PRZYGODA ZE SŁONIEM WILLARD PRICE PRZYGODA ZE SŁONIEM Przełożyła MAŁGORZATA ŻBIKOWSKA Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Opracowanie typograficzne okładki Zenon Porada Ilustracja na okładce Pat Marriott Tytuł wydania angielskiego Elephant Adventure Random House, London 1993 Copyright © Willard Price 1964 First published in Great Britain by Jonathan Cape 1964 © Copyright for the Polish edition by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Spółka z 0.0., Warszawa 1993 Nie wchodź słoniowi w drogę Olbrzymi słoń zastąpił im drogę. Chłopcy wspinali się właśnie po stromym zboczu i w pierwszej chwili pomyśleli, że to chmura zasłoniła słońce. Unieśli głowy i ujrzeli przed sobą masywne cielsko ogromnego słonia. Zwierzę wyglądało na równie zaskoczone jak oni. Stanęło, zamrugało powiekami, prychnęło gniewnie i wyciągnęło trąbę, starając się pochwycić ich zapach. Olbrzymie uszy, dotychczas przylegające do głowy, otworzyły się teraz jak ogromne parasole. Odstawały od głowy niczym dwa blaty. Gdyby zrobić z nich stoły, przy każdym mogłoby usiąść z osiem osób. Hal ocenił ich rozpiętość na dobre czternaście stóp. Dwa białe połyskujące w słońcu kły miały około sześciu stóp długości. Tylko Hal Hunt mógł w takiej chwili myśleć o liczbach. Jego młodszy brat Roger nie wykazał tyle opanowania. - Wiejmy stąd - rzucił. - Dokąd? -*Po obu stronach ścieżki były gęste zarośla. - Tam, skąd przyszliśmy - odpowiedział Roger. 5 - To na nic. Wówczas na pewno zaatakuje. A potrafi biegać bardzo szybko. Zmiażdżyłoby nas sześć ton... nie, jakieś siedem. - Przestań wreszcie liczyć i zrób coś - warknął Roger. Olbrzym uniósł w górę trąbę i powietrze rozdarł ryk, od którego ciarki przeszły im po plecach, a wszystkie ptaki i małpy w okolicy zaczęły świergotać i skrzeczeć. Hal obejrzał się za siebie. Grupa przerażonych afrykańskich przewodników zbiła się w ciasną gromadkę w odległości jakichś pięćdziesięciu stóp od nich. Tylko Joro, główny naganiacz, stał tuż obok Hala. Podał mu sztucer. Hal pokręcił przecząco głową. - Spróbujemy wziąć go żywcem. Joro uśmiechnął się w odpowiedzi. Odznaczał się wielką odwagą i potrafił ją docenić u innych. Lecz żeby schwytać takiego olbrzyma, musieli najpierw zadbać o własne bezpieczeństwo. Nie mogli zrobić kroku ani w przód, ani w tył, a po bokach zagradzała im drogę gęsta roślinność Gór Księżycowych. Gdyby mieli czas, mogliby spróbować się przez nią przedrzeć, lecz ten wielki samiec zapewne nie pozwoliłby im na to. Z przyjemnością ukryliby się w jakiejś dziurze. Pozostawał tylko kierunek w górę, lecz ucieczka w tę stronę wydawała się niemożliwa. A może? Rogerowi zaświtał nagle pewien pomysł. - Liany! - krzyknął. Zwisały z gałęzi prawie każdego drzewa. Las równikowy był gęsty od 6 pnączy grubych jak liny okrętowe. Ich poskręcane zwoje zwieszały się nad ścieżką. - Gdybyśmy tylko mogli dosięgnąć którejś z nich... - Wchodźcie mi na ramiona! - zakomenderował Hal. Roger wdrapał się na plecy brata, pochwycił zwisającą lianę i podciągnął się w górę. Słoń przyglądał się ze zdziwieniem tym gimnastycznym wyczynom. - Szybko! Na górę! - rozkazał Hal Jorowi. Joro wolałby, żeby Hal wszedł pierwszy, ale nie było czasu na dyskusję. Umocował strzelbę na plecach i wdrapał się po Halu jak po drabinie na górę. Słoń zaryczał wściekle i ruszył z miejsca. Joro owinął sobie nogę lianą, zawisł głową w dół i wyciągnął rękę do Hala. Gdy Hal ją pochwycił, Joro zaczął go windować w górę. Zwierzę nie miało jednak zamiaru podziwiać dłużej tych akrobatycznych wyczynów. Hal poczuł na nogach powiew gorącego powietrza i po chwili jego kostkę pochwyciło coś miękkiego i silnego. Był to koniec słoniowej trąby. Joro ciągnął w górę, słoń w dół. Hal miał wrażenie, że za chwilę zostanie rozdarty na dwie części. Nawet w tak dramatycznym momencie potrafił dostrzec zabawną stronę całego zdarzenia. Czuł się jak gumowa taśma, którą ktoś rozciąga. „Po tym wszystkim będę miał osiem stóp wzrostu" - pomyślał. Wiedział jednak, że tego nie dożyje ani też nie 7 nacieszy się swym obecnym wzrostem, jeśli trąba słonia okaże się silniejsza od ramienia Joro. Kiedy spadnie na ziemię, zostanie przebity ostrymi kłami albo stratowany olbrzymią stopą. Ludzie zaczęli biec w ich stronę, krzycząc, bijąc w rondle, by w ten sposób odciągnąć uwagę słonia. Samiec ryknął w odpowiedzi. Był to dziwny dźwięk jak na tak wielką bestię. Można by oczekiwać ryku, nie krzyku. Słoń powinien grzmieć jak stado lwów. Tymczasem wrzasnął jak rozłoszczona kobieta. Pomimo wysokich tonów w tym wrzasku było dość wściekłości, by zmrozić człowiekowi krew w żyłach. Choć słoń ryknął na hałasujących ludzi, nie zwolnił uścisku trąby. „Nie wszystko naraz - zdawał się mówić. - Później się wami zajmę". Hal poczuł, że zsuwa się w dół. Liana, która trzymała Joro, zaczynała trzeszczeć. Pojawiło się nowe niebezpieczeństwo. Jeśli liana puści, obaj, Hal Hunt i jego naganiacz, zakończą wyprawę pod olbrzymimi stopami słonia. - Puść mnie! - krzyknął Hal. - Słyszysz?! Po raz pierwszy Joro nie usłuchał rozkazu. Wzmocnił tylko uścisk wokół nadgarstka Hala. Lecz jeszcze coś zaczynało się zsuwać. Ciężki myśliwski but Hala trzeszczał niepokojąco. Miał on sznurowaną cholewkę do pół łydki, która zabezpieczała przed ukąszeniami węży. Albo Hal zbyt luźno ją zasznurował tego ranka, albo sznurowadło pękło pod naciskiem trąby, tak czy 8 inaczej wyglądało na to, że Hal za chwilę straci but. Był bardzo dumny ze swoich butów, lecz teraz z największą przyjemnością oddałby jeden z nich napastnikowi. Obracając stopą w prawo i w lewo, poczuł, że but powoli zsuwa się niżej. Sznurowadło puściło. Jeszcze jeden ruch i stopa była wolna. Joro szybko podciągnął Hala w górę i obaj wdrapali się wyżej, poza zasięg morderczej trąby. Słoń tymczasem zaatakował but. Zapewne sądził, że to żywa część jego wroga. Rzucił go wściekle na ziemię, podziurawił kłami, następnie wepchnął do pyska i rozgniótł trzonowcami, wielkimi jak kowalskie młoty, po czym wypluł i podeptał z taką zaciekłością, że but w ciągu kilku sekund zmienił się w znoszony kapeć. Szwy popękały, podeszwa się oderwała. Zwierzę dotąd deptało go, rwało i poniewierało, aż stał się skórzanym dywanikiem, który zupełnie nie przypominał buta. Wówczas go pochowało. Chłopcom często o tym opowiadano, lecz nigdy nie mieli okazji tego zobaczyć. Kiedy słoń zabije swoją ofiarę i upewni się, że jest martwa, przykrywa to, co z niej zostało, gałęziami. Nie wiadomo, dlaczego to robi. Któż może odgadnąć, co się dzieje w umyśle zwierzęcia? Słoń jest stworzeniem zdolnym do różnych emocji: od najdzikszej furii po anielską łagodność. 9 Potrafi być wielkoduszny i zazdrosny, poważny i wesoły, tchórzliwy i śmiały, przerażający i delikatny. Może nie zareagować, kiedy obok niego przechodzisz, lecz kiedy staniesz mu na drodze, uważaj. Nie daruje ci tego. Na afrykańskich drogach często można spotkać taki napis: Słonie mają pierwszeństwo. Każde inne zwierzę zejdzie człowiekowi z drogi - słoń nigdy. Jest świadomy swojej siły. Dlaczego więc miałby komukolwiek lub czemukolwiek ustępować? Jest najsilniejszym stworzeniem na ziemi. Cechuje go królewskie dostojeństwo. Ludzie wydają się przy nim bardzo mali - nawet ci w samochodach terenowych czy ciężarówkach. Dźwięk klaksonu go nie przeraża. Wręcz przeciwnie, denerwuje i prowokuje atak, który może oznaczać koniec człowieka i ciężarówki. Natomiast człowiek idący pieszo jest dla niego jedynie uprzykrzoną muchą. Lecz zdarza się, że kiedy słoń zgniecie już zwierzę lub człowieka, który stanął mu na drodze, czuje litość i wspaniałomyślnie urządza pogrzeb swemu wrogowi. Toteż i teraz górski olbrzym rozgrzebał wysoki na cztery stopy mech i nie spoczął, póki dokładnie nie przykrył smutnych resztek Halowego buta. - Teraz pewnie zostawi nas w spokoju i pójdzie sobie - powiedział Roger. 10 Hal miał jednak wątpliwości. - Nie wydaje mi się. Mówią, że słoń nigdy nie zapomina. Poza tym nie chcemy, żeby sobie poszedł. Musimy spróbować go złapać. Roger spojrzał na niego z zaskoczeniem. - Chyba zwariowałeś. Jak możemy... - Uwaga! - przerwał mu Hal. - Nadchodzi. Słoń rzeczywiście o nich nie zapomniał. Spojrzał w górę i podszedł prosto do drzewa, na którym siedzieli. - I tak nas nie dosięgnie - zaśmiał się Roger. - Nie słyszałem, żeby słonie wspinały się po drzewach. - On nie musi się wspinać na drzewo. Po prostu je przewróci. To nie była przyjemna wiadomość. Roger widział już wcześniej lasy stratowane przez ogarnięte furią słonie. Nie mogąc dosięgnąć wierzchołka porośniętego delikatnymi zielonymi liśćmi, łamią całe drzewa. - Ale to drzewo jest dla niego za duże. - Nie liczyłbym na to. To jest mopani. Ma słabe korzenie. Trzymajcie się mocno! Trzask! Wielkie czoło, za którym skrywało się kilku-tonowe cielsko, uderzyło w drzewo na wysokości dwunastu stóp. Drzewo zadrżało jak osika, a z górnych gałęzi spadł z wrzaskiem koczkodan. Słoń oparł prawą przednią stopę o pień i pchnął. Drzewo jęknęło, lecz pozostało na miejscu. Ponowił atak czołem i stopą, po czym zamarł w bezruchu, jakby u zastanawiając się, co dalej robić. Na koniec wbił kły w ziemię i wyszarpnął korzenie. Tymczasem Hal nie próżnował. - Toto! - zawołał. - Łańcuch! Słoni nie chwyta się tak jak bawołu czy nosorożca, zarzucając im lasso na szyję. Linę zarzuca się na trąbę lub kły, a także na przednią nogę - kiedy zwierzę uniesie ją w górę. Wysoki mech został sprasowany potężnymi stopami. Wyglądał, jakby przejechał po nim walec. Dzięki temu ludzie pod dowództwem Toto mogli zbliżyć się do olbrzyma i czekać na odpowiedni moment. Słoń ponownie uderzył w drzewo, tym razem mocniej. Korzenie zostały mocno nadszarpnięte, toteż pień chwiał się niebezpiecznie przy każdym uderzeniu. Małpy już dawno przeskoczyły na inne drzewa. Hal, Roger i Joro z ochotą poszliby w ich ślady - niestety nie byli małpami. Jedyne co mogli zrobić, to trzymać się mocno i mieć nadzieję, że nie zostaną przygnieceni przez drzewo, kiedy runie ono na ziemię. Jeden koniec łańcucha przymocowano do potężnej skały. Drugi, w kształcie pętli, umieszczono tuż za prawą tylną stopą słonia. Zwierzę nacierając na drzewo przebierało nogami w przód i w tył, toteż w każdej chwili mogło stanąć w środek pętli. Ludzie zgromadzili się tuż za olbrzymem. Hal pomyślał, że stoją zbyt blisko. Jeśli samiec nagle się odwróci, może zabić któregoś z nich. 12 - Lepiej odbezpiecz sztucer - powiedział do Joro. - Ale nie strzelaj, chyba że będziesz musiał. Joro uniósł dwulufowy sztucer kaliber 500. - Daj mi go - poprosił Roger. Joro popatrzył na Hala. Ten zaś pokręcił przecząco głową. To nie była broń dla trzynastoletniego chłopca. - Och, Hal, proszę - zwrócił się do niego Roger błagalnym tonem. Nie dlatego, że chciał strzelać do słoni czy do czegoś innego. Ale jeśli trzeba będzie to zrobić, chciałby mieć w tym udział. - Przecież już go używałem. Potrafię przestrzelić puszkę po sardynkach z odległości dwustu jardów. Myślisz, że nie trafiłbym do zwierzęcia wielkiego jak dom? Hal uśmiechnął się. Skinął głową przyzwalająco i Joro przekazał sztucer Rogerowi. Chłopak miał pewne kłopoty z utrzymaniem równowagi na chwiejącym się drzewie. Nagle stało się to, czego Hal się obawiał. Słoń rozdrażniony trajkotaniem ludzi stojących za nim, odwrócił głowę i łypnął na nich przekrwionymi oczami. Potem obrócił się i zaatakował. Ludzie rozbiegli się jak mrówki. W tej samej chwili rozległ się strzał. Nogi olbrzyma ugięły się i zwierzę runęło na ziemię. Roger Hunt również znalazł się na ziemi. Chwiejące się drzewo i odrzut ciężkiego sztucera spowodowały, że stracił równowagę. Spadł w dół i gdyby miał pod sobą skałę, roztrzaskałby sobie głowę. 13 Lecz szczęście Huntów i tym razem go nie opuściło. Spadł na miękki materac o grubości czterech stóp. Był to mech, który nigdzie na świecie nie tworzy tak grubej warstwy jak w tych górach. Roger zanurzył się w nim głęboko, po czym tysiące drobnych roślinek, niczym stalowe sprężynki, wyrzuciło go w górę. Jeszcze dwa razy zakołysał się na zielonym materacu i znieruchomiał. Przez chwilę ciężko oddychał, nie śmiąc otworzyć oczu w obawie przed słoniem. Kiedy wreszcie odważył się spojrzeć, zobaczył wielkie cielsko leżące na boku, tłoczących się wokół niego ludzi oraz Hala i Joro, którzy schodzili z drzewa. Wygrzebał się z mchu i podszedł do swej ofiary. Spojrzał na nią jak Dawid na martwego Goliata. „Naprawdę go zastrzeliłem?" - pomyślał. Wcale nie czuł dumy. Każdy może pociągnąć za spust. Nie udało im się osiągnąć zamierzonego celu - schwytać olbrzyma żywego. Hal przyjrzał się zardzewiałemu grotowi włóczni, tkwiącemu w ciele słonia. Rana ropiała. - A więc dlatego był taki rozdrażniony -powiedział. - Musiała mu sprawiać wielki ból. - Gdzie go trafiłem? - zapytał Roger. - Tutaj - odpowiedział Hal, wskazując na dziurę na czubku głowy słonia. Hal i Joro zrobili dziwną rzecz. Pochylili się, 14 chwycili za łańcuch, owinęli go wokół nogi zwierzęcia i mocno zacisnęli. Roger przyglądał się temu ze zdziwieniem. - Po co uwiązujecie martwego słonia? - On nie jest martwy - odparł Hal. - Nie jest martwy? Ma kulę w mózgu i nie jest martwy? - Przykro mi, że muszę cię rozczarować, braciszku, ale kula nie trafiła w mózg. Czubek głowy to same kości. Możesz go podziurawić kulami, a zwierzę nie umrze. Mózg znajduje się niżej, między oczami. On jest tylko ogłuszony. Za kilka minut się obudzi. Roger dostrzegł rozbawienie w oczach zgromadzonych ludzi. Poczuł straszny wstyd. Ależ z niego wielki myśliwy! Hal wybuchnął śmiechem. - Tak więc mimo twych morderczych instynktów będziemy mieć żywego słonia -stwierdził. „Mam nadzieję, że ci się to nie uda" - pomyślał Roger gniewnie. Starsi bracia są nieznośni. Wydaje im się, że zjedli wszystkie rozumy. Niestety Hal miał rację. Słoń odetchnął głęboko, jęknął i otworzył oczy. Wszyscy się cofnęli, by zrobić mu miejsce. Rozejrzał się wokół oszołomiony, po czym ryknął, dźwignął się na nogi i rzucił w stronę najbliżej stojącego człowieka. Łańcuch zatrzymał go w miejscu. Wobec tego cofnął się i szarpnął z taką siłą, że zerwał go tuż przy stopie. Z pętlą wciąż obejmującą kostkę 15 pognał ścieżką i zniknął w gąszczu z głośnym trąbieniem. Pobrzękiwanie łańcucha powoli się oddalało i nad Górami Księżycowymi zaległa cisza. Hal spoglądał z rozczarowaniem w stronę, w której zniknął słoń. Roger nie odezwał się słowem, lecz w jego oczach pojawił się złośliwy błysk. Nietrudno było zgadnąć, co sobie pomyślał: „No cóż, braciszku, ja go nie dostałem, ale ty też nie. Może to oduczy cię zarozumialstwa". Góry Księżycowe Ludzie wciąż stali nasłuchując, nawet kiedy umilkło już porykiwanie słonia. Zapanowała martwa cisza. Wydawali się bardziej przerażeni tą ciszą niż niedawnymi krzykami zwierzęcia. Niepowodzenie przy próbie złapania pierwszego słonia potraktowali jako zły znak. Zaczęli szeptać między sobą. - Nie chcą iść dalej - przekazał Joro Halowi. - Dlaczego? - Mówią, że to złe miejsce. Niczego tu nie złapiemy. To miejsce śmierci. Nigdy czegoś takiego nie widzieli. Hal, rozglądając się wokół, musiał przyznać, że otacza ich krajobraz jak ze złego snu. On i jego ludzie wyglądali jak karzełki w świecie olbrzymów. Drzewa przypominały gigantycznych starców z bokobrodami z mchu i z szarymi, spływającymi im do kolan brodami, które poruszał chłodny wiatr. Wśród gałęzi zwieszały się poskręcane liany niczym czarne węże długie na kilkaset stóp. Ogromne pazury chmur wbijały się w drzewa i przeczesywały ziemię, jakby jakieś wielkie niebiańskie potwory usiłowały pochwycić i pożreć maleńkie istoty ludzkie. Wszystko wokół spo- 17 wijały gęste mgły. Ciągle przesuwały się i unosiły jak szare zasłony. Wynurzały się z nich najdziwniejsze rośliny świata. Otaczający krajobraz sprawiał wrażenie sennego koszmaru. Hal zaczął się szczypać, by sprawdzić, czy rzeczywiście nie śni. Ach, gdyby tak mieć te wszystkie kwiaty w domu! Tuż obok strzelał w górę starzec zwyczajny. W Ameryce i w Europie sięgałby zaledwie do połowy łydki, a tu był cztery razy wyższy od człowieka. Jego drobne nasionka służyły za pokarm kanarkom. Nasienia tej rośliny nie połknąłby żaden kanarek, bo było większe od samego ptaka. Nać pietruszki to mała gałązka służąca do dekoracji półmisków. A tej, na którą teraz patrzył, potrzebny byłby półmisek o szerokości piętnastu stóp. A białe nieśmiertelniki! Gdzie indziej trzeba było się schylić, żeby je zerwać, a te tutaj przerastały wzrostem człowieka. Wrzos, który w Szkocji sięgał człowiekowi najwyżej do ramienia, tu był czterdziestostopo-wym drzewem. Paprocie sięgające zazwyczaj kolan wyglądały tu jak drzewa porastające zbocza gór. Ich koronkowe liście dochodziły do dwunastu stóp długości. Jaskry były wielkości talerzy, stokrotki jeszcze większe, a skromne, małe fiołki przypominały rozłożyste krzewy. Gdyby zrobić z nich bukiet, miałby szerokość trzech stóp. 18 A te rośliny wyglądające jak druty telegraficzne - cóż to mogło być? Kiedy Hal przyjrzał się im uważniej, nie chciał wierzyć. Jako doświadczony przyrodnik stwierdził, że ma przed sobą wielką siostrę pięknej małej lobelii, czyli stroiczki, którą sam zasadził w przydomowym ogrodzie. Tam miała zaledwie kilka cali, a tu - trzydzieści stóp! Sam kwiat zaś byl wielkości beczki. Roger poszedł za jego wzrokiem i również przyjrzał się kwiatowi. Potem popatrzył na te wszystkie olbrzymy pojawiające się i znikające we mgle i zadrżał. - Aż dostałem gęsiej skórki - powiedział. - Dlaczego wszystko jest takie wielkie? - Nie bardzo wiadomo - odparł Hal. - Ale jesteśmy na równiku, więc nie ma tu zim. Rośliny rosną przez cały rok. Nie mają ani dnia przerwy. I ciągle pada lub przynajmniej mży. Poza tym to wpływ gleby - jest bardzo kwaśna - jak również promieni ultrafioletowych... - Nieważne - przerwał mu Roger, który miał już dość tych naukowych szczegółów. -Nigdy bym w to nie uwierzył, gdybym nie zobaczył na własne oczy. Zwierzęta też są takie wielkie? - Chyba widziałeś, jakim kolosem był ten słoń. A goryle są tu największe w całej Afryce. Leopar-dy dorównują wzrostem tygrysom. A ptaki... spójrz na tego kolibra. Właśnie zawisł nad lobelią. - To jest koliber?! - wykrzyknął Roger. Ptak był wielkości gołębia. Lecz gołębie nie 19 potrafiły znieruchomieć w powietrzu i nie miały długich dziobów, które wbijały głęboko w kielich kwiatu. Tak, to był bez wątpienia koliber. Roger kopnął ziemię pod stopami. - Pewnie zaraz mi powiesz, że dżdżownice są tak duże jak węże. - Żebyś wiedział - przytaknął Hal. - Gdybyśmy mieli czas, by pokopać w tej glinie, na pewno byśmy je znaleźli. Wyprawa naukowa Towarzystwa Geograficznego natrafiła na dżdżownice o długości prawie trzech stóp. - Dlaczego tak mało wiadomo o tym zwariowanym miejscu? Czy to jakiś sekret? - To nie żaden sekret. Kiedy spojrzysz na mapę, przekonasz się, że leży ono niedaleko Jeziora Wiktorii, dokąd przybywa wielu turystów. Na mapie występuje pod nazwą Ruwenzori, co znaczy „wywołujący deszcz". Właśnie z powodu deszczów turyści rzadko tu zaglądają. Właściwie to niewiele osób wie o istnieniu tego miejsca, bo przeważnie skrywają je chmury. - Ruwenzori. Myślałem, że to są Góry Księżycowe. - To jeszcze jedna nazwa. - Nowsza? - Nie. Bardzo stara. Wymyślili ją starożytni Egipcjanie, którzy odkryli te góry. - A dlaczego tak je nazwali? - Może dlatego, że wyglądają tak dziwnie. Zupełnie jakby były nierzeczywiste. Toteż na bardzo starych mapach noszą nazwę Lunae Montes - Góry Księżycowe. Śmieszna sprawa, bo występowały one na mapie przez ponad tysiąc lat, a potem zniknęły, gdyż ludzie uznali, że nie istnieją. Podróżnicy nie mogli ich znaleźć. Stanley, który odkrył Livingstone, twierdził, że przepłynął łodzią w miejscu, gdzie powinny się znajdować, i niczego nie znalazł. Toteż wymazano je z map. Lecz później, kiedy ponownie przemierzał te tereny, chmury nagle się rozproszyły i jego oczom ukazały się najwyższe góry w Afryce, pokryte wiecznym śniegiem. Wróciły więc na mapy z nową nazwą. - Bardziej podoba mi się ta starsza - oświadczył Roger. - Góry Księżycowe. Brzmi tak niesamowicie. I jest to najbardziej niesamowite miejsce, jakie kiedykolwiek widziałem. Członkowie wyprawy wciąż sprzeczali się, czy iść dalej, czy wracać. Roger zaczął się niecierpliwić. - Jak długo będziemy tu sterczeć? Czemu nie powiesz im, żeby ruszali? - Pozwólmy im się wygadać - powiedział Hal. - Nie wolno popędzać tubylców. Muszą sami podjąć decyzję. Pamiętaj, że dla nich to wszystko jest przerażające. Podniósł z ziemi postrzępiony skórzany dywanik, który kiedyś był jego butem, i zwrócił się do mężczyzny niosącego plecak. - Mali, zdaje się, że w twoim plecaku jest jeszcze jedna para butów. Buty się znalazły i Hal je włożył. Już miał zamiar wyrzucić stare, kiedy Mali powiedział: 20 21 - Proszę mi je dać, panie. Miał na nogach sandały zrobione ze starych gumowych opon samochodowych. Zdjął je, na jedną nogę włożył dobry but Hala, a do drugiej przywiązał sobie za pomocą kawałków lian skórzany strzęp. Potem zaczął się w nich przechadzać, dumny jak paw, bo były to najlepsze buty, jakie kiedykolwiek miał na nogach. Najwyższy człowiek na Ziemi Najwidoczniej dodały mu one odwagi. Roześmiał się i ruszył ścieżką w górę zbocza. Lecz nagle stanął jak wryty, bo wydawało mu się, że widzi ducha. Była mgła, więc nie mógł przyjrzeć się mu uważniej. Pomyślał, że to pewnie duch, bo żaden człowiek nie może być tak wysoki. Inni również go zobaczyli i zewsząd rozległy się podniecone okrzyki. Po chwili mgła się rozwiała i zobaczyli, że to jednak człowiek. Lecz członkowie wyprawy nigdy nie widzieli kogoś tak wysokiego. Pochodzili z Ugandy, gdzie przeciętny wzrost człowieka wynosi pięć stóp. Nigdy nie widzieli nikogo z plemienia Watussi. Są to najwyżsi ludzie na świecie, żyją w Rwandzie i w tych górach. Olbrzym mierzył sobie jakieś siedem czy osiem stóp. Watussi nie są Murzynami ani też białymi. Ich skóra ma kolor ciemnej miedzi. Trzymają głowy wysoko i poruszają się lekko jak wiatr. Są świetnymi tancerzami i doskonale skaczą wzwyż. - Żywcem wyjęty z „Kopalni króla Salomona" - powiedział Hal. 23 Roger kiwnął głową potakująco. Obaj pamiętali ten film i zachwycające tańce rosłych Watussi. Mężczyzna idący ścieżką ubrany był w białą szatę i trzymał w ręku długą laskę. Musiała go zdziwić obecność Hala i jego ludzi, lecz nie okazał żadnego strachu. Watussi nie boją się nikogo, kto jest od nich niższy. Nawet jeśli odczuwają strach, nie okazują go, cechuje ich bowiem królewskie dostojeństwo. Biało ubrana postać szła dalej, pochylając się lekko i zapewne minęłaby zgromadzonych bez słowa, gdyby Hal się nie odezwał. - Joro - powiedział - poproś, żeby się zatrzymał. Chciałbym z nim porozmawiać. Każde plemię afrykańskie ma swój własny język. Joro nie znał języka Watussi. Zwrócił się więc do nieznajomego w języku suahili, którym porozumiewano się w całej wschodniej i środkowej Afryce. Mężczyzna zrozumiał, lecz nie odpowiedział w suahili. Odwrócił się do Hala i przemówił płynną angielszczyzną. - Czy mogę w czymś pomóc? - zapytał. - Ależ pan mówi po angielsku! - wykrzyknął zaskoczony Hal. Dumną twarz rozjaśnił uśmiech. - Kilku z nas mówi - powiedział. - Musieliśmy się go nauczyć, kiedy graliśmy w waszych ruchomych obrazach. - A więc filmowano wasze tańce? - Tak. I skoki wzwyż. 24 - Czy to nie był trik? To znaczy, czy rzeczywiście umiecie tak wysoko skakać? - Roger nie mógł się powstrzymać od tego pytania. - Roger! - upomniał go Hal. - Jak ty się zachowujesz? Przecież nawet pana nie znamy. Ale Watussi nie wyglądał na urażonego. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Nic nie szkodzi. Nazywam się Mumbo. Jestem wodzem. Hal przedstawił Rogera, Joro i siebie. - Cóż to zmienia, że znamy teraz swoje nazwiska? - Roger spojrzał na Hala spode łba. - Ale skoro już się poznaliśmy, czy może nam pan powiedzieć, jak to jest naprawdę z tym skakaniem? - Proszę mu wybaczyć - powiedział Hal. - To mały uparciuch. - Bardzo dobrze - odparł Mumbo. - Mądrze jest nie wierzyć w obrazki i słowa. Myślę, że po prostu mu to pokażę. - Odwrócił się do Rogera i zapytał: - Co chcesz, żebym zrobił? Roger zastanawiał się chwilę. Nie pozwoli temu wielkiemu facetowi wymigać się tak łatwo. Spojrzał na swego dość wysokiego brata i powiedział: - Czy może pan przeskoczyć nad głową mego brata? Hal nie był tym zachwycony. - Zastanów się, co mówisz. Jeśli nie zdoła nade mną przeskoczyć, kopnie mnie w twarz. - Też o tym pomyślałem - uśmiechnął się złośliwie Roger. - Będzie niezła zabawa. 25 Wódz Mumbo położył kres tej dyskusji. - Jeśli posadzisz sobie chłopca na ramionach, spróbuję przeskoczyć was obu - powiedział do Hala. Hal przykucnął, a Roger dość niechętnie wdrapał mu się na ramiona i usiadł okrakiem. Teraz na twarzy Rogera mogły wylądować te wielkie stopy, gdyby wodzowi nie udało się skoczyć wystarczająco wysoko. Wydawało się to wprost niemożliwe. Roger posłyszał, jak Hal chichocze. - Jak tam na górze? - zapytał. - Wygodnie? - Ty draniu! - odparował Roger. - Jeszcze popamiętasz. Hal wybuchnął śmiechem. - Nie zdążysz spełnić swej groźby. No cóż, wszyscy musimy kiedyś odejść. Żegnaj, braciszku. Miło było cię poznać. Roger złapał Hala za włosy, by nie stracić równowagi i szarpnął całym ciałem. - Aj! - wykrzyknął Hal. - Co robisz? - Daję ci znać, że jeszcze żyję. Mumbo ściągnął swoją białą szatę. Jego długie, szczupłe ciało zabłysło w słońcu jak miedziana kolumna. Chłopcy myśleli, że cofnie się trochę, by nabrać rozbiegu. Lecz on nadal stał zaledwie kilka stóp od nich. Nagle ugiął kolana, odbił się od ziemi i poszybował w powietrze jak ptak. Minął głowę Hala i znalazł się nad Rogerem. Chłopiec był pewny, że te wielkie, bose stopy trzasną go w twarz i zacisnął mocno powieki. 26 Tymczasem poczuł tylko pęd powietrza. Otworzył oczy i obejrzał się. Wódz stał już na ziemi i uśmiechał się. Nawet się nie zasapał, choć skok wymagał dużego wysiłku. Podniósł z ziemi szatę i włożył ją na siebie. - To w czym mogę wam pomóc? - zapytał ponownie. - Może najpierw wyjaśnię, co tu robimy - zaczął Hal. - Naszym ojcem jest John Hunt. On łapie zwierzęta, a my mu w tym pomagamy. Jego zadaniem jest dostarczanie żywych zwierząt do ogrodów zoologicznych, cyrków i towarzystw filmowych na całym świecie. - Czy wasz ojciec jest tu z wami? - Nie. Musiał wrócić do Nowego Jorku. - To bardzo niebezpieczna praca. Sami się tym zajmujecie? - Nie - odpowiedział Hal. - Mamy do pomocy trzydziestu ludzi. Są Afrykanami, znają ten kontynent i życie dzikich zwierząt. Wódz pokręcił głową. - Afrykanie wiedzą, jak zabijać zwierzęta - powiedział. - Nie potrafią ich łapać. - Ci ludzie potrafią - odparł Hal. - Zanim ojciec wyjechał, udało nam się złapać sporo zwierząt: żyrafy, bawoły, hieny, leopardy, pawiany, guźce, lemury, miodożery, a także hipopotama, pytona i wiele innych*. - Doskonale. A więc macie już wszystkie. * Historia tych polowań została opisana w „Afrykańskiej przygodzie" tegoż samego autora. 27 - Nie. Brakuje nam jeszcze największego. - Największego? Ach, masz na myśli słonia? - Tak, słonia. Prawdę powiedziawszy, to chcielibyśmy schwytać kilka sztuk. - A schwytaliście chociaż jednego? - Nie - przyznał Hal. - Już prawie go mieliśmy, ale nam uciekł. Wódz uśmiechnął się. - Obawiam się, że nie złapiecie tu żadnego. - Dlaczego? - Bo są wielkie i silne. Nie ma na ziemi zwierzęcia silniejszego niż słoń z Gór Księżycowych. I powiem ci dlaczego: tak naprawdę te słonie są górami. Powiódł wzrokiem po górach, które to wyłaniały się, to znikały we mgle, i Hal po raz pierwszy dostrzegł w jego oczach strach. - To niezwykłe miejsce - ciągnął wódz. - Magiczne. Tutaj rzeczy nie są tym, czym się wydają. Pewnie myślisz, że mówię głupstwa. Ale nasi czarownicy twierdzą, że tak jest, a ja im wierzę. Ta ziemia należy do słoni. Mgły zasłaniają góry i oto staje przed tobą słoń. Potem znika we mgle i pojawia się góra. Jak więc nie wierzyć, że słoń i góra to jedno? Skoro chcesz mierzyć się ze słoniem, to tak jakbyś chciał zmierzyć się z górą. „Cóż za dziwne wierzenia - pomyślał Hal, obserwując, jak mgły osnuwają ogromne kwiaty i grube jak pytony liany. - Lecz każdy zacząłby w to wierzyć, gdyby musiał żyć w świecie gigantów". 28 - Być może magia białego człowieka jest inna od naszej, ale nie proś nas, byśmy pomogli ci złapać słonia. - Dobrze - zgodził się Hal. - Jednak jest coś, co mógłby pan dla nas zrobić. - Wskazał na swoich ludzi. - Oni boją się iść dalej. Może przekona ich pan, że nie grozi im żadne niebezpieczeństwo? - Nie mogę im tego powiedzieć, bo to nieprawda. Przecież chcesz złapać słonia. Pchasz się prosto w paszczę śmierci. Góry pochwycą cię i zdepczą. Złe duchy, które mieszkają w tych roślinach - machnął ręką w stronę otaczających ich ogromnych kwiatów - zmienią się w dzikie zwierzęta i pożrą cię. Hal nie mógł się powstrzymać od uśmiechu, lecz odpowiedział uprzejmie: - Pozwól, wodzu, że sami będziemy się o to martwić. Nie musisz im mówić, że nie czyha na nich żadne niebezpieczeństwo, ale może byś doradził, gdzie rozbić obóz. - Ach, to uczynię z przyjemnością. Jeśli przyjmiecie gościnę w naszej wiosce, poczytamy to sobie za zaszczyt. Jest niedaleko stąd. Ale gdzie są twoi ludzie? Widzę tylko dwunastu, a powiedziałeś, że masz trzydziestu. - To tylko grupa zwiadowcza - wyjaśnił Hal. - Poszliśmy przodem, żeby zbadać teren i sprawdzić, czy mogą tędy przejechać samochody. Reszta pozostała u podnóża góry z dżipami i ciężarówkami. Natychmiast do nas dołączą, kiedy wyślemy posłańca z wiadomością, że mogą jechać dalej. 29 Lecz jeśli ludzie teraz zawrócą, cały plan spełznie na niczym. - Zobaczę, co da się zrobić - powiedział wódz Mumbo i podszedł do przestraszonych Afrykanów. Słuchali z szacunkiem, gdy tłumaczył im w suahili, że będą mile widzianymi gośćmi w jego wiosce, która znajduje się w pobliżu. Natychmiast się rozchmurzyli i ruszyli w górę zbocza. Napotkali kolejne olbrzymy, ale teraz już się tak ich nie bali. Omijali pokrzywy wielkie jak człowiek, z kolcami długimi jak igły do szycia. Roger chcąc jak najszybciej znaleźć się w wiosce, nie bardzo zwracał uwagę na drogę i wpadł na jedną z takich kłujących roślin. Ostre kolce wbiły mu się w bluzę i grube drelichowe spodnie jak gorący nóż w masło. - Jestem cały pokłuty - jęknął. Nie zrobiło to wielkiego wrażenia na starszym bracie. - Lepiej patrz, gdzie leziesz - rzucił. Przyjrzał się uważnie ostrym, twardym kolcom olbrzymiej pokrzywy. - Jeśli samochody wjadą na te igły, opony również zostaną przekłute. Wódz podszedł do nich, by zobaczyć, co się stało. Widząc krew, która sączyła się z nakłuć i zadrapań na ramieniu i twarzy Rogera, powiedział: - Przykro mi, ale kły leoparda są bardzo ostre. - Leoparda? - zdziwił się Roger. - Kiedy leopard umiera, zamienia się w tę roślinę - powiedział Mumbo. - A kiedy ta roślina umiera, staje się leopardem. 30 Hal spojrzał za niego z zaskoczeniem. Jak rozsądny wódz może wierzyć w coś takiego? - A inne rośliny? - zapytał. - Czy też zmieniają się w dzikie zwierzęta? - Nie wszystkie - powiedział Mumbo. - Niektóre są duchami naszych przodków. - Więc nie trzeba się ich obawiać - stwierdził Hal. - Wasi przodkowie są zapewne dobrzy i mili. - Tak - przytaknął wódz. - Dobrzy i mili. Ale po śmierci stają się źli i okrutni. - Dlaczego? - Bo nie przynosimy im jedzenia. Nie możemy, bo jest ich zbyt dużo. Kiedy nie dostają jedzenia, stają się naszymi wrogami i szukają zemsty. Czyhają na nas z ostrymi kłami, wywołują choroby zatrutymi sokami, spadają na nas i miażdżą. Jakby na potwierdzenie jego słów od lobelii oderwał się kwiat. Stojący pod nim człowiek w ostatniej chwili odskoczył. Hal pochylił się, by obejrzeć kwiat z bliska. Był ogromny, niebieski, z płatkami jak stalowe talerze. Wielkością dorównywał chłopcu i był tak ciężki, że Hal z trudem go podniósł. - Bardzo interesujący okaz - stwierdził. - Wezmę go. Joro, przywołaj dwóch ludzi. Wódz uniósł rękę. - Nie, nie... Błagam was. Zostawcie go. Sprowadzi na was śmierć. Jeśli nie chcesz stracić dwóch ludzi, zostaw go. - On zwariował - szepnął Roger do Hala. - Ponieśmy kwiat sami, we dwóch. - Nie - sprzeciwił się Hal. - To by go uraziło. ?i Jest przecież wodzem, musimy się liczyć z jego zdaniem, a przynajmniej udawać, że to robimy. - Przesunął stopą kwiat na pobocze. - Niech tu leży. Zabierze go później jeden z dżipów. W trakcie wspinaczki oczom wędrowców ukazywały się coraz to nowe cuda. Obok mchu o wysokości czterech stóp zobaczyli inny, który porastał pnie drzew. Miał grubość jedenastu cali. Sowy wiły sobie w nim gniazda. W miejscach wilgotniej szych pokrywał całe drzewa - łącznie z gałęziami - tak że widziało się jedynie wielkie góry mchu. Gdzieniegdzie wyrastały z niego przepiękne orchidee w bajecznych kolorach - czerwonym, różowym, niebieskim, zielonym. Potem nagle drzewa znikły i pojawiła się trawa, ale jaka trawa! Wyższa od człowieka. Po jakimś czasie sceneria ponownie się zmieniła i szli wśród ogromnych drzew bananowych z owocami wielkimi jak arbuzy. Roger, który uwielbiał banany, znalazł jeden leżący na ziemi i rozciął go nożem. Okazało się, że w środku są jedynie wielkie nasiona. Wreszcie posłyszeli ludzkie głosy. To znak, że przybyli do wioski. Przy ścieżce wiodącej do środka wsi stało coś, co wyglądało jak dom dla lalek. Pokrywały go kwiaty, a na półce wewnątrz leżały owoce, ziarno i kawałki mięsa. - Co to? - zapytał Hal wodza. - To ma trzymać złe duchy z dala od wioski - wyjaśnił Mumbo. - Jeśli je nakarmimy, nie będą nas nachodzić i sprawiać kłopotów. - Czy to pomaga? - Nie bardzo - przyznał wódz. - Niektóre duchy ciągle przychodzą. Przynoszą nieszczęście, choroby, kradną nam bydło i robią jeszcze gorsze rzeczy. Zaczęły nawet zabierać nasze dzieci. Nasi synowie i córki znikają w nocy. Rano szukamy ich po całym lesie i w górach i nie możemy znaleźć. Nigdy nie wracają. Twarz wodza posmutniała. - Czary nie skutkują - dodał. - Nie wiemy już, co robić. Lecz nie będę cię zanudzać naszymi kłopotami. Witajcie w wiosce. Wieś była czysta i schludna. Ściany chat zrobiono z grubego mchu przymocowanego do bambusowych szkieletów za pomocą mocnych lian. Dachy pokryte były strzechą z łodyg papirusa - tego samego, którego Egipcjanie używali do wyrobu papieru. Taki dach trzymał się cztery razy dłużej niż pokryty liśćmi palmowymi. Wystawał poza ściany domu, by chronić je przed deszczem. Hala i Rogera bardziej interesowali mieszkańcy wioski niż ich domy. Mężczyźni i kobiety o wzroście przekraczającym siedem stóp wychodzili z chat, by przyjrzeć się przybyszom. Ich białe szaty sprawiały, że wyglądali jak marmurowe posągi. Otoczyli wędrowców kołem i słuchali wyjaśnień wodza, który przemawiał w miejscowym języku. Uśmiechali się do Hala i Rogera, którzy czuli się jak skrzaty w towarzystwie olbrzymów. 32 Najmniejsi ludzie na Ziemi Nie wszyscy mieszkańcy wioski byli olbrzymami. Wśród nich kręciły się małe postacie, które nie miały na sobie białych szat, jedynie skórzane przepaski obwiązane wokół bioder. Ich skóra nie była koloru miedzi jak u Watussi, lecz czarna. Jednak najdziwniejszy był ich wzrost. Mierzyli zaledwie trzy lub cztery stopy. - Zupełnie jak w „Przygodach Guliwera"! - wykrzyknął Roger. - Pamiętasz, jak Guliwer spotyka najpierw małych ludzi, a potem olbrzymy? A tu są wszyscy razem. Właściwie kim są te karzełki? - To Pigmeje - wyjaśnił Hal. - W tej części Zairu mieszkają najwyżsi i najniżsi ludzie na Ziemi: Watussi i Pigmeje. Widzisz te małe chaty, które wyglądają jak ule? To chyba domy Pigmejów. Wódz posłyszał ich rozmowę. - Masz rację - powiedział. - Ta część wioski należy do Pigmejów. Są naszymi służącymi. Ale to ludzie honoru i należy ich szanować. Chciałbym, żebyś poznał ich wodza Abu. Z tłumu wystąpił niski mężczyzna, skłonił się i z powagą podał rękę Halowi i Rogerowi. Jego 34 głowa wydawała się zbyt duża przy tak dziecinnym wzroście, a głębokie zmarszczki na twarzy wskazywały, że jest starym człowiekiem. Hal czuł się przedtem jak krasnoludek, teraz zaś miał wrażenie, że jest drapaczem chmur. Czubek głowy Abu znajdował się na wysokości biodra Hala. Ku jego zdziwieniu wódz Abu odezwał się po angielsku. - Będzie dla mnie zaszczytem pomóc wam. Przez rok pracowałem z białymi ludźmi, którzy przybyli tu robić mówiące obrazy. Czy mój angielski jest dobry? - Gdybym mówił waszym językiem tak dobrze, jak pan moim, byłbym bardzo dumny - uśmiechnął się Hal. - Wódz Mumbo mówi, że przybyłeś, by schwytać słonia. Pomożemy ci. Hal miał ochotę powiedzieć, że na niewiele się zda ich pomoc. Przecież to śmieszne -• jakże ci mali ludzie, wzrostu ośmioletnich chłopców, mogli pomóc w schwytaniu jednego z największych zwierząt na świecie? Drobny, mały Abu ważył pewnie kilkanaście kilogramów. Cóż on mógł zdziałać przeciw takiemu olbrzymowi? Wódz Mumbo domyślił się, jakie wrażenie zrobiły na Halu słowa Abu. - Nie myśl, że Abu opowiada głupstwa - powiedział. - Pigmeje są najlepszymi myśliwymi spośród łowców słoni. Nas, Watussi, mało co 35 przeraża, ale słoni się boimy. Wierzymy, że są one górami, a jak można walczyć z górą? Ale Pigmeje mają inną magię. Nie łudzę się, że schwytacie słonia, ale jeśli ktokolwiek może wam w tym pomóc, to tylko oni. Hal nadal miał wątpliwości, lecz skłonił się Abu i powiedział: - Będziemy wdzięczni za pomoc. Wysłano posłańca z wiadomością do pozostałych członków wyprawy i przed zmrokiem cała trzydziestka wraz z czternastoma ciężarówkami i dżipami została rozlokowana w pobliżu wioski, w miejscu, w którym zwykle odbywały się tańce. Bydło o długich rogach, duma plemienia Wa-tussi, snuło się między samochodami, spoglądając zdziwionymi oczami na namioty, w których ludzie rozkładali łóżka polowe i wyciągali śpiwory, szykując się na chłodną noc. Niebo zasnuły ciemne chmury i zaczął padać deszcz. Hal leżał na łóżku. Czuł się trochę zagubiony i samotny. Tęsknił za ojcem. Próbował przekonywać siebie, że jest już dziewiętnastoletnim mężczyzną, wyższym i silniejszym od własnego ojca. Jednak brakowało mu jego doświadczenia. Nie po raz pierwszy obaj chłopcy musieli sobie radzić sami. Tak było w amazońskiej dżungli i na wyspach Pacyfiku. Ale tam na bezchmurnym niebie świeciło słońce i człowiek cieszył się życiem. Tu było inaczej. W tych górach co krok spotykało się potwory, gigantyczne drzewa, rośliny i zwierzęta, gęste mgły i zaskakujące tajemnice. 36 Wódz powiedział, że tutaj pełno jest złych duchów. Oczywiście wszystko to zabobony, ale jak wytłumaczyć znikanie bydła, chłopców i dziewcząt? Może i tej nocy coś takiego się wydarzy? Roger już spał na łóżku w drugim końcu namiotu. Hal miał ochotę z nim pogadać. Musiał pogadać z kimkolwiek. Wytężył słuch, lecz miarowe bębnienie deszczu o dach namiotu zagłuszało inne dźwięki. Jutro będzie musiał zmierzyć się ze słoniem. Przy pierwszej próbie mu się nie powiodło. Wódz nie wierzył, że Hal schwyta choć jednego, i chłopak był skłonny się z nim zgodzić. Wprawdzie znalazł poparcie małego Abu, lecz jak można przypuszczać, że Pigmeje pomogą schwytać króla lasu? Pełen obaw zapadł w niespokojny sen. Śniło mu się, że maleńki wódz nagle stał się wielki jak drzewo, chwytał słonie dwoma palcami, a kiedy Hal poprosił o jednego, Abu wybuchnął śmiechem, który wstrząsnął górami, wrzucił słonie do ust, zjadł je i wypluł kości. Niebiańskie słonie Hal nagle się obudził. Góry naprawdę się trzęsły. Nie, to Roger go tarmosił. - Wstawaj, wałkoniu, już dzień. - Och, idź puszczać latawce - mruknął zaspany Hal. W odpowiedzi otrzymał kuksańca w bok. - Wstawaj, Abu czeka. Hal wolno otworzył oczy. Spodziewał się zobaczyć Abu ze swego snu, sięgającego do gwiazd i połykającego słonie jak orzeszki ziemne. Zamiast tego ujrzał małego, pomarszczonego człowieka. Mały wódz skłonił się. - Pomogę ci schwytać słonia, dobrze? Hal podziwiał odwagę tego człowieczka, który z takim uporem pragnął zmierzyć się z największym zwierzęciem Afryki. - To dobry dzień na słonie - dodał Abu. Chłopak zauważył, że deszcz ustał. Do namiotu wpadało słońce. - Pospiesz się - popędzał go Roger. - Wciągaj łachy, a pokażę ci coś, od czego oko ci zbieleje. Starszy brat narzucił na siebie ubranie i wyszedł za Rogerem na zewnątrz. Jego braciszek czasami przesadzał, lecz tym razem się nie mylił. Wszędzie dokoła rosły gigantyczne kwiaty. Za 38 nimi wznosił się wysokopienny las, nad którym zawisła szara mgła. Nad nią rozpościerało się niebiańskie miasto - oślepiająco białe, pełne zamków, wież, minaretów i iglic, połyskujących w porannym słońcu. Hal w pierwszej chwili wziął je za fantastyczne, białe chmury. Potem zorientował się, że to szczyty Gór Księżycowych. Mgła oddzieliła je od ziemi, toteż wyglądały, jakby płynęły po niebie. Wznosiły się tak wysoko, że wydawały się częścią innej planety - Księżyca, Wenus czy Jowisza. Błyszczały jak księżyc w pełni, połyskiwały niczym gwiazdy i wydawały się strasznie odległe. - Mamy szczęście, że możemy je oglądać - powiedział Hal. - Przez większą część roku skrywają je chmury. To były właśnie owe góry, które wymazano z map, bowiem nikomu nie udało się ich zobaczyć. Teraz już figurowały na mapach, lecz nadal zaledwie jednemu podróżnikowi na stu ukazywały swe oblicze. Nawet tubylcy zamieszkali u ich podnóży rzadko mieli możność je oglądać. A członkowie wyprawy Hala, którzy pochodzili z Ugandy, widzieli je po raz pierwszy. Gapili się na białe miasto z rozdziawionymi ustami. - Dlaczego one są takie białe? - zapytał jeden z nich. - Czy to od soli? - Nie - wyjaśnił Joro - to jest coś, co nazywają śniegiem. - Co to jest śnieg? 39 Pytanie wprawiło Joro w zakłopotanie. Próbując ukryć swą niewiedzę, rzucił: - Nie zadawaj głupich pytań. Lecz co ludzie z okolic równika mogą wiedzieć o śniegu? - Możesz obejść cały równik i nie znaleźć śniegu z wyjątkiem tego miejsca i Andów - powiedział Hal do Rogera. - Tego mi wystarczy - stwierdził Roger. Hal dał nura do namiotu i po chwili wrócił z mapą. Studiował ją uważnie, po czym popatrzył na białe szczyty. - To jest Góra Stanleya, nazwana tak na cześć faceta, który twierdził, że nie istnieje, a potem zmienił zdanie. Tamten szczyt nazywa się Aleksandra, a ten Albert. Najwyższy to Margherita. Poza tym jest mnóstwo innych. Dziewięć z nich przekracza wysokość szesnastu tysięcy stóp. - Dlaczego one wysuwają języki? Hal roześmiał się. - Wiem, o czym myślisz. To, co zwisa i wygląda jak języki, to lodowce. Zaznaczono je na mapie: lodowiec Speke, Elena, Grant i wiele innych. Kiedy lodowiec zsuwa się z góry na tyle nisko, by dostać się w strefę cieplejszego powietrza, topi się i zmienia w rzekę. Właśnie takie rzeki dały początek Nilowi. Jeśli chodzi o lodowce, to w tych górach jest ich najwięcej. Nie ma drugiego takiego skupiska lodowców na równiku, nawet w Andach. - Wiesz, jak one wyglądają? - zapytał nagle Roger. - Jak stado białych słoni. 40 Hal roześmiał się. - Masz rację. A to, co nazwałeś językami, to trąby. Wspaniałe wielkie słonie! Niektóre z trąb muszą mieć koło pięciu mil długości. Teraz rozumiem, dlaczego Watussi mówią, że te góry to słonie. A któż by się nie bał takich olbrzymów? Spojrzał ponownie w górę. Niebiańskie słonie zniknęły. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki skryły się za zasłoną z mgły. Chłopcy nigdy już ich nie zobaczyli. Ale za każdym razem, kiedy widzieli słonie, przypominali sobie owe niebiańskie olbrzymy z pięcio-milowymi trąbami. Myśliwi na drzewach Sina mgła szybko opadła. Jej wilgotne palce dotknęły ziemi. Zaczęła się chłodna mżawka. - Obawiam się, że pogoda wróciła do normy - powiedział Hal drżąc z zimna. - Doskonały dzień na pozostanie w łóżku. Lecz Abu i jego ludziom najwidoczniej nie przeszkadzał zimny deszcz, padający na ich nagie ciała. - Idziemy? - zapytał wesoło. - Idziemy - kiwnął głową Hal. - Najpierw to wypij. - Abu podał mu tykwę z różowym płynem. Kiedy Hal się zawahał, Abu dodał: - Zawsze to pijemy przed polowaniem. - Dlaczego? - Dodaje sił. - Więc nie mogę was tego pozbawiać - stwierdził Hal. - Masz tylu ludzi... - Wszyscy już wypiliśmy. Zostało jeszcze dość dla ciebie i twoich ludzi. Hal musiał więc przyjąć oferowany napój. Uniósł tykwę do ust i przełknął łyk dziwnego płynu. Coś mu przypominał. - Ojej, znam ten smak. Co to jest? Abu uśmiechnął się. 42 - Cola - wyjaśnił. - W waszym kraju musicie kupować ją w butelkach. A tu zrywamy z drzew wielkie różowe orzechy. Nasze kobiety gotują je, rozdrabniają i znowu gotują. Dobre, prawda? Hal najchętniej wylałby całą zawartość tykwy w krzaki, ale Abu pilnował, by wypił wszystko. Członkowie jego wyprawy zrobili to samo. Pigmeje mieli przygotowany jeszcze jeden poczęstunek dla gości. Przynieśli garnek cuchnącego tłuszczu, po czym wysmarowali nim twarze i ręce Hala, Rogera i wszystkich ich ludzi. Własne ciała również wysmarowali tym tłuszczem, toteż niemiłosiernie śmierdzieli. - Mam tego dość - burknął Roger. - Po co nam to świństwo? - To chyba sadło słonia - odpowiedział Hal. - Smarują się nim, żeby stłumić ludzki zapach. Kiedy słonie poczują ten tłuszcz, będą myślały, że to ich bracia. Roger złapał się za nos. - Chciałbym być słoniem - stwierdził. - Wtedy nie przeszkadzałby mi ten zapach. Abu ruszył w las jako pierwszy. Za nim podążyło około siedemdziesięciu pigmej skich myśliwych i trzydziestu ludzi Hala. „Będzie to doprawdy dziwne, jeśli stu ludzi nie złapie jednego słonia" - pomyślał Hal. Miał niejasne przeczucie, że los im nie sprzyja. Prześladował go obraz niebiańskich, wielkich jak góry słoni. Oczywiście nie potraktował poważnie opowieści wodza, że kiedy góry skrywają się za chmura- 43 mi, zmieniają się w słonie. Ale jakże łatwo umknął im ten olbrzym. Pigmeje jak cienie przemykali się między drzewami. Stąpali tak ostrożnie, że żadna gałązka nie trzasnęła pod ich stopami. Często zatrzymywali się i nasłuchiwali. Nie dochodził żaden dźwięk z wyjątkiem dalekiego pokrzykiwania ptaka i porykiwania goryla. Cichy marsz trwał godzinę. Nagle Abu zatrzymał się i uniósł rękę. Gdzieś z przodu posłyszeli szelest liści, łamanie gałęzi, ciężkie stąpanie i parskanie wielkich bestii. Takiego hałasu nie mógł wywołać jeden słoń. - To musi być wielkie stado - szepnął Hal. - Wolałbym łapać jednego słonia naraz - stwierdził Roger z niezadowoleniem. - Już ten wczorajszy był dla nas zbyt duży, a cóż dopiero mówić o całej bandzie. - Musimy zaufać Pigmejom. Wygląda na to, że wiedzą, co robią. Roger nie miał takiej pewności. - Zwariowałeś? Nawet trzech nie wystarczy na jeden kęs dla słonia. Abu dał kolejny znak. Natychmiast wszyscy Pigmeje wspięli się na drzewa zwinnie jak małpy. W jednej chwili byli na samym szczycie. - Uciekają - wyszeptał Roger. - Zostawiają nas na pastwę tych bestii. - Nie sądzę. Wleźli na drzewa, by móc zobaczyć, co się dzieje przed nami. Jak małe Tarzany przeskakiwali Pigmeje z liany na lianę. Przesuwali się w kierunku odgłosów, 44 próbując przyjrzeć się stadu. Z takiej wysokości mogli zobaczyć, jak jest duże, czy są w nim tylko samice i małe, czy również samce, z którego miejsca zaatakować i którego osobnika najlepiej złapać. Hal i jego ludzie podążyli za Pigmejami przez las. Z każdą chwilą dudnienie i pokrzykiwanie stada stawało się głośniejsze. Pigmeje nagle zaczęli coś pokazywać i wymachwiać rękami. Zobaczyli stado. Na znak Abu, przeskakując z liany na lianę, z gałęzi na gałąź, otoczyli słonia, którego on sam wybrał. Mali myśliwi znajdowali się na wysokości osiemdziesięciu stóp nad zwierzętami. Jeśli bestie wyczułyby ich, poczułyby tylko zapach słoni, bo ciała mieli wysmarowane tłuszczem. Gdyby jednak ludzki zapach pozostał, to i tak nie dotrze on do stada, bo wiatr zdąży go rozwiać. Roger musiał przyznać, że te małe ludziki bardzo sprytnie to sobie wymyśliły. Cały plan zepsuł jeden z członków grupy Hala, który potknął się o korzeń i upadł z głuchym odgłosem. Niczego nie da się porównać z hałasem, jaki robią żerujące słonie. Potrafią one jednak wychwycić każdy obcy dźwięk. Odgłosy łamania gałęzi i chrupania w jednej chwili ucichły. Zapanowała złowroga cisza. To nadzwyczajne, jak głośny może być posilający się słoń i jak cicho potrafi się zachowywać, kiedy wyczuje niebezpieczeństwo. 45 Stado zaczęło się wycofywać. Dla przyrodników długo pozostawało zagadką, jak takie olbrzymy mogą tak cicho stąpać. Odkryto wreszcie, że spodnia część stopy słonia nie jest zrogowacia-ła, lecz miękka i elastyczna. Ma mnóstwo drobnych mięśni i wrażliwych nerwów. Jeśli pod stopą znajdzie się ostry kamień, nerwy to wyczuwają i mięśnie dopasowują się do kamienia tak, by nie zranić skóry. Jeśli słoń kocha swego opiekuna, może stanąć mu na rękę, nie czyniąc żadnej krzywdy, choć przecież waży kilka ton. Lecz jeśli go nie lubi, może zgnieść mu rękę tak, że stanie się płaska jak deska. Kiedy słonie jedzą, nie muszą zachowywać się cicho: łamią i rozgniatają każdą gałąź, na którą stąpną. Lecz kiedy chcą zniknąć nie zwracając na siebie uwagi, potrafią przejść po najkruchszej gałązce, nie rozgniatając jej. Człowiek, nawet bez obuwia, nie potrafi poruszać się tak lekko jak słoń, choć jest setki razy lżejszy od niego. Pigmeje nie pozwolili wymknąć się stadu. Zaczęli schodzić z drzew robiąc przy tym strasznie dużo hałasu. To wystaczyło, by przestraszyć nawet słonia. Wielkie bestie rozchyliły ogromne uszy i uniosły trąby, wypełniając powietrze okrzykami gniewu i przerażenia. Zbiły się w grupki. Gdzie nie spojrzały, widziały tańczących im przed oczami małych ludzi. Próbowały odpędzić ich trąbami, lecz kiedy trafiały w miejsce, gdzie powinien być Pigmej, intruz znikał. Pigmej i jeżozwierz Jeden z Pigmejów został schwytany. Ciemna, wężowata trąba owinęła się wokół jego ciała i wyrzuciła go w górę. Zwierzę czekało, by zgnieść człowieka swoją stopą, kiedy ten spadnie na ziemię. Na próżno. Olbrzym ze zdziwieniem uniósł w górę łeb. Mały człowiek chwycił się gałęzi i wspiął po niej na drzewo. Potem usiadł i drwił sobie z wysiłków słonia, który bez skutku starał się dosięgnąć go długą trąbą. Słoń nie lubi, kiedy się z niego naśmiewa. Jest na tyle inteligentny, by zdawać sobie z tego sprawę. Parsknął więc gniewnie i uderzył twardym czołem w pień drzewa. Drzewko było jeszcze młode, niezbyt mocno zakorzenione, toteż runęło na ziemię. Słoń zaczął rozgrzebywać gałęzie w poszukiwaniu swej ofiary, lecz Pigmej już uciekł. Inny mały myśliwy nie miał tyle szczęścia. Słoń uderzył go trąbą tak mocno, że biedak poszybował w górę i spadł między dwa olbrzymy, które ścisnęły go z taką siłą, że stracił przytomność. Zanim zdążyły go stratować, został odciągnięty w bezpieczne miejsce, gdzie zajął się nim czarownik. Słoń potrafi napiąć mięśnie trąby tak, że robi 47 się z niej niezwykle twarda maczuga. Potem uderza nią człowieka lub zwierzę z siłą, która może zabić. Jeden z Pigmejów zdołał już dwa razy uniknąć uderzenia trąbą. Kiedy po raz trzeci mordercza maczuga sunęła w jego stronę, zobaczył norę mrówkojada i ukrył się w niej. Wielka trąba ze straszliwym świstem przleciała mu tuż nad głową. Słoń próbował wykopać swego wroga za pomocą kłów, lecz mu się to nie udało. Wówczas owinął trąbą szyję myśliwego i szarpnął. Wyciągnąłby go z dziury i jednocześnie udusił morderczym uściskiem, gdyby Pigmej nie wbił noża w czubek trąby. W ciele słonia są dwa najbardziej czułe miejsca. Jedno to spodnia część stopy, a drugie - koniuszek trąby. Jeśli w któreś z tych dwóch miejsc ugryzie go wąż, zwierzę może zdechnąć. Nawet ukłucie ciernia sprawia, że słoń ryczy z bólu. Ugodzony nożem olbrzym cofnął gwałtownie trąbę i włożył jej koniuszek do ust jak dziecko, kiedy skaleczy się w palec. Rozzłoszczony zaczął wściekle udeptywać ziemię wokół wejścia do nory, usiłując je zatkać i zakopać wroga żywcem. Pigmej siedział spokojnie, bo wiedział, że towarzysze go stamtąd wyciągną. Nie wiedział jednak, że nie jest w norze sam. Mrówkojada, który ją wykopał, nie było w domu. Lecz takie kryjówki służą za schronienie również innym zwierzętom - lisom, szakalom, miodo-żerom, wężom, żbikom i guźcom. 48 Tym razem znalazł się tam jeżozwierz. Był to duży i bardzo niecierpliwy osobnik. Nie miał ochoty dzielić mieszkania z tak nieuprzejmym przybyszem, który nawet nie zapytał o pozwolenie. Jeżozwierz nie strzela kolcami. Nie może też ukłuć, kiedy stoi przodem, bo wszystkie kolce skierowane ma ku tyłowi. Ale strzeżcie się, jeśli odwróci się do was tyłem. Nasz jeżozwierz odwrócił się tyłem do tej części ciała intruza, która była równie wrażliwa jak czubek trąby słonia. Pigmej wrzasnął, kiedy kilkanaście ostrych jak igły kolców wbiło mu się w siedzenie. Zaczął gwałtownie rozkopywać ziemię nad głową. Jego towarzysze już się do niego dostali i po kilku minutach wyciągnęli na powierzchnię. Lecz to, co zobaczyli, sprawiło, że wy buchnęli gromkim śmiechem. Pośladki Pigmeja wyglądały jak poduszka do szpilek, z mnóstwem czarno-białych sześciocalowych igieł. Wyjąc z bólu pognał do czarownika, a jego krzyki wzmogły się jeszcze bardziej, kiedy ten zaczął wyciągać kolce. Potem przyłożył na zranione miejsca glinę i korę, którą przymocował kawałkiem liany. Po pięciu minutach Pigmej zapomniał o całej przygodzie i dołączył do pozostałych myśliwych. Słoń, którego wybrali Pigmeje, był wielką samicą. - Nigdy jej nie złapiemy - stwierdził Roger. 49 - Jest większa od tego wczorajszego. A tamten wydawał się olbrzymem. - To największe czworonożne stworzenie, jakie kiedykolwiek widziałem - przyznał Hal. - Jest tak wysoka, jak dwóch mężczyzn stojących jeden na drugim. I założę się, że waży dobre dwanaście ton. Roger pokręcił głową. - Nie do wiary. Nic, co chodzi po ziemi, nie może być takie wielkie. - Czyżby? A pamiętasz tego słonia z muzeum w Waszyngtonie? Był jeszcze większy*. - Rzeczywiście. Ale założę się, że tego nie złapiesz. - Obawiam się, że masz rację - powiedział Hal, patrząc, jak Abu szturcha olbrzyma włócznią, próbując oddzielić go od reszty stada. Cóż ta ludzka drobinka może zdziałać przeciw takiej górze mięsa? To tak jakby mysz rzuciła się na lwa, a wiewiórka na niedźwiedzia grizli. Abu sięgał słoniowi zaledwie do kolan. * Okaz afrykańskiego słonia, który znajduje się w Muzeum Smithsonian w Waszyngtonie, ma trzynaście stóp i dwa cale w barach i za życia ważył dwanaście ton. I Pochowany żywcem Nagle Hal spostrzegł, że małemu wodzowi grozi niebezpieczeństwo. Abu odwrócił się, by wydać polecenia swoim ludziom. W tym momencie słoń skorzystał z okazji, żeby zgnieść tę natrętną mysz. Obrócił się tyłem i zamierzał usiąść na Abu. Słonie wiedzą, że ani zwierzę, ani człowiek nie mogą wyjść z tego żywi. - Uważaj! - krzyknął Hal, skoczył w przód i wypchnął Abu spod opadającej góry mięsa. Pigmej potoczył się po ziemi i natychmiast poderwał na nogi, by zobaczyć, co się stało. Teraz Hal znalazł się w niebezpieczeństwie. Próbował uskoczyć w bok przed miażdżącą prasą i prawie mu się udało. Jedynie lewa stopa znalazła się pod wielkim zadem. Usiłował ją wyciągnąć, lecz na próżno. Czy uda mu się rozwiązać sznurowadło? Czy straci kolejny but? Ale słoń nie chciał buta, chciał całego człowieka. Zanim Hal zdążył sięgnąć do sznurowadła, poczuł, jakby boa dusiciel otaczał go swym cielskiem i pozbawiał oddechu. Olbrzym wstał, uniósł Hala w powietrze i cisnął o ziemię. Tym razem nie było mchu, który złagodziłby upadek. Zderzenie z podłożem było tak gwałtowne, że pozbawiło Hala przytomności. 5i Majaczył, że jeden z niebiańskich słoni spadł na niego. Po chwili mgła ustąpiła i zobaczył, że leży na ziemi, a trąba słonia sunie po jego ciele. Otworzył jedno oko, by sprawdzić, co się dzieje. Nikt nie przybiegł mu na pomoc. Wszyscy stali w absolutnej ciszy i obserwowali zajście. Tylko Roger chciał podbiec do brata, ale Abu go powstrzymał. Hal w lot pojął, o co chodzi. Słoń myślał, że on nie żyje. Gdyby ktoś się teraz poruszył, olbrzym wpadłby we wściekłość i mógłby go zabić. Wszyscy tkwili więc nieruchomo i on powinien zrobić to samo. Nie było to takie proste, kiedy gigantyczna „dłoń" przesuwała się po jego ciele. Trąby afrykańskich słoni przypominają dłonie, bo zakończone są dwoma palcami. Są o wiele silniejsze od ludzkich palców, co zdążył zauważyć Hal, kiedy pociągnęły go za ucho, potem za nos, uniosły w górę rękę, po czym pozwoliły jej opaść na ziemię. Olbrzym sprawdzał dokładnie, czy jego ofiara jest martwa. Hal zastanawiał się przez chwilę, czyby nie uciec. Może mógłby przetoczyć się poza zasięg zwierzęcia. Wiedział jednak, że słoń nie jest tak niezdarny, na jakiego wygląda. Ta trąba potrafi poruszać się z szybkością błyskawicy, a kły mogą znaleźć się w jego ciele, zanim zdąży się poruszyć. Jedyną szansą na uratowanie jest udawać nieżywego. Wszystko wokół zamarło. Hal zerknął ponownie i zobaczył, że nie tylko ludzie, lecz także słonie znieruchomiały. 52 Miał szczęście, że stał nad nim słoń, a nie nosorożec czy bawół. One nie sprawdzałyby, czy ich ofiara nie żyje. Wyładowałyby swoją wściekłość, tratując ją rogami, kopytami i rozszarpując na kawałki. Słoń nie jest tak brutalny. Odznacza się delikatniejszymi uczuciami od innych zwierząt dzikich i oswojonych, może z wyjątkiem psa i kota. Powiadają, że jego uczucia są subtelniejsze od uczuć człowieka, bo żadne stado słoni nie wymordowałoby dziesiątek tysięcy ludzkich istnień, jak to się nie jeden raz zdarzyło w historii ludzkości. Hal poczuł, jak trąba owija się wokół jego ciała, a po chwili znalazł się w powietrzu. Starał się zwisać bezwładnie i nie otwierać oczu. Domyślił się, co teraz nastąpi. Czytał o tym wiele razy - słonie zwykle chowają zmarłych. Samica, której małe zdechnie, niesie je do zacisznego miejsca w lesie, układa delikatnie na ściółce i przykrywa gałęziami i ziemią. Nie wiadomo dlaczego. Może, by uchronić ciało przed szakalami, hienami i sępami. W ten sam sposób słoń traktuje wroga, jego gniew bowiem ulatnia się, gdy tylko pozbawi swą ofiarę życia. Cóż to za dziwny kondukt pogrzebowy! Słoń niosący zmarłego na miejsce spoczynku! Było to tak nieprawdopodobne, że Hal omal się nie uśmiechnął. Już słyszał, jak opowiada o tym swoim wnukom, jeśli kiedykolwiek będzie je miał: „Śmieszna rzecz przytrafiła mi się w drodze do grobu". 53 Po chwili znalazł się na ziemi. Słoń nie upuścił go, nie rzucił, lecz położył delikatnie na posłaniu z liści. Potem zaczął przykrywać nimi Hala. Łaskotały mu policzki, brodę. Z trudem opanował się, by nie marszczyć twarzy. To byłoby fatalne. Łagodność słonia zmieniłaby się we wściekłość. Pomyślałby, że zrobiono z niego głupca, i wówczas prawdopodobnie chwyciłby Hala i roztrzaskał o drzewo. Chłopak musiał udawać nieżywego, by pozostać przy życiu. Teraz słoń kładł na nim mniejsze i większe gałęzie. Najpierw było ich niewiele, lecz wkrótce zaczęły Halowi ciążyć. Uciskały twarz i pierś. Czemu było ich aż tyle? Może, by uniemożliwić tak silnym drapieżnikom jak leopard dostanie się do środka stosu. Gałęzie przycisnęły mu liście do twarzy, uniemożliwiając oddychanie. Jak długo będzie w stanie wytrzymać bez powietrza? Za chwilę straci przytomność i nigdy jej nie odzyska. Życzliwość słonia go zabije. Może ta zabawa w umarłego posunęła się za daleko? Może powinien zrzucić z siebie ciężar, zanim stanie się zbyt wielki i go udusi? Miał zamęt w głowie. Z każdą chwilą było mu trudniej oddychać. Poczuł, że ogarnia go śmiertelna senność. Zapomniał, gdzie jest i zapadał się w ciemność, która czyniła go obojętnym na wszystko. Nagle ocknął się pod wpływem ostrych ukłuć na twarzy i rękach, na piersi i nogach. 54 Nawet słonie popełniają pomyłki. Ten złożył swoją ofiarę na miękkich liściach, nie dostrzegając, że pod nimi znajduje się gniazdo czerwonych mrówek. Rozbiegły się teraz po całym ciele Hala. Tego właśnie było mu trzeba. Jego senny umysł zbudził się do życia. Jakie to dziwne: o mało nie zabiła go dobroć największego z afrykańskich stworzeń, a ocalił życie gniew jednego z najmniejszych. Kolejne ukłucia, setki ukłuć. Nie mógł dłużej wytrzymać. W nagłym przypływie energii zaczął zrzucać z siebie liście i gałęzie. Wydostał się spod nich i spojrzał w oczy najbardziej zaskoczonemu ze wszystkich słoni. Poderwał się i zaczął uciekać tak szybko, jak pozwalały na to zdrętwiałe nogi. Olbrzym z mrożącym krew w żyłach rykiem ruszył za nim. Wielki zabójca Hal wiedział, że popełnił wielki błąd. Doświadczeni myśliwi powiadają: „Nigdy nie uciekaj przed słoniem". Potrafi on biec z szybkością dwudziestu pięciu mil na godzinę. Taki wynik osiąga olimpijski sprinter. Albo Pigmej. Pigmeje potrafią biegać bardzo szybko. Ich lekkie ciała niemal unoszą się nad ziemią. I właśnie oni ocalili życie Halowi. Dwóch szybkobiegaczy zrównało się z samicą, zbliżyło do jej nóg na ryzykowną odległość i wbiło noże w tylne stopy słonicy. Biegnący za Pigmejami Roger nie mógł pojąć, do czego zmierzają. Drobne ukłucia nożem nie mogły przecież zatrzymać pędzącej lokomotywy. Lecz myśliwi wiedzieli, co robią. Od setek lat Pigmeje zatrzymują słonie, przecinając im ścięgna w tylnych nogach. Słoń ryknął z bólu, potknął się i stanął. Tylne stopy uniosły się lekko i zadrgały, bo silne ścięgna, biegnące wzdłuż tylnej części nogi, przestały je kontrolować. Zwierzę obróciło się, by zaatakować Pigmejów, lecz oni zwinnie uskoczyli w bok. Nie musieli się nawet zbytnio spieszyć. Słoń z trudem podążał za nimi, ciągnąc za sobą tylne stopy. 56 Hal, który spodziewał się gorącego oddechu zwierzęcia na szyi i ostrego ukłucia kła w plecy, odwrócił się, by zobaczyć, co się stało. Najpierw doznał ulgi. Lecz zmieniła się ona w gorzkie rozczarowanie, kiedy ujrzał, że wielka samica powłóczy nogami i chwieje się, jakby zadano jej śmiertelną ranę. Podbiegł bliżej. Kiedy zobaczył nacięcia nożem, zrozumiał, że to piękne zwierzę nie znajdzie się w żadnym zoo. Będzie już do końca życia odczuwać straszny ból. Nie zdoła zdobyć sześciuset funtów pożywienia, które słoń codziennie musi zjeść. Nie dotrze do żadnego wodopoju. Umrze z pragnienia i z głodu. Zrobiło mu się żal słonicy, tak jak jej było żal człowieka, kiedy sądziła, że ten nie żyje. Abu z myśliwymi podszedł do Hala. - Dlaczego oni to zrobili? - zapytał gniewnie Hal. - Przecież wiedzieli, że chciałem ją złapać. Abu spojrzał na niego ze zdziwieniem. - Oni woleli, abyś ty ocalał. Co było ważniejsze? Hal poczuł wstyd. - Oczywiście... Zrobili to, co musieli. Jestem im za to wdzięczny. - Popatrzył na cierpiącą samicę. - Chciałbym jej pomóc. Lecz nie można zszyć przeciętego ścięgna, nawet gdyby stała spokojnie i pozwoliła mi to zrobić. Trzeba przerwać jej cierpienie. Toto, przynieś sztucer. - Zostaw swój sztucer - powiedział Abu. - My ją zabijemy. 57 Stado podeszło bliżej i nagle oderwało się od niego młode słoniątko, które podbiegło do rannej olbrzymki i dotknęło ją pieszczotliwie trąbą, piszcząc przy tym rozpaczliwie. Jego obecność dodała otuchy rannej słonicy, która zarzuciła mu trąbę na grzbiet. - To musi być jej dziecko - powiedział Abu. - Co się z nim stanie, jeśli zabijemy matkę? - zapytał Roger. Na to pytanie mały wódz nie potrafił i nawet nie próbował odpowiedzieć. Przywołał do siebie młodego chłopaka z włócznią. - On zabije słonia - oświadczył Halowi. - Sam? - Sam. - Ależ on jest za młody - zaprotestował Hal. - Masz na pewno myśliwych z większym doświadczeniem. I dlaczego ma to zrobić jeden człowiek? Jest was siedemdziesięciu, dlaczego więc nie zaatakujecie razem? - Nie rozumiesz - powiedział wódz. - Taki jest nasz zwyczaj. Ten młodzieniec chce się ożenić. Lecz najpierw musi udowodnić, że jest mężczyzną. Dlatego powinien zabić słonia bez niczyjej pomocy. Hal wiedział, że nie wolno się sprzeciwiać plemiennym obyczajom. Jednak wydawało się niemożliwe, żeby chłopiec z włócznią mógł powalić ogromnego słonia. Włócznia młodego wojownika miała szerokie ostrze nasadzone na bambusowe drzewce o długości niecałego jarda. To tak jakby zaatakować 58 lwa igłą. Sam wojownik nie był wiele wyższy od swej włóczni. Białemu myśliwemu nawet przez myśl by nie przeszło zmierzyć się ze słoniem, jeśli nie dysponowałby ciężkim sztucerem, o wadze równej temu chłopcu, i nabojami, które byłyby w stanie przebić twardą czaszkę. Lecz i wówczas trzeba by kilku strzałów, by powalić olbrzyma. Jedna kula mogłaby się ześlizgnąć z grubej skóry lub z twardej kości. Były tylko dwa miejsca w tej wielkiej górze mięsa, w które należało trafić. Pierwszym był mózg, a drugim serce. Lecz szansa na trafienie w któreś z nich była bardzo nikła. Kiedy dzielny młody wojownik ruszył w stronę słonia z włócznią w ręku, Halowi przypomniał się Dawid, strzelający do wielkiego Goliata z procy. Słonica odepchnęła małe na bok i zwróciła się w stronę napastnika. Próbowała go przestraszyć, rozkładając uszy, wyrzucając w górę trąbę i rycząc jak syreny przeciwpożarowe. Ruszyła w stronę człowieka, lecz tylne nogi odmówiły jej posłuszeństwa. Machnęła trąbą. Jedno uderzenie wielką maczugą mogło go zabić. Uskoczył zręcznie w bok. Zabiegł ją z tyłu, lecz ona natychmiast się odwróciła. Myśliwy ponownie znalazł się przy jej zadzie. Jeszcze raz obróciła się.wokół własnej osi i jeden z długich kłów trafił chłopca w ramię, wbijając się na głębokość pół cala. To zniechęciłoby wielu myśliwych, lecz nie młodego Pigmeja. Zbyt był zajęty, by się tym przejmować. 59 Teraz i słoniątko włączyło się do walki. Był to krzepki osesek, ważący dobre pół tony. Miał krótkie, lecz ostre kły. Młody wojownik starał się schodzić mu z drogi. Inne słonie zaczęły trąbić przeraźliwie, a co odważniej sze starały się przedrzeć przez zastępujących im drogę Pigmejów i ludzi Hala. Gdyby im się udało, byłby to koniec małego wojownika. Dlatego musiał działać szybko. Kiedy po raz kolejny znalazł się przy zadzie słonia, otrzymał nieoczekiwaną pomoc od maleństwa. W chwili obrotu samicy znalazło się na jej drodze. Znieruchomiała na ułamek sekundy i to wystarczyło Pigmejowi. Skoczył między tylne nogi słonicy i wbił włócznię w jej brzuch. Wciąż biegnąc wykonał cięcie o długości sześciu stóp. Tego kula ze sztucera nigdy by nie dokonała. Mogła zagłębić się w delikatną skórę brzucha, lecz zrobiłaby niewielki otwór i utknęła w środku. Był to tradycyjny sposób polowania na słonie przez Pigmejów. Słonica wydając ostatni krzyk buntu, zwaliła się na ziemię. Po chwili ukazał się uśmiechnięty młody myśliwy. Włócznię miał złamaną, ramię krwawiło, a słonica padając kopnęła go boleśnie. Lecz cóż to miało za znaczenie? Stał się mężczyzną, mógł więc wziąć sobie żonę i założyć własny dom. Jak jeść słonia Omal go nie przewrócił tłum Pigmejów, którzy z krzykiem i śmiechem podbiegli i zaczęli się wciskać do wnętrza leżącego słonia. Należy wybaczyć Pigmejom ich złe maniery. Lecz kiedy czują głód, nie mogą wejść do sklepu i kupić czegoś do jedzenia. Zamiast tego wchodzą do słonia. Taka okazja nie trafia im się często. Zdarza się, że nie jedzą całymi dniami, a nawet tygodniami. Dlatego, kiedy mają możliwość się najeść, zapominają o elegancji. Czasami upolowane zwierzęta pieką nad ogniem, ale najczęściej, nie mogąc się już doczekać, jedzą je na surowo. - Dlaczego oni wchodzą do środka? - zapytał Roger. - Czy nie mogą ciąć z wierzchu? - Pewnie zrobią to później - powiedział Hal. - To, co lubią najbardziej, znajduje się w środku. Największym przysmakiem jest serce. Pierwszy, który znalazł się w środku, na pewno toruje sobie teraz drogę przez płuca do serca. - Czy jest aż tak duże? - O tak. Ma szerokość około jednej stopy i waży więcej niż Pigmej. Jest siłą napędową słonia, więc musi być duże i silne, by wprawić 61 w ruch tak wielką maszynę. Pompuje krew z siłą, z jaką tryska woda z sikawki strażackiej. - Chyba musi bić bardzo szybko. - Nie bardzo. Normalny rytm wynosi około trzydziestu uderzeń na minutę. To dość wolno w porównaniu z ludzkim, wynoszącym od siedemdziesięciu do osiemdziesięciu uderzeń na minutę. Lecz za to serce słonia jest sto razy silniejsze. - A dlaczego tak je lubią? Naprawdę jest smaczne? Abu usłyszał jego pytanie. - Jest żylaste - wyjaśnił. - Inne kawałki są o wiele smaczniejsze. - Dlaczego więc tak wam na nim zależy? - Słoń jest bardzo odważny. Wierzymy, że jeśli zjemy jego serce, będziemy tak odważni jak on. W tej chwili podzielone na kawałki serce dotarło do tych, którzy nie mogli wejść do środka. Rozdzielono je tak, by każdy dostał choć odrobinę odwagi słonia. Nie pominięto również Hala i Rogera. Wciśnięto im w ręce ociekające krwią kawałki. Mieli ochotę cisnąć je prosto w krzaki. Lecz Pigmeje patrzyli na nich i poczuliby się obrażeni. - No to siup - powiedział Hal i włożył do ust krwisty kawałek odwagi. Zmusił się do uśmiechu i mlasnął wargami, na co Pigmeje odpowiedzieli śmiechem i radosnymi podskokami. - Bardzo dobre - zwrócił się do Abu. Roger podsunął mu swój kawałek. 62 - Skoro to takie dobre, zjedz także mój, braciszku. - Za nic na świecie - rzucił szeptem Hal. - Jeśli nie masz odwagi go zjeść, jest to dowód, że właśnie tego potrzebujesz. No już! Roger włożył serce do ust, a Pigmeje krzyknęli z radości. - Zjadłeś nasze jedzenie - uśmiechnął się Abu - jesteś więc jednym z nas. Z wnętrza słonia wyszedł jeden z ludzi Abu niosąc dwie nerki. Każda była wielkości głowy człowieka. Zostały natychmiast pokrojone i rozdane. Hal i Roger „nagle przypomnieli sobie o czymś" i prędko odeszli. Podawane z rąk do rąk kawałki mięsa natychmiast były zjadane. Nagle z wnętrza słonia wypłynął strumień prawie czystej wody. - Komuś musiał się obsunąć nóż - stwierdził Hal - i rozciął żołądek na wodę. - Żołądek na wodę? Co to takiego? - To worek... jak u wielbłąda. Słoń wypija pięćdziesiąt galonów wody dziennie, oczywiście kiedy może. W czasie pory suchej często jej brakuje. Tak więc magazynuje ją w specjalnym zbiorniku. Nie słyszałeś o tym, że myśliwi, którzy umierają z pragnienia, zabijają słonia, by zdobyć wodę? Nie jest zbyt smaczna, ale zawsze to płyn. - Wolałbym się bez niej obejść. - Inaczej byś mówił, gdybyś umierał z pragnienia. Kiedy słoniowi zechce się pić, a nie ma w pobliżu wodopoju, korzysta z wody, którą uprzednio zmagazynował w żołądku. Może nią 63 ugasić pragnienie lub też polać sobie grzbiet dla ochłody. - Ale jak ją wydostaje? - Wkłada trąbę do gardła i wysysa ją ze środka. W trąbie dorosłego osobnika mieści się około czterech galonów wody. Może nią spryskiwać sobie grzbiet albo też dmuchnąć w twarz wrogowi. Taki strumień jest w stanie zbić człowieka z nóg. Spróbuj się z niego naśmiewać, a na pewno nie unikniesz zimnego prysznica. - Pewnego razu podpaliliśmy trawę, by zatrzymać słonia - wtrącił się do rozmowy Abu - a on ugasił ogień i uciekł. - A to spryciarz - stwierdził z uznaniem Roger. - Wygląda na to, że słoń wiele może zdziałać za pomocą swej trąby. - Oczywiście - powiedział Hal. - Służy mu do zbierania pożywienia. Może nią ściskać, całować i walczyć. Potrafi nią zerwać źdźbło trawy i podnieść kamień ważący tonę. Koniec trąby jest równie delikatny jak palce dziewczynki czy język kolibra. I jeszcze coś: spójrz na tych ludzi, którzy usiłują odciąć trąbę i ledwie mogą wbić w nią nóż, choć nie ma w niej ani jednej kości. Jest tak mocna, że kiedy trafi cię w głowę, możesz stracić słuch, jeśli przedtem nie roztrzaska ci czaszki. W dawnych czasach tresowano słonie na katów, by roztrzaskiwały czaszki skazanym na śmierć. - Trąba słonia to właściwie jego nos, no nie? - Tak, ale jaki nos! Jest nawet bajka o tym, skąd u słonia wziął się taki długi nos. Bajka o długim nosie - Dawno, dawno temu - ciągnął Hal - słonie miały zwykłe nosy, takie jak ty czy ja. Ale pewnego dnia, kiedy słoń stał nad brzegiem rzeki i gasił pragnienie, podpłynął do niego krokodyl, otworzył paszczę, chwycił go za nos i z całych sił zaczął ciągnąć do wody. Słoń zaś ciągnął w swoją stronę. Obaj byli bardzo silni. Słaby był tu jedynie sam nos. Zaczął powoli się wydłużać: o jedną stopę, dwie, trzy, cztery, a krokodyl i słoń wciąż ciągnęli każdy w swoją stronę. Ciągnęli cały dzień, całą noc, a kiedy wzeszło słońce, ujrzało ze zdumieniem, że nos słonia ma już osiem stóp. W końcu krokodyl się zmęczył. W pewnej chwili słoń szarpnął gwałtownie i wyciągnął krokodyla na brzeg. Ten próbował uciekać i skryć się w rzece, lecz słoń zabił go jednym uderzeniem swego nowego nosa. Kiedy wrócił do stada, inne słonie na jego widok wybuchnęły śmiechem i odsunęły się od niego. Powróciły do przerwanego śniadania, klękając na ziemi, by zerwać trawę. Słoń z długim nosem nie musiał klękać. Po prostu zerwał trawę czubkiem swego nosa i włożył ją sobie do ust. Wokół rosło wiele drzew z pysznymi liśćmi, ale 65 inne słonie nie mogły do nich dosięgnąć. Za to ten z długim nosem bez trudu je zerwał i nakarmił nimi swoją żonę, rodzinę i przyjaciół. Wówczas inne słonie przestały się z niego śmiać. Zapragnęły mieć takie same nosy i zapytały, gdzie mogą sobie sprawić tak użyteczną część ciała. Odesłał je do krokodyli. Wkrótce krokodyle miały pełne pyski roboty, wyciągając nosy wszystkim słoniom w stadzie. Kiedy inne stada się o tym dowiedziały, również zapragnęły mieć takie nosy, aż w końcu wszystkie słonie w całej Afryce miały długie, silne, bardzo użyteczne trąby. I tak-jest aż do dziś. Pigmeje odcięli wreszcie wielką trąbę i położyli ją przed wodzem Abu, który wyglądał na bardzo zadowolonego z prezentu. - A jakiż z niej może być pożytek? - zapytał Roger. Nie widział dotąd czegoś równie nieprzyjemnego, jak ten wielki ciemny wąż umazany krwią. Zanim Hal zdążył odpowiedzieć, Abu wyjaśnił: - Wielki pożytek. Ugotuję z niej smaczną zupę. Wy nazywacie ją ogonową, ale ta będzie smaczniejsza. Dam ci spróbować. - Nie mogę się doczekać - odpowiedział Roger. Miał nadzieję, że kiedy do tego dojdzie, będzie już daleko. Pigmeje krzątali się wokół cielska słonicy jak mrówki. Cięli, krajali i rąbali. Czasami któryś z noży przebijał się do wnętrza i ranił ludzi znajdujących się w środku. Trafiony krzyczał 66 wówczas z gniewu i wbijał nóż głęboko, spodziewając się, że trafi kogoś znajdującego się z drugiej strony. Dwóch mężczyzn pobiło się w środku wzniecając przy tym wielki hałas. Po chwili jednego z nich wyrzucono nieprzytomnego na zewnątrz i trzeba go było odnieść do czarownika. Skóra słonia miała grubość jednego cala. Każdy jej kawałek został pieczołowicie odcięty. Hal wyjaśnił bratu, że z części skóry kobiety ugotują zupę, a część zostanie wysuszona i posłuży do sporządzenia naczyń na mąkę kukurydzianą i żywność. - Skąd ty o tym wszystkim wiesz? - dziwił się Roger. - Ktoś mógłby pomyśleć, że wychowałeś się wśród słoni. Roger często żartował sobie ze starszego brata i robił mu kawały. W rzeczywistości jednak darzył go wielkim szacunkiem. Widział, jak ciężko Hal pracował, by zostać przyrodnikiem. Pochłaniał naukowe książki równie chętnie, jak każdy chłopak w jego wieku lody i ciastka, stawiając sobie za cel poznanie zwyczajów zwierząt, ich anatomii i procesów zachodzących w organizmie. Mimo wielkiej wiedzy był skromny. - Niestety, muszę się jeszcze wiele nauczyć - stwierdził. - Ciągle mam więcej pytań niż odpowiedzi. Powiedz mi, wodzu, dlaczego oni robią dziurę w czaszce? - Żeby dostać się do mózgu. - Też jest smaczny? - Nie o smak tu chodzi. Jesz serce, by być 67 odważnym, jesz mózg, by stać się mądrym. Słoń jest mądrzejszy od innych zwierząt, mądrzejszy od Pigmeja. Kiedy jemy mózg, jemy mądrość. Trzydzieści funtów ociekającej krwią, trzęsącej się mądrości zostało wyjęte z czaszki i złożone przed Abu. Musiał teraz rozdzielić ją między tych, którzy jej potrzebowali, tak by głupi stali się mądrymi. - Czy nie byłoby fajnie, gdyby to naprawdę skutkowało? - zapytał Roger. - Tego mi właśnie potrzeba w szkole. Zamiast odrabiać lekcje przez cały wieczór, po prostu zjadłbym kawałek mózgu i oglądałbym telewizję. Odcięto i oczyszczono cztery potężne nogi. Ich skóra miała posłużyć Pigmejom za doskonałe wiadra. Wyjęto również wielkie kości, z których będzie można zrobić maczugi do walki z innymi plemionami lub do polowania na małe zwierzęta. Wyjęto w całości wielki język - miękki i gładki, doskonały na posłanie. Potężne zwały tłuszczu będą wykorzystane do potraw i jako paliwo do | lamp oliwnych. Natomiast z włosów rosnących na ogonie zostaną zrobione bransolety. Inna grupa Pigmejów zajęła się pyskiem słonia. Jeden trzonowy ząb ważył około dwudziestu funtów. Zęby posłużą za doskonałe cegły lub zostaną wydrążone i przerobione na kubki i miski. Niektóre z nich ruszały się i można je było bez trudu wyciągnąć. - Wkrótce i tak by wypadły - powiedział Hal. - A gdyby tak wszystkie wypadły, to jak by słoń jadł? - zapytał Roger. 68 - Na pewno nie umarłby z głodu - zapewnił go Hal. - Żaden ząb nie wypadnie, jeśli pod nim nie wyrośnie nowy, który zajmie jego miejsce. W ciągu całego swego życia słoń traci sześć razy uzębienie i sześć razy wyrasta na to miejsce nowe. - Po co mu tyle zębów? Ja tylu nie potrzebuję. - Ty jesz miękkie pokarmy. - On też. Trawę i liście. - Ale on musi zjeść więcej. Je mnóstwo małych i dużych gałęzi, korę, a nawet twarde drewno z pni drzew, kiedy nie może zdobyć niczego innego. I spędza prawie dwadzieścia godzin na dobę na jedzeniu. Tak więc ściera zęby bardzo szybko i nie ma dentysty, który by zrobił mu sztuczną szczękę. Zadbała o to natura i nawet gdyby żył sto lat, ciągle otrzymywałby nowy komplet zębów. Teraz Pigmeje usiłowali oderwać wielkie kły. Miały dziewięć stóp długości i każdy ważył ponad sto pięćdziesiąt funtów. - Kto dostanie kły? - zapytał Roger. - Wódz? - Proszę - Abu skłonił się przed chłopcami - wy przyjmijcie kły. - Ale to najcenniejsza część słonia - zaprotestował Hal. - Możecie za nie dostać mnóstwo pieniędzy. - Pieniędzy? Pigmeje nie używają pieniędzy. Po co nam one? Las daje nam wszystko, czego potrzebujemy. - Olbrzymie te kły - stwierdził Roger. - Założę się, że pobiją rekord długości. 69 - Rzeczywiście. To dlatego, że większość dużych słoni została wytępiona. Ale kiedyś takich jak te, a nawet większych kłów było całe mnóstwo. Najcięższy, jaki znaleziono, znajduje się w British Museum. Waży dwieście dwadzieścia funtów. Najdłuższy zaś mierzy jedenaście stóp i pięć i pół cala. Wyobraź sobie, jak byś wyglądał z dwoma zębami długości jedenastu stóp. - Ale to nie są zęby. To są kły. - Nazywamy je kłami, żeby odróżnić je od innych zębów. Ale one w rzeczywistości są zębami - siekaczami, dokładnie takimi samymi, jakie ty masz, tylko czterysta razy dłuższymi. - Coś tu się nie zgadza - stwierdził Roger patrząc, jak słoniątko pieści martwe ciało samicy. - Myślałem, że to matka tego małego, ale to niemożliwe. Przecież samice nie mają kłów. - Mieszasz dwa gatunki. Myślisz o słoniu indyjskim. - A cóż to za różnica? - Ogromna. Słoń afrykański jest cztery razy większy i dwa razy cięższy od indyjskiego. Głowę ma osadzoną wysoko, a nie wciśniętą w ramiona jak indyjski. Uszy są trzy razy szersze i sterczą jak żagle na pirackim statku. Dwa razy większe kły mają zarówno samce, jak i samice. Słoń afrykański ma trąbę zakończoną dwoma wypustkami przypominającymi palec wskazujący i kciuk i może nimi chwytać różne rzeczy. Słoń indyjski ma tylko jeden palec i nie jest tak zręczny. Afrykański to pod każdym względem wspanialszy okaz. 70 - Skoro jest tak wspaniały, to czemu nie występuje w cyrku? - Bo to dzikie zwierzę. Mogłoby zerwać się z uwięzi i pozabijać ludzi. Indyjski daje się łatwo oswajać. Słucha rozkazów. Natomiast afrykański je wydaje. Ogrody zoologiczne przyjmują afrykańskie słonie, bo można je tam trzymać za specjalnymi przegrodami. Natomiast cyrk musi mieć bezpieczniejsze zwierzęta. Słoń indyjski idzie główną ulicą miasta w cyrkowej paradzie potulnie jak kotek. Afrykański prychałby, ryczał, rzucał się w tłum i w witryny sklepowe. Indyjski spokojnie przyjmie z twojej ręki orzeszka. Spróbuj dać orzeszka afrykańskiemu, a skręci ci kark. Jeszcze jednym powodem, dla którego cyrki nie biorą afrykańskich słoni, jest ich cena. Cyrk może kupić indyjskiego słonia za niecałe pięć tysięcy dolarów, podczas gdy afrykański kosztowałby dziesięć tysięcy. - Chcesz powiedzieć, że straciliśmy dziesięć tysięcy dolarów? - Dokładnie. - Nie miałem pojęcia, że one tyle kosztują - powiedział Roger. - Och, to jeszcze nie jest tak dużo. Mamy zamówienie od tokijskiego zoo na białego słonia. Zapłaciliby za niego pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Oczywiście szansa na schwytanie białego jest minimalna. Wygląda na to, że nie schwytamy nawet ciemnego. Roger ponuro pokręcił głową. - Góry Księżycowe przynoszą nam pecha. 7i Lecz natychmiast się rozchmurzył, kiedy przed nim i Halem położono okazale kły. Były piękne i bardzo cenne. Hal wygłosił małą przemowę, \ dziękując wodzowi Abu za prezent. Pigmeje nie oczyścili jeszcze kłów dokładnie. W każdym z nich pozostał nerw. Należało go wyjąć, w przeciwnym razie zgniłby i zniszczył kieł. Kiedy je wyciągnięto, oczom chłopców ukazała się porowata masa, przypominająca jasnoczerwo- i ną galaretę. Nerw na jednym końcu miał grubość człowieka i zwężał się do wielkości końcówki ołówka na \ drugim. • - I to wszystko nerw? - zdziwił się Roger. - Ojejku, ale go musi boleć, jeśli coś się tam dostanie. - A żebyś wiedział. Jeśli trafi go w to miejsce kula albo zrani się w inny sposób, może oszaleć z bólu. - Nasi mali przyjaciele pewnie zaraz pożrą ten nerw. - Wprost przeciwnie. Nawet go nie dotkną, bo boją się, że będą ich boleć zęby. A ból zęba, jakiego doświadcza słoń, dla Pigmejów byłby nie do zniesienia. - To tylko przypuszczenie. - Tak myślałem. Ale z tym nerwem jest coś dziwnego. Psy go nie tkną i nawet muchy na nim nie siadają. Hal miał rację. Roger zauważył, że nad ciałem słonicy unosiły się roje much, ale żadna nie 72 usiadła na soczystych czerwonych nerwach wyjętych z ogromnych kłów. Była to jedna z nie wyjaśnionych jeszcze tajemnic czarnego kontynentu. Z wielkiej słonicy pozostał teraz jedynie szkielet. Między nagimi żebrami uwijali się mali ludzie, zeskrobując z kości ostatnie kawałki mięsa. - Wyglądają jak wiewiórki w klatce - zauważył Roger. - Albo jak więźniowie za kratkami - dodał Hal. - Byłoby z tego dobre więzienie, gdyby Pigmeje kiedykolwiek go potrzebowali. Wódz Abu pokręcił głową. - Jeśli jeden z naszych ludzi źle postępuje - powiedział - nie wtrącamy go do więzienia. Bardzo by się z tego cieszył. Musielibyśmy go karmić, a nic by nie robił. Ciężko jest zdobywać pożywienie, nie możemy go tracić na złego człowieka. - To co z nim robicie? - Prowadzimy go do naszego czarownika. Rzuca na niego czary, daje mu do wypicia gorzki napój i on umiera. - Czy to nie jest zbyt okrutne? - zaprotestował Roger. Pytanie zdziwiło wodza. - Okrutne? Tak, jesteśmy okrutni. Życie w dżungli jest okrutne. Raz na księżyc lub na dwa księżyce zabijamy słonia i wszyscy jedzą. Po dwóch dniach jedzenie się kończy i wraca głód. Wiesz, co to jest być głodnym? Nie, nie wiesz. 73 W twoim kraju jest dużo jedzenia, dla dobrych i złych. Stać was na złych ludzi. Nas nie. Hal kiwnął głową. „Rzeczywiście życie tu jest ciężkie - pomyślał. - Nie tylko dla Pigmejów, lecz dla wszystkich Afrykanów. I nie chodzi tylko o głód, ale również o trapiące ten kontynent wojny. Tu, w Górach Księżycowych, panuje spokój, lecz któż może wiedzieć, jak długo". Roger zostaje matką Sloniątko popiskiwało bezradnie przy szkielecie matki. - Biedne maleństwo - powiedział Roger i ruszył w jego stronę. - Nie, nie! - wykrzyknął Abu. - Mały słoń, duży kłopot. - On chyba próbuje cię przestrzec, że sloniątko jest bardzo zdenerwowane i może zrobić ci krzywdę. - Zaryzykuję - odparł Roger. - Pamiętaj - ostrzegł go Hal. - To dziecko waży pół tony. Jeśli cię przewróci i nadepnie na twarz, brzydko będziesz wyglądał w trumnie. Jego kły mają zaledwie dwie stopy długości, ale to wystarczy, by przebić cię na wylot. Miej się więc na baczności, młody człowieku. Kiedy Roger podszedł do słoniątka, zdziwił się, że jest tak duże. Z daleka sprawiało wrażenie bardzo małego w porównaniu z wielką matką. Wzrostem dorównywało Rogerowi, a ciężarem przewyższało go dziesięciokrotnie. Jego kły były niebezpiecznie ostre. Trąba, która z daleka wydawała się taka mała, miała jard długości i Roger wiedział, że potrafi wymierzyć cios dorównujący sierpowemu zawodowego bok- 75 sera. Stopy słoniątka były wielkości rękawic bokserskich, z tą różnicą, że drzemała w nich siła, jakiej rękawice nigdy nie skrywały. Słoniątko odwróciło się gwałtownie i ruszyło w stronę Rogera, który stał nieruchomo. Zwierzę zatrzymało się, kiedy jego kły znalazły się zaledwie o dwie stopy od twarzy chłopca. Roger starał się nie okazywać strachu, lecz serce waliło mu jak młotem. Zaczął łagodnie przemawiać do małego: - No, no, mały, nikt cię tu nie chce skrzywdzić. Potrzebna ci mama. Co myślisz o mnie? Słoniątko nie bardzo wiedziało, jak ma się zachować. Instynkt podpowiadał mu, że powinno bronić się, lecz jednocześnie odczuwało strach przed tym dziwnym zwierzęciem na dwóch nogach. W końcu zebrało się na odwagę, dmuchnęło w swą małą trąbę, machnęło nią i walnęło Rogera w ramię z taką siłą, że ten rozłożył się na ziemi jak długi. Hal już chciał ruszać na pomoc, lecz młodszy brat dał znak, by trzymał się z daleka. Roger wiedział, że może zostać stratowany. Ale jakiś instynkt podpowiadał mu, by pozostał na miejscu. Przypomniał sobie chłopca, którego się bał, a z którym kiedyś stoczył walkę i powalił go na ziemię. Kiedy to zrobił, przestał się bać i chciał się z nim zaprzyjaźnić. Ze słoniątkiem mogło być podobnie. Przestanie się go bać, jeśli będzie leżał nieruchomo na ziemi. Mały podniósł przednią stopę wielkości bokser- 76 skiej rękawicy i szykował się do zadania ofierze półtonowego ciosu w twarz. Roger z trudem powstrzymał chęć obrócenia się na bok. Wielka stopa zawisła w powietrzu, a po chwili opadła na ziemię. Ciemna trąba z różowymi koniuszkami zaczęła badać jego twarz i pierś. Roger wciąż mruczał pieszczotliwie. Wolno uniósł rękę i dotknął nią trąby. Gwałtownie się cofnęła. Lecz po chwili znowu powróciła do badania. Wsunęła się pod koszulę i do kieszeni. Roger ponownie uniósł dłoń i dotknął nią delikatnie trąby. Znieruchomiał na chwilę, po czym zaczął łagodnie ją głaskać. Wiedział, że słonie odbierają i przekazują uczucia za pomocą trąby. Głaszczą się nią wzajemnie. Jeśli są w przyjaźni, mogą sczepić się trąbami i stać tak przez długi czas czerpiąc z tego przyjemność. Pierwsze wrażenie, jakie małe odbiera po przyjściu na świat, to dotyk matczynej trąby. Jeśli słoń jest chory, przyjaciele głaszczą go trąbami, odganiają sępy, polewają jego ciało wodą i przykładają błoto do ran. Kiedy zwierzę umiera i jest kochane przez stado, jego ostatnim wrażeniem będzie łagodny dotyk trąb. Malec skończył swe badania i znieruchomiał ze wzrokiem utkwionym w Rogerze, jakby się zastanawiał, czy powinien zaakceptować taką poufałość. Po chwili prychnął, obrócił się i podszedł do szkieletu matki. Jednak nie znalazł u niej pocieszenia. Zaczął kiwać się na boki, machając trąbą w przód : w tył, a z oczu trysnęły mu łzy. Słoń 77 należy do tych nielicznych zwierząt, które potrafią płakać. Roger ostrożnie podniósł się z ziemi. Chwilę stał bez ruchu, po czym zaczął łagodnie przemawiać. Słoń nie rozumie słów, lecz ton, jakim są wypowiadane. Następnie chłopiec wyciągnął rękę i pogładził trąbę. Potem przesunął dłoń w stronę wielkich uszu i zaczął drapać słoniątko w miejscu, gdzie łączyły się one z tułowiem. Jego ręka powędrowała dalej, ku szyi, wzdłuż kręgosłupa do boków i zatrzymała się, by wyrwać kilka tkwiących w nich kleszczy. Chociaż skóra słonia ma grubość jednego cala, jest mocno unerwiona i zwierzę potrafi odczuć ugryzienie najmniejszego nawet insekta. Słoniątko wydawało się przyjmować z zadowoleniem te pieszczoty i Roger pomyślał, że wygrał, kiedy nagle trąbienie stada przypomniało słonikowi, że ma przecież przyjaciół i musi do nich wrócić. Ruszył w ich kierunku, a ludzie rozstąpili się, przepuszczając go do swoich. Podbiegł do ciotek, kuzynów i sąsiadów, a oni otoczyli go, najwidoczniej zadowoleni, że do nich wrócił. Po chwili jednak nastąpiła dziwna zmiana w ich zachowaniu. Stado rozstąpiło się i zwierzęta odeszły, pozostawiając malca samego. Zapiszczał niezadowolony i pobiegł za dużą samicą, lecz kiedy się do niej zbliżył, odwróciła się gwałtownie i zaczęła machać łbem, odstraszając go od siebie. Wtedy podbiegł do innych krewnych i przyjaciół, lecz efekt był ten sam. Odsuwali się od niego. 78 - Co im się stało? - zapytał ze zdziwieniem Roger. - Zachowują się tak, jakby był obcy. - Bo jest obcy - powiedział Hal. - I ty to sprawiłeś. - Ja? A co ja takiego zrobiłem? - Głaskałeś go. - A cóż w tym złego? - Brzydko pachniesz i przeniosłeś swój zapach na niego. - To nieprawda - zaprotestował Roger. - Przecież nie jestem brudasem, więc jak mogę brzydko pachnieć? Wiedział, że brat go nabiera, lecz wcale mu się ten żart nie podobał. Hal uśmiechnął się. - Dla mnie nie pachniesz źle. Jestem do ciebie przyzwyczajony. I słoniątko też nie ma nic przeciwko twojemu zapachowi. Ale nie możesz oszukać dorosłych osobników. - Przestaniesz się wreszcie wygłupiać i powiesz mi, o co chodzi? - warknął Roger. - Jasne - odparł Hal ze spokojem. - Chodzi o to, że słonie nie cierpią zapachu człowieka. Trudno je za to winić. Tak często są przez niego atakowane, że albo same atakują, albo uciekają, kiedy wyczują jego zapach. Dla nich oznacza on śmierć lub niebezpieczeństwo. Małe o tym nie wiedzą, lecz dorosłe im więcej mają kłopotów z myśliwymi, tym bardziej nie znoszą zapachu ludzi. - Ale ja tylko go pogłaskałem. - To wystarczy. Słonie mają niezwykle wy- 79 czulony zmysł węchu. Potrafią wyczuć człowieka na milę, kiedy wiatr wieje w ich stronę. - Mogłeś mi o tym wszystkim powiedzieć, zanim go dotknąłem - burknął Roger. - Nie powiedziałem ci, bo uznałem, że postępujesz słusznie. Stado go nie przyjmie, ale my tak, a właściwie ty. Od tej chwili jesteś jego matką. Muszę cię uprzedzić, że to niełatwe zadanie być mamą i pielęgniarką dziecka dziesięć razy większego od siebie. - Chyba mi to nie grozi - powiedział Roger. - Ono nie wróci. Na pewno zapomniało o moim istnieniu. Na to wyglądało. Słoniątko stało tyłem do nich, wciąż popiskując, jakby błagało stado, żeby przyjęło je do siebie. Po czym nagle się obróciło, zatrąbiło głośno, ruszyło w stronę ludzi i zatrzymało się tuż przy Rogerze. - No i proszę. Teraz już naprawdę uznał cię za swoją matkę - stwierdził Hal. Pułapka - Chodźcie szybko. Złapiemy słonia. To był głos wodza Abu. Hal pokręcił głową. Już prawie stracił nadzieję, że im się uda. Wszystko szło źle. Wczoraj jeden im uciekł, unosząc ze sobą prawie cały łańcuch. Dzisiaj zaś stali przed ponurą kupą kości. Był skłonny przyznać rację Rogerowi - Góry Księżycowe im nie sprzyjały. Bez większego entuzjazmu podążył za Abu w las. Przedzierali się przez trzydziestostopowe paprocie, o liściach długości od dziesięciu do dwunastu stóp. Tuż obok rósł wrzos, lobelie, begonie i bratki. Nad nimi wznosiły się gigantyczne drzewa. Na ich wierzchołkach siedziały piękne czarno-białe małpiatki. Z oddali dobiegło ich dźwięczne buczenie wielkiego goryla, wydobywające się z potężnej klatki piersiowej przypominającej bęben. Wyszli z gąszczu na wąską ścieżkę. - To słoniowy szlak - wyjaśnił Abu. - Każdego dnia przechodzi tędy wiele słoni. Złapiemy jednego, tak? Hal miał ochotę powiedzieć „nie", lecz tylko ponuro skinął głową. Pigmeje zabrali się do pracy. Część ludzi Hala 81 pospieszyła im z pomocą. Wykopali w ścieżce dół o głębokości jednej stopy. Był on trochę szerszy od nogi słonia. Wokół dołu ułożyli linę. Do dłuższego jej końca przywiązali wielką kłodę. Hal nigdy nie widział takiej liny. Była równie ciężka jak cuma statku transatlantyckiego, a może nawet cięższa. Miała dobre pięć cali grubości. Skąd Pigmeje wzięli taką linę? Zapytał o to Abu. - Jest zrobiona ze skór - wyjaśnił wódz. - Ze skór żyrafy, antylopy, nosorożca, zebry i bawołu. Nasze kobiety ją uplotły. Najpierw szorowały skóry i przez wiele tygodni tłukły pałkami. Potem związały je i skręciły z nich linę. - Czy jest ona równie mocna jak łańcuch? - Jest lepsza. Rozciąga się, a łańcuch nie. Przychodzi słoń, stawia nogę w dół. Kiedy podnosi ją do góry, pętla zaciska się na kostce. Chce iść dalej, ale do liny przywiązana jest kłoda. Ciągnie mocniej. Lina rozciąga się jak wasza guma. Nie pęka jak łańcuch. Kiedy słoń przestaje ciągnąć, lina wraca. - I co się dalej dzieje? - Ciągnie znowu, mocniej. Tak mocno, że wlecze za sobą kłodę. - Dlaczego nie przywiążecie liny do wielkiego drzewa? Przecież nie mógłby wlec go za sobą. - Wtedy rozerwałby linę jak łańcuch. Ale kłoda się przesuwa i naprężenie liny nie jest takie wielkie. Widzisz, my nigdy nie zapominamy, że słoń jest królem. On jest najsilniejszym zwierzę- 82 ciem na świecie. Nie możesz powiedzieć „nie" królowi. Mówisz trochę „nie" i trochę „tak", jeśli nie pozwolisz mu trochę wygrać, pokona cię. Więc słoń trochę wygrywa, idzie dalej i ciągnie kłodę. Ale to bardzo ciężka praca. W końcu męczy się i staje. A my go łapiemy. - Uwierzę, kiedy zobaczę - powiedział Hal. Nad dołem i na linie ułożono lekkie patyki. Następnie przykryto je liśćmi. Hal zauważył, z jaką starannością przygotowywano tę pułapkę. Pigmeje nie dotykali liści rękami czy bosymi stopami, tylko zagarniali je patykami. Dzięki temu słoń nie poczuje zapachu człowieka. Kiedy wszystko zostało przygotowane, zamiast wrócić ścieżką, obeszli ją dookoła. Teraz cała wyprawa pod kierunkiem Abu ruszyła za stadem, wzniecając piekielny hałas, wrzeszcząc, krzycząc, waląc złamanymi gałęziami w pnie drzew i rzucając kamieniami. Niektóre słonie ryknęły i usiłowały ich zaatakować, lecz natrafiły na gęsty mur włóczni, które kłuły je w najwrażliwsze miejsca, nie wyłączając trąby. Setka skaczących i wrzeszczących diabłów to było zbyt wiele nawet dla takich olbrzymów. Odwróciły się i podążyły za resztą stada. Wkrótce znalazły się na słoniowym szlaku i ruszyły jeden za drugim. Abu poprowadził Hala okrężną drogą do miejsca, w którym przygotowano zasadzkę. Stanęli ukryci w gęstych zaroślach, skąd mogli wszystko obserwować, nie będąc widzianymi. Hal wciąż nie wierzył, że ten podstęp się uda. 83 Jego wątpliwości jeszcze się powiększyły na widok pierwszego osobnika. Był to olbrzym z poszarpaną skórą, którego żadne zoo na pewno by nie wzięło. Lecz to właśnie on miał wpaść w pułapkę. Słoń stawiał stopy powoli, leniwie. Wydawał się senny. Najwidoczniej niczego nie podejrzewał. Nie wyczuł niebezpieczeństwa nawet wówczas, kiedy zbliżył się do krawędzi dołu. Jeszcze jeden krok i znajdzie się w pułapce. To przestraszy inne słonie. Zejdą ze szlaku i pognają przez busz. Hal wiedział, że przerażone stado potrafi zrobić pięćdziesiąt mil dziennie. A on zostanie z niepotrzebnym mu zwierzęciem. Będzie musiał je uwolnić i zaczynać wszystko od nowa. I wtedy zobaczył, że olbrzym minął pułapkę i sennie kroczył dalej. Teraz Hal miał nowe zmartwienie. Słonie stawiają przecież duże kroki - co będzie, jeśli żaden nie trafi w dół? Kolejne zwierzę było duże i piękne. Świetnie by się nadawało. Każde zoo byłoby szczęśliwe z jego posiadania. Hal zmierzył na oko długość jego kroku. Jeśli nadal będzie tak szedł, powinien trafić w dół. Nagle słoń zatrzymał się. Jego uwagę przyciągnęła gałąź pełna liści. Zszedł ze szlaku, oderwał gałąź i wsunął przysmak do ust, by następnie rozetrzeć go potężnymi trzonowcami. Po czym ruszył przez zarośla i wyszedł na ścieżkę po drugiej stronie pułapki. 84 Trzecie zwierzę czuło, że coś jest nie tak. Stanęło, spuściło łeb i zaczęło obwąchiwać trąbą liście przykrywające pułapkę. Następnie ostrożnie ominęło ją i ruszyło dalej ścieżką, parskając pogardliwie, jakby chciało powiedzieć: „Musisz być sprytniejszy, jeśli chcesz mnie złapać". Czwarty słoń był okazem, o którym marzyłby każdy łowca zwierząt: olbrzymi samiec, dwa razy wyższy od człowieka, z połyskującymi kłami, sterczącymi jak działa okrętowe. Hal starał się stłumić podniecenie. Zdążył się już pogodzić ze swym pechem. Dlatego nie zdziwiło go, kiedy przednia noga bezpiecznie ominęła pułapkę, następna również i jeszcze jedna. Pozostała ostatnia szansa. Prawa tylna noga trafiła prosto w dół. Kiedy uniosła się w górę, pętla zacisnęła się wokół kostki. Samiec wydał grzmiący pomruk i szarpnął stopą. Lina naprężyła się i z pewnością by pękła, gdyby jej koniec przywiązano do nieruchomego drzewa. Ale przesuwająca się kłoda sprawiła, że lina nie napięła się zbyt mocno. Zaskoczony olbrzym poszedł dalej, ciągnąc za sobą ciężar. Nie robił gwałtownych ruchów, bo kłoda była zbyt ciężka. Miała dwie stopy grubości i długość słonia. Zaczepiała więc o kamienie i krzewy. Potrzeba było wielkiego wysiłku, żeby ją uwolnić, a następnie pociągnąć dwie, trzy stopy, dopóki znowu się o coś nie zaczepiła. Krzewy, w które kłoda ciągle się zaplątywała, działały jak stalowe sprężyny, dzięki czemu lina się nie zrywała. 85 Słoń wydał piskliwy ryk, przypominający dźwiękiem odrzutowiec. Jego towarzysze zawtórowali mu równie wysoko i ruszyli przez zarośla w poszukiwaniu sprawców, ale ludzie uciekli na drzewa. Jeden z Pigmejów, który wspiął się nie dość wysoko, został strącony kłem i okrutnie stratowany. Zwierzę uciekło. W takiej chwili trudno oczekiwać od słonia, aby zajął się pogrzebem. Inny Pigmej, bojąc się, by i jego nie spotkał ten sam los, wdrapał się wyżej. Hal był zdumiony, jak wysoko mogą sięgać trąbą słonie. Pamiętał, że jednopiętrowy dom, w którym mieszkał, miał piętnaście stóp wysokości. Lecz tu musiałby się wspiąć na wysokość przynajmniej dwudziestu pięciu stóp, by nie dosięgły go.wężowate trąby. Po chwili całe stado ogarnięte paniką popędziło przez busz. Pigmeje zeszli z drzew i przez następną godzinę przyglądali się, jak wielki samiec zmaga się z kłodą, próbując się od niej uwolnić. Na koniec poddał się, zupełnie wyczerpany. Stanął i z rezygnacją zwiesił łeb. - I co teraz? - zapytał Hal Abu. Do wioski było daleko, a tam znajdowały się ciężarówki z klatkami na słonie. Lecz jak je ściągnąć, skoro nie ma tu drogi? - Zabierzemy go do wioski - oświadczył spokojnie Abu, jakby chodziło o królika, a nie o dziesięciotonowego słonia. Zwołał swych ludzi. Podeszli i otoczyli wyczerpane zwierzę. 86 Jeszcze nie całkiem straciło wolę walki. Wciągnęło do trąby mnóstwo malutkich kamyków i z wielką siłą wydmuchało je na wrogów. Udało mu się kilku trafić. Zaprzestało jednak tego, bo kamienie się skończyły. Poza tym było bardzo zmęczone i przestało je obchodzić, co się z nim stanie. Wyplątano kłodę z zarośli. Pigmeje stanęli za słoniem i przy jednym z jego boków. Kłując zwierzę włóczniami zmusili je, by ruszyło w stronę wioski. Pilnowali jednocześnie, by kłoda nie zaczepiała o zarośla. - Dlaczego nie uwolnicie go od kłody? - zapytał Hal. Abu pokręcił głową. - On nadal jest silny. Nie będzie kłody, będzie niebezpieczeństwo. Hal wysłał Joro, by sprowadził Rogera i jego maleństwo. Słoniątko podążyło z ochotą za chłopcem i po kilku minutach oboje dołączyli do powoli posuwającego się orszaku. Hal wysłał naprzód kilku ludzi, by przygotowali klatkę. Kiedy więc cenna zdobycz wyszła na polanę, powitała ją cała wioska, obserwując jej powolny marsz po glinianym podjeździe ku ciężarówce, na której stała ogromna klatka. Słoń nawet chętnie wszedł do środka, bo dzięki temu uwolnił się od swych prześladowców. Zamknięto za nim drzwi. Jednak linę i kłodę pozostawiano na wypadek, gdyby zwierzę otworzyło klatkę i próbowało ucieczki. 87 Hal zajrzał między kraty. Jego ojciec będzie zadowolony. Firma Hunt w osobach dwóch młodych Huntów wywiązała się z zadania, dzięki pomocy najmniejszych myśliwych na świecie. Pech, jaki przynosiły Góry Księżycowe, został pokonany. Chłopak spojrzał w górę. Miał nadzieję, że zobaczy niebiańskie słonie. Lecz śnieżne szczyty skrywały gęste mgły. Ciekaw był, czy są tam wszystkie. Może jeden z nich, największy, zszedł na ziemię i stoi teraz zamknięty w tej klatce? To tylko wyobraźnia. Lecz nie sposób było jej nie ulec w tym fantastycznym świecie potworów, dżdżownic długich na trzy stopy, olbrzymich kwiatów, wysokich ludzi i małych, odważnych Pigmejów. Obejrzał się i zobaczył Mumbo, wielkiego wodza Watussi. Miał ochotę powiedzieć: „Widzisz, myliłeś się. Twierdziłeś, że nie uda nam się złapać słonia. Mówiłeś, że złe duchy Gór Księżycowych nie pozwolą na to. Proszę, oto stoi przed tobą słoń. Powinieneś odrzucić precz te twoje przesądy". Chciał to wszystko powiedzieć, lecz jedynie zapytał: - Ładny okaz, prawda? - Bardzo ładny - przyznał Mumbo. - Będzie wielką atrakcją jakiegoś zoo. Mumbo uśmiechnął się smutno. - Przykro mi to mówić, mój przyjacielu, ale on nigdy nie dotrze do zoo. Hal z trudem hamował gniew. 88 - Sądzisz pewnie, że rozwieje się w powietrzu? - Dobrze to powiedziałeś - stwierdził Mumbo. - Rozwieje się w powietrzu. - Popatrzył na mgłę skrywającą górskie szczyty. - Stamtąd przyszedł i tam powróci. Przykro mi, mój synu, bo wiem, jak bardzo ci na nim zależy, ale lepiej, żebyś wiedział. - Dziękuję - odpowiedział Hal i pomyślał: „Uparty stary głupiec. Lecz trudno mu się dziwić. Też bym zwariował, gdybym musiał żyć w tych dziwnych górach". Skaczący namiot Półtonowe dziecko Rogera sprawiało mu ogromne kłopoty. Nazwał je Olbrzymkiem i choć słoniątko wydawało się duże, to bez matki czuło się małe i zagubione. Roger nie mógł się bez niego ruszyć na krok. Gdziekolwiek szedł, słoniątko biegło za nim tak szybko, że potem nie mogło w porę wyhamować i przewracało chłopca na ziemię. W końcu wczołgał się na czworakach do namiotu, wdrapał na łóżko polowe i z ulgą położył. To był ciężki dzień. Tymczasem słoniątko poczłapało za nim i widząc, że Roger leży, pisnęło radośnie i klapnęło obok niego na łóżko. Połówka zawaliła się pod takim ciężarem i obaj znaleźli się na podłodze, słoń na wierzchu, Roger pod nim. Chłopiec usiłował wzywać pomocy, lecz nie mógł wydobyć z siebie głosu. Zastanawiał się, czy jego żebra długo wytrzymają taki ciężar. W końcu przygniatająca go masa przesunęła się i mógł wydostać się spod niej. Wyczołgał się z namiotu, a brezentowa klapa opadła. Położył się na trawie, próbując odzyskać oddech. Kiedy usiadł, jego oczom ukazał się dziwny widok. Namiot ożył. Podskakiwał, falował i wy- 90 dymał się. Oderwał się od ziemi i ruszył z miejsca, podrygując jak gruba kobieta w długiej sukni. Pigmeje z krzykiem uskakiwali na boki. Kobiety krzyczały, a dzieci płakały. Był to bardzo hałaśliwy namiot. Pomrukiwał, posapywał i porykiwał jak słoń. Jeden Roger wiedział, że wewnątrz rzeczywiście jest słoń. Kiedy klapa się zamknęła, Olbrzymek nie wiedział, jak się wydostać i wpadł w panikę. Szedł niezdarnie jak ślepiec. Roger siedział na trawie i śmiał się do rozpuku. Kiedy jednak ujrzał, jak płócienna piłka przewraca jedną z chat raniąc kobietę i dziecko, zdał sobie sprawę, że to nie przelewki. Coś trzeba było zrobić i on musiał to załatwić, bo był to jego słoń. Nadbiegł Toto ze sztucerem. Wymierzył go w podskakujący namiot. - Nie strzelaj! - wrzasnął Roger. Przywołał Joro i innych członków wyprawy. - Chodźcie! - krzyknął i ruszył biegiem w stronę ruszającego się namiotu. Pozostali domyślili się, co chce zrobić, i pobiegli za nim. Wspólnie przytrzymali podrygujący namiot i wydawało się, że unieruchomili Olbrzymka. Lecz przerażone zwierzę jednym ruchem strząsnęło ludzi jak muchy i stratowało następną chatę. Siłą nic nie wskórali. Roger postanowił spróbować innego sposobu. Stanął na drodze sunącego namiotu. - Uważaj! - krzyknął Hal, który właśnie nadbiegł. - Zabije cię! 9i Roger nie ruszył się z miejsca i zaczął przemawiać łagodnie. Nie mówił nic konkretnego. Nie zastanawiał się nawet, co mówi. Chciał jedynie, by Olbrzymek usłyszał jego głos. Rozpędzony namiot zatrzymał się tuż przed nim. Zadrżał, a z wnętrza wydobyło się pytające popiskiwanie. Roger nie przestawał mówić cicho, uspokajająco. Podszedł bliżej i wolno uniósł brzeg płótna. Ukazała się noga, potem trzęsąca się trąba i na koniec przerażone oko. Olbrzymek kwilił jak małe dziecko. Roger zdjął z niego namiot. Po tej przygodzie słoniątko nie pozwoliło swemu opiekunowi odejść nawet na krok. Kiedy chłopiec próbował raz się oddalić, jego szyję i ramiona otoczyła trąba Olbrzymka. A gdy Roger usiłował uwolnić się z jej objęć, zacisnęła się tak mocno, że omal go nie udusiła. - Au! - wrzasnął. - Puść mnie! Hal wybuchnął śmiechem. - Chyba nie masz nic przeciwko pieszczotom. To przyjemnie, kiedy ktoś darzy cię takim uczuciem. - Zabije mnie tą swoją miłością - jęknął Roger. - Aj! Przestań rechotać i zabierz tę bestię z mojej szyi. - Pozostaje ci tylko jedno wyjście - powiedział Hal. - Daj mu coś, co kocha bardziej niż ciebie. - Co takiego? - Jedzenie. - W porządku... Chodź... i nakarm go. Hal skorzystał z okazji, by podrażnić się ze 92 swym młodszym bratem. Roześmiał się i powiedział: - Sam go nakarm. To twoje dziecko. Jak Roger mógł nakarmić słoniątko, skoro był uwięziony w uścisku trąby, tego Hal nie powiedział. Ale chłopiec nie miał zamiaru tak łatwo się poddawać. - Myślisz, że nie porafię? Joro, przynieś mi parę liści mopani. Zauważył, że słonie bardzo lubią liście tego drzewa. Na skraju polany rosło ich wiele. Joro urwał gałąź pełną delikatnych zielonych liści i położył na ziemi przed Olbrzymkiem. Roger poczuł, że uścisk wokół jego szyi zelżał. Olbrzymek rozwinął trąbę i przesunął nią wzdłuż gałęzi, głośno wciągając w nozdrza miły zapach. Lecz nie wiedział, co ma dalej robić. Był jeszcze zbyt mały i nie umiał zrywać trąbą liści czy trawy, a potem wkładać ich do ust. Wciąż żywił się mlekiem matki. A matki przecież nie było. Jedynie mama Roger. Wówczas chłopiec przypomniał sobie o bydle. Watussi mieli przecież wielkie stado i w wiosce musi być mnóstwo mleka. Zawołał Joro: - Weź wiadro z ciężarówki, idź do wioski i poproś, żeby dali ci mleka. Kiedy postawiono wiadro przed Olbrzymkiem, powąchał je z równą przyjemnością jak liście, lecz nie przyszło mu do głowy, by wciągnąć jego zawartość w trąbę i wlać do ust. Jak nakarmić słonia - Trafił mi się strasznie głupi słoń - stwierdził zdegustowany Roger. - Nie powiedziałbym tego - zaprotestował Hal. - W jego wieku też nie umiałeś posługiwać się nożem i widelcem. A trąba to właśnie taki nóż i widelec. Po prostu on jeszcze nie wie, jak ma jej używać. - Albo wleję mu to mleko do gardła, albo zginę usiłując to zrobić. Roger wziął wiadro i uniósł je na wysokość otworu gębowego słoniątka. Ale zasłaniała go trąba. - Podnieś trąbę, niezdaro, jeśli chcesz dostać mleka. Kiedy to nie poskutkowało, powiedział do Joro: - Podnieś mu trąbę. Joro próbował to zrobić, ale słoniątko uniosło trąbę tylko po to, by wymierzyć mu potężnego kuksańca. Uderzyło przy tym w wiadro i wylało całą jego zawartość na siebie, Joro i Rogera. - Lepiej daj sobie spokój - powiedział Hal. - Ani myślę. 94 Roger wysłał Joro po następne wiadro mleka i uspokoił rozdrażnione zwierzę, klepiąc je po policzku. Nagle słoniątko dostrzegło, że z ręki Rogera kapie mleko, i wsunęło ją sobie do otworu gębowego. - Uważaj - ostrzegł Hal. - Zmiażdży ci rękę. Ale Roger nie cofnął dłoni. Nie wierzył, że Olbrzymek chce go ugryźć. Malec łapczywie wyssał mleko z dłoni. Tak więc wszystko się wyjaśniło. Słoniątko było po prostu przyzwyczajone do ssania. Roger mógłby karmić je, zanurzając rękę w mleku i wkładając ją małemu do otworu gębowego. Ale to zajęłoby cały dzień i noc, bo żeby się najeść, Olbrzymek potrzebował kilku wiader mleka. Przy tym zdarłby pewnie Rogerowi całą skórę z ręki. Nie, trzeba znaleźć jakiś inny, szybszy sposób. - Idź do ciężarówki i przynieś mi kawałek gumowego węża - polecił Małemu. Kiedy Afrykanin wrócił z wężem, Roger włożył jeden jego koniec do wiadra z mlekiem, a drugi wsunął małemu do pyska na dłoni, którą Olbrzymek przedtem ssał. Wynik był oszałamiający. Mleko powędrowało wężem do spragnionego gardła. W ciągu paru minut wiadro było puste. Natychmiast zastąpiono je nowym. Zostało w mig opróżnione, podobnie jak trzecie. Słoniątko wypiłoby więcej, ale Hal się temu sprzeciwił: 95 - Wystarczy. Krowie mleko znacznie różni się od tego, które przedtem pił. Może rozboleć go brzuszek. Roger wyciągnął rękę i węża. - Muszę przyznać, że umiesz się obchodzić z tymi stworzeniami. - Hal uśmiechnął się do niego. - Jeśli usłyszę o słoniu, który potrzebuje niańki, polecę ciebie. To był wielki komplement ze strony Hala i Roger poczuł, że puchnie z dumy. Niestety słoniątko też spuchło, lecz nie z dumy. Wyglądało jak balon. W dodatku zaczęło jęczeć i płakać jak dziecko. - Co mu się stało? - zdziwił się Roger. - Boli go brzuszek. To się często zdarza słoniom, zwłaszcza kiedy zjedzą coś innego niż zazwyczaj. Olbrzymek puchł coraz bardziej i coraz głośniej lamentował. - Co z nim zrobimy? - Kiedy byłeś mały i miałeś te same kłopoty, mama starała się, żeby ci się odbiło. - Nie sądzisz chyba, że to pamiętam. Co wtedy robiła? - Trzymała cię w pozycji pionowej i opierała ci główkę na swoim ramieniu. Roger spojrzał na półtonowe maleństwo. Przecież nie oprze mu łba na swoim ramieniu, a jakoś trzeba mu pomóc. Spojrzał gniewnie na Hala. - Nie czas teraz na żarty. Powiedz, co mam robić? 96 Hal pokręcił głową. Ojciec zawsze zmuszał go, by sam rozwiązywał swoje problemy. To uczyło samodzielnego myślenia. Powinien tak samo postępować z młodszym bratem. - Wymyśl coś - oznajmił. - Nigdy nie miałem z takim przypadkiem do czynienia. Masz przecież głowę na karku. Ostatnie słowa brata nasunęły Rogerowi pewien pomysł. Wczołgał się pod płaczące słoniątko, oparł się głową i plecami o wzdęty brzuch i pchnął z całej siły. Pchał dotąd, dokąd starczyło mu sił w nogach. Pozycja była niewygodna i nacisk nie dawał żadnych efektów. Ten balon potrzebował silniejszego naporu. Może gdyby zrobiło to kilku ludzi... - Joro, Mali, Toto! Chodźcie i pomóżcie mi! Weszli pod słoniątko i nawet Hal się przyłączył, choć bez większego przekonania. Pchali i pchali, napinali się i pocili, lecz na próżno. Zdenerwowali tylko Olbrzymka, który zaczął głośniej piszczeć i tańczyć w miejscu, omal nie tratując stojących pod nim ludzi. Niańki musiały dać za wygraną. Wyszli spod słoniątka zasapani, wycierając pot z twarzy. Roger nie zamierzał jednak się poddać. Przecież musi być jakiś sposób. Gdyby tylko znalazł coś silniejszego od głowy i ramion. Silniejszego i twardszego. Jego wzrok powędrował za obóz i wioskę. Tuż za chatami połyskiwało w słońcu małe jezioro nawadniane przez deszcze i spływające z gór lodowce. Na brzegu leżała tratwa. Właściwie 97 były to cztery mocno ze sobą związane belki, które miały cztery stopy szerokości I świetnie pasowałyby pod brzuch Olbrzymka. - Czy moglibyśmy ją pożyczyć? - spytał Roger wodza Mumbo. - Należy do mego syna - odpowiedział Mumbo i zawołał: - Bo! Syn wodza Z tłumu wystąpił przystojny chłopiec mniej więcej w wieku Rogera. Jego skóra miała zlocisto-brązowy odcień. W pięknej twarzy błyszczały pełne życia oczy. Uśmiechał się szeroko i przyjaźnie. Roger od razu go polubił. - Czy mówisz po angielsku? - Próbuję. Ojciec mnie uczy. - Czy możemy skorzystać z twojej tratwy? - Oczywiście. Chcesz wypłynąć na jezioro? Zabiorę cię. - Może później. Chętnie z tobą popłynę, ale teraz chciałbym sprawdzić, czy twoja tratwa pomoże mojemu słoniątku. Bo nie bardzo wiedział, jak tratwa mogłaby pomóc słoniowi, ale polecił kilku Watussi, by ją przynieśli. Zrobili to szybko i chętnie, jakby sam wódz wydał im rozkaz. Najwidoczniej chłopiec był bardzo lubiany i poważany przez mieszkańców wioski. Po śmierci ojca zostanie wodzem, i to na pewno dobrym wodzem. Tratwę przyniosło sześciu mężczyzn. Roger polecił gestem, aby położyli ją pod brzuchem słonia. Hal patrzył ze zdziwieniem na poczynania 99 brata, lecz nie protestował. Wyglądało to dość dziwacznie - słoń na tratwie. Roger i jego pomocnik Bo przywiązali liny do czterech rogów tratwy. Podczas gdy kilku ludzi podtrzymywało ją pod brzuchem słoniątka, obaj chłopcy związali końce liny na grzbiecie małego. Olbrzymek nie rozumiał, co się wokół niego dzieje. Prychał gniewnie na każdego, kto się do niego zbliżył, i próbował ukłuć go ostrym kłem. Każdego z wyjątkiem Rogera i Bo. Wyglądało na to, że uznał tego ostatniego za przyjaciela. Syn wodza uspokajał go, klepiąc po głowie i trąbie. Następnie Roger polecił przynieść łańcuch holowniczy. Był to taki sam łańcuch, jaki wczoraj zerwał im wielki słoń. Lecz tym razem powinien wytrzymać. Koniec łańcucha przymocował do węzła na grzbiecie małego, po czym spojrzał w górę i wówczas Hal zrozumiał, co jego brat chce zrobić. Nad jego głową zwieszała się gruba gałąź gigantycznego drzewa. Roger wdrapał się na grzbiet Olbrzymka i przerzucił przez gałąź drugi koniec łańcucha, a Bo pociągnął go ku dołowi. - Fantastyczne! - mruknął Hal. - Czego te dzieciaki nie wymyślą. Roger przywołał najsilniejszych ludzi z wyprawy, kazał im chwycić koniec łańcucha i ciągnąć. W ten sposób tratwa uniesie się w górę i naciśnie na wzdęty brzuch słoniątka. Jeśli będą ioo mocno ciągnąć, powinni podnieść małego nad ziemię. To będzie takie gigantyczne matczyne ramię. Pomysł był świetny, ale Roger nie wziął pod uwagę ciężaru Olbrzymka. Mężczyźni ciągnęli i ciągnęli, aż żyły nabrzmiały im na skroniach, lecz nie mogli unieść słonia w górę. Sprawili mu tylko większy ból. Jego krzyki słychać było aż na milę. - Nic z tego - stwierdził Roger. - Przestańcie. Mężczyźni z ulgą puścili łańcuch i usiedli na trawie. Rozległy się śmiechy. Roger poczuł, że zrobił z siebie głupca. Spojrzał na Hala, oczekując, że i on będzie się śmiać. Lecz Halowi nawet nie drgnął policzek. - Nie poddawaj się - powiedział. - Jesteś na dobrej drodze. Mała poprawka i pójdzie jak z płatka. - Jaka poprawka? - Pomyśl - odparł i uśmiechnął się. Zachęcony przez brata, Roger wytężył umysł. Mała poprawka. Co on miał na myśli? Potrzebował większej siły, która pociągnęłaby łańcuch. Ale ci ludzie zrobili, co mogli. I nagle znalazł rozwiązanie. Oczywiście, dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał! - Mali, podjedź tu ciężarówką. Zatrzymaj ją jakieś pięć stóp od Olbrzymka. Kiedy wóz ciężarowy znalazł się na miejscu, trzeba było jedynie przymocować łańcuch. - Teraz włącz napęd na cztery koła i wolno ruszaj - polecił Roger. IOI Łańcuch zaczął się powolutku przesuwać po gałęzi. Tratwa dotknęła podbrzusza Olbrzymka. - Jeszcze trochę. Powoli. Jeszcze kawałek. Jedna noga słoniątka uniosła się nad ziemię, potem druga i trzecia. W końcu czwarta zawisła w powietrzu. Olbrzymek opierał się teraz całym swoim ciężarem na tratwie. Żaden balon by tego nie wytrzymał. Jednym silnym czknięciem sło-niątko pozbyło się kłopotliwego powietrza. Przestało piszczeć, a zamiast tego wydało gardłowy pomruk. - On warczy na mnie - stwierdził Roger. - I to ma być wdzięczność! - On wcale nie warczy - wyjaśnił Hal. - W ten sposób wyraża swoje zadowolenie. Kiedy słoniątko znalazło się na ziemi i zdjęto z niego gigantyczne ramię, okazało swoją wdzięczność z takim zapałem, że teraz nie można już było mieć żadnych wątpliwości. Ocierało się łbem o Rogera i o Bo, cały czas wydając niskie, dudniące, płynące z głębi gardła pomruki. Nikt już nie śmiał się z Rogera, wszyscy natomiast cieszyli się wraz z nim. To był wielki wyczyn. Mieszkańcy wioski spoglądali z dumą na młodego gościa. Głośno wyrażali swoją aprobatę, dzięki czemu poczuł się bardzo szczęśliwy. Najbardziej jednak ucieszyło go klepnięcie po ramieniu Hala i krótkie lecz wymowne „Brawo!" Wielka dżdżownica Watussi z pomocą Rogera i Bo odnieśli tratwę na brzeg jeziora. - Czy są tu ryby? - zapytał Roger. - Mnóstwo - odpowiedział Bo. - Chciałbyś powędkować? Nie czekając na odpowiedź, pobiegł do chaty ojca i przyniósł dwie linki zrobione z łodyg papirusa. Na końcu każdej z nich przytwierdzony był haczyk z kości jakiegoś zwierzątka. Zabrał również ze sobą coś w rodzaju szufelki czy łopatki, która kiedyś była szczęką dzika. - A to na co? - Do wykopania robaka. Bo zaczął kopać w miękkiej, wilgotnej ziemi. - Będziemy potrzebować dwóch robaków - powiedział Roger, spoglądając na dwa haczyki. Zapomniał, co Hal mu mówił o dżdżownicach żyjących w Górach Księżycowych. Bo popatrzył na niego ze zdziwieniem. - Wystarczy jeden - powiedział. - Dość go będzie i na sto haczyków. Wykopał dołek o głębokości sześciu cali. Nagle na jego dnie poruszyła się ziemia i wynurzyła się z niej brązowa głowa. 103 - Uważaj - ostrzegł Roger odskakując w tył. - Wąż! - To nie wąż - wyjaśnił Bo. Chwycił tego „węża" tuż przy głowie i kopał dotąd, aż całego wyciągnął. Wówczas uniósł w górę wijące się ciało dżdżownicy. Była długa jak Pigmej i gruba jak przegub ręki Rogera. Głowę miała brunatną, a tułów ognisto-czerwony. Obrzydliwy otwór gębowy był szeroko rozwarty. Hal podszedł, by przyjrzeć się dżdżownicy z bliska. - To nie ma oczu - zdziwił się Roger. - Ani uszu. - Podobnie jak nasze dżdżownice - powiedział Hal. - Nie słyszą, nie czują zapachu ani smaku. Jedynie słabo widzą. - Jak można patrzeć bez oczu? - Mają maleńkie organy, którymi potrafią odróżnić światło od ciemności. W dzień przebywają pod ziemią. Nocą wychodzą. Gdy poświeci się na nie latarką, natychmiast chowają się w ziemi. W dolnej partii tułowia wielka dżdżownica miała dwa rzędy szczecinek. - Do czego one służą? - To są takie odnóża, którymi dżdżownica toruje sobie drogę w ziemi, kiedy drąży tunel. - Ale jak ona robi tunel? Którędy wyrzuca ziemię? - Przez swoje wnętrze. Najpierw połyka ją, następnie ziemia przechodzi przez jej ciało i jest wyrzucana z tyłu. - To dopiero sprytna sztuka - stwierdził Ro- 104 ger. - Ale skąd wiesz, że to ona? Równie dobrze może to być on. - Wcale nie wiem. To może być zarówno ona, jak i on. Dżdżownice są obojnakami. - Ale spryciula - stwierdził z uznaniem Roger. - Muszę przyznać, że jest wspaniała. Zawsze myślałem, że robale to... no... po prostu robale. - Wiem. Zwykle są bardzo małe i wyglądają niepozornie. Dopiero gdy osiągają takie rozmiary jak ta dżdżownica, można się przekonać, jak doskonale wyposażyła je natura. Normalnie Roger nie przejąłby się, gdyby miał założyć na haczyk robaka, ale kiedy Bo wyjął nóż i odciął dwa kawałki wijącego się olbrzyma, nagle zrobiło mu się żal dżdżownicy. Chłopcy weszli na tratwę i wypchnęli ją na środek jeziora. Tam rozpoczęli wędkowanie. Prawie natychmiast Roger poczuł silne szarpnięcie i wyciągnął coś, co wyglądało jak sum, ale było o wiele większe. Wkrótce i Bo złowił podobną rybę. - To przechodzi ludzkie pojęcie - stwierdził Roger. - Dlaczego tu wszystko, no może oprócz Pigmejów, jest takie duże? Wy, Watussi, jesteście najwyższymi ludźmi na świecie, słonie są największe, kwiaty i drzewa ogromne, nawet robaki. Od strony gór dobiegł przejmujący huk. Roger słyszał go już wcześniej, a Hal wyjaśnił mu, że wywołują go ogromne bryły lodu, które odrywają się od lodowca i spadają w dół. Watussi mieli na to inne wytłumaczenie. Oczy Bo zrobiły się nagle okrągłe ze strachu. 105 - Myślisz, że jesteśmy duzi - powiedział. - To nieprawda, to on jest duży. - On? - Tak. Człowiek-Piorun. Jest wielki jak największe drzewo. Kiedy idzie, ziemia się trzęsie. Kiedy mówi, to tak, jakby ryczało tysiąc lwów. To, co nazywasz błyskawicą, wychodzi z jego oczu, kiedy się gniewa. Kiedy uderzy w drzewo, drzewo pada. Kiedy uderzy w wioskę, wioska staje w płomieniach. Przychodzi też nocą. Najpierw zabierał tylko nasze bydło. Teraz zabiera chłopców i dziewczynki. Wieczorem jeszcze są, a rano ich nie ma. Zabierze wasze słonie, tego dużego i tego małego. - Skoro o tym wiem, to nie zabierze - stwierdził z mocą Roger. - Nie będziesz wiedział. A kiedy się dowiesz, będzie za późno. Bo rozejrzał się wokół ze strachem. Z jednej strony jeziora znajdowała się wioska, z drugiej gęsty busz. Wysokie drzewa rzucały na wodę długie cienie. - Robi się ciemno - powiedział Bo. - Lepiej wracajmy. Skierowali tratwę do brzegu. Bo upierał się, aby Roger wziął obie ryby i to, co zostało z robaka. - A na co mi ten robak? - zapytał Roger. - Ugotujesz go na kolację. Jest bardzo dobry. - Nie sądzę, by mi smakował. Wygląda jak wąż. Chyba nie zjadłbyś węża? 106 - Dlaczego nie? Mięso węża jest bardzo delikatne, lepsze od kurczaka. Ale dżdżownica jest jeszcze lepsza, bo nie ma kości. Roger jednak oświadczył, że nie ma ochoty jeść dżdżownicy na kolację. - Wezmę ryby - powiedział. - Dziękuję ci, ale wolałbym, żebyś ty wziął dżdżownicę. No to cześć. Dziękuję, że zabrałeś mnie na ryby. Do zobaczenia rano. Chodź, Olbrzymku. Słoniątko, które stało cierpliwie na brzegu i czekało na powrót swego przyjaciela, podążyło za nim do obozu. Roger oddał ryby kucharzowi. W czasie kolacji opowiedział Halowi o Człowie-ku-Piorunie. - To najbardziej zwariowana historia, jaką słyszałem - zakończył. - I tak, i nie - powiedział Hal. - Zgadzam się, że to zwariowane, ale całkiem naturalne. - Wierzyć w jakieś straszydło wielkie jak drzewo, które grzmi, kiedy mówi, strzela błyskawicami, kradnie krowy i dzieci? - Wiele plemion wierzy w takie rzeczy - wyjaśnił Hal. - Wszystko wskazuje na to, że twoi przodkowie również w nie wierzyli, kiedy mieszkali jeszcze w jaskiniach, nie chodzili do szkoły i nie mieli pojęcia, skąd się biorą grzmot, błyskawica, trzęsienia ziemi, pożary lasów, powodzie i inne zjawiska. Sądzili, że to robota bogów lub złych mocy. A ludziom z tej wioski giną dzieci i bydło, dlatego się niepokoją. Zresztą ja też się boję. - Naprawdę wierzysz w tego Pioruna? 107 - Wiem jedynie, że coś czy ktoś kradnie bydło i porywa dzieci. Dziś w nocy rozstawię uzbrojone straże, byśmy nie stracili naszych słoni. Hal wyznaczył do tego dwóch najlepszych ludzi: Joro i Toto. - Wiem, że jesteście zmęczeni - powiedział. - Mieliście ciężki dzień. Ale cała nasza praca pójdzie na marne, jeśli ukradną nam słonie. Najlepiej czuwajcie na zmianę: jeden śpi, drugi stoi na warcie. Potem się zamienicie. Mężczyźni docenili to, że Hal starał się ułatwić im niewdzięczne zadanie. - Nie martw się o nas - powiedział Joro. - Damy sobie radę. Nie pozwolimy nikomu zabrać słoni. Hal spojrzał w zamyśleniu na Olbrzymka, który stał w świetle ogniska i nie odrywał wzroku od Rogera. - I jeszcze jedno... - powiedział. - Ten malec. Może zechcieć nagle wrócić do stada. Może zapomnieć o Rogerze. Dzieciom często się to zdarza. Jak go zatrzymacie, kiedy będzie próbował się oddalić? - Lepiej zamknąć go w klatce - powiedział Toto. Kiedy jednak próbowali to zrobić, Olbrzymek głośno zaprotestował. Kopał, brykał i piszczał. Na koniec się wyrwał, podbiegł do Rogera i zaczął wodzić trąbą po kurtce chłopca. Widocznie jej zapach dawał mu poczucie bezpieczeństwa. - Moglibyśmy go zabrać do naszego namiotu - zaproponował Roger. 108 - A on znowu rozwaliłby łóżko i porwał namiot tak jak dziś po południu. Nie, dziękuję. Hal przyglądał się, jak słoniątko obwąchuje kurtkę Rogera. - Już wiem, co zrobimy! - wykrzyknął. - Co? - Zdejmij kurtkę i powieś ją na gałęzi. A teraz wejdź do namiotu. Kiedy Olbrzymek zobaczył, że Roger znika w namiocie, pisnął głośno, ale został przy kurtce, której zapach najwidoczniej zastępował mu obecność przyjaciela. Chłopcy położyli się do łóżek. Po pracowitym dniu usnęli kamiennym snem. Jedynie wybuch mógł ich obudzić. Porwanie Wybuch nastąpił o świcie. Była to eksplozja głosów - nawoływania kobiet, płacz dzieci, gniewne okrzyki mężczyzn. Roger wybiegł z namiotu. Kurtka nadal wisiała na gałęzi, lecz Olbrzymek zniknął. Pojawił się Hal i obaj chłopcy pobiegli do klatki. Była pusta. W wiosce panowało zamieszanie. Watus-si i Pigmeje biegali tu i tam jak przerażone mrówki. Do pustej klatki, przy której stali chłopcy, podszedł wódz Mumbo. - Słonie zniknęły - powiedział Hal. Wódz Mumbo miał jednak poważniejsze zmartwienie. - Czy nie widzieliście mojego syna? - zapytał. W jego głosie, zwykle głębokim i spokojnym, wyczuwało się przerażenie. - On zabrał mojego syna! W tym momencie podbiegli inni, by poinformować, że zniknęły dwie najdorodniejsze sztuki bydła. Dla Watussi bydło było równie cenne jak dzieci. Teraz jednak bardziej martwili się o Bo, ukochanego syna wodza. no Najdziwniejsze było to, że chłopak zginął bez śladu, chociaż wódz mieszkał w solidnym domu, zamykanym na zamek - zresztą jedyny zamek w wiosce. - Czy drzwi nie były zamknięte? - zapytał Hal. - Oczywiście, że były. - To jak ktoś mógł wejść do środka? - Nie rozumiesz? - spytał Mumbo. - Piorun jest złym duchem. Zamki nic dla niego nie znaczą. - A co z dwoma strażnikami, których wystawiliśmy na noc? - zapytał Roger. - Czy ich też porwano? Hal zaczął rozpytywać o nich swoich ludzi, lecz nikt nie widział Joro i Toto. Przeszukano zarośla w pobliżu klatki i wokół namiotu chłopców. W jednym miejscu krzewy były połamane i podeptane, jak gdyby rozegrała się tam walka. Zaczęto szukać głębiej w buszu. - Joro! Toto! - nawoływał Hal. Cisza. Serce w nim zamarło. Czyżby stracił dwóch najlepszych ludzi? Nagle posłyszał wołanie Rogera. - Są tutaj! W zagłębieniu wielkiej skały leżało dwóch mężczyzn. Byli związani i mieli zakneblowane usta. Wyglądali na mocno poturbowanych, ale żyli. Chłopcy wyciągnęli im kneble z ust i przecięli liny. - Co się stało? - zapytał Hal. Joro spuścił głowę. iii - To nasza wina. Toto poszedł spać, a ja miałem czuwać. Nie zmrużyłem oka, ale byłem bardzo zmęczony. Nie usłyszałem, że ktoś nadchodzi. Nagle poczułem rękę na ustach. Próbowałem krzyczeć, ale wcisnęli mi w usta szmatę. Toto zakneblowali, zanim zdążył się obudzić. Walczyliśmy, ale związali nam ręce i nogi i wrzucili do tego dołu. - Dużo ich było? - Dużo. - Co to byli za ludzie? - Nie widzieliśmy. Ale wiem, że nie byli czarni ani biali. - Co za bzdury opowiadasz - zdenerwował się Hal. - Skąd możesz wiedzieć, skoro ich nie widziałeś? - Poznałem po zapachu. Nie pachnieli słońcem i ziemią jak czarni. Ani tytoniem jak biali. Pachnieli miętą i statkami z żaglem, które przypływają do Mombasy z północy. - Arabowie! - wykrzyknął Hal. - Ale co Arabowie robią w tych górach? Wódz Mumbo nie rozumiał, o czym mówią. - To były złe duchy - powiedział. - A ich panem jest Piorun. Czy był tutaj? - Nic nie wiem o żadnym Piorunie - odparł Joro. - Ma głowę w gwiazdach. Kiedy mówi, rozlega się grzmot, a z oczu strzelają mu błyskawice. - Nie było żadnego grzmotu i żadnej błyskawicy. 112 Mumbo pokiwał głową. - Przyciszył swój głos i przymknął oczy, żeby was nie zbudzić. Ale czy nie był to ktoś silny jak wół i wysoki jak drzewo? - Nie wiem, czy był wysoki, ale silny jak wół to na pewno. Najpierw skoczyło na mnie wielu mężczyzn. Jestem silny, więc zrzuciłem ich z siebie. Potem chwyciły mnie dwie olbrzymie dłonie i przydusiły. Sprawiły, że nie mogłem się ruszyć. Nigdy dotąd nie spotkałem tak silnych rąk. - Tak, tak! - wykrzyknął Mumbo w podnieceniu. - To był Piorun! Zabrał mego syna. Nigdy go już nie zobaczymy. Żaden człowiek nie pokona Pioruna. - My go pokonamy - powiedział Hal. - Odzyskamy twego syna, jeśli będzie to w ludzkiej mocy. Przykro mi, wodzu, ale nie chcę słuchać twoich opowieści o duchach. Jeśli tej nocy był tu ktoś silniejszy i lepszy od moich ludzie to gotów jestem zjeść kapelusz. Roger uważnie przyglądał się ziemi. - No to możesz już zaczynać - powiedział. - Spójrz na te ślady. W większości były to ślady bosych stóp, lecz obok nich widniały znacznie głębsze, pozostawione przez ogromnych rozmiarów buty. Hal nagle poczuł się nieswojo. Zimny dreszcz przebiegł mu po plecach. Teraz już miał pewność, że jego przeciwnik nie jest duchem. Lecz nie jest też zwykłym człowiekiem. Musi być chyba olbrzymem, skoro nosi tak wielkie obu- 113 wie, a jego ślady są tak głębokie. Jest też pewnie siłaczem, sądząc po tym, jak rozprawił się z Joro. Ale to nie wszystko. Ten olbrzym odznaczał się również wielkim sprytem, skoro potrafił zakraść się do obozu, zakneblować i związać dwóch strażników, otworzyć zamek w drzwiach domu wodza i bez najmniejszego hałasu porwać jego syna, ukraść bydło i co najtrudniejsze - wyprowadzić dwa ciężkie słonie tak, że nawet nie pisnęły. Hal nie dał po sobie poznać, że się boi. - Dzięki tak wyraźnym śladom będziemy mogli wytropić tego gościa. Po śniadaniu ruszamy w drogę - powiedział. Dwadzieścia minut później podążali już tropem wielkich butów i nieco większych odcisków stóp dwóch słoni. Joro i Toto uparli się, że pójdą razem z nimi. Joro był głównym tropicielem Hala, który był pewien, że z jego pomocą znajdą kryjówkę bandy. Kilku mieszkańców wioski też chciało do nich dołączyć, ale wódz Mumbo się sprzeciwił. - Chcecie ściągnąć zgubę na nas wszystkich?! - zawołał. - Tak właśnie się stanie, jeśli rozgniewacie Pioruna. Jednym uderzeniem ręki zniszczy naszą wioskę. Ja również chciałbym ruszyć za Bo. Jestem przecież jego ojcem. Ale jestem też wodzem i muszę dbać o dobro was wszystkich. Z początku tropienie nie przysparzało im większych trudności. Nawet jeśli nie było śladów 114 ludzkich stóp, podążali za głębokimi, szerokimi śladami pozostawionymi przez dwa słonie. Przednia noga dorosłego osobnika odciskała w ziemi okrągły ślad o średnicy dwóch stóp i o głębokości około trzech cali. Natomiast trop tylnej stopy był owalny i wyglądał jak duży półmisek o długości trzech i szerokości dwóch stóp. Żadne zwierzę na świecie nie pozostawia tak dużych i wyraźnych śladów jak słoń. - To łatwizna - zaśmiał się Roger. - Ci Arabowie nie grzeszą chyba sprytem. Wkrótce ich dogonimy i pokażemy, gdzie raki zimują. Hal przyglądał się uważnie ludzkim tropom. - Jak sądzisz, ilu ich jest? - zapytał Joro. - Może dwunastu, może piętnastu. - A nas jest trzydziestu - stwierdził Roger z zadowoleniem. - Rozprawimy się z nimi bez kłopotu. - Ale to pewnie nie wszyscy - uświadomił mu Hal. - Poza tym chyba zdają sobie sprawę, że pozostawili tak wyraźne ślady. Już wkrótce przestaną być takie widoczne. Na pewno spróbują nas wywieść w pole. Miej oczy szeroko otwarte. Wysoko nad ich głowami rósł las dzikich kwiatów. Ich łodygi dorównywały wielkością pniom drzew. Lobelie wyglądały jak gigantyczne dwu-dziestostopowe świece, a pąki kwiatowe na ich czubkach jak płomienie. Krajobraz zmienił się, gdy weszli do bambusowego lasu. Nad głowami mieli teraz sufit z długich ostrych liści o delikatnym zielonym 115 odcieniu, kontrastującym z ciemnym niebem. Wieczne mgły pozostawiły wilgoć na liściach, z których skapywały na mokrą ziemię podobne do pereł krople. Grube bambusowe pędy strzelały w górę niczym kolumny w katedrze. - Potrzebowały pewnie sporo czasu, by tak urosnąć - stwierdził Roger. - Wcale nie - powiedział Hal. - Tu ziemia nigdy nie wysycha, więc wszystko rośnie jak szalone. Sto stóp w ciągu dwóch miesięcy. Naprawdę - uśmiechnął się widząc zdziwienie na twarzy brata. -. Pomyśl tylko, u nas w kraju musimy czekać od dwudziestu do pięćdziesięciu lat, żeby drzewo urosło sto stóp. Zależy to również od gatunku. Bambusy wszędzie rosną szybko, ale tu najszybciej. - Więc te wszystkie drzewa mają tylko dwa miesiące? Nie do wiary. - Ale to prawda. - Czy one nadal będą rosły? - Nie, sto stóp to maksimum. - A co potem? - Potem kwitną... tylko raz, i umierają. Z kwiatów wypadają nasiona, kiełkują i wyrastają z nich nowe drzewa. Ten tu właśnie wyszedł z ziemi. Wskazał na bambusowy pęd, grubości nogi Rogera i wysokości jednej stopy. - Jeszcze wczoraj go tu nie było - powiedział Hal. - Wyrósł przez noc. - Skąd wiesz? - Te tereny były celem naukowych ekspedycji. Wyniki ich badań znajdziesz w książkach przyro- 116 dniczych. Przez kilka pierwszych tygodni pęd rośnie prawie dwie stopy dziennie. Później trochę wolniej. Jednak wiele z nich nigdy nie urośnie. - Dlaczego? - Zostaną zjedzone przez zwierzęta. Pędy bambusowe są słodkie i delikatne. - Wiem. Podają je w chińskich restauracjach. - Zgadza się. Watussi i Pigmeje bardzo je lubią. Są również przysmakiem goryli. Spójrz, goryle już tu były. Ślady wyraźnie o tym świadczyły. Przypominały odciski bosych stóp, lecz z pewnością nie ludzkich. W porównaniu z nimi te pozostawione przez ludzi Hala wyglądały jak stopki dzieci. Mimo to podobieństwo do ludzkiej stopy było duże. Z łatwością można było odróżnić pięć palców. - Ale dlaczego te ślady są takie głębokie? - Bo goryl jest ciężki. Waga męskiego osobnika dochodzi do siedmiuset funtów, to jest cztery razy więcej, niż waży przeciętny człowiek. - Skoro tu były, dlaczego nie zjadły tego pędu? - Może wówczas jeszcze nie wykiełkował. Chodź, mały, zostaliśmy w tyle. Jeśli jest tu gdzieś któryś z tych włochatych dżentelmenów, to nie mam ochoty samotnie stawiać mu czoła. - Co znaczy samotnie? Masz przecież mnie. Hal wybuchnął śmiechem. - Niewielką miałbym z ciebie pociechę. Goryl powaliłby cię na ziemię jednym małym palcem. 117 - Rozejrzał się wokół. - Teraz prawdopodobnie nas obserwują. - Nie mamy się czego obawiać - powiedział Roger uspokajająco. - Gdyby któraś z tych bestii chciała narobić kłopotów, zaatakowałaby naszych ludzi. - Miałaby atakować trzydziestoosobową bandę? Nie sądzę. Ale takie dwa maluchy jak my byłyby łatwą zdobyczą. - Jeśli zachowują się tak jak inne zwierzęta, nie zaczepią nas, dopóki my ich nie zaczepimy. - Wyczytałeś to pewnie w książkach - powiedział Hal. - I rzeczywiście to prawda. Z drugiej jednak strony, skąd możesz wiedzieć, co je zdenerwuje? Chłopcy przyspieszyli kroku. Zaczął padać deszcz, a czarne chmury sprawiły, że w lesie zrobiło się ciemno i nieprzyjemnie. Zewsząd dobiegały niskie, gardłowe pomruki, na dźwięk których chłopcy zaczęli rozglądać się na boki, jakby oczekiwali, że spoza każdego drzewa może wyskoczyć goryl. - Spójrz, gniazdo goryli - powiedział w pewnej chwili Hal. Ujrzeli poszarpane legowisko z gałęzi tak ze sobą splecionych, że tworzyły sprężysty materac, jakieś dwie stopy nad ziemią. - Myślałem, że one mieszkają na drzewach. - Umieją wspinać się po drzewach, ale nie chcą po nich łazić. Są bardzo ciężkie i mogłyby się pod nimi zerwać gałęzie. Największe osobniki nie opuszczają ziemi. 118 Leśne pomruki przybrały na sile i wydawały się coraz bliższe. Roger wziął się w garść. Nie pozwoli, żeby jakaś małpa robiła z niego głupka. Ruszył śmiało naprzód. Zaczynał być głodny. Nie minęło wiele czasu od śniadania, ale jak większość chłopców w jego wieku był wiecznie głodny. Dostrzegł w mroku pęd bambusa. Skoro goryl może to jeść, on również. Odciął roślinę nożem. Rozgniewany goryl Nagle ciemności rozdarł ryk, od którego skóra ścierpła mu na karku. W odległości pięciu stóp od niego pojawiła się czarna plama, którą początkowo brał za cień. Teraz spostrzegł, że był to ogromny goryl, wielki jak Watussi, lecz o tuszy trzech lub czterech Watussi razem wziętych. Jedynym jasnym punktem w czarnym cielsku były białe zęby. Goryl miał ciemne, głęboko osadzone oczy, nozdrza niczym z gumy i brodę przypominającą czarną szczotkę. Wyciągnął wielką łapę i wyrwał Rogerowi z ręki bambusowy pęd. Rzucił go w zarośla, skąd natychmiast dobiegł dziecięcy pisk. Potem zaczął walić pięściami w potężną pierś, wywołując w ten sposób głuchy dudniący odgłos. Jakby tego było mało, za chwilę powietrze wypełniły gardłowe ryki. Tej lekcji Roger nigdy nie zapomni. Trudno przewidzieć, co może rozzłościć zwierzę, a kiedy człowiek się tego domyśli, może być już za późno. Goryl wpadł we wściekłość, bo ktoś ośmielił się kraść obiad jego rodziny. Roger zaczął się wycofywać. Serce waliło mu jak oszalałe. Nie mógł przecież walczyć z tym olbrzymem. Poza tym ani on, ani Hal nie mieli 120 broni. Dysponowali jedynie nożami myśliwskimi, które przy tej bestii wyglądały jak wykałaczki. Roger przysunął się do stojącego bez ruchu Hala. - Nie ruszaj się - rzucił starszy brat. - Jeśli wyczuje, że się go boisz, skręci ci kark. Goryl wciąż ryczał i walił się w pierś. Jego potężne ramiona porastały włosy o długości ośmiu cali. Łapska miał wielkie jak bochny chleba. - Odpowiedzmy mu w jego języku - powiedział Hal. Zaczął walić pięściami we własną pierś. Wyszczerzył zęby, wykrzywił miłą zazwyczaj twarz w tak okropnym grymasie, że stała się równie brzydka jak goryla, i ryknął, ile sił w płucach. Roger poszedł za jego przykładem. Bambusowy las rozbrzmiał chóralnym rykiem dwóch ludzkich istot i wielkiej małpy. Zawtórowały im inne goryle, rozświergotały się ptaki. Kilku członków wyprawy wróciło, by sprawdzić, co się stało z ich młodymi szefami. Stanęli jak wryci na widok dziwnej sceny - owłosiony Herkules próbował przestraszyć chłopców, a oni w odpowiedzi wykrzywiali twarze, walili się w piersi i wrzeszczeli przeraźliwie, najwyraźniej gotując się do walki z dwa razy większym od nich olbrzymem. Zanim ludzie Hala zdążyli ochłonąć, chłopcy wygrali pojedynek. Goryl cofnął się o kilka cali. 121 Chłopcy natychmiast zrobili krok w przód, wymachując przy tym rękami, jakby chcieli rozerwać bestię na strzępy. Goryl przestał ryczeć. W głęboko osadzonych oczach pojawił się strach. Pochylił się, oparł przednie łapy o ziemię, a palce zacisnął w pięści, by móc się na nich opierać, i zniknął w buszu. Pozostawił ślady stóp i kłykci oraz dwóch chłopców, którzy dopiero teraz zdali sobie sprawę, jak bardzo są przerażeni. - Mam nogi jak z waty - poskarżył się Roger. - Pewnie chce ci się jeść - uśmiechnął się Hal. - Zerwij parę pędów bambusowych. - Prędzej umrę z głodu - stwierdził Roger, rozglądając się ostrożnie na boki. - Pędy bambusowe pozostawiam odtąd małpom. Chłopcy dołączyli do grupy. Z wielką ulgą wyszli z bambusowego lasu na otwartą sawannę. Przed nimi leżało jezioro - piękne nawet w strugach padającego deszczu. Hal sprawdził na mapie, że nosi nazwę Jeziora Zielonego. Górskie zbocze, które ukazało się ich oczom, zadziwiało swym wyglądem. Składało się z tarasów, a na każdym z nich znajdowało się jezioro. Podróżnicy nadali im nazwy kolorów: Zielone, Czarne, Białe i Szare. Jeziora nawadniały deszcze i strumienie spływające z lodowców. Z każdego tarasu spadały na niższy poziom wodospady. Po drugiej stronie Jeziora Zielonego, tuż przy wodospadach, rosły kwiaty, które w Ameryce 122 i Europie wkładało się do butonierki, a tu osiągały wysokość dwudziestu, trzydziestu, czterdziestu stóp. Joro zaczął się niepokoić. - Deszcz zmywa ślady - powiedział. - Jeśli tak dalej pójdzie, stracimy trop. Nagle przystanął. Na brzegu ogromnego kwiatu siedziało jedno z najdziwaczniej wyglądających stworzeń, jakie można spotkać w Górach Księżycowych. Był to kameleon o skórze przypominającej rybią łuskę, wyłupiastych oczach i trzech rogach sterczących na czole. - To zły znak - powiedział Joro. - Trzeba zawrócić. Jak pójdziemy dalej, spotka nas nieszczęście. Hal, który nie znosił zabobonów, powiedział: - Pójdziemy dalej. Przecież nie przerwiemy poszukiwań z powodu jakiegoś głupiego zwierzątka. Inni członkowie wyprawy również się zatrzymali i patrzyli ze strachem na przerażającego gada. Oni też chcieli wracać do obozu. - Posłuchajcie - powiedział Hal. - Jesteście przecież odważni, potraficie zmierzyć się z największymi bestiami. Daliście radę słoniowi, nosorożcowi i lwu, a boicie się małego zwierzątka, które nie potrafi nawet użądlić czy ugryźć. Przysunął palec do pyszczka potworka. Afrykanie przyglądali się temu w niemym przerażeniu. Kameleon nawet nie drgnął. Tymczasem na palcu Hala usiadła mucha. Natychmiast długi jak 123 u węża język pochwycił owada i zniknął wraz z nim w otworze gębowym. - Podobnie jak mrówkojad, kameleon ma długi i lepki język i żaden owad, którego dotknie, nie ma szans - wyjaśnił Hal Rogerowi. Oczy dziwnego stworka obracały się na wszystkie strony. Mógł patrzeć jednocześnie na dwa różne przedmioty. Jedno oko utkwiło w twarzy Rogera, a drugie spoglądało na Hala. Był to zdumiewający widok, bo jedna gałka oczna zwrócona była w górę, druga zaś w dół. Już samo to wystarczało, by przerazić zabobonnych Afrykanów. Kolejnym powodem, dla którego uważali kameleona za zwierzę zaczarowane, była jego zdolność do zmiany koloru skóry. W tej chwili kameleon siedział na niebieskim płatku kwiatu i jego skóra miała kolor niebieski. Kiedy Hal przesadził go na pomarańczową część kielicha, skóra natychmiast przybrała tę samą barwę. - Widzisz, panie, on potrafi czarować - powiedział Joro. - Zaraz ci pokażę jeszcze inne czary - odparł Hal. - Popukał stworzenie kilka razy palcem. Natychmiast spuchło jak balon. Ludzie cofnęli się z przestrachem. - W ten sposób próbuje on przerazić każdego, kto go drażni - wyjaśnił Hal. - Nabiera do wnętrza powietrza, tak jak niektóre gatunki ryb, na przykład najeżka czy przekrętwa, które puchną, żeby wyglądać na większe niż są i by 124 przestraszyć swych wrogów. Ale chyba nie dacie napędzić sobie stracha takiemu maluchowi? A co z Bo, synem wodza? Nie obchodzi was, co się z nim stanie? A nasze słonie? Pozwolicie, aby nam je zabrali? - On przynosi nieszczęście - powtórzył Joro. - Wracamy do obozu. - Wobec tego pójdziemy bez was - oświadczył Hal. Minął kameleona i ruszył dalej. Roger podążył za nim. Nie uszli pół mili, kiedy dogonił ich Joro. - Nie wrócicie? - zapytał. - Nie - odpowiedział Hal. - Ale ty nie musisz iść z nami. - A jednak pójdę. - A co tym nieszczęściem? - Jeśli nas spotka, razem stawimy mu czoło. Hala wzruszyła lojalność Afrykanina. Wiedział, że nie była to dla Joro łatwa decyzja - złamał przecież odwieczne tabu. Przejście obok kameleona było decyzją tej miary, co dla Hala rzucenie się pod pędzący pociąg. Po chwili dogonił ich zdyszany Toto - nosiciel broni. Kiedy Hal spojrzał na niego pytająco, wyjaśnił: - Pomyślałem, że możecie tego potrzebować. - Wyciągnął wielki sztucer. - W porządku, daj mi go i wracaj - polecił Hal. Lecz Toto nie puścił broni. - Nie, nie - zaprotestował. - To ja mam ją nosić. 125 Był bardzo dumny ze swego zajęcia. Nosiciel broni na afrykańskich safari jest ważną osobą. Musi utrzymywać broń w dobrym stanie i być gotowym do podania jej na znak dany przez szefa. Toto nigdy nie zawiódł i Hal był pewny, że zawsze tak będzie. Był również pewny reszty swoich ludzi i nie zdziwiło go, kiedy po jakimś czasie zjawili się wszyscy. Handlarze niewolników Padał gęsty deszcz, a ciemna chmura, która go przyniosła, znajdowała się tuż nad głowami podróżników, z trudnością więc widzieli drogę przed sobą. Nadal jednak rozróżniali tropy słoni, odciski wielkich butów i ślady gołych stóp. Wśród nich zauważyli również mniejsze, należące prawdopodobnie do syna wodza. - Biedny mały Bo! - powiedział Hal. - Taki ładny chłopiec. Mówiono mi, że wszystkie dzieci, które zniknęły, były ładne. Dlaczego porywaczom zależało na ich urodzie? - Chyba wiem dlaczego - odezwał się Joro. - Co wiesz? - Ci porywacze to handlarze niewolników. Kradną chłopców i dziewczynki, a potem sprzedają. Biorą tylko ładne dzieci, bo dostaną za nie więcej pieniędzy. Roger nastawił uszu. - Naprawdę je sprzedają? - Tak, panie. - Ale to jest zabronione. Cały ten dawny handel niewolnikami skończył się jakieś sto lat temu. - Joro ma rację - wtrącił Hal. - Oczywiście ten 127 wielki handel, którego szlak wiódł przez Atlantyk, skończył się dawno temu, lecz handel na mniejszą skalę nadal trwa. Odbywa się „tylnymi drzwiami", przez Ocean Indyjski. Naturalnie proceder ten jest prawnie zakazany. Handlarzom niewolników grożą wielkie grzywny. Lecz sprytnie się od nich wymigują. Przed dwoma tygodniami pisano o tym w gazetach w Nairobi. - Ale jak oni to robią? Dokąd zabierają Bo i inne dzieci? - Prawdopodobnie na Półwysep Arabski. Nieźle tam płacą za niewolników. - Obrzucił Rogera taksującym spojrzeniem. - Sądzę, że ty mógłbyś pójść za jakieś tysiąc dolarów. Zapłacono by więcej, gdybyś był przystojniejszy. - Wielkie dzięki, ale nie jestem na sprzedaż. To wszystko brzmi bezsensownie. Jak mogą te pustynne szczury płacić tak wielkie sumy za niewolników? - Rzeczywiście pustynne szczury! Myślałby kto! W krajach arabskich jest całe mnóstwo milionerów. To szejkowie, właściciele szybów naftowych. Im więcej mają szybów, tym chętniej kupują niewolników. Są nawet dumni, że ich mają. Zamiast oceniać bogactwo człowieka po liczbie cadillaków, ocenia się je po liczbie niewolników. Na przykład mówią: „Ten szejk ma tylko dziesięciu niewolników" albo: „Ten ma tysiąc niewolników". Oblicza się, że na Półwyspie Arabskim jest pół miliona niewolników i ta liczba wzrasta w ciągu roku o około dziesięć tysięcy. Dla właścicieli dhow to świetny interes. 128 - Co to jest dhow? - Joro ci to wyjaśni. Mieszka przecież nad morzem, niedaleko Mombasy. - Dhow to nieduże arabskie żaglowce z trójkątnymi żaglami. Przypływają do nas z dywanami, szalami, suszonym mięsem rekinów, solą, daktylami i oliwą w wysokich słojach. Zabierają drewno, węgiel drzewny, kawę, zwierzęta i... niewolników. Większość tych żaglowców kursuje między grudniem a kwietniem. Odsyłamy wówczas wszystkich młodych do lasu, by ich nie porwano. Kiedy zaczynają wiać południowo-za-chodnie monsuny, żaglowce odpływają i młodzi wracają do domów. Nie wszyscy, bo przemytnicy zapuszczają się daleko w busz. To wielki interes. - Tak wielki - dodał Hal - że Organizacja Narodów Zjednoczonych wyznaczyła komisję do jego zbadania. Okazało się, że to twardy orzech do zgryzienia. Na uporanie się z tym procederem potrzeba wielu lat. Joro, czy widziałeś te żaglowce? - Widziałem. Kryją się nocą w małych zatokach niedaleko mojego domu. Raz schowałem się w krzakach i obserwowałem je. Widziałem handlarzy niewolników, jak wychodzili z lasu, prowadząc schwytane dzieci. Chłopcy i dziewczynki mieli łańcuchy na nogach, niektórzy płakali. Jeśli nie chcieli robić tego, co kazali im porywacze, byli bici. Widziałem również kilka słoni, gazele i bydło. Arabscy szejkowie dobrze za nie płacą. Przemytnicy spędzili wszystkich na 129 pokład, przywiązali zwierzęta, a dzieci zabrali do ładowni, gdzie brakuje powietrza i okropnie śmierdzi. - Czy byłeś kiedyś na takim żaglowcu? - Wiele razy. Chodziłem sprzedawać kawę z mojej farmy. W zeszłym roku nie było kawy i nająłem się tam do pracy. Płynęliśmy nocą. Taki żaglowiec przy dobrym wietrze płynie szybko, bo kadłub ma wysmarowany olejem rybim i łatwo ślizga się po wodzie. Mimo to podróż trwała wiele dni. W końcu wylądowaliśmy na opuszczonym wybrzeżu. Przybyło mnóstwo ludzi na wielbłądach i w samochodach, by kupić niewolników. Chłopców i dziewczęta wyprowadzono na ląd i ustawiono na tym, co oni nazywają „dakkat al abib". To takie podwyższenia dla niewolników, żeby wszyscy mogli ich widzieć. Dzieci były bardzo smutne. Łańcuchy poraniły im kostki, były głodne, a słońce mocno świeciło. Ale handlarze nie mają litości. Był tam człowiek, który prowadził sprzedaż. - Licytator? - podsunął Hal. - Tak. Przyprowadził chłopca, mniej więcej w wieku Bo, i zapytał: „Ile za tego chłopca?" Kazał mu chodzić tam i z powrotem. Sprzedano go temu, kto dał najwięcej. Rzucono go na wielbłąda jak worek kawy i zabrano w nieznanym kierunku. Wszystkie dzieci zostały sprzedane w ten sposób. Zwierzęta też. Potem żaglowiec wyruszył do Afryki po nowy ładunek. Wróciłem na moją farmę. Nie podobały mi się te dhow. I nigdy więcej na nie nie wejdę. 130 - ONZ nigdy nie upora się z tym problem, jeśli nie wyśle na żaglowce swoich żołnierzy - stwierdził Roger. - Próbowano to zrobić - powiedział Hal. - Projektowano ustanowić dla ONZ prawo do przeszukiwania i zatrzymywania takich statków. Ale Egipt, Arabia Saudyjska i Jemen nie zgodziły się na to. Rosja również głosowała przeciw. - To brzmi zupełnie nieprawdopodobnie - oświadczył Roger. - Chcesz powiedzieć, że gdybym przyszedł na jeden z takich targów, mógłbym kupić niewolnika? - Naturalnie. Pewien Anglik właśnie tak zrobił. Był to wicehrabia Maugham, członek Izby Lordów, który udowodnił niedowiarkom z parlamentu, że niewolnictwo nadal istnieje. W czasie podróży przez Saharę zatrzymał się niedaleko Timbuktu i kupił dwudziestoletniego niewolnika imieniem Ibrahim za trzydzieści sześć funtów. Opowiedział potem o wszystkim w Izbie Lordów. Oznajmił: „Oczywiście zwróciłem mu wolność. Chciałem jedynie udowodnić, że handel niewolnikami nadal kwitnie". - No to założę się, że ten facet w wielkich butach, który porwał Bo, jest handlarzem niewolników. - Czułem, że to był on - powiedział Joro. - Pachniał dhow. - Mam nadzieję, że ponownie go wyczujesz - odparł Roger. - Lepiej się pospieszmy, bo jeszcze gotowi odpłynąć z Bo na którymś z tych śmierdzących żaglowców. 131 Dotarli do jeziora. Tu ślady się urywały. Nawet tak doświadczony tropiciel jak Joro nie mógł ich znaleźć. - Są bardzo sprytni - powiedział. - Nie dowiemy się, którędy poszli. Wiemy, że weszli do wody, ale co dalej? Mogli skręcić w lewo i pójść wzdłuż brzegu po płytkiej wodzie. Mogli skręcić w prawo i pójść wzdłuż tamtego brzegu. Mogli przepłynąć jezioro, ale w którym kierunku? - Czy słonie umieją pływać? - zapytał Roger. - Bardzo dobrze - odparł Hal. - Przeważnie jednak wolą chodzić. Jeśli woda nie jest zbyt głęboka, potrafią iść po dnie nawet z głowami pod wodą. - To jak oddychają? - Unoszą nad wodę koniec trąby jak peryskop. - Ale zostawiają chyba ślady na dnie jeziora? Joro wpatrywał się w powierzchnię wody. Sądził, że jeśli są tam jakieś ślady, z pewnością je zauważy. Brnął po płyciźnie, uważnie badając dno. Widział jednak niewiele, bo idąc wzbijał w górę lekki szlam, który barwił wodę na brązowo. Jego stopy zapadły się aż po kostki w pomarańczowym mule. Wyszedł na brzeg. Muł powoli opadł i woda znowu stała się przezroczysta. Po jego śladach nie pozostał nawet znak. To samo mogło się stać ze śladami słoni i porywaczy. Grząski muł zatopił je, pozostawiając dno jeziora równie gładkim, jak było przedtem. - Ale oni musieli przecież wyjść z tego jeziora 132 - stwierdził Hal. - Jeśli obejdziemy je dookoła, na pewno coś znajdziemy. Joro nie był co do tego przekonany, ale inny pomysł nie przychodził mu do głowy. Ruszyli więc w lewo. Joro prowadził, uważnie badając drogę przed sobą. Padał zimny deszcz i ludzie zaczynali się niecierpliwić. Zachodni brzeg okazał się ciężki do przejścia. Droga zmieniła się w grząskie czarne bagno, w którym nogi zapadały się po kolana. Według mapy Hala było to słynne bagno Bigo. Podróżnicy rozpisywali się na temat niebezpieczeństw, jakie czyhały tam na człowieka. Bagno przypominało gęstą zupę z gliny i wody. Człowiek zapadał się w niej i nie był w stanie wyciągnąć nóg ani zrobić kolejnego kroku. Trudno je było nazwać ruchomym piaskiem, bo nie zawierało ani ziarnka piasku. Toteż pasowało do niego określenie ruchome bagno. W pewnym momencie Joro zapadł się aż po pas i ludzie musieli go wyciągać. Mgła się nieco przerzedziła i Roger krzyknął: - Spójrzcie, nasze słonie! Rzeczywiście, w oddali ukazały się niewyraźne sylwetki dwóch słoni: jeden był duży, a drugi trochę mniejszy. Roger ruszył naprzód z takim zapałem, że potknął się o kępę mchu i wpadł głową w bagno. Śliska maź natychmiast go wchłonęła. Hal i Toto zaczęli grzebać po omacku w gęstym budyniu i wreszcie wyciągnęli chłopca. Wyglądał żałośnie - oblepiony błotem od stóp do głów, lecz 133 tylko starł mulisty brud z oczu i zawołał ile sił w płucach: - Olbrzymku! Tak się cieszę, że cię widzę! W tej chwili zorientował się, że to wcale nie Olbrzymek. Ten słoń był większy. Zwierzęta znalazły się w kłopocie. Mniejszy, młody samiec, ugrzązł w bagnie, a większy, prawdopodobnie jego matka, próbował go wyciągnąć. Ludzie, którzy sami z trudem poruszali się w tej mazi, nie mogli zrobić nic, by im pomóc. Słoń w bagnie Młody samiec kwiczał z przerażenia. Bagno wessało go głęboko. Kiedy próbował się z niego wydostać, zapadał się jeszcze głębiej. Matka owinęła go trąbą i usiłowała wyciągnąć. Kiedy nie dało to rezultatu, wsunęła mu kły pod bok i dźwignęła w górę, lecz mały nawet nie drgnął. Obróciła łeb w stronę ludzi i zatrąbiła, jakby prosząc o pomoc. Lecz oni nie mogli nic zrobić. Wówczas zdecydowała się na jeszcze jedną desperacką próbę. Zanurzyła łeb w bagnie i podłożyła pod brzuch młodego słonia tak, by znalazł się on na jej szyi, po czym szarpnęła w górę, wkładając w to całą swoją ogromną siłę. Młody samiec wydostał się z błota z głośnym cmoknięciem, po czym po kępkach trawy przebiegł na twardy grunt. Dysząc ciężko obejrzał się w poszukiwaniu matki. Nie mógł jej nigdzie dojrzeć. Jej wielki napór spowodował, że sama zapadła się głęboko. Na powierzchni pozostał jedynie koniec trąby. Minutę później i on zniknął. Trudno o większy dowód matczynej miłości. Ludzie przyglądali się dramatycznej scenie z ot- 135 wartymi ustami i łzy spływały im po ciemnych twarzach. Afrykanie rzadko płaczą. Nagle uświadomili sobie, że oni też mogą podzielić los samicy. Rozchlapując na wszystkie strony wodnistą maź, przewracając się i potykając, popędzili w stronę stałego gruntu, gdzie stał młody samiec. Słonik trząsł się z zimna i wciąż wzywał matkę. Zupełnie nie zwracał uwagi na ludzi. Był większy i starszy od Olbrzymka. Prawdopodobnie nigdy nie widział ludzi i nie miał powodu, by się ich obawiać. Kiedy Roger podszedł do niego i zaczął wycierać mu błoto z oczu, przyjął to jak rzecz zupełnie naturalną. Gdy chłopiec zaczął się oddalać, postąpił tak, jak wszystkie młode słonie, które straciły matkę: podążył za swoim nowym przyjacielem. Ludzie mieli już dość. Hal nie mógł od nich wymagać więcej - w każdym razie nie dzisiaj. Poza tym deszcz zdążył już zmyć wszelkie ślady. Toteż podjęli długi, smutny marsz do obozu. Roger był teraz porządnie głodny, lecz kiedy szli przez bambusowy las, gdzie śledziły ich oczy pomrukujących goryli, nawet nie spojrzał na młode pędy. Wódz Mumbo wybiegł na spotkanie ubłoconym chłopcom. - Znaleźliście mojego syna? Hal pokręcił ze smutkiem głową. Wówczas Watussi wzniósł przepełnione rozpaczą oczy w stronę niewidocznych we mgle gór i mruknął: - Taka jest wola Pioruna. Nigdy już nie zobaczę mego syna. 136 - Nie poddawaj się, wodzu - powiedział Hal. - Będziemy dalej próbować. Czy zawiadomił pan miejscową policję? - Wysłaliśmy posłańca do Mutwanga. Lecz to nic nie da. Zair ma wiele problemów, policja jest zbyt zajęta, by uganiać się za jednym małym chłopcem. Kręcąc smutno głową, wrócił do swego domu. Hal, Roger i wszyscy ubłoceni Afrykanie pobiegli do jeziora. Młody samiec poszedł za nimi, toteż Roger wysłał kogoś po szczotkę, którą dokładnie wyczyścił skórę zwierzęcia. Słoń okazywał swe zadowolenie gardłowymi pomrukami. Sam czynnie uczestniczył w kąpieli, nabierając w trąbę wodę i oblewając nią siebie i wszystkich wokół. Kiedy nadszedł czas obiadu, okazał się równie głodny jak jego nowi przyjaciele. Kręcił swoim sześciostopowym nosem na krowie mleko, bo był już na tyle duży, by jeść coś konkretniejszego. Pochłonął więc kilkaset funtów liści i gałązek mopani. - Co zrobimy w nocy? - zapytał Roger. - Handlarze niewolników ukradną go, tak jak ukradli Olbrzymka. - W klatce powinien być bezpieczny - powiedział Hal. Młody samiec nie chciał wejść do klatki, dopóki Roger nie wszedł tam pierwszy. Kiedy słoń był już w środku, Roger wymknął się z niej i zamknął drzwi. Słoń zaprotestował głośno i wsunął trąbę między sztachety. Roger pogładził go po trąbie 137 i zwierzę uspokoiło się. Chłopiec wzmocnił zamknięcie podwójną kłódką. - Już to widzę, jak je otworzą - powiedział. - Mimo to nie możemy ryzykować - oświadczył Hal. - Wystawimy straż na noc. Ponieważ ludzie Hala byli bardzo zmęczeni, wódz Mumbo wyznaczył do czuwania swoich. Dwóch silnych Watussi, uzbrojonych we włócznie, zajęło miejsce przed drzwiami klatki. Ryk rozdrażnionego słonia nie da się porównać z żadnym innym dźwiękiem. Można go nazwać krzykiem, lecz to zaledwie w połowie odda to, co słyszymy. Można go też nazwać wrzaskiem, lecz to coś więcej. Nie przypomina on ryku lwa, bawołu czy parskania nosorożca. Kiedy połączymy te trzy odgłosy razem, nadal będzie jeszcze czegoś brakowało. Ryk ten zaczyna się nisko, jakby wydobywał się z najgłębszych czeluści tego olbrzymiego zwierzęcia, po czym pnie się w górę, coraz wyżej, jakby za chwilę miał rozsadzić czaszkę słuchacza. To kombinacja dudniącego grzmotu, piły tarczowej, ogłuszającego huku odlewni stali i wycia syren strażackich czy przeciwlotniczych. Na ten dźwięk ciarki przechodzą po plecach, a skóra cierpnie. Zbudzi najbardziej zatwardziałego śpiocha. Właśnie taki dźwięk rozległ się tuż przed świtem. Roger otworzył oczy i zadrżał, jakby poraził go prąd. Przez chwilę leżał jak sparaliżowany. Potem wyskoczył z łóżka i pobiegł sprawdzić, co się dzieje z jego słoniem. 138 Przy drzwiach do klatki o coś się potknął i upadł. Było to ciało jednego ze strażników. Roger zbadał mu puls. Ten człowiek nie żył. Kilka stóp dalej, szukając po omacku, odnalazł martwe ciało drugiego strażnika. Nadbiegł Hal. Z namiotów i chat zaczęli wychodzić ludzie. Ryk słonia nadal rozdzierał nocne powietrze. Ciężarówka, na której stała klatka, trzeszczała, bo oszalałe zwierzę rzucało się od ściany do ściany. - Co mu się stało? - nie pojmował Hal. - Prawdopodobnie przestraszyli go handlarze niewolników. Roger wymacał kłódki. Jedna była otwarta, druga trzymała się mocno. Pobiegł z powrotem do namiotu, przyniósł klucz i zaczął otwierać drzwi klatki. - Po co to robisz? - zapytał Hal. - On bardzo się przestraszył - wyjaśnił Roger. - Wejdę do środka i uspokoję go. - Zabije cię. - Nie zabije. Przecież mnie zna. Wsunął się do klatki. - No, mały. Spokojnie, spokojnie, już wszystko w porządku. Ze zdziwieniem stwierdził, że jego słowa nie odnoszą żadnego skutku. Może słoń nie słyszał jego głosu w ogólnym zgiełku. Olbrzym przewrócił Rogera na ziemię. Chłopiec podniósł się chwiejnie, by w tej samej chwili zostać przyciśniętym do ściany klatki. Jeszcze trochę, a zwierzę zmiażdży mu żebra. 139 Roger zaczął macać w poszukiwaniu trąby. Może gdyby ją pogładził, uspokoiłby oszalałego olbrzyma. Wyczuł ucho, potem kieł. Przesunął dłoń w miejsce, w którym powinna znajdować się trąba, lecz tam jej nie było. Ochlapała mu rękę kleista ciecz, pachnąca jak krew. Sięgnął wyżej. Z trąby pozostał kikut. Wreszcie zrozumiał. Porywacze zabili strażników i chcieli ukraść słonia. Nie mogli jednak otworzyć jednej z kłódek. Młody samiec, sądząc, że to przyjaciel, wsunął trąbę między sztachety, tak jak to zrobił minionego wieczoru. Bandyci z wściekłości, że nie mogą go ukraść i sprzedać jakiemuś bogatemu szejkowi, okaleczyli go tak, by nikt już nie miał z niego pożytku. Żadne zoo nie weźmie słonia bez trąby. Wiedzieli, że jest to najbardziej wrażliwa część ciała zwierzęcia. Odcięcie jej wywołało tak potworny ból, że słoń wpadł w szał i mógł zabić swoich właścicieli. Roger skoczył do drzwi. Musi stąd wyjść, zanim zostanie zgnieciony lub stratowany. Udało mu się to dzięki parze kłów, które wypchęły go na zewnątrz i cisnęły na wielką skałę znajdującą się w odległości piętnastu stóp. Osunął się na ziemię bez sił, z poranioną głową. Hal zdążył go odciągnąć w chwili, kiedy oszalały słoń wypadł z klatki i zaczął tratować wszystko i wszystkich na swojej drodze. Mężczyźni, kobiety i dzieci rozpierzchli się jak liście na wietrze. Zwierzę przewróciło i dotkliwie zraniło wielu ludzi. 140 Oszalały z bólu samiec zaatakował chaty, rozrywając kłami papirusowe ściany, wyrzucając w górę strzechy i tratując każdego, kto znajdował się w środku. Nagle rozległ się huk wystrzału i słoń runął na ziemię. W nikłym świetle brzasku Roger dostrzegł sztucer w rękach Hala. Poczuł do brata nienawiść. - Dlaczego to zrobiłeś? - A co innego mogłem zrobić? - Gdybyś dał mi jeszcze parę minut, uspokoiłbym go - powiedział żałośnie Roger. - Jeszcze parę minut i mnóstwo ludzi straciłoby życie. On oszalał z bólu. Był to najlepszy sposób na skrócenie jego cierpień. - Mamy przecież lekarstwa - nie dawał za wygraną Roger. - Mogliśmy uśmierzyć ból i zabandażować trąbę. Po kilku tygodniach byłaby jak nowa. - Posłuchaj, dzieciaku - powiedział spokojnie Hal. - Wiem, co czujesz. Ale tak jest lepiej. Dobrze wiesz, że nigdy nie wyrosłaby mu nowa trąba. A ten kikut nigdy nie przestałby go boleć, nawet gdyby dożył setki. Trąba to bardzo unerwiona część ciała. Ten słoń do końca życia tratowałby wszystko i wszystkich na swojej drodze. A jak by się odżywiał bez trąby? Jak by gasił pragnienie? Nie mógłby żyć na wolności i nie mógłby żyć w zoo, bo żadne go nie weźmie. Zastanów się nad tym. Mieszkańcy wioski już zajęli się ciałem słonia, 141 zadowoleni z takiej ilości delikatnego mięsa. Rogerowi zrobiło się niedobrze, kiedy na nich patrzył. Młody samiec był jego przyjacielem. Stracił go, tak jak stracił Olbrzymka. Wszystko szło źle. Nie złapali dotąd ani jednego słonia. Zaczynał wierzyć, że jakiś zły duch włada tymi dziwnymi górami. Spotykało ich jedno rozczarowanie za drugim. A Hal pogorszył tylko sprawę. Popatrzył gniewnie na brata. Zobaczył jego zasmuconą twarz i zrozumiał, że Halowi musi być równie przykro jak jemu. Może nawet bardziej, bo to on odpowiadał za całą wyprawę. Mimo to nie narzekał. Roger pożałował, że w gniewie robił mu wymówki. Położył dłoń na ramieniu Hala. - Przepraszam - powiedział. - W porządku - uśmiechnął się Hal. - Głowa do góry. Jeszcze nie wszystko stracone. Ucieczka Olbrzymka Po obfitym śniadaniu, na które złożyły się stek z mięsa antylopy, placki kukurydziane i kawa, omówili z Joro wydarzenia ostatniej nocy. - Nigdy nie słyszałem o czymś tak okrutnym - powiedział Hal. - Żeby odciąć słoniowi trąbę? Nie mogli go ukraść, to go okaleczyli. Wiedzieli, że wpadnie w szał, i spodziewali się, że wielu z nas zabije. Cóż to za dranie! Bardzo chciałem złapać słonia i nadal chcę, ale teraz pragnę jedynie dobrać się do skóry tej bandzie siepaczy. Musieli tej nocy pozostawić mnóstwo śladów. Czy myślisz, że moglibyśmy pójść za nimi? Joro pokręcił głową. - Będzie tak jak wczoraj. Doprowadzą nas do wody i na tym koniec. - Gdybyśmy tylko wiedzieli, gdzie szukać - westchnął Hal. - Ale ten górski obszar wielkością dorównuje Anglii. - I chodzić też nie jest łatwo - dodał Roger. - Żadnych asfaltowych dróg, tylko bagna, jeziora, dżungle, urwiska i lodowce. - Tak czy owak musimy spróbować - stwierdził Hal bez entuzjazmu. - Powiedz ludziom, żeby za godzinę byli gotowi do wymarszu. 143 Nagle Roger poderwał się ze stołka, wywracając składany stół i to, co zostało ze śniadania. - Patrzcie! - krzyknął. - Olbrzymek! Słoniątko właśnie wyszło z lasu. Stanęło i rozejrzało się wokół. Kiedy dostrzegło Rogera, głośno zatrąbiło i przybiegło tak szybko, jak pozwalały mu na to grube nogi. Roger wybiegł na jego spotkanie. Zderzyli się z takim impetem, że chłopak omal się nie przewrócił. - Ty stary włóczęgo! - krzyknął do malca. Olbrzymek kwiknął z radości i owinął trąbą szyję Rogera. Natychmiast otoczył ich tłum ludzi. Wszyscy się cieszyli szczęściem chłopca. Wszyscy z wyjątkiem wodza Mumbo. - A mój syn? - zapytał. - Mój syn z nim nie przyszedł? Wszystkie oczy skierowały się w stronę lasu. Lecz nie było tam nawet śladu Bo. Jedynie słoń uciekł z obozu handlarzy niewolników. Dzięki instynktowi odnalazł drogę powrotną do Rogera. Wyglądał gorzej niż pr^ed zniknięciem. Ślady na boku wskazywały, że kopano go twardymi butami lub bito kijami. Był porządnie ubłocony, Roger zaprowadził go więc do jeziora i solidnie wyszorował, szczególnie dokładnie za uszami i we wszystkich fałdkach skóry, gdzie zagnieździły się kleszcze. Następnie obaj, chłopiec i słoniątko, wyszli na brzeg, po czym Olbrzymek zjadł obfite śniadanie. Wlał w siebie tyle mleka, że nietrudno było się domyślić, jak go tam głodzono. Handlarze niewolników muszą ponieść karę. 144 Trzeba uratować Bo. Ale jak wytropić ich kryjówkę? Nie ma sensu iść znowu śladem bandytów. Ale można by przecież pójść śladami Olbrzym-ka. Właśnie. Roger natychmiast przedstawił swój plan Joro. Afrykanin kiwnął głową w zamyśleniu. - Można spróbować - powiedział. Tak więc wyprawa ruszyła śladami słoniątka, nie zwracając uwagi na odciski stóp pozostawione przez porywaczy. Pomysł był Rogera, lecz wyprawę poprowadził Joro i robił to z wielką wprawą. Nawet kiedy trop się zacierał z powodu odcisków nóg innych słoni, Joro potrafił odnaleźć w tej gmatwaninie ślady Olbrzymka. Prowadziły do Jeziora Zielonego, lecz nie urywały się w wodzie. Wiodły wzdłuż brzegu, nie w kierunku bagna Bigo, ale w przeciwną stronę. Ślady okrążały wschodni kraniec jeziora, mijały wodospad i dalej biegły w górę stromego stoku, na wyższy taras, gdzie leżało zamglone Jezioro Czarne. Rosły przy nim ogromne palmy, wielkie mimozy i trawa o wysokości ośmiu stóp. Nie opodal natknęli się na potężnego nosorożca, który pożywiał się olbrzymich rozmiarów pokrzywą, chrupiąc trzy cało we kolce z taką przyjemnością, jakby to były lody czy ciastko. Brzeg jeziora porastał wielki starzec zwyczajny. Wszystko wyglądało tak bajkowo, że Roger powiedział: - To chyba sen. - Cofnąłeś się w tym śnie o trzy miliony lat 145 - zauważył Hal. - Tak wówczas wyglądała cała Afryka. Niedaleko stąd, na równinie Serengeti, archeologowie odkryli szczątki skamielin olbrzymich dzików, owiec, strusi, potężnego pawiana i nosorożca dwa razy większego od tego. Afrykę zamieszkiwały wtedy giganty. Dziś można je spotkać tylko w tych górach. - Dlaczego gdzie indziej wyginęły, a tu się zachowały? - zapytał Roger. - Nie wiadomo. Oczywiście wielki wpływ miały padające tu codziennie deszcze. Dzięki nim rośliny szybko rosną, a tam gdzie jest mnóstwo pożywienia, rosną również zwierzęta. Ale to nie wszystko. Być może, stało się tak dlatego, że są to tereny odcięte od świata. Ludzie niszczą swoje otoczenie, a tu mało kto dociera. Powodem jest również gleba. Nigdy nie została zniszczona przez wybuchy wulkaniczne i pozostała niezmienna od wieków. Tak więc otacza cię w tej chwili świat sprzed trzech tysięcy lat. No i jak się w nim czujesz? - Jak w świecie duchów - odpowiedział Roger. Gęsta mgła zmieniła się w mżawkę, mżawka w deszcz, a deszcz w tak gwałtowną ulewę, że w ciągu dziesięciu minut zmyła ślady Ol-brzymka. Nagle deszcz ustał. Ludzie rozbiegli się w poszukiwaniu tropów. Od strony zasnutych mgłą gór dobiegł pomruk grzmotu, przypominający śmiech giganta. Joro polecił ludziom przeszukać teren w pro- 146 mieniu około stu stóp. Niestety na próżno. Usiedli na wilgotnej ziemi. Ponownie rozległ się grzmiący śmiech niewidzialnego olbrzyma. - Macie zamiar tak stać i słuchać, jak się z was naśmiewają? - zapytał Hal. - Jesteście mężczyznami, nie dziećmi. Ci, których szukacie, są tylko ludźmi, a nie bogami. Nie musicie się ich bać. Oni na pewno gdzieś tu są, nie mogli rozpłynąć się w powietrzu. Proponuję, byśmy się podzielili na dwuosobowe grupy. Rozejdziemy się promieniście jak szprychy w kole. Dokładnie przeczeszemy cały teren. W południe spotkamy się w tym samym miejscu i każdy zda relację z tego, co widział. Ludzie kręcili głowami i mruczeli pod nosem, ale zastosowali się do rozkazów. Joro podzielił wszystkich na grupy. Wyruszały po kolei, zgodnie ze wskazaniami kompasu, omijając jedynie kierunek do obozu. Trasa Hala i Rogera wiodła na północ, w górę stromego zbocza, porośniętego olbrzymimi roślinami o włochatych łodygach i kwiatach przypominających wielkie jak talerze stokrotki. Mech, który powinien słać się pod stopami jak miękki dywan, sięgał Rogerowi do czubka głowy. Usiłowali przedrzeć się przez niego, lecz po kilku jardach stanęli. - Nie da rady - stwierdził Hal. - Przejście przez ten gąszcz zajmie nam cały dzień. - A jak zwierzęta tędy przechodzą? - zapytał Roger. 147 - Dobre pytanie. Gdybyśmy znali odpowiedź, mielibyśmy problem z głowy. Być może są tu tunele. Wróćmy i zacznijmy od początku. Przedarli się z powrotem i ruszyli wzdłuż ściany mchu. Znaleźli tunele, lecz były one zbyt małe, prawdopodobnie wydrążone przez węże lub gryzonie. - Chyba mógłbym się prześlizgnąć - powiedział Roger. - I natknąć się na kobrę? Nie ma mowy. Z jednego z większych tuneli wyskoczył nagle dzik i zatrzymał się na widok chłopców. Chrząknął gniewnie i przyjął postawę jak do ataku. Kły miał ostre jak noże. - Nie ruszaj się - szepnął Hal. Wielki knur patrzył, chrząkał i udawał, że chce zaatakować obcych przybyszy, którzy ośmielili się wtargnąć na jego teren. Lecz kiedy nadal trwali w bezruchu, postanowił ich zignorować. Chrząknął, rzucił łbem i pognał w dół stoku. W tunelu Zajrzeli do wnętrza tunelu. Miał wysokość około trzech stóp i szerokość dwóch. Był ciemny jak piwnica. Nie spodobał się Rogerowi. - Będziemy musieli iść na czworakach -stwierdził. - I możemy spotkać drugiego dzika. Tak tu ciemno, że różne rzeczy mogą się zdarzyć. - Weź pod uwagę, że dzikowi też tu się nie podobało - powiedział Hal. - Obawiał się pewnie spotkania z leopardem czy równie groźną bestią. Kiedy więc posłyszysz chrząkanie, po prostu odchrząknij. Jestem pewien, że potrafisz to robić równie dobrze jak dzik. - Dziękuję za komplement - skrzywił się Roger. - Gdyby chrząkanie zawiodło, będę miał nóż pod ręką. - W zębach - dodał Hal. - Na rękach będziesz szedł. Na czworakach, z długimi nożami w zębach, wyglądali tak przerażająco, że mogliby wystraszyć nawet dzika. Hal ruszył pierwszy. Jeśli napotkają jakieś zwierzę, on pierwszy stawi mu czoło. Roger odetchnął swobodniej, gdy nagle przyszło mu do głowy, że z tyłu też można się spodziewać napaści. 149 Wtedy to on ucierpi. A jak ma się bronić, kiedy zostanie zaatakowany od tyłu? Tunel był zbyt ciasny, by się w nim obrócić. Z początku sądził, że Hal wykazał wielką odwagę, idąc pierwszy. Teraz nie był tego taki pewny. Hala ochraniał z przodu i z tyłu nóż. Roger był chroniony z przodu, ale dreszcz przeszedł mu po plecach na myśl o ostrych kłach dzika albo szczękach leoparda, które mogą go zaatakować od tyłu. - W porządku? - zapytał Hal. Głos tłumił mu mech. - W porządku - odpowiedział Roger. Po chwili miał nowe zmartwienie. Jak długi jest ten tunel? Przecież może się ciągnąć całymi milami. Gałązki i drobne kamienie poraniły mu ręce i kolana. Jak długo to wytrzyma? Posłyszał wołanie Hala, lecz było ono teraz mocno zgłuszone. Odkrzyknął bratu. Po kilku minutach posuwania się na czworakach nagle uderzył głową w twardą ścianę mchu. Zatrzymał się i zaczął macać ją rękami. Tunel rozwidlał się w tym miejscu. Co teraz? Którędy poszedł brat? - Hal! - krzyknął. Jego głos brzmiał tak, jakby w ustach miał pełno piór. Żadnej odpowiedzi. Krzyknął ponownie. Cisza. Dlaczego Hal na niego nie poczekał? Może nie zauważył rozwidlenia? Sam by go nie zauważył, gdyby nie uderzył głową w ścianę mchu dzielącą dwa tunele. Próbował zachować spokój i pomyś- 150 leć. Skoro Hal nie zauważył rozwidlenia, z pewnością poszedł prosto. Lecz gdzie to było? Nie sposób się zorientować w kompletnej ciemności. Oba tunele biegły prosto. Serce zaczęło mu walić jak młotem. Próbował przekonywać siebie, że to z powodu wysokości. W końcu znajdowali się na stoku wielkiej góry. A marsz na czworakach wymagał dużego wysiłku. Nie ma co się oszukiwać. Wiedział, że to strach spowodował szybkie bicie serca i urywany oddech. Poczuł się jak mysz w pułapce. Został sam w tej wielkiej dziurze. A może nie sam? Któż może wiedzieć, jakie potwory z kłami, zębami i trującym jadem czekały na niego w ciemności? Gdyby tylko wiedział, gdzie jest i którędy ma iść! Wbił nóż w zielony sufit nad głową. Grube jak liny łodygi mchu tworzyły zwartą, jednolitą masę. Ciął, piłował, rąbał, dopóki ręka nie odmówiła mu posłuszeństwa. Wreszcie dojrzał nikłe światło. Nie ustawał w pracy, dopóki nie wyciął otworu na tyle dużego, by zmieściła się w nim głowa. Cóż za ulga móc wystawić głowę na zewnątrz! Lecz jedyne, co zobaczył, to mech. W dodatku widoczny tylko na niewielką odległość, bo resztę skrywała mgła. Miał teraz jeszcze mniejsze pojęcie, gdzie się znajduje, niż przedtem. Na dole mógł przynajmniej wybierać pomiędzy dwoma tunelami. Wciągnął więc głowę do środka i ruszył tunelem, który szedł bardziej na prawo. Jeszcze raz zawołał Hala. Żadnej odpowiedzi. Nie było sensu 151 wołać i tracić oddechu. Na obolałych rękach i nogach podążył więc dalej, oczekując w każdej chwili, że jego palce natrafią na gładkie ciało węża. Tymczasem trafił na kolejne rozwidlenie. Tu mógł wybierać kierunek, ale i tak było mu wszystko jedno. Skręcił w lewo. Po chwili przystanął i zaczął nasłuchiwać. Gdzieś z przodu posłyszał szelest. Coś nadchodziło. Miał nadzieję, że będzie to coś małego i nieszkodliwego - może jeż lub zając. Nie, małe zwierzę nie robiłoby tak wielkiego hałasu. Szuranie o ściany i sufit upewniło go, że to coś jest prawie tak szerokie jak tunel. Natychmiast wyobraźnia podsunęła mu różne możliwości. Mógł to być goryl, wielki mrówkojad lub hiena. Mógł to być dzik, guziec albo inne stworzenie o ostrych jak brzytwa kłach. Najgorszą z możliwości był leopard. Na myśl o nim Roger poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach. Może powinien się wycofać. Ale leopard szedł szybciej w przód niż on w tył. Poza tym gdyby okazał strach, zwierzę na pewno by go zaatakowało. Nie wolno mu stchórzyć. Przypomniał sobie, co brat mówił o chrząkaniu. Zrobi coś lepszego - będzie ryczał. Takiego ryku nie powstydziłby się żaden leopard. W tej samej chwili Roger ruszył do przodu. Spróbuje przestraszyć zwierzę i zmusić je do ucieczki. Odpowiedział mu równie przerażający ryk. Jeszcze raz zaryczał tak, że omal mu płuc nie 152 rozsadziło i popędził do przodu tak szybko, na ile pozwalały mu ręce i kolana. Bums! Zderzył się głową ze swoim wrogiem. - Au! - jęknął leopard. - Au! - odpowiedział Roger. Oba „leopardy" klapnęły na pośladki i wybu-chnęły śmiechem. Był to nerwowy śmiech, bo obaj bracia byli mocno przestraszeni. - Cóż za spotkanie! - wykrzyknął Hal. - Dlaczego nie poczekałeś na mnie przy rozwidleniu? - A było jakieś rozwidlenie? Teraz ja zadam ci pytanie: jakim sposobem udało ci się zmienić kierunek marszu? - Musiałem pójść okrężną drogą. - Czy możesz się obrócić? Roger spróbował. Sapał, zwijał się, w końcu dał za wygraną. - Nie - powiedział - ten tunel jest za ciasny. - Wobec tego będziesz musiał iść tyłem. Nie martw się. To tylko pięć do dziesięciu mil. - Nie bądź taki dowcipny - warknął Roger. - Zobaczysz, że w ciągu pięciu minut się obrócę. - Jeśli to zrobisz, będziesz większym czarownikiem, niż myślałem. Roger doczołgał się tyłem do bocznego tunelu, z którego przyszedł. Schował się w nim i czekał, aż Hal go minie. Wówczas ruszył cicho za nim. Hal sądząc, że Roger wciąż jest przed nim, przeraził się słysząc z tyłu groźne warczenie i czując wpijające się w pośladek kły leoparda. Po chwili zorientował się, że to czubek noża Rogera. 153 - Przeraziłeś mnie na śmierć - przyznał. - Jak się tu znalazłeś? - Bardzo prosto - wyjaśnił Roger. - Sam przecież mówiłeś, że jestem wielkim czarownikiem. Ruszyli dalej. Po godzinie Hal zatrzymał się na odpoczynek. - Tak długo szedłem na rękach i kolanach, że nie wiem, czy będę mógł teraz stanąć na nogi - stwierdził. Roger leżał plackiem na ziemi. - Utnę sobie drzemkę. Obudź mnie, kiedy będziesz wracał. W tym momencie coś zaszeleściło i Roger natychmiast usiadł. Poczuł, że drży. - Zimno mi. Ruszajmy. - To chyba wiatr - powiedział Hal. - Może zbliżamy się do końca tunelu. Spójrz, to chyba światło. Ruszyli energicznie naprzód, a świetlna plama rosła z każdą chwilą. Wreszcie dotarli do końca tunelu i ujrzeli światło, które niemal ich oślepiło. Nie było to słońce, lecz tak długo przebywali w ciemnościach, że nawet białe smugi dryfującej mgły wywoływały ból oczu. Wiał zimny wiatr. Roger skulił się. - Myślałem, że jesteśmy na równiku. - Bo jesteśmy, prawie. Pamiętaj jednak, że to góry, w dodatku wyższe od Alp. Roger popatrzył na niego z niedowierzaniem. - Czy ty nie przesadzasz? Przecież Mont Blanc ma ponad piętnaście tysięcy stóp. 154 - Tak. Ale te góry osiągają prawie siedemnaście tysięcy stóp. My zaś jesteśmy teraz na wysokości szesnastu tysięcy stóp nad poziomem morza. - Prawdziwi z nas alpiniści - stwierdził Roger. - Nic dziwnego, że mi zimno. Ale chyba musiał być gdzieś pożar, tyle tu popiołu. - Popiołu? Chyba oślepłeś. Włóż no ręce w ten popiół. Roger poszedł za jego radą i po chwili uniósł dłoń pokrytą wilgotną białą substancją. - Śnieg! - wykrzyknął. - Śnieg na równiku! - Spójrz tam. Jezioro Białe. Przesuwająca się mgła odsłoniła jezioro, które rzeczywiście było białe, z powodu ścinającego je lodu i cienkiej warstwy śniegu. Otaczający ich krajobraz był skalisty i monotonny. Po wielkich kwiatach i gigantycznych drzewach nie pozostało ani śladu. Gdzieś tam za zasłoną mgły wystrzelały w niebo oblodzone szczyty, a lodowe rzeki zsuwały się w dół wąwozów. Między przesuwającymi się falami mgły można było dostrzec rozciągającą się w dole krainę cudów - mroczne Jezioro Czarne, i niżej - malownicze Jezioro Zielone, połyskujące jak klejnot w bujnej dżungli. Biały słoń Niesiona wiatrem mgła przybierała przedziwne kształty. Raz były to kolumny, innym razem drzewa, to znów ludzie o wzroście stu stóp. - Dreszcz mnie przeszedł - odezwał się Roger. - Spójrz tam. Wiem, że to mgła, ale wygląda jak biały słoń. Hal przyjrzał się dziwnemu obiektowi. Nie zachowywał się jak mgła. Gdyby nią był, zmieniłby kształt, popłynąłby z wiatrem albo by się rozwiał. Ten zaś stał nieruchomo i wciąż wyglądał jak biały słoń. Hal przetarł oczy. Nadal tam był. Serce zaczęło mu bić mocniej. To niemożliwe. Białe słonie są niezwykle rzadkie. Tokijskie zoo proponowało ojcu pięćdziesiąt tysięcy dolarów za takiego słonia. Ojciec odpowiedział, że nie może gwarantować dostawy, bo szansa zdobycia zwierzęcia jest niewielka. Ale Hal ciągle o nim śnił. Sen był zawsze ten sam. Widział białego słonia, lec» kiedy podchodził bliżej, słoń zmieniał się w mgłę i znikał. Może i teraz śnił. - Przekonajmy się, czy jest prawdziwy - powiedział. - Idziemy... ale bardzo powoli. Posuwali się małymi kroczkami. Olbrzym nie rozwiał się. Stał bez ruchu, nie okazując ani 156 strachu, ani gniewu. Zapewne nigdy nie widział ludzi, toteż nie miał powodu, by się ich bać. Kiedy podeszli bliżej, Hal przekonał się, że słoń był biały we mgle. Ale przecież widział już słonie we mgle, jednak żaden z nich nie był tak biały jak ten. Jego skóra wydawała się teraz jasnoszara. Nie zmartwiło to Hala, bo wiedział, że tak zwane białe słonie wcale nie są śnieżnobiałe. Są albinosami, a albinos to po prostu osobnik pozbawiony pigmentu. Gdyby mógł podejść bliżej, przekonałby się, czy ten jest prawdziwym albinosem. Trzeba było sprawdzić kilka szczegółów. Szedł więc bardzo ostrożnie z palcem na ustach. Roger posuwał się równie cicho. Wiedział, o co Halowi chodzi: rozmawiali o tym wiele razy i przygotowali się do tej chwili bardzo starannie. Olbrzym patrzył na nich obojętnie. Przysunęli się na odległość dziesięciu stóp i stanęli. Tej chwili nigdy nie zapomną. Teraz już byli pewni i nie posiadali się z radości. Wszystkie szczegóły były widoczne jak na dłoni. Jasnoszary bok miał tu i ówdzie różowawe plamy, jak gdyby odbijało się w nim światło wschodzącego słońca. Charakterystycznym znakiem było białe owłosienie na grzbiecie, przypominające śnieg pokrywający górskie szczyty. Niezaprzeczalnym dowodem były również białe kopytka i różowawobiałe oczy. Różowe plamy występowały też na czole i uszach zwierzęcia. Nie było wątpliwości - mieli przed sobą autentycznego, pięknego albinosa. 157 Kolejnym dowodem była łagodność zwierzęcia. Albinosy są spokojne z natury. Halowi przypomniały się białe nosorożce, które widział w Parku Narodowym Murchisona - nie były gwałtowne i niebezpieczne jak większość tych zwierząt. Białe króliki, białe myszy i ptaki albinosy też są z zasady przyjacielskie. Białe leopardy nie boją się ludzi. Za to czarne leopardy i czarne jaguary są bardzo płochliwe. Każde zoo, do którego trafiłby ten biały słoń, byłoby uszczęśliwione, bowiem stałby się on jego główną atrakcją. Jednak większość ogrodów zoologicznych nie stać na zakup albinosa. Japończycy natomiast są w stanie zapłacić najwyższe ceny za rzadkie okazy zwierząt. Suma, którą zaproponowali ojcu chłopców, nie należała do najwyższych. Jednak braciom pięćdziesiąt tysięcy dolarów wydawało się fortuną. Stali teraz w odległości dziesięciu stóp od tej fortuny i czuli się bezradni. Jak schwytają takiego słonia? Będą potrzebować wszystkich członków wyprawy, a i to może nie wystarczyć. Powinni wycofać się cicho i wrócić jak najszybciej ze swoimi ludźmi. Zaczęli powoli iść do tyłu, nie spuszczając oczu z olbrzyma, kiedy jakiś głos za plecami zmusił ich do odwrócenia się. Stało za nimi sześciu ludzi ubranych w długie białe burnusy, uzbrojonych w pistolety i szable. - Lepiej uciekajmy - powiedział Roger półgłosem. - To nic nie da - odszepnął Hal. - Zastrzeliliby 158 nas. Lepiej z nimi porozmawiajmy. - Zwrócił się do mężczyzny, który wyglądał na ich dowódcę: - Czy mówi pan po angielsku? Człowiek gniewnie potrząsnął głową i wyrzucił z siebie potok arabskich słów. Twarze mieli takie, jak opisywał Joro - ni to białe, ni czarne. Ich skóra miała odcień głębokiego brązu, jaki nadało im słońce, świecące nad ich pustynną krainą. Na głowach nosili turbany, natomiast stopy mieli bose. Śnieg najwidoczniej im nie przeszkadzał. Wyglądali na odważnych, twardych i zdecydowanych. Rozprawiali gorączkowo, rzucając spojrzenia to na białego słonia, to na chłopców. Hal nie potrzebował tłumacza, by domyślić się, o czym mówią. - To prawdopodobnie ludzie, którzy zakradli się do naszego obozu - powiedział. - Wiedzą, że polujemy na słonie, tak jak oni. Ukradli już dwa nasze i założę się, że zrobią wszystko, by trzymać nas z dala od tego. - Udawajmy, że go nie chcemy. - Dobra. Po prostu powiemy im grzecznie do widzenia i pójdziemy swoją drogą. Oczywiście, jeśli nas puszczą. Ale grzeczność na nic się nie zdała. Z chwilą kiedy się poruszyli, zostali otoczeni, a lufy pistoletów przystawiono im do pleców. Następnie zawiązano im oczy. Poczuli, że wyciągnięto im również noże zza pasków. Na koniec szturchnięto ostro w plecy i zmuszono do marszu. Za każdym razem, kiedy potykali się o kamienie lub nierów- 159 ności, słyszeli gniewne połajanki i czuli ostrza szabli między łopatkami. - Jeśli im zależy, byśmy szybciej szli, dlaczego nie odsłonią nam oczu? - poskarżył się Roger. - Pewnie prowadzą nas do swego obozu i nie chcą, byśmy się dowiedzieli, gdzie jest. - Jedno w tym wszystkim mnie cieszy - stwierdził Roger. - Zobaczymy Bo... jeśli jeszcze nie odpłynął. Może uda nam się go uratować. Hal nic nie odpowiedział. Podobała mu się odwaga brata, lecz uważał, że Roger nie zdaje sobie sprawy z powagi sytuacji. Jakim sposobem dwóch chłopców zdanych na łaskę gangu siepaczy może kogokolwiek uratować, nie mówiąc już o własnej skórze? To był ciężki marsz. Wystarczająco zmordowali się już długą wędrówką przez tunel z mchu, burczało im w brzuchach z głodu, ale przynajmniej nie było im zimno. Od strony gór wiał chłodny wiatr, lecz robiło im się gorąco, kiedy czuli ostrza szabli na plecach. Żeby chłopcy nie mogli się zorientować, w którym kierunku idą, bandyci obrócili ich kilka razy w kółko. Lecz jednego porywacze nie wzięli pod uwagę, mianowicie wiatru. Hal zaobserwował, że do tej pory wiatr wiał z zachodu na wschód, natomiast kiedy ruszyli do kryjówki Arabów, poczuł go na plecach. Zanotował to w pamięci. Jeśli kiedykolwiek uda im się uciec, powinni iść pod wiatr. W ten sposób dotrą do Jeziora Białego, a stamtąd już prosta droga w dół do Jeziora Czarnego, Zielonego i do obozu. 160 Po dwóch godzinach marszu posłyszeli głosy z przodu. Wiatr nagle przestał wiać im w plecy, a szable dały spokój łopatkom. Powietrze stało się cieplejsze, poczuli zapach ognia i gotowanego jedzenia. Zdjęto im opaski z oczu. Znajdowali się w wielkiej jaskini oświetlonej trzaskającymi pochodniami i ogrzewanej przez ognisko. Stalaktyty zwieszały się z sufitu jak kryształowe żyrandole, ściany pokryte były bogatymi kobiercami, a na podłodze leżały skóry leopardów. Leżeli na nich mężczyźni w długich białych szatach, opierając łokcie na głowach leopardów. W rękach trzymali kubki, z których unosił się aromatyczny zapach mięty. - Scena jak z „Nocy arabskich" - stwierdził Hal. - Mnie przypomina to pałac hrabiego Monte Christo - dodał Roger. \ Piorun - Miło mi, że się wam podoba. Głos był tak głęboki, że wydawał się wychodzić ze ścian jaskini. Chłopcy odwrócili się gwałtownie, by zobaczyć, kto to mówi. Ujrzeli potężnego mężczyznę, wyższego od Hala i dwa razy grubszego od niego. Nie miał na sobie białego burnusa jak inni, lecz długą szatę mieniącą się różnymi kolorami, wykonaną z najdelikatniejszego jedwabiu, połyskującego w świetle pochodni. Pierś zdobił mu napierśnik ze złota i srebra, ozdobiony klejnotami. Zamiast turbanu miał nakrycie głowy zrobione z grzywy lwa. Śnieżny leopard dostarczył mu skóry na wspaniały pas. Do pasa przymocowany był wielki rzeźbiony pistolet i szabla w pochwie ze złotogłowiu. Na nogach miał misternie wyszywane pantofle olbrzymiego rozmiaru. Chłopcy przypomnieli sobie ślady wielkich butów, pozostawione w pobliżu ich obozu tego dnia, kiedy porwano Bo i słonie. Nie mogło być wątpliwości - mieli przed sobą herszta porywaczy, tego, którego Watussi wzięli za Pioruna. Jednak w tej chwili twarz „Pioruna" jaśniała zadowoleniem. Uśmiechał się, a zęby w twarzy 162 koloru miedzi wydawały się nawet bielsze, niż były w rzeczywistości. - Witam was w moich skromnych progach - odezwał się. - Zapewne chcielibyście się odświeżyć. Proszę za mną. Hal z trudem powstrzymał się od opryskliwej odpowiedzi. Piorun odsunął brokatową zasłonę i znaleźli się w mniejszej grocie, urządzonej z jeszcze większym przepychem. Grube poduszki leżały na dywanie ze skóry leoparda. Szef złodziei rozłożył się na nich, a Hal i Roger zmęczeni po ciężkim marszu z przyjemnością zrobili to samo. Wszedł służący z tacą, trzema kubkami gorącej mięty i ciastkami. - Mam nadzieję, że polubicie naszą herbatę - powiedział gospodarz. - Wybaczcie, że nie mamy kawy. Lubię ją pić, kiedy podróżuję do zachodnich krajów, ale w domu preferuję stare zwyczaje. - A to jest pański dom? - Nie, nie - zaśmiał się Piorun. - To jedynie obóz. Jestem szejkiem ponad pięćdziesięciu tysięcy ludzi na wybrzeżu Zatoki Perskiej. Ropa z naszych terenów wprawia w ruch wasze samochody, a nam zapewnia bogactwo. Ale nie lubię siedzieć na miejscu, uwielbiam przygody. Dlatego każdego roku opuszczam pałac i przenoszę się do jaskini. Wyznaczam kogoś, by pilnował przestrzegania praw przez moich poddanych, podczas gdy ja mam przyjemność z łamania ich tutaj. - Przyznaje więc pan, że łamie prawo? 163 - Naturalnie. Dlaczego miałbym ukrywać przed wami to, o czym wszyscy dobrze wiedzą? Wiele razy odwiedziliśmy wasz obóz. Wioska waszych przyjaciół Watussi dostarczyła nam wielu przystojnych niewolników. Tam gdzie ich wysyłamy, są gorąco przyjmowani i przynoszą dużo pieniędzy. - Porwał pan syna wodza - powiedział Hal. - Czy został już wysłany? - Nie, nadal jest z nami. Chcielibyście go zobaczyć? Nie czekając na odpowiedź klasnął w ręce, a kiedy wszedł służący, rzucił mu kilka słów po arabsku. Chwilę później zasłony się rozsunęły i stanął w nich Bo. Krzyknął radośnie na widok chłopców i podbiegł, by uścisnąć im ręce. - Jak to dobrze, że przyszliście! Wiedziałem, że przyjdziecie, wiedziałem. - To nie jest dokładnie tak - powiedział z żalem Hal. - Jesteśmy więźniami. Obawiam się, że nie będziemy mogli ci pomóc. Radość zniknęła z twarzy Bo. - Bardzo mi przykro - odparł. - Ten szejk, który ofiarowuje uśmiechy, herbatę, ciastka i poduszki, kryje zło w swoim sercu. Ostrzegam was, nie ufajcie mu. Szejk wybuchnął głośnym śmiechem. - Lubię tego chłopca. Ma charakter. Nikt nie ośmiela się mówić w ten sposób w mojej obecności. Jest prawdziwym synem wodza i mówi jak wódz. - Twarz mu pociemniała, a w oczach błysnęła wściekłość. - Ale nauczę go lepszych manier. Już otrzymał kilka lekcji. Odwróć się, chłopcze, i pokaż nam plecy. Bo nawet nie drgnął. Piorun rzucił kilka słów po arabsku. Służący złapał Bo i obrócił go tak, by mogli zobaczyć jego plecy. Skóra pokryta była nabrzmiałymi pręgami, niektóre z nich jeszcze krwawiły. Piorun uśmiechnął się. - Dlaczego nie złapiesz kogoś równego sobie, ty wielki grubasie! - wybuchnął Roger. - Przypuszczam, że dotąd będziesz się nad nim znęcał, aż go zabijesz. - Zabiję? O nie, przyjacielu. Nie zabijam niczego, co przynosi pieniądze. Będzie z niego dobry niewolnik, ale najpierw muszę go ujarzmić, tak jak ujarzmia się konia. - Czy musi pan być taki brutalny? - zapytał Hal. - Brutalny? Jak możesz mówić coś takiego? Jesteśmy niezwykle łagodni. Pokażę wam, czym się posługujemy. Zdjął ze ściany niewinnie wyglądający skórzany pas. - Dotknij go - powiedział. - Zobacz, jaki jest miękki. W naszym kraju nazywamy go „łagodna perswazja". - Doskonale pan wie, że to jedno z najokrutniej szych narzędzi tortur, jakie stworzył człowiek. W Afryce Południowej nazywają ten pas „sjam-bok". Jest zrobiony ze skóry nosorożca i zmiękczany lwim tłuszczem. Zmiękcza się go właśnie po to, by zadawał ból. Jest tak miękki, że najmniejszy 164 165 jego kawałek zagłębia się w ciele. Służy jako bat i tnie jak nóż. Każdy, kto każe chłostać czymś takim, zasługuje na identyczne traktowanie. Oczy Pioruna zabłysły, mimo to nadal się uśmiechał. - Obawiam się, że nie dajesz dobrego przykładu swojemu młodemu przyjacielowi. Jesteś równie bezczelny jak on, a bezczelność musi być ukarana. - Rzucił bat służącemu, a ten złapał Bo i wypchnął go za zasłonę. - Może kolejnych dwadzieścia batów nauczy waszą trójkę większego szacunku. Odbędzie się to tuż za zasłoną, byście mogli posłuchać jego krzyków. Przy pierwszym uderzeniu bata Roger zerwał się z podłogi. Hal pociągnął go w dół. - Pogorszymy tylko sytuację Bo - powiedział. - Leż spokojnie. Nasz czas jeszcze nadejdzie. Szejk był wyraźnie rozczarowany, kiedy dwadzieścia uderzeń nie wydusiło z Bo najmniejszego nawet jęku. Hal i Roger zaciskali zęby i czuli, jakby to im wymierzano baty. Kiedy było po wszystkim, szejk powiedział: - Tyle, jeśli chodzi o niego. Co do was, pewnie zastanawiacie się, dlaczego was tu przyprowadzono. - Czy i z nas chce pan zrobić niewolników? - zapytał Hal. - Obawiam się, że nikt by was nie kupił. Moi przyjaciele są wybredni, nie lubią zapachu białych ludzi. Białych niewolników trudno ujarzmić. Wciąż próbują uciekać. Poza tym wasz rząd mógłby przysporzyć nam kłopotów. Nie, oba- 166 wiam się, że proste życie niewolnika w pałacu milionera to nie dla was. Nie możecie oczekiwać takiego szczęścia. - Dlaczego więc nas trzymacie? - Powiem wam dlaczego. Znaleźliście dziś białego słonia. Moi ludzie was widzieli. Wiemy, że polujecie na zwierzęta, a nie ma w całej Afryce ani na całym świecie zwierzęcia równie cennego jak biały słoń. Wy i wasi ludzie będziecie próbowali go złapać. Nie możemy do tego dopuścić. - Do czego potrzebny panu biały słoń? Nie zmieni pan go w niewolnika. - To prawda. Ale w pewnym kraju na Dalekim Wschodzie mogę go sprzedać za cenę dziesięciu cadillaców. Pozostaniecie tu, dopóki nie złapiemy i nie sprzedamy tego słonia. - A co według pana będą robić w tym czasie nasi ludzie? Zaczną nas szukać i znajdą to miejsce. Jest ich wielu, a was jedynie garstka. Stracicie życie i słonia. Czy słoń wart jest takiego ryzyka? W końcu słoń to tylko słoń. Herszt handlarzy niewolników uśmiechnął się znacząco. - Nie zamydlisz mi oczu, młody człowieku. Byłem w Birmie i Syjamie. Niektórzy nazywają go Tajlandią, ale ja wolę nazwę Syjam. Przeprowadziłem mały wywiad na temat białych słoni. Powiem wam, co widziałem na dworze w Syjamie. Biały słoń mieszka tam we wspaniałym pawilonie. Przykrywają go piękne jedwabie ozdobione szkarłatem, srebrem, bielą i złotem. Kły ma owinięte złotymi taśmami, a nad głową królewski 167 parasol. Stu szlachetnie urodzonych czuwa przy nim. Jedni chłodzą go wachlarzami ze strusich piór, drudzy odganiają muchy, a jeszcze inni karmią rzadkimi owocami ze złotych naczyń. Kiedy idzie się kąpać, ośmiu ludzi niesie nad nim baldachim ze złotogłowiu. Przed nim zaś idą muzycy grający na instrumentach. Po kąpieli mandaryn myje mu stopy w srebrnej misce i namaszcza wonnymi olejkami. - Ale po co to całe zamieszanie ze zwykłym zwierzęciem? - Dla nich nie jest ono zwykłe. To jest Budda, bóg, i ludzie oddają mu cześć. Kiedy umiera, wyprawia mu się taką samą ceremonię jak królowi czy królowej. Ciało jest wystawiane na widok publiczny przez kilka dni. Potem jest palone na stosie pogrzebowym ułożonym z drzewa. sandałowego, sasafrasu i innych cennych gatunków, co kosztuje tysiące dolarów. Następnie zbiera się prochy, wsypuje do drogocennych urn i zakopuje na królewskim cmentarzu. Dawniej wierzono, że ziemia opiera się na grzbiecie białego słonia i za każdym razem, kiedy robi on krok, ziemia się trzęsie. A słyszeliście o prezencie, jaki król Syjamu przysłał królowej Wiktorii? Było to złote pudełko zamykane na złoty kluczyk. Wszyscy myśleli, że w środku jest drogi klejnot, skoro pudełko wygląda tak pięknie. Otwarto je. Zawierało kilka włosów królewskiego białego słonia. Był to najcenniejszy dar, jaki mógł ofiarować syjamski król angielskiej monarchini. A ambasador Syjamu, chcąc powiedzieć coś mi- 168 łego o królowej Wiktorii, tak się wyraził: „Jej oczy, twarz, jej postawa przypominają pięknego, majestatycznego białego słonia". - Król Syjamu ma już przecież kilka białych słoni - zauważył Hal. - Dlaczego miałby chcieć jeszcze jednego? - Bo ma tylko syjamskie słonie. Afrykański jest większy, wyższy, o kilka ton cięższy, ma większe uszy, dłuższe kły i więcej dostojeństwa. - Piorun wstał. - I dlatego, przyjaciele, zwierzę, które widzieliście dzisiaj, odbędzie małą podróż na królewski dwór Syjamu. Dopóki to nie nastąpi, pozostaniecie naszymi gośćmi. Muszę was ostrzec, że jeśli spróbujecie przeszkodzić naszym planom, nie wyjdziecie stąd żywi. Dobranoc i miłych snów. W grocie Szejk klasnął w dłonie. Natychmiast pojawili się strażnicy. Chłopcy zostali wyprowadzeni z apartamentu Pioruna z powrotem do wielkiej groty, która teraz była prawie zupełnie ciemna i pusta. Z mniejszych grot zasłoniętych kotarami, służących najwidoczniej za sypialnie, dochodziło chrapanie i przytłumione głosy tych, którzy jeszcze nie zasnęli. Wprowadzono ich do jednej z nich, mieszczącej się na tyle głównej. Była przesycona ostrym zapachem mięty. Z kociołka, umieszczonego nad małym ogniskiem, unosiła się para. Jedyna płonąca tam pochodnia dawała słabe oświetlenie. Nie było tu żadnych wygód, ani skór leoparda na podłodze, ani poduszek, jedynie nagie zimne ściany. W rogu leżała skulona w kłębek postać. Na odgłos wchodzących obróciła się i wstała. Chłopcy rozpoznali w niej syna wodza Mumbo. - Bo! - wykrzyknął Roger, podbiegając do niego. - Gdzie oni cię trzymają? Piękne miejsce dla księcia Watussi. Bo uśmiechnął się słabo. - To niewolnicze kwatery - wyjaśnił. - Tu trzymali wszystkich porwanych. Zabrano ich wczoraj na żaglowiec, którym popłynęli do jed- 170 nego z portów nad Morzem Czerwonym. Powiedzieli mi, że ja odpłynę jutro do jakiegoś miejsca nad Zatoką Perską. Roger rozejrzał się po pomieszczeniu. - To gorsze niż loch - stwierdził. - Loch ma przynajmniej jedno małe okno. - Spojrzał na parujący kociołek. - Ale masz herbatę. - To dla strażników - wyjaśnił Bo. - Żeby nie usnęli. - Co ci dają do jedzenia? - Nic. Mówią, że dostanę jeść, kiedy uklęknę i poproszę. Mówią, że nie będę dobrym niewolnikiem, dopóki nie zapomnę, że jestem synem wodza. Mogą mnie zagłodzić na śmierć, bo ja i tak nie zapomnę. Hal patrząc na tę drobną postać, trzymającą się tak dzielnie pomimo bólu, jaki sprawiały mu głębokie rany na plecach, pomyślał, że chłopak ma wiele dumy i będzie z niego wielki wódz... jeżeli odzyska wolność. Ale Bo nigdy nie odzyska wolności, jeśli odpłynie jutro na żaglowcu. Jeśli chce go ocalić, musi to zrobić dziś w nocy. Zlustrował uważnie każdy kawałek ściany, sufitu i podłogi. Nie było w grocie żadnego otworu, z wyjątkiem wejścia. To zaś blokowało sześciu strażników. Trzech siedziało przed wejściem, a trzech w grocie. Owinięci w burnusy, których poły podgarnęli pod siebie dla ochrony przed zimną podłogą, popijali herbatę i rozmawiali przyciszonymi głosami. Byli potężnymi mężczyznami, uzbrojonymi w pistolety i szable. Wy- 171 straczyłby jeden, by uniemożliwić ucieczkę nie uzbrojonym więźniom. Jaką szansę mają trzej chłopcy przeciw sześciu uzbrojonym mężczyznom? Nawet gdyby tych sześciu nie miało czym walczyć, ich krzyki ściągnęłyby innych. Na pewno wszczęliby alarm. Jednak przypuśćmy, że nie, przypuśćmy, że jakimś cudem chłopcy unieszkodliwiliby po cichu strażników i przedostali się do głównej groty. Musieliby jeszcze przez nią przejść, omijając po drodze te mniejsze, w których spali ludzie. Ktoś jednak mógłby wytknąć z nich głowę. Podniósłby krzyk i chłopców natychmiast by złapano. Sytuacja wydawała się beznadziejna i Hal dał za wygraną. Obrócił się na bok, zamierzając się przespać. Nagle poczuł, że coś go uwiera. Uniósł się lekko, by wyciągnąć to coś z kieszeni kurtki, po czym usiadł gwałtownie. Wreszcie znalazł sposób! Wsunął rękę do kieszeni i namacał... nabój, szeroki na pół cala i długi na trzy. Używali takich do łapania nosorożców lub innej grubej zwierzyny. Zawierał środek usypiający o nazwie sernyl. Wkładało się go do specjalnej igły, którą wystrzelało się z kuszy w bok zwierzęcia. Po piętnastu minutach zwierzę przestawało kopać i brykać. Zasypiało na cztery godziny, dzięki czemu można je było spokojnie załadować na ciężarówkę, odtransportować do obozu i zamknąć w klatce. Skoro jeden nabój wystarczał, by uśpić wielkiego nosorożca, bawołu czy słonia, to spokojnie 172 unieszkodliwi sześciu, a nawet dwunastu mężczyzn. Lecz jak trafić nim w strażników? Nie miał ani kuszy, ani też więcej naboi. Nawet gdyby miał, trudno sobie wyobrazić, żeby strażnicy siedzieli spokojnie i pozwolili mu do siebie strzelać. Jego wzrok zatrzymał się na kociołku z herbatą. Strażnicy mieli chyba wielkie pragnienie, bo co kilka minut napełniali swoje kubki. Gdyby udało mu się wlać zawartość naboju do kociołka... Przysunął się bliżej paleniska. Strażnicy natychmiast odwrócili głowy. Wyciągnął ręce w stronę ognia. Strażnicy sądząc, że przysunął się tylko po to, by się ogrzać, przestali zwracać na niego uwagę. Usiadł tak, by znaleźć się między nimi a ogniskiem. Zaczekał, aż mężczyźni zajmą się rozmową, po czym wsunął rękę do kieszeni i wyciągnął nabój. Zakrywając go swoim ciałem wyjął zatycz-kę i wlał zawartość do kociołka. Pusty nabój schował z powrotem do kieszeni. Następnie wrócił do Rogera i Bo. Roger widział, co zrobił, a Bo się domyślał, lecz żaden z nich nie dał tego po sobie poznać, by nie wzbudzić podejrzeń strażników. Mężczyźni ponownie napełnili swoje naczynia i wypili. Hal siedział jak na szpilkach - czy zauważą zmianę smaku? Na szczęście mocny aromat mięty potrafił stłumić posmak narkotyku. Wydawało się, że minęła cała wieczność, a nie kwadrans, kiedy rozmowa zaczęła się rozciągać i toczyć coraz wolniej, aż na koniec ucichła. 173 Głowy strażników zaczęły opadać. Początkowo szturchali siebie nawzajem, potem dali za wygraną i ulegli przemożnej potrzebie snu. Po chwili słychać było tylko ich ciężkie oddechy. Chłopcy przysunęli się do wyjścia. Strażnicy nawet nie drgnęli. Hal ostrożnie przestąpił przez ich ciała i odsunął lekko zasłonę, by zajrzeć do głównej groty. Spowijały ją prawie całkowite ciemności. Płonęły tylko nieliczne pochodnie. Początkowo nie dostrzegł nikogo, lecz gdy rozejrzał się uważnie, zauważył kilku mężczyzn, śpiących z głowami opartymi na łbach leopardów. Hal odwrócił się do swych towarzyszy i szepnął: - Jesteśmy w trudnej sytuacji. Jeśli zobaczy nas któryś z tych facetów, koniec z nami. - Jest dość ciemno - odszepnął Roger. - Nie na tyle, by nie dostrzegli różnicy między naszymi ubraniami a białymi burnusami. Roger spojrzał na śpiących strażników. - Więc na co czekamy? Skoro potrzebne nam są burnusy, oto one. Ciała mężczyzn były ciężkie, musieli więc trochę się namęczyć, by ściągnąć ubrania z trzech strażników. Lecz kiedy włożyli już długie białe szaty i naciągnęli kaptury na głowy, jedynie ich twarze mogły zdradzić, że nie są handlarzami niewolników. Cicho wymknęli się z lochu i ruszyli przez dużą grotę. Serca waliły im jak młoty. Z trudem powstrzymywali się, by nie biec. Wiedzieli, że 174 muszą iść spokojnie, by nie wzbudzić żadnych podejrzeń. Bez kłopotu minęli pierwszego mężczyznę. Na wszelki wypadek odwrócili głowy, lecz nie było to konieczne, bo spał głęboko. Drugi podniósł głowę, kiedy go mijali. Zobaczył jedynie trzy białe sylwetki. Przewrócił się na drugi bok i zamknął oczy. Bardzo wolno minęli trzeciego i czwartego. Po wyjściu na zewnątrz zatrzymali się na chwilę, udając, że chcą zaczerpnąć świeżego powietrza. Potem skręcili w bok i zniknęli w ciemności. Wówczas unieśli w górę burnusy i ruszyli biegiem. Hal prowadził ich prosto pod wiatr. Nie wiał tak mocno jak za dnia, ale wystarczająco, by mógł wyczuć kierunek. Droga była wyboista. Księżyc przeświecający w przerwach między wędrującą mgłą nie bardzo pomagał im w ucieczce. Chował się właśnie wtedy, gdy mieli do ominięcia skały. Nogi wkrótce pokryły im się siniakami i zadrapaniami, lecz nie przerywali biegu. Na koniec zamajaczyło w oddali jezioro Białe. - Jest nasz biały słoń! - wykrzyknął Roger. Stał blisko miejsca, w którym go pierwszy raz zauważyli. - Chyba widzę podwójnie - stwierdził Hal wytężając wzrok. - Czyżbym dostrzegał również ciemnego słonia, czy to tylko biały rzuca cień? Podeszli bliżej. Mgła odsłoniła na chwilę księżyc i zupełnie wyraźnie zobaczyli drugiego słonia. Ciemna skóra dobitnie świadczyła o tym, że nie jest albinosem. 175 Stracili trochę czasu, zanim odnaleźli zielony tunel. - Nie bardzo mam ochotę przełazić przez ten tunel w środku nocy - stwierdził Roger. - Ja też nie - przyznał Hal. - Ale przecież jest tam teraz równie ciemno jak za dnia. - To fakt. Ale czy w nocy nie grasują w nim leopardy? - Nie pozostaje nam nic innego, jak to sprawdzić. Najbardziej jednak martwię się tym, jak będziemy iść na czworakach w tych nocnych koszulach. Mogli ściągnąć burnusy i porzucić je gdziekolwiek. Nie zrobili jednak tego, bo powietrze było mroźne. Umocowali je w talii i weszli do tunelu. Wewnątrz słyszeli różne dziwne odgłosy, lecz po drodze nie spotkali nic niebezpiecznego oprócz cybeta, który był bardziej przestraszony od nich. Minęli Jeziora Czarne i Zielone, potem bambusowy las i na koniec stanęli w obozie. Byli tak zmęczeni, że pragnęli jedynie rzucić się na łóżka i zapomnieć o handlarzach niewolników. - Jedną rzecz musimy zrobić natychmiast - powiedział Hal. - Skoro wiemy, gdzie jest kryjówka porywaczy, musimy poinformować o tym policję. Obudzili ojca Bo. Wódz rozpłakał się z radości na widok syna. Natychmiast wysłał posłańca na posterunek policji w Mutwanga. Policjanci źli, że ich obudzono, zjawili się we wsi dopiero późnym rankiem. Hal w towarzystwie 176 swoich ludzi poprowadził ich do jaskini. Z takimi siłami nie bał się już rabusiów. Wkroczył śmiało na czele swej armii do wnętrza groty. Była pusta. Handlarze niewolników domyślając się, że ich kryjówka została odkryta, uciekli. Pozostał po nich jedynie nikły zapach miętowej herbaty. - Przechytrzyli nas - powiedział Hal gorzko rozczarowany. Policjanci byli wyraźnie niezadowoleni. Marsz pod górę nie należał do łatwych. Byli zmęczeni, podrapani, posiniaczeni i zmarznięci. Hal czuł, że to jego winią za wszystkie kłopoty. Mamrotali pod nosem obelgi w języku suahili, których na szczęście nie rozumiał. Za to doskonale zdawał sobie sprawę, że nie może oczekiwać od nich żadnej pomocy. Jak schwytano białego słonia Hal mógł się domyślić, co złodzieje teraz zrobią. Widzieli przecież białego słonia, a Piorun powiedział, że ma zamiar go złapać. - Nie ma czasu do stracenia - powiedział. - Oczywiście mogli go już złapać, lecz to mało prawdopodobne. Zbyt byli zajęci pakowaniem się i ucieczką, by martwić się jeszcze o słonia. Mamy więc szansę. Ruszyli w drogę powrotną do Jeziora Białego. Roger wlókł się ze spuszczoną głową. - Co z tobą, mały? - zapytał go Hal. - Nad czym tak rozmyślasz? Roger podniósł głowę, a w oczach zabłysły mu psotne ogniki. - Zastanawiam się, czy nie moglibyśmy dać nauczki tym facetom w nocnych koszulach - powiedział. - Co masz na myśli? Roger przedstawił mu swój plan. - To może się udać - uśmiechnął się Hal. - Mówiono mi, że jest stąd jakaś krótsza droga do naszego obozu. Weź ze sobą jednego z policjantów. On zna ten skrót, nie będziesz więc musiał 178 przechodzić przez tunel. Ale pospiesz się. Nie utrzymam długo policji. - Dobra - powiedział Roger. - Olbrzymek i ja będziemy tu z powrotem za godzinę. Roger i policjant zbiegli truchtem ze zbocza i wrócili do obozu. Chłopak odszukał rozpylacz i napełnił go białą farbą. Mieszkańcy. wioski przyglądali się ciekawie tym dziwnym poczynaniom, ale Roger milczał. Potem przywołał Olb-rzymka. Słoniątko przybiegło popiskując z radości. - Mam dla ciebie robotę - powiedział do malca. - Chodź. Po czym w towarzystwie policjanta pospieszyli do Jeziora Białego. Słoń potoczył się za nimi. To była ciężka wspinaczka. Kiedy przybyli nad jezioro, czekali już tam na nich ludzie Hala i zniecierpliwieni policjanci, których Hal z trudem zatrzymał na miejscu. Na widok Rogera z rozpylaczem w ręku i w towarzystwie słoniątka obrzucili go gradem pytań. Lecz chłopak milczał. Usiłował natomiast wypatrzyć we mgle białego słonia. - Nie spóźniłem się? - zapytał niespokojnie. - Czy te złodziejaszki złapały już białego? - Jeszcze nie - odpowiedział Hal. - Zdążyłeś na czas. Ale będą tu lada moment. Wysłaliśmy człowieka na zwiady i właśnie wrócił ze złymi wieściami. Jest ich więcej, niż sądziliśmy. Dwa razy więcej od nas. I wszyscy są uzbrojeni w pistolety. Policjanci zaś mają tylko włócznie, a nasi ludzie noże. Jedynie Toto ma broń. 179 Firma Hunt zajmowała się łapaniem zwierząt, a nie zabijaniem ich, toteż dysponowali tylko jednym sztucerem, który był teraz w rękach Toto - nosiciela broni. - Jeśli przyjdą wszyscy naraz - ciągnął Hal - to nie będziemy w stanie ich pokonać. Lecz jeśli twój pomysł z farbą się uda, możemy ich zdezorientować i rozproszyć, a potem jednego po drugim wyłapać. - No to do roboty. Gdzie jest nasz biały? - Tam, za skałami. Roger, usiłując coś dojrzeć we mgle, początkowo nie widział nic prócz czarno-białych skał. Po chwili jedna z białych skał się poruszyła, a czarna zmieniła pozycję, wyciągnęła trąbę i ryknęła. Chłopcy podkradli się do ciemnego słonia. Zobaczył ich i zaczął się oddalać. Dogonili go i zdążyli spryskać oba jego boki białą farbą. Teraz własna matka by go nie poznała. W ciągu kilku sekund zmienił się w białego słonia. Drobił nerwowo w miejscu i ryczał. - Mam nadzieję, że nie przestanie się skarżyć - powiedział Hal. - Im więcej będzie się awanturował, tym szybciej go znajdą. Do ryków słonia dołączył nowy dźwięk - głosy zbliżających się złodziei. Hal wydał kilka krótkich poleceń. Połowę swych ludzi wysłał w ślad za pomalowanym na biało słoniem. Pozostałym polecił ukryć się za skałami niedaleko albinosa. 180 Modlił się, żeby mgła pozostała gęsta, bo inaczej plan Rogera spali na panewce. Być może Góry Księżycowe usłyszały jego modlitwę. W każdym razie zapewniły najbardziej gęstą z mgieł. Usłyszeli głośne pokrzykiwania w języku arabskim i domyślili się, co się stało. Handlarze niewolników dostrzegli wymalowanego słonia. Teraz przyszła kolej na albinosa. jeśli słonica zechciałaby ryknąć, ściągnęłaby ?? siebie uwagę złodziei i część z nich przybiegłaby tutaj. Dzięki temu banda by się podzieliła i łatwiej można byłoby ją wyłapać. Ale biały słoń jest zbyt łagodnym zwierzęciem, by chciał ryczeć. Planowi Rogeta groziła katastrofa. Uratował go Hal. Dał popis prawie perfekcyjnego ryku, jaki wydaje słoń. Zaczął od bardzo niskich tonów, a skończył na wysokim, wibrującym krzyku. Powtórzył swój wyczyn kilkakrotnie. Prawie natychmiast posłyszeli tupot biegnących stóp i pojawił się jeden z członków gangu. Policjanci złapali go i obezwładnili, zanim zdążył wyciągnąć pistolet. Natychmiast związano mu ręce i nogi. Następny wyłonił się z mgły i również został schwytany. Po nim zjawiło się trzech, których również unieszkodliwiono. Niestety jeden z nich zdążył wystrzelić z pistoletu i policjant osunął się na ziemię. Teraz zaczęli pojawiać się po kilkunastu naraz, 181 więc członkowie wyprawy dołączyli do policjantów, by pomagać chwytać i związywać rabusiów. Jeden z najlepszych ludzi Hala, Mali, został postrzelony w ramię. Jednak nie wycofał się z walki. - Później - powiedział do Hala, który chciał mu opatrzyć ranę. Roger pobiegł sprawdzić, co się dzieje z pomalowanym słoniem. Ukryty za skałą obserwował z zadowoleniem, jak handlarze niewolników biegnący za fałszywym białym słoniem jeden po drugim wpadają w ręce policjantów. Byli łatwą zdobyczą, bo zatrzymywali się zdezorientowani, słysząc głos słonia w dwóch miejscach i zastanawiali, w którą stronę iść. Ci, którzy podeszli na tyle blisko, by przekonać się, że mają przed sobą zwykłe zwierzę, jedynie z warstwą białej farby na skórze, również stawali i głośno klęli. Nagle Roger usłyszał ryk, który nie pochodził z gardła Hala. Pędem wrócił do brata i zobaczył, że kilku porywaczom udało się podejść do białego słonia i kłuli go teraz szablami, zmuszając w ten sposób, by ruszył w stronę ich nowego obozu. Zwierzę zaryczało z bólu i gniewu. Prawdopodobnie byli to ci sami ludzie, którzy odcięli trąbę małemu samcowi po to, by oszalałe z bólu zwierzę rozniosło obóz Hala i wioskę. Tym razem jednak ich brutalne metody obróciły się przeciw nim. Z natury spokojne zwierzę z wściekłością zakłuło dwóch mężczyzn, trzeciego zmiażdżyło przednią nogą, a kilku powaliło trąbą, 182 machając nią jak maczugą. Reszta rozbiegła się w popłochu i została wyłapana przez ludzi Hala i policjantów. „No to sprawa załatwiona - pomyślał Hal. - Pokonaliśmy ich". Lecz zapomniał o Piorunie. W pewnej chwili otoczyły Hala pasma mgły i nagle jedno z nich zmieniło się w ciemną potężną postać. Miał oto przed sobą herszta bandy. Szejk-rabuś uśmiechnął się zuchwale. - Cóż za szczęśliwy traf. Jesteś dokładnie tą osobą, której szukałem - powiedział i wyciągnął pistolet. - Poczekaj - powstrzymał go Hal. - Ja nie mam broni. Możesz mnie zastrzelić, ale czego to dowiedzie? Tylko tego, żeś tchórz. Jeśli jesteś mężczyzną, odrzuć broń i stań do walki wręcz. Herszt schował z powrotem pistolet do kabury. Uśmiechnął się ponuro. - Nazywasz arabskiego szejka tchórzem? Ruszył na Hala. Wyższy i cięższy od niego parł do przodu jak rozpędzona lokomotywa. W ostatniej chwili Hal uskoczył w bok, stosując unik judo, którego nauczył się w Japonii. Wielka siła i rozpęd szejka stały się jego zgubą. Rozpędzona lokomotywa potknęła się, upadła, uderzyła głową w skałę i straciła przytomność. Mogła ją odzyskać w każdej chwili, więc Hal musiał się spieszyć. Nie miał żadnej liny, nie było też w pobliżu lian. Oderwał kilka pasków z kolorowego burnusa szejka i mocno związał go nimi. Szejk otworzył oczy. Na próżno jednak się 183 szamotał. Z mgły wyłoniło się kilku policjnatów i Toto. Podeszli ostrożnie do skrępowanego olbrzyma i spojrzeli na Hala ze zdumieniem. - Oni mówią, że musiałeś panie użyć magii białego człowieka - powiedział Toto. Hal przypominając sobie, że sukces zawdzięcza orientalnej sztuce walki, odparł: - To rzeczywiście była magia, ale nie białego człowieka. Kiedy policja z pomocą członków wyprawy zbierała bandytów, by odstawić ich do miejscowego więzienia, Hal i Roger zajęli się swoją sprawą. Olbrzymka na czas walki ukryto za wielką skałą i zostawiono pod opieką jednego z ludzi. Pomrukiwania i piski malca posłyszała biała samica. Chłopcy zobaczyli, że oba słonie stoją razem. Zawarły już ze sobą przyjaźń. Tego właśnie chciał Roger. Taka już jest słoniowa natura. Pozbawione matki słoniątko natychmiast będzie się garnąć do każdego dorosłego osobnika, a dorosła samica natychmiast zostanie „ciocią" każdego dziecka, które potrzebować będzie jej pomocy. Tak więc tych dwoje wąchało się trąbami i rozmawiało ze sobą bulgocząc gardłowo. Kiedy słoniątko zobaczyło Rogera, podbiegło do niego i ruszyło za nim w dół stoku. Teraz miała nastąpić najtrudniejsza próba. Czy biały słoń pójdzie za nim? Samica miała teraz powody, by nienawidzić ludzi za ból, jaki zadały jej szable handlarzy niewolników. Czy potrafi 184 odróżnić wrogów od przyjaciół? Siłą nie udało jej się złapać. Czy łagodność poskutkuje? Stała i patrzyła w ślad za oddalającym się słoniątkiem. Odeszło na sto jardów, potem na dwieście, a ona nadal się nie poruszyła. Wtedy Olbrzymek obejrzał się i zapiszczał. Nawet Hal i Roger zrozumieli, co powiedział. To oznaczało: „Proszę, chodź z nami". „Och, skoro tak mnie prosisz" - brzmiała odpowiedź ciotki i słonica ruszyła majestatycznie w ślad za trojgiem nowych przyjaciół. . Droga do obozu przebiegła bez żadnych zakłóceń. Następnego dnia oba słonie pojechały ciężarówką do Mombasy, by tam czekać na statek, którym popłyną do Japonii. Po wysłaniu tam depeszy otrzymali drogą odwrotną wyrazy uznania i obietnicę, że zwierzęta nie zostaną rozdzielone. Potwierdzono też sumę pięćdziesięciu tysięcy dolarów za białego słonia i zagwarantowano dziesięć tysięcy za Olbrzymka. Chłopcy wysłali też depeszę do ojca: GÓRY KSIĘŻYCOWE OMAL NAS NIE POKONAŁY. UDAŁO NAM SIĘ ZŁAPAĆ SŁONIĄTKO I BIAŁĄ SAMICĘ. ODESŁANE DO TOKIO. Opowiedz Johna Hunta brzmiała: ZŁAPALIŚCIE BIAŁĄ? TO NAJWIĘKSZY SUKCES NA ŚWIECIE. GRATULACJE DLA ZDOBYWCÓW GÓR KSIĘŻYCOWYCH. Kłusownicy Złapanie białego słonia to wyczyn, który nieczęsto zdarza się w Afryce. Wiadomość o tym rozeszła się lotem błyskawicy. Podały ją gazety w Nairobii, Kampali, Arushy i Mombasie. Pewien mężczyzna po jej przeczytaniu wsiadł na motor i przejechał sześćset mil w kierunku zachodnim, by dotrzeć do Gór Księżycowych. Spotkał Hala i Rogera w małym hotelu w Mut-wanga u podnóża gór. Opuścili już spowitą w chmury krainę, by wrócić do ciepłego, słonecznego i bardziej swojskiego świata. Nie było w nim kwiatów olbrzymów, lodowatych wichrów, tajemniczych tuneli, jaskiń i handlarzy niewolników. Jaskry i fiołki rosły tu na wysokość kilku cali, a nie dwudziestu stóp. Czuli się, jakby wrócili do domu z wyprawy na dziwną planetę. Odpoczywali w przytulnym ogrodzie nie opodal strumienia, spływającego z krainy lodowców. - To dopiero jest życie - powiedział Roger, kładąc się na trawie. - Zasłużyliśmy na odpoczynek - stwierdził Hal. - Jestem wykończony! Mógłbym leniuchować choćby miesiąc. Ale chłopcy nie umieli próżnować. Po dwóch 186 dniach mieli dość bezczynności i marzyli o nowej przygodzie. Z wdzięcznością przyjęli więc prośbę mężczyzny, który zatrzymał swój motor na parkingu hotelowym i wszedł do środka, by zapytać, gdzie może znaleźć dwóch sławnych myśliwych. Recepcjonista wskazał mu ogród nad strumieniem. Tam też znalazł obu braci, którzy puszczali kaczki na wodę i tęsknili za przygodą. - Czy to wy jesteście bracia Hunt? - Tak. - Nazywam się Mark Crosby. Jestem naczelnym strażnikiem w Tsavo. To jedno słowo wystarczyło, by wzbudzić w nich zainteresowanie. Każdy, kto zna Afrykę, wie, co to jest Tsavo. To największy na świecie park narodowy, o powierzchni 8069 mil kwadratowych, w którym żyją wszytkie gatunki dzikich zwierząt od lwa ludożercy po kłującą kobrę. A nazwisko Marka Crosby'ego znała cała Europa, Ameryka i Afryka. - To zaszczyt poznać pana - powiedział Hal. - Co zmusiło pana do opuszczenia Tsavo? - Przyjechałem zobaczyć się z wami. Potrzebuję waszej pomocy. Usiadł obok nich na trawie nad bystro płynącym strumieniem i opowiedział o swojej tajemniczej krainie, gdzie miały miejsce jeszcze bardziej zadziwiające i przerażające zdarzenia. - Kłusownicy zabijają tysiące naszych zwierząt. Tak dzieje się nie tylko w Tsavo, ale w całej Afryce. Jeśli to dłużej potrwa, za dziesięć lat wyginie cała gruba zwierzyna. 187 Tu wyjął z kieszeni fotografię. Przedstawiała nieżywe słonie - przerażającą masę zakrwawionych ciał. - Zrobili to kłusownicy. Ci bandyci w ciągu ostatnich dwóch lat wymordowali przeszło dwa tysiące słoni w dżunglach Tsavo. - Dlaczego to robią? - zapytał Roger. - Dla kłów. Zauważyliście zapewne na fotografii, że żaden z tych słoni nie ma kłów. Kłusownicy sprzedają je na wybrzeżu. To samo dzieje się z nosorożcami. Mordują je setkami. Tylko po to, by zdobyć ich rogi. Giną przy tym dziesiątki tysięcy innych zwierząt. - Ale co my możemy zrobić w tej sprawie? - Mam tylko dziesięciu strażników. Nie jestem w stanie wynająć więcej. Oni zaś mogą złapać zaledwie kilku kłusowników. Macie trzydziestu ludzi. Wypędziliście z Ruwenzori handlarzy niewolników. Gdybyście zgodzili się nam pomóc, moglibyśmy wygrać wojnę z kłusownikami. - Pan chce, abyśmy przegnali kłusowników? - I ocalili zwierzynę. Jestem pewny, że tego pragniecie. W końcu wasz interes też się skończy za dziesięć lat, jeśli kłusownikom uda się wybić wszystkie dzikie zwierzęta. - To prawda - przyznał Hal. - Lecz nie dlatego pomoglibyśmy panu. Crosby z uśmiechem skinął głową. - Rozumiem. Nie mylił się. Ci chłopcy kochali zwierzęta i przygodę. Pieniądze nie były najważniejsze. 188 - Mógłbym wam zapłacić niewielką sumę, lecz nie tyle, ile jesteście warci. - Kiedy chce pan otrzymać odpowiedź? - Przenocuję tu. Umówmy się na jutro rano. Crosby uśmiechnął się i ruszył do hotelu. Hal spojrzał na Rogera, Roger na Hala. Nie musieli nic mówić. Ich oczy powiedziały: „Tak!" Trzeba było jednak omówić tę sprawę z ojcem. Z jedynego telefonu w Mutwanga Hal zamówił rozmowę z Nowym Jorkiem. Jak miło było znowu usłyszeć głos ojca! Kiedy John Hunt dowiedział się o propozycji naczelnego strażnika, odpowiedział bez wahania: - Przyjmijcie ją. I nie bierzcie pieniędzy. To największe i najlepsze zadanie, jakie kiedykolwiek mieliście do wykonania. Powodzenia! Czy szczęście będzie Hun tom nadal sprzyjało, dowiecie się z następnej książki pod tytułem „Przygoda na safari". Spis treści Nie wchodź słoniowi w drogę ............ 5 Góry Księżycowe ..................... 17 Najwyższy człowiek na Ziemi ............ 23 Najmniejsi ludzie na Ziemi .............. 34 Niebiańskie słonie ..................... 38 Myśliwi na drzewach .................. 42 Pigmej i jeżozwierz .................... 47 Pochowany żywcem ................... 51 Wielki zabójca ....................... 56 Jak jeść słonia ....................... 61 Bajka o długim nosie .................. 65 Roger zostaje matką ................... 75 Pułapka ............................ 81 Skaczący namiot ...................... 90 Jak nakarmić słonia ................... 94 Syn wodza .......................... 99 Wielka dżdżownica .................... 103 Porwanie ........................... 110 Rozgniewany goryl .................... 120 Handlarze niewolników................. 127 Słoń w bagnie ....................... 135 Ucieczka Olbrzymka ................... 143 W tunelu ........................... 149 Biały słoń ........................... 156 Piorun ............................. 162 W grocie ........................... 170 Jak schwytano białego słonia ............. 178 Kłusownicy ......................... 186 Powieści Willarda ??i??'? w serii z rysiem: Przygoda nad Amazonką Przygoda na Pacyfiku Podwodna przygoda Przygoda z wulkanem Przygoda z wielorybem Afrykańska przygoda Przygoda ze słoniem Przygoda na safari Przygoda z lwem Przygoda z gorylami Przygoda w głębi morza Przygoda z kanibalami Przygoda z tygrysem Arktyczna przygoda Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4 (dawna Spasowskiego) prowadzi sprzedaż hurtową, wysyłkową i detaliczną książek własnych. Wszystkich informacji o zakupie udzielają działy: • handlowy teł. 26-31-65 • sprzedaży wysyłkowej teł. 26-24-31 w. 31 • księgarnia firmowa tel. 26-24-31 w. 15 Redaktor Magdalena Koziej-Ostaszkiewicz Redaktor techniczny Maria Bochacz ISBN 83-10-09739-5 PRINTED IN POLAND Wydawnictwo „Nasza Księgarnia" Sp. z o.o., Warszawa 1993 r. Wydanie pierwsze. Skład: „Protext" w Warszawie. Druk: Zakłady Graficzne w Gdańsku. _- PRZYGODA Łt bUUNItM ,,- Pchasz się prosto w paszczę śmierci - ostrzegł wódz Mumbo. -Góry pochłoną cię i zdepczą". Hal i Roger Hunt udają się do Afryki w okolice Gór Księżycowych, by schwytać niezwykle rzadkiego białego słonia dla ogrodu zoologicznego. Chociaż pomagają im nieustraszeni Pigmeje i Watussi, wszystko zdaje się sprzysięgać przeciwko wyprawie. Porwanie syna wodza Mumbo naprowadza braci na trop gangu handlarzy niewolników. A szef gangu nie lubi, kiedy mu się wchodzi w drogę... Wydawnictwo NASZA KSIĘGARNIA 00-389 Warszawa, ul. Smulikowskiego 4 tel. 26-31-65 ISBN 83-10-09739-5