ysza�: "Romanse na ob�j i fortepian" Schumanna. Kobiety chyba od bardzo dawna grywa�y razem, gdy� muzyka p�yn�a swobodnie i lekko. Ich jedyn� publiczno�ci� by� kud�aty kot rasy mieszanej, le��cy na podn�ku i wpatrzony w p�on�cy na kominku ogie�. Stanley czu�, jak p�yn� przez niego d�wi�ki; wyczuwa� b�ogie zapomnienie graj�cych. Rozpaczliwie chcia� dzieli� t� rozkosz. Podszed�, by si� do nich przy��czy�. Oboistka pomy�la�a nagle, �e niewa�ne, jak dobrze gra, jak d�ugo �wiczy, nigdy nie osi�gnie takiego poziomu, by wyst�pi� w Filharmonii Chicago czy w jakiejkolwiek orkiestrze symfonicznej. Mi�o�� jej �ycia na zawsze pozostanie hobby, rozrywk�. Pianistk� �cisn�� za gard�o l�k przed z�o�ono�ci� instrumentu. Wiedzia�a, �e gra jest dla niej zaj�ciem zbyt trudnym, jak zreszt� wszystkie powa�ne zadania. Nikt nigdy jej nie pochwali. Jest ju� stara. Melodia utraci�a synchronizacj�, jak gdyby kobiety znalaz�y si� w oddzielnych pomieszczeniach izolowanych warstwami d�wi�koch�onnymi; rozsypa�a si� w zgrzytliw� kakofoni�. Kot wsta�, naje�y� sier��, spojrza� prosto na Stanleya i sykn�� gniewnie. Pianistka raz po raz wciska�a palcem wskazuj�cym jeden i ten sam klawisz. Stanley wysun�� si� przez okno. Opu�ci� mieszkalne wie�owce i b��dzi� po ulicach dwupi�trowych domk�w z piaskowca. Poczu� na sk�rze ciep�� wod� z myd�em i wp�yn�� przez szerok� szpar� pod niedopasowanymi drzwiami. �azienka by�a pe�na pary i ciep�a, rozgrzana p�omieniem gazowego palnika w �cianie. Pulchna kobieta w kwiecistej sukience, z kr�tkimi, ciemnymi w�osami, k�pa�a dziecko w najcudowniejszym z k�pielowych urz�dze� - wielkiej, wolno stoj�cej wannie na n�kach. Dziewczynka w�a�nie my�a g�ow� i w�osy przylega�y do jej sk�ry jak u manekina. Niby kot poluj�cy na ryby wpatrywa�a si� czujnie w pokryt� pian� wod�. - Poka� buzi�, Sally. Buzi�. Sally pos�usznie w�o�y�a palec do buzi. - A teraz nosek. Po�o�y�a palec na nosie. - Doskonale, Sally. A gdzie masz uszko? Uszko, Sally. Po chwili namys�u dziewczynka dotkn�a ucha. - A br�dka? Zm�czona zabaw� Sally pomy�la�a, co podoba jej si� najbardziej, po�o�y�a palec na nosie i spojrza�a wyzywaj�co na matk�. Kobieta roze�mia�a si�, rozbawiona tym odruchem buntu. - M�j g�uptasek. Sp�uka�a w�osy dziecka. Sally zamkn�a oczy i zaburcza�a weso�o. - Wychodzimy z wanny, Sally. Dziewczynka wsta�a, a matka wyci�gn�a korek. Sally macha�a r�czk� mydlanym b�belkom, wiruj�cym nad otworem sp�ywu. - Pa pa! Pa pa! Matka wyj�a j� z wanny i owin�a w wielki r�cznik, w kt�rym dziecko znikn�o zupe�nie. Dotyk szorstkiego materia�u i ciep�y, truskawkowy zapach matki ogarn�� Stanleya jak stan �aski. Zbli�y� si�. Kobieta wyciera�a w�osy dziecka, a� stercza�y we wszystkie strony. Nagle opu�ci�o j� uczucie szcz�cia; poczu�a si� schwytana w pu�apk�, skazana na po�wi�cenie ca�ego �ycia temu egoistycznemu, kapry�nemu stworzeniu. Bez chwili czasu, by cho�by pomy�le� o pracy nad poematem, jaki pisa�a, od kiedy porzuci�a szko��, by wyj�� za m��. Jej �ycie by�o teraz zdeterminowane, p�ki nie zestarzeje si� i nie zostanie sama. Mocno tar�a r�cznikiem, a Sally, przygnieciona i manipulowana si�ami, kt�rych nie umia�a zrozumie�, wybuchn�a p�aczem. - Cicho, Sally. Uspok�j si�, do diab�a! Stanley przypomnia� sobie peron. Co w�a�ciwie tu robi�? Mia� przecie� z�apa� poci�g i wr�ci� do domu. W jaki spos�b zab��ka� si� a� tutaj? Zawr�ci� i po�pieszy� na stacj�. Szli obok siebie ulic�; Harmon d�ugim, miarowym krokiem, Dexter przebieraj�c nogami i ko�ysz�c si� na boki, do czego zmusza�a go grubo�� w�asnych ud. Harmon w�o�y� d�ugi, ciep�y p�aszcz i karaku�ow� czapk�, ale ch��d i tak k�sa� a� do ko�ci. Nosi� szalik, by chroni� szczeg�lnie czu�e gard�o. Pami�ta� jeszcze czasy, nie takie dawne przecie�, kiedy lubi� zim�. Czu� wtedy, �e naprawd� �yje. Razem z Margaret wyje�d�ali na weekendy do Wisconsin, biegali na nartach i ustawiali groteskowe �nie�ne ba�wany. Ale teraz Dexter mia� na sobie czerwon� wiatr�wk�, w kt�rej wygl�da� jak pomidor, i czapeczk� Minnesota Vikings z przymocowanymi rogami. Id�c �onglowa� ma�ymi woreczkami, kt�re jak fontanny wyskakiwa�y mu z d�oni. Potrafi� takie rzeczy; na przyk�ad m�g� przek�ada� mi�dzy grzbietami palc�w srebrnego dolara albo robi� papierowe zwierz�tka origami. Wszystko to irytowa�o Harmona, poniewa� on sam nigdy si� tego nie nauczy�. Wyobrazi� sobie, jak wygl�daj� razem i parskn��, ubawiony w�asnym zak�opotaniem. - Ojciec Tommey nie wygl�da� najlepiej - o�wiadczy� Dexter. - Chyba wyci�gn�li�my go z ��ka. - Pos�uchaj, Dexter, jest wp� do czwartej rano. Nie wszyscy siedz� do �witu czytaj�c ksi�gi Kaba�y. - Chyba nie. W ka�dym razie poprawi� mu si� nastr�j, kiedy pogadali�my chwil� o horoskopie, kt�ry dla niego odczytuj�. Jest tam par� naprawd� ciekawych rzeczy. - Wy�wi�cony katolicki ksi�dz kaza� sobie postawi� horoskop? - Pewnie. Dlaczego nie? - zdziwi� si� Dexter. Rzeczywi�cie, dlaczego nie? Harmon mocniej �cisn�� swoj� staro�ytn� czarn� torb�. Ojciec Tommey pob�ogos�awi� trzymane w niej narz�dzia i spryska� je wod� �wi�con� z ko�cio�a Marii Panny. Harmon, z typow� dla zatwardzia�ych ateist�w precyzyjn� i rygorystyczn� teori� teologii, w�tpi� w skuteczno�� b�ogos�awie�stwa kap�ana tak g��boko pogr��onego w zabobonach, �e stawia� sobie horoskop. W dodatku odda� swe us�ugi w celu tak wyra�nie demonicznym. Musia� jednak przyzna�, �e dzia�ania zawsze by�y skuteczne. Gdy podawa� zaspanemu, niezupe�nie przytomnemu ksi�dzu zwierciad�o, r�d�k�, srebrne gwo�dzie, kadzielnic�, cyrkiel i pozosta�e narz�dzia swojego nowego fachu, by�y tylko kawa�kami martwego metalu. A kiedy odbiera� je po�wi�cone, wibrowa�y skondensowan� energi�. Dotyk tych na wp� �ywych przedmiot�w by� mu wstr�tny, cho� nie m�g� si� bez nich obej��. Fakt, �e dzia�a�y, budzi� niepok�j. Mo�liwie szybko pakowa� je w sk�r� owieczki pokryt� �aci�skimi modlitwami i babilo�skimi symbolami, po czym w odpowiednim porz�dku wk�ada� do torby. Kiedy� nosi� w niej stetoskop, m�oteczek do badania odruch�w, termometr, strzykawki, laryngoskop i inne instrumenty. Nie u�ywa� ich od lat, ale z prawdziwym b�lem usun�� z torby, by wykorzysta� j� do nowej funkcji. - Wie pan, profesorze, czyta�em przedwczoraj bardzo ciekaw� ksi��k� o bogach staro�ytnej Atlantydy... - Daj spok�j, Dexter - mrukn�� z irytacj� Harmon. - Przecie� nie wierzysz naprawd� w te wszystkie bzdury. Dexter ods�oni� w u�miechu ��te z�by. - Dlaczego nie? Pan, na przyk�ad, wierzy w duchy. Argument by� trudny do odparcia. - Wierz� tylko dlatego, �e jestem zmuszony, nie dlatego, �e mi si� to podoba. To w�a�nie nas r�ni. Zreszt�, to chyba okropne, �eby komu� podoba� si� pomys� istnienia duch�w. - Rany, pami�tam, jak pan z tym walczy� - Dexter zachichota�. - Siedzia� pan u mnie z godzin� i gada� o g�upotach. I nagle pan umilk�. Zapyta�em, co si� sta�o. Duch, m�wi pan na to. Musz� si� pozby� ducha. Potrzebowa� pan trzech fili�anek, �eby to z siebie wydusi�. A przecie� nie lubi pan rumianku, prawda? - Przyda� si�. - Na pewno. Pami�ta pan tego pierwszego? Ja nigdy nie zapomn�. Sami nie wiedzieli�my, co robimy, jak para dzieciak�w bawi�cych si� dynamitem. Wie pan, udawa�em wtedy, �e znam si� na tym lepiej, ni� si� zna�em. - My�la�em, �e sobie z nim poradz�, ale prawie mnie wch�on�� i musia�e� ratowa� m�j ty�ek. Masz niez�y talent. Najwi�kszy, o jakim s�ysza�em. Powiniene� by� dumny. - Jestem dok�adnie taki dumny, jak gdybym odkry� w sobie wrodzony geniusz do okradania kurnik�w. Roze�mia� si� odchylaj�c g�ow� do ty�u. Mia� sporo plomb w tylnych z�bach. - Zabawne, s�owo daj�. Ale powa�nie, te historie z Kaba�� s� naprawd� interesuj�ce... Harmon bez protestu s�ucha� g�o�nego, przesadnie dok�adnego wyk�adu o �redniowiecznym �ydowskim mistycyzmie. Do chwili, gdy - zbyt szybko - stan�li przy stacji kolejki. Dexter wygi�� szyj� i spojrza� w g�r� mi�dzy ciemne wsporniki peron�w. Nagle spowa�nia�. - Czuj� go tam. Waga ci�ka. Mocny. Nie wykorzysta� �ycia, kiedy mia� szans�. Tacy s� zawsze najgorsi. Zbyt wiele t�umionych pragnie�. Powodzenia. Aha... chwileczk�. Zamykaj� wej�cia, kiedy poci�gi przestaj� kursowa�, a my nie mamy upowa�nienia... Wyj�� z kieszeni ma�e, czarne zawini�tko. Rozwin�� je, ods�aniaj�c l�ni�cy komplet wytrych�w. - Otwiera�em zamki w szkole - wyja�ni�. - Tak, dla zabawy. Nigdy nic nie ukrad�em. Najciekawsze by�o odgadywanie konstrukcji mechanizmu. Ale szko�y nie maj� dobrych zamk�w. Uczniowie zwykle wy�amuj� okna. Podszed� do ci�kich wr�t z metalowej siatki, zamykaj�cych wej�cie na schody. Otworzy� je tak szybko, jak zrobi�by to kto� z kluczem. - Transport miejski te� ma s�abe - westchn�� z rozczarowaniem. - Sam nie wiem, po co w og�le zamykaj�. No dobrze. Ju� czas. Powodzenia. Umilk� i z powag� u�cisn�� Harmonowi d�o�. Zawsze to robi�. Nie maj�c nic wi�cej do powiedzenia, Harmon odwr�ci� si� i ruszy� schodami na peron. Rzeczywi�cie, tacy zawsze byli najgorsi. Ludzie, kt�rzy chc� �y� wiecznie, to ci, kt�rzy nie potrafi� znale�� sobie zaj�cia w deszczowe, niedzielne popo�udnie, powiedzia� kiedy� Kaltenbrunner, szef Radiologii w szpitalu Mt Tabor. Dr K. nigdy si� nie nudzi� i nigdy nie nudzi� nikogo. Kocha� siedemnastowieczn� poezj� angielsk� i zmar� na anewryzm trzy miesi�ce przed pierwszym spotkaniem Harmona z duchem. Umar� i pozosta� martwy. Harmon wierzy�, �e Kaltenbrunner potrafi�by mu pom�c. Thomas Browne i John Donne wiedzieli o duchach wi�cej ni� Harmon mia� szanse si� nauczy�. To dziwne; przecie� w siedemnastym wieku nie by�o tylu duch�w, �eby warto by�o si� nimi zajmowa�. Niekt�rzy lekarze unikali jako� ostrych dy�ur�w. Nocami pracowali g��wnie m�odzi, kt�rych trzeba by�o uczy� na dotyk, jak� kombinacj� krucho�ci i elastyczno�ci jest ludzkie cia�o. W swoim czasie Harmon widzia� siedemdziesi�cioletni� staruszk�, kt�r� nieznany szaleniec wepchn�� pod p�dz�cy poci�g podmiejskiej kolejki. Prze�y�a i tylko lekkie utykanie �wiadczy�o o wypadku. Widzia� te� obro�c� dru�yny z Uniwersytetu DePaul, kt�ry zmar� w drodze do szpitala - przyczyn� by�o p�kni�cie czaszki, wywo�ane upadkiem pod prysznicem w szatni. Wspinaj�c si� po rozklekotanych, metalowych stopniach, Harmon wspomina� pierwszego ducha. Zapami�ta� go na zawsze. Ilekro� widzia� florenck� kopu��, przypomina� sobie, jak po raz pierwszy widzieli j� z Margaret z okna pensjonatu. Nie potrafi� przeczyta� pewnych s��w, by nie wspomina� klasy, w kt�rej je pozna�. Wiedzia� nawet, jaka by�a wtedy pogoda. To znaczy, �e pewne rzeczy nigdy nie gin�, �e zawsze we Florencji b�dzie przy nim Margaret. A tak�e, �e nigdy nie zdo�a spotka� ducha, nie pami�taj�c grozy, jak� wzbudzi� tamten pierwszy. By� na nocnej zmianie, kiedy bardzo p�no wnie�li pokrwawione nosze. Od godziny panowa� spok�j, zgodnie z dziwnym nieregularnym rytmem izby przyj�� na ostrym dy�urze, zwykle zat�oczonej, ale czasem prawie pustej. Tym razem ci�ar�wka najecha�a na jakiego� pieszego, gdy przechodzi� przez ulic�. Sporo krwotok�w, g��wnie wewn�trznych, oraz rozerwane p�uco wype�nione krwi� - krwiak op�ucnej. Ranny oddycha� g�o�no, wolnym, przeci�g�ym bulgotem, niby s�omka wysysaj�ca resztk� Coke, gdy szklanka jest niemal pr�na. Harmon zdo�a� zahamowa� krwawienie, ale tymczasem m�czyzna wpad� w szok. Potem nast�pi�o migotanie kom�r. Harmon przy�o�y� elektrody i zdefibrylowa� serce. Kiedy przesta�o pracowa�, pod��czy� pacjenta do uk�adu reanimacyjnego. P�niejsza autopsja wykaza�a znaczne uszkodzenia rdzenia kr�gowego i ca�kowit� blokad� nerek. Wszystkie �rodki, jakie stosowa�, okaza�y si� od pocz�tku bezu�yteczne, zdo�a� jednak utrzyma� pacjenta przy �yciu przez dodatkow� godzin�, zanim na OIOM-ie wszystko przesta�o dzia�a� r�wnocze�nie. Dzie� p�niej zjawi�a si� piel�gniarka i przedstawi�a mu problem. Rosemary by�a ruda, mi�a i przypomina�a mu Margaret z czas�w m�odo�ci. Pewnie dlatego lubi� j� bardziej, ni� powinien, zw�aszcza od czasu choroby �ony. Lecz piel�gniarka nie przysz�a flirtowa�. By�a przera�ona. Wci�� s�yszy, wyja�ni�a, jak kto� pije przez s�omk� w k�cie sali operacyjnej; a nikogo tam nie ma. Ba�a si�, �e traci rozum, co ka�demu mo�e si� trafi� po tylu ranach postrza�owych, samob�jstwach i przedawkowaniach narkotyk�w. Harmon wyja�ni� jej tonem, kt�ry uwa�a� za ojcowski, �e to pewnie powietrze w rurach ogrzewania. Nazwa� zjawisko "zatorem". To medyczne okre�lenie zachwyci�o j� i po�artowali troch�. Pami�ta�, �e zadowolony z rozmowy, szuka� i nas�uchiwa� w sali operacyjnej. Nic nie us�ysza�. By�o p�no, wi�c w ko�cu po�o�y� si� na noszach i zasn��, jak to si� zdarza lekarzom, kiedy nie ma nic do roboty. Nigdy przedtem tego nie robi�, a czemu zdecydowa� si� w�a�nie wtedy, naprawd� nie m�g� sobie przypomnie�, cho� wszystkie inne szczeg�y, od pieg�w na nosie Rosemary po wykaz nocnych dy�ur�w, rysowa�y si� ostro w pami�ci. Jak zwykle dawne zdarzenia, w przeciwie�stwie do tych wczorajszych. Kiedy si� obudzi�, us�ysza�. Powolny, przeci�g�y bulgot. Nas�uchiwa� z zamkni�tymi oczami, a serce bi�o mu mocno. Nagle d�wi�k ucich�. - Panie, nie widzia� pan mojego samochodu? - odezwa� si� czyj� g�os. - Cutlass, niebieski, chocia� jest tak ciemno, �e trudno rozpozna� kolor. Wiem, �e zaparkowa�em gdzie� tutaj, ale jako� nie mog� go znale��. Harmon powoli otworzy� oczy. Przed nim sta� t�gi m�czyzna w garniturze, z neseserem w r�ku. Nie by� zakrwawiony i nie mia� trupio bladej twarzy, ale Harmon pozna� go od razu. Ten cz�owiek zmar� wczorajszej nocy. - Wie pan, musz� wraca� do domu, do Berwyn. �ona ju� pewnie szaleje z niepokoju. Spodziewa�a si� mnie par� godzin temu. Nie widzia� pan tego cholernego wozu? Niebieski Cutlass. Nie najlepszy, B�g mi �wiadkiem, potrzebuje remontu, ale musz� jako� dojecha� do domu. Harmon pozna� jego �on�, gdy przyjecha�a zidentyfikowa� cia�o. Istotnie, spodziewa�a si� m�a kilka godzin wcze�niej. - Rany, nie wiem, co mog�em z nim zrobi�. Harmon by� cz�owiekiem logicznym i praktycznym. Do tej chwili nie zdawa� sobie sprawy, �e te dwie cechy mog� si� wyklucza�. To, co widzia� przed sob�, by�o bez w�tpienia duchem i jako cz�owiek praktyczny musia� to przyzna�. Jako cz�owiek logiczny wiedzia�, �e duchy nie istniej�, co wi�cej, nie mog� istnie�. U�wiadomi� sobie ten elegancki paradoks dopiero p�niej, poniewa� kiedy martwy powiedzia� znowu "Mo�e m�g�by mi pan pom�c odszuka� m�j samoch�d? Musz� jecha� do domu". Poderwa� si� z noszy, wal�c nimi o �cian�, wypad� na korytarz i zatrzyma� dopiero wtedy, gdy wpad� na biurko w swoim ma�ym gabinecie na pi�tym pi�trze. Trz�s� si� ca�y i z trudem powstrzymywa� krzyk. Wiatr hula� na pustym peronie kolejki. Harmon szed� wolno po sp�kanym betonie, a� znalaz� miejsce, gdzie wszystko si� odby�o. Policja sp�uka�a krew i wytar�a kredowy kontur sylwetki, niezwyk�y symbol duszy, kt�ra odesz�a, wykorzystywany przez policyjnych fotograf�w do rejestracji po�o�enia zw�ok. Poranni pasa�erowie nie prze�yj� niemi�ego zaskoczenia na widok ch�odnej, oficjalnej ewidencji czyjej� gwa�townej �mierci. Harmon nie potrzebowa� �adnych znak�w. Czu�. Jak kto� w sali autopsji wie, �e drzwi do ch�odni s� otwarte, gdy� wyczuwa s�cz�ce si� nad pod�og� zimne, pachn�ce formaldehydem i rozk�adem powietrze. Nie mia� poj�cia, sk�d bierze si� ten szczeg�lny zmys�, zdolno��, czy jak to nazwa�. Na w�asny u�ytek por�wnywa� ten przypadek do sytuacji kogo� obdarzonego idealnym s�uchem i g�osem, kto mimo to nie cierpi muzyki. Kogo�, kto po jednym wys�uchaniu utworu m�g�by perfekcyjnie zagra� "Wariacje Goldberga" Bacha, a kto nienawidzi ka�dej jego nuty. Nieprzyjemny dar. W�a�ciwie przekle�stwo. Po�o�y� czarn� torb� na p�ycie peronu i zacz�� wyjmowa� narz�dzia. Z pocz�tku Harmon stara� si� delikatnie i ostro�nie wysondowa�, co my�l� o duchach koledzy. Zbyt wiele przeczyta� ksi��ek, w kt�rych rozs�dni na poz�r ludzie, skonfrontowani ze zjawiskami niewyja�nionymi, tracili ca�� towarzysk� og�ad�, be�kotali bez sensu i wysuwali g�upie oskar�enia, budz�c l�k i zak�opotanie w�r�d przyjaci�. Dlatego pyta� o duchy jak o kwesti� czysto teoretyczn�. Ku jego zdumieniu, znajomi albo spokojnie odpowiadali, �e nie wierz�, albo - wi�kszo�� - przytaczali jedn� lub wi�cej historyjek: o duchu dziecka, zrzucaj�cym pi�k� ze schod�w, albo o autostopowiczce w bia�ej sukience, zjawiaj�cej si� tylko samotnym kierowcom i znikaj�cej z samochodu. Inni m�wili o �wiecach gasn�cych w pokojach bez �ladu przeci�gu, o snach, w kt�rych wyst�powali zmarli krewni, czy o innych, rozmaitych i nieistotnych mistycznych do�wiadczeniach. Nikt nie chcia� przyzna�, �e widzia� cokolwiek podobnego do prawdziwego, w oczywisty spos�b umar�ego cz�owieka, kt�ry chodzi, m�wi i szuka niebieskiego Cutlassa. Cz�owieka, kt�ry nie ust�powa� i tydzie� po tygodniu usi�owa� sk�oni� Harmona do pomocy. Wreszcie Harmon zrezygnowa� z dy�ur�w. Rosemary chyba przypuszcza�a, �e to z powod�w osobistych, bo zaprosi�a go do domu na kolacj�. Potem rzadko ze sob� rozmawiali. Opowiedzia� o wszystkim Margaret - tyle, ile m�g�. Dzi�ki temu mia�a o czym my�le�, gdy tak le�a�a w ��ku, dysza�a ci�ko i czeka�a na koniec. Zastanawia�a si�, naturalnie, czy napi�cie zwi�zane z jej chorob� nie sprawi�o, �e m�� utraci� resztki rozs�dku, jak to okre�li�a. Ale powiedzia�a mu o tym, poniewa� oboje wiedzieli, �e Harmon ma umys� stabilny jak ska�a. Interesowa� j� jednak fakt, �e gdy inni ludzie mogli s�ysze� duchy, Harmon je widzia� i m�g� rozmawia� z nimi. Podobnie jak Dexter, u�y�a s�owa "dar". W dobrym, klasycznym stylu starego uczonego, Harmon zag��bi� si� w badaniach na ca�e dnie gin�c mi�dzy zakurzonymi, zapomnianymi p�kami dzia�u magii i folkloru biblioteki Uniwersytetu P�nocno-Zachodniego w Chicago i w bibliotece akademickiej Uniwersytetu Illinois. Jeden z przyjaci� wprowadzi� go nawet do dzia�u kolekcji prywatnych w Muzeum Historii Naturalnej Fielda. Zapozna� si� z lemurami, rzymskimi duszami zmar�ych, z nawiedzaj�cymi opuszczone pawilony sardonicznymi duchami chi�skimi, z horrorem w Amityville. To wszystko by�o... literatur�. Opowie�ciami. Historiami do powtarzania w �rodku nocy. Ani jedna z nich nie mia�a tego brzmienia prawdy. Harmon ju� wtedy dobrze wiedzia�, jak zachowuj� si� duchy. Wszyscy starali si� by� dla niego mili z powodu Margaret i tego, co w rezultacie zrobi�, cho� tak naprawd� nikt nie zna� rzeczywistych powod�w. Mia� ju� do��, w domu i w szpitalu. Zaczyna� m�wi� rzeczy, kt�re budzi�y niepok�j. Nikt nie s�dzi�, �e oszala�; po prostu "by� przem�czony" - to wszechobecna choroba wsp�czesno�ci t�umacz�ca niemal wszystko. Kto� w Muzeum Fielda wspomnia� - tonem og�lnie szanowanego cz�owieka, kt�ry sprzedaje komu� szczeg�lnie obrzydliw� pornografi�, �e Dexter Warhoff z ksi�garni "Sfinks i Oko Prawdy" mo�e dysponowa� materia�em, kt�rego nie ma w muzeum. Podobno trzyma� tam niezwyk�y, przedziwny papirusowy zw�j z egipsk� "Ksi�g� Umar�ych", a tak�e kilka kodeks�w Maj�w, nie umieszczonych w "Popul Vuh" ani "Kodeksie Drezde�skim". Nikt nie wiedzia� na pewno. Harmon doszed� do wniosku, �e u�ywanie normalnego zdrowego rozs�dku jest w tych nowych okoliczno�ciach por�wnywalne z u�yciem brzytwy Ockhama do golenia przed krzywym lustrem z lunaparku. Zdrowy rozs�dek by� na og� bardzo przydatnym narz�dziem, jednak w niezwyk�ych okoliczno�ciach stawa� si� niebezpieczny. Dlatego poszed� do sklepu Dextera, pi� jego gorzki rumianek i rozmawia�. Dexter z wystudiownym namys�em drapa� si� w g�ow�, by wreszcie zaprowadzi� go�cia po schodach do swojego mieszkania. Przez dawno nie sprz�tan� kuchni�, pe�n� brudnych naczy�, przeszli do pomieszczenia ze stosami prasowych wycink�w, pracowicie znaczonych r�nymi kolorami, w pi�ciu r�nych j�zykach. By�y te� stronice tekst�w przet�umaczonych z dalszych czterdziestu. - Biedaczysko z pana - stwierdzi� ze smutkiem. - To straszny spos�b przekonania si� o tym, co ukryte. Widz� wyra�nie, �e ci�ko pan to prze�ywa. Ale musz� przyzna�, �e ta pa�ska teoria z reanimacj� to rozs�dne wyja�nienie. Prosz� spojrze�. Pokaza� Harmonowi francuski przek�ad kopii rosyjskiego wydawnictwa podziemnego, z Krymu. Opisywano tam duchy nawiedzaj�ce o�rodek medyczny ekskluzywnego sanatorium w Ja�cie. Ton artyku�u by� nieco metaforyczny, ale Harmon po raz pierwszy czyta� o faktach, potwierdzaj�cych jego w�asne do�wiadczenia. Dexter pokaza� mu tak�e tekst z biuletynu bombajskiego szpitala, fragmenty nie opublikowanych wspomnie� du�skiego lekarza i z "Lancetu" studium nocnych strach�w u pacjent�w ze starcz� demencj� w domu opieki w Yorkshire. Sprawozdania by�y podobne. - Prawie nic do 1930 roku, potem bardzo niewiele do 1960, i ca�kiem sporo przypadk�w w latach siedemdziesi�tych i osiemdziesi�tych. - Reanimacja - stwierdzi� Harmon, gdy sko�czy� czyta�. - Powodem jest technika sztucznego podtrzymywania proces�w �yciowych. - Nie wyci�gajmy pochopnych wniosk�w, profesorze... Harmon widzia� jednak, �e Dexter si� z nim zgadza i z jakich� powod�w odczuwa� zadowolenie. - Kiedy trzyma si� cia�o przy �yciu, cho�by nied�ugo, podczas gdy powinno umrze� i gni� spokojnie, dusza, normalnie odp�ywaj�ca gdzie�... do nieba, piek�a, w zapomnienie, na Pola Elizejskie, niewa�ne... zmuszona jest zosta� w tym �wiecie, zwi�zana z oddychaj�cym wci�� cia�em. A kiedy pozostaje, zaczyna zn�w kocha� �ycie. Harmon zauwa�y� teraz, �e powtarza sw�j w�asny wyk�ad do siebie, na peronie. Wszystko wyda�o mu si� wtedy oczywiste, cho� nie by�o dowodem, jakiego wymaga "nauka". Wystarcza�o jednak dla lekarza wyznaj�cego inn� skal� warto�ci. Lekarze interesuj� si� jedynie tym, co dzia�a i nie dbaj� o przyczyny. Co prawda, �aden z jego koleg�w tego nie poj��. Musia� zreszt� przyzna�, �e w ko�cu sta� si� troch� przewra�liwiony. Czu� si� jak kto�, kto w osiemnastym wieku zwalcza puszczanie krwi. Zawsze wiedzia�, �e lekarze s� w wi�kszo�ci jedynie sprawnymi technicznie durniami, wi�c szybko zaprzesta� pr�b przekonywania ich. Zd��y� jednak zyska� okre�lon� reputacj�. U�ywaj�c mosi�nego cyrkla wykre�li� kred� ko�o na szorstkim betonie. Potem za pomoc� no�a o tr�jk�tnym ostrzu zeskroba� odrobin� materia�u z wn�trza kr�gu. Cho�by policja bardzo dok�adnie zmy�a wszystkie �lady, zawsze pozostawa�o troch� materii organicznej nale��cej do zmar�ego, zwykle b�ony czerwonych kom�rek krwi. Nad ma�ym palnikiem spirytusowym, kt�ry gas� co chwil�, roztopi� wosk i zmiesza� ze zdrapan� krwi�. Zala� t� mikstur� lniany knot, wsuni�ty w form� z kutego na zimno br�zu. Czekaj�c, a� �wieca stwardnieje, u�o�y� zwierciad�o, srebrne gwo�dzie i mosi�ny m�otek tak, by w odpowiedniej chwili by�y pod r�k�. Dziwne, ale stosowane przez nich metody mia�y swe korzenie w dawnych wiekach, gdy duchy by�y wyj�tkowo rzadkimi efektami przypadkowych �pi�czek czy przedawkowania pewnych toksyn. Ludzie mieli wtedy wi�cej czasu na takie zmartwienia, a wypracowane w dawnych wiekach techniki by�y zadziwiaj�co skuteczne. Zreszt�, Harmon i Dexter dopracowali je. Ustawi� �wiec� w �rodku kr�gu, zapali� i wykrzykn�� imi� Stanleya Patersona. Poci�gu wci�� nie by�o. Co si� sta�o? Mo�e odwo�ali? Dlaczego na stacji nie wisia�o �adne zawiadomienie? Stanley sta� na peronie i trz�s� si� z zimna. Nie wiedzia�, dlaczego st�d odszed� i dlaczego wr�ci�. Gdzie ten cholerny poci�g? Pod nogami widzia� wykre�lone kred� ko�o i wypalon� do po�owy �wiec�, ale nie my�la� o nich. Czy�by tak si� zaduma� o muzyce i macierzy�stwie, �e przegapi� poci�g? A mo�e sp�ni� si� na ostatni kurs? Rozleg� si� grzmot, na torach b�ysn�y �wiat�a. O�lepia�y, gdy� Stanley d�ugo przebywa� w ciemno�ci. Zamkn�� oczy i ruszy� do przodu. Mia� wra�enie, �e ju� ca�� wieczno�� czeka na peronie. - Zimna noc. Prawda, Stanley? - odezwa� si� jaki� g�os tu� obok. - Co? - Stanley rozejrza� si� nerwowo po o�wietlonym jasno wagonie. By� pusty. Potem dostrzeg� siedz�cego obok m�czyzn� o smutnych, piwnych oczach. Mia� na g�owie futrzan� czapk�. - O czym pan m�wi? I sk�d pan wie, jak mam na imi�? Nie czekaj�c na odpowied�, odwr�ci� g�ow� i przycisn�� nos do szyby. Za oknem, na peronie, le�a� na wznak jaki� cz�owiek w d�ugim, ciemnym p�aszczu. Wielka ka�u�a krwi, ca�kiem czarnej w ostrych �wiat�ach stacji, zbiera�a si� wok� cia�a. Wygl�da�a jak otw�r przepa�ci. - Pos�uchaj, Stanley - powt�rzy� cierpliwie m�czyzna. - Chc�, �eby� sobie u�wiadomi� pewne fakty. Nie jest to absolutnie konieczne, ale w ten spos�b czuj� si� mniej... okrutny. Poci�g zahamowa� na nast�pnej stacji. Na peronie le�a� martwy m�czyzna w czarnym p�aszczu. Trzej ludzie w bia�ych kitlach podbiegli z noszami. Poci�g ruszy�. - Nie obchodzi mnie, co pan czuje - stwierdzi� Stanley. - Chyba na to zas�uguj� - parskn�� obcy. - Ale musisz zrozumie�, �e umarli nie mog� istnie� w�r�d �ywych. Po prostu nie mog�. Kiedy� mieli�my takiego zmar�ego na operacyjnej. Nie chcia� odej��. Usi�owa� we wszystkim uczestniczy�. Przyj�cie urodzinowe na oddziale zrobi�o si� ponure i smutne, poniewa� pr�bowa� wzi�� w nim udzia�. A pacjent, kt�ry obchodzi� te urodziny, os�ab� i zmar� w ci�gu tygodnia. Chcia� do��czy� do pary piel�gniarek, zwi�zanych zawodow� przyja�ni�, budowan� przez lata wsp�lnych nocnych dy�ur�w i przez wsp�lne rodzinne nieszcz�cia. Zacz�y si� k��ci�, bardzo powa�nie. Wreszcie przesta�y ze sob� rozmawia�. Ogrodnik, kt�rego mi�o�� do ro�lin pr�bowa� dzieli�, znienawidzi� hodowane w swoim ogrodzie r�e. Na wiosn� by�y chore i zakwit�y p�no. Zawsze lubi�em r�e. �ycie w pobli�u ducha jest piek�em, Stanley. Mo�esz mi wierzy�. Wiem, o czym m�wi�. Zauwa�y�, �e r�e wymieni� na ko�cu, jakby by�y wa�niejsze od ludzi. Tak wiele pozosta�o w nim cech lekarza... Stanley obserwowa�, jak ludzie w bia�ych kitlach k�ad� m�czyzn� w ciemnym p�aszczu na nosze i wybiegaj� z peronu. Jeden z nich trzyma� nad g�ow� butl� kropl�wki. Poci�g ruszy�. - Ja... pan nie rozumie, niczego pan nie rozumie - Stanley za�ka� g�o�no. Jak mia� t�umaczy�? Kiedy by� dzieckiem, chcia� gra� na jakim� instrumencie jak siostra na pianinie albo cho�by Frank, s�siad, graj�cy na tr�bce w szkolnej orkiestrze. Pr�bowa� fortepianu, saksofonu, wiolonczeli. Przy �adnym nie wytrwa� d�u�ej ni� dwa lata i mimo zach�t matki nie chcia� �wiczy�. Kiedy dor�s�, spr�bowa� gitary i raz jeszcze poni�s� pora�k�. A jednak dzisiejszej nocy czu�, jak to jest, kiedy gra si� Schumanna na fortepianie i oboju, jak muzyka wyrasta ze skrzy�owania duszy z instrumentem. Zrozumia�, co znaczy �y�. - Teraz ju� wiem, co robi�, widzi pan... Rozumiem, gdzie pope�ni�em b��dy, jak marnowa�em wszystko. Ju� wiem! - Przynajmniej teraz - m�czyzna ze smutkiem potrz�sn�� g�ow� i podsun�� przed twarz Stanleya p�askie lusterko z polerowanego br�zu. Stanley spojrza�, ale w zwierciadle by�a tylko k��bi�ca si� ciemno��, otw�r prowadz�cy w nico��. Os�ab� nagle. - Prosz� si� po�o�y�, panie Paterson - powiedzia� cicho Harmon. - Nie wygl�da pan dobrze. Powinien pan troch� wypocz��. W jaki� spos�b znowu sta� na tym samym, przekl�tym peronie, jak gdyby poci�g nigdzie nie dojecha�. Nienaturalna pustka w lustrze istotnie spowodowa�a lekki zawr�t g�owy, wi�c Stanley po�o�y� si� bez oporu. Nawierzchnia peronu by�a teraz twarda i zimna. Nic ju� nie mia�o sensu. Patrzy�, jak w g�rze wiruj� gwiazdy. A mo�e to �wiat�a w oknach wie�owc�w? - Nie mo�esz mnie tu zostawi� - o�wiadczy�. - Nie teraz, kiedy wreszcie wszystko zrozumia�em. - Zamknij si� - burkn�� gniewnie Harmon. - Za p�no. Wbi� w prawy nadgarstek Stanleya d�ugi, srebrny gw�d�. Ch��d przeszy� cia�o, ale Stanley nie czu� b�lu. - Jeste� martwy. Harmon wcisn�� nast�pny gw�d� w stop� Stanleya i wbi� go mocno niewielkim m�oteczkiem. - Ten pierwszy, z operacyjnej. Niewiele brakowa�o, �eby nas pozabija�, taki by� silny. Ale unieruchomili�my go, kiedy tylko poj�li�my, jak to robi�. Gdybym tam wr�ci�, s�ysza�bym, jak gada do siebie, jak gdyby przebudzi� si� w�a�nie z drzemki i wci�� by� troch� senny. S�ysz� was wsz�dzie tam, gdzie was uwi�zi�em, na rogach ulic, w przej�ciach, w alejkach. W ��kach. Harmon p�aka�. �zy sp�ywa�y mu po policzkach, jakby to jego w�a�nie powinien �a�owa� Stanley Paterson. Stanley Paterson, kt�remu na ca�� wieczno�� pozosta�a jedynie �wiadomo��, �e jest martwy, nie �ywy. - Nie martw si�, Stanley. �ycie jest obrzydliwe. - Nie! - wrzasn�� Stanley. - Chc� �y�! Wyci�gn�� woln� r�k� i chwyci� Harmona za gard�o. Harmonowi wyda�o si�, �e zosta� pogrzebany �ywcem, i to w nieczystej ziemi. Pogrzebano go w ohydnej, przegni�ej ziemi starego cmentarza, pe�nej ludzkich z�b�w i wij�cych si� robak�w. T�usta i wilgotna, oblepia�a mu twarz. Od�r by� nie do zniesienia. Ciemno�� zaleg�a wok�. Prawie si� podda�. Ciemno�� odp�yn�a i zn�w zjawi� si� peron. Dexter pochyla� si� nad nim, wysuwaj�c spomi�dzy warg czubek j�zyka. Trzyma� zwierciad�o przed twarz� Stanleya i zmusza� ducha do zwolnienia uchwytu. Czerwona kurtka trzepota�a w podmuchach mocnego, z�o�liwego wiatru. - Szybciej, profesorze - wysapa�. - M�wi�em, �e jest silny. Harmon wbi� czwarty gw�d� w prawy nadgarstek. - Chc� �y�! - powt�rzy� Stanley ju� ciszej. Harmon milcza�. Dexter poda� mu pi�ty gw�d�. Wbi� go w pier� Stanleya. - Ju�. Teraz b�dziesz spokojny. Przysiad� na pi�tach i oddycha� z trudem. Ca�kiem jak lekarz, pomy�la�. Eliminowa� objawy, ale nie potrafi� wyleczy� choroby. Duchy nie b�d� ju� niepokoi� �yj�cych, ale a� do Dnia S�du pozostan� w miejscach, gdzie je przybi�. I w �aden spos�b nie m�g� im pom�c. Siedzia� bardzo d�ugo, nim wreszcie poczu� na ramieniu d�o� Dextera. Spojrza� na jego brzydk�, �yczliw� twarz; potem na pi�� srebrnych punkcik�w b�yszcz�cych w �wietle latarni. - Ten by� trudny, profesorze. - Wszystkie s� trudne. - Zawsze gorzej, kiedy taki przed �mierci� nigdy nie �y� naprawd�. Chce wszystko odrobi�. Dexter spakowa� narz�dzia. Potem rozmasowa� Harmonowi kark, bior�c na siebie dotyk �mierci... Dexter, ze swoj� naiwn� wiar� w cokolwiek, we wszystko, wygl�daj�cy absurdalnie w rogatej czapeczce Minnesota Vikings. Bez niego Harmon nie przetrzyma�by nawet jednego dnia. Pomy�la� o domu. Margaret tam b�dzie, jak zawsze, po swojej stronie ��ka, gdzie ca�kiem p�asko le�y nieporuszona ko�dra. Nie zd��y� na czas, gdy nast�pi� ostatni, �miertelny atak serca. Czeka� w�tpi�c we w�asne wnioski; pozwoli�, �eby trzy dni trzymali j� na kardiologii pod��czon� do aparatury reanimacyjnej. Dopiero wtedy uzna�, �e to beznadziejne i zgodzi� si� na od��czenie. Wtedy, naturalnie, by�o ju� o wiele za p�no. Powinien da� jej zwyczajnie umrze� przy swoim boku. Ale jak m�g� to zrobi�? Teraz, kiedy zmienia� po�ciel, widzia� zaokr�glone g��wki pi�ciu srebrnych gwo�dzi wbitych w materac. Przytrzymywa�y j� w miejscu, gdzie umar�a. Kocha�a �ycie, ale chcia�a by� przy nim... zawsze. Dlatego po�o�y� si� do ��ka razem z ni� i poczu� jej zimny u�cisk. Pr�ba samob�jstwa by�a zdumiewaj�co nieskuteczna jak na lekarza ze znajomo�ci� anatomii. Zreszt�, podci�cie w�asnego gard�a rzadko przynosi rezultaty. Jest zbyt nieprecyzyjne. Znale�li go, wyleczyli, zregenerowali krta�. Wsp�czesna medycyna czyni cuda. Kiedy czu� si� ju� w miar� dobrze, cho� jeszcze z banda�em na szyi, odszuka� Dextera. Zaj�li si� tym cz�owiekiem w operacyjnej, a potem Margaret. P�aka�a i prosi�a, gdy gwo�dzie zag��bia�y si� w cia�o. Ale kiedy� kocha�a �ycie, wi�c sprawa nie by�a a� tak trudna, jak mog�aby by�. Chocia� Harmon nie potrafi� sobie wyobrazi� niczego trudniejszego. Kiedy wraca�, pyta�a sennie, jak posz�o. Zawsze m�wi�a tak, jakby w�a�nie mia�a zasn��. Ale nigdy nie zasypia�a. I nigdy nie za�nie. - Chod�my - powiedzia� Dexter. - Przyjemnie b�dzie po�o�y� si� w ko�cu do ��ka. Za trzy godziny musz� otworzy� sklep. O rany. - Tak, Dexter - przyzna� Harmon. - Przyjemnie b�dzie si� po�o�y�. Prze�o�y� Piotr W. Cholewa