13647
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | 13647 |
Rozszerzenie: |
13647 PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd 13647 pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. 13647 Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
13647 Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
R. A. Salvatore
Bezgłośna klinga
)Ścieżki Mroku 1
(The Silent Blade)
Tłumaczenie: Piotr Kucharski
PROLOG
Wulfgar spoczywał na łóżku, rozmyślając. Starał się zrozumieć gwałtowne zmiany,
jakie
zaszły w jego życiu. Zostawszy uwolniony od demona Errtu, z jego piekielnego
więzienia
w Otchłani, dumny barbarzyńca znów znalazł się pośród przyjaciół i sojuszników.
Był tu
Bruenor, jego przybrany krasnoludzki ojciec, oraz Drizzt, jego mrocznoelfi
mentor i najdroższy
przyjaciel. Dzięki odgłosom chrapania Wulfgar mógł stwierdzić, iż Regis,
pucołowaty halfling,
śpi smacznie w sąsiednim pomieszczeniu.
I jeszcze Catti-brie, droga Catti-brie, kobieta, którą Wulfgar pokochał tak
wiele lat temu,
kobieta, którą zamierzał poślubić siedem lat temu w Mithrilowej Hali. Wszyscy
byli tutaj,
w swym domu w Dolinie Lodowego Wichru, znów razem i zapewne w dobrych
stosunkach,
dzięki bohaterskim czynom owych wspaniałych przyjaciół.
Wulfgar nie wiedział, co to znaczy.
Wulfgar, który przeżył straszliwą udrękę, sześć lat tortur w opazurzonych łapach
demona
Errtu, nie rozumiał.
Wielki mężczyzna skrzyżował ramiona na piersi. Był wyczerpany, więc się położył,
choć
bardzo niechętnie, we śnie bowiem odnajdywał go Errtu.
Tak było również tej nocy. Wulfgar, choć pogrążony głęboko w rozmyślaniach
poddał się
swemu zmęczeniu i zapadł w spokojną ciemność, która wkrótce przeszła w obrazy
wirujących
szarych mgieł, składających się na Otchłań. Siedział tam gigantyczny,
nietoperzoskrzydły Errtu,
spoczywając na swym wyrzeźbionym z grzyba tronie. Śmiał się. Zawsze śmiał się
tym
strasznym, chrapliwym rechotem. Śmiech ów nie rodził się z radości, lecz był
szyderstwem,
zniewagą dla tych, których demon postanowił torturować. Teraz bestia kierowała
tę nie kończącą
się niegodziwość w Wulfgara, podobnie jak skierowane były wielkie szczypce
Bizmateca, innego
demona, sługusa Errtu. Dzięki sile przekraczającej możliwości niemal każdego
innego człowieka,
Wulfgar zaciekle zmagał się z Bizmateciem w zapasach. Barbarzyńca odrzucił na
bok wielkie,
podobne do ludzkich ramiona oraz dwie inne umiejscowione w górnej części ciała
kończyny,
szczypce. Zaczął zaciekle boksować.
Nacierało jednak na niego zbyt wiele młócących kończyn. Bizmatec był zbyt wielki
i zbyt
silny, a potężny barbarzyńca zaczął w końcu się męczyć.
Zakończyło się to – zawsze się tak kończyło – zaciśnięciem szczypiec Bizmateca
wokół
gardła Wulfgara, podczas gdy drugie szczypce oraz dwa ludzkie ramiona demona
trzymały go
nieruchomo. Bizmatec, biegły w swej ulubionej metodzie torturowania, nacisnął
delikatnie na
gardło Wulfgara, pozbawiając go powietrza, po czym puścił, pozwalając mu
zaczerpnąć tchu,
i tak raz za razem, doprowadzając do tego, iż mężczyzna chwiał się na nogach.
Tak mijały
minuty, a następnie godziny.
Wulfgar usiadł na łóżku, trzymając się za gardło, pocierając paznokciem
zadrapanie, dopóki
nie uświadomił sobie, iż demona tu nie ma, że jest bezpieczny w swym łóżku, w
krainie, którą
nazywał swym domem, otoczony przez przyjaciół.
Przyjaciół...
Cóż znaczyło to słowo? Co oni mogli wiedzieć o jego udręce? Jak mogli mu pomóc
odpędzić
ten ciągnący się koszmar, którym był Errtu?
Mężczyzna nie przespał reszty nocy, a gdy Drizzt przyszedł go obudzić na długo
przed
świtem, zastał go już przygotowanego do drogi. Mieli wyruszyć tego dnia, niosąc
artefakt
Crenshinibon daleko, daleko na południe i zachód. Kierowali się do Caradoon na
brzegu jeziora
Impresk, a następnie w Góry Śnieżne, do wielkiego opactwa nazywanego Duchowym
Uniesieniem, gdzie kapłan o imieniu Cadderly zniszczy niegodziwy relikt.
Crenshinibon. Drizzt miał go ze sobą, gdy tego poranka przyszedł po Wulfgara.
Drow nie
nosił go na wierzchu, lecz Wulfgar wiedział, że tam jest. Mógł go wyczuć,
odczuwał jego
niegodziwą obecność. Crenshinibon pozostawał bowiem połączony ze swym ostatnim
panem,
demonem Errtu. Mrowił energią demona, a w związku z tym, iż Drizzt miał go przy
sobie i stał
tak blisko, Errtu również pozostawał blisko Wulfgara.
– Dobry dzień do drogi – stwierdził lekko drow, lecz Wulfgar zauważył, iż jego
głos jest
wymuszony, protekcjonalny. Z niemałą trudnością Wulfgar powstrzymał pragnienie,
by uderzyć
Drizzta w twarz.
Zamiast tego uśmiechnął się i przeszedł obok niskiego mrocznego elfa. Drizzt
miał zaledwie
około metra sześćdziesiąt, podczas gdy Wulfgar przekraczał dwa metry i był
dwukrotnie cięższy
niż drow. Udo barbarzyńcy było grubsze od pasa Drizzta, a jednak gdyby doszło
między nimi do
wymiany ciosów, rozsądniej byłoby stawiać na drowa.
– Nie obudziłem jeszcze Catti-brie – wyjaśnił Drizzt. Wulfgar obrócił się szybko
na
wspomnienie tego imienia. Spojrzał twardo w lawendowe oczy drowa.
– Lecz Regis już nie śpi i je śniadanie. Bez wątpienia ma nadzieję spałaszować
dwa lub trzy,
zanim wyruszymy – dodał Drizzt z chichotem, ale Wulfgar pozostał nie wzruszony.
– A Bruenor
spotka się z nami na polu za wschodnią bramą Bryn Shander. Jest wraz ze swym
ludem,
przygotowując kapłankę Stumpet, by przewodziła klanowi pod jego nieobecność.
Wulfgar jedynie na wpół słyszał słowa. Nic dla niego nie znaczyły. Cały świat
nic dla niego
nie znaczył.
– Obudzimy Catti-brie? – spytał drow.
– Ja to zrobię. – odpowiedział szorstko Wulfgar. – Ty zajmij się. Regisem. Jeśli
będzie miał
brzuch pełen jedzenia, z pewnością będzie nas spowalniał, a ja zamierzam dotrzeć
szybko do
twojego przyjaciela Cadderly’ego, abyśmy mogli pozbyć się Crenshinibona.
Drizzt zaczął odpowiadać, lecz Wulfgar odwrócił się i poszedł wzdłuż korytarza
do drzwi
Catti-brie. Puknął raz, potężnie, po czym wszedł gwałtownie do środka. Drizzt
wykonał krok
w tamtym kierunku, by złajać barbarzyńcę za niegrzeczne zachowanie – w końcu
kobieta nie
odpowiedziała na jego pukanie – ale zostawił to. Ze wszystkich ludzi jakich drow
kiedykolwiek
poznał, Catti-brie była najbardziej zdolna bronić się przed obrazami lub
przemocą.
Poza tym Drizzt wiedział, iż jego pragnienie, by iść i złajać Wulfgara, było
wywołane przez
zazdrość o mężczyznę, który niegdyś był, a być może znów będzie, kandydatem na
męża Catti-
brie.
Drow przejechał dłonią po swej przystojnej twarzy i poszedł znaleźć Regisa.
* * *
Zaskoczona Catti-brie, mająca na sobie jedynie lekką bieliznę i do połowy
wciągnięte
spodnie, skierowała zdziwiony wzrok na Wulfgara wchodzącego do pokoju.
– Mogłeś poczekać na odpowiedź – powiedziała cierpko, podciągając spodnie.
Wulfgar przytaknął i podniósł dłonie – może tylko na wpół w geście przeprosin,
lecz i tak
o połowę wyżej niż Catti-brie się spodziewała. Kobieta widziała ból w błękitnych
jak niebo
oczach mężczyzny oraz pustkę w jego rzadkich, wymuszonych uśmiechach.
Porozmawiała
w końcu o tym z Drizztem, także z Bruenorem i Regisem, i wszyscy zdecydowali, by
zachować
cierpliwość. Jedynie czas mógł uleczyć rany Wulfgara.
– Drow przygotował dla nas wszystkich poranny posiłek – wyjaśnił Wulfgar. –
Powinniśmy
dobrze zjeść, zanim wyruszymy w długą drogę.
– Drow? – powtórzyła Catti-brie. Nie zamierzała wypowiedzieć tego na głos, lecz
była tak
ogłupiona pełnym dystansu odniesieniem Wulfgara do Drizzta, iż to słowo po
prostu jej się
wymsknęło. Czy Wulfgar nazwałby Bruenora krasnoludem? I jak długo potrwa, nim
ona stanie
się po prostu dziewczyną? Catti-brie westchnęła głęboko i naciągnęła tunikę na
ramiona,
przypominając sobie stanowczo, iż Wulfgar przeszedł przez piekło – dosłownie.
Spojrzała na
niego, przyglądając się tym oczom, i ujrzała w nich ślad zawstydzenia, jakby
echo jego
nieczułego określenia Drizzta naprawdę ugodziło go w serce. Był to dobry znak.
Wulfgar odwrócił się, by opuścić pokój. Podeszła do niego i wyciągnęła rękę, by
delikatnie
pogładzić go po policzku i szorstkiej brodzie, którą postanowił zapuścić lub
której po prostu nie
chciało mu się ogolić.
Wulfgar spojrzał na nią, na czułość w jej oczach, i po raz pierwszy od walki na
krze lodowej,
gdy wraz ze swymi przyjaciółmi pokonał niegodziwego Errtu, w jego uśmiechu
pojawiła się nuta
szczerości.
* * *
Regis dostał swoje trzy śniadania i zrzędził przez cały poranek na ten temat,
gdy pięcioro
przyjaciół wyruszyło z Bryn Shander, największego z miasteczek w regionie
nazywanym
Dekapolis, w dalekiej Dolinie Lodowego Wichru. Z początku grupa kierowała się na
północ,
przemieszczając się na łatwiejszy teren, po czym skręciła prosto na zachód. Na
północy, w dużej
oddali, przyjaciele ujrzeli wysokie budowle Targos, drugiego miasta w okolicy,
zaś za jego
dachami widać było lśniące wody Maer Dualdon.
Do połowy popołudnia, zostawiwszy za sobą ponad dwadzieścia kilometrów, dotarli
do
brzegów Shaengarne, wielkiej rzeki, wezbranej i płynącej szybko po wiosennych
roztopach.
Podążyli za nią na pomoc, z powrotem do Maer Dualdon, do miasta Bremen oraz
oczekującej
tam łodzi, którą zorganizował Regis.
Grzecznie odrzucając liczne propozycje mieszkańców, by zostali w osadzie na
kolację
i ciepły nocleg oraz liczne protesty Regisa, twierdzącego, iż umiera z głodu i
jest gotów położyć
się i zemrzeć, przyjaciele byli już wkrótce na zachód od rzeki. Szli szybko,
pozostawiając za sobą
swój dom.
Drizzt ledwo mógł uwierzyć, że wyruszyli tak szybko. Dopiero co Wulfgar do nich
wrócił.
Wszyscy byli znów razem w krainie, którą nazywali domem, w spokoju, a mimo to
teraz
znajdowali się tutaj, znów kierując się za głosem obowiązku. Drow naciągnął
nisko na twarz
kaptur swego podróżnego płaszcza, osłaniając swe delikatne oczy przed palącym
słońcem.
Przyjaciele nie mogli widzieć jego szerokiego uśmiechu.
Część 1
APATIA
Często siadam i zastanawiam się nad zamętem, jaki odczuwam, gdy moje klingi
spoczywają,
gdy cały otaczający mnie świat wydaje się żyć w pokoju. Jest to przypuszczalnie
ideał, do którego
dążę. A jednak w owych spokojnych czasach – a zdarzały się one naprawdę rzadko
podczas tych
ponad siedmiu dekad mojego życia – nie czuję się tak, jakbym znalazł
doskonałość, lecz raczej
jakby czegoś brakowało mi w życiu.
Wydaje się to taką absurdalną myślą, a jednak uświadomiłem sobie, iż jestem
wojownikiem,
istotą akcji. W czasach gdy nie ma palącej potrzeby akcji, nie czuję się
spokojny. Ani trochę.
Gdy droga nie jest wypełniona przygodą gdy nie ma potworów do pokonania oraz
gór, na
które trzeba się wspiąć, odnajduje mnie nuda. Udało mi się zaakceptować tę
prawdę o moim
życiu, tę prawił de o tym, kim jestem, tak więc przy tych rzadkich okazjach
potrafię znaleźć
sposób, by pokonać nudę. Potrafię odnaleźć górski szczyt wyższy niż ten, na
który ostatnio się
wspiąłem.
Widzę teraz wiele podobnych symptomów w Wulfgarze, przywróconym nam zza grobu,
z wirującej ciemności, która była zakątkiem Errtu w Otchłani. Obawiam się
jednak, iż stan
Wulfgara przekroczył zwykłą nudę, wlewając się do krainy apatii. Wulfgar również
był
stworzeniem akcji, lecz to nie wydaje się być lekarstwem na jego letarg ani
apatię. Prosili go, aby
objął przywództwo nad plemieniem. Nawet uparty Berkthgar, który musiałby oddać
pożądane
stanowisko władzy, wspiera Wulfgara. On i cała reszta z nich wie, w tych
mizernych czasach, iż
ponad wszystkich to Wulfgar, syn Beornegara, mógłby dać wielkie korzyści
nomadycznym
barbarzyńcom z Doliny Lodowego Wichru.
Wulfgar nie podąży za tym wezwaniem. To nie skromność czy znużenie go
powstrzymują, jak
widzę, ani też żadne obawy, iż nie byłby w stanie poradzić sobie z tą pozycją
lub żyć zgodnie
z oczekiwaniami tych, którzy go proszą. Każdy z tych problemów mógłby zostać
pokonany,
przemyślany lub wsparty przez przyjaciół Wulfgara, w tym mnie. Wszakże nie, nie
jest to żadna
z tych naprawialnych rzeczy.
Chodzi po prostu o to, iż go to nie obchodzi.
Czy to możliwe, że jego własne cierpienie było tak wielkie i nieustające, iż
utracił zdolność
współodczuwania bólu innych? Czy widział zbyt wiele grozy, aby słyszeć ich
krzyki?
Tego obawiam się ponad wszystko, jest to bowiem strata, na którą nie ma
określonego
lekarstwa. A jednak, żeby być szczerym, widzę ją wyraźnie wyrytą w rysach
Wulfgara, w stanie
pochłonięcia samym sobą, w którym zbyt wiele wspomnień o jego niedawnych
udrękach
zaciemnia mu wzrok. Być może nawet Wulfgar nie dostrzega bólu nikogo innego.
Albo też, jeśli
go widzi, odrzuca go jako trywialny w porównaniu do monumentalnych prób, przez
jakie musiał
przejść podczas tych sześciu lat niewoli u Errtu. Utrata współodczuwania może
być najtrwalszą
i najgłębszą blizną ze wszystkich, bezgłośną klingą niewidocznego przeciwnika,
rozrywającą
nasze serca i kradnącą nam więcej niż tylko siłę. Kradnącą naszą wolę, czym
bowiem jesteśmy
bez współodczuwania? Jakąż radość możemy odnaleźć w naszych życiach, jeśli nie
potrafimy
zrozumieć radości i smutków tych, którzy nas otaczają, jeśli nie możemy się nimi
dzielić
w większej społeczności? Pamiętam lata w Podmroku po tym, jak uciekłem z
Menzoberranzan.
Samotny, poza okazyjnymi wizytami Guenhwyvar, przetrwałem te długie lata dzięki
własnej
wyobraźni.
Nie jestem pewien, czy Wulfgarowi została choćby taka możliwość, bowiem
wyobraźnia
wymaga introspekcji, sięgnięcia do własnych myśli, a obawiam się, iż za każdym
razem gdy mój
przyjaciel spogląda w ten sposób w głąb siebie, wszystkim co widzi, są słudzy
Errtu, szlam
i groza Otchłani.
Jest otoczony przez przyjaciół, którzy kochają go i z całego serca będą próbować
wspierać
go, pomagać mu wydostać się z emocjonalnego lochu Errtu. Być może Catti-brie,
kobieta, którą
niegdyś kochał (a może wciąż kocha) tak głęboko, okaże się postacią kluczową dla
jego
wyzdrowienia. Przyznaję, iż boli mnie, gdy oglądam ich razem. Catti-brie
traktuje Wulfgara
z czułością i współczuciem, lecz wiem, iż on nie czuje jej delikatnego dotyku.
Lepiej, by uderzyła
go w twarz, spojrzała stanowczo i ukazała mu prawdę. Wiem o tym, a jednak nie
mogę jej
powiedzieć, by tak zrobiła, bowiem ich związek jest znacznie bardziej
skomplikowany. Mam
obecnie w myśli i w sercu jedynie najlepszy interes Wulfgara, a jednak gdybym
wskazał Catti-
brie sposób, w który mogłaby być mniej współczująca, mogłoby to zostać i
zostałoby –
przynajmniej przez Wulfgara, w jego obecnym stanie umysłu – odebrane jako
wtrącanie się
zazdrosnego zalotnika.
Nieprawda. Choć bowiem nieznani uczuć Catti-brie wobec tego mężczyzny, który
kiedyś miał
zostać jej mężem – ponieważ ostatnio dość mocno strzeże ona swych uczuć –
dostrzegam, iż
Wulfgar nie jest obecnie zdolny do miłości.
Niezdolny do miłości... czy istnieją jakieś smutniejsze słowa, którymi można by
opisać
mężczyznę? Nie sądzę i żałuję, że nie mogę teraz inaczej ocenić stanu umysłu
Wulfgara. Miłość
jednak, szczera miłość, wymaga współodczuwania. Jest to dzielenie się – zabawą,
bólem,
śmiechem, łzami. Szczera miłość czyni czyjąś duszę odbiciem nastrojów partnera.
A tak jak pokój
wydaje się większy, gdy jest wyłożony lustrami, podobnemu wzmocnieniu ulegają
radości. A tak
jak poszczególne przedmioty w odbitym pomieszczeniu wydają się mniej ostre,
podobnie ból
zmniejsza się i zanika, rozciągnięty poprzez dzielenie się.
Na tym polega piękno miłości, czy to w namiętności, czy przyjaźni. Dzielenie
się, które
zwiększa radości, a zmniejsza bóle. Wulfgar jest teraz otoczony przez
przyjaciół, z których
wszyscy pragną włączyć się w takie dzielenie, jak to niegdyś było pomiędzy nami.
On jednak nie
może włączyć nas w ten sposób, nie potrafi opuścić tych barier, które musiał
postawić, gdy
otaczali go tacy jak Errtu.
Utracił swą zdolność współodczuwania. Mogę się jedynie modlić, by znów ją
odnalazł, by
czas pozwolił mu otworzyć swe serce i duszę dla tych, którzy na to zasługują,
bowiem bez
współodczuwania nie odnajdzie celu. Bez celu nie odnajdzie satysfakcji. Bez
satysfakcji nie
odnajdzie zadowolenia, a bez zadowolenia nie odnajdzie radości.
A my, my wszyscy, nie będziemy mieć sposobu, by mu pomóc.
Drizzt Do’Urden
ROZDZIAŁ 1
OBCY W DOMU
Artemis Entreri stał na kamienistym wzgórzu wychodzącym na rozległe,
zapiaszczone
miasto, starając się przebić przez miriady uczuć, które w nim wirowały. Podniósł
rękę, by otrzeć
pył i piasek z warg oraz włosów świeżo zapuszczonej koziej bródki. Dopiero gdy
ją potarł,
uświadomił sobie, iż od kilku dni nie golił reszty twarzy, bowiem teraz jego
mała bródka, zamiast
wyróżniać się na twarzy, zatonęła w poszarpanej gęstwinie na policzkach.
Entreriego to nie
obchodziło.
Wiatr wyrwał wiele pasm jego długich włosów z węzła na karku i krnąbrne kosmyki
uderzały go w twarz, drażniąc ciemne oczy. Entreriego to nie obchodziło.
Spoglądał po prostu na Calimport i starał się mocno wejrzeć w głąb siebie.
Mężczyzna
przeżył niemal dwie trzecie swego życia w tym powiększającym się mieście na
południowym
wybrzeżu, osiągnął tam pozycję wojownika i zabójcy. Było to jedyne miejsce,
które mógł
naprawdę nazywać domem. Kiedy teraz spoglądał na nie, brunatne i zapiaszczone,
nieugięte
pustynne słońce odbijało się jaskrawo od białego marmuru większych domów.
Rozświetlało
również liczne nędzne chałupy, rudery oraz podarte namioty, rozstawione wzdłuż
dróg –
zabłoconych, ponieważ nie miały odpowiednich kanałów do odprowadzania wody.
Kiedy
skrytobójca spoglądał teraz na Calimport, nie wiedział, co odczuwać. Kiedyś znał
swoje miejsce
w świecie. Osiągnął szczyt swej niecnej profesji, a każdy, kto wymawiał jego
imię, robił to
z czcią i strachem. Gdy pasza wynajmował Artemisa Entreriego, by zabił
człowieka, ów
człowiek wkrótce był martwy. Bez wyjątku. Pomimo zaś licznych przeciwników,
których
w oczywisty sposób sobie zrobił, skrytobójca był w stanie chodzić ulicami
Calimportu otwarcie,
nie przemykając się z cienia w cień, w całym przekonaniu, iż nikt nie byłby na
tyle śmiały, by
wystąpić przeciwko niemu.
Nikt nie ośmieliłby się wystrzelić strzały w Artemisa Entreriego, chyba że byłby
przekonany,
że strzał jest idealny. Inaczej to Entreri byłby górą.
Uwagę Entreriego przykuł ruch z boku, lekkie przesunięcie cienia. Potrząsnął
głową
i westchnął, niezbyt zaskoczony, gdy okryta płaszczem sylwetka wyskoczyła zza
głazów, jakieś
siedem metrów przed nim, i stała blokując drogę, skrzyżowawszy ramiona na
krzepkiej piersi.
– Wybieramy się do Calimportu? – spytał mężczyzna z wyraźnym południowym
akcentem
w głosie.
Entreri nie odpowiedział, trzymał jedynie głowę prosto, choć jego oczy zerkały
na liczne
głazy leżące wzdłuż obu stron szlaku.
– Musisz zapłacić za przejście – ciągnął krzepki mężczyzna. – Jestem twoim
przewodnikiem.
– Z tymi słowy skłonił się i podszedł, ukazując bezzębny uśmiech.
Entreri słyszał wiele opowieści o zdobywaniu pieniędzy poprzez zastraszanie,
choć nigdy
wcześniej nikt nie był na tyle śmiały, by mu zablokować drogę. Tak, istotnie,
zdał sobie sprawę,
nie było go tu przez wiele czasu. Wciąż nie odpowiadał, a krzepki mężczyzna
przesunął się,
rozpościerając szeroko swój płaszcz, by ukazać miecz wiszący u pasa.
– Ile monet proponujesz? – spytał mężczyzna.
Entreri zaczął mówić mu, by się odsunął, lecz zmienił zdanie i jedynie
westchnął.
– Głuchy? – powiedział mężczyzna i wyciągnął miecz, po czym postąpił o kolejny
krok. –
Zapłać mi, albo ja i moi przyjaciele sami weźmiemy monety z twojego pociętego
ciała.
Entreri nie odpowiedział, nie poruszył się, nie wyciągnął wysadzanego klejnotami
sztyletu,
swej jedynej broni. Stał tam po prostu, a jego obojętność wydawała się jeszcze
bardziej złościć
krzepkiego mężczyznę.
Mężczyzna zerknął na bok – na lewo od Entreriego – dyskretnie, lecz skrytobójca
wyraźnie
wychwycił to spojrzenie. Podążył za nim ku trzymającemu łuk jednemu z towarzyszy
rabusia,
ukrytym w cieniu pomiędzy dwoma dużymi głazami.
– No już – powiedział krzepki. – Twoja ostatnia szansa.
Entreri cicho wsunął stopę pod kamień, lecz nie wykonał żadnego innego ruchu.
Stał
czekając, wpatrując się w krzepkiego mężczyznę, lecz trzymając łucznika na
skraju wzroku.
Skrytobójca tak dobrze mógł odczytywać ruchy mężczyzn, najmniejszy skurcz
mięśni, iż to on
zareagował pierwszy. Entreri skoczył na skos, w przód i w lewo, przetaczając się
i zamachując
prawą stopą. Posłał kamień w stronę łucznika, nie żeby go zranić – to
przekraczałoby
umiejętności nawet Artemisa Entreri – lecz w nadziei na rozproszenie jego uwagi.
Wykonując
salto, skrytobójca rozpostarł szeroko płaszcz w nadziei, że pochwyci on i
spowolni strzałę.
Nie musiał się o to martwić, bowiem łucznik spudłował paskudnie i zrobiłby to,
nawet gdyby
Entreri w ogóle się nie poruszył.
Entreri ustawił odpowiednio stopy i skierował się ku nacierającemu miecznikowi,
świadom
tego, iż kolejni dwaj mężczyźni wyłaniają się zza głazów po drugiej stronie
szlaku.
Wciąż nie pokazując broni, Entreri nieoczekiwanie rzucił się w przód, w
ostatniej chwili
uchylając się przed zamachem miecza, po czym podniósł się gwałtownie za
świszczącym
ostrzem, jedną dłonią chwytając podbródek napastnika, a drugą sięgając za głowę
mężczyzny
i łapiąc go za włosy. Skręt i obrót powaliły miecznika na ziemię. Entreri puścił
go, przesuwając
dłoń w górę ramienia z bronią mężczyzny, by nie dopuścić do próby ataku.
Mężczyzna upadł
ciężko na plecy. W tej chwili Entreri nastąpił mu na gardło. Uchwyt mężczyzny na
mieczu
osłabł, jakby podawał broń Entreriemu.
Skrytobójca odskoczył, nie chcąc, by jego stopy były zaplątane, gdy zbliżą się
dwaj
pozostali, jeden dokładnie od przodu, drugi z tyłu. Miecz Entreriego błysnął w
prostym
leworęcznym zamachu, następnie zaś w błyskawicznym pchnięciu. Mężczyzna z
łatwością
usunął się z zasięgu Entreriego, lecz atak i tak nie miał za zadanie trafić.
Entreri przerzucił miecz
do prawej dłoni, trzymając go od góry, po czym cofnął się nagle o krok,
obracając dłoń i klingę.
Skierował ją w poprzek swego ciała, po czym pchnął za siebie. Skrytobójca
poczuł, jak ostrze
wchodzi w pierś mężczyzny i usłyszał gwałtowne wessanie powietrza, gdy przebił
płuco.
Czysty instynkt sprawił, iż Entreri odwrócił się, obracając w prawo i utrzymując
napastnika
na mieczu. Wykorzystał mężczyznę jako tarczę przeciwko łucznikowi, który
rzeczywiście znów
wystrzelił. Znów jednak paskudnie chybił i tym razem strzała wbiła się w ziemię
kilka kroków
przed Entrerim.
– Idiota – mruknął skrytobójca, po czym z nagłym szarpnięciem upuścił swą
ostatnią ofiarę
na piach. Wykonał ów manewr tak doskonale, że drugi miecznik zrozumiał swą
głupotę, obrócił
się i uciekł.
Entreri znów się odwrócił, cisnął miecz z grubsza w kierunku łucznika i rzucił
się za osłonę.
Minęła długa chwila.
– Gdzie on jest? – zawołał łucznik z wyraźnym strachem w głosie. – Merk, widzisz
go?
Minęła kolejna długa chwila.
– Gdzie on jest? – krzyknął znów łucznik, stając się przerażony. – Merk, gdzie
on jest?
– Tuż za tobą – dobiegł szept. Błysnął wysadzany klejnotami sztylet, przecinając
cięciwę, po
czym, zanim oszołomiony mężczyzna zdołał zareagować, spoczywając na jego gardle.
– Proszę – wyjąkał mężczyzna, trzęsąc się tak mocno, iż to jego, nie Entreriego,
ruchy
spowodowały pierwsze draśnięcie ostrej klingi. – Mam dzieci, tak. Wiele, wiele
dzieci.
Siedemnaście...
Zakończył gulgotem, gdy Entreri przeciął mu gardło od ucha do ucha, jednocześnie
wkładając stopę pod plecy mężczyzny, a następnie kopnięciem posyłając go twarzą
na ziemię.
– To powinieneś był wybrać bezpieczniejsze zajęcie – odpowiedział Entreri, choć
mężczyzna
nie mógł tego usłyszeć.
Wyglądając zza głazów, Entreri wkrótce dostrzegł czwartego z grupy,
przemykającego
wzdłuż drogi od cienia do cienia. Mężczyzna wyraźnie kierował się do Calimportu,
lecz był po
prostu zbyt przerażony, by wyskoczyć i pobiec otwarcie. Entreri wiedział, że
mógłby go dogonić,
albo nawet napiąć ponownie łuk i zastrzelić go stąd. Nie zrobił jednak tego,
ponieważ niezbyt go
to obchodziło. Nie troszcząc się nawet o sprawdzenie ciał w poszukiwaniu łupów,
Entreri wytarł
i schował do pochwy swój magiczny sztylet, po czym wrócił na drogę. Tak, nie
było go tu od
bardzo, bardzo dawna.
Przed opuszczeniem tego miasta Artemis Entreri znał swoje miejsce w świecie,
w Calimporcie. Myślał o tym teraz, wpatrując się w miasto po kilkuletniej
nieobecności.
Rozumiał zamieszkiwany przez siebie wcześniej świat cieni i zdawał sobie sprawę,
iż w owych
alejkach najprawdopodobniej zaszło wiele zmian. Starzy współpracownicy odeszli,
a jego
reputacja najprawdopodobniej nie pomoże mu podczas spotkań z nowymi, często
samozwańczymi przywódcami rozmaitych gildii oraz sekt.
– Co ze mną zrobiłeś, Drizzcie Do’Urdenie? – spytał chichocząc, bowiem owa
wielka
zmiana w życiu Artemisa Entreri rozpoczęła się, gdy pasza Pook wysłał go w misji
odzyskania
magicznego rubinowego wisiorka od zbiegłego halflinga. Dość łatwe zadanie,
sądził Entreri.
Halfling, Regis, był znany skrytobójcy i nie powinien był się okazać trudnym
przeciwnikiem.
Entreri nie wiedział wtedy zbytnio, iż Regis wykonał niesamowicie sprytną
robotę, otaczając
się potężnymi sojusznikami, w tym mrocznym elfem. Jakże wiele lat minęło,
zastanawiał się
Entreri, odkąd pierwszy raz napotkał Drizzta Do’Urdena? Odkąd pierwszy raz
zetknął się
z wojownikiem równym sobie, który mógł słusznie postawić przed Entrerim lustro i
ukazać mu
kłamstwo jego egzystencji? Niemal dekada, uświadomił sobie, i podczas gdy on
stał się starszy
i być może trochę wolniejszy, drow, który mógł dożyć sześciu stuleci, nie
zestarzał się w ogóle.
Tak, Drizzt umieścił Entreriego na ścieżce niebezpiecznej introspekcji. Mrok
uległ jedynie
wzmocnieniu, gdy Entreri znów udał się za Drizztem wraz z pozostałościami
rodziny drowa.
Drizzt pokonał Entreriego na wysokiej półce skalnej poza Mithrilową Halą, a
skrytobójca
zginąłby, gdyby pewien oportunistyczny mroczny elf o imieniu Jarlaxle nie zabrał
go wtedy do
Menzoberranzan, rozległego miasta drowów, fortecy Lolth, demonicznej królowej
chaosu.
Ludzki skrytobójca znalazł odmienną rolę tam w dole, w mieście intryg i
brutalności. Tam każdy
był skrytobójcą, a Entreri, pomimo swych niesamowitych talentów w sztuce mordu,
był jedynie
człowiekiem, i fakt ten zsyłał go na dno drabiny społecznej.
To jednak coś więcej niż tylko zwyczajne postrzeganie pozycji tak dotkliwie
ugodziło
skrytobójcę podczas jego pobytu w mieście drowów. Było to uświadomienie sobie
pustki własnej
egzystencji. Tam, w mieście pełnym Entrerich, zaczął dostrzegać głupotę swego
przekonania,
śmiesznej myśli, iż umiejętność walki wzniosła go w jakiś sposób ponad motłoch.
Wiedział
o tym teraz, spoglądając na Calimport, miasto, które było dla niego domem, które
wydawało się
ostatnim schronieniem na całym świecie.
W mrocznym i tajemniczym Menzoberranzan Artemis Entreri został upokorzony.
Kierując się ku odległemu miastu, Entreri zastanawiał się wielokrotnie, czy
naprawdę
pragnął tego powrotu. Wiedział, że pierwsze dni będą niebezpieczne, lecz to nie
obawa o życie
wprowadziła wahanie w jego normalnie buńczuczny krok. Była to obawa o to, co
dalej.
Pozornie niewiele zmieniło się w Calimporcie – mieście miliona żebraków, jak
Entreri lubił
je nazywać. Istotnie mijał tuziny żałosnych nędzarzy, leżących w łachmanach lub
nago po obu
stronach drogi. Większość z nich leżała najprawdopodobniej w tych samych
miejscach,
w których straż miejska rzuciła ich o poranku, oczyszczając drogę dla
wyładowanych złotem
wozów ważnych kupców. Żebracy wyciągali w kierunku Entreriego trzęsące się,
kościste palce,
ręce tak słabe i wychudzone, iż nie mogli utrzymać ich w górze nawet przez te
kilka sekund,
jakich potrzebował nieczuły mężczyzna, by obok nich przejść.
Gdzie pójść? – zastanawiał się. Jego stary pracodawca, pasza Pook, od dawna nie
żył,
padłszy ofiarą potężnej panterzej towarzyszki Drizzta po tym, jak Entreri zrobił
to, o co
mężczyzna go poprosił i zwrócił mu Regisa oraz rubinowy wisiorek. Entreri nie
pozostał
w mieście długo po tym nieszczęsnym incydencie, bowiem przywiódł Regisa i
doprowadziło to
do zguby potężnej osobistości, co niewątpliwie było czarną plamą na życiorysie
skrytobójcy
pośród jego niezbyt litościwych współpracowników. Entreri mógł zapewne dość
łatwo naprawić
sytuację, oferując po prostu swe nieocenione usługi kolejnemu potężnemu
mistrzowi gildii bądź
paszy, lecz wybrał inną drogę. Entreri pragnął zemścić się na Drizzcie nie za
zabicie Pooka –
skrytobójcy niezbyt to obchodziło – lecz dlatego, że on i Drizzt walczyli
zaciekle w miejskich
kanałach, nie osiągnąwszy rezultatu, zaś Entreri wciąż wierzył, iż powinien był
wygrać tę walkę.
Idąc teraz brudnymi ulicami Calimportu, musiał zastanawiać się, jaką reputację
zostawił za
sobą. Z pewnością wielu skrytobójców mówiło o nim źle pod jego nieobecność,
wyolbrzymiało
jego porażkę w incydencie z Regisem, aby wzmocnić swą własną pozycję w
rynsztokowej
hierarchii.
Entreri uśmiechnął się, zastanawiając nad tym faktem, bo wiedział, że te złe
słowa byłyby
przekazywane jedynie szeptem. Nawet pod jego nieobecność inni zabójcy obawialiby
się odwetu.
Być może nie znał już swego miejsca w świecie. Być może Menzoberranzan postawiło
ciemne...
nie, nie ciemne, lecz po prostu puste lustro przed jego oczyma, lecz nie mógł
zaprzeczyć, iż
wciąż cieszył go szacunek.
Szacunek, na który może będzie musiał znów sobie zasłużyć, jak sobie wymownie
przypomniał.
Gdy szedł znajomymi ulicami, wracało do niego coraz więcej wspomnień. Wiedział,
gdzie
umiejscowiona była większość domów gildii i podejrzewał, iż jeśli nie zdarzyło
sienie
niespodziewanego ze strony praworządnych przywódców miasta, wiele wciąż stało
nienaruszonych, być może pełnych znanych mu niegdyś współpracowników. Dom Pooka
został
wstrząśnięty do fundamentów zabiciem niegodziwego paszy, a następnie
wyznaczeniem
leniwego halflinga Regisa na jego następcę. Entreri zadbał o ten drobny problem,
zajmując się
Regisem, a mimo to, pomimo chaosu, jaki wybuchł w owym domu, gdy Entreri udał
się na
północ, ciągnąc za sobą halflinga, dom Pooka przetrwał. Być może wciąż stał,
choć skrytobójca
mógł jedynie zgadywać, kto mógłby nim dzisiaj rządzić.
Byłoby to miejsce, do którego Entreri mógłby się udać, by odbudować swą potęgę w
mieście,
lecz on po prostu wzruszył ramionami i minął boczną alejkę, która do niego
prowadziła. Zabójca
pomyślał, że tylko wałęsa się bezcelowo, lecz wkrótce dotarł do kolejnego
znajomego regionu
i zdał sobie sprawę, iż podświadomie się tu kierował, być może, by spróbować
nabrać otuchy.
Były to ulice, na których młody Artemis Entreri po raz pierwszy odznaczył się
w Calimporcie, gdy będąc zaledwie nastolatkiem, pokonał wszystkich rywali, w tym
mężczyznę
wysłanego przez Theeblesa Royuseta, porucznika w gildii potężnego paszy
Basadoniego. Entreri
zabił tego zbira, a później paskudnego Theeblesa, a morderstwo zagwarantowało mu
łaskę
samego Basadoniego. Entreri stał się porucznikiem w jednej z najpotężniejszych
gildii
w Calimporcie, w całym Calimshanie, w wieku czternastu lat.
Teraz jednak niezbyt go to obchodziło, a przypomnienie tej historii nie wywołało
na jego
twarzy nawet najmniejszego uśmiechu.
Cofnął się jeszcze dalej, wspominając udrękę swych młodych lat, problemy zbyt
wielkie, by
chłopiec mógł je pokonać, oszustwa i zdrady grożące ze strony każdego, kogo znał
i komu ufał,
nawet ze strony własnego ojca. Wciąż go to jednak nie obchodziło, nie był nawet
w stanie już
dłużej odczuwać bólu. Było to bezcelowe, puste, bez korzyści czy sensu.
W cieniu jednej z chat ujrzał kobietę rozwieszającą wyprane ubrania. Przesunęła
się głębiej
w cień, wyraźnie ostrożna. Rozumiał jej troskę, bowiem był tu obcy, odziany zbyt
bogato.
W swym grubym, dobrze zszytym płaszczu podróżnym nie pasował do tej nędznej
dzielnicy.
– Odtąd dotąd – dobiegło wołanie, głos młodzieńca, pełen dumy, lecz z nutką
strachu. Entreri
odwrócił się powoli i zobaczył młodego, wysokiego i tyczkowatego chłopaka,
trzymającego
pałkę nabijaną kolcami i wymachującego nią nerwowo.
Entreri spojrzał na niego stanowczo, widząc siebie w twarzy chłopca. Nie, nie
siebie, zdał
sobie sprawę, bowiem ten był zbyt nerwowy. Raczej nie przeżyje długo.
– Odtąd dotąd! – chłopak powiedział głośniej, wskazując wolną ręką od tego końca
ulicy,
którym wszedł Entreri, ku przeciwległemu, dokąd skrytobójca się udawał.
– Przepraszam, młody panie – powiedział Entreri, pochylając się w niskim ukłonie
i jednocześnie wyczuwając swój wysadzany klejnotami sztylet, umieszczony na
pasku pod
fałdami płaszcza. Machnięcie nadgarstkiem mogłoby z łatwością cisnąć ów sztylet
przez te pięć
metrów, przez niezdarną obronę młodzieńca, głęboko w jego gardło.
– Panie – powtórzył chłopak w sposób, który był w równym stopniu
niedowierzającym
pytaniem, co stwierdzeniem. – Zgadza się, panie – zdecydował, najwyraźniej
polubiwszy ten
tytuł. – Panie tej ulicy, wszystkich tych ulic, po których nikt nie będzie
chodził bez pozwolenia
Taddio. – Kończąc, puknął się kilkakrotnie kciukiem w pierś.
Entreri wyprostował się i zaledwie na chwilę w jego czarnych oczach błysnęła
śmierć,
a w myślach rozbrzmiały słowa „martwy panie”. Chłopak właśnie go wyzwał, a
Artemis Entreri
sprzed kilku lat, mężczyzna, który przyjmował i pokonywał wszelkie wyzwania, po
prostu
zniszczyłby młodzika tam, gdzie ten stał.
Wtedy jednak ów przypływ dumy czmychnął, pozostawiając Entreriego nie zbitego z
tropu
i nie urażonego. Mężczyzna westchnął ze zrezygnowaniem, zastanawiając się, czy
czeka go
kolejna głupia walka, l po co? – zastanawiał się, stojąc przed tym żałosnym,
zakłopotanym
chłopcem na pustej ulicy, do której nikt rozsądny nie rościłby sobie praw.
– Błagam o wybaczenie, młody panie – powiedział spokojnie. – Nie wiedziałem,
bowiem
jestem nowy w tej okolicy i nie znam waszych zwyczajów.
– Więc je poznasz! – odparł gniewnie chłopak, nabierając odwagi ze służalczego
tonu
odpowiedzi Entreriego i podchodząc o kilka kroków do przodu.
Entreri potrząsnął głową, jego dłoń ruszyła ku sztyletowi, lecz zamiast tego
udała się do
sakiewki przy pasie. Mężczyzna wyciągnął złotą monetę i cisnął ją pod stopy
kroczącego dumnie
młodzika. Chłopak, który pił z kanałów i jadł szczątki, które był w stanie
wyszukać w alejkach za
domami kupieckimi, nie był w stanie ukryć swego zaskoczenia i zachwytu. Chwilę
później
odzyskał jednak postawę i znów spojrzał na Entreriego władczym wzrokiem.
– To nie wystarczy – rzekł.
Entreri cisnął kolejną złotą monetę, a później srebrną.
– To wszystko, co mam, młody panie – powiedział, rozkładając szeroko ręce.
– Jeśli cię przeszukam i okaże się, że jest inaczej... – zagroził chłopak.
Entreri znów westchnął i zdecydował, że jeśli chłopiec się zbliży, zabije go
szybko
i litościwie.
Chłopak schylił się i podniósł trzy monety.
– Jeśli wrócisz do domeny Taddio, miej ze sobą więcej monet – oznajmił. –
Ostrzegam cię.
A teraz precz! Tą samą stroną ulicy, którą wszedłeś!
Entreri obejrzał się na drogę, którą przyszedł. W istocie w tej chwili jeden
kierunek wydawał
mu się równie dobry jak drugi, skłonił się więc lekko i odszedł z domeny Taddio,
który nie miał
pojęcia, ile miał dzisiaj szczęścia.
* * *
Budynek miał trzy pełne kondygnacje i, ozdobiony zawiłymi rzeźbami oraz lśniącym
marmurem, był naprawdę najbardziej imponującą siedzibą ze wszystkich gildii
złodziejskich.
Normalnie tak skryte osobistości starały się żyć poniżej stanu, w domach które z
zewnątrz się nie
wyróżniały, choć w środku były niczym pałace. Nie było tak z domem paszy
Basadoniego.
Starzec – a był już wiekowy, zbliżał się do dziewięćdziesiątki – cieszył się
luksusem i lubił
okazywać potęgę oraz splendor swej gildii każdemu, kto chciał na nią spojrzeć.
W dużej komnacie na środku drugiej kondygnacji, w pokoju zebrań głównych
dowódców
Basadoniego, dwóch mężczyzn i jedna kobieta, którzy na co dzień kierowali
operacjami rozległej
gildii, podejmowało młodego ulicznego zbira. Ten był bardziej chłopcem niż
mężczyzną,
nieznaczną figurką, utrzymywaną przez poparcie paszy Basadoniego, a z pewnością
nie przez
własne sztuczki.
– Przynajmniej jest lojalny – stwierdził Dłoń, cichy i subtelny złodziej, mistrz
cieni, gdy
Taddio ich opuścił. – Dwie złote monety i jedna srebrna. Niemały łup dla kogoś
pracującego
w sekcji rynsztoków.
– Jeśli to wszystko, co otrzymał od gościa – odpowiedziała Sharlotta Yespers z
chichotem.
Sharlotta była najwyższa z trojga kapitanów, miała lekko ponad metr
osiemdziesiąt, szczupłe
ciało i pełne gracji ruchy – takiej gracji, iż pasza Basadoni przezwał ją
Wierzbą. Nie było
tajemnicą, iż Basadoni wziął sobie Sharlottę jako kochankę i wciąż traktował ją
w ten sposób,
przy tych rzadkich okazjach, gdy jego stare ciało było zdolne stanąć na
wysokości zadania. Było
powszechnie wiadome, iż Sharlotta wykorzystywała ów związek dla własnych
korzyści
i wspinała się na kolejne szczeble poprzez łóżko Basadoniego. Dobrowolnie się do
tego
przyznawała, zwykle tuż przed zabiciem mężczyzny lub kobiety, którzy się na to
skarżyli.
Potrząśnięciem głowy posłała długie do pasa, czarne włosy za ramię, tak by Dłoń
mógł wyraźnie
widzieć jej cierpką minę.
– Gdyby Taddio otrzymał więcej, dostarczyłby więcej – zapewnił ją Dłoń, a jego
ton,
pomimo gniewu, ujawniał ów ślad frustracji, jaką on oraz jego towarzysz, Kadran
Gordeon,
odczuwali zawsze, gdy kontaktowali się z protekcjonalną Sharlotta. Dłoń zajmował
się
kieszonkowcami i prostytutkami pracującymi na rynku, podczas gdy Kadran Gordeon
opiekował
się żołnierzami ulicznej armii. Jednak Sharlotta, Wierzba, trzymała nad
wszystkim pieczę, będąc
uchem Basadoniego. Służyła za główną pomocnicę paszy oraz jako głos rzadko teraz
widywanego starca.
Gdy Basadoni w końcu umrze, ta trójka bez wątpienia stoczy walkę o władzę, a
choć ci,
którzy rozumieli jedynie powierzchowne prawdy o gildii, ceniliby sobie
szorstkiego i głośnego
Kadrana Gordeona, inni, tacy jak Dłoń, który miał lepsze wyczucie spraw,
rozumieli, iż Sharlotta
Yespers podjęła już wiele, wiele kroków, by zabezpieczyć i wzmocnić swą pozycję.
– Długo będziemy rozmawiać o tym chłopcu? – spytał z naganą w głosie Kadran
Gordeon. –
Trzech kupców postawiło stoiska na rynku o rzut kamieniem od naszego domu, bez
pozwolenia.
To jest ważniejsza kwestia, wymagająca naszej pełnej uwagi.
– Już to omówiliśmy – odparła Sharlotta. – Chcesz, byśmy dali ci pozwolenie na
wysłanie
twoich żołnierzy, a może nawet bitewnego maga, by dali tym kupcom nauczkę. Tym
razem go od
nas nie dostaniesz.
– Jeśli zaczekamy, aż pasza Basadoni wypowie się w końcu w tej kwestii, inni
kupcy dojdą
do przekonania, że oni również nie muszą nam płacić za przywilej działania w
granicach naszej
strefy ochronnej. – Obrócił się do Dłoni, bowiem niski mężczyzna był często jego
sprzymierzeńcem w sporach z Sharlotta. Złodziej był jednak wyraźnie zakłopotany.
Wpatrywał
się w jedną z monet, które dał mu Taddio. Wyczuwając, że jest obserwowany, Dłoń
podniósł
wzrok na pozostałą dwójkę.
– Co to jest? – ponaglił Kadran.
– Nigdy nie widziałem czegoś takiego – wyjaśnił Dłoń, ciskając monetę krzepkiemu
mężczyźnie.
Kadran schwycił ją i szybko obejrzał, po czym, ze zdumioną miną, podał ją
Sharlotcie.
– Podobnie ja nigdy nie widziałem tej pieczęci – przyznał. – Nie jest z miasta
ani, jak sądzę,
nie z Calimshanu.
Sharlotta przyjrzała się uważnie monecie i w jej uderzająco jasnozielonych
oczach pojawiła
się iskra zrozumienia.
– Sierp księżyca – stwierdziła, po czym obróciła krążek. – Profil jednorożca.
Jest to moneta
z regionu Silverymoon.
Pozostali dwaj popatrzyli po sobie, zaskoczeni tą wiadomością tak samo jak
Sharlotta.
– Silverymoon? – Kadran powtórzył niedowierzająco.
– Miasto daleko na pomocy, na wschód od Waterdeep – odparła Sharlotta.
– Wiem, gdzie leży Silverymoon – odrzekł cierpko Kadran. – Domena pani
Alustriel, jak
mniemam. To nie dlatego uważam to za zaskakujące.
– Dlaczego miałby kupiec, jeśli był to kupiec, z Silverymoon, błąkać się po
slumsach
Taddio? – spytał Dłoń, wypowiadając podejrzenia Kadrana.
– W istocie uważam za zagadkowe, że ktoś posiadający więcej niż dwie sztuki
złota mógł
być w tej okolicy – zgodził się Kadran, wydymając wargi i krzywiąc usta w swój
zwyczajowy
sposób, który ustawiał jedną stronę jego długich i podkręconych wąsów wyżej niż
drugą, co
dawało całej jego ciemnej twarzy asymetryczny wygląd. – A teraz wygląda na to,
iż stało się to
jeszcze ciekawsze.
– Ktoś, kto zabrnął do Calimportu, prawdopodobnie przybył przez doki –
stwierdził Dłoń –
i zagubił się w miriadach uliczek i zapachów. W końcu tak duża część miasta
wygląda podobnie.
Nie jest trudno zabłądzić obcokrajowcowi.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – odparła Sharlotta. Cisnęła monetę z
powrotem do
Dłoni. – Zabierz to do jednego ze stowarzyszonych z nami czarodziejów – Giunta
Wieszcz
wystarczy. Być może na monetach pozostało wystarczająco wiele śladów tożsamości
poprzedniego właściciela, by Giunta mógł go namierzyć.
– Wygląda to na nadmierny wysiłek wobec kogoś, kto zbyt boi się chłopca, by
odmówić
zapłaty – odrzekł Dłoń.
– Nie wierzę w zbiegi okoliczności – powtórzyła Sharlotta. – Nie wierzę, by ktoś
mógł zostać
tak zastraszony przez tego żałosnego Taddio, chyba że jest to ktoś, kto wie, iż
pracuje on dla
paszy Basadoniego. A nie podoba mi się wizja, iż ktoś posiadający taką wiedzę
postanowił wejść
na nasze terytorium bez zapowiedzenia. Czy on czegoś nie szuka? Jakichś naszych
słabych
punktów?
– Wiele zakładasz – wtrącił Kadran.
– Tylko tam, gdzie w grę wchodzi nasze bezpieczeństwo – zripostowała Sharlotta.
– Dla
mnie każdy jest wrogiem, dopóki nie dowiedzie, iż jest inaczej, a znając moich
wrogów, mogę
przygotować się na wszystko, co mogą przedsięwziąć.
Niewiele kryło ironię jej słów, skierowanych do Kadrana Gordeona, lecz nawet
niebezpieczny żołnierz musiał skinąć głową, zgadzając się ze spostrzegawczą i
ostrożną
Sharlotta. Nie co dzień kupiec z monetami z odległego Silverymoon zachodził do
jednych
z zapuszczonych slumsów Calimportu.
* * *
Znał ten dom lepiej niż jakikolwiek inny w mieście. W obrębie tych brązowych,
nie
wyróżniających się ścian, pod przykrywką zwyczajnego magazynu, wisiały
przetykane złotem
gobeliny i wspaniała broń. Za tymi zawsze zamkniętymi bocznymi drzwiami, pod
których
mizerną osłoną skulił się teraz stary żebrak, leżała komnata pięknych tancerek,
wszystkich
w zwiewnych woalach i woniejących perfumami, basen o pachnących wodach oraz
kulinarne
specjały ze wszystkich zakątków Krain.
Dom ów należał do paszy Pooka. Po jego śmierci został oddany przez arcywroga
Entreriego
halflingowi Regisowi, który rządził krótko, dopóki Entreri nie uznał, iż dosyć
już głupich
rządów. Gdy Entreri opuszczał Calimport z Regisem, kilka frakcji w domu walczyło
o władzę.
Entreri podejrzewał, iż walkę wygrał Quentin Bodeau, doświadczony włamywacz z
ponad
dwudziestoletnim stażem w gildii. Nie wiedział natomiast, zważywszy na zamęt i
wściekłość
w szeregach, czy owa walka warta była tego, by ją wygrać. Być może inna gildia
wkroczyła na to
terytorium. Być może wnętrze tego brązowego magazynu było teraz równie
niewyróżniające się
jak fasada.
Entreri nie mógł odnaleźć w myślach żadnego trwałego punktu zaczepienia. Być
może
zakradnie się w końcu do środka, by zaspokoić swą nie tak znowu wielką
ciekawość. Być może
nie.
Zabójca ociągał się przy bocznych drzwiach, zbliżając się wystarczająco blisko
do
jednonogiego żebraka, by rozpoznać przemyślny węzeł przytrzymujący jego drugą
nogę ciasno
do tylnej strony uda. Mężczyzna ten był wyraźnie wartownikiem, a większość z
garstki
miedziaków, które Entreri widział w otwartym woreczku przed nim, została tam
umieszczona
przez niego samego, zasilając sakiewkę i wzmacniając w ten sposób przebranie.
Nieważne, pomyślał skrytobójca. Odgrywając rolę nieświadomego gościa Calimportu,
podszedł do mężczyzny i sięgnął do własnej sakiewki, wyciągając srebrną monetę i
wrzucając ją
do woreczka. Zauważył, iż niezbyt stare oczy mężczyzny otworzyły się trochę
szerzej, gdy
odciągnął płaszcz, by sięgnąć do sakiewki, odsłaniając jednocześnie rękojeść
jego wyjątkowego,
wysadzanego klejnotami sztyletu, broni dobrze znanej w alejkach i cieniach
Calimportu.
Czy głupio zrobił, pokazując tę broń? – zastanawiał się Entreri, odchodząc.
Zabójca nie miał
najmniejszego zamiaru ujawniać się, przychodząc w to miejsce, lecz również nie
miał zamiaru
nie ujawniać się. To pytanie, podobnie jak zaduma nad losem domu Pooka, nie
zagrzało miejsca
w jego błądzących myślach. Być może pomylił się. Być może pokazał sztylet w
desperackim
zaproszeniu do odrobiny rozrywki. I być może mężczyzna rozpoznał sztylet jako
własność
Entreriego lub może zauważył go tylko dlatego, iż był naprawdę piękną bronią.
Nie miało to znaczenia.
* * *
LaValle starał się bardzo mocno zachować miarowy oddech i ignorować pomruki
nerwowych wspólników obok siebie, gdy jeszcze tej samej nocy zaglądał nerwowo
w kryształową kulę. Podekscytowany wartownik doniósł o incydencie na zewnątrz, o
darze,
dziwnej monecie od mężczyzny chodzącego cichym, pewnym krokiem wojownika i
noszącego
sztylet przystający do kapitana królewskiej straży.
Opis tego sztyletu wprawił bardziej doświadczonych członków tego domu, wliczając
w to
czarodzieja LaValle’a, w szał. Obecnie LaValle, długoletni wspólnik
śmiercionośnego Artemisa
Entreri, który widział ów sztylet wielokrotnie i zdecydowanie nazbyt często z
nazbyt bliska,
wykorzystywał tę właśnie wiedzę oraz kryszt