1396
Szczegóły |
Tytuł |
1396 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1396 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1396 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1396 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Autor: Alexander Jablokov
Tytul: Stra�nik �mierci
(Deathbinder)
Z "NF" 3/92
Stacja kolejki podmiejskiej by�a zupe�nie opustosza�a, gdy
zimowe, niedzielne popo�udnie nad Chicago zmienia�o si� w
noc. Stanley Paterson stan�� przy obrotowych drzwiach i w
zamy�leniu potar� nos. Latarnie rozlewa�y na nier�wnej
nawierzchni ka�u�e �wiat�a, ale Stanley czu� si� przez to
jakby ods�oni�ty, �wiat�o nie dawa�o mu poczucia
bezpiecze�stwa. Zgarbiony, westchn�� tylko i
ruszy� peronem, spogl�daj�c w stron�, sk�d mia� nadjecha�
poci�g. Ci�gle my�la� o sprawach finansowych
przedsi�biorstwa handlu metalami w Des Moines. Mieli je
wykupi�. Projekt by� wa�ny, wart roboczych weekend�w, ale w
rezultacie Stanley zupe�nie straci� kontakt ze �wiatem - z
wyj�tkiem swojego mieszkania, swojego biura i wagon�w
licznych poci�g�w podmiejskich. By� raz na Oak St. Beach,
chyba pod koniec lata. A mo�e w zesz�ym roku?
Wiatr ni�s� zesch�e li�cie - delikatnie wygi�te,
�y�kowane i kruche. Stoj�c w�r�d nich, Stanley mia�
wra�enie, �e jest oci�a�y i niezgrabny. Pomy�la� o diecie.
Zawsze tak jest, kiedy cz�owiek ci�ko pracuje,
usprawiedliwi� si�. Cierpi na tym spos�b od�ywiania. Co
w�a�ciwie dzi� jad�? Nie m�g� sobie przypomnie�. Po�y
p�aszcza uderza�y o �ydki. Z nosa mu ciek�o, co� sw�dzia�o
pod praw� �opatk�. W dodatku by� g�odny. Zastanawia� si�, co
w�o�y do kuchenki mikrofalowej, gdy dotrze do domu. Co
zostawi� w lod�wce? Co� chi�skiego? Kurcz� po kijowsku?
Zobaczy, gdy b�dzie na miejscu. Wysoko w g�rze unosi�y si�
o�wietlone okna miasta, rz�d za rz�dem, jak cherubiny.
Trzasn�a metalowa bramka. Stanley powtarza� sobie, �e to
�mieszne odczuwa� l�k, nawet po ciemku na pustym peronie.
Osi�gn�� tyle, �e czu� si� i �mieszny i przestraszony.
Pochylony, spojrza� wzd�u� tor�w, pr�buj�c si�� wzroku
przyci�gn�� wagony poci�gu. Nic z tego. Obejrza� si�. Przy
wej�ciu jak cie� sta� jaki� cz�owiek. Nie by� zbyt
pot�ny, ale mia� na g�owie kapelusz, kt�ry w mroku wygl�da�
na sk�rzany. Porz�dni ludzie nie nosz� kapeluszy, pomy�la�
Stanley. A ju� z pewno�ci� sk�rzanych. Cz�owiek odwr�ci� si�
i wolnym, spokojnym krokiem ruszy� w jego stron�.
Stanley pomy�la� o ucieczce, ale zrezygnowa�. Wyszed�by
tylko na idiot�. Zako�ysa� si� na pi�tach, wcisn�� r�ce w
kieszenie i nie zwraca� na tamtego uwagi. Usi�owa� emanowa�
aur� spokoju i pewno�ci siebie. Peron po drugiej stronie
tor�w by� zupe�nie pusty.
Nic nie zauwa�y�, ale poczu� twarde ostrze no�a, k�uj�ce
w bok, tu� nad nerk�. Jako� od razu zgad�, co to za
przedmiot.
- Dawaj fors�.
- S�ucham? Nie...
- Dawaj fors�.
Ostrze rozci�o kosztowny materia� p�aszcza i zadrapa�o
sk�r�. Na my�l o tej niepotrzebnej stracie ogarn�a Stanleya
irytacja. Spontanicznie, bez zastanowienia, krzykn�� i pi�ci�
uderzy� napastnika w twarz. W ostatniej chwili przypomnia�
sobie, by nie chowa� kciuka mi�dzy palce. Uderzenie by�o
podobne do cios�w zadawanych we �nie, ale tym razem nie
przebudzi� si� jak zwykle, zlany potem i zapl�tany w
po�ciel. Wok� trwa�a zimna, ciemna noc. M�czyzna zatoczy�
si�, a Stanley pochwyci� go, usi�uj�c zewrze� palce na
krtani. To by� ma�y cz�owieczek. Stanley nie pami�ta� ju�,
czemu odczuwa� strach. B�ysn�o ostrze. Poczu�, jak przebija
cia�o. Krzyk rozci�� cisz�. W brzuchu Stanleya zaja�nia�
ciep�y blask, z wolna ogarniaj�cy klatk� piersiow�. Poczu�
zawr�t g�owy i cisn�� niewa�kiego nagle napastnika wzd�u�
peronu. Widzia�, jak ten maleje, wci�� maleje odp�ywaj�c z
wiatrem, ta�cz�c z li��mi, wreszcie znikaj�c u wyj�cia za
bramk�, kt�ra znowu zaklekota�a. Ciemno�� ogarn�a
Stanleya jak fala przyp�ywu, gasz�c �wiat�a okien. Mroczna
oci�a�o�� powali�a go na ziemi�. S�ysza� zawodz�cy j�k
niby g�os syren czy p�acz dziecka. Spocz�� na peronie,
mi�kkim teraz jak kobieca pier�. By�o p�no, czu� si� zm�czony,
poci�g wyra�nie nie zamierza� przyjecha�. Postanowi� wi�c
uci�� sobie zas�u�on� drzemk�.
Piel�gniarka podesz�a, by zmierzy� Margaret t�tno. Kiedy
odsun�a ko�dr�, odkry�a, �e pacjentka zmieni�a si� w mas�
ogromnych, czarnych nietoperzy, kt�re wyfrun�y z po�cieli,
wype�niaj�c sypialni� g�uchym �opotem skrzyde�. Zacz�a
krzycze�, a krzyk stawa� si� z wolna ostrym dzwonkiem
telefonu. Matthew Harmon poderwa� si� dr��c. Szarpn�� za
kabel, a kiedy aparat spad� na ��ko, przycisn�� do ucha
s�uchawk�.
- Doktor Harmon - odezwa� si� jaki� g�os. Zwyk�e, proste
stwierdzenie, jak gdyby kto� dzwoni� w �rodku nocy tylko po
to, �eby upewni� rozm�wc� co do jego to�samo�ci. Harmon
poczu� gniew i wiedzia�, �e wraca do �ycia. Wyci�gn�� r�k� i
w��czy� nocn� lampk�, kt�ra ��tym blaskiem zala�a po�ciel.
Nie patrzy� na drug� po�ow� ��ka, cho� s�ysza�, jak
Margaret oddycha z trudem. Wymrucza�a co� jakby "Odbierz,
Matt... telefon..." i zakrztusi�a si� jak przy ataku serca.
Przynajmniej nie by�o nietoperzy.
- Tak - powiedzia�. - S�ucham, o co chodzi?
Znowu bola�o go gard�o i mia� lekk� chrypk�.
Chwila milczenia.
- Proszono mnie, �ebym do pana zadzwoni�. Wbrew mojej
opinii... chyba nie powinien pan otrzymywa� takich
informacji. Ale... - g��bokie westchnienie. - Wydaje si�, �e
mamy tu jedn� z tych... jak pan to nazywa... opuszczonych
dusz.
Kolejna przerwa, d�u�sza ni� pierwsza.
- To g�upie. Sam nie wiem, dlaczego telefonuj� do pana.
- To razem jest nas dw�ch.
G�os w s�uchawce by� lekko pogardliwy, ale i zak�opotany,
mimo przewagi wynikaj�cej z anonimowo�ci i pe�nego
rozbudzenia. Znajomy g�os. G�os z przesz�o�ci, jeden z tylu
pami�tanych lepiej lub gorzej, nale��cych do student�w,
praktykant�w, koleg�w, piel�gniarek, lekarzy, naukowc�w,
obejmuj�cych czterdzie�ci lat wspomnie�. Niekt�re pe�ne
szacunku, inne rozdra�nione, czasem nawet gniewne. Podrapa�
si� w g�ow�, my�l�c o tym tonie niepewno�ci i wzgardy.
- Osierocone, nie opuszczone. Ale mo�na i tak.
Bior�c pod uwag� temat rozmowy, musia� to by� kto� z
Oddzia�u Intensywnej Opieki Medycznej, zapewne w miejskim
szpitalu. Przypuszczalnie z chirurgii urazowej. To zaw�a�o
pole domys��w... tak.
- Masterman - o�wiadczy�. - Eugene Colin Masterman,
Wy�sza Szko�a Medyczna Johna Hopkinsa, dyplom w '75.
Obecnie w Szpitalu �w. �ukasza. Mam nadziej�, �e
zrozumia�e� w ko�cu r�nic� mi�dzy nerwami aferentnymi i
eferentnymi. Przypominam sobie, �e mia�e� z tym problemy na
egzaminie po moim wyk�adzie z neuroanatomii. Zapami�taj
tylko: ZAMEK, zmys�owe aferentne, motoryczne eferentne,
koniec. To nietrudne. Ale, jak sam stwierdzi�e�, nie
dzwonisz z w�asnej inicjatywy. Leibig, wasz szef OIOM-u,
kaza� ci zatelefonowa�. Co s�ycha� u Karla?
- Doktor Leibig czuje si� dobrze - odpar� ponuro
Masterman. - Naturalnie, je�li nie liczy� nieuniknionych
efekt�w p�nego wieku. Ma zaburzenia pracy nerek i k�opoty z
przedsionkami. Rzadko bywa na dy�urach. W przysz�ym roku
przechodzi na emerytur�.
- Szkoda - mrukn�� Harmon. - To dobry cz�owiek. Trzy lata
m�odszy ode mnie, czego z pewno�ci� nie musz� ci
przypomina�. No dobrze, Eugene, powiedz mi, z czym dzwonisz -
pami�ta�, �e Masterman nie cierpia�, kiedy zwracano si� do
niego Eugene.
Tamten przekaza� mu wszystko, punkt po punkcie,
demonstracyjnie przytaczaj�c najdrobniejsze nawet szczeg�y.
Nazwisko pacjenta: Paterson, Stanley Andrew. Numer
ubezpieczenia. Miejsce zatrudnienia: firma
konsultacyjno-zarz�dzaj�ca w Loop. Po�o�enie ran k�utych,
p�kni��, przebi�. Grupa krwi i typ immunologiczny. Ilo��
jednostek krwi, jak� przetoczono w karetce, izbie przyj��,
na OIOM-ie, z podzia�em na pe�n� krew i plazm�. Nazwiska
za�ogi ambulansu. Lekarz przyjmuj�cy. Piel�gniarka dy�urna.
Zawsze pierwsze nazwisko, potem imi� i ewentualny inicja�
drugiego.
- Kto go uczy� w podstaw�wce? - przerwa� Harmon.
- Co... doktorze Harmon, niech pan zrozumie, nie
chcia�em do pana telefonowa�. Uczyni�em to na osobist�
pro�b� doktora Leibiga.
- Kt�ry te� nie jest pewien, czy nie zwariowa�em. Ale
zrobi� to w imi� dawnej przyja�ni. Dzi�ki Bogu. Jak
rozumiem, Eugene, nasza rozmowa nie sprawia ci przyjemno�ci.
Mo�e wi�c powiniene� m�wi�... zwi�lej.
- Zatrzymanie akcji serca Patersona nast�pi�o...
momencik... o 1.08 w nocy. Kilka razy pr�bowali�my je
pobudzi� defibrylatorem, ale bez skutku. W ko�cu musieli�my
otworzy� klatk� piersiow� i pod��czy� zewn�trzny rozrusznik.
Przy okazji tak�e uk�ad wymuszonego oddychania. W chwili
obecnej stan pacjenta jest stabilny.
- �ycie nie jest stabilne - odpar� Harmon.
Durne sukinsyny, my�la�. Czy nigdy si� nie naucz�?
Sprawni mechanicy, kt�rzy uwa�aj� si� za uczonych.
- Aktywno�� m�zgu?
- No... minimalna.
- Minimalna, Eugene? Gdzie on zgin��?
- On �yje. Jest pod��czony do aparatury reanimacyjnej.
- Daruj sobie te s�owne gierki. Gdzie go zamordowano?
- Na stacji St. Adams, przy Adams i Wabash. Peron dla
poci�g�w w kierunku p�nocnym - przerwa�, by po chwili
wybuchn��. - Prosz� pos�ucha�, panie Harmon. Nie mo�na
przecie� powa�nie traktowa� historyjek o upiorach, goblinach
i duchach nie pogrzebanych zmar�ych. Na mi�o�� bosk�, nie
�yjemy w �redniowieczu! Jeste�my lekarzami, wiemy, o co
chodzi. Studiowali�my to. Wszystko pan zapomnia�? Nie mo�emy
pozwoli�, by ludzie pod nasz� opiek� zwyczajnie umierali
tylko po to, by chroni� ich dusze. To szale�stwo, kompletny
ob��d. Nie rozumiem, jak Leibig zdo�a� mnie nam�wi�. On te�
wie, �e jest pan wariatem, a pacjent nie umar�, on �yje i
je�li moje zdanie ma si� liczy�, to b�dzie �y�, bo nie
wyci�gn� wtyczki tylko z powodu jakiej� pa�skiej idiotycznej
teorii o duchach. I znam dobrze r�nic� mi�dzy aferentnymi i
eferentnymi. Nerwy aferentne to...
- Zostawmy to, doktorze Masterman - przerwa� znu�onym
g�osem Harmon. - O tej porze sam nie wiem, czy jeszcze
pami�tam. Niech pan wraca do pacjent�w. Dzi�kuj� za
wiadomo��.
Delikatnie od�o�y� s�uchawk�.
Przez chwil� zbiera� si�y, by wreszcie wyj�� nogi spod
ko�dry i z wahaniem postawi� na zimnej pod�odze. By�y coraz
chudsze, a siwe w�osy na nich chyba coraz g�ciejsze.
�ci�gn�� w d� nogawki jedwabnej pi�amy, by nie patrze� na
w�asne �ydki. Cnoty m�odo�ci, pomy�la�, cz�sto staj� si�
grzechami wieku podesz�ego. By� kiedy� szczup�y, teraz sta�
si� chudy jak patyk. Nos, niegdy� orli, dzi� by� zwyczajnie
garbaty. Szlachetne, wysokie czo�o si�ga�o ju� poza czubek
g�owy.
Zawsze po takich nocnych telefonach my�la� o dawnej
Margaret. Pami�ta� j� jeszcze sprzed �lubu - m�od�,
rudow�os� dziewczyn� w powa�nym, szarym kostiumie z zabawn�,
pluszow� muszk�. P�niej - w jego koszuli, o wiele dla niej
za d�ugiej i opi�tej na piersi, kiedy w udawanej rozpaczy
za�amywa�a r�ce, przera�ona liczb� ksi��ek, jakie powinna
zmie�ci� w ich male�kim mieszkaniu. Wreszcie jako
przedwcze�nie postarza�� kobiet�, z trudem chwytaj�c� oddech
w ��ku obok niego. Nic nie zawini�a, a przecie� ona w�a�nie
cierpia�a.
Wybra� numer. Z tamtej strony podniesiono s�uchawk� po
pierwszym dzwonku.
- Ksi�garnia "Sfinks i Oko Prawdy". Dexter Warhoff,
kierownik i jedyny w�a�ciciel. W tej chwili sklep jest
zamkni�ty, ale gdyby tylko...
- Dexter - przerwa� mu Harmon. - Przepraszam, �e ci
przeszkadzam, ale chyba mamy nast�pnego.
- Pan profesor! - krzykn�� Dexter z zachwytem. - �aden
k�opot. Bawi�em si� troch� w te sztuczki z Kaba�y. Do��
zabawne, ale nic takiego, co nie mo�e zaczeka�. Gdzie on
jest? Zreszt�, prosz� nie m�wi�, b�d� mia� niespodziank�.
Tam gdzie zwykle, za godzin�? Przywo�am go i przygotuj�.
Ojej, nie mog� si� doczeka�!
Harmon st�umi� westchnienie. Wyobrazi� sobie Dextera,
pulchnego, w zbyt ciasnej koszuli barwy fioletu lub ciemnej
czerwieni, z t�ustymi w�osami i wy�upiastymi oczyma, jak
siedzi za biurkiem w swojej ksi�garni "Sfinks i Oko Prawdy".
Sp�dza� tam ca�y czas, kt�rego nie po�wi�ca� na sen - a nie
spa� wiele; bazgra� co� ogryzkiem o��wka na marginesach
taniego wydania "Proroctw Nostradamusa" albo uk�ada�
hebrajskie litery, by utworzy�y anagramy Imienia Boga.
Sam sklep by� mi�ym, niewielkim pomieszczeniem na Near
North Side. Kolorowe pufy le�a�y na pod�odze, a w powietrzu
unosi� si� zapach ja�minowego kadzid�a. Na p�kach le�a�y
ksi��ki w ka�dy mo�liwy do wyobra�enia spos�b zwi�zane z
okultyzmem i zjawiskami nadnaturalnymi: od Madame Blavatsky
po staro�ytnych astronaut�w, od Edgara Cayce do potwora z
Loch Ness, od kart tarota do postrzegania pozazmys�owego.
Harmon d�ugo nie potrafi� si� zmusi�, by tam wej��, ale w
ko�cu podj�� decyzj�. Przyj�� z d�oni Dextera o brudnych
paznokciach fili�ank� rumianku i dowiedzia� si� tego, co z
wahaniem zacz�� uznawa� za prawd�.
- Tak, Dexter. Przy Marii Panny, jak zwykle.
- Dobrze. To na razie.
Harmon od�o�y� s�uchawk�. Bada� i przeszukiwa�, sprawdza�
wszystkie mo�liwo�ci, ale nie mia� wyboru. Kiedy chodzi�o o
precyzyjn�, delikatn� robot� egzorcyzm�w i wi�zania
niespokojnych duch�w, nie by�o na �wiecie lepszego asystenta
ni� Dexter Warhoff.
Poci�g wjecha� wreszcie na stacj�. L�ni� wewn�trz z�otym
blaskiem jak latarnia. Otworzy�y si� drzwi i buchn�o
ciep�e powietrze. Stanley pomy�la�, �e m�g�by wsta� i wsi���
do wagonu. Ale przypomnia� sobie, jak niewygodne s� kolejowe
�awki, jak d�ugo trzeba i�� w ch�odzie i mroku od stacji do
mieszkania. Dlatego zosta� na miejscu, gdzie ziemia by�a
ciep�a i mi�kka. Poci�g odczeka� d�ug� chwil�, zamkn�� drzwi
i odjecha� z szumem wzd�u� l�ni�cych metalicznie tor�w,
si�gaj�cych wy�ej i wy�ej. Znikn�� w�r�d gwiazd i okien
blok�w mieszkalnych, p�ywaj�cych swobodnie w ciemno�ci niby
baloniki, co wyrwa�y si� dzieciom z r�k.
Kiedy zn�w by� sam, zauwa�y�, �e stoi, cho� nie
pami�ta�, jak do tego dosz�o. Wiatr od jeziora Michigan
oczy�ci� niebo, a sierp ksi�yca zala� blaskiem wie�e
miasta. Miasto �y�o; Stanley s�ysza� jego tchnienie,
uderzenia serca, szum p�yn�w �yciowych w nieprzeliczonych
arteriach. Bez namys�u przeskoczy� por�cz i zsun�� si� po
podporach wiaduktu ku wyczekuj�cej ziemi. Miasto
rozpo�ciera�o si� przed nim. Stanley Paterson ruszy�
naprz�d.
Po pewnym czasie wiatr przyni�s� aromat pieczonego
jagni�cia z czosnkiem i kminkiem. Poszed� tym tropem i
wkr�tce sta� mi�dzy pop�kanymi, gipsowymi kolumnami, pod
udekorowanym sieciami sufitem greckiej restauracji. W
p�mroku buchn�� b��kitny p�omie� i Stanley pod��y� do
�wiat�a. Kelner w bia�ej, marynarskiej kurtce podawa�
m�czy�nie i kobiecie saganaki - sma�ony ser zalany p�on�c�
brandy.
Jedli. Stanley czu� wyra�nie lekko kwa�ny smak sera,
delikatn� ostro�� brandy, chrupi�c� sk�rk� i mi�kkie
wn�trze. I aromat wina, ci�kiej, gorzko-�ywicznej retsiny.
Spojrzeli na siebie. Ona by�a m�oda, w bawe�nianej
sukience ze �mia�ym, kolorowym deseniem. Skrzywi�a si�
zabawnie, gdy wypi�a pierwszy �yk wina. M�czyzna, kt�ry je
zam�wi�, starszy, w szarym garniturze, odpowiedzia�
u�miechem. Stanley kr��y� wok� nich jak kto� skostnia�y z
zimna ko�o ogniska. Gdy jednak stan�� bli�ej, co� mi�dzy
nimi uleg�o zmianie. Od dawna byli przyjaci�mi, pracowali
razem w firmie prawniczej, ale to by�a ich pierwsza
prawdziwa randka. To ona zaproponowa�a kolacj�, ale teraz, gdy
patrzy�a na partnera, nie marzy�a o romansie. Jej my�li
wraca�y do znanych ju�, niech�tnych kalkulacji i plan�w. Jak
wejdzie do jego mieszkania, zachichocze, w odpowiedniej
chwili przeprosi na moment i wyjdzie, by za�o�y� diafragm�;
jakim szerokim, drwi�cym gestem ci�nie swoje majtki na
pod�og�, kiedy uda mu si� wreszcie rozebra� j� do ko�ca; jak
powinna udawa� niewinn�, a jednocze�nie da� mu do
zrozumienia, �e ni� nie jest. Starszy m�czyzna wyprostowa�
si� i zesztywnia�. Zbyt p�no po�a�owa�, �e nie odm�wi�, nie
opanowa� ch�ci zamiany przyjaci�ki w jeszcze jedn�
przedwcze�nie wyrachowan� m�od� kobiet�, nie potrafi�
zatrzyma� si� cho�by na moment i zastanowi�, odetchn��
spokojniej w�r�d szalonego po�cigu za Nowym. Saganaki
styg�o, a oni w milczeniu patrzyli na plastykowe winogrona
zwisaj�ce z niszy nad ich g�owami. Stanley cofn�� si� i
znowu stan�� na ulicy.
Gdzie� z g�ry dobiega�a muzyka. Przemkn�� wzd�u� g�adkich
�cian budynku, a� dotar� do jej �r�d�a. Okienna szyba
przywar�a mu do twarzy niby mi�kka b�ona ba�ki mydlanej. I
nagle by� ju� wewn�trz.
Kobieta z bujn�, siw� fryzur�, o nieprawdopodobnie
d�ugiej szyi, siedzia�a przy fortepianie. Graj�c pochyla�a
g�ow�, by spojrze� na nuty. Druga, m�odsza kobieta o l�ni�co
czarnych w�osach i umalowanych oczach siedzia�a
wyprostowana na krze�le trzymaj�c ob�j. Stanley rozpozna�
melodi�, cho� nigdy przedtem jej nie s�ysza�: "Romanse na
ob�j i fortepian" Schumanna. Kobiety chyba od bardzo dawna
grywa�y razem, gdy� muzyka p�yn�a swobodnie i lekko. Ich
jedyn� publiczno�ci� by� kud�aty kot rasy mieszanej, le��cy
na podn�ku i wpatrzony w p�on�cy na kominku ogie�.
Stanley czu�, jak p�yn� przez niego d�wi�ki; wyczuwa�
b�ogie zapomnienie graj�cych. Rozpaczliwie chcia� dzieli� t�
rozkosz. Podszed�, by si� do nich przy��czy�. Oboistka
pomy�la�a nagle, �e niewa�ne, jak dobrze gra, jak d�ugo
�wiczy, nigdy nie osi�gnie takiego poziomu, by wyst�pi� w
Filharmonii Chicago czy w jakiejkolwiek orkiestrze
symfonicznej. Mi�o�� jej �ycia na zawsze pozostanie hobby,
rozrywk�. Pianistk� �cisn�� za gard�o l�k przed z�o�ono�ci�
instrumentu. Wiedzia�a, �e gra jest dla niej zaj�ciem zbyt trudnym,
jak zreszt� wszystkie powa�ne zadania. Nikt nigdy
jej nie pochwali. Jest ju� stara. Melodia utraci�a
synchronizacj�, jak gdyby kobiety znalaz�y si� w oddzielnych
pomieszczeniach izolowanych warstwami d�wi�koch�onnymi;
rozsypa�a si� w zgrzytliw� kakofoni�. Kot wsta�, naje�y�
sier��, spojrza� prosto na Stanleya i sykn�� gniewnie.
Pianistka raz po raz wciska�a palcem wskazuj�cym jeden i ten
sam klawisz. Stanley wysun�� si� przez okno.
Opu�ci� mieszkalne wie�owce i b��dzi� po ulicach
dwupi�trowych domk�w z piaskowca. Poczu� na sk�rze ciep��
wod� z myd�em i wp�yn�� przez szerok� szpar� pod
niedopasowanymi drzwiami.
�azienka by�a pe�na pary i ciep�a, rozgrzana p�omieniem
gazowego palnika w �cianie. Pulchna kobieta w kwiecistej
sukience, z kr�tkimi, ciemnymi w�osami, k�pa�a dziecko w
najcudowniejszym z k�pielowych urz�dze� - wielkiej,
wolno stoj�cej wannie na n�kach. Dziewczynka w�a�nie my�a
g�ow� i w�osy przylega�y do jej sk�ry jak u manekina. Niby
kot poluj�cy na ryby wpatrywa�a si� czujnie w pokryt� pian�
wod�.
- Poka� buzi�, Sally. Buzi�.
Sally pos�usznie w�o�y�a palec do buzi.
- A teraz nosek.
Po�o�y�a palec na nosie.
- Doskonale, Sally. A gdzie masz uszko? Uszko, Sally.
Po chwili namys�u dziewczynka dotkn�a ucha.
- A br�dka?
Zm�czona zabaw� Sally pomy�la�a, co podoba jej si�
najbardziej, po�o�y�a palec na nosie i spojrza�a wyzywaj�co
na matk�. Kobieta roze�mia�a si�, rozbawiona tym odruchem
buntu.
- M�j g�uptasek.
Sp�uka�a w�osy dziecka. Sally zamkn�a oczy i zaburcza�a
weso�o.
- Wychodzimy z wanny, Sally.
Dziewczynka wsta�a, a matka wyci�gn�a korek. Sally
macha�a r�czk� mydlanym b�belkom, wiruj�cym nad otworem
sp�ywu.
- Pa pa! Pa pa!
Matka wyj�a j� z wanny i owin�a w wielki r�cznik, w
kt�rym dziecko znikn�o zupe�nie.
Dotyk szorstkiego materia�u i ciep�y, truskawkowy zapach
matki ogarn�� Stanleya jak stan �aski. Zbli�y� si�. Kobieta
wyciera�a w�osy dziecka, a� stercza�y we wszystkie strony.
Nagle opu�ci�o j� uczucie szcz�cia; poczu�a si� schwytana w
pu�apk�, skazana na po�wi�cenie ca�ego �ycia temu
egoistycznemu, kapry�nemu stworzeniu. Bez chwili czasu, by
cho�by pomy�le� o pracy nad poematem, jaki pisa�a, od kiedy
porzuci�a szko��, by wyj�� za m��. Jej �ycie by�o teraz
zdeterminowane, p�ki nie zestarzeje si� i nie zostanie sama.
Mocno tar�a r�cznikiem, a Sally, przygnieciona i
manipulowana si�ami, kt�rych nie umia�a zrozumie�,
wybuchn�a p�aczem.
- Cicho, Sally. Uspok�j si�, do diab�a!
Stanley przypomnia� sobie peron. Co w�a�ciwie tu robi�?
Mia� przecie� z�apa� poci�g i wr�ci� do domu. W jaki spos�b
zab��ka� si� a� tutaj? Zawr�ci� i po�pieszy� na stacj�.
Szli obok siebie ulic�; Harmon d�ugim, miarowym krokiem,
Dexter przebieraj�c nogami i ko�ysz�c si� na boki, do czego
zmusza�a go grubo�� w�asnych ud. Harmon w�o�y� d�ugi, ciep�y
p�aszcz i karaku�ow� czapk�, ale ch��d i tak k�sa� a� do
ko�ci. Nosi� szalik, by chroni� szczeg�lnie czu�e gard�o.
Pami�ta� jeszcze czasy, nie takie dawne przecie�, kiedy
lubi� zim�. Czu� wtedy, �e naprawd� �yje. Razem z Margaret
wyje�d�ali na weekendy do Wisconsin, biegali na nartach i
ustawiali groteskowe �nie�ne ba�wany. Ale teraz Dexter mia�
na sobie czerwon� wiatr�wk�, w kt�rej wygl�da� jak pomidor,
i czapeczk� Minnesota Vikings z przymocowanymi rogami. Id�c
�onglowa� ma�ymi woreczkami, kt�re jak fontanny
wyskakiwa�y mu z d�oni. Potrafi� takie rzeczy; na przyk�ad
m�g� przek�ada� mi�dzy grzbietami palc�w srebrnego dolara
albo robi� papierowe zwierz�tka origami.
Wszystko to irytowa�o Harmona, poniewa� on sam nigdy si�
tego nie nauczy�. Wyobrazi� sobie, jak wygl�daj� razem i
parskn��, ubawiony w�asnym zak�opotaniem.
- Ojciec Tommey nie wygl�da� najlepiej - o�wiadczy�
Dexter. - Chyba wyci�gn�li�my go z ��ka.
- Pos�uchaj, Dexter, jest wp� do czwartej rano. Nie
wszyscy siedz� do �witu czytaj�c ksi�gi Kaba�y.
- Chyba nie. W ka�dym razie poprawi� mu si� nastr�j,
kiedy pogadali�my chwil� o horoskopie, kt�ry dla niego
odczytuj�. Jest tam par� naprawd� ciekawych rzeczy.
- Wy�wi�cony katolicki ksi�dz kaza� sobie postawi�
horoskop?
- Pewnie. Dlaczego nie? - zdziwi� si� Dexter.
Rzeczywi�cie, dlaczego nie? Harmon mocniej �cisn�� swoj�
staro�ytn� czarn� torb�. Ojciec Tommey pob�ogos�awi�
trzymane w niej narz�dzia i spryska� je wod� �wi�con� z
ko�cio�a Marii Panny. Harmon, z typow� dla zatwardzia�ych
ateist�w precyzyjn� i rygorystyczn� teori� teologii, w�tpi�
w skuteczno�� b�ogos�awie�stwa kap�ana tak g��boko
pogr��onego w zabobonach, �e stawia� sobie horoskop. W
dodatku odda� swe us�ugi w celu tak wyra�nie demonicznym.
Musia� jednak przyzna�, �e dzia�ania zawsze by�y skuteczne.
Gdy podawa� zaspanemu, niezupe�nie przytomnemu ksi�dzu
zwierciad�o, r�d�k�, srebrne gwo�dzie, kadzielnic�, cyrkiel
i pozosta�e narz�dzia swojego nowego fachu, by�y tylko
kawa�kami martwego metalu. A kiedy odbiera� je po�wi�cone,
wibrowa�y skondensowan� energi�. Dotyk tych na wp� �ywych
przedmiot�w by� mu wstr�tny, cho� nie m�g� si� bez nich
obej��. Fakt, �e dzia�a�y, budzi� niepok�j. Mo�liwie szybko
pakowa� je w sk�r� owieczki pokryt� �aci�skimi modlitwami i
babilo�skimi symbolami, po czym w odpowiednim porz�dku
wk�ada� do torby. Kiedy� nosi� w niej stetoskop, m�oteczek
do badania odruch�w, termometr, strzykawki, laryngoskop i
inne instrumenty. Nie u�ywa� ich od lat, ale z prawdziwym
b�lem usun�� z torby, by wykorzysta� j� do nowej funkcji.
- Wie pan, profesorze, czyta�em przedwczoraj bardzo
ciekaw� ksi��k� o bogach staro�ytnej Atlantydy...
- Daj spok�j, Dexter - mrukn�� z irytacj� Harmon. -
Przecie� nie wierzysz naprawd� w te wszystkie bzdury.
Dexter ods�oni� w u�miechu ��te z�by.
- Dlaczego nie? Pan, na przyk�ad, wierzy w duchy.
Argument by� trudny do odparcia.
- Wierz� tylko dlatego, �e jestem zmuszony, nie dlatego,
�e mi si� to podoba. To w�a�nie nas r�ni. Zreszt�, to chyba
okropne, �eby komu� podoba� si� pomys� istnienia duch�w.
- Rany, pami�tam, jak pan z tym walczy� - Dexter
zachichota�. - Siedzia� pan u mnie z godzin� i gada� o
g�upotach. I nagle pan umilk�. Zapyta�em, co si� sta�o.
Duch, m�wi pan na to. Musz� si� pozby� ducha. Potrzebowa�
pan trzech fili�anek, �eby to z siebie wydusi�. A
przecie� nie lubi pan rumianku, prawda?
- Przyda� si�.
- Na pewno. Pami�ta pan tego pierwszego? Ja nigdy nie
zapomn�. Sami nie wiedzieli�my, co robimy, jak para
dzieciak�w bawi�cych si� dynamitem. Wie pan, udawa�em wtedy,
�e znam si� na tym lepiej, ni� si� zna�em.
- My�la�em, �e sobie z nim poradz�, ale prawie mnie
wch�on�� i musia�e� ratowa� m�j ty�ek. Masz niez�y talent.
Najwi�kszy, o jakim s�ysza�em. Powiniene� by� dumny.
- Jestem dok�adnie taki dumny, jak gdybym odkry� w sobie
wrodzony geniusz do okradania kurnik�w.
Roze�mia� si� odchylaj�c g�ow� do ty�u. Mia� sporo plomb
w tylnych z�bach.
- Zabawne, s�owo daj�. Ale powa�nie, te historie z Kaba��
s� naprawd� interesuj�ce...
Harmon bez protestu s�ucha� g�o�nego, przesadnie
dok�adnego wyk�adu o �redniowiecznym �ydowskim mistycyzmie.
Do chwili, gdy - zbyt szybko - stan�li przy stacji kolejki.
Dexter wygi�� szyj� i spojrza� w g�r� mi�dzy ciemne
wsporniki peron�w. Nagle spowa�nia�.
- Czuj� go tam. Waga ci�ka. Mocny. Nie wykorzysta�
�ycia, kiedy mia� szans�. Tacy s� zawsze najgorsi. Zbyt
wiele t�umionych pragnie�. Powodzenia. Aha... chwileczk�.
Zamykaj� wej�cia, kiedy poci�gi przestaj� kursowa�, a my nie
mamy upowa�nienia...
Wyj�� z kieszeni ma�e, czarne zawini�tko. Rozwin�� je,
ods�aniaj�c l�ni�cy komplet wytrych�w.
- Otwiera�em zamki w szkole - wyja�ni�. - Tak, dla
zabawy. Nigdy nic nie ukrad�em. Najciekawsze by�o
odgadywanie konstrukcji mechanizmu. Ale szko�y nie maj�
dobrych zamk�w. Uczniowie zwykle wy�amuj� okna.
Podszed� do ci�kich wr�t z metalowej siatki,
zamykaj�cych wej�cie na schody. Otworzy� je tak szybko, jak
zrobi�by to kto� z kluczem.
- Transport miejski te� ma s�abe - westchn�� z
rozczarowaniem. - Sam nie wiem, po co w og�le zamykaj�. No
dobrze. Ju� czas. Powodzenia.
Umilk� i z powag� u�cisn�� Harmonowi d�o�. Zawsze to
robi�.
Nie maj�c nic wi�cej do powiedzenia, Harmon odwr�ci� si�
i ruszy� schodami na peron.
Rzeczywi�cie, tacy zawsze byli najgorsi. Ludzie, kt�rzy
chc� �y� wiecznie, to ci, kt�rzy nie potrafi� znale��
sobie zaj�cia w deszczowe, niedzielne popo�udnie, powiedzia�
kiedy� Kaltenbrunner, szef Radiologii w szpitalu Mt Tabor.
Dr K. nigdy si� nie nudzi� i nigdy nie nudzi� nikogo. Kocha�
siedemnastowieczn� poezj� angielsk� i zmar� na anewryzm trzy
miesi�ce przed pierwszym spotkaniem Harmona z duchem. Umar�
i pozosta� martwy. Harmon wierzy�, �e Kaltenbrunner
potrafi�by mu pom�c. Thomas Browne i John Donne wiedzieli o
duchach wi�cej ni� Harmon mia� szanse si� nauczy�. To
dziwne; przecie� w siedemnastym wieku nie by�o tylu duch�w,
�eby warto by�o si� nimi zajmowa�.
Niekt�rzy lekarze unikali jako� ostrych dy�ur�w. Nocami
pracowali g��wnie m�odzi, kt�rych trzeba by�o uczy� na
dotyk, jak� kombinacj� krucho�ci i elastyczno�ci jest
ludzkie cia�o. W swoim czasie Harmon widzia�
siedemdziesi�cioletni� staruszk�, kt�r� nieznany szaleniec
wepchn�� pod p�dz�cy poci�g podmiejskiej kolejki. Prze�y�a i
tylko lekkie utykanie �wiadczy�o o wypadku. Widzia� te�
obro�c� dru�yny z Uniwersytetu DePaul, kt�ry zmar� w drodze
do szpitala - przyczyn� by�o p�kni�cie czaszki, wywo�ane
upadkiem pod prysznicem w szatni.
Wspinaj�c si� po rozklekotanych, metalowych stopniach,
Harmon wspomina� pierwszego ducha. Zapami�ta� go na zawsze.
Ilekro� widzia� florenck� kopu��, przypomina� sobie, jak po
raz pierwszy widzieli j� z Margaret z okna pensjonatu. Nie
potrafi� przeczyta� pewnych s��w, by nie wspomina� klasy, w
kt�rej je pozna�. Wiedzia� nawet, jaka by�a wtedy pogoda. To
znaczy, �e pewne rzeczy nigdy nie gin�, �e zawsze we
Florencji b�dzie przy nim Margaret. A tak�e, �e nigdy nie
zdo�a spotka� ducha, nie pami�taj�c grozy, jak� wzbudzi�
tamten pierwszy.
By� na nocnej zmianie, kiedy bardzo p�no wnie�li
pokrwawione nosze. Od godziny panowa� spok�j, zgodnie z
dziwnym nieregularnym rytmem izby przyj�� na ostrym dy�urze,
zwykle zat�oczonej, ale czasem prawie pustej. Tym razem
ci�ar�wka najecha�a na jakiego� pieszego, gdy przechodzi�
przez ulic�. Sporo krwotok�w, g��wnie wewn�trznych, oraz
rozerwane p�uco wype�nione krwi� - krwiak op�ucnej. Ranny
oddycha� g�o�no, wolnym, przeci�g�ym bulgotem, niby s�omka
wysysaj�ca resztk� Coke, gdy szklanka jest niemal pr�na.
Harmon zdo�a� zahamowa� krwawienie, ale tymczasem m�czyzna
wpad� w szok. Potem nast�pi�o migotanie kom�r. Harmon
przy�o�y� elektrody i zdefibrylowa� serce. Kiedy przesta�o
pracowa�, pod��czy� pacjenta do uk�adu reanimacyjnego.
P�niejsza autopsja wykaza�a znaczne uszkodzenia rdzenia
kr�gowego i ca�kowit� blokad� nerek. Wszystkie �rodki, jakie
stosowa�, okaza�y si� od pocz�tku bezu�yteczne, zdo�a�
jednak utrzyma� pacjenta przy �yciu przez dodatkow� godzin�,
zanim na OIOM-ie wszystko przesta�o dzia�a� r�wnocze�nie.
Dzie� p�niej zjawi�a si� piel�gniarka i przedstawi�a mu
problem. Rosemary by�a ruda, mi�a i przypomina�a mu Margaret
z czas�w m�odo�ci. Pewnie dlatego lubi� j� bardziej, ni�
powinien, zw�aszcza od czasu choroby �ony. Lecz piel�gniarka
nie przysz�a flirtowa�. By�a przera�ona. Wci�� s�yszy,
wyja�ni�a, jak kto� pije przez s�omk� w k�cie sali
operacyjnej; a nikogo tam nie ma. Ba�a si�, �e traci rozum,
co ka�demu mo�e si� trafi� po tylu ranach postrza�owych,
samob�jstwach i przedawkowaniach narkotyk�w. Harmon wyja�ni�
jej tonem, kt�ry uwa�a� za ojcowski, �e to pewnie powietrze
w rurach ogrzewania. Nazwa� zjawisko "zatorem". To medyczne
okre�lenie zachwyci�o j� i po�artowali troch�.
Pami�ta�, �e zadowolony z rozmowy, szuka� i nas�uchiwa� w
sali operacyjnej. Nic nie us�ysza�. By�o p�no, wi�c w ko�cu
po�o�y� si� na noszach i zasn��, jak to si� zdarza lekarzom,
kiedy nie ma nic do roboty. Nigdy przedtem tego nie robi�,
a czemu zdecydowa� si� w�a�nie wtedy, naprawd� nie m�g�
sobie przypomnie�, cho� wszystkie inne szczeg�y, od pieg�w
na nosie Rosemary po wykaz nocnych dy�ur�w, rysowa�y si�
ostro w pami�ci. Jak zwykle dawne zdarzenia, w
przeciwie�stwie do tych wczorajszych. Kiedy si� obudzi�,
us�ysza�. Powolny, przeci�g�y bulgot. Nas�uchiwa� z
zamkni�tymi oczami, a serce bi�o mu mocno. Nagle d�wi�k
ucich�.
- Panie, nie widzia� pan mojego samochodu? - odezwa� si�
czyj� g�os. - Cutlass, niebieski, chocia� jest tak ciemno, �e
trudno rozpozna� kolor. Wiem, �e zaparkowa�em gdzie� tutaj,
ale jako� nie mog� go znale��.
Harmon powoli otworzy� oczy. Przed nim sta� t�gi
m�czyzna w garniturze, z neseserem w r�ku. Nie by�
zakrwawiony i nie mia� trupio bladej twarzy, ale Harmon
pozna� go od razu. Ten cz�owiek zmar� wczorajszej nocy.
- Wie pan, musz� wraca� do domu, do Berwyn. �ona ju�
pewnie szaleje z niepokoju. Spodziewa�a si� mnie par� godzin
temu. Nie widzia� pan tego cholernego wozu? Niebieski
Cutlass. Nie najlepszy, B�g mi �wiadkiem, potrzebuje
remontu, ale musz� jako� dojecha� do domu.
Harmon pozna� jego �on�, gdy przyjecha�a zidentyfikowa�
cia�o. Istotnie, spodziewa�a si� m�a kilka godzin
wcze�niej.
- Rany, nie wiem, co mog�em z nim zrobi�.
Harmon by� cz�owiekiem logicznym i praktycznym. Do tej
chwili nie zdawa� sobie sprawy, �e te dwie cechy mog� si�
wyklucza�. To, co widzia� przed sob�, by�o bez w�tpienia
duchem i jako cz�owiek praktyczny musia� to przyzna�. Jako
cz�owiek logiczny wiedzia�, �e duchy nie istniej�, co
wi�cej, nie mog� istnie�. U�wiadomi� sobie ten elegancki
paradoks dopiero p�niej, poniewa� kiedy martwy powiedzia�
znowu "Mo�e m�g�by mi pan pom�c odszuka� m�j samoch�d?
Musz� jecha� do domu". Poderwa� si� z noszy, wal�c nimi o
�cian�, wypad� na korytarz i zatrzyma� dopiero wtedy, gdy
wpad� na biurko w swoim ma�ym gabinecie na pi�tym pi�trze.
Trz�s� si� ca�y i z trudem powstrzymywa� krzyk.
Wiatr hula� na pustym peronie kolejki. Harmon szed� wolno
po sp�kanym betonie, a� znalaz� miejsce, gdzie wszystko si�
odby�o. Policja sp�uka�a krew i wytar�a kredowy kontur
sylwetki, niezwyk�y symbol duszy, kt�ra odesz�a,
wykorzystywany przez policyjnych fotograf�w do rejestracji
po�o�enia zw�ok. Poranni pasa�erowie nie prze�yj� niemi�ego
zaskoczenia na widok ch�odnej, oficjalnej ewidencji czyjej�
gwa�townej �mierci. Harmon nie potrzebowa� �adnych znak�w.
Czu�. Jak kto� w sali autopsji wie, �e drzwi do ch�odni s�
otwarte, gdy� wyczuwa s�cz�ce si� nad pod�og� zimne,
pachn�ce formaldehydem i rozk�adem powietrze.
Nie mia� poj�cia, sk�d bierze si� ten szczeg�lny zmys�,
zdolno��, czy jak to nazwa�. Na w�asny u�ytek por�wnywa� ten
przypadek do sytuacji kogo� obdarzonego idealnym s�uchem i
g�osem, kto mimo to nie cierpi muzyki. Kogo�, kto po jednym
wys�uchaniu utworu m�g�by perfekcyjnie zagra� "Wariacje
Goldberga" Bacha, a kto nienawidzi ka�dej jego nuty.
Nieprzyjemny dar. W�a�ciwie przekle�stwo. Po�o�y� czarn�
torb� na p�ycie peronu i zacz�� wyjmowa� narz�dzia.
Z pocz�tku Harmon stara� si� delikatnie i ostro�nie
wysondowa�, co my�l� o duchach koledzy. Zbyt wiele
przeczyta� ksi��ek, w kt�rych rozs�dni na poz�r ludzie,
skonfrontowani ze zjawiskami niewyja�nionymi, tracili ca��
towarzysk� og�ad�, be�kotali bez sensu i wysuwali g�upie
oskar�enia, budz�c l�k i zak�opotanie w�r�d przyjaci�.
Dlatego pyta� o duchy jak o kwesti� czysto teoretyczn�. Ku
jego zdumieniu, znajomi albo spokojnie odpowiadali, �e nie
wierz�, albo - wi�kszo�� - przytaczali jedn� lub wi�cej
historyjek: o duchu dziecka, zrzucaj�cym pi�k� ze schod�w,
albo o autostopowiczce w bia�ej sukience, zjawiaj�cej si�
tylko samotnym kierowcom i znikaj�cej z samochodu. Inni
m�wili o �wiecach gasn�cych w pokojach bez �ladu przeci�gu,
o snach, w kt�rych wyst�powali zmarli krewni, czy o innych,
rozmaitych i nieistotnych mistycznych do�wiadczeniach. Nikt
nie chcia� przyzna�, �e widzia� cokolwiek podobnego do
prawdziwego, w oczywisty spos�b umar�ego cz�owieka, kt�ry
chodzi, m�wi i szuka niebieskiego Cutlassa. Cz�owieka, kt�ry
nie ust�powa� i tydzie� po tygodniu usi�owa� sk�oni� Harmona
do pomocy. Wreszcie Harmon zrezygnowa� z dy�ur�w. Rosemary
chyba przypuszcza�a, �e to z powod�w osobistych, bo
zaprosi�a go do domu na kolacj�. Potem rzadko ze sob�
rozmawiali.
Opowiedzia� o wszystkim Margaret - tyle, ile m�g�. Dzi�ki
temu mia�a o czym my�le�, gdy tak le�a�a w ��ku, dysza�a
ci�ko i czeka�a na koniec. Zastanawia�a si�, naturalnie,
czy napi�cie zwi�zane z jej chorob� nie sprawi�o, �e m��
utraci� resztki rozs�dku, jak to okre�li�a. Ale powiedzia�a
mu o tym, poniewa� oboje wiedzieli, �e Harmon ma umys�
stabilny jak ska�a. Interesowa� j� jednak fakt, �e gdy inni
ludzie mogli s�ysze� duchy, Harmon je widzia� i m�g�
rozmawia� z nimi. Podobnie jak Dexter, u�y�a s�owa "dar".
W dobrym, klasycznym stylu starego uczonego, Harmon
zag��bi� si� w badaniach na ca�e dnie gin�c mi�dzy
zakurzonymi, zapomnianymi p�kami dzia�u magii i folkloru
biblioteki Uniwersytetu P�nocno-Zachodniego w Chicago i w
bibliotece akademickiej Uniwersytetu Illinois. Jeden z
przyjaci� wprowadzi� go nawet do dzia�u kolekcji prywatnych
w Muzeum Historii Naturalnej Fielda. Zapozna� si� z
lemurami, rzymskimi duszami zmar�ych, z nawiedzaj�cymi
opuszczone pawilony sardonicznymi duchami chi�skimi, z
horrorem w Amityville. To wszystko by�o... literatur�.
Opowie�ciami. Historiami do powtarzania w �rodku nocy. Ani
jedna z nich nie mia�a tego brzmienia prawdy. Harmon ju�
wtedy dobrze wiedzia�, jak zachowuj� si� duchy.
Wszyscy starali si� by� dla niego mili z powodu Margaret
i tego, co w rezultacie zrobi�, cho� tak naprawd� nikt nie
zna� rzeczywistych powod�w. Mia� ju� do��, w domu i w
szpitalu. Zaczyna� m�wi� rzeczy, kt�re budzi�y niepok�j.
Nikt nie s�dzi�, �e oszala�; po prostu "by� przem�czony" -
to wszechobecna choroba wsp�czesno�ci t�umacz�ca niemal
wszystko. Kto� w Muzeum Fielda wspomnia� - tonem og�lnie
szanowanego cz�owieka, kt�ry sprzedaje komu� szczeg�lnie
obrzydliw� pornografi�, �e Dexter Warhoff z ksi�garni
"Sfinks i Oko Prawdy" mo�e dysponowa� materia�em, kt�rego
nie ma w muzeum. Podobno trzyma� tam niezwyk�y, przedziwny
papirusowy zw�j z egipsk� "Ksi�g� Umar�ych", a tak�e kilka
kodeks�w Maj�w, nie umieszczonych w "Popul Vuh" ani
"Kodeksie Drezde�skim". Nikt nie wiedzia� na pewno. Harmon
doszed� do wniosku, �e u�ywanie normalnego zdrowego rozs�dku
jest w tych nowych okoliczno�ciach por�wnywalne z u�yciem
brzytwy Ockhama do golenia przed krzywym lustrem z
lunaparku. Zdrowy rozs�dek by� na og� bardzo przydatnym
narz�dziem, jednak w niezwyk�ych okoliczno�ciach stawa� si�
niebezpieczny. Dlatego poszed� do sklepu Dextera, pi� jego
gorzki rumianek i rozmawia�. Dexter z wystudiownym namys�em
drapa� si� w g�ow�, by wreszcie zaprowadzi� go�cia po
schodach do swojego mieszkania. Przez dawno nie sprz�tan�
kuchni�, pe�n� brudnych naczy�, przeszli do pomieszczenia ze
stosami prasowych wycink�w, pracowicie znaczonych r�nymi
kolorami, w pi�ciu r�nych j�zykach. By�y te� stronice
tekst�w przet�umaczonych z dalszych czterdziestu.
- Biedaczysko z pana - stwierdzi� ze smutkiem. - To
straszny spos�b przekonania si� o tym, co ukryte. Widz�
wyra�nie, �e ci�ko pan to prze�ywa. Ale musz� przyzna�, �e
ta pa�ska teoria z reanimacj� to rozs�dne wyja�nienie.
Prosz� spojrze�.
Pokaza� Harmonowi francuski przek�ad kopii rosyjskiego
wydawnictwa podziemnego, z Krymu. Opisywano tam duchy
nawiedzaj�ce o�rodek medyczny ekskluzywnego sanatorium w
Ja�cie. Ton artyku�u by� nieco metaforyczny, ale Harmon po
raz pierwszy czyta� o faktach, potwierdzaj�cych jego w�asne
do�wiadczenia. Dexter pokaza� mu tak�e tekst z biuletynu
bombajskiego szpitala, fragmenty nie opublikowanych wspomnie�
du�skiego lekarza i z "Lancetu" studium nocnych strach�w u
pacjent�w ze starcz� demencj� w domu opieki w Yorkshire.
Sprawozdania by�y podobne.
- Prawie nic do 1930 roku, potem bardzo niewiele do 1960, i
ca�kiem sporo przypadk�w w latach siedemdziesi�tych i
osiemdziesi�tych.
- Reanimacja - stwierdzi� Harmon, gdy sko�czy� czyta�. -
Powodem jest technika sztucznego podtrzymywania proces�w
�yciowych.
- Nie wyci�gajmy pochopnych wniosk�w, profesorze...
Harmon widzia� jednak, �e Dexter si� z nim zgadza i z
jakich� powod�w odczuwa� zadowolenie.
- Kiedy trzyma si� cia�o przy �yciu, cho�by nied�ugo,
podczas gdy powinno umrze� i gni� spokojnie, dusza, normalnie
odp�ywaj�ca gdzie�... do nieba, piek�a, w zapomnienie, na
Pola Elizejskie, niewa�ne... zmuszona jest zosta� w tym
�wiecie, zwi�zana z oddychaj�cym wci�� cia�em. A kiedy
pozostaje, zaczyna zn�w kocha� �ycie.
Harmon zauwa�y� teraz, �e powtarza sw�j w�asny wyk�ad do
siebie, na peronie. Wszystko wyda�o mu si� wtedy oczywiste,
cho� nie by�o dowodem, jakiego wymaga "nauka". Wystarcza�o
jednak dla lekarza wyznaj�cego inn� skal� warto�ci. Lekarze
interesuj� si� jedynie tym, co dzia�a i nie dbaj� o
przyczyny.
Co prawda, �aden z jego koleg�w tego nie poj��. Musia�
zreszt� przyzna�, �e w ko�cu sta� si� troch�
przewra�liwiony. Czu� si� jak kto�, kto w osiemnastym wieku
zwalcza puszczanie krwi. Zawsze wiedzia�, �e lekarze s� w
wi�kszo�ci jedynie sprawnymi technicznie durniami, wi�c
szybko zaprzesta� pr�b przekonywania ich. Zd��y� jednak
zyska� okre�lon� reputacj�.
U�ywaj�c mosi�nego cyrkla wykre�li� kred� ko�o na
szorstkim betonie. Potem za pomoc� no�a o tr�jk�tnym
ostrzu zeskroba� odrobin� materia�u z wn�trza kr�gu. Cho�by
policja bardzo dok�adnie zmy�a wszystkie �lady, zawsze
pozostawa�o troch� materii organicznej nale��cej do
zmar�ego, zwykle b�ony czerwonych kom�rek krwi. Nad ma�ym
palnikiem spirytusowym, kt�ry gas� co chwil�, roztopi� wosk
i zmiesza� ze zdrapan� krwi�. Zala� t� mikstur� lniany knot,
wsuni�ty w form� z kutego na zimno br�zu. Czekaj�c, a�
�wieca stwardnieje, u�o�y� zwierciad�o, srebrne gwo�dzie i
mosi�ny m�otek tak, by w odpowiedniej chwili by�y pod r�k�.
Dziwne, ale stosowane przez nich metody mia�y swe korzenie w
dawnych wiekach, gdy duchy by�y wyj�tkowo rzadkimi efektami
przypadkowych �pi�czek czy przedawkowania pewnych toksyn.
Ludzie mieli wtedy wi�cej czasu na takie zmartwienia, a
wypracowane w dawnych wiekach techniki by�y zadziwiaj�co
skuteczne. Zreszt�, Harmon i Dexter dopracowali je.
Ustawi� �wiec� w �rodku kr�gu, zapali� i wykrzykn�� imi�
Stanleya Patersona.
Poci�gu wci�� nie by�o. Co si� sta�o? Mo�e odwo�ali?
Dlaczego na stacji nie wisia�o �adne zawiadomienie? Stanley
sta� na peronie i trz�s� si� z zimna. Nie wiedzia�, dlaczego
st�d odszed� i dlaczego wr�ci�. Gdzie ten cholerny poci�g?
Pod nogami widzia� wykre�lone kred� ko�o i wypalon� do
po�owy �wiec�, ale nie my�la� o nich. Czy�by tak si� zaduma�
o muzyce i macierzy�stwie, �e przegapi� poci�g? A mo�e
sp�ni� si� na ostatni kurs?
Rozleg� si� grzmot, na torach b�ysn�y �wiat�a.
O�lepia�y, gdy� Stanley d�ugo przebywa� w ciemno�ci. Zamkn��
oczy i ruszy� do przodu. Mia� wra�enie, �e ju� ca��
wieczno�� czeka na peronie.
- Zimna noc. Prawda, Stanley? - odezwa� si� jaki� g�os
tu� obok.
- Co? - Stanley rozejrza� si� nerwowo po o�wietlonym
jasno wagonie. By� pusty. Potem dostrzeg� siedz�cego obok
m�czyzn� o smutnych, piwnych oczach. Mia� na g�owie
futrzan� czapk�.
- O czym pan m�wi? I sk�d pan wie, jak mam na imi�?
Nie czekaj�c na odpowied�, odwr�ci� g�ow� i przycisn��
nos do szyby. Za oknem, na peronie, le�a� na wznak jaki�
cz�owiek w d�ugim, ciemnym p�aszczu. Wielka ka�u�a krwi,
ca�kiem czarnej w ostrych �wiat�ach stacji, zbiera�a si�
wok� cia�a. Wygl�da�a jak otw�r przepa�ci.
- Pos�uchaj, Stanley - powt�rzy� cierpliwie m�czyzna. -
Chc�, �eby� sobie u�wiadomi� pewne fakty. Nie jest to
absolutnie konieczne, ale w ten spos�b czuj� si� mniej...
okrutny.
Poci�g zahamowa� na nast�pnej stacji. Na peronie le�a�
martwy m�czyzna w czarnym p�aszczu. Trzej ludzie w bia�ych
kitlach podbiegli z noszami. Poci�g ruszy�.
- Nie obchodzi mnie, co pan czuje - stwierdzi� Stanley.
- Chyba na to zas�uguj� - parskn�� obcy. - Ale musisz
zrozumie�, �e umarli nie mog� istnie� w�r�d �ywych. Po
prostu nie mog�. Kiedy� mieli�my takiego zmar�ego na
operacyjnej. Nie chcia� odej��. Usi�owa� we wszystkim
uczestniczy�. Przyj�cie urodzinowe na oddziale zrobi�o si�
ponure i smutne, poniewa� pr�bowa� wzi�� w nim udzia�. A
pacjent, kt�ry obchodzi� te urodziny, os�ab� i zmar� w ci�gu
tygodnia. Chcia� do��czy� do pary piel�gniarek, zwi�zanych
zawodow� przyja�ni�, budowan� przez lata wsp�lnych nocnych
dy�ur�w i przez wsp�lne rodzinne nieszcz�cia. Zacz�y si�
k��ci�, bardzo powa�nie. Wreszcie przesta�y ze sob�
rozmawia�. Ogrodnik, kt�rego mi�o�� do ro�lin pr�bowa�
dzieli�, znienawidzi� hodowane w swoim ogrodzie r�e. Na
wiosn� by�y chore i zakwit�y p�no. Zawsze lubi�em r�e.
�ycie w pobli�u ducha jest piek�em, Stanley. Mo�esz mi
wierzy�. Wiem, o czym m�wi�.
Zauwa�y�, �e r�e wymieni� na ko�cu, jakby by�y
wa�niejsze od ludzi. Tak wiele pozosta�o w nim cech
lekarza...
Stanley obserwowa�, jak ludzie w bia�ych kitlach k�ad�
m�czyzn� w ciemnym p�aszczu na nosze i wybiegaj� z peronu.
Jeden z nich trzyma� nad g�ow� butl� kropl�wki. Poci�g
ruszy�.
- Ja... pan nie rozumie, niczego pan nie rozumie -
Stanley za�ka� g�o�no. Jak mia� t�umaczy�? Kiedy by�
dzieckiem, chcia� gra� na jakim� instrumencie jak siostra
na pianinie albo cho�by Frank, s�siad, graj�cy na tr�bce w
szkolnej orkiestrze. Pr�bowa� fortepianu, saksofonu,
wiolonczeli. Przy �adnym nie wytrwa� d�u�ej ni� dwa lata i
mimo zach�t matki nie chcia� �wiczy�. Kiedy dor�s�,
spr�bowa� gitary i raz jeszcze poni�s� pora�k�. A jednak
dzisiejszej nocy czu�, jak to jest, kiedy gra si� Schumanna
na fortepianie i oboju, jak muzyka wyrasta ze skrzy�owania
duszy z instrumentem. Zrozumia�, co znaczy �y�.
- Teraz ju� wiem, co robi�, widzi pan... Rozumiem, gdzie
pope�ni�em b��dy, jak marnowa�em wszystko. Ju� wiem!
- Przynajmniej teraz - m�czyzna ze smutkiem potrz�sn��
g�ow� i podsun�� przed twarz Stanleya p�askie lusterko z
polerowanego br�zu. Stanley spojrza�, ale w zwierciadle by�a
tylko k��bi�ca si� ciemno��, otw�r prowadz�cy w nico��.
Os�ab� nagle.
- Prosz� si� po�o�y�, panie Paterson - powiedzia� cicho
Harmon. - Nie wygl�da pan dobrze. Powinien pan troch�
wypocz��.
W jaki� spos�b znowu sta� na tym samym, przekl�tym
peronie, jak gdyby poci�g nigdzie nie dojecha�. Nienaturalna
pustka w lustrze istotnie spowodowa�a lekki zawr�t g�owy,
wi�c Stanley po�o�y� si� bez oporu. Nawierzchnia peronu by�a
teraz twarda i zimna. Nic ju� nie mia�o sensu. Patrzy�, jak
w g�rze wiruj� gwiazdy. A mo�e to �wiat�a w oknach
wie�owc�w?
- Nie mo�esz mnie tu zostawi� - o�wiadczy�. - Nie teraz,
kiedy wreszcie wszystko zrozumia�em.
- Zamknij si� - burkn�� gniewnie Harmon. - Za p�no.
Wbi� w prawy nadgarstek Stanleya d�ugi, srebrny gw�d�.
Ch��d przeszy� cia�o, ale Stanley nie czu� b�lu.
- Jeste� martwy.
Harmon wcisn�� nast�pny gw�d� w stop� Stanleya i wbi� go
mocno niewielkim m�oteczkiem.
- Ten pierwszy, z operacyjnej. Niewiele brakowa�o, �eby
nas pozabija�, taki by� silny. Ale unieruchomili�my go,
kiedy tylko poj�li�my, jak to robi�. Gdybym tam wr�ci�,
s�ysza�bym, jak gada do siebie, jak gdyby przebudzi� si�
w�a�nie z drzemki i wci�� by� troch� senny. S�ysz� was
wsz�dzie tam, gdzie was uwi�zi�em, na rogach ulic, w
przej�ciach, w alejkach. W ��kach.
Harmon p�aka�. �zy sp�ywa�y mu po policzkach, jakby to
jego w�a�nie powinien �a�owa� Stanley Paterson. Stanley
Paterson, kt�remu na ca�� wieczno�� pozosta�a jedynie
�wiadomo��, �e jest martwy, nie �ywy.
- Nie martw si�, Stanley. �ycie jest obrzydliwe.
- Nie! - wrzasn�� Stanley. - Chc� �y�!
Wyci�gn�� woln� r�k� i chwyci� Harmona za gard�o.
Harmonowi wyda�o si�, �e zosta� pogrzebany �ywcem, i to
w nieczystej ziemi. Pogrzebano go w ohydnej, przegni�ej
ziemi starego cmentarza, pe�nej ludzkich z�b�w i wij�cych
si� robak�w. T�usta i wilgotna, oblepia�a mu twarz. Od�r by�
nie do zniesienia. Ciemno�� zaleg�a wok�. Prawie si�
podda�.
Ciemno�� odp�yn�a i zn�w zjawi� si� peron. Dexter
pochyla� si� nad nim, wysuwaj�c spomi�dzy warg czubek
j�zyka. Trzyma� zwierciad�o przed twarz� Stanleya i zmusza�
ducha do zwolnienia uchwytu. Czerwona kurtka trzepota�a w
podmuchach mocnego, z�o�liwego wiatru.
- Szybciej, profesorze - wysapa�. - M�wi�em, �e jest
silny.
Harmon wbi� czwarty gw�d� w prawy nadgarstek.
- Chc� �y�! - powt�rzy� Stanley ju� ciszej.
Harmon milcza�. Dexter poda� mu pi�ty gw�d�. Wbi� go w
pier� Stanleya.
- Ju�. Teraz b�dziesz spokojny.
Przysiad� na pi�tach i oddycha� z trudem. Ca�kiem jak
lekarz, pomy�la�. Eliminowa� objawy, ale nie potrafi�
wyleczy� choroby. Duchy nie b�d� ju� niepokoi� �yj�cych, ale a�
do Dnia S�du pozostan� w miejscach, gdzie je przybi�. I w
�aden spos�b nie m�g� im pom�c.
Siedzia� bardzo d�ugo, nim wreszcie poczu� na ramieniu
d�o� Dextera. Spojrza� na jego brzydk�, �yczliw� twarz;
potem na pi�� srebrnych punkcik�w b�yszcz�cych w �wietle
latarni.
- Ten by� trudny, profesorze.
- Wszystkie s� trudne.
- Zawsze gorzej, kiedy taki przed �mierci� nigdy nie �y�
naprawd�. Chce wszystko odrobi�.
Dexter spakowa� narz�dzia. Potem rozmasowa� Harmonowi
kark, bior�c na siebie dotyk �mierci... Dexter, ze swoj�
naiwn� wiar� w cokolwiek, we wszystko, wygl�daj�cy
absurdalnie w rogatej czapeczce Minnesota Vikings. Bez niego
Harmon nie przetrzyma�by nawet jednego dnia.
Pomy�la� o domu. Margaret tam b�dzie, jak zawsze, po
swojej stronie ��ka, gdzie ca�kiem p�asko le�y nieporuszona
ko�dra. Nie zd��y� na czas, gdy nast�pi� ostatni, �miertelny
atak serca. Czeka� w�tpi�c we w�asne wnioski; pozwoli�,
�eby trzy dni trzymali j� na kardiologii pod��czon� do
aparatury reanimacyjnej. Dopiero wtedy uzna�, �e to
beznadziejne i zgodzi� si� na od��czenie. Wtedy, naturalnie,
by�o ju� o wiele za p�no. Powinien da� jej zwyczajnie
umrze� przy swoim boku. Ale jak m�g� to zrobi�? Teraz, kiedy
zmienia� po�ciel, widzia� zaokr�glone g��wki pi�ciu
srebrnych gwo�dzi wbitych w materac. Przytrzymywa�y j� w
miejscu, gdzie umar�a.
Kocha�a �ycie, ale chcia�a by� przy nim... zawsze.
Dlatego po�o�y� si� do ��ka razem z ni� i poczu� jej
zimny u�cisk. Pr�ba samob�jstwa by�a zdumiewaj�co
nieskuteczna jak na lekarza ze znajomo�ci� anatomii.
Zreszt�, podci�cie w�asnego gard�a rzadko przynosi
rezultaty. Jest zbyt nieprecyzyjne. Znale�li go, wyleczyli,
zregenerowali krta�. Wsp�czesna medycyna czyni cuda. Kiedy
czu� si� ju� w miar� dobrze, cho� jeszcze z banda�em na
szyi, odszuka� Dextera. Zaj�li si� tym cz�owiekiem w
operacyjnej, a potem Margaret. P�aka�a i prosi�a, gdy
gwo�dzie zag��bia�y si� w cia�o. Ale kiedy� kocha�a �ycie,
wi�c sprawa nie by�a a� tak trudna, jak mog�aby by�.
Chocia� Harmon nie potrafi� sobie wyobrazi� niczego
trudniejszego.
Kiedy wraca�, pyta�a sennie, jak posz�o. Zawsze m�wi�a
tak, jakby w�a�nie mia�a zasn��. Ale nigdy nie zasypia�a. I
nigdy nie za�nie.
- Chod�my - powiedzia� Dexter. - Przyjemnie b�dzie
po�o�y� si� w ko�cu do ��ka. Za trzy godziny musz� otworzy�
sklep. O rany.
- Tak, Dexter - przyzna� Harmon. - Przyjemnie b�dzie si�
po�o�y�.
Prze�o�y� Piotr W. Cholewa