Dębski Eugeniusz - Furta mroku
Szczegóły |
Tytuł |
Dębski Eugeniusz - Furta mroku |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Dębski Eugeniusz - Furta mroku PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Dębski Eugeniusz - Furta mroku PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Dębski Eugeniusz - Furta mroku - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Eugeniusz Dębski
"Furta mroku"
Bitwa trwała już niemal cały dzień.
Słońce, obojętne na śmierć, ból i krew, zbyt w ciągu dnia wysoko wiszące, by
słyszeć okropne odgłosy, teraz, zanurzając się za pasmem wzgórz, nadal zbyt
odległe, posyłało ponad głowami żywych i konających ostre, zapalające szczyty
koron drzew
promienie. Poniżej, pod warstwą promienistą, w zalegającej nad ziemią smudze
cienia, stały nieprzebrane hordy najeźdźców i stawiające im czoła masy wojska
Rozmera.
Książę Rozmer wolno jechał na siwym ogierze pasem łęgu dzielącego obie armie.
Towarzyszył mu korpulentny mężczyzna z twarzą przekreśloną poszarpaną blizną.
Rozmer przygryzał dolną wargę i wzdrygał się słysząc charkot któregoś z
zarzynanych mężów. Swoje
wojsko miał po prawej ręce. Co jakiś czas rzucał na nie z ukosa spojrzenie,
jakby sprawdzał czy wszystkie formacje tu są. Były. Na skrzydle stały niemal w
kamiennym bezruchu dwie korty jazdy z Senhenu, potężnie okute postacie na
niskich grubych koniach
opakowanych w metalowe łaty. Potem minęli dwa połkany piechoty, za którymi
przyklękło sześć linii łuczników przysłanych przez lenników Groudi. Łucznicy w
zasadzie tkwili nieruchomo, podobnie jak piechota i jazda, co jakiś czas jeden
lub dwóch,
najczęściej znajdujących się nie obok siebie, wolnym ruchem, zupełnie nie jak na
polu bitwy, która, w końcu, się toczyła, chwytał jedną z wbitych przed sobą w
ziemię strzał, płynnym ruchem naciągał łuk i posyłał strzałę w kierunku
przeciwnika. Strzała
albo trafiała kogoś, wtedy kolejny pojedynczy odgłos - jęk, charkot, wycie,
łomot spadającego jeźdźca, kwik konia - ulatywał ponad szarzejącą doliną w
jeszcze jasne niebo, albo tylko wbijała się w ziemię, bezgłośnie,
Za piechotą stał monolit z ośmiu brekat szturmowców rodu Rozmera. Najlepsza
część jego wojska, elita, samodzielnie mogąca wygrywać pomniejsze wojny -
zespolone oddziały teranierów, shauharów, kuszmistrzów i dobijganów. Normalnie,
po przygotowaniu, po
ostrzale przeciwnika, brekaty ruszały z daleka, stopniowo nabierając tempa, by
runąć na wroga z potężnym rykiem trąb, w które dęli dobijganowie, ale tylko w
pierwszej fazie utarczki, w końcowej zaś - dobijający rannych wrogów,
terminujący w mordowaniu,
aby kiedyś przejść w szeregi teranierów i zwolnić miejsce innym młodzieńcom,
chętnym do ćwiczenia wojaczki.
W tej bitwie cały monolit stał nieruchomo, pojedyncze ciała walały się pomiędzy
szeregami wojowników.
Co kilka mgnień oka jeden z wojowników Rozmera ruszał do przodu, dochodził do
usianej plackami leżących ciał armii przeciwnika, i zaczynał rzeź: obojętnie,
jak na szkoleniu, ścinał głowy, wbijał ostrza w nieruchome ciała, wyszarpywał i
atakował
następne. Na oczach księcia jeden z takich wojów wbił mizerycę w brzuch
najbliższego sobie jeźdźca, rozpłatał go od mostku do podbrzusza i zaczął
wyszarpywać parujące flaki, które przelewały się przez łęk siodła, zwisały, a
potem cięte mizerycą opadały
na ziemię, pod kopyta skamieniałego rumaka, i tylko dziko łypiące oczy
zwierzęcia zdradzały, że coś z tej sceny widzi. Ofiara zaś siedziała nieruchomo,
ze wzrokiem wbitym w coś przed sobą, a książę pomyślał sobie, że nie chciałby
zobaczyć tego czegoś
aż tak zajmującego, że patrzący nie ma ochoty popatrzeć nawet na własne
wypadające na ziemię trzewia.
Wojownik, który rozpłatał przeciwnika, odsunął się, gdy jelita oplątały mu
stopy. Obojętnie postąpiwszy w bok rozerwał kłąb z cichym plaśnięciem, dopiero
wtedy wypatroszony dzikus zsunął się z siodła; jego oprawca niespiesznie
podszedł do innego
jeźdźca i spokojnie wbił mu mizerycę w brzuch.
Książę odwrócił się i kontynuował przegląd, drgnął, gdy któryś z nieprzyjaciół
nagle zaczął tęsknie ryczeć, monotonnie, jednostajnie i głośno. W pierwszej
chwili książę chciał rozkazać któremuś z łuczników uciszyć wyjącego wroga, ale
uświadomił sobie,
że to nie ten czas, nie ta bitwa.
Przesunęli się przed front kolejnej formacji, nieruchomy wieloszeregowy szpaler
kopijników, potem lancerów, znowu łuczników.
- To nudne - powiedział książę do towarzysza.
Usłyszał, że chrypi. Zacisnął zęby i odchrząknął.
- I makabryczne - dorzucił z wyzwaniem w głosie.
Jego towarzysz, który dotychczas nie poświęcił wojsku ani jednego spojrzenia,
tylko patrzył uważnie przed siebie, jakby tam rozgrywał się właściwy bój,
leniwie wyrwał się z kontemplacji. Wolno odwrócił głowę w prawo, zlustrował
własne wojsko,
apatycznie odwrócił głowę w lewo i obejrzał zdziesiątkowane już szeregi
przeciwnika.
- Ale jakie szczędzące własne wojsko - odezwał się spokojnie.
Kilka strzał przeleciało im nad głowami, większość doszła celu, wrogowie Rozmera
ustawili się jakby na życzenie - gęsto, zwarcie. Wbijaniu się strzał towarzyszył
odgłos przebijania pancerzy i skórzanych kurt. Potem jęki i charkoty, i
brzęczenie, gdy
ciało waliło się na ziemię, czasem zaczepiając o inne, obojętne, nieruchome,
czekające na swą strzałę.
- Może tak? - zaproponował nagle tandel Saraman.
Książę nie zdążył odpowiedzieć swojemu tandelowi, najlepszemu dowódcy swego a
wcześniej ojcowego wojska. Tandel nieznacznie poruszył głową. Z tyłu rozległ się
chrzęst, ruszył jeden z brekatów. Bojowe rumaki stąpały wolno, każdemu krokowi
towarzyszył
brzęk i łoskot. Nie były to formacje przeznaczone do cichej partyzantki.
Zazwyczaj brekat nabierał pędu i walił się całą swoją zwartą formacją na wroga,
dzisiaj brekat przemieszczał się miarowym ale i tak złowrogim krokiem. Rozmer
pomyślał, że na
miejscu przeciwnika już by zaczął ostrzał albo odwrót, ale szeregi
przeznaczonych do wyrżnięcia niszczycieli Doyana tym razem stały nieruchomo. W
pustych oczach żołnierzy nie pojawił się żaden wyraz, nawet kiedy pierwsze
szeregi brekatu doszły i
rozpoczęły metodyczne wyrzynanie kolejnych linii.
Książę odwrócił głowę. Ruszył konia, ale słysząc po raz kolejny ten sam, dziwny
i częsty dziś dźwięk, odwrócił się do Saramana.
- Co to za dźwięk, jakby pierdziały jakieś...
Zabrakło mu określenia. Tandel zmarszczył czoło i wzniósł ku niebu spojrzenie.
- E-ech... Po prostu każdy człowiek, niemal każdy... - poprawił się -... ma
swoją słabą, ale jednak ma - aurę. To, co nakazuje mu żyć, nawet w ciężkich
okolicznościach, nawet w biedzie i nieszczęściu. Nad polem jest taka aura,
ściera się z czarem, a
wynikiem jest ów mało dworski odgłos.
- Tfu... - rzucił książę. Zniecierpliwiony trącił wierzchowca piętami,
zakłusował. Gdy tandel dogonił go przyznał: - Taki sposób walki nie jest mi
miły! To wyrzynanie nieszcz...
- Jak pamiętam - nie narzucałem się z ofertą, książę - powiedział Saraman.
- Tak, wiem - powiedział zniecierpliwiony władca Taorcheju. - Nie musisz mi
przypominać, że to ja prosiłem cię o pomoc.
- Nie prosiłeś, a wynająłeś, książę.
Rozmer przeszedł w cwał, tandel nie śpieszył się, odległość między nimi
zwiększała się z każdym krokiem wierzchowca księcia. Książę dobrze pamiętał, kto
kogo wynajął, kto słuchając opowieści szperaczy i uciekinierów zrozumiał, że
mrowie dziczy zaleje
hufce Taorcheju, choćby składały się z najlepszych wojowników świata i sprzyjali
im wszyscy Bogowie. Wtedy ktoś bąknął coś, że pradziad Rozmera poradził sobie w
takiej sytuacji i Rozmer udał się do Księgmistrza Bono Damanta. Księgmistrz
najpierw zrobił
duże oczy, obiecał poszperać w kronikach, choć znał je na pamięć.
A potem przybiegł w środku nocy, rozdygotany, ze zmierzwionymi kudłami, w które
pewnie wpijał palce czytając przerażające wersy.
- Panie, okazało się, że twój pradziad skorzystał z pomocy Magmistrza
Grachenara!.. - wyszeptał wytrzeszczając oczy tak, że w półmroku oświetlonej
dwoma migotkami komnaty, jego białka błyskały wściekle, chorobliwie.
- Co to znaczy?
*To znaczy, że nie pokonał hord Vijjada w szlachetnej i ciężkiej bitwie -
wychrypiał Księgmistrz niemal do ucha księcia. Oddech skryby śmierdział czymś
kwaśnym i ciepłym, jakby wydobywał się z kadzi pełnej octu, w której
fermentowało ścierwo utopionej
świni. - Zapłacił ciężkie pieniądze za magiczne wsparcie i - właściwie -
wycięcie tych dzikusów.
Książę odsunął się i machnął ręką, a potem, widząc, że Damanta chce uzupełnić
informację, zatrzepotał przecząco dłonią. Zastanawiał się długo.
- Jak można go wez...
- Książę! Nie chcesz chyba?..
- Muszę. Inaczej padniemy pod nawałą...
Księgmistrz zamajtał głową, ale milczał.
- Jak go wezwać? Jego? Czy innego Magmistrza? Ten pewnie nie żyje...
Damanta prychnął.
- Żyje. - Sapnął i zatarł małe wysuszone dłonie. - Jest tam kantacja
wywoławcza...
- A czym się płaci?
- Złotem.
- Nie krwią?
- Nie. Złoto, kamienie, metale... Wełna, miody...
Teraz, przegalopowawszy niemal przed całą swoją armią Rozmer zwolnił i poczekał
aż kłusujący bez pośpiechu i nie zwracający zupełnie uwagi na "bitwę" Saraman go
dogoni.
- A po co Magmistrzowi złoto? Możesz zdradzić?
Saraman obrzucił go ciężkim spojrzeniem spod przypuchniętych powiek, książę
pożałował pytania.
- Mogę.
Rozmer zacisnął zęby i pokonując strach wyrzucił z siebie:
- No to po co?
- Mogę odpowiedzieć, ale nie chcę.
Młody, głupi trochę, pomyślał Saraman. Sam mógłby domyślić się, że żaden
Magmistrz nie będzie sobie zawracał głowy utrzymywaniem w ryzach całego swego
majęstwa, nie będzie tracił czasu na kierowanie kmieciami - kiedy orać, siać i
kosić, kiedy się
ryćkać, kiedy wypróżniać, żeby nie chodzić o obsranych gaciach... Nie będzie
czuwał nad porządkiem w komorach, kuchniach, stajniach i piwnicach. Owszem,
mógłby, ale wtedy na badania i próby zostałoby mu tyle czasu, co wcale. Nie
postępuje się tak, bo i
po co? Wszak za wszelkie usługi zleceniodawcy płacą, to utrzymuje właściwe
proporcje: oni pracują, on - robi co chce. Albo nic.
- Jak to będzie wyglądało później? - zapytał książę nie doczekawszy się
odpowiedzi i czując właściwie niechęć do jej uzyskania. - Gdy wszyscy się ockną?
Saraman odwrócił się i zlustrował wzrokiem niedobitki dziczy, zwały trupów,
miotające się w agonii albo w splątanej uprzęży koniki.
- Nie zostało już wielu... - obwieścił spokojnie. - Wyrzynamy w pień, czy
zostawić trochę?
Książę milczał.
- Ze swej strony proponuję pozostawić przy życiu ze dwa manuskały - kontynuował
lekkim tonem tandel. - Chłopstwo ich trochę jeszcze pomaca, więc niewielu wróci,
a właśnie oni opowiedzą co przeżyli. Pociągnął nosem i splunął w trawę. -
Zostaną, rzecz
jasna, ścięci, ale na kilka pokoleń będzie spokój.
Rozmer przełknął pęczniejącą w gardle ślinę.
- A moje... oddziały?
Tandel wzruszył ramionami.
- Jak zawsze w takich razach - będą pamiętały okropną bitwę, morze krwi, czyny
szlachetne i niegodne ciosy, i zwycięstwo... Opłakiwanie towarzyszy... - Trzeba
by trochę jeszcze ich postrącać, pomyślał. Trochę za mało ich zginęło, ale to
potem, niech
ten młodzian zniknie z pola. - Obudzą się zmęczeni, głodni i tak dalej -
dokończył.
- A ja? - cicho zapytał książę.
- Sam wybieraj - powiedział tandel unosząc jedną brew. - Możesz zachować pamięć,
albo - jak twój dziad - dobre samopoczucie. Doradzam to drugie...
A pierwszego i tak nie spełnię, uzupełnił w głowie.
- Nie - wychrypiał Rozmer. - Nie chcę zapomnienia. Wolę... Ale to fałsz!? Będę
triumfował i zbierał pochwały wiedząc, że...
- Nie wiedząc! - przerwał z naciskiem tandel. - Nic nie wiedząc! Nie będziesz
miał nawet świadomości, że istnieje na świecie ktoś, ja, który wie. - Uśmiechnął
się po raz pierwszy odkąd Rozmer go zobaczył. - A ja... Książę... - powiedział z
lekkim
politowaniem w głosie - ...nie takie tajemnice mam w swojej głowie...
Książę skinął głową i zawrócił konia, od razu uderzył we wrzący wściekły galop,
jakby chciał wynagrodzić wierzchowcowi to, że nie brali udziału w bitwie.
Saraman otworzył usta, ale powstrzymał okrzyk - chciał zdradzić, że dziad
Rozmera, w takiej samej
sytuacji będąc, nie miał krzty wyrzutów sumienia, więcej - osobiście podjechał
do spętanych czarem szeregów wroga i nieźle stąpił ostrza miecza i mizerycy na
karkach skamieniałych dzikusów. Potem jeszcze - mruknąwszy coś o zachowaniu
pozorów - rozwalił
morgensternem kilka czerepów i dopiero gdy jucha i szare strzępy mózgów na dobre
oblepiły kolczastą kulę odetchnął i - buchając parą z szeroko otwartych ust -
sapnął: - No, teraz wracamy do siebie!
Wracajmy do siebie.
Posłuszne czarowi szeregi armii Rozmera ruszyły nagle do przed, linia ordynku
załamała się, wojownicy rozpełzali się po całym polu bitwy. Musiało tak być,
jeśli nie mieli ocknąć się we własnych szeregach naprzeciwko zmiażdżonego wroga.
Żołnierze
masakrowali niedobitki, dobijali rannych; nieświadomi tego, co czynią chwytali
łupy i - przede wszystkim - rozchodzili się po całej dolinie. Za chwilę mieli
ocknąć się przepełnieni radością, energią, trochę smutkiem - na widok poległych
druhów...
Tandel Saraman pogonił konia, wydostawszy się z pasma pola dzielającego dwie
armie: większą i mniejszą, przegranych i zwycięzców, martwą i żywą, strzepnął
palcami. Armia Rozmera, cała, ruszyła do przodu - wojownicy musieli unurzać się
we krwi, musieli
dać się ponadcinać jeszcze żywym wrogom, musieli zdobyć trochę trofeów. Musieli
uwiarogodnić swoje zwycięstwo.
Niespiesznie kłusując dotarł do obozu. Książę już znajdował się w swoim
namiocie. Saraman śmiało minął dwa pierścienie ochrony osobistej i wszedł
odchyliwszy połę zasłaniającą otwór drzwi. Rozmer odstawiał kielich z winem.
Widząc na ścianie jaśniejszą
plamę odwrócił się szybko, odruchowo sięgając do pasa.
- Pozwól pożegnać się, książę - powiedział Saraman.
Nie odmówię sobie chwili przyjemności, pomyślał. Podszedł do zydla i ciężko
rozsiadł się na nim. Ułożył dłonie na grubych kolanach, odetchnął głęboko. Nagle
głowa opadła mu na pierś. Książę odsunął się o krok, spłoszone spojrzenie
obiegło namiot w
poszukiwaniu broni. Tandel Saraman drgnął.
Jego ciało jakby zaczęło parować, ulatywała z niego czarne smoliste gęste
powietrze. Po chwili Rozmer zobaczył, że kłąb mroku uformował się w kontur innej
postaci, wyższej i szczuplejszej. Krawędzie obrysu ciała drżały i jakby zapadały
się w siebie,
przez co cała sylwetka trzepotała i nie dawało się ocenić ani odległości do
niej, ani czy się zbliża...
Książę odstąpił jeszcze o krok. Mroczna postać nagle zgięła się w pół w głębokim
dworskim ukłonie, w jej płaskiego, jak się okazało, jakby wyciętego z czarnej
tkaniny, ciała doleciało:
- Żegnaj, książę. Gdybyś mnie potrzebował - będę wiedział i przyjdę.
Płaski obrys ruszył do drzwi. Gdy odchylił płótno na moment znalazł się na
jasnym tle, w promieniach niemal wprost świecącego słońca, ale ono szybko
przygasło. Czarny kształt zniknął.
Książę Rozmer zachwiał się, przymknął na chwilę powieki, przez głowę przemknęła
mu burza skotłowanch myśli, a gdy je podniósł wzrok tandel Saraman usiłował
wstać właśnie z zydla.
- Wybacz, panie - wychrypiał. - Nóg nie czuję... Przyszedłem z wieścią o
triumfie...
- Tak... - wychrypiał podobnie książę. "Dlaczego tak chrypię? pomyślał. Muszę
się napić wina..." - Wiem. Podobnież dokonaliśmy cudu? Strasznie jestem rad i
dumny z twojej armii.
- To twoja armia - powiedział skromnie tandel, ale nie krył - właściwie
nieumiejętnie krył - że właściwie zgadza się z władcą.
- Służba! - krzyknął Rozmer. - Wina.
Chwilę potem wychylili pierwsze pełne puchary, łapczywie, zachłannie; podstawili
puchary po drugą porcję. Obojgu wydawało się, że wino wsiąka w ich ciała jak
odrobina wody w piasek pustyni. Po drugim kielichu zaczęli pochrząkiwać i
pokasływać.
- Teraz - powiedział książę - opowiedz ze szczegółami.
Skinął na służącego, tamten napełnił puchary, Rozmer usiadł wygodnie, zobaczył
na swoim kolanie plamę podeschłej krwi. Opuścił wzrok, stopy tandela unurzane
były w świeżej krwi, do łydki przyczepił się strzępek albo futra, albo
owłosionej skóry z
czaszki jakiegoś wroga.
- No, było ich mrowie... - Stary wódz westchnął, a potem sapnął jeszcze dwa
razy.
Książę pomyślał, że bogowie czuwali nad nim, kiedy podsuwany przez zauszników
pomysł, by wymienić starego na kogoś młodszego, odrzucił po kilkunastu dniach
namysłów: kto inny, nawet mając tę wspaniałą armię i naprzeciwko niej tak
ogromnie przeważające
siły, dałby sobie z nimi radę? Nie tracąc przy tym nawet połowy swoich sił?!
- Prawdę mówiąc, książę, ich taktyka była jedną z przyczyn ich klęski - z mocą
oświadczył tandel.
Nigdy nie potrafił i nie chciał kłamać, pomyślał z pewnym wzruszeniem Rozmer.
- O tym nie będziemy mówili zbyt głośno i zbyt często - powiedział.
Tandel skinął głową i chrząknął: "No, wiadomo!".
Czarny i mroczny kształt przemknął między szpalerami budzącej się z odrętwienia
straży, zaczął się rozmywać jakby topiony ostatnimi promieniami słońca.
Pierwsze pojedyncze ścierwiarze, te najodważniejsze albo najbardziej głodne, a
za nimi już inne, stadnie, zaczęły podlatywać na pole bitwy, pole rzezi.
Wcześniej wyczuwały, że nie miejsce tam dla nich i cierpliwie czekały w
pobliskich lasach.
Doczekały się.
Zaczynała się uczta.
We dworze zaczynała się uczta.
Właściwie każdy dzień kończył się ucztą.
Władca, Cień Na Krawędzi Czerni - Synguird Had-Zubag, siedział na swoim tronie
stale. Od kilkudziesięciu lat. Od niepamiętnych czasów. Zestarzał się przy tym
zajęciu tak mocno, że właściwie cały czas spał. Sen miał tak mocny, że
najczęściej nawet nie
czuł, że się wypróżnił i że z tronu unoszą go mocne dłonie oddanych sług, nie
słyszał chlupotu wody, ani nie czuł jej ciepłoty czy chłodu. Częściowo moc snu
była spowodowana wiekiem, częściowo - drobnym czarem Magmistrza Grachenara.
Synguird budził się
bardzo późnym popołudniem, właściwie dopiero o zmroku - latem później, jesienią
i zimą wcześniej, i jakaś resztka jego ludzkiej natury żądała kontaktu z ludźmi,
rozrywki, chciał przez tych kilka godzin świadomości nasycić się płytką więzią z
poddanymi.
Dlatego codziennie wraz za zapadnięciem zmroku zaczynały się uczty.
Synguird poruszył jedną brwią, gdy Grachenar wszedł i krocząc rozstępującym się
szpalerem służby zbliżył do nominalnego władcy Calinderry. Kilka lat temu, gdy
jeszcze przebudzenia nie były tak ciężkie, a okresy czuwania tak krótkie, władca
powiedział:
- Wiesz, budząc się mam wrażenie, że w powiekach osadzono mi palisadę z
zaostrzonych bali, z których zawsze, ale to zawsze - jeden odchyla się i wbija
mi w oko. Nie mógłbyś jakoś temu zaradzić?
- Ależ oczywiście, panie - powiedział Grachenar. Pomyślał, że najrozsądniej
byłoby wykłuć oczy marudnemu Synguirdowi, ale postąpił inaczej. - Postaram się
dołożyć starań...
- Miło będzie - mruknął całkiem już rozbudzony i dlatego mniej chętny do
zwierzeń władca.
Potem nie wracali już do tego. Nie było potrzeby - wszak czar działał sprawnie.
Teraz brew poruszyła się, ale nic więcej - poza płytkim ruchem rozdymanej i
kurczonej klatki piersiowej - nic nie wskazywało, że Synguird żyje. Grachenar
powstrzymał się od niegodnych Magmistrza gestów czy słów, ominął tron, odruchowo
wciągając nosem
powietrze - nie znosił leniwej służby, i - odsunąwszy ciężką, haftowaną,
szamerowaną złotymi, srebrnymi i kobaltowymi sznurami, taśmami i plecionkami
kotarę-kilim - wszedł na mroczne pachnące suchym kurzem schody. Niedbale, nie
myśląc o tym wyczarował
świetlisty obłok nad głową i nieco z przodu, i w jego świetle zaczął zbiegać po
schodach. Mógł znaleźć się migiem w miejscu, do którego zmierzał, ale zawsze, od
kiedy pamiętał, od szczęśliwych czasów niebycia Magmistrzem, lubił ruch, i teraz
również
korzystał z poruszania się po nieznanych ludziom, krótkich korytarzach
Międzyprzestrzeni, tylko wtedy, gdy rzeczywiście uwalniało to od mozolnych
długich i niewygodnych - aż do zmęczenia - podróży.
Schody kończyły się dwoma szczerbatymi stopniami, których Magmistrz nie pozwalał
naprawić; nikt poza nim tędy nie chodził, jemu to nie przeszkadzało, a wręcz
chciał mieć taki naoczny sygnał zbliżającego się końca spirali schodów.
Przeskoczył nad
zajęczą wargą schodów, zwolnił. Teraz znalazł się na terenie, na którym każdy
Mag musiał wyciągnąć przed siebie swoje szczupadło i sprawdzić czy na pewno jest
bezpieczny, czy nie czai się za wyimaginowanym rogiem niebezpieczeństwo.
Które tu mieszkało od wieków.
W nos uderzył zapach starego moczu i fekaliów; przez kilka dni jego nieobecności
służba nie odwiedzała tego miejsca, słusznie - nie zezwolił na to, a bez
wyraźnego wezwania nikt nie ośmieliłby się choćby zbliżyć do wykutego w litej
skale, przenicowanej
kilkudziesięcioma słupami magicznej energii, miejsca.
Było bezpiecznie.
Grachenar wiedział, że kiedyś w przyszłości niebezpieczeństwo może wzrosnąć do
tego stopnia, że nawet on go nie wyczuje. I zginie.
Albo gorzej.
Ale wiedział też, że wtedy zadziałają siły, wobec których on jest bezradny,
dlatego nauczył się nie przejmować swoją zgubą i ewentualnym cierpieniem.
Zatrzymał się przed zakrętem korytarza, odetchnął głęboko choć zapach uryny i
odchodów stał się jeszcze mocniejszy, i pewien, że panuje nad twarzą zrobił
ostatnie kilka kroków.
Wyszedł na wykutą w skale, największe tego typu dzieło rąk ludzkich, jaskinię.
Oświetlało ją kilka tuzinów wiecznie świecących lampionów, umieszczonych tak, by
nie dawały ani skrawka cienia, nawet na nierównych chropowatych ścianach i
stropie.
Laihana stała tuż przy kurtynie, jak zwykle, ciągle w nadziei, że albo go w
jakiś sposób zaskoczy, trafi na słaby punkt w kurtynie mocy albo przyjdzie ktoś
inny, słabszy, albo że - przynajmniej - wystraszy. Ale od razu zrozumiała, że i
tym razem nic z
tego się nie uda, stała więc nieruchomo, ogromna, stalowa, groźna, śmiertelnie
niebezpieczna, doskonale odizolowana i w tym czasie niegroźna.
- Żyjemy sobie - rzucił niedbale Grachenar zatrzymawszy się i skrzyżowawszy na
piersi ręce. Kołysał się na stopach, przenosząc ciężar ciała z pięt na palce i z
powrotem. Trójkątne oczy smoka wpatrywały się w niego nieruchomo; powieki,
składające się z
trzech płatków, z których zawsze przynajmniej jeden był otwarty, przez co
Laihana nie traciła nigdy niczego z oczu, denerwująco jakby pomrugiwały. Ale
Magmistrz nie zamierzał z powodu własnej irytacji wdzierać się za kurtynę i
zmieniać tego, co kto
inny spętał. - Za każdym razem mam nadzieję...
Wzruszył ramionami. Laihana nie otworzyła pyska, widok jej setek zębów nie
działał na Magmistrza, wiedzieli o tym oboje, tak samo nie działał grzmiący
głos, którym usiłowała kiedyś go zastraszyć. Potem przestała mówić. Tylko
myślała.
"Ja też się dziwię, i też nie jestem zadowolona. Myślałam..." - zawiesiła myśl
podobnie jak Grachenar głos.
-Nie łudź się. Jesteś spętana skutecznie, nieodwołalnie i na wieczność.
"To dlaczego zawsze po nieobecności w zamku schodzisz tutaj? Mój widok nie
napawa cię dreszczem emocji. Nie jesteś jak..."
Urwała. Grachenar domyślił się, co chciała pomyśleć, i wiedział też, że
uświadomiła sobie: jeśli wspomni o gościach będzie to znaczyło, że ją obchodzą.
A do żadnej słabości przed sobą się nie przyznawali.
- Kiedy jestem czegoś pewien - sprawdzam to. Kiedy jestem bardzo pewien -
sprawdzam po dwakroć...
"Och, co za kundla przemyślność!" zakpiła Laihana. Grachenar uśmiechnął się
swobodnie, wewnątrz kipiał ze złości, ale wiedział, że nic z tych uczuć do smoka
nie docierało. Nie mogło dotrzeć. Gdyby było inaczej - Laihana już by uderzyła.
Magmistrz
odwrócił się i ruszył w stronę schodów. Nie na poduszce czaru, to by było
trywialne i znaczyło, że chce coś Laihanie udowodnić. A nie chciał. Miała
wiedzieć, że jest ponad to.
Wszedł po schodach na poziom sali tronowej, minął go i przeniknął przez kamienną
ścianę do korytarza zamkowego. Skręcił w odnogę prowadzącą do własnego skrzydła;
z naprzeciwka maszerował uśmiechnięty do jakichś swoich myśli pachołek. Na widok
Magmistrza potknął się na równej podłodze, uśmiech wsiąkł w piegowate oblicze, a
chłopak uskoczył i niemal wtopiwszy się w ścianę skłonił głęboko. Grachenar
ominął go nie patrząc, doszedł do swojej komnaty i pchnął drzwi. Zlustrował
widok szukając
jakiegoś niedopatrzenia; łoże zasłane kilka chwil temu pachniało gorzkimi
kwiatami trekotu, w kominku płonął ogień, a komin pracowicie zasysał dym, nie
odważając się ani krzty wypuścić do izby. Varic stał przy plagecie z jedną ręką
na piersi i łagodnym
spojrzeniem utkwionym w panu i władcy. Stwórcy.
Niedbale machnąwszy ręką Magmistrz pozbył się kochanka, podszedł do wysokiego
kamiennego fotela i ciężko zwalił się w jego objęcia. Mebel natychmiast zmienił
swoją strukturę, stał się odpowiednio miękki, stosownie ciepły, wygięte oparcie
nabrało kocich
cech, zadrżało, jego powierzchnię zaczęły przebiegać drobne jędrne fale
przyjemnie masujące plecy Grachenara. Mad wyciągnął nogi i zrzucił buty,
przymknął powieki, a kiedy po chwili je uniósł zobaczył, że buty karnie ustawiły
się we wnęce, wyprostowały
jak w prawidłach i zaczęły nabierać połysku.
W końcu, pomyślał, to są dobre żołnierskie buty. Przyjemnie jestem zmęczony.
Może niepotrzebnie wyrzuciłem Varica? Na myśl o jego ciepłych bezzębnych ustach,
umyślnie do pewnych posług stworzonych, poczuł przyjemną wibrację w dole
brzucha, ale zaraz
potem przyszły inne myśli i, tak kiedyś przyjemne, cielesne doznania, odpłynęły
nie pozostawiając ani nuty w muzyce duszy. Czyżbym miał dzisiaj znowu śnić,
zapytał siebie Magmistrz. Och, nie! Nie chcę! Poderwał się i gwałtownie zdarł z
siebie ubranie.
Było przepocone i zakurzone. Nie musiało takie być, ale Grachenar lubił czuć się
człowiekiem, z wszystkimi jego słabostkami, po to, by - kiedy zechciał -
zamanifestować, że tak wcale nie jest. Ciskał poszczególne części garderoby na
podłogę, a one
podrywały się i frunęły do wnęki, gdzie rozprostowane i już czyste zawisały nad
butami na niewidzialnych wieszakach. Grachenar pomyślał zaklęcie, wyprostował
ręce nad głową i oddał się cudownemu, łagodnie owiewającemu całe ciało,
powiewowi ożywczego
czaru. Wystarczyłoby mgnienie oka, ale oddawał się revii kilka chwil, potem
przywołał inne ubranie i pozwolił by miękko osiadło na jego ciele.
Zamarł na chwilę. Wokół niego powietrze zafalowało, jak nad rozgrzanym w upalnym
słońcu dachem, ciało Magmistrza uniosło się w powietrze, przekręciło i zawisło
sztywne. Grachenar roztoczył wokół siebie kurtynę mocy i rozesłał we wszystkie
strony
szczupadła, by sprawdzić co się dzieje w podległej mu krainie. Wszędzie bariery
mocy trwały pewnie, nic nie próbowało, nikt nie próbował naruszyć kordonu, ani
od zewnątrz, ani od wewnątrz. Kilka niewidzialnych nici potęgi wydłużyło się i
pomknęło w
siedem stron świata, powrócą za jakiś czas, zapewne, jak zwykle, nie wszystkie.
Kilka musi trafić na kordony innych mocy, zostaną unicestwione, chociażby dla
zamanifestowania siły ich stwórców, tak samo postępował Grachenar, gdy wyczuwał
zbliżające się
obce szczupadło, co nie zdarzało się często, ale co jakiś czas - tak.
Ciało ponownie przekręciło się i ustawiło pionowo, a potem opadło na wysypany
nasionami garchu dywan. Magmistrz czknął głośno i otworzył oczy.
Uczta. Tak, uczta. Wino i mała porcja belzeny, po której sen jest mało
odświeżający, smolisty jak mrok dusznej jaskini, ciężki niczym macierzysta
skała, ale za to pozbawiony majaków, upiorów i lęków. Gdy myśl podsunęła
określenie "lęk" Grachenar
zgrzytnął zębami, potem okręcił się na czubku stopy i całej siły trzepnął
pięścią w stronę okna. Od pięści oderwał się kłąb ognia i runął topiąc kolorowy
witraż przywieziony aż z Białej Łęki. Na podłogę spadły zastygłe w locie łezki
ołowiu, a gdy
Magmistrz podszedł do drzwi skądś z daleka doszedł odgłos stłumionego gromu.
Mam nadzieję, że trafiłem w jakąś wieś, w jakiś dom, może w tłum ucztujących
wieśniaków, pomyślał ponuro mag, ale nie sprawdzał tego. Na korytarzu stała para
pachołków czekających na jego pojawienie się. Jednym z nich był spotkany
wcześniej wesoły
piegus.
- Okno! - warknął Grachenar mijając służbę.
Obaj jednocześnie jeszcze niżej pochylili głowy. Magmistrz zwolnił niemal
niezauważalnie, przemknęło mu przez myśl, że mógłby wypruć z nich wnętrzności,
ale nie znalazł w tym pomyśle niczego, co przyniosłoby mu choć cień nadziei na
ukojenie, więc
chłopcy, nieświadomi tego, choć i tak sztywni z przerażenia, uszli z życiem.
Lampiony rozświetlały korytarz, było jasno i nieciekawie. Czy tak już będę żył
zawsze - łatwo, bez radości i nieciekawie, pomyślał Magmistrz, a potem
przypomniał sobie, że gdy
niedawno nastąpiła zmiana w jego gładko toczącym się życiu, to nie była to
zmiana na lepsze i ciekawsze. To był koszmar.
Salę rozjarzało magiczne światło, im dalej od tronu tym było jaśniej. Tak
zażyczył sobie kiedyś Cień Na Krawędzi Czerni - Synguird Had-Zubag; on sam i
jego najbliżsi goście siedzieli niemal w półmroku, z jasnej sali niewiele było
widać z tego, co się
działo na honorowych miejscach, choć opinią ucztujących nikt się nie przejmował.
Grachenar jak klin przeszedł przez tłum miotającej się służby. To właściwie dla
nich muszę wynajmować się do prac, pomyślał nie po raz pierwszy. Ja mógłbym żyć
bez tego
całego blichtru, tych uczt, dworu, światła i jedzenia. I też nikt by się nie
ośmielił mnie zaczepić.
"Mógłbyś też po prostu skoncentrować złoto!" - usłyszał w głowie kpiącą myśl
Synguirda.
"Ależ to by było nudne, panie!" - zaprotestował bezgłośnie zbliżając się do
tronu.
Władca dzisiaj nie śmierdział. Służba ocaliła swe karki. Grachenar usiadł i
odruchowo sięgnął po puchar. Skosztował wina. Bez zarzutu. Z boku, dość daleko,
gdzie sądzono, że siedzą poza zasięgiem słyszalności, goście zaczęli komentować
jego zjawienie
się po rozpoczęciu uczty i toaście Cienia Na Krawędzi Czerni.
- Rozwaliłeś mój witraż, a był białołęcki - kapryśnie, tonem małego dziecka
powiedział na głos Synguird.
- Wybacz, panie - skłonił głowę. - Już tam jest wprawiony nowy.
- A ktoś w Białym Łęku zachodzi w głowę... - skrzywił się władca.
Grachenar wzruszył ramionami. Synguird mógł nazwać go złodziejem, magicznym
złodziejem, a jemu i tak nie robiło to różnicy. W taki sposób nie dawało się
sprowokować Magmistrza. Sięgnął po pierś kapellona z rusztu, zatopił zęby w
soczystym mięsie
otoczonym chrupiącą aromatyczną koszulką. Pokiwał z uznaniem głową. Z
niespodziewanie rozbudzonym apetytem zjadł cały kawałek i sięgnął po drugi.
- Opowiedz coś o bitwie - powiedział Synguird.
- Mrowie po tamtej stronie - zaczął Grachenar. - Mieli jakąś otoczkę, ale mdłą,
nic ciekawego. - Odwrócił się i popatrzył Synguirdowi w oczy. - Nic ciekawego -
powtórzył.
Władca poruszył jedną brwią i stracił zainteresowanie sprawą. Zmrużył oczy i
chwilę lustrował jasną część sali. Nagle wyprostował się, odrzucił ramiona. Na
chwilę jego twarz zatraciła starcze rysy, z wyblakłych oczu trysnęły młodzieńcze
niemal skry.
- Może nakażemy orgię? - zaproponował.
Niespodziewanie pomysł rozśmieszył i nawet zainteresował Grachenara, ale nie
śpieszył się z odpowiedzią. Wychylił się i popatrzył na zebranych dzisiaj gości.
Przeważali stali i starzy domownicy, ale było też kilkunastu nowych na dworze
lenników z
rodzinami. Większość kobiet była już zużyta porodami, kilka niewinnych albo
sprawiających takie wrażenie podlotków, chudych, pryszczatych i chłonących
wielki świat szeroko otwartymi oczami, ale i wśród matron i ich córek nie
znalazł ani jednej, której
zapragnąłby. Albo przynajmniej zapragnął widoku krygujących się najpierw, a
potem z oddaniem kopulujących par. Nie raz już delikatnie narzucali obecnym
eksplozję chuci i siedząc w kokonie mroku komentowali z Synguirdem kołyszące się
piersi, trzęsące
pośladki, wykrzywione spazmami oślinione, często szczerbate usta. Czasem
nakazywał gościom wykonywanie rzeczy, świadomość wykonywania których, na oczach
synów, córek i żon, spowodowałaby gremialne skakanie z wieży czy wbijanie ostrzy
w trzewia. A co
najmniej ciężkie wymioty i odebranie ochoty na miłosne szamotania do końca
życia. Przemknęła mu myśl o gohelli Varicu, jego oddaniu, żądzy zaspokojenia
pragnień pana i zdecydował, że gremialne ryćkanie nie interesuje go zupełnie.
- To może być ciekawe - stwierdził.
- Jeśli to ma być tylko ciekawe, to dajmy sobie spokój.
Synguird, pomyślał Grachenar otoczywszy się nieprzenikliwą barierą, ciekaw
jestem ile ty naprawdę wiesz, na ile żyjesz, na ile udajesz? Jesteś osadzoną na
magicznym tronie wieczną istotą, która zatraciła niemal całe człowieczeństwo,
niezniszczalną, ale
też dość łatwo do odizolowania, czy chytrym, kpiącym ze mnie i częściowo nawet z
bogów, starcem? Twa niemoc jest prawdziwa? Twoje żądze udawane? Co ja o tobie
wiem i co ty wiesz o mnie? Zobaczymy.
- Może każemy obłożyć tę grubą mandastę... - wskazał brwią potężną żonę
olbrzymiego lorda Ulbitta, jej potężne piersi powodowały, że musiała siedzieć
nieco dalej od stołu niż inni biesiadnicy - ... plastrami mięsa i polejemy
sosami? - zaproponował
niedbale. - Będą objadali ją jak psy, a między uda... - zawiesił głos.
Synguird skrzywił się.
- Ileż razy możemy robić to samo?.. - Westchnął i obrzucił Grachenara ciężkim
ponurym spojrzeniem. - Nudzą mnie te drgawki, ucięte języki, schnące na słońcu
wymiona, psy bijące się o członki kawalerów... - Wolno sięgnął po sztylet i
nabił na jego
czubek mały ociekający słodkim sosem owoc oleandry. Wolno doniósł przysmak do
ust i z wysiłkiem włożył do ust. - Jeśli się żyje odpowiednio długo - nic nie
dziwi, nic nie bawi...
- I nic nie jest złe - dopowiedział Grachenar.
- Tak, oczywiście. Przecież zło, to coś nowego, gdy powszednieje staje się
zwyczajem...
Czknął, po chwili z jego wychudzonego ciała, przypominającego pusty odwłok
wyschłego na słońcu owada, rozległo się głośne burczenie.
- Hej tam! - powiedział Synguird nie przejmując się trawiennymi odgłosami. W
sali w mgnieniu oka wszystkie dźwięki zakrzepły i zamarły, nastała cisza. - Mamy
tu jeszcze jakiegoś bardonistę? Wiem, że wam jest bardzo wesoło, ale możecie się
poświęcić dla
swojego władcy?..
Na kilku twarzach pojawiła się ochota gorącego "szczerego" zapewnienia o swym
oddaniu, ale nikt nie był na tyle głupi, by odzywać się do Cienia Na Krawędzi
Czerni nie zapytany wyraźnie. Wcześniej było takich kilku, ale już nawet
grabarze nie pamiętali,
gdzie sczezły ich ciśnięte niedbale zwłoki. Para bardonistów, ona młoda i
zgrabna, apetyczna, on - niski i gruby, może jej ojciec, wystąpiła do przodu.
Mężczyzna zaczął zwyczajowe zapewnienia o zaszczycie, nadziei, staraniach...
Magmistrz zrozumiał, że
za chwilę, może po kilku pieśniach, Synguird wykorzysta ich obecność, ich
pokrewieństwo i różnicę płci i wieku i zafunduje gościom jakąś ohydną rozrywkę.
Przez chwilę zastanawiał się czy nie uratować dziewczyny, wyglądała przyjemnie,
ale potem
przypomniał sobie swoje sny i uznał, że nie będzie nikomu ułatwiał życia.
Odsunął się od stołu i zerknął pytająco na władcę. Ten przymknął powieki,
Grachenar wstał i skłoniwszy się ruszył do wejścia. Jeszcze zanim wyszedł
usłyszał pierwsze tony
halimony i jasny czysty głos dziewczyny.
Ruszył korytarzem odruchowo wybierając nieco dłuższą drogę, belzena czekała i
kusiła, a Grachenar, choć ulegał jej, nie lubił nawet sam przed sobą przyznawać
się do tego. Skręcił w prawo, potem jeszcze raz, znalazł się w miejscu, gdzie
korytarz
rozdwajał się - prawa odnoga wiodła dokoła sali tronowej w okolice jego komnaty,
ale to z lewej odnogi emanowała czyjaś obecność. Magmistrz bezszelestnie ruszył
w tamtym kierunku. Po chwili wszedł w ciemność, uruchomił niedbałą myślą
zaklęcie Kociego
Oka i spokojnie kroczył dalej. Po chwili zobaczył chłopaka przyciskającego do
kamiennej ściany dziewkę. On nie widział już niczego poza jej ciałem, ona,
spokojniejsza, opierała się, niezbyt energicznie, ale skutecznie. Nie krzyczała,
o nie, nie była aż
tak rzeźlona...
Nie widzieli Magmistrza, póki nie stanął o pół kroku od nich i nie trzasnął
chłopaka w kark. Ten zwalił się jak kłoda, dziewczyna pisnęła i rzuciła się do
tyłu, uderzając plecami i głową o kamień. Rozległ się wyraźny trzask.
- Jak cię zwą? - warknął Grachenar.
- Moj... Mojrena... - wykrztusiła dziewczyna. - Panie...
Magmistrz wyciągnął rękę i chwycił dziewczynę za włosy, szarpnął w bok, sam
przestąpił przez nieruchomo leżącego chłopaka, w przelocie wstrzymując bicie
jego serca. Jeszcze raz mocno szarpnął za gruby pęk włosów, pomagając sobie
drugą ręką okręcił
dziewczynę i pchnął ścianę. Chcąc uchronić się przed uderzeniem twarzą oparła
się dłońmi o chłodny kamień, a wtedy Magmistrz naparł na nią z tyłu swoim
ciałem.
- Chcesz się gzić? - wycedził przez zęby. - Wyjątkowo jestem w humorze do
spełnienia jakiejś czyjejś zachcianki...
Szarpnął do góry kiecę dziewczyny, drugą ręką sięgnął pod jej pachą i znalazł
twardą, zaskakująco jędrną i kształtną pierś.
- Panie...
- Milcz!- syknął mając już dłoń na pośladkach. Ogłaskiwał je chwilę, czekając aż
niespodziewanie rozkwitła złość przemieni się w chuć. Wsunął palce między
pośladki, docisnął swoje podbrzusze. Mocno uszczypnął sutek.
- Panie, nie, panie! Błagam... - dziewczyna rozpłakała się. - Mam miesięczne
dni... Ja...
- Milcz! - Sięgnął do swojego podbrzusza, ale nie znalazł tam powodu do radości.
Pewnie, że mógł zrobić wszystko również ze swoim ciałem. Ale czy warto,
pomyślał. Jakaś prosta, nieczysta na dodatek dziewka? Ale nie odsuwał się,
dziewczyna coraz
głośniej chlipała, a to sprawiało Magmistrzowi coraz większą radość. Poruszył
mocno palcami nie zwracając uwagi na opór pośladków, ścisnął pierś. - Jeszcze
raz dasz głos... - mruknął.
Dziewczyna zamilkła, a nawet przestała napinać mięśnie. Grachenar przeklął w
duchu. Chwycił w drugą dłoń lewą pierś dziewczyny i zacisnął mocno wszystkie
palce. Dziewczyna stęknęła i zwiotczała między nim a kamienną ścianą.
- Tego żadna nie wytrzyma - mruknął Magmistrz odsuwając się i pozwalając ciału
opaść na posadzkę.
Przekroczył po raz drugi sztywniejące zwłoki chłopaka i poszedł do siebie.
Wiedział, że za kilka dni, o ile tak często zażywa kąpieli lub miłości,
dziewczyna zobaczy czerń na jednej i drugiej piersi, potem ktoś jej powie, że
usiadła gołym zadkiem na
stercie węgla, tak sczernieją jej pośladki. Potem czarne plamy rozrosną się,
ciało zacznie puchnąć i boleć, a w końcu posypią cię czarne wrzody na
międzypiersiu, które pomkną w dół, a wtedy zostanie jej kilka dni życia. Które
będzie przeklinała, które
będą się wlokły jak wieki, w których zażyje cierpień większych niż kilka tuzinów
torturowanych jeńców razem wziętych.
Na zakręcie zgrzytnął zębami i przeniósł się do swojej komnaty. Okno było
naprawione, po świeżo umytym witrażu spływało kilka kropel wody. Zapach
wysypanych na dywan kwiatów stał się mocniejszy, ogień nadal płonął, a polana
cicho potrzaskiwały; któreś
syknęło, gdy płomienie dotarły do odrobiny wilgoci zasklepionej w jego włóknach
i uwolniły ją. Magmistrz podszedł do łoża i zwalił się na wznak. Ziewnął. I
wystraszony poderwał się do siadu.
Nie chciał spać.
Nie mógł.
W końcu - nie musiał.
Ale coś trzeba było robić podczas nocy. Wstał i nie próbując nawet wykorzystać
magii, sam przyrządził porcję belzeny: starannie odmierzył dwa ziołowe
składniki, rozcieńczył sokiem tryffy, podgrzał. Gdy na powierzchni mikstury pękł
pierwszy pęcherzyk
dosypał po jednej szczypcie czarnego i szarego proszku, zdjął tygielek i
pochylił się nad nim. Zapach był właściwy, sięgnął umysłem głębiej - do składu i
działania. Spodobały mu się. Przelał zawartość do stojącego obok kominka
pucharu, trzymając w obu
dłoniach naczynie zasiadł w fotelu, posłuszny mebel natychmiast zaczął wężowymi
ruchami masować plecy i lędźwie. Z pucharu sączył się gorzki, obiecujący
zapomnienie aromat, pełen wizji, tych, nad którymi Grachenar potrafił panować i
kierować nimi.
Upił łyk. Gorycz spełzła po przełyku, w ustach rozpętała się feeria odczuć.
Belzena oszukiwała smak - język i podniebienie podsuwały słodycz, kwas, sól,
gorąco i zimno na przemian. Po drugim łyku gardło opanował palący chłód, obcy,
nieznany, nie
przypominający niczego innego, może trochę miętę, swoisty i niebiański.
Magmistrz rozluźnił się i odpłynął w wizje kolorowe, nie dające się opisać ani
opowiedzieć, ale bezpieczne dlań i jedyne do przyjęcia. Nie widział jak w
komnacie pojawił się
bezszelestnie Varic, na widok rozwalonego w fotelu Grachenara, którego ciało
poruszało się lekko poszturchiwane kamiennymi falami płynącymi z fotela,
zamrugał powiekami i równie bezszelestnie wymknął się na korytarz. Tylko umysł
Magmistrza odnotował
to, ale nie zareagował. Nie było potrzeby.
Grachenar ocknął się, gdy polana dopaliły się niemal zupełnie. Przeciągnął się
czując słodkie nasycenie, wstał i odetchnął głęboko. Wiedział, że zagnieżdżona w
umyśle belzena nie daje tak naprawdę wypoczynku znużonemu ciału, że za jakiś
czas poczuje
się ponownie znużony i zły, ale postanowił tym przejmować się później. Sięgnął
okiem do sali tronowej, prychnął widząc, że Synguird jednak rozpętał orgię.
Ciała kłębiły się na stole i obok niego, odrzucone suknie nasiąkały sosami i
rozlanym już
wcześniej winem, hurkotały ławy trącane kolanami i łokciami, warkocze zwisały do
podłogi... Któryś unurzany w sosie stał się przedmiotem adoracji dwóch psów,
które powarkując na siebie oblizywały go pośpiesznie wietrząc szybki koniec
przyjemności.
Dziewczyna, która śpiewała z bardem, leżała na stole przed władcą z szeroko
rozrzuconymi nogami, a ten, patrząc pustym wzrokiem przed siebie, z ponurą
zawziętością szczypał jej uda.
Magmistrz oderwał spojrzenie od sali tronowej.
Nie miał tam nic do roboty.
Nie miał w ogóle nic do roboty, a na pewno nie miał na nic ochoty.
Do komnaty wniknął jak cień Varic. Widząc skierowane na siebie spojrzenie
Grachenara uśmiechnął się ujmująco, leciutko. Denerwująco. Magmistrz omal nie
spopielił go, ale wzięła górę duma, która przez całe życie kazała mu
powstrzymywać okazywanie
irytacji i sięganie do magii z byle powodu, co mogło być wzięte, przez samego
siebie, rzecz jasna, za oznakę słabości. Syknął tylko niecierpliwie, a Varic
ponownie niemal rozmył się w powietrzu. Kiedy drzwi zamknęły się szybko i cicho
Magmistrz, jakby
poczuł przypływ siły, postanowił położyć się spać.
- Nie mogę ulegać - szepnął do siebie. - Jeśli będę ulegał, prędzej czy później
się poddam. Nie...
Zrobił dwa kroki w kierunku łoża, uniósł ręce i pozwolił garderobie by odleciała
z jego ciała. Nagi ułożył się na pościeli, a miękkie puszyste koce posłusznie
wpełzły na jego wyprostowane ciało. Przywołał Varica, a ten zjawił się, jakby
trwał przy
drzwiach, choć tak naprawdę, gdy wychodził z komnaty Maga zwalał się w niebyt, z
którego mogło go wywołać tylko wezwanie pana lub własna chęć wysługi.
- Gdybym się rzucał przez sen albo w ogóle... - umilkł i zastanawiał się chwilę.
Może, pomyślał, dopuścić Varica do moich snów? To by się mogło... - Kładź się.
Przymknął powieki i chwilę zastanawiał się jak spowodować, by gohella mógł czuć
jego sen, ale nie mógł go rozumieć czy wkroczyć. To było - jak się okazało -
łatwe. Chwilę potem ogarnięty radosnym uniesieniem rozluźnił się i odpłynął w
mocny normalny
sen. Varic leżał na pościeli wyprostowany, usztywniony i nieruchomy. Przed jego
oczami przemykały sny Magmistrza, miały postać rozmytych pasm. Wiedział, że ma
obudzić Maga, gdy tylko pojawią się czerwone pasma, a gdyby rozpaliły się do
karminu, nawet
oddać swe mizerne istnienie, byle wyrwać go z oszołomienia. Nie czekał długo.
Najpierw czarne zdrowe pasma zaczęły przetykać szare, potem mignęły kilka razy
żółte, w końcu przemknęły jedno czy dwa różowe, jak jasna krew w płucnej ranie.
Dotknął miękką
chłodną dłonią ramienia Maga, ale ten tylko jęknął. Przed oczami wiernego
gohelli popłynęły czerwone smugi, rzucił się na Magmistrza, niemal przykrył go
swoim ciałem i zaczął tarmosić za ramiona. Grachenar zawył, wtedy Varic uderzył
go w twarz,
świadomy, że to oznacza śmierć, ale nie miał wyboru.
Magmistrz szarpnął się i otworzył oczy. Natychmiast pot z czoła zaszczypał w
kącikach oczu, ale tylko pomrugał oszołomiony wspomnieniem, wyrazistym i
przerażającym wspomnieniem snu. Poderwał się i nie zważając na dygocącego Varica
zakrył twarz dłońmi i
wydał z siebie długi przeciągły jęk. Koszmary senne, nawiedzające go najpierw z
rzadka i dlatego odbierane jak po prostu głupie i straszne sny, stawały się
coraz częstsze, a teraz stały się niemal codziennymi gośćmi jego nocnych
wycieczek po krainie
snu, jedynej krainie, w której nie czuł się wszechmocnym, wszechpotężnym,
niepodzielnym panem.
Siedział dygocący niemal tak samo jak świadomy kresu swego istnienia gohella,
walczył z torsjami i coraz mocniejszą ochotą by zebrać siły, ale tylko po to, by
strzelić całą mocą w zamek, przyległe wsie, całą krainę, cały świat. I tylko
świadomość, że
gdy opadnie kurz i pył, gdy przestaną płonąć rzeki i zastygną nowe góry, gdy -
jak gdyby nigdy nic - zaświeci słońce zobaczy tron z Synguirdem, a z odbicia w
wodzie wyłoni się jego własna twarz.
To nie miało sensu.
Uspokoił się na tyle, że, zaczerpnąwszy spazmatycznie powietrza, mógł oderwać
dłonie od mokrej twarzy. Zsunął się z łoża i podszedł do drżącej jeszcze po
wywołaniu miski z wonną wodą. Umył załzawioną i oślinioną twarz, wbił palce w
mokre strąki włosów,
przeczesał je nie zastanawiając się nad odruchowymi czynnościami. Kątem oka
odnotował jakiś ruch i przypomniał sobie Varica. Gdyby ten był człowiekiem a nie
powołaną do zaspokajania jego potrzeb gohellą, Grachenar mógłby odczuć nawet coś
na kształt
wdzięczności - za poświęcenie, odwagę, zdecydowanie, ale gohella po to tylko
istniał, by spełniać żądania pana; Magmistrz kiedyś zastanawiał się ile
samoświadomości ma twór, doszedł do wniosku, że musi - choć pozbawiony własnej
woli - mieć coś jak
jaźń, duszę, ale nie przejmował się tym nigdy. A teraz, gdy był świadkiem jego
słabości, stał się zadrą. Bolesną i jątrzącą, bez względu na to, co się stanie
później.
Magmistrz zerknął na niego z niechęcią i wyciągnąwszy drżący palec wywrzesz