1421
Szczegóły |
Tytuł |
1421 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1421 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1421 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1421 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
tytu�: "Cie� w ukryciu"
autor: Gleen Cook
1. JA�OWIEC
Wszyscy ludzie rodz� si� z wyrokiem �mierci w kieszeni, jak
powiadaj� m�drcy. Wszyscy ss� pokarm z piersi kostuchy. Wszyscy
pochylaj� g�ow� przed t� Milcz�c� Pani�. Owa W�adczyni Skryta w
Cieniu unosi palec. Pi�rko opada na ziemi�. W Jej pie�ni nie ma
sensu. Dobrzy odchodz� m�odo. Niegodziwi prosperuj�. Ona jest
kr�lem W�adc�w Chaosu. Jej oddech ucisza wszystkie dusze. Dawno
temu odnale�li�my miasto po�wi�cone Jej czci, tak jednak stare,
�e nie pami�tano ju� tam o tym. Mroczny majestat jej bosko�ci
wyblak�, zapomniany przez wszystkich, poza tymi, kt�rzy stoj� w
jej cieniu. Jednak�e Ja�owiec mia� bardziej bezpo�redni pow�d do
strachu. Widmo z czas�w niedawnych przes�cza�o si� do dnia
dzisiejszego ze wzg�rza wznosz�cego si� ponad miastem. Dlatego
w�a�nie Czarna Kompania uda�a si� tam, do tego niezwyk�ego miasta
po�o�onego daleko poza granicami imperium Pani... to jednak nie
jest pocz�tek. Na pocz�tku znajdowali�my si� daleko stamt�d.
Jedynie dwoje starych przyjaci� oraz garstka ludzi, kt�rych
mieli�my spotka� p�niej, sta�a nos w nos z cieniem.
2. NA SKRAJU DROGI W KARBIE
G�owy dzieci wychyn�y spomi�dzy zielska jak g�owy �wistak�w.
Oboje obserwowali zbli�aj�cych si� �o�nierzy.
- Musi ich by� tysi�c - szepn�� ch�opiec.
Kolumna ci�gn�a si� i ci�gn�a. Wzbijany przez ni� py� wznosi�
si� po stokach odleg�ego wzg�rza.. Skrzyp i brz�k uprz�y
stawa�y si� coraz g�o�niejsze. Dzie� by� gor�cy. Dzieci zalewa�
pot. Ich my�li skupia�y si� na pobliskim strumieniu i k�pieli
w sadzawce, kt�r� tam znalaz�y. Wys�ano je jednak, by obserwowa�y
drog�. Kr��y�y pog�oski, �e Pani zamierza, z�ama� odradzaj�c� si�
rebeli� w prowincji Karb. I jej �o�nierze nadeszli. Byli teraz
bli�ej. Pos�pni, twardzi m�czy�ni. Weterani. Z pewno�ci� byli
wystarczaj�co starzy, by m�c powt�rzy� lekcj� sprzed sze�ciu
laty. W�r�d �wierci miliona jej ofiar by� r�wnie� ich ojciec. -To
oni! - wydysza� ch�opiec. Jego g�os przepe�nia� strach zmieszany
z pe�nym czci l�kiem oraz odrobin� niech�tnego podziwu. - To jest
Czarna Kompania.
Dziewczynka nie by�a znawczyni� nieprzyjaciela.
- Sk�d wiesz?
Ch�opiec wskaza� na siedz�cego na wielkim dereszu pot�nego jak
nied�wied� m�czyzn� o srebrzystych w�osach. Jego zachowanie
wskazywa�o na to, �e przyzwyczajony jest do wydawania rozkaz�w. -
Tego cz�owieka nazywaj� Kapitanem. Ten ma�y czarny obok niego
to b�dzie czarodziej zwany Jednookim. Widzisz jego kapelusz? Po
nim mo�na go pozna�. Ci dwaj za nim to na pewno Elmo i Porucznik.
- Czy jest z nimi kto� ze Schwytanych? - dziewczynka podnios�a
si�, by lepiej widzie�. - Gdzie s� ci inni s�awni? By�a m�odsza
od ch�opca, kt�ry w wieku lat dziesi�ciu uwa�a� si� ju� za
�o�nierza Bia�ej R�y. Szarpn�� siostr� w d�.
- G�upia! Chcesz, �eby ci� zobaczyli?
- A je�li nawet, to co?
Ch�opiec u�miechn�� si� szyderczo. Uwierzy�a ich wujkowi,
Schludnemu, kt�ry twierdzi�, �e nieprzyjaciel nie wyrz�dzi
krzywdy dzieciom. Ch�opiec nienawidzi� swego wujka. To by�
tch�rz. Nikt z bojownik�w Bia�ej R�y nie mia� za grosz odwagi.
Bawili si� tylko w wojn� z Pani�. Naj�mielszym czynem, jakiego
zdarza�o si� im dokona�, by�a -od czasu do czasu - zasadzka na
kuriera. Nieprzyjaciel przynajmniej by� odwa�ny.
Zobaczyli to, po co ich wys�ano. Ch�opiec dotkn�� nadgarstka
dziewczynki. - Chod�my.
Pognali przez zielsko w stron� poro�ni�tego drzewami brzegu
strumienia. Na ich �cie�k� pad� cie�. Podnie�li wzrok i pobledli.
Z g�ry spogl�da�o na nich trzech je�d�c�w. Ch�opiec rozdziawi�
usta. Nikt nie m�g�by prze�lizn�� si� t�dy nie zauwa�ony. -
Goblin!
Niski m�czyzna o �abiej twarzy, siedz�cy po�rodku, u�miechn��
si�. - Do us�ug, ch�opaczku.
Ch�opiec by� przera�ony, lecz jego umys� nie przesta�
funkcjonowa�. -Uciekaj! - krzykn��.
Gdyby jedno z nich zdo�a�o uciec...
Goblin wykona� okr�ny ruch r�k�. Blador�owy ogie� spl�ta� ze
sob� jego palce. Ruszy� d�oni�, jakby chcia� czym� rzuci�.
Ch�opiec upad� na ziemi�. Walczy� z niewidzialnymi wi�zami jak
mucha schwytana w paj�cz� sie�. Jego siostra j�kn�a w odleg�o�ci
dwunastu st�p. - Zabierzcie ich - powiedzia� Goblin do swych
towarzyszy. -Powinni mie� do opowiedzenia ciekaw� histori�.
3. JA�OWIEC: �ELAZNA LILIA
Lilia stoi na uliczce Kwietnej, w samym sercu Koturnu, najgorszej
z dzielnic Ja�owca, gdzie smak �mierci unosi si� na ka�dym j�zyku
i ludzie ceni� �ycie mniej ni� godzin� sp�dzon� w cieple b�d�
porz�dny posi�ek. Front budynku pochyla si� w stron� s�siada po
prawej stronie, w poszukiwaniu oparcia, jak jeden z zalanych
klient�w szynku. Ty� sk�ania si� w przeciwn� stron�. Oblic�wka
z niczym nie pokrytego drewna imponuje tr�dowymi plamami szarej
zgnilizny. Jej okna zabite s� kawa�kami desek i uszczelnione
szmatami, za� dach mo�e si� pochwali� dziurami, przez kt�re duje
przenikliwy wicher wiej�cy od G�r Wolanderskich, gdzie nawet w
letnie dni lodowce l�ni� jak �y�y srebra. Wiatry od morza nie s�
wiele lepsze. Nios� ze sob� ch�odn� wilgo�, kt�ra wgryza si� w
ko�ci i sprawia, �e lodowe kry p�dz� przez port. Kosmate ramiona
G�r Wolanderskich si�gaj� ku morzu, otaczaj�c sob� Port Rzeczny.
W ich z�o�onych d�oniach spoczywa miasto wraz z portem. Siedzi
ono okrakiem na rzece i wspina si� na zbocza po obu jej stronach.
R�wnie� bogactwo w Ja�owcu w�druje w g�r� - tym go wi�cej, im
wy�ej i dalej od rzeki. Mieszka�cy Koturnu, gdy podnosz� wzrok
znad swojej n�dzy, widz� g�ruj�ce nad nimi domy bogaczy, z nosami
w powietrzu, spogl�daj�ce na siebie nawzajem z przeciwnych stron
doliny. Jeszcze wy�ej, jak korony na graniach, stoj� dwa zaniki.
Na po�udniowym wzniesieniu znajduje si� Eternit, dziedziczny
bastion ksi���t Ja�owca. Jest on skandalicznie zaniedbany,
podobnie jak niemal ka�da budowla w tym mie�cie. Poni�ej
Eternitu le�y religijne serce Ja�owca -Klauzura.
Pod ni� znajduj� si� Katakumby, w kt�rych spoczywa p�l setki
pokole� oczekuj�cych na Dzie� Przej�cia. Pilnuj� ich str�e
zmar�ych. Na p�nocnej grani wznosi si� nie uko�czona forteca,
zwana po prostu czarnym zamkiem. Ma obc� architektur�. Z blank�w
�ypi� oczyma groteskowe potwory. Po �cianach w�e wij� si� w
zamro�onej agonii. W przypominaj�cym obsydian materiale brak jest
spoin. Ponadto budynek ro�nie.
Mieszka�cy Ja�owca ignoruj� obecno�� zamku oraz jego wzrost. Nie
chc� wiedzie�, co si� dzieje na g�rze. Rzadko maj� czas na to,
by - zaprzestawszy walki o utrzymanie si� przy �yciu - wznie��
wzrok tak wysoko.
4. ZASADZKA W KARBIE
Wyci�gn��em si�demk�, wy�o�y�em si�, odrzuci�em tr�jk� i
spojrza�em na asa, kt�ry mi pozosta�. Po mojej lewej r�ce
Lichwiarz mrukn��: -Po sprawie. Za�atwi� nas.
Spojrza�em na niego ciekawie.
-Dlaczego tak s�dzisz?
Dobra� kart�, zakl�� i odrzuci� j�.,
- Zawsze, kiedy trzymasz nas w gar�ci, masz twarz jak u trupa,
Konowa�. Nawet oczy. Cukierek dobra� kart�, zakl�� i wyrzuci�
pi�tk�.
- On ma racj�, Konowa�. Twoja g�ba robi si� tak trudna do
odczytania, �e a� �atwo z niej czyta�. No jazda, Otto. Otto
spojrza� na swe karty, a potem na kupk�, jakby m�g� ze swej
pora�ki wyczarowa� zwyci�stwo. Dobra� karty. - Cholera.
Odrzuci� kart�, kt�r� wzi��, figur�. Pokaza�em im asa i zgarn��em
wygran�. Cukierek spojrza� na co� ponad moim ramieniem, podczas
gdy Otto sk�ada� karty. Spojrzenie mia� twarde i zimne. - Co
jest? - zapyta�em.
Nasz gospodarz zaczyna zbiera� odwag�. Szuka sposobu, by si�
wydosta� i ostrzec ich. Odwr�ci�em si�. Podobnie pozostali. Jeden
po drugim, ober�ysta i jego go�cie, odwracali wzrok i kurczyli
si� w sobie. Wszyscy opr�cz wysokiego, ciemnow�osego m�czyzny
siedz�cego samotnie w cieniu, obok kominka. Mrugn�� on i wzni�s�
w g�r� kubek, jakby w salucie. Skrzywi�em twarz. Jego odpowiedzi�
by� u�miech. Otto rozda� karty.
-Sto dziewi��dziesi�t trzy - powiedzia�em.
Cukierek zmarszczy� brwi.
- Niech ci� szlag trafi, Konowa� - powiedzia� g�osem nie
wyra�aj�cym �adnych uczu�. Liczy�em rozdania. Stanowi�y one
najlepszy wska�nik up�ywaj�cego czasu naszego �ycia jako braci
w Czarnej Kompanii. Od bitwy pod Urokiem rozegra�em ich ju� ponad
dziesi�� tysi�cy. Jedynie sami bogowie wiedz�, ile ich by�o do
chwili, gdy zacz��em liczy�. -My�lisz, �e nas zw�szyli? -
zapyta� Lichwiarz. By� podenerwowany. Oczekiwanie wp�ywa w ten
spos�b na ludzi. - Nie wiem, w jaki spos�b. - Cukierek u�o�y�
karty z przesadn� staranno�ci�. To pewna wskaz�wka, �e ma mocn�
r�k�. Ponownie przyjrza�em si� swoim kartom. Dwadzie�cia jeden.
Najpewniej mnie za�atwi�, ale to najlepszy spos�b, by go
powstrzyma�...wy�o�y�em si�. -Dwadzie�cia jeden.
- Ty sukinsynu - wygarn�� Otto.
Pokaza� karty. By�y mocne, lecz, ze wzgl�du na jedn� figur�, mia�
razem dwadzie�cia dwa punkty. Cukierek mia� trzy dziewi�tki, asa
i tr�jk�. U�miechaj�c si� ponownie, zgarn��em wygran�. - Jak
wygrasz jeszcze raz, sprawdzimy ci r�kawy - poskar�y� si�
Lichwiarz. Zebra�em karty i zacz��em tasowa�. Zawiasy drzwi
prowadz�cych na zaplecze zaskrzypia�y. Wszyscy zamarli,
spogl�daj�c ku nim. Za drzwiami poruszali si� jacy� ludzie. -
Ch�op! Gdzie, u diab�a, jeste�?
Ogarni�ty �miertelnym niepokojem ober�ysta spojrza� na Cukierka.
Ten gestem udzieli� mi wskaz�wki. -Tutaj, Schludny - zawo�a�
w�a�ciciel lokalu.
-Grajcie dalej - szepn�� Cukierek.
Zacz��em rozdawa�. Z kuchni wyszed� m�czyzna w wieku lat
czterdziestu. Pod��a�o za nim kilku innych. Wszyscy mieli na
sobie stroje w barwie c�tkowanej zieleni i �uki przewieszone
przez plecy. -Musieli z�apa� dzieciaki - powiedzia� Schludny. -
Nie wiem, w jaki spos�b, ale... - Dostrzeg� co� w oczach Ch�opa.
- O co chodzi? Zastraszyli�my ober�yst� w wystarczaj�cym stopniu.
Nie zdradzi� nas. Patrz�c na karty, wyci�gn��em sw� spr�ynow�
rurk�. Moi towarzysze post�pili podobnie. Lichwiarz odrzuci�
kart�, kt�r� dobra�, dw�jk�. Zwykle pr�buje si� wyk�ada�. Spos�b,
w jaki gra�, zdradza� jego nerwowo��. Cukierek z�apa� wyrzucon�
kart�, wy�o�y� sekwens as-dw�jka-tr�jka i wyrzuci� �semk�. -A nie
m�wi�em, �e nie powinni�my wysy�a� dzieci - �ali� si� jeden z
kompan�w Schludnego. Wygl�da�o to na pr�b� o�ywienia starego
sporu. - Nie potrzebne mi �adne "a nie m�wi�em" - warkn��
Schludny. - Ch�op, roze�l� wiadomo�� o spotkaniu. B�dziemy
musieli rozproszy� oddzia�. - Nie wiemy nic na pewno, Schludny -
odezwa� si� inny ubrany na zielono m�czyzna. - Znasz dzieci. -
Oszukujesz sam siebie. Psy Pani s� na naszym tropie.
- A nie m�wi�em, �e nie powinni�my atakowa� ich... - powiedzia�
skar��cy si�. Umilk�, o chwil� za p�no zdaj�c sobie spraw�, �e
w gospodzie siedz� obcy, a wszyscy codzienni go�cie s� trupio
bladzi. Schludny si�gn�� po miecz.
By�o ich dziewi�ciu, je�li liczy� Ch�opa i kilku go�ci, kt�rzy
w��czyli si� w bijatyk�. Cukierek przewr�ci� st�, na kt�rym
grali�my w karty. Zwolnili�my spusty naszych rurek. Cztery
zatrute strza�ki przemkn�y przez sal�. Wyci�gn�li�my miecze.
Trwa�o to zaledwie kilka sekund. -Nic si� nikomu nie sta�o? -
zapyta� Cukierek.
-Drasn�li mnie - stwierdzi� Otto.
Sprawdzi�em obra�enie. Nie by�o czym si� martwi�.
- Z powrotem za lad�, przyjacielu - powiedzia� Cukierek do
Ch�opa. - Wy, reszta, zr�bcie tu porz�dek. Lichwiarz, miej na
nich oko. Je�li tylko przyjdzie im do g�owy si� stawia�, zabij
ich. - Co zrobi� ze zw�okami?
- Wrzu� je do studni.
Ustawi�em na nowo st�, usiad�em na krze�le i roz�o�y�em kartk�
papieru, na kt�rej naszkicowany by� schemat dowodzenia powsta�c�w
w Karbie. Wymaza�em s�owo "SCHLUDNY". Znajdowa�o si� ono po�rodku
listy. - Ch�op - powiedzia�em. - Chod� no tutaj.
Barman zbli�y� si� z r�wn� ochot� jak pies, kt�rego miano
wych�osta�. - Spokojnie. Wyjdziesz z tego bez szk�d. Je�li
b�dziesz z nami wsp�pracowa�. Powiedz mi, kim byli ci ludzie.
Zacina� si� i j�ka�. Jak mo�na by�o przewidzie�.
- Same imiona - powiedzia�em. Spojrza� na kartk� i zmarszczy�
brwi. Nie umia� czyta�.
-Ch�op? Ci�ko si� p�ywa w studni pe�nej cia�. Jest tam troch�
ciasno. Zakrztusi� si� i rozejrza� po sali. Rzuci�em spojrzenie
na m�czyzn� siedz�cego przy kominku. Podczas starcia nawet nie
drgn��. R�wnie� w tej chwili obserwowa� nas - jak si� wydawa�o -
z oboj�tno�ci�. Ch�op wymieni� imiona.
Niekt�re z nich figurowa�y na mojej li�cie, inne nie. Uzna�em,
�e ci, kt�rych tam nie by�o, to jedynie pionki. Karb by�
dok�adnie zbadanym terenem. Wyniesiono ostatniego trupa. Da�em
Ch�opowi ma��, z�ot� monet�. Wytrzeszczy� oczy. Go�cie spojrzeli
na niego nieprzyja�nie. - Zap�ata za udzielone us�ugi -
powiedzia�em z u�miechem. Ch�op poblad�. Wbi� wzrok w monet�. To
by� poca�unek �mierci. Jego klienci dojd� do wniosku, �e pom�g�
w zastawieniu zasadzki. - Mam ci� - szepn��em. - Chcesz wyj�� z
tego �ywy?
Spojrza� na mnie ze strachem i nienawi�ci�.
-Kim, u diab�a, jeste�cie? - zapyta� ochryp�ym szeptem.
- Czarna Kompania, Ch�op. Czarna Kompania.
Nie wiem, jak mu si� to uda�o, ale poblad� jeszcze bardziej.
5. JA�OWIEC: MARON SZOPA
Dzie� by� zimny, szary, wilgotny, bezwietrzny, mglisty i ponury.
Rozmowa prowadzona w �elaznej Lilii sk�ada�a si� z opryskliwych
monosylab wypowiadanych przy ledwie tl�cym si� kominku. Potem
nadci�gn�a m�awka, kt�ra szczelnie zasun�a zas�ony �wiata.
Br�zowe i szare postacie garbi�y si� zniech�cone wzd�u� brudnej,
b�otnistej ulicy. Dzie� by� jak wyrwany w pe�ni doros�y z macicy
rozpaczy. Wewn�trz Lilii Maron Szopa podni�s� wzrok znad
wycieranych kubk�w. Nazywa� to walk� z kurzem. Nikt nie korzysta�
z jego tandetnych kamionkowych naczy�, gdy� nikt nie kupowa� jego
taniego, kwa�nego wina. Nikt nie m�g� sobie na nie pozwoli�.
Lilia sta�a po po�udniowej stronie uliczki Kwietnej. Lada Szopy
zwr�cona by�a ku wej�ciu, skryta na dwadzie�cia st�p w cieniu
sali. Stado male�kich sto��w, ka�dy z w�asnym miotem ko�lawych
ta- boret�w, tworzy�o labirynt niebezpieczny dla klienta
wchodz�cego do �rodka z o�wietlonej przez s�o�ce ulicy. P�
tuzina nier�wno ociosanych kolumn no�nych tworzy�o dodatkowe
przeszkody. Belki sufitowe by�y umieszczone zbyt nisko dla
wysokiego m�czyzny, deski pod�ogi za� pop�kane, pokrzywione i
skrzypi�ce. Wszystko, co si� wyla�o, sp�ywa�o w d�. �ciany
ozdobiono staro�ytnymi drobiazgami oraz rupieciami pozostawionymi
przez klient�w, kt�re nie mia�y �adnego znaczenia dla nikogo, kto
przychodzi� tu dzisiaj. Maron Szopa by� zbyt leniwy, by je
odkurzy� lub zdj��. Sala zakr�ca�a na kszta�t litery L wok�
ko�ca jego lady, po czym mija�a kominek, przy kt�rym sta�y
najlepsze stoliki. Za kominkiem, w najg��bszym cieniu, w
odleg�o�ci jarda od drzwi, zaczyna�y si� schody prowadz�ce na
g�r�, gdzie by�y pokoje. W ten ciemnawy labirynt zapu�ci� si�
ma�y, �asicowaty m�czyzna nios�cy nar�cze szczap drewna. -
Szopa? Czy mog�?
- Do diab�a. Czemu by nie, Asa. Wszyscy na tym skorzystamy. Ogie�
w kominku przygas�, pozostawiaj�c stert� szarego popio�u. Asa
pogna� do kominka. Grupa zebrana wok� niego przepu�ci�a go z
wyra�n� niech�ci�. Przysiad� obok matki Szopy. Stara Czerwiec
by�a �lepa. Nie mog�a pozna�, kto to jest. U�o�y� nar�cze przed
sob� i zacz�� grzeba� w w�glach. -Nic dzisiaj nie przybi�o do
portu? - zapyta� Szopa.
Asa potrz�sn�� g�ow�.
-Nic nie przyp�yn�o ani nie odp�yn�o. Mieli prac� tylko dla
pi�ciu. Przy roz�adunku woz�w. Ludzie si� o ni� pobili. Szopa
skin�� g�ow�. Asa nie umia� si� bi�. Nie przepada� te� zbytnio
za uczciw� prac�. - Pupilka, jeszcze jedn� kolejk� dla Asy. -
M�wi�c to, Szopa zagestykulowa�. Jego pos�ugaczka wybra�a
poobijany kubek i zanios�a go do kominka. Szopa nie lubi�
niskiego m�czyzny. By� to tch�rz, z�odziej, k�amca i naci�gacz,
jeden z tych, kt�rzy sprzedaliby w�asn� siostr� za dwa miedziane
grosze. Nieustannie narzeka�, skar�y� si� i ba� wszystkiego.
Niemniej Szopa, kt�remu r�wnie� przyda�oby si� troch� wsparcia,
zaj�� si� nim. Asa by� jednym z bezdomnych, kt�rym pozwala� spa�
na pod�odze sali, gdy tylko przynie�li drewno do kominka.
U�yczanie pod�ogi bezdomnym nie pomna�a�o pieni�dzy w jego
kasie, zapewnia�o jednak odrobin� ciep�a zn�kanym reumatyzmem
ko�ciom Czerwiec. Zim� w Ja�owcu trudniej by�o znale�� darmowe
drewno ni� prac�. Szop� bawi�a determinacja, z jak� Asa unika�
uczciwego zatrudnienia. Trzaskanie ognia zabi�o cisz�. Szopa
od�o�y� na bok brudn� szmat�. Stan�� za matk�, kieruj�c d�onie
ku ciep�u. Zacz�y go bole� paznokcie. Nie zdawa� sobie dot�d
sprawy, jak jest zimno. To b�dzie d�uga, mro�na zima.
- Asa, czy masz sta�e �r�d�o dop�ywu drewna?
Szopa nie m�g� sobie pozwoli� na kupno opa�u. W obecnych czasach
sprowadzano go do portu z okolic po�o�onych daleko w g�r� rzeki.
Kosztowa� du�o. Gdy Szopa by� m�ody... -Nie. - Asa patrzy� w
p�omienie.
Lili� wype�ni�y sosnowe wonie. Szopa martwi� si� o sw�j komin.
Kolejna zima sosnowych szczap, a on go nie przeczy�ci�. Po�ar w
kominie m�g� go wyko�czy�. Wkr�tce musi odwr�ci� si� karta.
Pogr��a� si� coraz bardziej. By� po uszy w d�ugach. Ogarnia�a go
rozpacz. - Szopa.
Spojrza� w kierunku sto��w, na jedynego ze swych klient�w, kt�ry
naprawd� p�aci�.
- Kruk?
- Nalej jeszcze, je�li �aska.
Szopa rozejrza� si� w poszukiwaniu Pupilki. Znikn�a. Zakl��
cicho. Nie by�o sensu wrzeszcze�. Dziewczyna by�a g�ucha.
Potrzeba by�o znak�w, by si� z ni� porozumie�. To zaleta,
pomy�la�, gdy Kruk zaproponowa� mu, by przyj�� j� do pracy. W
Lilii wymieniano szeptem niezliczone tajemnice. Pomy�la�, �e mo�e
przyjdzie tu wi�cej szepcz�cych, je�li b�d� mogli rozmawia� bez
obawy, �e ich kto� pods�ucha. Szopa skin�� g�ow� i z�apa� kubek
Kruka. Nie lubi� go, po cz�ci dlatego, �e Kruk odnosi� sukcesy
w grze, w kt�r� gra� Asa. Nie mia� widocznych �r�de� utrzymania,
zawsze jednak mia� pieni�dze. Innym powodem by� fakt, �e Kruk by�
m�odszy, twardszy i zdrowszy od typowych klient�w Lilii. Stanowi�
anomali�. Lilia znajdowa�a si� na samym dole Koturnu, blisko
wybrze�a. Przyci�ga�a wszystkich pijak�w, zdarte kurwy, �pun�w,
wyrzutk�w i r�ne ludzkie odpadki, kt�re wpada�y wiruj�c do tego
ostatniego ustronia, zanim ogarn�a je ciemno��. Szopa niekiedy
zadr�cza� si� obaw�, �e jego ukochana Lilia jest jedynie ostatni�
stacj� u kresu drogi. Kruk nie pasowa� do tego miejsca. M�g�
sobie pozwoli� na co� lepszego. Szopa chcia�by mie� tyle odwagi,
by go st�d wyrzuci�. Kruk sprawia�, �e ciarki przechodzi�y Szopie
po grzbiecie, gdy siedzia� tak za swym stolikiem w rogu. Jego
martwe oczy przeszywa�y �elaznymi �wiekami podejrzenia ka�dego,
kto wszed� do tawerny. Nieustannie czy�ci� paznokcie no�em ostrym
jak brzytwa, a gdy tylko komu� strzeli�o do �ba, by zaci�gn��
Pupilk� na g�r�, wypowiada� kilka zimnych, bezd�wi�cznych s��w...
To zdumiewa�o Szop�. Cho� nie by�o mi�dzy nimi widocznego
zwi�zku, Kruk chroni� dziewczyn�, jakby by�a jego dziewicz�
c�rk�. Do czego zreszt�, u diab�a, s�u�y�a dziewka z tawerny?
Szopa zadr�a�. Wypchn�� t� spraw� ze swych my�li. Kruk by� mu
niezb�dny. Potrzebowa� ka�dego p�ac�cego go�cia, jakiego m�g�
znale��. Utrzymywa� si� przy �yciu jedynie cudem. Poda� wino.
Kruk opu�ci� na jego d�o� trzy monety, w tym jednego srebrnego
lewa. - S�ucham?
- Znajd� porz�dne drewno na opa�, Szopa. Gdybym chcia� zamarzn��,
zosta�bym na zewn�trz. -Tak jest!
Szopa skierowa� si� w stron� drzwi i wyjrza� na ulic�. Sk�ad
drewna Drzewiarza znajdowa� si� w odleg�o�ci zaledwie jednej
przecznicy. M�awka przesz�a w lodowaty deszcz. Na b�otnistej
uliczce zacz�a si� tworzy� lodowa skorupa. -Przed zmierzchem
zacznie pada� �nieg - oznajmi�, nie zwracaj�c si� do nikogo w
szczeg�lno�ci. - W�a� albo wy�a� - warkn�� Kruk. - Nie marnuj tej
odrobiny ciep�a, kt�r� mamy. Szopa wy�lizn�� si� na zewn�trz.
Mia� nadziej�, �e zdo�a dotrze� do Drzewiarza, zanim zimno
przeszyje go do b�lu. Z padaj�cego z nieba lodu wy�oni�y si�
niewyra�ne kszta�ty. Jeden z nich nale�a� do olbrzyma. Oba
pochyla�y si� ku przodowi z szyjami owini�tymi w �achmany, kt�re
chroni�y ich plecy przed padaj�cym z g�ry lodem.
Szopa pogna� z powrotem do Lilii.
- Wyjd� tylnym wej�ciem. Pupilka, wychodz� - zagestykulowa�. -
Nie widzia�a� mnie od rana. - Krage? - zapyta�a w j�zyku gest�w.
- Krage - przyzna� Szopa. Pogna� do kuchni, zerwa� z haka sw�j
wystrz�piony p�aszcz i wcisn�� si� w niego. Dwukrotnie szarpa�
za zasuw� u drzwi, zanim zdo�a� j� otworzy�. Gdy wysun�� si� na
ch��d, przywita� go z�owieszczy u�miech, w kt�rym brak by�o
trzech z�b�w. Cuchn�cy oddech zaatakowa� jego nozdrza. Brudny
palec d�gn�� go w klatk� piersiow�. -Wybierasz si� gdzie�, Szopa?
- Cze��, Czerwony. Id� do Drzewiarza, w sprawie opa�u.
-Nie, nie idziesz. - Palec pchn�� go do ty�u.
Szopa cofa� si� przed nim, a� znalaz� si� z powrotem w sali.
Zlany potem zapyta�: - Kubek wina?
- To s�siedzka przys�uga z twojej strony, Szopa. Trzy kubki. -
Trzy? - zapyta� Szopa piskliwym g�osem.
-Nie m�w mi, �e nie wiedzia�e�, �e Krage jest w drodze.
-Nie wiedzia�em - sk�ania� Szopa.
Szczerbaty u�mieszek Czerwonego wskazywa�, i� wie on, �e Szopa
k�amie.
6. ZAMIESZANIE W KARBIE
Wypruwasz siebie flaki, ale zawsze co� idzie nie tak. Takie jest
�ycie. Je�li masz rozum, uwzgl�dniasz to w swoich planach. W
jaki� spos�b kto� spo�r�d oko�o dwudziestu pi�ciu buntownik�w,
kt�rzy wpadli w nasz� sie�, wydosta� si� z gospody Ch�opa w
chwili, gdy naprawd� wygl�da�o na to, �e Schludny wyrz�dzi� nam
wielk� przys�ug�, wzywaj�c lokaln� hierarchi� na konferencj�.
Spogl�daj�c wstecz, trudno jest znale�� winnego. Wszyscy
zrobili�my, co do nas nale�y. Istniej� jednak granice tego, jak
czujny mo�e pozostawa� cz�owiek w warunkach przed�u�aj�cego si�
napi�cia. Facet, kt�ry znikn��, zapewne sp�dzi� par� godzin na
uk�adaniu plan�w ucieczki. Przez d�ugi czas nie zauwa�yli�my jego
nieobecno�ci. Wreszcie po�apa� si� Cukierek. Odrzuci� karty, gdy
sko�czy�a si� kolejka, i powiedzia�: -�o�nierze, nie zgadza si�
nam liczba os�b. Brakuje jednego z tych hodowc�w �wi�. Takiego
ma�ego facecika, kt�ry sam wygl�da� jak �winia. Widzia�em st�
k�cikiem oka. Chrz�kn��em.
-Masz racj�. Cholera! Trzeba ich by�o liczy� po ka�dej wycieczce
do studni. Lichwiarz mia� st� za plecami. Nie odwr�ci� si�.
Odczeka� jedn� kolejk�, po czym podszed� powoli do lady Ch�opa
i kupi� dzban piwa. W chwili, gdy jego przechadzka odci�gn�a
uwag� tubylc�w, wykona�em palcami po�pieszne znaki w j�zyku
g�uchych. -Lepiej przygotujcie si� na atak. Wiedz�, kim jeste�my.
Niepotrzebnie otwiera�em g�b�. Buntownicy bardzo by chcieli nas
za�atwi�. Czarna Kompania zdoby�a niema�� s�aw�, skutecznie
wykorzeniaj�c plag� buntownik�w, gdzie tylko si� ona pojawia�a.
Cho� nie jeste�my tak okrutni, jak o nas opowiadaj�, wiadomo��
o naszym przybyciu wsz�dzie wywo�uje przera�enie. Cz�sto, gdy
tylko si� pojawimy, buntownicy kryj� si� pod ziemi�, porzucaj�c
swe plany. Tu jednak siedzieli�my we czw�rk�, daleko od swych
towarzyszy, i najwyra�niej nie zdawali�my sobie sprawy z
gro��cego nam niebezpiecze�stwa. Na pewno spr�buj�. Pytanie
tylko, jak bardzo b�d� si� stara�. Mieli�my par� kart ukrytych
w r�kawach. Nigdy nie gramy uczciwie, je�li mo�emy tego unikn��.
Zasad� Kompanii jest maksymalna efektywno�� przy minimalnym
ryzyku. Wysoki, ciemnow�osy m�czyzna wsta�, wyszed� z cienia i
przekrad� si� w stron� schod�w prowadz�cych do pokoi dla go�ci. -
Miej go na oku, Otto - warkn�� Cukierek.
Otto pogna� za nim. W por�wnaniu z nim prezentowa� si� s�abo.
Tubylcy patrzyli na to zaciekawieni.
- Co teraz? - zapyta� Lichwiarz za po�rednictwem znak�w.
- Czekamy - odpar� na g�os Cukierek. Za pomoc� znak�w doda�: -
Robimy to, po co nas wys�ano. - Nie bawi mnie rola �ywej przyn�ty
- odpar� znakami Lichwiarz. Przyjrza� si� nerwowo schodom. - U��
dla niego karty -poradzi�. Spojrza�em na Cukierka. Skin�� g�ow�.
- Dlaczego nie? Daj mu tak z siedemna�cie.
Otto wyk�ada� si� natychmiast za ka�dym razem, gdy mia� mniej ni�
dwadzie�cia punkt�w. Mo�na si� by�o o to za�o�y�. Szybko
wyobrazi�em sobie rozk�ad kart i u�miechn��em si�. Mog�em mu da�
siedemna�cie punkt�w i zostanie mi wystarczaj�co wiele niskich
kart, by da� ka�demu tak� r�k�, z kt�r� b�dzie m�g� go za�atwi�.
-Dajcie mi te karty.
Przelecia�em przez tali�, uk�adaj�c karty.
-Prosz�.
Nikt nie dosta� karty starszej ni� pi�tka, lecz r�ka Otta mia�a
Starsze od pozosta�ych.
Cukierek u�miechn�� si�.
- Aha.
Otto nie wraca�.
- P�jd� na g�r� sprawdzi� - powiedzia� Lichwiarz.
- Dobra - odpar� Cukierek, po czym wsta� i kupi� sobie piwo.
Rzuci�em okiem na tubylc�w. Zaczyna�o im co� przychodzi� do
g�owy. Popatrzy�em na jednego z nich i potrz�sn��em g�ow�.
Lichwiarz i Otto wr�cili minut� p�niej. Przed nimi pojawi� si�
wysoki, ciemnow�osy m�czyzna, kt�ry wr�ci� do swego ciemnego
k�ta. Obaj nasi towarzysze wygl�dali na uspokojonych. Zasiedli
do gry-
- Kto rozdawa�? - zapyta� Otto.
- Cukierek - odpar�em. - Ty zaczynasz.
Wy�o�y� si�.
- Siedemna�cie.
-He-he-he - odrzek�em. - Za�atwi�em ci�. Pi�tna�cie.
- A ja mam was obu -oznajmi� Lichwiarz. - Czterna�cie.
- Czterna�cie - dorzuci� Cukierek. - Oberwa�e�, Otto.
Siedzia� bez ruchu, w ot�pieniu, przez kilka sekund. Wreszcie si�
po�apa�. -Wy sukinsyny! U�o�yli�cie karty! Nie wyobra�ajcie
sobie, �e zap�ac�... -Usi�d�. To �art, synu - powiedzia�
Cukierek. - �art. I tak mia�e� rozdawa�. Karty kr��y�y. Zapad�
zmrok. Nie pojawi� si� ju� �aden powstaniec. Tubylcy stawali si�
coraz bardziej niespokojni. Niekt�rzy martwili si� o swoje
rodziny, o to, �e si� sp�ni�. Tak samo jak wsz�dzie, wi�kszo��
ludzi w Karbie dba wy��cznie o w�asne sprawy. Nie obchodzi ich,
czy Bia�a R�a, czy te� Pani jest na wierzchu. Mniejszo��
sympatyzuj�ca z buntownikami martwi�a si� o to, w kt�rym momencie
spadnie cios. Bali si�, �e oberw� podczas starcia. Udawali�my,
�e nie mamy poj�cia, co si� dzieje. - Kt�rzy s� niebezpieczni? -
zapyta� znakami Cukierek.
Naradziwszy si� pomi�dzy sob�, wybrali�my trzech m�czyzn, kt�rzy
mogli sprawi� k�opoty. Cukierek rozkaza�, by Otto przywi�za� ich
do krzese�. Do tubylc�w dotar�o, �e wiemy, czego si� spodziewa�,
i �e jeste�my przygotowani. Nie palimy si� do tego, ale jeste�my
przygotowani. Napastnicy odczekali a� do p�nocy. Byli
ostro�niejsi ni� buntownicy, kt�rych zwykle spotykali�my. Mo�e
nasza reputacja by�a zbyt mocna... Wpadli z impetem.
Wystrzelili�my z naszych rurek i zacz�li�my wywija� mieczami,
cofaj�c si� do rogu po�o�onego naprzeciw kominka. Wysoki
m�czyzna przygl�da� si� temu oboj�tnie. Buntownik�w by�o
mn�stwo. Znacznie wi�cej, ni� si� spodziewali�my. Nie przestawali
wdziera� si� do �rodka, przepycha� si�, przeszkadza� sobie
nawzajem, wspina� si� po trupach swych towarzyszy. - �adna
pu�apka - wydysza�em. - Jest ich chyba z setka.
- Aha - zgodzi� si� Cukierek. - To nie wygl�da dobrze.
Kopn�� jakiego� faceta w pachwin� i ci�� go mieczem, gdy ten si�
pochyli�. Lokal by� od �ciany do �ciany wype�niony buntownikami.
S�dz�c z ha�asu na zewn�trz by�a ich tam jeszcze ca�a kupa. Kto�
nie chcia�, �eby�my si� st�d wydostali. C�, na tym polega� plan.
Rozwar�em nozdrza. W powietrzu rozchodzi�a si� wo�, jedynie
najbledszy jej �lad, ledwie wyczuwalny pod odorem strachu i potu.
- Kry� si�! - krzykn��em i wyszarpn��em z sakiewki u pasa zwitek
mokrej we�ny. �mierdzia� on gorzej ni� rozgnieciony skunks. Moi
towarzysze pod��yli za moim przyk�adem. Gdzie� krzykn�� jaki�
m�czyzna. Potem nast�pny. G�osy rozbrzmia�y w piekielnym ch�rze.
Nasi wrogowie kr�cili si� w k�ko zdumieni i pe�ni paniki. Ich
twarze wykrzywi� wyraz cierpienia. Padali na pod�og�, tworz�c
wij�ce si� stosy. Drapali si� w nosy i gard�a. Uwa�a�em, by
trzyma� twarz skryt� w we�nie. Wysoki, chudy m�czyzna wy�oni�
si� z cienia. Spokojnie zacz�� wyka�cza� partyzant�w
czternastocalowym srebrzystym ostrzem. Oszcz�dzi� tych klient�w,
kt�rych nie przywi�zali�my do krzese�. - Ju� mo�na oddycha� -
zagestykulowa�.
- Pilnuj drzwi - rozkaza� mi Cukierek. Wiedzia�, �e czuj� odraz�
do tego rodzaju rzezi. - Otto, ty zajmij si� kuchni�. Ja i
Lichwiarz pomo�emy Milczkowi. Buntownicy pozostaj�cy na
zewn�trz pr�bowali nas za�atwi�, szyj�c strza�ami przez drzwi.
Nie mieli szcz�cia. Potem spr�bowali podpali� lokal. Ch�op
dostawa� paroksyzm�w sza�u. Milczek, jeden z trzech czarodziej�w
Kompanii, kt�rego przys�ano do Karbu przed kilkoma tygodniami,
u�y� swej mocy, by ugasi� ogie�. Rozgniewani buntownicy zacz�li
si� przygotowywa� do obl�enia. - Musieli sprowadzi� wszystkich
ludzi z prowincji - zauwa�y�em. Cukierek wzruszy� ramionami. On
i Lichwiarz uk�adali trupy w barykady. - Na pewno rozbili g��wny
ob�z w pobli�u.
Mieli�my pod dostatkiem informacji o partyzantach z Karbu. Pani
dobrze przygotowuje grunt, zanim nas wy�le. Nie ostrze�ono nas
jednak, �e b�d� mogli r�wnie szybko zebra� tak znaczne si�y.
Mimo naszych sukces�w czu�em strach. Na zewn�trz zebra� si�
spory t�um i, s�dz�c z tego, co s�yszeli�my, przybywa�o ich coraz
wi�cej. Milczek, nasz as w r�kawie, nie przyniesie nam ju� wiele
po�ytku. - Wys�a�e� swojego ptaka? - zapyta�em, zak�adaj�c, �e
po to w�a�nie uda� si� na g�r�. Skin�� g�ow�. To przynios�o
troch� ulgi. Ale niewiele. Ton g�os�w uleg� zmianie. Zebrani na
zewn�trz przycichli. Przez drzwi, wyrwane z zawias�w podczas
pierwszego ataku, zacz�o wpada� do �rodka wi�cej strza�. Stosy
u�o�onych tam cia� nie mog�y powstrzyma� buntownik�w zbyt d�ugo.
- Zaraz zaatakuj� - powiedzia�em do Cukierka.
- Dobra - uda� si� do kuchni, gdzie by� ju� Otto. Lichwiarz
do��czy� do mnie. Milczek, ze swym gro�nym, zapowiadaj�cym �mier�
wygl�dem, stan�� na �rodku sali. Na zewn�trz rozleg� si� ryk.
- Nadchodz�!
Powstrzymali�my pierwszy impet z pomoc� Milczka, lecz inni
buntownicy zacz�li rozwala� okiennice. Nast�pnie Cukierek i Otto
byli zmuszeni wycofa� si� z kuchni. Cukierek zabi� nadgorliwego
napastnika i odwr�ci� si� na chwil� wystarczaj�c�, by rykn��. -
Gdzie oni, u diab�a, s�, Milczek?
Czarodziej wzruszy� ramionami. Wydawa� si� niemal oboj�tny wobec
blisko�ci �mierci. Cisn�� czar na cz�owieka, kt�rego wpychano
przez okno. W�r�d nocy zagra�y tr�bki.
- Ha! - krzykn��em. - Nadchodz�!
Zatrzasn�y si� ostatnie drzwi pu�apki.
Pozosta�o tylko jedno pytanie. Czy Kompania zd��y, zanim
napastnicy nas wyko�cz�? Kolejne okna ust�pi�y. Milczek nie m�g�
by� wsz�dzie.
- Na schody! - krzykn�� Cukierek. - Wycofywa� si� na schody.
Pognali�my w ich stron�. Milczek przywo�a� niezdrow� mg��. Nie
by� to �mierciono�ny wyziew, kt�rego u�y� poprzednio. Nie m�g�
teraz przywo�a� go po raz drugi. Brak mu by�o czasu na
przygotowania. Schody by�y �atwe do obrony. Dwaj m�czy�ni, z
Milczkiem za plecami, mogli si� tam trzyma� przez ca�� wieczno��.
Buntownicy zrozumieli to. Zacz�li podk�ada� ogie�. Tym razem
Milczek nie m�g� ugasi� wszystkich p�omieni.
7. JA�OWIEC: KRAJE
Frontowe drzwi otworzy�y si�. Do Lilii wcisn�o si� dw�ch
m�czyzn. Otrzepali buty i strzepn�li l�d z ubrania. Szopa
podbieg� do nich, by im pom�c. Wi�kszy z m�czyzn odepchn�� go.
Mniejszy przeszed� przez sal�, odegna� As� kopniakiem od kominka
i przykucn�� z wyci�gni�tymi r�koma. Go�cie Szopy spogl�dali w
p�omienie, nie widz�c ani nie s�ysz�c nic. Opr�cz Kruka, zauwa�y�
Szopa. Ten wygl�da� na zainteresowanego i nieszczeg�lnie
zaniepokojonego. Szop� zalewa� pot. Krage odwr�ci� si� wreszcie.
- Nie wpad�e� wczoraj, Szopa. St�skni�em si� za tob�.
- Nie mog�em, Krage. Nie mia�em nic dla ciebie. Sp�jrz na moj�
puszk� z pieni�dzmi. Wiesz, �e ci zap�ac�. Zawsze to robi�. Po
prostu potrzeba mi troch� czasu. -Sp�ni�e� si� w zesz�ym
tygodniu, Szopa. By�em cierpliwy. Wiem, �e masz trudno�ci. Ale
w poprzednim tygodniu r�wnie� si� sp�ni�e�. I w jeszcze
poprzednim. Przez ciebie sprawiam niekorzystne wra�enie. Wiem,
�e m�wisz szczerze, kiedy powtarzasz, �e mi zap�acisz. Ale co
ludzie pomy�l�? H�? Mo�e zaczn� sobie wyobra�a�, �e oni te� mog�
zalega� z op�atami. Mo�e zaczn� my�le�, �e w og�le nie musz�
p�aci�. -Krage, nie mog�. Popatrz na moj� puszk�. Kiedy tylko
zacznie si� ruch w interesie... Krag� skin�� d�oni�. Czerwony
si�gn�� za lad�.
-Interesy wsz�dzie id� �le, Szopa. Ja te� mam trudno�ci. Mam
wydatki. Nie mog� ich pokry�, je�li ty nie pokryjesz swoich.
Zacz�� chodzi� powoli po sali, przygl�daj�c si� umeblowaniu.
Szopa czyta� w jego my�lach. Chcia� dosta� Lili�. Chcia� pogr��y�
Szop� tak g��boko, �e b�dzie zmuszony odda� mu lokal. Czerwony
wr�czy� puszk� Szopy Kragemu. Ten wykrzywi� twarz. - Interes
faktycznie idzie kiepsko - skin�� d�oni�. Pot�ny m�czyzna,
Hrabia, z�apa� Szop� od ty�u za �okcie. Ten omal nie zemdla�.
Krage u�miechn�� si� z�owieszczo. - Przeszukaj go, Czerwony.
Zobacz, czy co� ukrywa - m�wi�c te s�owa, opr�ni� puszk� na
monety. - To a conto, Szopa. Czerwony odnalaz� srebrnego lewa,
kt�rego Kruk da� Szopie. Krage potrz�sn�� g�ow�.
- Szopa, Szopa, ok�ama�e� mnie.
Hrabia bole�nie przycisn�� jego �okcie jeden do drugiego. -To nie
moje -sprzeciwi� si� Szopa. - To w�asno�� Kruka. Chcia�, �ebym
kupi� opa�. Dlatego w�a�nie szed�em do Drzewiarza. Krage
popatrzy� na niego. Szopa by� pewien, �e Krage wie, i� m�wi on
prawd�. Brak mu by�o odwagi, by sk�ama�. Ba� si�. Krage m�g� go
pu�ci� z torbami, zmusi�, by odda� Lili�, aby wykupi� si� od
�mierci. Co wtedy? Zosta�by bez grosza, wyrzucony na ulic� ze
star� kobiet�, kt�r� musia� si� opiekowa�. Matka Szopy
przeklina�a Kragego. Nikt, w tym r�wnie� Szopa, nie zwraca� na
ni� uwagi. By�a niegro�na. Pupilka stan�a bez ruchu w drzwiach
kuchni z jedn� r�k� zaci�ni�t� w pi�� na wysoko�ci ust i wyrazem
pro�by w oczach. Spogl�da�a raczej na Kruka ni� na Kragego czy
Szop�. - Co mam rozwali�, Krage? - zapyta� Czerwony. Szopa skuli�
si�. Czerwony lubi� swoj� prac�. - Nie trzeba by�o ukrywa�
pieni�dzy, Szopa. Nie trzeba by�o ok�amywa� Kragego. Zada� mu
okrutny cios. Szopie zebra�o si� na wymioty. Spr�bowa� upa�� do
przodu, lecz Hrabia podtrzyma� go. Czerwony uderzy� go po raz
drugi. - On powiedzia� prawd� - rozleg� si� cichy, zimny g�os. -
Wys�a�em go po opa�.
Krage i Czerwony zmienili szyk. Hrabia nie zwolni� u�cisku. -Kim
jeste�? - zapyta� Krage.
- Kruk. Zostawcie go.
Krage wymieni� spojrzenia z Czerwonym.
-Lepiej by chyba by�o, gdyby� nie m�wi� tak do pana Kragego -
rzuci� Czerwony. Kruk podni�s� wzrok. Czerwony napr�y� barki,
po czym, zdawszy sobie spraw�, �e go obserwuj�, wyst�pi� naprz�d
i spr�bowa� zada� cios otwart� d�oni�. Kruk z�apa� jego r�k� w
powietrzu. Szarpn��. Czerwony opad� na kolana, zgrzytaj�c
z�bami, by nie j�kn��. - To by�o g�upie - powiedzia� Kruk.
- M�drzy s� ci, co m�drze post�puj�, m�j panie - odpar� zdumiony
Krage. - Pu�� go, p�ki jeste� zdrowy. Kruk u�miechn�� si�, po raz
pierwszy odk�d Szopa si�ga� pami�ci�. - To na pewno nie by�o
m�dre.
Us�yszeli wyra�ne pop. Czerwony wrzasn��.
- Hrabia! - warkn�� Krage.
Hrabia cisn�� Szop� na bok. By� dwukrotnie wi�kszy od Czerwonego,
szybki, mocny jak g�ra i co najwy�ej r�wnie inteligentny. Nikt
nie m�g� prze�y� starcia z Hrabi�. W d�oni Kruka pojawi� si�
straszliwy, dziewi�ciocalowy sztylet. Hrabia zatrzyma� si� tak
gwa�townie, �e nogi mu si� zapl�ta�y. Upad� do przodu,
ze�lizguj�c si� po kraw�dzi sto�u Kruka. - Cholera jasna - j�kn��
Szopa. - Kto� na pewno zostanie zabity. Krage nie b�dzie tego
tolerowa�. To by zaszkodzi�o jego interesom. Gdy jednak olbrzym
podni�s� si� na nogi, Krage powiedzia� swobodnym tonem: - Hrabia,
pom� Czerwonemu.
Hrabia pos�usznie zwr�ci� si� w stron� swego kompana, kt�ry
odpe�zn�� na bok, by zaj�� si� nadgarstkiem. -Zdaje si�, �e
mieli�my tu ma�e nieporozumienie - stwierdzi� Krage. - Powiem to
jasno, Szopa. Masz tydzie� na to, by mi zap�aci� nale�no�� plus
odsetki. -Ale...
- �adne ale, Szopa. To zgodne z umow�. Zabij kogo�. Obrabuj.
Sprzedaj t� nor�. Tylko zdob�d� pieni�dze. Nie musia� t�umaczy�,
co si� stanie w przeciwnym razie. Nic mi nie b�dzie, obiecywa�
sam sobie Szopa. Nie zrobi mi krzywdy. Jestem zbyt dobrym
klientem. Jak, do cholery, da sobie rad�? Nie m�g� sprzeda�
lokalu. Nie, gdy nadchodzi�a zima. Staruszka nie prze�y�aby na
ulicy. Zimne powietrze wpad�o do wn�trza Lilii, gdy Krage
zatrzyma� si� w drzwiach. Wbi� wzrok w Kruka. Ten nie zada� sobie
trudu, by odwzajemni� spojrzenie. - Daj mi troch� wina, Szopa -
powiedzia�. - Mam wra�enie, �e je rozla�em. Szopa zakrz�tn�� si�
szybko mimo odczuwanego b�lu. Chc�c nie chc�c stara� mu si�
przypodoba�. -Dzi�kuj� ci, Kruk, ale nie trzeba by�o si� wtr�ca�.
On ci� za to zabije. Kruk wzruszy� ramionami.
- Id� do tego sprzedawcy opa�u, zanim kolejna osoba spr�buje
zabra� moje pieni�dze. Szopa spojrza� na drzwi. Nie mia� ochoty
wychodzi� na zewn�trz. Mogli na niego czeka�. Gdy jednak znowu
spojrza� na Kruka, ten czy�ci� sobie paznokcie swym straszliwym
no�em. -Ju� id�.
Zaczai pada� �nieg. Ulica by�a zdradliwa. Jedynie cienka, bia�a
zas�ona pokrywa�a b�oto. Szopa nie m�g� nie zadawa� sobie
pytania, dlaczego Kruk si� wtr�ci�. �eby ocali� swe pieni�dze?
To rozs�dne... z tym, �e rozs�dni ludzie zachowywali spok�j w
obecno�ci Kragego, kt�ry m�g� poder�n�� komu� gard�o za to tylko,
�e ten krzywo na niego spojrza�. Kruk by� tu nowy. Mo�e nic nie
wiedzia� o Kragem. Teraz si� dowie. Jego �ycie nie by�o warte
dw�ch gerszy. Kruk wygl�da� na nadzianego. Nie nosi� przecie�
ca�ej swej fortuny ze sob�, prawda? Mo�e trzyma� cz�� ukryt� w
pokoju. Mo�e wystarczy tego, by sp�aci� Kragego. Mo�e m�g�by
wystawi� mu Kruka na strza�. Krage doceni�by tak� przys�ug�. -
Poka� fors� - powiedzia� Drzewiarz, gdy Szopa poprosi� go o opa�.
Ten wyci�gn�� srebrnego lewa Kruka. - Ha! Kto umar� tym razem?
Szopa poczerwienia�. Poprzedniej zimy w Lilii umar�a stara
prostytutka. Szopa zwin�� wszystko, co do niej nale�a�o, zanim
wezwa� str��w. Przez reszt� zimy jego matka mieszka�a w cieple.
Wiedzia� o tym ca�y Koturn, poniewa� Szopa zrobi� ten b��d, �e
opowiedzia� wszystko Asie. Zgodnie ze zwyczajem str�e zabierali
wszystko, co nale�a�o do �wie�o zmar�ych. To, wraz z datkami,
stanowi�o �r�d�o utrzymania zar�wno ich jak i Katakumb. - Nikt
nie umar�. Przys�a� mnie jeden z go�ci.
- Ha! W dniu, w kt�rym znajdziesz go�cia, kt�ry b�dzie m�g� sobie
pozwoli� na hojno��... - Drzewiarz wzruszy� ramionami.- - Co mnie
to zreszt� obchodzi? Moneta jest dobra. Mniejsza o jej
pochodzenie. Z�ap troch� drewna. I tak idziesz w tamt� stron�.
Szopa wr�ci� chwiejnym krokiem do Lilii z twarz� p�on�c� i
�ebrami obola�ymi. Drzewiarz nawet nie pr�bowa� ukry� swej
pogardy. Wr�ciwszy do domu, gdy ogie� ogarn�� dobr� d�bin�, Szopa
nape�ni� dwa kubki winem i usiad� naprzeciwko Kruka. - Na koszt
firmy.
Kruk popatrzy� przez chwil�, wypi� �yk i przesun�� kubek na
dok�adnie okre�lone miejsce na blacie. -Czego chcesz?
- Jeszcze raz ci podzi�kowa�.
- Nie ma do tego powodu.
-W takim razie ostrzec ci�. Nie potraktowa�e� Kragego
wystarczaj�co powa�nie. Drzewiarz wkroczy� do �rodka z nar�czem
opa�u. Utyskiwa� g�o�no, poniewa� nie zdo�a� wyprowadzi� wozu.
B�dzie musia� gania� tam i z powrotem przez d�u�szy czas. -Id�
ju�, Szopa. - Gdy Szopa wsta�, z poczerwienia�� twarz�, Kruk
warkn��: - Zaczekaj. My�lisz, �e jeste� mi co� winien? W takim
razie kt�rego� dnia poprosz� ci� o przys�ug�. B�dziemy kwita.
Kapujesz? - Jasne, Kruk. Czego sobie za�yczysz. Tylko powiedz,
co.
-Usi�d� sobie przy ogniu, Szopa.
Karczmarz wcisn�� si� pomi�dzy As�, a sw� matk�, pogr��aj�c si�
wraz z nimi w pos�pnym milczeniu. Ten Kruk naprawd� przyprawia�
o dreszcze. M�czyzna, o kt�rym my�la�, by� pogr��ony w o�ywionej
wymianie zda� w j�zyku migowym z g�uch� pos�ugaczk�.
8. KARB: RELACJA INTYMNA
Pozwoli�em, by czubek mego miecza opad� na pod�og� gospody.
Opu�ci�em zm�czone ramiona, kaszl�c pod wp�ywem dymu. Zachwia�em
si� na nogach. Si�gn��em r�k� do przewr�conego sto�u, by si� na
nim wesprze�. Nadchodzi�a reakcja. By�em pewien, �e tym razem to
koniec. Gdyby nie byli zmuszeni sami zgasi� ognia... Elmo
przeszed� przez sal� i obj�� mnie ramieniem.
- Jeste� ranny, Konowa�? Chcesz, �ebym znalaz� Jednookiego? - Nie
ranny. Po prostu wypalony. Min�o wiele czasu, odk�d ostatnio tak
si� wystraszy�em, Elmo. My�la�em, �e ju� po mnie. Postawi� nog�
krzes�o i posadzi� mnie na nim. To by� m�j najbli�szy przyjaciel.
Stary, �ylasty twardziel, rzadko ulegaj�cy nastrojom. �wie�a krew
splami�a jego lewy r�kaw. Spr�bowa�em wsta�. - Sied� - rozkaza�.
- Kieszonki mo�e si� tym zaj��.
Kieszonki - dwudziestotrzyletni dzieciak - by� moim dublerem.
Kompania staje si� coraz starsza, przynajmniej w swym rdzeniu,
sk�adaj�cym si� z moich r�wie�nik�w. Elmo przekroczy� ju�
pi��dziesi�tk�. Kapitan i Porucznik siedz� okrakiem na pi�� zero.
Ja sam ju� nigdy nie zobacz� czterdziestki. - Za�atwili�my
wszystkich?
- Wystarczaj�co wielu. - Elmo usiad� na drugim krze�le. -
Jednooki, Goblin i Milczek ruszyli w po�cig za tymi, kt�rzy
uciekli. - Jego g�os by� pozbawiony wyrazu. - Po�owa buntownik�w
w prowincji za pierwszym strza�em. - Robimy si� na to za starzy.
- Ludzie zacz�li wprowadza� do �rodka je�c�w, poszukuj�c w�r�d
nich tych, kt�rzy mogli wiedzie� co� u�ytecznego. - Powinni�my
zostawi� t� robot� dzieciakom. -Nie daliby sobie rady - Elmo wbi�
wzrok w nico��, w dalekie czasy i odleg�e strony. -Co� nie gra?
Potrz�sn�� g�ow�, po czym zaprzeczy� sam sobie.
- Co my robimy, Konowa�? Czy nie ma temu ko�ca?
Czeka�em. Nie powiedzia� nic wi�cej. Nie m�wi wiele, zw�aszcza
o tym, co czuje. - Co masz na my�li? - naciska�em.
- To si� ci�gnie i ci�gnie. Polowanie na buntownik�w. Ich poda�
jest nieograniczona. Nawet kiedy pracowali�my dla syndyka w
Berylu. Polowali�my na dysydent�w. I przed Berylem... Trzydzie�ci
sze�� lat wci�� i wci�� to samo. A ja nigdy nie by�em pewien, czy
robi� dobrze. Zw�aszcza teraz. To by�o podobne do Elma -
utrzymywa� swe w�tpliwo�ci w zawieszeniu przez osiem lat, zanim
da im wyraz. - Nie mo�emy nic zmieni�. Pani nie by�aby dla nas
�askawa, gdyby�my nagle powiedzieli, �e b�dziemy robi� tylko to
i to, i ani troch� tamtego. S�u�ba u Pani nie by�a z�a. Cho�
otrzymywali�my najci�sze zadania, nigdy nie musieli�my wykonywa�
brudnej roboty. To zawsze spada�o na oddzia�y regularne.
Niekiedy, oczywi�cie, uderzenia prewencyjne. Od czasu do czasu
masakra. Wszystko jednak w ramach zawodu. Militarna konieczno��.
Nigdy nie byli�my zamieszani w szczeg�lne okrucie�stwa. Kapitan
by na to nie pozwoli�. - Nie chodzi o moralno��, Konowa�. Co jest
moralne na wojnie? Przewa�aj�ca si�a. Nie. Jestem po prostu
zm�czony.
- To ju� nie jest przygoda, h�?
- Ju� dawno przesta�o ni� by�. Teraz to po prostu praca. Co�, co
wykonuj�, bo nie umiem robi� nic innego. - Co�, co robisz bardzo
dobrze.
To nie pomog�o, nie potrafi�em jednak wymy�li� nic lepszego do
powiedzenia. Nadszed� Kapitan, cz�api�cy powoli nied�wied�, kt�ry
oceni� zniszczenie ch�odnym okiem. Podszed� do nas. - Ilu
za�atwili�my, Konowa�?
-Jeszcze nie policzone. Wi�kszo�� ich struktury dowodzenia, jak
s�dz�. Skin�� g�ow� i zapyta�:
-Jeste� ranny?
- Wyczerpany. Fizycznie i emocjonalnie. Up�yn�o troch� czasu,
odk�d si� tak najad�em strachu. Ustawi� st�, przystawi� do niego
krzes�o i wydoby� mapownik. Porucznik przy��czy� si� do niego.
W chwil� p�niej Cukierek przyprowadzi� Ch�opa. W jaki� spos�b
ober�ysta ocala�. - Nasz przyjaciel ma dla ciebie troch� imion,
Konowa�.
Roz�o�y�em sw� kartk� i wykre�li�em z niej tych, kt�rych wymieni�
Ch�op. Dow�dcy kompanii zacz�li wyznacza� wi�ni�w do roboty przy
kopaniu grob�w. Zada�em sobie leniwie pytanie, czy zdaj� oni
sobie spraw�, �e przygotowuj� miejsce spoczynku dla samych
siebie. Nie udzielamy pardonu �adnemu �o�nierzowi buntownik�w,
chyba �e mo�emy go w nie pozostawiaj�cy mu wyj�cia spos�b
zwerbowa� do szereg�w Pani. Ch�opa zwerbowali�my. Przygotowali�my
dla niego historyjk�, kt�ra mia�a wyja�ni� jego ocalenie i
wyeliminowa� wszystkich, kt�rzy mogliby zada� jej k�am. Cukierek,
w napadzie szczodro�ci, kaza� usun�� zw�oki z jego studni. Wr�ci�
Milczek, a wraz z nim Goblin i Jednooki. Dwaj ni�si czarodzieje
wymieniali zgry�liwe uwagi. Jak zwykle. Nie przypominam sobie,
o co posz�o. To niewa�ne. Chodzi�o o sam� walk�, a zreszt� powody
nie zmienia�y si� od dziesi�cioleci. Kapitan obdarzy� ich kwa�nym
spojrzeniem, po czym zapyta� Porucznika: - Serce czy Tom?
Serce i Tom by�y jedynymi godnymi uwagi miastami w Karbie. W
Sercu maj� kr�la, kt�ry jest sprzymierze�cem Pani. Ukoronowa�a
go przed dwoma laty, gdy Szept zabi�a jego poprzednika. Nie
cieszy si� on popularno�ci� w�r�d mieszka�c�w Karbu. Moim
zdaniem, o kt�re nikt mnie nie pyta�, powinna si� go pozby�,
zanim narobi jej wi�cej szkody. Goblin rozpali� ogie�. Rankiem
panowa� szczypi�cy ch��d. Ukl�kn�� przed kominkiem, grzej�c sobie
palce. Jednooki pogrzeba� za lad� Ch�opa i odnalaz� dzban piwa,
w cudowny spos�b nie uszkodzony. Osuszy� go jednym poci�gni�ciem,
wytar� twarz, dokona� ogl�dzin sali i mrugn�� do mnie. - Zaczyna
si� - szepn��em.
Kapitan podni�s� wzrok. -H�?
- Jednooki i Goblin.
- Aha. - Wr�ci� do pracy i nie oderwa� ju� wzroku od map ani
razu. Przed ma�ym Goblinem o �abiej g�bie, w p�omieniach
uformowa�a si� twarz. Nie dostrzeg� jej. Oczy mia� zamkni�te.
Spojrza�em na Jednookiego. On r�wnie� zamkn�� oko. Twarz mia�
ca�� pomarszczon�, zmarszczka na zmarszczce, skryt� w cieniu
ronda jego oklapni�tego kapelusza. Oblicze w ogniu nabra�o
szczeg��w. - Co!
Zdumia�o mnie to na chwil�. Spogl�daj�ca w moj� stron� twarz
wygl�da�a jak oblicze Pani. To jest, jak twarz, kt�r� nosi�a Pani
ten jeden raz, gdy naprawd� j� widzia�em. To by�o podczas bitwy
pod Urokiem. Wezwa�a mnie, by zdrenowa� m�j umys� w poszukiwaniu
informacji na temat spisku w�r�d Dziesi�ciu Kt�rych Schwytano...
Dreszcz strachu. �y�em z tym przez lata. Je�li jeszcze kiedy�
mnie przes�ucha, Czarna Kompania utraci starszego lekarza i
kronikarza. Posiadam teraz wiedz�, za kt�r� zr�wna�aby z ziemi�
ca�e kr�lestwa. Twarz w p�omieniach wywali�a j�zyk, taki jak u
salamandry. Goblin pisn��. Podskoczy� w g�r�, �api�c si� za nos,
na kt�rym zrobi� mu si� p�cherz. Jednooki s�czy� kolejne piwo,
zwr�cony plecami do swej ofiary. Goblin skrzywi� twarz, potar�
nos i usiad� z powrotem na miejsce. Jednooki odwr�ci� si� tak,
by widzie� go k�cikiem oka. Odczeka�, a� Goblin zacznie kiwa�
g�ow�. To nigdy nie mia�o ko�ca. Obaj byli ju� w Kompanii, gdy
si� zaci�gn��em, Jednooki przynajmniej od stulecia. Jest stary,
ale dziarski jak m�czy�ni w moim wieku. Mo�e nawet bardziej.
Ostatnio brzemi� up�ywaj�cego czasu ci��y�o mi coraz mocniej. A�
nazbyt cz�sto pogr��a�em si� w my�lach o wszystkim, czego mi
brakowa�o. Mog� si� �mia� z wie�niak�w i mieszczuch�w przykutych
przez ca�e �ycie do ma�ego skrawka ziemi, podczas gdy ja w�druj�
po jej powierzchni i ogl�dam jej cuda, kiedy jednak p�jd� do
ziemi, nie b�dzie dziecka, kt�re nosi�oby moje nazwisko, ani
rodziny, kt�ra przybra�aby po mnie �a�ob�, nie licz�c moich
towarzyszy. Nikogo, kto by pami�ta�, nikogo, kto ustawi�by
nagrobek nad moim ch�odnym kawa�kiem gruntu. Cho� by�em �wiadkiem
wielkich wydarze�, nie pozostawi� po sobie �adnych trwa�ych
osi�gni�� poza tymi kronikami. C� za zarozumia�o��. Pisz� w�asne
epitafium pod przykrywk� historii Kompanii. Zauwa�am u siebie
chorobliw� nut�. Musz� na to uwa�a�. Jednooki z�o�y� r�ce na
ladzie d�o�mi w d�, szepn�� co� i roz�o�y� je. Ukaza� si�
paskudny paj�k wielko�ci pi�ci, z puszystym wiewi�rczym ogonem.
Niech nikt nie m�wi, �e Jednooki nie ma poczucia humoru. Paj�k
zlaz� na pod�og�, podszed� do mnie i u�miechn�� si� czarn� twarz�
Jednookiego pozbawion� przepaski na oku, po czym pogna� w stron�
Goblina. Podstaw� czar�w, nawet tych, kt�re nie opieraj� si� na
oszustwie, jest odwr�cenie uwagi. Tak te� by�o z paj�kiem o
puszystym ogonie. Goblin nie drzema�. Zaczai� si� tylko. Gdy
paj�k si� zbli�y�, odwr�ci� si� b�yskawicznie ze szczap� drewna
w r�ku. Paj�k uskoczy�. Goblin wali� w pod�og�. Na pr�no. Jego
cel biega� w k�ko, chichocz�c g�osem Jednookiego. W p�omieniach
ponownie uformowa�a si� twarz. Jej j�zyk wystrzeli� ku przodowi.
Siedzenie portek Goblina zacz�o si� tli�. - Niech mnie diabli -
powiedzia�em.
- Co? - zapyta� Kapitan, nie podnosz�c wzroku. On i Porucznik
zaj�li odmienne stanowiska w sporze o to, czy Serce, czy te� Tom,
b�dzie lepsz� baz� dla naszych operacji. W jaki� spos�b wiadomo��
si� rozesz�a. Ludzie weszli do �rodka, by by� �wiadkami
najnowszej rundy ich wojny. - My�l�, �e tym razem Jednooki wygra
- zauwa�y�em.
- Naprawd�? - Przez chwil� stary, siwy nied�wied� zainteresowa�
si� spraw�. Jednooki nie pokona� Goblina od lat. Goblin otworzy�
�abie usta, wydaj�c z siebie zdumione, gniewne wycie. Ta�cz�c,
uderzy� si� obiema r�kami w ty�ek. - Ty ma�y w�u! - krzykn��. -
Udusz� ci�! Wytn� twoje serce i zjem je! Zobaczysz...
Zobaczysz... Zdumiewaj�ce. Absolutnie zdumiewaj�ce. Goblin nigdy
si� nie w�cieka. Oddaje tylko wet za wet, po czym Jednooki
ponownie uruchamia sw�j pokr�tny umys�. Je�li Goblin wychodzi na
remis, Jednooki uwa�a, �e jest do ty�u. - Zapanujcie nad tym,
zanim ca�a rzecz wyrwie si� spod kontroli - powiedzia� Kapitan.
Elmo i ja weszli�my mi�dzy antagonist�w. To by�o niepokoj�ce.
Gro�by Goblina by�y powa�ne. Jednooki z�apa� go w chwili, gdy by�
w z�ym humorze. Pierwszy raz go takim widzia�em. - Spokojnie -
powiedzia�em Jednookiemu.
Pohamowa� si�. On r�wnie� zwietrzy� k�opoty. Kilku m�czyzn
warkn�o. Pozawierano wysokie zak�ady. W normalnej sytuacji nikt
nie postawi�by nawet miedziaka na Jednookiego. To, �e Goblin
b�dzie g�r�, by�o pewne. Tym razem jednak prezentowa� si� on
kiepsko. Goblin nie chcia� przesta�. Nie chcia� te� gra� wed�ug
zwyk�ych regu�. Z�apa� le��cy na ziemi miecz i ruszy� w stron�
Jednookiego. Nie mog�em si� nie u�miechn��. Miecz by� wielki i
z�amany, a Goblin tak ma�y, a przy tym tak zawzi�ty, �e wygl�da�
jak karykatura. Krwio�ercza karykatura. Elmo nie m�g� da� sobie
z nim rady. Wezwa�em gestem pomoc. Kto� potrafi�cy szybko my�le�
wyla� na plecy Goblina wod�. Ten odwr�ci� si� z przekle�stwem na
ustach i zacz�� rzuca� �mierciono�ny czar. K�opoty jak nic.
Ruszy�o na niego dwunastu m�czyzn. Kto� wyla� nast�pne wiadro
wody. To ostudzi�o temperament Goblina. Gdy uwolnili�my go od
miecza, wygl�da� na zawstydzonego. Bojowego, ale zawstydzonego.
Poprowadzi�em go z powrotem do kominka i usiad�em przy nim. - O
co chodzi? Co si� sta�o?
K�cikiem oka dostrzeg�em Kapitana. Jednooki sta� przed nim,
odbieraj�c opieprz wysokiej klasy. - Nie wiem, Konowa�. - Goblin
oklapn�� ze wzrokiem wbitym w ogie�. - Nagle wszystkiego zrobi�o
si� za du�o. Ta zasadzka dzi� w nocy. W k�ko to samo. Zawsze
jest nast�pna prowincja, wci�� nowi buntownicy. Mno�� si� jak
robale w krowim placku. Jestem coraz starszy i nie zrobi�em nic,
by uczyni� �wiat lepszym. W gruncie rzeczy, je�li spojrze� na to
wstecz, wszyscy uczynili�my go gorszym. - Potrz�sn�� g�ow�. - To
nie tak. Nie to chcia�em powiedz