13597

Szczegóły
Tytuł 13597
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

13597 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 13597 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

13597 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

PRZYGODA ZE SŁONIEM WILLARD PRICE PRZYGODA ZE SŁONIEM Przełożyła MAŁGORZATA ŻBIKOWSKA Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Opracowanie typograficzne okładki Zenon Porada Ilustracja na okładce Pat Marriott Tytuł wydania angielskiego Elephant Adventure Random House, London 1993 Copyright © Willard Price 1964 First published in Great Britain by Jonathan Cape 1964 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Spółka z 0.0., Warszawa 1993 Nie wchodź słoniowi w drogę Olbrzymi słoń zastąpił im drogę. Chłopcy wspinali się właśnie po stromym zboczu i w pierwszej chwili pomyśleli, że to chmura zasłoniła słońce. Unieśli głowy i ujrzeli przed sobą masywne cielsko ogromnego słonia. Zwierzę wyglądało na równie zaskoczone jak oni. Stanęło, zamrugało powiekami, prychnęło gniewnie i wyciągnęło trąbę, starając się pochwycić ich zapach. Olbrzymie uszy, dotychczas przylegające do głowy, otworzyły się teraz jak ogromne parasole. Odstawały od głowy niczym dwa blaty. Gdyby zrobić z nich stoły, przy każdym mogłoby usiąść z osiem osób. Hal ocenił ich rozpiętość na dobre czternaście stóp. Dwa białe połyskujące w słońcu kły miały około sześciu stóp długości. Tylko Hal Hunt mógł w takiej chwili myśleć o liczbach. Jego młodszy brat Roger nie wykazał tyle opanowania. - Wiejmy stąd - rzucił. - Dokąd? -*Po obu stronach ścieżki były gęste zarośla. - Tam, skąd przyszliśmy - odpowiedział Roger. 5 - To na nic. Wówczas na pewno zaatakuje. A potrafi biegać bardzo szybko. Zmiażdżyłoby nas sześć ton... nie, jakieś siedem. - Przestań wreszcie liczyć i zrób coś - warknął Roger. Olbrzym uniósł w górę trąbę i powietrze rozdarł ryk, od którego ciarki przeszły im po plecach, a wszystkie ptaki i małpy w okolicy zaczęły świergotać i skrzeczeć. Hal obejrzał się za siebie. Grupa przerażonych afrykańskich przewodników zbiła się w ciasną gromadkę w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp od nich. Tylko Joro, główny naganiacz, stał tuż obok Hala. Podał mu sztucer. Hal pokręcił przecząco głową. - Spróbujemy wziąć go żywcem. Joro uśmiechnął się w odpowiedzi. Odznaczał się wielką odwagą i potrafił ją docenić u innych. Lecz żeby schwytać takiego olbrzyma, musieli najpierw zadbać o własne bezpieczeństwo. Nie mogli zrobić kroku ani w przód, ani w tył, a po bokach zagradzała im drogę gęsta roślinność Gór Księżycowych. Gdyby mieli czas, mogliby spróbować się przez nią przedrzeć, lecz ten wielki samiec zapewne nie pozwoliłby im na to. Z przyjemnością ukryliby się w jakiejś dziurze. Pozostawał tylko kierunek w górę, lecz ucieczka w tę stronę wydawała się niemożliwa. A może? Rogerowi zaświtał nagle pewien pomysł. - Liany! - krzyknął. Zwisały z gałęzi prawie każdego drzewa. Las równikowy był gęsty od 6 pnączy grubych jak liny okrętowe. Ich poskręcane zwoje zwieszały się nad ścieżką. - Gdybyśmy tylko mogli dosięgnąć którejś z nich... - Wchodźcie mi na ramiona! - zakomenderował Hal. Roger wdrapał się na plecy brata, pochwycił zwisającą lianę i podciągnął się w górę. Słoń przyglądał się ze zdziwieniem tym gimnastycznym wyczynom. - Szybko! Na górę! - rozkazał Hal Jorowi. Joro wolałby, żeby Hal wszedł pierwszy, ale nie było czasu na dyskusję. Umocował strzelbę na plecach i wdrapał się po Halu jak po drabinie na górę. Słoń zaryczał wściekle i ruszył z miejsca. Joro owinął sobie nogę lianą, zawisł głową w dół i wyciągnął rękę do Hala. Gdy Hal ją pochwycił, Joro zaczął go windować w górę. Zwierzę nie miało jednak zamiaru podziwiać dłużej tych akrobatycznych wyczynów. Hal poczuł na nogach powiew gorącego powietrza i po chwili jego kostkę pochwyciło coś miękkiego i silnego. Był to koniec słoniowej trąby. Joro ciągnął w górę, słoń w dół. Hal miał wrażenie, że za chwilę zostanie rozdarty na dwie części. Nawet w tak dramatycznym momencie potrafił dostrzec zabawną stronę całego zdarzenia. Czuł się jak gumowa taśma, którą ktoś rozciąga. „Po tym wszystkim będę miał osiem stóp wzrostu" - pomyślał. Wiedział jednak, że tego nie dożyje ani też nie 7 nacieszy się swym obecnym wzrostem, jeśli trąba słonia okaże się silniejsza od ramienia Joro. Kiedy spadnie na ziemię, zostanie przebity ostrymi kłami albo stratowany olbrzymią stopą. Ludzie zaczęli biec w ich stronę, krzycząc, bijąc w rondle, by w ten sposób odciągnąć uwagę słonia. Samiec ryknął w odpowiedzi. Był to dziwny dźwięk jak na tak wielką bestię. Można by oczekiwać ryku, nie krzyku. Słoń powinien grzmieć jak stado lwów. Tymczasem wrzasnął jak rozłoszczona kobieta. Pomimo wysokich tonów w tym wrzasku było dość wściekłości, by zmrozić człowiekowi krew w żyłach. Choć słoń ryknął na hałasujących ludzi, nie zwolnił uścisku trąby. „Nie wszystko naraz - zdawał się mówić. - Później się wami zajmę". Hal poczuł, że zsuwa się w dół. Liana, która trzymała Joro, zaczynała trzeszczeć. Pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Jeśli liana puści, obaj, Hal Hunt i jego naganiacz, zakończą wyprawę pod olbrzymimi stopami słonia. - Puść mnie! - krzyknął Hal. - Słyszysz?! Po raz pierwszy Joro nie usłuchał rozkazu. Wzmocnił tylko uścisk wokół nadgarstka Hala. Lecz jeszcze coś zaczynało się zsuwać. Ciężki myśliwski but Hala trzeszczał niepokojąco. Miał on sznurowaną cholewkę do pół łydki, która zabezpieczała przed ukąszeniami węży. Albo Hal zbyt luźno ją zasznurował tego ranka, albo sznurowadło pękło pod naciskiem trąby, tak czy 8 inaczej wyglądało na to, że Hal za chwilę straci but. Był bardzo dumny ze swoich butów, lecz teraz z największą przyjemnością oddałby jeden z nich napastnikowi. Obracając stopą w prawo i w lewo, poczuł, że but powoli zsuwa się niżej. Sznurowadło puściło. Jeszcze jeden ruch i stopa była wolna. Joro szybko podciągnął Hala w górę i obaj wdrapali się wyżej, poza zasięg morderczej trąby. Słoń tymczasem zaatakował but. Zapewne sądził, że to żywa część jego wroga. Rzucił go wściekle na ziemię, podziurawił kłami, następnie wepchnął do pyska i rozgniótł trzonowcami, wielkimi jak kowalskie młoty, po czym wypluł i podeptał z taką zaciekłością, że but w ciągu kilku sekund zmienił się w znoszony kapeć. Szwy popękały, podeszwa się oderwała. Zwierzę dotąd deptało go, rwało i poniewierało, aż stał się skórzanym dywanikiem, który zupełnie nie przypominał buta. Wówczas go pochowało. Chłopcom często o tym opowiadano, lecz nigdy nie mieli okazji tego zobaczyć. Kiedy słoń zabije swoją ofiarę i upewni się, że jest martwa, przykrywa to, co z niej zostało, gałęziami. Nie wiadomo, dlaczego to robi. Któż może odgadnąć, co się dzieje w umyśle zwierzęcia? Słoń jest stworzeniem zdolnym do różnych emocji: od najdzikszej furii po anielską łagodność. 9 Potrafi być wielkoduszny i zazdrosny, poważny i wesoły, tchórzliwy i śmiały, przerażający i delikatny. Może nie zareagować, kiedy obok niego przechodzisz, lecz kiedy staniesz mu na drodze, uważaj. Nie daruje ci tego. Na afrykańskich drogach często można spotkać taki napis: Słonie mają pierwszeństwo. Każde inne zwierzę zejdzie człowiekowi z drogi - słoń nigdy. Jest świadomy swojej siły. Dlaczego więc miałby komukolwiek lub czemukolwiek ustępować? Jest najsilniejszym stworzeniem na ziemi. Cechuje go królewskie dostojeństwo. Ludzie wydają się przy nim bardzo mali - nawet ci w samochodach terenowych czy ciężarówkach. Dźwięk klaksonu go nie przeraża. Wręcz przeciwnie, denerwuje i prowokuje atak, który może oznaczać koniec człowieka i ciężarówki. Natomiast człowiek idący pieszo jest dla niego jedynie uprzykrzoną muchą. Lecz zdarza się, że kiedy słoń zgniecie już zwierzę lub człowieka, który stanął mu na drodze, czuje litość i wspaniałomyślnie urządza pogrzeb swemu wrogowi. Toteż i teraz górski olbrzym rozgrzebał wysoki na cztery stopy mech i nie spoczął, póki dokładnie nie przykrył smutnych resztek Halowego buta. - Teraz pewnie zostawi nas w spokoju i pójdzie sobie - powiedział Roger. 10 Hal miał jednak wątpliwości. - Nie wydaje mi się. Mówią, że słoń nigdy nie zapomina. Poza tym nie chcemy, żeby sobie poszedł. Musimy spróbować go złapać. Roger spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Chyba zwariowałeś. Jak możemy... - Uwaga! - przerwał mu Hal. - Nadchodzi. Słoń rzeczywiście o nich nie zapomniał. Spojrzał w górę i podszedł prosto do drzewa, na którym siedzieli. - I tak nas nie dosięgnie - zaśmiał się Roger. - Nie słyszałem, żeby słonie wspinały się po drzewach. - On nie musi się wspinać na drzewo. Po prostu je przewróci. To nie była przyjemna wiadomość. Roger widział już wcześniej lasy stratowane przez ogarnięte furią słonie. Nie mogąc dosięgnąć wierzchołka porośniętego delikatnymi zielonymi liśćmi, łamią całe drzewa. - Ale to drzewo jest dla niego za duże. - Nie liczyłbym na to. To jest mopani. Ma słabe korzenie. Trzymajcie się mocno! Trzask! Wielkie czoło, za którym skrywało się kilku-tonowe cielsko, uderzyło w drzewo na wysokości dwunastu stóp. Drzewo zadrżało jak osika, a z górnych gałęzi spadł z wrzaskiem koczkodan. Słoń oparł prawą przednią stopę o pień i pchnął. Drzewo jęknęło, lecz pozostało na miejscu. Ponowił atak czołem i stopą, po czym zamarł w bezruchu, jakby u zastanawiając się, co dalej robić. Na koniec wbił kły w ziemię i wyszarpnął korzenie. Tymczasem Hal nie próżnował. - Toto! - zawołał. - Łańcuch! Słoni nie chwyta się tak jak bawołu czy nosorożca, zarzucając im lasso na szyję. Linę zarzuca się na trąbę lub kły, a także na przednią nogę - kiedy zwierzę uniesie ją w górę. Wysoki mech został sprasowany potężnymi stopami. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec. Dzięki temu ludzie pod dowództwem Toto mogli zbliżyć się do olbrzyma i czekać na odpowiedni moment. Słoń ponownie uderzył w drzewo, tym razem mocniej. Korzenie zostały mocno nadszarpnięte, toteż pień chwiał się niebezpiecznie przy każdym uderzeniu. Małpy już dawno przeskoczyły na inne drzewa. Hal, Roger i Joro z ochotą poszliby w ich ślady - niestety nie byli małpami. Jedyne co mogli zrobić, to trzymać się mocno i mieć nadzieję, że nie zostaną przygnieceni przez drzewo, kiedy runie ono na ziemię. Jeden koniec łańcucha przymocowano do potężnej skały. Drugi, w kształcie pętli, umieszczono tuż za prawą tylną stopą słonia. Zwierzę nacierając na drzewo przebierało nogami w przód i w tył, toteż w każdej chwili mogło stanąć w środek pętli. Ludzie zgromadzili się tuż za olbrzymem. Hal pomyślał, że stoją zbyt blisko. Jeśli samiec nagle się odwróci, może zabić któregoś z nich. 12 - Lepiej odbezpiecz sztucer - powiedział do Joro. - Ale nie strzelaj, chyba że będziesz musiał. Joro uniósł dwulufowy sztucer kaliber 500. - Daj mi go - poprosił Roger. Joro popatrzył na Hala. Ten zaś pokręcił przecząco głową. To nie była broń dla trzynastoletniego chłopca. - Och, Hal, proszę - zwrócił się do niego Roger błagalnym tonem. Nie dlatego, że chciał strzelać do słoni czy do czegoś innego. Ale jeśli trzeba będzie to zrobić, chciałby mieć w tym udział. - Przecież już go używałem. Potrafię przestrzelić puszkę po sardynkach z odległości dwustu jardów. Myślisz, że nie trafiłbym do zwierzęcia wielkiego jak dom? Hal uśmiechnął się. Skinął głową przyzwalająco i Joro przekazał sztucer Rogerowi. Chłopak miał pewne kłopoty z utrzymaniem równowagi na chwiejącym się drzewie. Nagle stało się to, czego Hal się obawiał. Słoń rozdrażniony trajkotaniem ludzi stojących za nim, odwrócił głowę i łypnął na nich przekrwionymi oczami. Potem obrócił się i zaatakował. Ludzie rozbiegli się jak mrówki. W tej samej chwili rozległ się strzał. Nogi olbrzyma ugięły się i zwierzę runęło na ziemię. Roger Hunt również znalazł się na ziemi. Chwiejące się drzewo i odrzut ciężkiego sztucera spowodowały, że stracił równowagę. Spadł w dół i gdyby miał pod sobą skałę, roztrzaskałby sobie głowę. 13 Lecz szczęście Huntów i tym razem go nie opuściło. Spadł na miękki materac o grubości czterech stóp. Był to mech, który nigdzie na świecie nie tworzy tak grubej warstwy jak w tych górach. Roger zanurzył się w nim głęboko, po czym tysiące drobnych roślinek, niczym stalowe sprężynki, wyrzuciło go w górę. Jeszcze dwa razy zakołysał się na zielonym materacu i znieruchomiał. Przez chwilę ciężko oddychał, nie śmiąc otworzyć oczu w obawie przed słoniem. Kiedy wreszcie odważył się spojrzeć, zobaczył wielkie cielsko leżące na boku, tłoczących się wokół niego ludzi oraz Hala i Joro, którzy schodzili z drzewa. Wygrzebał się z mchu i podszedł do swej ofiary. Spojrzał na nią jak Dawid na martwego Goliata. „Naprawdę go zastrzeliłem?" - pomyślał. Wcale nie czuł dumy. Każdy może pociągnąć za spust. Nie udało im się osiągnąć zamierzonego celu - schwytać olbrzyma żywego. Hal przyjrzał się zardzewiałemu grotowi włóczni, tkwiącemu w ciele słonia. Rana ropiała. - A więc dlatego był taki rozdrażniony -powiedział. - Musiała mu sprawiać wielki ból. - Gdzie go trafiłem? - zapytał Roger. - Tutaj - odpowiedział Hal, wskazując na dziurę na czubku głowy słonia. Hal i Joro zrobili dziwną rzecz. Pochylili się, 14 chwycili za łańcuch, owinęli go wokół nogi zwierzęcia i mocno zacisnęli. Roger przyglądał się temu ze zdziwieniem. - Po co uwiązujecie martwego słonia? - On nie jest martwy - odparł Hal. - Nie jest martwy? Ma kulę w mózgu i nie jest martwy? - Przykro mi, że muszę cię rozczarować, braciszku, ale kula nie trafiła w mózg. Czubek głowy to same kości. Możesz go podziurawić kulami, a zwierzę nie umrze. Mózg znajduje się niżej, między oczami. On jest tylko ogłuszony. Za kilka minut się obudzi. Roger dostrzegł rozbawienie w oczach zgromadzonych ludzi. Poczuł straszny wstyd. Ależ z niego wielki myśliwy! Hal wybuchnął śmiechem. - Tak więc mimo twych morderczych instynktów będziemy mieć żywego słonia -stwierdził. „Mam nadzieję, że ci się to nie uda" - pomyślał Roger gniewnie. Starsi bracia są nieznośni. Wydaje im się, że zjedli wszystkie rozumy. Niestety Hal miał rację. Słoń odetchnął głęboko, jęknął i otworzył oczy. Wszyscy się cofnęli, by zrobić mu miejsce. Rozejrzał się wokół oszołomiony, po czym ryknął, dźwignął się na nogi i rzucił w stronę najbliżej stojącego człowieka. Łańcuch zatrzymał go w miejscu. Wobec tego cofnął się i szarpnął z taką siłą, że zerwał go tuż przy stopie. Z pętlą wciąż obejmującą kostkę 15 pognał ścieżką i zniknął w gąszczu z głośnym trąbieniem. Pobrzękiwanie łańcucha powoli się oddalało i nad Górami Księżycowymi zaległa cisza. Hal spoglądał z rozczarowaniem w stronę, w której zniknął słoń. Roger nie odezwał się słowem, lecz w jego oczach pojawił się złośliwy błysk. Nietrudno było zgadnąć, co sobie pomyślał: „No cóż, braciszku, ja go nie dostałem, ale ty też nie. Może to oduczy cię zarozumialstwa". Góry Księżycowe Ludzie wciąż stali nasłuchując, nawet kiedy umilkło już porykiwanie słonia. Zapanowała martwa cisza. Wydawali się bardziej przerażeni tą ciszą niż niedawnymi krzykami zwierzęcia. Niepowodzenie przy próbie złapania pierwszego słonia potraktowali jako zły znak. Zaczęli szeptać między sobą. - Nie chcą iść dalej - przekazał Joro Halowi. - Dlaczego? - Mówią, że to złe miejsce. Niczego tu nie złapiemy. To miejsce śmierci. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Hal, rozglądając się wokół, musiał przyznać, że otacza ich krajobraz jak ze złego snu. On i jego ludzie wyglądali jak karzełki w świecie olbrzymów. Drzewa przypominały gigantycznych starców z bokobrodami z mchu i z szarymi, spływającymi im do kolan brodami, które poruszał chłodny wiatr. Wśród gałęzi zwieszały się poskręcane liany niczym czarne węże długie na kilkaset stóp. Ogromne pazury chmur wbijały się w drzewa i przeczesywały ziemię, jakby jakieś wielkie niebiańskie potwory usiłowały pochwycić i pożreć maleńkie istoty ludzkie. Wszystko wokół spo- 17 wijały gęste mgły. Ciągle przesuwały się i unosiły jak szare zasłony. Wynurzały się z nich najdziwniejsze rośliny świata. Otaczający krajobraz sprawiał wrażenie sennego koszmaru. Hal zaczął się szczypać, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie śni. Ach, gdyby tak mieć te wszystkie kwiaty w domu! Tuż obok strzelał w górę starzec zwyczajny. W Ameryce i w Europie sięgałby zaledwie do połowy łydki, a tu był cztery razy wyższy od człowieka. Jego drobne nasionka służyły za pokarm kanarkom. Nasienia tej rośliny nie połknąłby żaden kanarek, bo było większe od samego ptaka. Nać pietruszki to mała gałązka służąca do dekoracji półmisków. A tej, na którą teraz patrzył, potrzebny byłby półmisek o szerokości piętnastu stóp. A białe nieśmiertelniki! Gdzie indziej trzeba było się schylić, żeby je zerwać, a te tutaj przerastały wzrostem człowieka. Wrzos, który w Szkocji sięgał człowiekowi najwyżej do ramienia, tu był czterdziestostopo-wym drzewem. Paprocie sięgające zazwyczaj kolan wyglądały tu jak drzewa porastające zbocza gór. Ich koronkowe liście dochodziły do dwunastu stóp długości. Jaskry były wielkości talerzy, stokrotki jeszcze większe, a skromne, małe fiołki przypominały rozłożyste krzewy. Gdyby zrobić z nich bukiet, miałby szerokość trzech stóp. 18 A te rośliny wyglądające jak druty telegraficzne - cóż to mogło być? Kiedy Hal przyjrzał się im uważniej, nie chciał wierzyć. Jako doświadczony przyrodnik stwierdził, że ma przed sobą wielką siostrę pięknej małej lobelii, czyli stroiczki, którą sam zasadził w przydomowym ogrodzie. Tam miała zaledwie kilka cali, a tu - trzydzieści stóp! Sam kwiat zaś byl wielkości beczki. Roger poszedł za jego wzrokiem i również przyjrzał się kwiatowi. Potem popatrzył na te wszystkie olbrzymy pojawiające się i znikające we mgle i zadrżał. - Aż dostałem gęsiej skórki - powiedział. - Dlaczego wszystko jest takie wielkie? - Nie bardzo wiadomo - odparł Hal. - Ale jesteśmy na równiku, więc nie ma tu zim. Rośliny rosną przez cały rok. Nie mają ani dnia przerwy. I ciągle pada lub przynajmniej mży. Poza tym to wpływ gleby - jest bardzo kwaśna - jak również promieni ultrafioletowych... - Nieważne - przerwał mu Roger, który miał już dość tych naukowych szczegółów. -Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym nie zobaczył na własne oczy. Zwierzęta też są takie wielkie? - Chyba widziałeś, jakim kolosem był ten słoń. A goryle są tu największe w całej Afryce. Leopar-dy dorównują wzrostem tygrysom. A ptaki... spójrz na tego kolibra. Właśnie zawisł nad lobelią. - To jest koliber?! - wykrzyknął Roger. Ptak był wielkości gołębia. Lecz gołębie nie 19 potrafiły znieruchomieć w powietrzu i nie miały długich dziobów, które wbijały głęboko w kielich kwiatu. Tak, to był bez wątpienia koliber. Roger kopnął ziemię pod stopami. - Pewnie zaraz mi powiesz, że dżdżownice są tak duże jak węże. - Żebyś wiedział - przytaknął Hal. - Gdybyśmy mieli czas, by pokopać w tej glinie, na pewno byśmy je znaleźli. Wyprawa naukowa Towarzystwa Geograficznego natrafiła na dżdżownice o długości prawie trzech stóp. - Dlaczego tak mało wiadomo o tym zwariowanym miejscu? Czy to jakiś sekret? - To nie żaden sekret. Kiedy spojrzysz na mapę, przekonasz się, że leży ono niedaleko Jeziora Wiktorii, dokąd przybywa wielu turystów. Na mapie występuje pod nazwą Ruwenzori, co znaczy „wywołujący deszcz". Właśnie z powodu deszczów turyści rzadko tu zaglądają. Właściwie to niewiele osób wie o istnieniu tego miejsca, bo przeważnie skrywają je chmury. - Ruwenzori. Myślałem, że to są Góry Księżycowe. - To jeszcze jedna nazwa. - Nowsza? - Nie. Bardzo stara. Wymyślili ją starożytni Egipcjanie, którzy odkryli te góry. - A dlaczego tak je nazwali? - Może dlatego, że wyglądają tak dziwnie. Zupełnie jakby były nierzeczywiste. Toteż na bardzo starych mapach noszą nazwę Lunae Montes - Góry Księżycowe. Śmieszna sprawa, bo występowały one na mapie przez ponad tysiąc lat, a potem zniknęły, gdyż ludzie uznali, że nie istnieją. Podróżnicy nie mogli ich znaleźć. Stanley, który odkrył Livingstone, twierdził, że przepłynął łodzią w miejscu, gdzie powinny się znajdować, i niczego nie znalazł. Toteż wymazano je z map. Lecz później, kiedy ponownie przemierzał te tereny, chmury nagle się rozproszyły i jego oczom ukazały się najwyższe góry w Afryce, pokryte wiecznym śniegiem. Wróciły więc na mapy z nową nazwą. - Bardziej podoba mi się ta starsza - oświadczył Roger. - Góry Księżycowe. Brzmi tak niesamowicie. I jest to najbardziej niesamowite miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem. Członkowie wyprawy wciąż sprzeczali się, czy iść dalej, czy wracać. Roger zaczął się niecierpliwić. - Jak długo będziemy tu sterczeć? Czemu nie powiesz im, żeby ruszali? - Pozwólmy im się wygadać - powiedział Hal. - Nie wolno popędzać tubylców. Muszą sami podjąć decyzję. Pamiętaj, że dla nich to wszystko jest przerażające. Podniósł z ziemi postrzępiony skórzany dywanik, który kiedyś był jego butem, i zwrócił się do mężczyzny niosącego plecak. - Mali, zdaje się, że w twoim plecaku jest jeszcze jedna para butów. Buty się znalazły i Hal je włożył. Już miał zamiar wyrzucić stare, kiedy Mali powiedział: 20 21 - Proszę mi je dać, panie. Miał na nogach sandały zrobione ze starych gumowych opon samochodowych. Zdjął je, na jedną nogę włożył dobry but Hala, a do drugiej przywiązał sobie za pomocą kawałków lian skórzany strzęp. Potem zaczął się w nich przechadzać, dumny jak paw, bo były to najlepsze buty, jakie kiedykolwiek miał na nogach. Najwyższy człowiek na Ziemi Najwidoczniej dodały mu one odwagi. Roześmiał się i ruszył ścieżką w górę zbocza. Lecz nagle stanął jak wryty, bo wydawało mu się, że widzi ducha. Była mgła, więc nie mógł przyjrzeć się mu uważniej. Pomyślał, że to pewnie duch, bo żaden człowiek nie może być tak wysoki. Inni również go zobaczyli i zewsząd rozległy się podniecone okrzyki. Po chwili mgła się rozwiała i zobaczyli, że to jednak człowiek. Lecz członkowie wyprawy nigdy nie widzieli kogoś tak wysokiego. Pochodzili z Ugandy, gdzie przeciętny wzrost człowieka wynosi pięć stóp. Nigdy nie widzieli nikogo z plemienia Watussi. Są to najwyżsi ludzie na świecie, żyją w Rwandzie i w tych górach. Olbrzym mierzył sobie jakieś siedem czy osiem stóp. Watussi nie są Murzynami ani też białymi. Ich skóra ma kolor ciemnej miedzi. Trzymają głowy wysoko i poruszają się lekko jak wiatr. Są świetnymi tancerzami i doskonale skaczą wzwyż. - Żywcem wyjęty z „Kopalni króla Salomona" - powiedział Hal. 23 Roger kiwnął głową potakująco. Obaj pamiętali ten film i zachwycające tańce rosłych Watussi. Mężczyzna idący ścieżką ubrany był w białą szatę i trzymał w ręku długą laskę. Musiała go zdziwić obecność Hala i jego ludzi, lecz nie okazał żadnego strachu. Watussi nie boją się nikogo, kto jest od nich niższy. Nawet jeśli odczuwają strach, nie okazują go, cechuje ich bowiem królewskie dostojeństwo. Biało ubrana postać szła dalej, pochylając się lekko i zapewne minęłaby zgromadzonych bez słowa, gdyby Hal się nie odezwał. - Joro - powiedział - poproś, żeby się zatrzymał. Chciałbym z nim porozmawiać. Każde plemię afrykańskie ma swój własny język. Joro nie znał języka Watussi. Zwrócił się więc do nieznajomego w języku suahili, którym porozumiewano się w całej wschodniej i środkowej Afryce. Mężczyzna zrozumiał, lecz nie odpowiedział w suahili. Odwrócił się do Hala i przemówił płynną angielszczyzną. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał. - Ależ pan mówi po angielsku! - wykrzyknął zaskoczony Hal. Dumną twarz rozjaśnił uśmiech. - Kilku z nas mówi - powiedział. - Musieliśmy się go nauczyć, kiedy graliśmy w waszych ruchomych obrazach. - A więc filmowano wasze tańce? - Tak. I skoki wzwyż. 24 - Czy to nie był trik? To znaczy, czy rzeczywiście umiecie tak wysoko skakać? - Roger nie mógł się powstrzymać od tego pytania. - Roger! - upomniał go Hal. - Jak ty się zachowujesz? Przecież nawet pana nie znamy. Ale Watussi nie wyglądał na urażonego. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nic nie szkodzi. Nazywam się Mumbo. Jestem wodzem. Hal przedstawił Rogera, Joro i siebie. - Cóż to zmienia, że znamy teraz swoje nazwiska? - Roger spojrzał na Hala spode łba. - Ale skoro już się poznaliśmy, czy może nam pan powiedzieć, jak to jest naprawdę z tym skakaniem? - Proszę mu wybaczyć - powiedział Hal. - To mały uparciuch. - Bardzo dobrze - odparł Mumbo. - Mądrze jest nie wierzyć w obrazki i słowa. Myślę, że po prostu mu to pokażę. - Odwrócił się do Rogera i zapytał: - Co chcesz, żebym zrobił? Roger zastanawiał się chwilę. Nie pozwoli temu wielkiemu facetowi wymigać się tak łatwo. Spojrzał na swego dość wysokiego brata i powiedział: - Czy może pan przeskoczyć nad głową mego brata? Hal nie był tym zachwycony. - Zastanów się, co mówisz. Jeśli nie zdoła nade mną przeskoczyć, kopnie mnie w twarz. - Też o tym pomyślałem - uśmiechnął się złośliwie Roger. - Będzie niezła zabawa. 25 Wódz Mumbo położył kres tej dyskusji. - Jeśli posadzisz sobie chłopca na ramionach, spróbuję przeskoczyć was obu - powiedział do Hala. Hal przykucnął, a Roger dość niechętnie wdrapał mu się na ramiona i usiadł okrakiem. Teraz na twarzy Rogera mogły wylądować te wielkie stopy, gdyby wodzowi nie udało się skoczyć wystarczająco wysoko. Wydawało się to wprost niemożliwe. Roger posłyszał, jak Hal chichocze. - Jak tam na górze? - zapytał. - Wygodnie? - Ty draniu! - odparował Roger. - Jeszcze popamiętasz. Hal wybuchnął śmiechem. - Nie zdążysz spełnić swej groźby. No cóż, wszyscy musimy kiedyś odejść. Żegnaj, braciszku. Miło było cię poznać. Roger złapał Hala za włosy, by nie stracić równowagi i szarpnął całym ciałem. - Aj! - wykrzyknął Hal. - Co robisz? - Daję ci znać, że jeszcze żyję. Mumbo ściągnął swoją białą szatę. Jego długie, szczupłe ciało zabłysło w słońcu jak miedziana kolumna. Chłopcy myśleli, że cofnie się trochę, by nabrać rozbiegu. Lecz on nadal stał zaledwie kilka stóp od nich. Nagle ugiął kolana, odbił się od ziemi i poszybował w powietrze jak ptak. Minął głowę Hala i znalazł się nad Rogerem. Chłopiec był pewny, że te wielkie, bose stopy trzasną go w twarz i zacisnął mocno powieki. 26 Tymczasem poczuł tylko pęd powietrza. Otworzył oczy i obejrzał się. Wódz stał już na ziemi i uśmiechał się. Nawet się nie zasapał, choć skok wymagał dużego wysiłku. Podniósł z ziemi szatę i włożył ją na siebie. - To w czym mogę wam pomóc? - zapytał ponownie. - Może najpierw wyjaśnię, co tu robimy - zaczął Hal. - Naszym ojcem jest John Hunt. On łapie zwierzęta, a my mu w tym pomagamy. Jego zadaniem jest dostarczanie żywych zwierząt do ogrodów zoologicznych, cyrków i towarzystw filmowych na całym świecie. - Czy wasz ojciec jest tu z wami? - Nie. Musiał wrócić do Nowego Jorku. - To bardzo niebezpieczna praca. Sami się tym zajmujecie? - Nie - odpowiedział Hal. - Mamy do pomocy trzydziestu ludzi. Są Afrykanami, znają ten kontynent i życie dzikich zwierząt. Wódz pokręcił głową. - Afrykanie wiedzą, jak zabijać zwierzęta - powiedział. - Nie potrafią ich łapać. - Ci ludzie potrafią - odparł Hal. - Zanim ojciec wyjechał, udało nam się złapać sporo zwierząt: żyrafy, bawoły, hieny, leopardy, pawiany, guźce, lemury, miodożery, a także hipopotama, pytona i wiele innych*. - Doskonale. A więc macie już wszystkie. * Historia tych polowań została opisana w „Afrykańskiej przygodzie" tegoż samego autora. 27 - Nie. Brakuje nam jeszcze największego. - Największego? Ach, masz na myśli słonia? - Tak, słonia. Prawdę powiedziawszy, to chcielibyśmy schwytać kilka sztuk. - A schwytaliście chociaż jednego? - Nie - przyznał Hal. - Już prawie go mieliśmy, ale nam uciekł. Wódz uśmiechnął się. - Obawiam się, że nie złapiecie tu żadnego. - Dlaczego? - Bo są wielkie i silne. Nie ma na ziemi zwierzęcia silniejszego niż słoń z Gór Księżycowych. I powiem ci dlaczego: tak naprawdę te słonie są górami. Powiódł wzrokiem po górach, które to wyłaniały się, to znikały we mgle, i Hal po raz pierwszy dostrzegł w jego oczach strach. - To niezwykłe miejsce - ciągnął wódz. - Magiczne. Tutaj rzeczy nie są tym, czym się wydają. Pewnie myślisz, że mówię głupstwa. Ale nasi czarownicy twierdzą, że tak jest, a ja im wierzę. Ta ziemia należy do słoni. Mgły zasłaniają góry i oto staje przed tobą słoń. Potem znika we mgle i pojawia się góra. Jak więc nie wierzyć, że słoń i góra to jedno? Skoro chcesz mierzyć się ze słoniem, to tak jakbyś chciał zmierzyć się z górą. „Cóż za dziwne wierzenia - pomyślał Hal, obserwując, jak mgły osnuwają ogromne kwiaty i grube jak pytony liany. - Lecz każdy zacząłby w to wierzyć, gdyby musiał żyć w świecie gigantów". 28 - Być może magia białego człowieka jest inna od naszej, ale nie proś nas, byśmy pomogli ci złapać słonia. - Dobrze - zgodził się Hal. - Jednak jest coś, co mógłby pan dla nas zrobić. - Wskazał na swoich ludzi. - Oni boją się iść dalej. Może przekona ich pan, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo? - Nie mogę im tego powiedzieć, bo to nieprawda. Przecież chcesz złapać słonia. Pchasz się prosto w paszczę śmierci. Góry pochwycą cię i zdepczą. Złe duchy, które mieszkają w tych roślinach - machnął ręką w stronę otaczających ich ogromnych kwiatów - zmienią się w dzikie zwierzęta i pożrą cię. Hal nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, lecz odpowiedział uprzejmie: - Pozwól, wodzu, że sami będziemy się o to martwić. Nie musisz im mówić, że nie czyha na nich żadne niebezpieczeństwo, ale może byś doradził, gdzie rozbić obóz. - Ach, to uczynię z przyjemnością. Jeśli przyjmiecie gościnę w naszej wiosce, poczytamy to sobie za zaszczyt. Jest niedaleko stąd. Ale gdzie są twoi ludzie? Widzę tylko dwunastu, a powiedziałeś, że masz trzydziestu. - To tylko grupa zwiadowcza - wyjaśnił Hal. - Poszliśmy przodem, żeby zbadać teren i sprawdzić, czy mogą tędy przejechać samochody. Reszta pozostała u podnóża góry z dżipami i ciężarówkami. Natychmiast do nas dołączą, kiedy wyślemy posłańca z wiadomością, że mogą jechać dalej. 29 Lecz jeśli ludzie teraz zawrócą, cały plan spełznie na niczym. - Zobaczę, co da się zrobić - powiedział wódz Mumbo i podszedł do przestraszonych Afrykanów. Słuchali z szacunkiem, gdy tłumaczył im w suahili, że będą mile widzianymi gośćmi w jego wiosce, która znajduje się w pobliżu. Natychmiast się rozchmurzyli i ruszyli w górę zbocza. Napotkali kolejne olbrzymy, ale teraz już się tak ich nie bali. Omijali pokrzywy wielkie jak człowiek, z kolcami długimi jak igły do szycia. Roger chcąc jak najszybciej znaleźć się w wiosce, nie bardzo zwracał uwagę na drogę i wpadł na jedną z takich kłujących roślin. Ostre kolce wbiły mu się w bluzę i grube drelichowe spodnie jak gorący nóż w masło. - Jestem cały pokłuty - jęknął. Nie zrobiło to wielkiego wrażenia na starszym bracie. - Lepiej patrz, gdzie leziesz - rzucił. Przyjrzał się uważnie ostrym, twardym kolcom olbrzymiej pokrzywy. - Jeśli samochody wjadą na te igły, opony również zostaną przekłute. Wódz podszedł do nich, by zobaczyć, co się stało. Widząc krew, która sączyła się z nakłuć i zadrapań na ramieniu i twarzy Rogera, powiedział: - Przykro mi, ale kły leoparda są bardzo ostre. - Leoparda? - zdziwił się Roger. - Kiedy leopard umiera, zamienia się w tę roślinę - powiedział Mumbo. - A kiedy ta roślina umiera, staje się leopardem. 30 Hal spojrzał za niego z zaskoczeniem. Jak rozsądny wódz może wierzyć w coś takiego? - A inne rośliny? - zapytał. - Czy też zmieniają się w dzikie zwierzęta? - Nie wszystkie - powiedział Mumbo. - Niektóre są duchami naszych przodków. - Więc nie trzeba się ich obawiać - stwierdził Hal. - Wasi przodkowie są zapewne dobrzy i mili. - Tak - przytaknął wódz. - Dobrzy i mili. Ale po śmierci stają się źli i okrutni. - Dlaczego? - Bo nie przynosimy im jedzenia. Nie możemy, bo jest ich zbyt dużo. Kiedy nie dostają jedzenia, stają się naszymi wrogami i szukają zemsty. Czyhają na nas z ostrymi kłami, wywołują choroby zatrutymi sokami, spadają na nas i miażdżą. Jakby na potwierdzenie jego słów od lobelii oderwał się kwiat. Stojący pod nim człowiek w ostatniej chwili odskoczył. Hal pochylił się, by obejrzeć kwiat z bliska. Był ogromny, niebieski, z płatkami jak stalowe talerze. Wielkością dorównywał chłopcu i był tak ciężki, że Hal z trudem go podniósł. - Bardzo interesujący okaz - stwierdził. - Wezmę go. Joro, przywołaj dwóch ludzi. Wódz uniósł rękę. - Nie, nie... Błagam was. Zostawcie go. Sprowadzi na was śmierć. Jeśli nie chcesz stracić dwóch ludzi, zostaw go. - On zwariował - szepnął Roger do Hala. - Ponieśmy kwiat sami, we dwóch. - Nie - sprzeciwił się Hal. - To by go uraziło. ?i Jest przecież wodzem, musimy się liczyć z jego zdaniem, a przynajmniej udawać, że to robimy. - Przesunął stopą kwiat na pobocze. - Niech tu leży. Zabierze go później jeden z dżipów. W trakcie wspinaczki oczom wędrowców ukazywały się coraz to nowe cuda. Obok mchu o wysokości czterech stóp zobaczyli inny, który porastał pnie drzew. Miał grubość jedenastu cali. Sowy wiły sobie w nim gniazda. W miejscach wilgotniej szych pokrywał całe drzewa - łącznie z gałęziami - tak że widziało się jedynie wielkie góry mchu. Gdzieniegdzie wyrastały z niego przepiękne orchidee w bajecznych kolorach - czerwonym, różowym, niebieskim, zielonym. Potem nagle drzewa znikły i pojawiła się trawa, ale jaka trawa! Wyższa od człowieka. Po jakimś czasie sceneria ponownie się zmieniła i szli wśród ogromnych drzew bananowych z owocami wielkimi jak arbuzy. Roger, który uwielbiał banany, znalazł jeden leżący na ziemi i rozciął go nożem. Okazało się, że w środku są jedynie wielkie nasiona. Wreszcie posłyszeli ludzkie głosy. To znak, że przybyli do wioski. Przy ścieżce wiodącej do środka wsi stało coś, co wyglądało jak dom dla lalek. Pokrywały go kwiaty, a na półce wewnątrz leżały owoce, ziarno i kawałki mięsa. - Co to? - zapytał Hal wodza. - To ma trzymać złe duchy z dala od wioski - wyjaśnił Mumbo. - Jeśli je nakarmimy, nie będą nas nachodzić i sprawiać kłopotów. - Czy to pomaga? - Nie bardzo - przyznał wódz. - Niektóre duchy ciągle przychodzą. Przynoszą nieszczęście, choroby, kradną nam bydło i robią jeszcze gorsze rzeczy. Zaczęły nawet zabierać nasze dzieci. Nasi synowie i córki znikają w nocy. Rano szukamy ich po całym lesie i w górach i nie możemy znaleźć. Nigdy nie wracają. Twarz wodza posmutniała. - Czary nie skutkują - dodał. - Nie wiemy już, co robić. Lecz nie będę cię zanudzać naszymi kłopotami. Witajcie w wiosce. Wieś była czysta i schludna. Ściany chat zrobiono z grubego mchu przymocowanego do bambusowych szkieletów za pomocą mocnych lian. Dachy pokryte były strzechą z łodyg papirusa - tego samego, którego Egipcjanie używali do wyrobu papieru. Taki dach trzymał się cztery razy dłużej niż pokryty liśćmi palmowymi. Wystawał poza ściany domu, by chronić je przed deszczem. Hala i Rogera bardziej interesowali mieszkańcy wioski niż ich domy. Mężczyźni i kobiety o wzroście przekraczającym siedem stóp wychodzili z chat, by przyjrzeć się przybyszom. Ich białe szaty sprawiały, że wyglądali jak marmurowe posągi. Otoczyli wędrowców kołem i słuchali wyjaśnień wodza, który przemawiał w miejscowym języku. Uśmiechali się do Hala i Rogera, którzy czuli się jak skrzaty w towarzystwie olbrzymów. 32 Najmniejsi ludzie na Ziemi Nie wszyscy mieszkańcy wioski byli olbrzymami. Wśród nich kręciły się małe postacie, które nie miały na sobie białych szat, jedynie skórzane przepaski obwiązane wokół bioder. Ich skóra nie była koloru miedzi jak u Watussi, lecz czarna. Jednak najdziwniejszy był ich wzrost. Mierzyli zaledwie trzy lub cztery stopy. - Zupełnie jak w „Przygodach Guliwera"! - wykrzyknął Roger. - Pamiętasz, jak Guliwer spotyka najpierw małych ludzi, a potem olbrzymy? A tu są wszyscy razem. Właściwie kim są te karzełki? - To Pigmeje - wyjaśnił Hal. - W tej części Zairu mieszkają najwyżsi i najniżsi ludzie na Ziemi: Watussi i Pigmeje. Widzisz te małe chaty, które wyglądają jak ule? To chyba domy Pigmejów. Wódz posłyszał ich rozmowę. - Masz rację - powiedział. - Ta część wioski należy do Pigmejów. Są naszymi służącymi. Ale to ludzie honoru i należy ich szanować. Chciałbym, żebyś poznał ich wodza Abu. Z tłumu wystąpił niski mężczyzna, skłonił się i z powagą podał rękę Halowi i Rogerowi. Jego 34 głowa wydawała się zbyt duża przy tak dziecinnym wzroście, a głębokie zmarszczki na twarzy wskazywały, że jest starym człowiekiem. Hal czuł się przedtem jak krasnoludek, teraz zaś miał wrażenie, że jest drapaczem chmur. Czubek głowy Abu znajdował się na wysokości biodra Hala. Ku jego zdziwieniu wódz Abu odezwał się po angielsku. - Będzie dla mnie zaszczytem pomóc wam. Przez rok pracowałem z białymi ludźmi, którzy przybyli tu robić mówiące obrazy. Czy mój angielski jest dobry? - Gdybym mówił waszym językiem tak dobrze, jak pan moim, byłbym bardzo dumny - uśmiechnął się Hal. - Wódz Mumbo mówi, że przybyłeś, by schwytać słonia. Pomożemy ci. Hal miał ochotę powiedzieć, że na niewiele się zda ich pomoc. Przecież to śmieszne -• jakże ci mali ludzie, wzrostu ośmioletnich chłopców, mogli pomóc w schwytaniu jednego z największych zwierząt na świecie? Drobny, mały Abu ważył pewnie kilkanaście kilogramów. Cóż on mógł zdziałać przeciw takiemu olbrzymowi? Wódz Mumbo domyślił się, jakie wrażenie zrobiły na Halu słowa Abu. - Nie myśl, że Abu opowiada głupstwa - powiedział. - Pigmeje są najlepszymi myśliwymi spośród łowców słoni. Nas, Watussi, mało co 35 przeraża, ale słoni się boimy. Wierzymy, że są one górami, a jak można walczyć z górą? Ale Pigmeje mają inną magię. Nie łudzę się, że schwytacie słonia, ale jeśli ktokolwiek może wam w tym pomóc, to tylko oni. Hal nadal miał wątpliwości, lecz skłonił się Abu i powiedział: - Będziemy wdzięczni za pomoc. Wysłano posłańca z wiadomością do pozostałych członków wyprawy i przed zmrokiem cała trzydziestka wraz z czternastoma ciężarówkami i dżipami została rozlokowana w pobliżu wioski, w miejscu, w którym zwykle odbywały się tańce. Bydło o długich rogach, duma plemienia Wa-tussi, snuło się między samochodami, spoglądając zdziwionymi oczami na namioty, w których ludzie rozkładali łóżka polowe i wyciągali śpiwory, szykując się na chłodną noc. Niebo zasnuły ciemne chmury i zaczął padać deszcz. Hal leżał na łóżku. Czuł się trochę zagubiony i samotny. Tęsknił za ojcem. Próbował przekonywać siebie, że jest już dziewiętnastoletnim mężczyzną, wyższym i silniejszym od własnego ojca. Jednak brakowało mu jego doświadczenia. Nie po raz pierwszy obaj chłopcy musieli sobie radzić sami. Tak było w amazońskiej dżungli i na wyspach Pacyfiku. Ale tam na bezchmurnym niebie świeciło słońce i człowiek cieszył się życiem. Tu było inaczej. W tych górach co krok spotykało się potwory, gigantyczne drzewa, rośliny i zwierzęta, gęste mgły i zaskakujące tajemnice. 36 Wódz powiedział, że tutaj pełno jest złych duchów. Oczywiście wszystko to zabobony, ale jak wytłumaczyć znikanie bydła, chłopców i dziewcząt? Może i tej nocy coś takiego się wydarzy? Roger już spał na łóżku w drugim końcu namiotu. Hal miał ochotę z nim pogadać. Musiał pogadać z kimkolwiek. Wytężył słuch, lecz miarowe bębnienie deszczu o dach namiotu zagłuszało inne dźwięki. Jutro będzie musiał zmierzyć się ze słoniem. Przy pierwszej próbie mu się nie powiodło. Wódz nie wierzył, że Hal schwyta choć jednego, i chłopak był skłonny się z nim zgodzić. Wprawdzie znalazł poparcie małego Abu, lecz jak można przypuszczać, że Pigmeje pomogą schwytać króla lasu? Pełen obaw zapadł w niespokojny sen. Śniło mu się, że maleńki wódz nagle stał się wielki jak drzewo, chwytał słonie dwoma palcami, a kiedy Hal poprosił o jednego, Abu wybuchnął śmiechem, który wstrząsnął górami, wrzucił słonie do ust, zjadł je i wypluł kości. Niebiańskie słonie Hal nagle się obudził. Góry naprawdę się trzęsły. Nie, to Roger go tarmosił. - Wstawaj, wałkoniu, już dzień. - Och, idź puszczać latawce - mruknął zaspany Hal. W odpowiedzi otrzymał kuksańca w bok. - Wstawaj, Abu czeka. Hal wolno otworzył oczy. Spodziewał się zobaczyć Abu ze swego snu, sięgającego do gwiazd i połykającego słonie jak orzeszki ziemne. Zamiast tego ujrzał małego, pomarszczonego człowieka. Mały wódz skłonił się. - Pomogę ci schwytać słonia, dobrze? Hal podziwiał odwagę tego człowieczka, który z takim uporem pragnął zmierzyć się z największym zwierzęciem Afryki. - To dobry dzień na słonie - dodał Abu. Chłopak zauważył, że deszcz ustał. Do namiotu wpadało słońce. - Pospiesz się - popędzał go Roger. - Wciągaj łachy, a pokażę ci coś, od czego oko ci zbieleje. Starszy brat narzucił na siebie ubranie i wyszedł za Rogerem na zewnątrz. Jego braciszek czasami przesadzał, lecz tym razem się nie mylił. Wszędzie dokoła rosły gigantyczne kwiaty. Za 38 nimi wznosił się wysokopienny las, nad którym zawisła szara mgła. Nad nią rozpościerało się niebiańskie miasto - oślepiająco białe, pełne zamków, wież, minaretów i iglic, połyskujących w porannym słońcu. Hal w pierwszej chwili wziął je za fantastyczne, białe chmury. Potem zorientował się, że to szczyty Gór Księżycowych. Mgła oddzieliła je od ziemi, toteż wyglądały, jakby płynęły po niebie. Wznosiły się tak wysoko, że wydawały się częścią innej planety - Księżyca, Wenus czy Jowisza. Błyszczały jak księżyc w pełni, połyskiwały niczym gwiazdy i wydawały się strasznie odległe. - Mamy szczęście, że możemy je oglądać - powiedział Hal. - Przez większą część roku skrywają je chmury. To były właśnie owe góry, które wymazano z map, bowiem nikomu nie udało się ich zobaczyć. Teraz już figurowały na mapach, lecz nadal zaledwie jednemu podróżnikowi na stu ukazywały swe oblicze. Nawet tubylcy zamieszkali u ich podnóży rzadko mieli możność je oglądać. A członkowie wyprawy Hala, którzy pochodzili z Ugandy, widzieli je po raz pierwszy. Gapili się na białe miasto z rozdziawionymi ustami. - Dlaczego one są takie białe? - zapytał jeden z nich. - Czy to od soli? - Nie - wyjaśnił Joro - to jest coś, co nazywają śniegiem. - Co to jest śnieg? 39 Pytanie wprawiło Joro w zakłopotanie. Próbując ukryć swą niewiedzę, rzucił: - Nie zadawaj głupich pytań. Lecz co ludzie z okolic równika mogą wiedzieć o śniegu? - Możesz obejść cały równik i nie znaleźć śniegu z wyjątkiem tego miejsca i Andów - powiedział Hal do Rogera. - Tego mi wystarczy - stwierdził Roger. Hal dał nura do namiotu i po chwili wrócił z mapą. Studiował ją uważnie, po czym popatrzył na białe szczyty. - To jest Góra Stanleya, nazwana tak na cześć faceta, który twierdził, że nie istnieje, a potem zmienił zdanie. Tamten szczyt nazywa się Aleksandra, a ten Albert. Najwyższy to Margherita. Poza tym jest mnóstwo innych. Dziewięć z nich przekracza wysokość szesnastu tysięcy stóp. - Dlaczego one wysuwają języki? Hal roześmiał się. - Wiem, o czym myślisz. To, co zwisa i wygląda jak języki, to lodowce. Zaznaczono je na mapie: lodowiec Speke, Elena, Grant i wiele innych. Kiedy lodowiec zsuwa się z góry na tyle nisko, by dostać się w strefę cieplejszego powietrza, topi się i zmienia w rzekę. Właśnie takie rzeki dały początek Nilowi. Jeśli chodzi o lodowce, to w tych górach jest ich najwięcej. Nie ma drugiego takiego skupiska lodowców na równiku, nawet w Andach. - Wiesz, jak one wyglądają? - zapytał nagle Roger. - Jak stado białych słoni. 40 Hal roześmiał się. - Masz rację. A to, co nazwałeś językami, to trąby. Wspaniałe wielkie słonie! Niektóre z trąb muszą mieć koło pięciu mil długości. Teraz rozumiem, dlaczego Watussi mówią, że te góry to słonie. A któż by się nie bał takich olbrzymów? Spojrzał ponownie w górę. Niebiańskie słonie zniknęły. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skryły się za zasłoną z mgły. Chłopcy nigdy już ich nie zobaczyli. Ale za każdym razem, kiedy widzieli słonie, przypominali sobie owe niebiańskie olbrzymy z pięcio-milowymi trąbami. Myśliwi na drzewach Sina mgła szybko opadła. Jej wilgotne palce dotknęły ziemi. Zaczęła się chłodna mżawka. - Obawiam się, że pogoda wróciła do normy - powiedział Hal drżąc z zimna. - Doskonały dzień na pozostanie w łóżku. Lecz Abu i jego ludziom najwidoczniej nie przeszkadzał zimny deszcz, padający na ich nagie ciała. - Idziemy? - zapytał wesoło. - Idziemy - kiwnął głową Hal. - Najpierw to wypij. - Abu podał mu tykwę z różowym płynem. Kiedy Hal się zawahał, Abu dodał: - Zawsze to pijemy przed polowaniem. - Dlaczego? - Dodaje sił. - Więc nie mogę was tego pozbawiać - stwierdził Hal. - Masz tylu ludzi... - Wszyscy już wypiliśmy. Zostało jeszcze dość dla ciebie i twoich ludzi. Hal musiał więc przyjąć oferowany napój. Uniósł tykwę do ust i przełknął łyk dziwnego płynu. Coś mu przypominał. - Ojej, znam ten smak. Co to jest? Abu uśmiechnął się. 42 - Cola - wyjaśnił. - W waszym kraju musicie kupować ją w butelkach. A tu zrywamy z drzew wielkie różowe orzechy. Nasze kobiety gotują je, rozdrabniają i znowu gotują. Dobre, prawda? Hal najchętniej wylałby całą zawartość tykwy w krzaki, ale Abu pilnował, by wypił wszystko. Członkowie jego wyprawy zrobili to samo. Pigmeje mieli przygotowany jeszcze jeden poczęstunek dla gości. Przynieśli garnek cuchnącego tłuszczu, po czym wysmarowali nim twarze i ręce Hala, Rogera i wszystkich ich ludzi. Własne ciała również wysmarowali tym tłuszczem, toteż niemiłosiernie śmierdzieli. - Mam tego dość - burknął Roger. - Po co nam to świństwo? - To chyba sadło słonia - odpowiedział Hal. - Smarują się nim, żeby stłumić ludzki zapach. Kiedy słonie poczują ten tłuszcz, będą myślały, że to ich bracia. Roger złapał się za nos. - Chciałbym być słoniem - stwierdził. - Wtedy nie przeszkadzałby mi ten zapach. Abu ruszył w las jako pierwszy. Za nim podążyło około siedemdziesięciu pigmej skich myśliwych i trzydziestu ludzi Hala. „Będzie to doprawdy dziwne, jeśli stu ludzi nie złapie jednego słonia" - pomyślał Hal. Miał niejasne przeczucie, że los im nie sprzyja. Prześladował go obraz niebiańskich, wielkich jak góry słoni. Oczywiście nie potraktował poważnie opowieści wodza, że kiedy góry skrywają się za chmura- 43 mi, zmieniają się w słonie. Ale jakże łatwo umknął im ten olbrzym. Pigmeje jak cienie przemykali się między drzewami. Stąpali tak ostrożnie, że żadna gałązka nie trzasnęła pod ich stopami. Często zatrzymywali się i nasłuchiwali. Nie dochodził żaden dźwięk z wyjątkiem dalekiego pokrzykiwania ptaka i porykiwania goryla. Cichy marsz trwał godzinę. Nagle Abu zatrzymał się i uniósł rękę. Gdzieś z przodu posłyszeli szelest liści, łamanie gałęzi, ciężkie stąpanie i parskanie wielkich bestii. Takiego hałasu nie mógł wywołać jeden słoń. - To musi być wielkie stado - szepnął Hal. - Wolałbym łapać jednego słonia naraz - stwierdził Roger z niezadowoleniem. - Już ten wczorajszy był dla nas zbyt duży, a cóż dopiero mówić o całej bandzie. - Musimy zaufać Pigmejom. W