Długosz Artur - Gdzie bóg mówi żegnaj

Szczegóły
Tytuł Długosz Artur - Gdzie bóg mówi żegnaj
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Długosz Artur - Gdzie bóg mówi żegnaj PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Długosz Artur - Gdzie bóg mówi żegnaj PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Długosz Artur - Gdzie bóg mówi żegnaj - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Artur Długosz Gdzie Bóg mówi żegnaj "od samego Początku było tylko Jedno, Pytanie, którego nikt poprawnie nie sformułował, Odpowiedź, która nigdy nie padła z ust Pytanego" Słowa Upomnienia PROLOG rys. Łukasz Matuszek Tuż po zmroku przyfrunęły ptaszyska. Tęgie, brzuchate bestie mlące bezlitośnie z furkotem powietrze ukołysane do monotonnej, wieczornej agonii. Z trudem usiadły na ziemię, a wtedy z ich wnętrz wypełzły sznury postaci, jak larwy, w swych metalizujących, połyskujących kokonach. Mimo, że nieliczne, to bez większych trudności zagoniły lub wciągnęły siłą przerażonych mieszkańców wioski do środka ptaków. Potem cielska ptaków kolejno oderwały się od ziemi, a kiedy trzepot wirników ucichł zupełnie, Nan'g wyszedł ze swej kryjówki. Gąszcz dzikich zarośli nie chciał go chronić; ciernie raniły boleśnie wychudzone, drobne ciało przez cały czas, ale chłopiec potrafił opanować ból. Ostrożnie, obawiając się każdego gwałtownego ruchu, Nan'g wszedł w krąg światła, jaki tworzyło rozpalone przez wieśniaków ognisko służące zlokalizowaniu wioski przez śmigłowce. Mimo opustoszałej wioski chłopiec nie odczuwał samotności. Tańczące spontanicznie jęzory ognia towarzyszyły jego myślom, a nawet chętnie podejmowały rozmowę, kiedy niepewnie szeptał w ogień. Zgadzały się zupełnie z jego decyzją, przekazując mu swą aprobatę każdym układem swych linii, i, jak dobry nauczyciel, starannie ukrywały jakiekolwiek pochwały należące się tak małemu chłopcu za tak rozsądne podejście do sprawy. Na koniec dodały mu otuchy gorętszym liźnięciem. Nan'g kolejny raz nie zawiódł się na ogniu. Uczucie głodu zadomowiło się w chłopcu na dobre. Przesiąkło całe jego jestestwo, nie zostawiając nawet skrawka zdolnego zarejestrować to uczucie, powiadomić o tym fakcie odpowiednie organy, zaalarmować. Zdawał sobie sprawę, ze od dawna nic nie jadł, ale świadomość tego w żaden sposób nie wpływała na jego postępowanie. To, czego zamierzał dokonać wymagało od niego poświecenia. Nan'g pożegnał się z ogniem i ruszył coraz bardziej krętą, zanikającą miejscami, ścieżką prowadzącą wyżej, w góry. Sprawnie pokonywał kolejne etapy wędrówki, mimo zalegających gęsto ciemności. Rozmowa z ogniem nadal rozbrzmiewała w jego głowie. Pierwsi odeszli rodzice. Przebudzeni Bogowie Przodków, spragnieni krwi ofiar po setkach lat snu, właśnie ich obrali sobie na początek. Pokryli ciała matki i ojca ropiejącymi, gnijącymi śladami swych dotyków, wyścielili sobie nimi swe ziemskie legowiska. To było pierwsze upomnienie skierowane do tych, którzy z zapałem składali hołd Bogowi Przybyszów. Jego kapłan robił, co mógł, ale bóg, któremu służył, był bezsilny wobec tych, którzy byli prawowitymi władcami tych ziem i dusz. Przegrywał, a wioska pustoszała z tygodnia na tydzień, z dnia na dzień. Okrucieństwo Bogów Przodków było ich cechą immanentną, lecz niegdyś wystarczającą ofiarą była posoka wrogów, jeńców wziętych do niewoli świadomych swej roli od chwili pojmania. Tym razem było inaczej - zbierali żniwo wśród potomków swych byłych wyznawców. Zmurszałe i rozsypujące się ołtarze były zbyteczne. Bogowie Przodków przerwali długi okres oczekiwania na okazanie im należnego szacunku i sami sięgnęli po należną im ofiarę. Ludzie umierali w swych domach, obok bliskich, podczas snu. Głód i kara Bogów Przodków musiały być wielkie; nie przebierali - karali swymi śmiertelnymi objęciami także swych zagorzałych wyznawców, całe rodziny, które przez pokolenia pielęgnowały kult i pamięć o ich potędze. Tak, jak Takao, rówieśnik Nan'ga. Byli sobie bliżsi niż bracia, bardziej oddani, połączeni nigdy nie zawartym przymierzem. Wspólnie, bez wiedzy kogokolwiek z wioski, poszli spytać się Bogów Przodków, dlaczego odbierają im najbliższych. Ale pytanie pozostało bez odpowiedzi. Potem Takao odszedł. Nan'g był pewien, że to tylko duch przyjaciela opuścił tymczasowo swą cielesną powłokę. Trwał przy nim dniami i nocami, aż dorośli, zainteresowani sierotą, zastali małego, płaczącego chłopca przytulonego do rozkładającego się, woniejącego ciała. Kapłan Boga Przybyszów wrócił kilka dni później. Mówił niezrozumiałe rzeczy, namawiał do opuszczenia wioski, jak najszybciej i przeniesienia się, jak najdalej. Na pytanie, czy to ucieczka przed Bogami Przodków zaprzeczał i zapewniał, że tam, dokąd się udadzą, nie dotknie ich nic złego. Nikt już mu nie ufał, jego bóg przegrał. Ktoś podniósł kamień i rzucił. Kapłan trafiony upadł na kolana i wykrzykując swą miłość do nich, namawiał do ucieczki z tego miejsca... Resztki zachowanego instynktu poinformowały go o dotarciu na miejsce. Wyczuł dłońmi gładki, dobrze znajomy pień drzewa. Na moment przywarł do niego mocniej, by zaraz rozpocząć wspinaczkę. Nim osiągnął platformę - kilka desek prowizorycznie umocowanych do konarów - spostrzegł, że łapczywie chwyta powietrze, dlatego będąc już na górze usiadł wygodnie i zaczekał, aż się uspokoi. Nóż był na swoim miejscu, tam gdzie go zostawił. Zdał sobie sprawę, jak bardzo obawiał się jego straty, choć nie miał ku temu powodów; jedynie Takao znał to miejsce. Nóż był jedyną pamiątką, jaka pozostała mu po rodzicach. Otrzymał go od ojca, kiedy skończył pierwsze pięć lat. Pogładził solidną rękojeść, zakrzywione koliście ostrze. Teraz pójdzie spytać Bogów po raz drugi. Zwinnie zsunął się z drzewa zeskakując z najniższej gałęzi wprost na ziemię. Poczuł cisnący ból pod klatką piersiową, a przed oczyma zatańczyła mu kaskada białych ciem; głód ostrzegł go, że dłużej nie będzie już taki tolerancyjny. Zaczął biec na tyle szybko, na ile było go jeszcze stać. Miał wiele do zrobienia. Znał okolice na wylot, toteż bez trudu odnalazł w ciemnościach bród, potem jar, wreszcie rozległą równinę otoczoną szpikulcami skał, będącą siedziba Bogów Przodków. Tam zatrzymał się, postanowił po raz ostatni poradzić się ognia. Skrzesał iskry, a kiedy wysuszona całodziennym słońcem trawa zajęła się, dorzucił zaledwie kilka gałęzi; tyle, aby zdążyć przeprowadzić krótką rozmowę. Nagle ogień, zamiast mówić, wybrzuszył się, drgnął spazmatycznie i buchnął wprost na chłopca. Jego dotyki nie były przyjazne, zapiekły i Nan'g odczołgał się do tyłu. Spojrzał na siebie; w miejscach, gdzie ogień liznął go pozostawił rany; długie, pęczniejące grzbiety czerwieni. Bolały. Przywiodłem go tutaj, myślał chłopiec, uważając, że zabieram ze sobą przyjaciela, nie podejrzewając nawet, że tak naprawdę, jestem zupełnie sam. Ogień jęczał i syczał, wił się i eksplodował, obejmował capierzastymi ramionami coraz to nowe obszary, zmieniał barwy podążając ku chłopcu. Nan'g patrzył, jak ogień go zdradza. A potem zaczął biec. I krzyczeć. W histerycznym wrzasku dławił się, łkał, potykał, przewracał, podnosił i znowu biegł dalej. Bał się. Po raz pierwszy w życiu bał się ognia, i po raz pierwszy bał się ziemi. Kątem oka dostrzegał w pędzie złowrogie, mroczne macki, jakie wychylały się z jej wnętrza, łakomie omiatające przestrzeń w poszukiwaniu jego drobnego ciała. Biegł i biegł, przebierał nogami szybciej niż zdawał sobie z tego sprawę, aż poczuł w płucach żar. I biegł jeszcze dalej. Dalej, dalej... Niespodziewanie uderzył w jakąś przeszkodę i odbił się od niej. Upadł, a wtedy coś chwyciło go i podniosło do góry. Szarpnął się, ale uchwyt był mocny. Uniósł spojrzenie. Ujrzał twarz człowieka. NEGOCJATOR Stos stał bezużyteczny. Na pierwszym planie on; archaiczna konstrukcja o upiornej, złowróżbnej sylwetce, a w dali rozmazany kontur niebotycznego budynku, szczytu osiągnięć współczesnej architektury. Obraz płynnie wyostrzył drugorzędny plan; budowla zaskakiwała złożonością i precyzyjnym wykończeniem detali, możliwy też stał się do odczytania umieszczony na nim napis "Federacja Unollne" i pod spodem "Gmach Jedności". Po chwili obraz powrócił do stosu, zatrzymał się na nim i z wahaniem, jakby operator nie do końca był pewny decyzji, zrobił najazd na dwóch mężczyzn stojących nieopodal niego. Niższy, starszy i drobny, o zasuszonej, żółtej cerze, miał na sobie jedynie brązowy, zgrzebny wór, a z jego skośnych oczu biła demonstracja życia i świadectwo cierpienia, jakie daje się zaobserwować u niedoszłych skazańców, którym właśnie odczytano uniewinniający wyrok. Drugi człowiek był znacznie młodszy, dość wysoki, ubrany luźno, lecz ze smakiem, zaś jego dziwne, nieobecne spojrzenie błądziło gdzieś nad obiektywem kamery. Obraz zamigotał, nastąpiło cięcie, a potem ukazał już demontaż stosu całopalenia. Projekcja dobiegła końca. Ekran zmarł cicho, a na suficie rozbłyskały pojedynczo światła. W mikroskopijnej sali, wypełnionej kilkunastoma fotelami, tylko dwa były zajęte. Starszy, szpakowaty mężczyzna o pociągłej twarzy z namaszczeniem przygotowywał do zapalenia cygaro. Drugą osobą był młody człowiek z ostatnich kadrów filmu. - Wszelkie znaki na niebie i ziemi wskazują na to Fich - odezwał się Viaz Siegersky, z zadowoleniem wkładając cygaro do ust - że przy wyborze agentów będę musiał zwracać uwagę, przede wszystkim, na ich aparycję... - uśmiechnął się kręcąc z dezaprobatą głową. - W interesie przecież nas wszystkich jest, aby SoulPeace wzbudzała zaufanie i pewność. A co innego, jak nie media właśnie, nam to zapewnią - zakończył z sarkazmem puszczając kilka z rzędu zgrabnych, brunatnoszarych kółek dymu. Nan'gnerry Fich nie oderwał wzrok od ekranu. Wciąż wpatrywał się w ciemny już teraz prostokąt, przeżywając raz jeszcze wydarzenia ostatnich dni. Wspomnienie orzeźwiającego prysznicu, jaki było mu dane zasmakować tuż przed tym spotkaniem, ulatywało z jego ciała i umysłu bezpowrotnie, ustępując miejsca leniwemu ciepłu, panoszącemu się coraz pewniej wraz z każdym kolejnym łykiem ciepłej kawy. Również nagła energia wzbudzona satysfakcją płynącą z pomyślnego zakończenia sprawy - czego pełna świadomość pojawiła się dopiero tutaj, na tej sali równocześnie z pierwszymi sekundami filmu - ulegała nawarstwionemu w ostatnim czasie napięciu, wybuchając raz po raz implozjami gdzieś wewnątrz organizmu, boleśnie demonstrując w ten sposób potrzebę należnemu mu odpoczynku. Nie widział potrzeby pogarszania tego stanu zbędnymi słowami. - Doskonała robota - Siegersky westchnął, tuszując w ten sposób niezręczność trwającej dłuższą chwilę ciszy. - Nie mówię o tym filmowym gniocie. Mówię o tobie... Fich ostrożnie założył nogę na nogę - co samym w sobie było już treściwym przekazem - dodatkowo przesadnie dbale unosząc przy tym kubek z kawą. Szef SoulPeace, przywykły do tego rodzaju zachowań swego negocjatora, skomentował ten teatralny niemal gest jedynie nikłym uśmiechem, zrodzonym i zgaszonym jeszcze w kąciku ust nie zajętym akurat przez cygaro. - Te filmy, to miernota, nieprawdaż? - skrzywił się i wypuścił pękate, acz nie pozbawione ulotnej gracji smugi dymu. Wzniosło się nieśmiało, ociężale, przybierając raz po raz fantasmagoryczne, niemożliwe kształty. Przez moment przyglądał się im z wyraźnym zadowoleniem, a potem podjął. - Najwyraźniej ich twórcy nigdy nie pojmą, o co w tym wszystkim chodzi. I próżne są wszelkie nasze tłumaczenia. I tak zrobią swoje. Klecą te swoje propagandowe banialuki, które wywołują wszystko, tylko nie to, co powinny. Oglądasz taki dokument i nagle ogarnia cię strach, bo i ciebie może to pewnego dnia spotkać. Oglądasz dalej i czujesz, jak kiełkuje w tobie ziarno nienawiści. Aż przeradza się ono w agresję. I powracamy w ten sposób do punktu wyjścia. Znowu trzeba komuś tłumaczyć, kogoś przestrzegać, ratować z rąk religijnych fanatyków... Pod względem przydatności, dla nas i w ogóle, to jest sieczka. Przysłowiowy kicz. A my, cóż, cenzurujemy, czy wszystko jest zgodne z faktami, czy nie ma żadnych przekłamań i zalecamy, jako materiał do edukacji religijnej... Negocjator nie podjął tematu. Ograniczył zaznaczenie swej obecności do sięgnięcia po opróżniony do połowy kubek, ledwie parującej jeszcze, kawy. Siegersky umilkł śledząc uważnie zachowanie Ficha, licząc prawdopodobnie na uczynienie z jego monologu dialogu. Przez chwilę patrzył na niego swymi oczami doświadczonego starca, ale nie doczekawszy żadnej dalszej reakcji wrócił do tematu. - W tym popieprzonym świecie ten dokument stanie się dla kogoś pretekstem do czynu podobnego, jakiego dotyczy. Brak tolerancji, ostrożności, odrobiny dobrej woli i czystego zdrowego rozsądku. To wszystko przyćmi resztki humanizmu, które jeszcze chyba w nas tkwią. Ale ludzie nie chcą pojąć, ze różnorodność współczesnej sceny religijnej to zabójstwo. Tak, sceny! Bo czymże to wszystko jest, jak nie jednym wielkim teatrem. Żałosna groteska z istotami ludzkimi w roli głównej... Wykład Siegersky?ego zdawał się nie mieć końca. W międzyczasie Fichowi skończyła się kawa, a narastające przygnębienie, biorące swój początek ze zwykłego wyczerpania psychofizycznego, przybrało pod wpływem przeciągającej się mowy szefa fundacji niebezpieczny stan wrogości wobec całego świata. Zmienianie pozycji w fotelu przestało być wystarczającym środkiem przeciwsennym, a wszystkie te spektakularne gesty, jakich dopuszczał się z myślą o przerwaniu monologu Siegersky?ego nie przyniosły żadnego rezultatu. Czuł, jak narasta w nim, drażniąca najczulsze struny cierpliwości, pospolita irytacja. Wreszcie odstawił ceremonialnie na podłogę pusty kubek, który zachwiał się i przewrócił. - Do czego pan zmierza? - rzekł krótko prostując się, nieczuły na dalsze losy kubka. - Do czego zmierzam...?! - Siegersky był autentycznie zaskoczony pytaniem. Niewypowiedziana część zdania została bezpowrotnie wessana w odmęty niepamięci wraz z cała masą innych słów i pojęć, które w trakcie tej perory wychynęły na powierzchnię świadomości. - Od dobrych kilku minut narzeka pan na wszystko. - O nie, chłopcze - Siegersky miał zwyczaj zwracać się w ten sposób do Ficha w chwilach wyjątkowych. - To nieprawda. Pochwaliłem ciebie. Poza tym palę... - W takim razie nie wiem, o co chodzi? Raporty, wedle umowy, dostarczam w ciągu dwudziestu czterech godzin. Do tej pory od mojego powrotu upłynęły... zaledwie cztery. Póki się nie prześpię, nie sklecę najprostszego zdania, bo w takim stanie mam problemy z elementarnymi czynnościami manualnymi - delikatnie kopnął plastykowy kubek, który zatoczywszy półkole, zatrzymał się. Siegersky nie odzywał się, mile zaskoczony reakcją agenta. Z milczącego typa, a jednocześnie najlepszego negocjatora, jakiego fundacja miała zaszczyt mieć w swoich szeregach, zazwyczaj trudno było wyciągnąć cokolwiek poza rzeczowymi raportami i lakonicznymi, zdawkowymi stwierdzeniami. Dowody na jego istnienie zwykle łatwo dawały się katalogować i przechowywać. - Film rzeczywiście jest do dupy - podjął negocjator. - Nie pierwszy i nie ostatni. Widzieliśmy już takich setki. Równie dobrze mogliśmy obejrzeć go kilkanaście godzin później... Siegersky odbył w tym czasie krótki spacer; z opuszczoną głową, pochyloną sylwetką i założonymi na plecach rękami przypominał strapionego filozofa usiłującego dociec rozwiązania jakiegoś niecodziennego problemu. W palcach jego lewej ręki tkwił zagasły już teraz niedopałek. Odczekał, aż przebrzmią słowa Ficha i zatrzymał się. - Odnoszę niekiedy wrażenie - powiedział powoli cyzelując każde słowo, - że twoje sukcesy spowodowane są jakąś cechą, której mi nigdy nie będzie dane poznać. Uśmiechnął się do Ficha, popatrzył na cygaro i z rezygnacją pokręcił głową. - Wiesz, nie tak wyobrażałem sobie naszą rozmowę... - Czy to jakaś specjalna rozmowa? Nic mi o tym niewiadomo - odciął krótko negocjator, próbując przypomnieć sobie, czy w przełykanym płynie doszukał się smaku właściwego kawie. - Rzecz nie w temacie rozmowy, a w sposobie w jaki ona przebiega... - Do rozmowy jeszcze nie dotarliśmy - zauważył negocjator. - Zmęczyliśmy dokument, który skompresował moje ostatnie trzy dni do kwadransu i nie zdołał, jak słusznie pan to zauważył, wydostać z tych wydarzeń istotnych faktów. Zero wniosków. Zero pożytku. Zero znaczenia. Pierwszy lepszy produkt trójki ogląda się lepiej. - Lecz jest on pozbawiony twojego aktorstwa - wtrącił Siegersky, wciąż uśmiechając się. - Nie obchodzi mnie to! - A co cię obchodzi? - uśmiech spełz z twarzy szefa SoulPeace, pozbawiając ją ciepłego, opiekuńczego wyglądu i upodobniając do maski, którą twórcy starożytnych dramatów z powodzeniem mogliby stosować do wyrażania uczucia zwątpienia. Fich zamrugał gwałtownie oczami, jakby usłyszane pytanie ujawniło skrywany tik. - Czego pan ode mnie oczekuje? - rzucił. Siegersky zagasił dokładnie cygaro na półeczce dezintegratora i podniósł spojrzenie na negocjatora. Spojrzenie twarde, surowe i zimne. - Opanowania. rys. Łukasz Matuszek Fich raptownie podniósł się unikając wzroku szefa fundacji i ze złością nadepnął kubek. Rozległ się chrzęst i odgłos ten podziałał na niego niczym, przysłowiowy kubeł lodowatej wody; oto dał się ponieść swoim nerwom, a wyrozumiałość Siegersky?ego i spokój, z jakim przyjmował jego zachowanie zwielokrotniło nagłe uczucie zwykłego wstydu. - Zastanawiam się niekiedy - odezwał się Siegersky - jak ty sobie radzisz z nimi? Czy rozmawiasz tak, jak teraz, tutaj? To niemożliwe, prawda? A przecież sytuacje, w jakich znajdujesz się często są wielokroć trudniejsze...A może właśnie... - Niech pan da spokój - powiedział cicho Fich i powrócił na swoje miejsce. Po drodze podniósł resztki kubka i wrzucił je do dezintegratora. Czknięcie aparatu ostudziło go do końca. - Cała ta rozmowa - odezwał się już siedząc, z wbitym w posadzkę wzrokiem - do złudzenia przypomina mi jakiś popieprzony test. Siegersky przyjrzał mu się uważnie doszukując się w zgarbionej sylwetce Ficha, jakiejś wskazówki, podpowiedzi jasno określającej, czy wypowiedziane słowa mają dodatkowe znaczenie. Nie znalazł niczego takiego. Zobaczył za to dwudziestopięcioletniego mężczyznę w stanie skrajnego wyczerpania. Z nagła obudziły się w nim jednocześnie litość i wściekłość na samego siebie; uczucia tak odmienne, a jednak w obecnej chwili tak bardzo sobie bliskie. Podszedł do negocjatora i pochyliwszy się nad nim położył mu na ramieniu dłoń. - Wracaj do siebie i odpoczywaj - powiedział ciepło. - Dam ci znać, kiedy będziesz niezbędny - dodał po chwili myśląc nad tym, jak blisko był prawdy Fich. Agent zareagował dopiero po dłuższej chwili. Raz jeszcze dał o sobie znać tik; raptowne cięcia rzeczywistości burzyły harmonię postrzegania. Ciężka dłoń spoczywająca na ramieniu Ficha uleciała, kiedy i on się podnosił, a jej nagły brak zachwiał nim przez chwilę. Zacisnął silnie powieki i szybko rozwarł; wirowanie świata ustało. Podchodząc do drzwi rzucił krótkie pożegnanie, a w zamian Siegersky ofiarował mu ten sam ciepły, niemal ojcowski wyraz twarzy. - Fich. Czemu ty to robisz? Drzwi rozsunęły się przed nim miękko. Przeszedł przez nie i powiedział nie odwracając się. - Nic innego nie idzie mi tak dobrze... Nim przebrzmiały słowa drzwi zamknęły się energicznie, a szef SoulPeace pokiwał w zamyśleniu głową. Potem odwrócił się twarzą w stronę płaskiego hologramu kosmicznej siedziby fundacji, zdobiącego jedną ze ścian pokoju. Przez pewien czas w milczeniu wpatrywał się w okazałą konstrukcję centrum ponadpaństowej organizacji. Jednak w jego spojrzeniu na próżno by szukać charakterystycznego błysku zachwytu, jakim zwykł zdradzać się niemal każdy człowiek, którego wzrok po raz pierwszy spoczywał na tym okazałym, zagospodarowanym przez człowieka, wydartym kosmosowi, fragmencie pustki. Zdawało się, że Siegersky'ego znacznie bardziej interesuje to, co ów hologram skrywa. - I? - rzucił gardłowo, kiedy cisza wypełniła już pokój do granic jego pojemności. W mgnieniu oka materiał dwuwymiarowego hologramu stał się zwykłym lustrem, ukazując tkwiącą po jego drugiej stronie postać. Barczystą sylwetkę okrywał szary, podniszczony płaszcz, z rękawów którego wystawały silne, męskie dłonie splecione nerwowo na podołku; ich białawe kłykcie powracały właśnie do naturalnych barw. Rysy twarzy mężczyzny emanowały spokojem, za to na niedbale ogolonej czaszce zgromadziły się miejscami błyszczące krople potu. Podobne błyski można było dostrzec w kącikach oczu, ale mężczyzna, oświetlony nowym źródłem światła, zamrugał szybko powiekami i Siegersky nie był pewien, czy nie ulegał przypadkiem złudzeniu. - Powiesz mi teraz, o co chodzi? - odezwał się ponownie. Mężczyzna w płaszczu miał głęboki i twardy głos, sprawiający wrażenie dobywanego z ogromnym wysiłkiem. - Jeśli ktoś jest w stanie to zrobić, to właśnie on.