11515

Szczegóły
Tytuł 11515
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11515 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11515 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11515 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Powieści Petera Benchleya w Wydawnictwie Amber Bestia Głębia Szczęki Wyspa PETER BENCHLEY BESTIA Przełożyła Lidia Pawlak Tytuł oryginału BEAST Ilustracja na okładce LUIS ROYO Redakcja merytoryczna AGNIESZKA LIDIA JANAS Redakcja techniczna ANNA WARDZAŁA Copyright© by Peter Benchley For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN - - - Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa . Wydanie I Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Czekając, unosiła się w czarnej jak atrament wodzie. Nie była rybą i nie miała pęcherza pławnego, ale szczególny skład chemiczny ciała sprawiał, że nie tonęła w otchłani. Nie należała do ssaków, nie oddychała powietrzem, zbędne więc było wypływanie na powierzchnię. Krążyła. Nie znając snu, odpoczywała, odżywiając się tlenem pobieranym z wody, która przepływała przez wnętrze jej owalnego ciała. Osiem ramion unosiło się swobodnie pod wpływem prądów wodnych, a dwie długie macki ciasno oplatały ciało. Pod wpływem szału zabijania albo zagrożenia, gwałtownie prostowała je przed sobą niczym dwa bicze pokryte zębami. Miała tylko jednego wroga, pozostałe stworzenia były jej ofiarami. Nie zdawała sobie sprawy ani ze swych olbrzymich rozmiarów, ani z gwałtowności obcej innym morskim istotom. Przebywała ponad pół mili pod powierzchnią wody, daleko poza zasięgiem promieni słonecznych. Olbrzymie oczy rejestrowały jednak ledwie widzialne błyski emitowane przez inne, mniejsze drapieżniki pod wpływem strachu lub podniecenia. Dla ludzkich oczu — gdyby mogły ją dostrzec, miałaby kolor kasztanowy, ale tylko w trakcie odpoczynku; podniecona ustawicznie zmieniała barwę. System nerwowy zwierzęcia kontrolował stale tylko jeden element otoczenia — temperaturę. Najlepiej czuła się pomiędzy czterdziestoma a pięćdziesięcioma pięcioma stopniami Farenheita. Kiedy dryfując z prądem napotykała termocykliny lub podwodne źródła, które ogrzewały lub chłodziły wodę, przesuwała się odpowiednio w górę lub w dół. Właśnie wyczuła jakąś zmianę. Dryf zniósł ją do podnóża wygasłego wulkanu, wyrastającego niczym igła z dna oceanu, otaczał on wulkan, a chłodne masy wody zostały wyniesione do góry. Poruszając się przy pomocy płetwy ogonowej, bestia powoli wyłoniła się z ciemności. W odróżnieniu od ryb, nie żyła w stadzie, samotnie przemierzając morza. Dlatego też nie wiedziała, że obecnie żyło dużo więcej przedstawicieli jej gatunku niż w przeszłości. Równowaga w naturze została naruszona. Celem jej było przetrwanie oraz zabijanie; ponieważ w świecie przyrody szczególne, a nawet niespotykane było to, że często zabijała bez potrzeby. Wyglądało to tak, jakby natura przewrotnie przeznaczyła ją do tego celu. 2 Łódź wyglądała z daleka jak ziarnko ryżu na tle błękitnego atłasu. Od wielu dni wiatr wiał z południowego zachodu. Przez parę ostatnich godzin osłabł i zdechł wprawdzie, ale spokój ten był pozorny. Wiatr nabierał oddechu i niczym zmęczony wojownik zastanawiał się, gdzie najlepiej atakować. Łódź kołysała się lekko na falach, pozbawiona ożywczej siły wiatru. Howard Griffin siedział w kokpicie, bosą stopę opierając na kole sterowym. Spojrzał na żagle, sprawdził godzinę i samego siebie wyzwał od głupców. Tego się nie spodziewał, nie przewidywał tej ciszy. Układając plan kursu zakładał, że będzie wiało z południa. O naiwny! Głupi! Nie powinien przecież ograniczać się tylko do przewidywań. Przecież już byli spóźnieni. Całe przedpołudnie spędzili w porcie Royal Navy w oczekiwaniu na celnika, który w tym czasie szkolił aplikanta w przeszukiwaniu piętnastometrowej łodzi typu Hattears. Powinni być daleko w morzu. Tymczasem kiedy Griffin odwrócił się i spojrzał ponad kratownicą, zobaczył wysoki znak nawigacyjny w kanale, białą plamę błyszczącą w ukośnych promieniach zachodzącego słońca. Usłyszał czajnik gwiżdżący pod pokładem i po chwili żona podała mu filiżankę herbaty. Podziękował uśmiechem i nagle przyszło mu do głowy, aby powiedzieć: — Świetnie wyglądasz. Elizabeth, lekko zdziwiona, odpowiedziała uśmiechem. — Ty też nieźle. — Mówię poważnie. Sześć miesięcy na łódce. Jak ty to robisz! — To złudzenie — schyliła się i pocałowała go w czoło. — Twoje wymagania diabli wzięli. — Pięknie pachniesz. Skóra jej pachniała mydłem i morskim powietrzem. Spojrzał na nogi o oliwkowym odcieniu, bez najmniejszego śladu żylaków mogących zdradzać jej wiek i to, że ponad piętnaście lat temu urodziła dwoje dzieci. Była tylko jedna jasna blizna po otarciu nogi o betonowy słup w Exumas. Zerknął też na jej stopy, brązowe, kościste i zgrubiałe. Uwielbiał je. — Jak ja znowu włożę buty? — zapytała. — Może dostanę pracę w Banku Bosonogich. — Jeśli się w ogóle tam dostaniemy — wskazał na luźnego grota. — Wiatr powinien wrócić. — Być może, ale nie mamy czasu — przechylił się do przodu i sięgnął po kluczyk, aby uruchomić silnik. — Nie rób tego. — Myślisz, że mi się to podoba? Sama wiesz, że musimy być w porcie w poniedziałek przed południem. — Chwileczkę — podniosła rękę zatrzymując go. — Pozwól mi spróbować. Gryffin wzruszył ramionami i usiadł z powrotem. Elizabeth zeszła pod pokład, usłyszał trzask dostrajanego radia, a następnie jej głos, gdy mówiła do mikrofonu: — Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”. — Jacht „Severance”, Radio Zatoka Bermudzka — odpowiedział ktoś z odległości piętnastu mil na południe. — Przejdź na kanał sześć-osiem i czekaj. — „Severance” przechodzi na sześć-osiem — odpowiedziała Elizabeth i wszystko umilkło. Griffin usłyszał cichy plusk za rufą. Spojrzał przez burtę i spostrzegł sześć szarych kleni. Krążyły po pasie żółtych wodorostów sargassowych i walczyły o małe krewetki i inne stworzenia, które schroniły się pomiędzy pływającymi łodygami i pęcherzykami. Lubił wodorosty i wody przybrzeżne, bo kojarzyły się mu z wolnością; rekiny kojarzyły się z porządkiem w naturze, a delfiny — z Bogiem. Wodorosty były jak życie. Przesuwają się po wodzie popychane wiatrem i niosą pokarm dla małych zwierząt, które są pożywieniem dla większych tworzących dalej łańcuch pokarmowy. — Jacht „Severance”, tu Radio Zatoka Bermudzka... odbiór. — Tak, słyszymy, Bermudy. Płyniemy na północ, kurs na Connecticut. Chcielibyśmy usłyszeć prognozę pogody. Odbiór. — Dobrze. Na barometrze trzydzieści coma czterdzieści siedem i bez zmian. Wiatr południowo-zachodni dziesięć do piętnastu, przechodzący w północno- zachodni. Fale trzy do sześciu stóp w nocy. Jutro: wiatry północno-zachodnie piętnaście do dwudziestu. Możliwe przelotne opady na otwartym morzu. Odbiór. — Dziękujemy bardzo. „Severance” pozostanie na szesnastym kanale. Elizabeth znów weszła na pokład. — Przykro mi. — Mnie też. — Nie tak miało się to skończyć. — To prawda. Miało być inaczej. Według ich wyobrażenia powinni płynąć południowym wiatrem przez całą drogę wzdłuż wybrzeża. Po przepłynięciu cypla Montanuk, między Wyspą Rybaków i Zatoką Stonington, zamierzali wyciągnąć flagi, proporczyki i proporce wszystkich krajów, klubów żeglarskich i zatok, które odwiedzili w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na wysokości falochronu Stonington wiatr miał skręcić lekko na wschód, tak aby w pełnej gali mogli triumfalnie przepłynąć zatokę. Ich dzieci będą czekały w doku razem z matką Elizabeth oraz siostrą Griffina i jej dziećmi. Mieli wypić razem szampana, wziąć wszystkie swoje rzeczy z łodzi i przekazać ją maklerowi na sprzedaż. Pragnęli, aby jeden rozdział życia zakończył się, a następny zaczął w pełnej gali. Jest jeszcze jakaś nadzieja — odezwał się Griffin. — O tej porze roku wiatr z północnego zachodu trwa krótko — przerwał. — Lepiej, żeby tak było, bo inaczej zabraknie nam paliwa i będziemy halsować w tył i w przód, do końca życia. Przekręcił klucz i nacisnął rozrusznik, który uruchomił silnik. Czterocylindrowy diesel nie był szczególnie hałaśliwy, ale da niego brzmiał jak lokomotywa. Nie był też bardzo brudny, lecz Griffinowi wydawało się, że śmierdzi jak centrum Manhattanu. — Boże, nienawidzę tego! — wykrzyknęła Elizabeth. — To maszyna. Jak można nienawidzić maszynę? Nie lubię jej, ale nie pozwolę jej nienawidzić. Nie można nienawidzić maszyny. — Ja mogę. Sam powiedziałeś, że świetnie wyglądam. A w Konstytucji jest powiedziane: świetnie wyglądający ludzie mogą nienawidzić, co chcą. — Błysnęła zębami w uśmiechu i poszła na dziób, aby zdjąć kliwra. — Myśl pozytywnie! — zawołał za nią. — Mamy za sobą dużo żeglowania. Teraz popływamy trochę na silniku. — Nie chcę myśleć pozytywnie. Chcę być rozgniewana, zawiedziona i zepsuta. I cieszyłoby mnie, gdybyś i ty był rozgniewany... — Z jakiego powodu? Kiedy zobaczył, że kliwer był już zdjęty, Griffin uruchomił łódź i wycelował jej dziób pod mały wietrzyk, który właśnie się obudził. Martwa cisza ustąpiła drobnym falom. — Mieszkam z najpiękniejszą, szaloną kobietą na Atlantyku, mam łódź wartą tyle, że mógłbym spędzić następny rok nie szukając pracy, podniecasz mnie... Czego jeszcze można chcieć? Elizabeth wróciła na rufę, zabrała się za ściąganie grota. — Więc to jest dolna lina, prawda? Chcesz, żebym ją okręciła? — Ja to zrobię. — Griffin wstał i pomógł jej zwinąć grota, sterując stopą, aby utrzymać dziób skierowany pod wiatr. — Jest tylko jeden mały kłopot. — A mianowicie? — stanęła na jednej nodze, a palcami drugiej dotknęła łydki Griffina. — Potrzebny jest ktoś do sterowania. — Włącz automatycznego pilota. — Świetny pomysł... gdybyśmy tylko takiego mieli. — Taak... Myślałam, że jak głośno to powiem, to znajdzie się tu taki. — Jesteś wspaniała, ale zbzikowana — wychylił się zza fałd żagla i pocałował ją. Potem sięgnął po linę, aby zabezpieczyć żagiel. Stopa ześliznęła się mu ze steru i łódź zboczyła z kursu. Fala uderzyła w prawą burtę i zimne krople wody rozprysnęły się na nogach Elizabeth. Jęknęła. — Nie ma co. Wiesz, jak zatopić romantyczny nastrój. Griffin obrócił ster od prawej burty i zwrócił łódź w poprzednim kierunku. Ruch jej stał się nieprzyjemny, ponieważ posuwała się teraz po krótkich, niespokojnych falach. — Może powinniśmy poczekać na bardziej pomyślny wiatr — powiedział. — Miło słyszeć, że masz dla mnie choć trochę litości — uśmiechnęła się, schyliła i zeszła pod pokład. Griffin spojrzał na zachód. Słońce zeszło nad horyzont i zaczęło się zamieniać w pomarańczową piłkę chowającą się za krawędź ziemi. Dziób łodzi skrył się pod falą, wychylił z niej i twardo przeciwstawił następnej. Woda rozprysnęła na rufie niczym zimny deszcz. Griffin zadrżał i właśnie miał zawołać Elizabeth, aby podała sztormiak, kiedy ta weszła w swoim sztormiaku i przyniosła mu filiżankę kawy. — Pozwól mi trochę posterować — poprosiła. — A sam prześpij się. — Czuję się świetnie. — Wiem, ale jeśli wiatr nie wróci, to będzie bardzo długa noc. Złapała za ster i usiadła przy nim. — Dobrze — zgodził się, podniósł jej rękę ze steru i pocałował. — Dlaczego tak? — Zmiana dowodzenia. Stary morski zwyczaj. Zawsze całuj rękę tego, kto cię zastępuje. — Podoba mi się to. Wstał, schylił głowę pod bomem i poszedł do zejściówki. — Obudź mnie, jeśli wiatr zdechnie. W kajucie sprawdził wskazania loranu, naniósł liczby na mapę na stole nawigacyjnym i wyznaczył ich pozycję. Za pomocą linijki nakreślił ołówkiem linię od punktu ich położenia do cypla Montanuk. Następnie porównał tę linię z różą kompasu na mapie. Wystawił głowę i powiedział: — Powinniśmy przyjąć pozycję trzy-trzy-zero. Przez ostatnie parę minut niebo pociemniało do tego stopnia, że światło przezierające przez podstawę kompasu rzucało teraz czerwonawy blask na dół twarzy Elizabeth, żółty sztormiak dawał pomarańczowy odcień, a kasztanowe włosy lśniły jak bursztyny. — Jesteś piękna — powiedział Griffin, zszedł tyłem na dół do kabiny i poszedł do ubikacji. Gdy oddawał mocz, słuchał silnika i dźwięku wody ocierającej się o drewniany kadłub. Jego słuch wyczulony był na dziwne dźwięki, ale nic niezwykłego nie słyszał. Przeszedł w stronę dziobu, zrzucił koszulę, szorty i wcisnął się na małą koję w kubryku. W porcie spali razem w achterpicie, ale na morzu najlepiej było, gdy jedno z nich spało z przodu, by kontrolować ruchy łodzi, wyczuwać zmiany pogody, wiatru, na wypadek gdyby... Poduszka pachniała Elizabeth. Zasnął. Silnik monotonnie buczał. Wtryskiwacze pompowały paliwo do cylindrów, tłoki sprężały paliwo do zapłonu, tysiąc eksplozji na minutę obracało wał, na którym zamocowana była śruba, pchająca łódź na północ, w ciemności. Pompa tłoczyła wodę przez rury w kadłubie i przez silnik, chłodząc go, a potem odprowadzana była za rufę razem ze spalinami silnika. Silnik nie był stary, przepracował niecałe siedemset godzin, od momentu gdy kupili łódź, a Griffin dbał o niego jak o ukochane dziecko. Trudniej jednak było dbać o konserwację rury wydechowej. Wychodziła z komory silnika na rufie i ciasno przylegała do wału śruby napędowej pod podłogą tylnej kabiny. Została wykonana ze stali, dobrej stali, ale przez tysiąc lub nawet więcej godzin używania silnika ulegała działaniu wielu ton słonej morskiej wody i korozyjnych gazów. Kiedy zaś silnik nie pracował, podczas żeglowania lub postojów, pozostałości soli i cząsteczki związków chemicznych zalegały w niej, trawiąc stopniowo stal. Maleńka dziurka w rurze wydechowej istniała już od tygodni. Od Wysp Bahama przez całą drogę mieli sprzyjający wiatr i wpływali na silniku tylko do Zatoki i portu Świętego Jerzego. Zwykłe odpompowywanie wody z zęzy wystarczyło, aby usunąć jej nadmiar. Obecnie zaś, kiedy silnik pracował bez przerwy, a pompa chłodzenia pracowała przez cały czas — w sytuacji gdy łódź forsowała morze, a nie żeglowała spokojnie — dziura się powiększała. Kawałki skorodowanego metalu odpadały od jej brzegów i wkrótce osiągnęła średnicę ołówka. Woda, która dotychczas kapała do zęzy, teraz swobodnie do niej wpływała. Elizabeth sterowała stopami, oparta w kokpicie o poduszki. Po lewej stronie, na zachodzie, jedynie srebrzysty fiolet na krańcu świata pozostał po dniu, który minął. Po prawej stronie wschodził sierpowaty księżyc, rozrzucając złote smugi goniące po powierzchni morza. Żadnych dusz — pomyślała patrząc na księżyc. Było to wierzenie arabskie. Czytała o nim w „Odkrywcach”, jednej z dwudziestu książek, które od lat zamierzała przeczytać, i które pochłonęła przez ostatnie sześć miesięcy. Podobał jej się ten mit: księżyc — jako pusty niebiański okręt wyruszający na miesięczną wyprawę po dusze, które opuściły ciała. Miał rosnąć z dnia na dzień, aż do momentu gdy wypełniony duszami znikał, aby złożyć swój ładunek w niebie. Gdy to uczynił, pojawiał się znów jako pusty okręt i zaczynał wszystko od początku. Jednym z powodów, dla których podobała jej się ta idea, było to, że pierwszy raz w życiu zaczęła rozumieć, czym jest dusza. Nie miała głębokiej inteligencji, zawsze unikała rozmów, które zaczynały iść zbyt daleko. Poza tym ona i Griffin zbyt wiele mieli zajęć w życiu, aby zatrzymać się i zastanawiać. On był kierowcą ciężarówki w firmie Shearson Lehman Brothers, ona pracowała w prywatnym oddziale Banku Chemicznego. W latach osiemdziesiątych kolekcjonowali „zabawki”: mieszkanie za milion dolarów, dom wartości pół miliona w Stonington, dwa samochody z ogrzewanymi siedzeniami i żarówkami przy popielniczkach obok tylnych siedzeń. Pieniądze przychodziły i odchodziły; dwadzieścia tysięcy za prywatne lekcje z nauczycielem, piętnaście tysięcy za obiady w restauracjach kilka razy w tygodniu, dwadzieścia tysięcy kosztowały wakacje, pięćdziesiąt tysięcy szło na wyżywienie i utrzymanie domu. Dwadzieścia tysięcy tu, dwadzieścia tam — żartowali kiedyś — i w miarę szybko w grę zaczynały wchodzić poważne sumy. To naprawdę był żart, bo pieniądze cały czas napływały. Aż pewnego dnia ktoś zakręcił ten kurek. Griffin został zwolniony. Tydzień później Elizabeth stanęła przed wyborem: pół etatu za pół pensji albo zrezygnować. Kontrakt Griffina pozwoliłby im żyć bez zbędnych wydatków jeszcze przez rok, a on w tym czasie mógłby szukać innej pracy. Ale inna praca, oczywiście za mniejsze wynagrodzenie, oznaczała przecież ponowne wprzęgnięcie się w kierat, a tak blisko byli już sukcesu! Innym rozwiązaniem było wypłacenie wspólnych oszczędności, zakupienie łodzi i zobaczenie kawałka świata. Zatrzymali dla siebie dom w Stonington, sprzedali mieszkanie w Nowym Jorku, pieniądze zainwestowali w akcje, aby sfinansować edukację swoich dzieci. Byli wolni, a wraz z wolnością przyszło podniecenie i obawa, a także dzień po dniu, z minuty na minutę — świadomość. Świadomość samych siebie, siebie nawzajem, tego co ważne, i co nieistotne. Przymusowe ograniczenie dwojga ludzi na powierzchni na stóp mogło być prawdziwą klęską i z początku budziło to w nich niepokój. Wchodzili jedno drugiemu w drogę i robili sobie wymówki. Wkrótce byli już ze wszystkim obeznani, a wraz z tym przyszła pewność siebie, z nią zaś szacunek i wzajemne docenianie sił. Znowu zakochali się w sobie i jeszcze raz się polubili. Nie mieli pojęcia, co będą robić, kiedy dopłyną do domu. Może Griffin spróbuje innego zajęcia, w bankowości, chociaż z tego co czytali głównie w karaibskim wydaniu „Time'a” — bankowość była w opałach. Mógł też spróbować pracować w porcie. Uwielbiał majsterkować przy łodziach, nie miał nawet nic przeciwko pokostowaniu czy zszywaniu żagli. A ona? Może uczyłaby żeglarstwa albo dołączyła do którejś z grup ochrony środowiska. Przerażona była stopniem zniszczenia rafy koralowej na Wyspach Bahama i wytępieniem dzikich zwierząt w WINDWARDS i LEEWARDS. Pływali nad jałowym morskim dnem pokrytym zbielałymi muszlami martwych ślimaków i pancerzykami langust. Wokół wielu wysp zauważyli zniszczone i splądrowane środowisko. Dużo czasu mieli, by myśleć i obserwować, więc zauważyli to błędne koło, w którym nędza rodzi niewiedzę, niewiedza zaś nędzę — powodując niewiedzę. Uważała, że mogłaby coś zaradzić w tej sprawie i zasłużyć się jako badacz lub członek Kongresu. Nadal miała dostęp do wielu bogatych ludzi działających w przemyśle chemicznym. Nie było to wielkim zmartwieniem. Coś przecież znajdą. Cokolwiek by to było, zawsze będzie lepsze niż to, co było wcześniej. Stali się nowymi ludźmi. Wspaniała podróż. Bez cienia żalu. Chociaż, właściwie nie całkiem. Był jeden żal — o to, że musieli włączyć silnik. Nie znosiła jego nieznużonego dudnienia, tego bezsensownego bulgotania, kiedy rura wydechowa zanurzała się i wychylała z wody, tego wstrętnego smrodu spalin unoszącego się ponad rufą w kokpicie. Dziura w rurze wydechowej zaczęła się powiększać, w miarę jak odpadały małe kawałki zardzewiałego, nadwątlonego metalu. Z każdym zakołysaniem się łodzi, z każdym jej przechyleniem się z boku na bok poruszał się nie tylko kadłub, ale wszystko wewnątrz niego, w sposób niewidoczny, ale na tyle silny, by spowodować odkształcenie się i naruszenie słabszych miejsc. Wcześniej można było nie zauważyć powiększania się dziury, lecz teraz, gdy łódź chwiała się na krótkich, ostrych falach, rura wydechowa wpadała w lekkie drgania. Zginała się i pękała, a woda z pompy chłodzącej wlewała się do zęzy. Ponieważ rura była już pęknięta, nic nie mogło powstrzymać morza przed dostawaniem się do wnętrza, gdy rufa łodzi zanurzała się, a otwór rury wydechowej znikał pod wodą. Elizabeth była senna. Ruch łodzi jest najgorszym środkiem usypiającym. Staccato na tyle głośne, aby było nieprzyjemne, ale nie dość gwałtowne, by nie pozwalało jej zasnąć. Może powinna obudzić Griffina? Spojrzała na zegarek. Nie, spał dopiero od półtorej godziny. Niech prześpi się jeszcze z pół. Będzie czuł się rześko i wtedy ona pójdzie spać. Klepnęła się po twarzy i potrząsnęła głową. Postanowiła śpiewać. Nie można zasnąć śpiewając, udowodniono to naukowo. Zaczęła śpiewać pierwsze takty z piosenki „Co będziesz robił przez resztę życia”. Nad rufą przeszła fala i opryskała Elizabeth. Nie szkodzi. Woda nie jest zimna. Byłaby... Fala? Jak fala może nadejść od rufy, jeżeli łódź idzie dziobem w morze? Odwróciła się i spojrzała. Czterech cali brakowało do zupełnego zalania rufy. Gdy rufa zanurzyła się znowu, więcej wody wlało się na pokład, zalewając poduszki. Poczuła, jak wydzielająca się adrenalina idzie w górę jej pleców i spływa wzdłuż ramion. Siedziała bez ruchu jeszcze przez moment, próbując zachować spokój, aby zapanować nad sytuacja. Denerwujące bulgotanie z rury wydechowej ucichło. Spaliny już nie unosiły się nad rufą. Fale po drugiej stronie łodzi wydawały się wyższe. Ruch łodzi stał się wolniejszy, chaotyczny i ociężały. Sięgnęła ponad sterem, podniosła plastikową pokrywę i uruchomiła pompę w zęzie. Usłyszała, jak rusza silnik elektryczny, ale coś z jego dźwiękiem było nie w porządku. Był odległy, słaby i mozolny. — Howard! — zawołała. Żadnej odpowiedzi. — Howard! Znowu nic. Zabezpieczyła ustawienie steru za pomocą liny zwisającej z bomu i zeszła na dół. Odór spalin zatamował jej oddech i poparzył oczy. Wychodziły spod podłogi. — Howard! Spojrzała do achterpitu. Sześć cali wody pokrywało dywan. Griffin śnił jakiś mroczny, pełen złych przeczuć sen, w którym słyszał, jak ktoś z bardzo daleka woła jego imię. Chciał się obudzić, wyczuwając, że coś z nim nie w porządku; bolała go głowa, w ustach miał jakiś obrzydliwy smak, czuł się ogłuszony. — Co się dzieje? — zapytał i zsunął nogi z koi. Spojrzał w stronę rufy i poprzez niebieskawą mgiełkę zobaczył, jak Elizabeth biegnie do niego coś krzycząc. Co ona mówi? — Toniemy! — Co ty opowiadzasz... — zamrugał i potrząsnął głową. Teraz czuł już smród spalin i ich smak. Elizabeth odwinęła dywan w głównej kabinie i podniosła pokrywę komory silnika. Griffin stał już obok niej. Ujrzeli silnik do połowy zanurzony w wodzie. Akumulatory były jeszcze suche, ale woda stale się podnosiła. Griffin usłyszał chlupot w sąsiedniej kabinie, zobaczył tam wodę i zorientował się, co się stało. — Wyłącz silnik! — Co? — Szybko! Elizabeth znalazła dźwignię i wyłączyła silnik. Turkotanie ucichło, a wraz z nim pompa chłodząca. Woda przestała napływać do łodzi i słyszeli teraz tylko uspokajający, jękliwy dźwięk pompy zęzowej. W rufie nadal znajdowała się otwarta rana. Griffin porwał dwie ścierki do talerzy ze zlewu i koszulę z wieszaka, i wręczył to Elizabeth. — Zatkaj tym rurę wydechową. Tak szczelnie jak potrafisz. Pobiegła do zejściówki. Griffin sięgnął do szuflady i znalazł klucz maszynowy. Ukląkł na pokładzie i przyłożył klucz do jednej ze śrub przymocowujących baterie do ich podstawy. Gdyby mógł wyjąć baterie z komory silnika i podnieść je o parę stóp, nawet tylko o stopę, dałby pompie czas na zatrzymanie podnoszącej się wody. Już wcześniej zamierzał przesunąć baterie, zaraz po przeczytaniu ostrzegawczego artykułu w jednym z żeglarskich magazynów. Mówił o tym, jak niebezpieczne stało się uzależnienie współczesnych łodzi od wyrafinowanej elektroniki. Wymagało to jednak zmian wykraczających poza zakres jego umiejętności. Oznaczało więc pomoc ze strony wyspiarzy i spowodowałoby opóźnienie. Opóźnienie czego? Zaklął i przekręcił pierwszą śrubę. Była zardzewiała i klucz się osunął. Bez własnego napędu łódź obróciła się bokiem do fal i wpadła w nierówne, urywane kołysanie. Kredens otworzył się i wyleciał z niego stos talerzy, rozbijając się na podłodze. Zacisnął klucz i oparł się na jego rączce. Śruba drgnęła. Udało się przekręcić o pół obrotu i rączka klucza uderzyła w grodź. Oderwał klucz, zacisnął go jeszcze raz i obrócił. Woda stale się podnosiła. Elizabeth leżała w kokpicie, na kratownicy, twarzą do dołu, z rozłożonymi nogami. Zwinęła jedną ścierkę w dłonie i wzdłuż kadłubu próbowała znaleźć dwucalowy otwór wylotu rury wydechowej. Z trudem mogła go dosięgnąć opuszkami palców i wepchnąć ścierkę do środka. Rura była zbyt gruba, a ścierka zbyt mała. Wysunęła się z otworu i odpłynęła. Elizabeth usłyszała nowy dźwięk i zatrzymała się, aby go zidentyfikować. Był to dźwięk ciszy. Pompa zęzowa przestała pracować. Wtedy usłyszała głos Griffina dochodzący z kabiny. — Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”... wzywamy pomocy... toniemy... nasza pozycja... cholera! Elizabeth wyjęła spod siebie koszulę i owinęła ją drugą ścierką. Zaczęła znowu szukać otworu w rufie. Jacht zmienił pozycję. Woda wtargnęła przez burtę i Elizabeth obsunęła się. Jej stopy straciły oparcie. Machnęła rękami. Czyjaś dłoń złapała ją i pociągnęła w tył. — To nic — usłyszała głos Griffina. — To nic?! Toniemy! — Już nie — jego głos brzmiał bezbarwnie — my już zatonęliśmy. — Nie. Ja nie... — Hej — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Oparł jej głowę na swojej piersi, dotknął jej włosów. — Akumulatory uszkodzone. Pompa uszkodzona. Nie działa też radio. Łódź uszkodzona. Musimy stąd zwiewać, zanim to zatonie. Zgoda? Spojrzała na niego i pokiwała. — Dobrze — pocałował jej włosy — wyciągnijmy tratwę ratunkową. Griffin przeszedł na przód i odsłonił tratwę przywiązaną do dachu kabiny. Upewnił się, czy wszystkie jej komory są napompowane, sprawdził gumową skrzynię przyśrubowaną do płytek pokładu. Chciał być pewnym, czy nikt w żadnym porcie nie ukradł im świateł, linek do wędki, albo konserw. Dotknął paska sprawdzając, czy jego wojskowy, szwajcarski nóż był bezpieczny w skórzanej pochwie. Do relingu przywiązany był pięciogalonowy kanister z wodą pitną. Griffin odwiązał go i położył na tratwie. Schodząc pod pokład zastanawiał się, czy wziąć ze sobą mały zaburtowy silnik schowany w dziobie jachtu. W końcu zdecydował, że da sobie z tym spokój. Nie chciał zostać uwięziony pod pokładem, gdyby łódź zatonęła. Odwiązując ostatnie sznury tratwy Griffin odczuwał dziwną satysfakcję; nie wpadł w panikę. Postępował tak, jak powinien — metodycznie, racjonalnie, dokładnie. — Tak trzymać — powiedział do siebie. — Tak trzymać, a może nam się uda. Elizabeth przeszła na dziób. Niosła plastikową torbę z dokumentacją łodzi, paszporty i gotówkę, a w drugiej ręce EPIRB — nadajnik sygnału bezpieczeństwa, używany w nagłych wypadkach; czerwone pudełko pokryte żółtym styropianem z wysuwaną na jednym z końców anteną. Pokład zalany został wodą, więc łatwo było podnieść tratwę nad niskim relingiem i rzucić ją na morze. Griffin przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą pomagał Elizabeth, gdy wyskakiwała za burtę. Kiedy już siedziała bezpiecznie, sam skoczył z pokładu na tył tratwy. Usiadł i włączył przycisk sygnału bezpieczeństwa, wyciągnął antenę i umieścił urządzenie na jednej z gumowych komór. Ponieważ tratwa była lekka, a północno-zachodni wiatr dość silny, szybko odpłynęli od uszkodzonego jachtu. Griffin ujął dłoń Elizabeth i oboje patrzyli w milczeniu. Jacht odznaczał się czarną sylwetką na tle gwieździstego nieba. Rufa poszła w dół i powoli znikała. Nagle dziób łodzi podniósł się niczym koń stający dęba i runął w otchłań. Wielkie bąble powietrza podeszły na powierzchnię i dał się słyszeć przytłumiony odgłos ich pękania. — Jezu... — zdołał wyszeptać Griffin. 3 Od paru chwil była czujna, a jej receptory przetwarzały sygnały narastającego niebezpieczeństwa. Coś dużego zbliżało się do niej z góry, skąd zawsze nadchodził jej wróg. Czuła przemieszczanie wielkich mas wody i nacisk fal. Przygotowywała obronę. W jej wielkim ciele odczynniki chemiczne uruchomiły przypływ zasilających substancji do tkanek. Zapaliły się chromatofory, a kolor ciała zmienił się z kasztanowego na jasnoczerwony. Nie był to jednak kolor krwi, ponieważ w jej przypadku była ona tak nasycona hemocyjanem, że w rzeczywistości miała barwę zieloną. Kolor czerwony natura dała jej do zastraszania. Wycofała się i podniosła dwa najdłuższe, przypominające bicze ramiona. Odwróciła się, by stanąć przodem do kierunku, z którego nadchodził przeciwnik. Nie znała strachu; nigdy nie uciekała. Była jednak zdezorientowana ze względu na niezwykłość sygnałów. Jej wróg nie przyspieszał, nie atakował. A przede wszystkim nie było typowych sygnałów echolokacyjnych, żadnych trzasków ani pisków. Cokolwiek to było, poruszało się najpierw dziwnie po powierzchni, a potem, bez zatrzymywania, zaczęło schodzić pod kątem w dół. Cokolwiek to było, przepłynęło obok i nadal pogrążało się, robiąc dziwny hałas. Skrzypienie i stukanie. Martwe dźwięki. Kolor stworzenia znów się zmienił; ramiona opadły i rozwinęły się. Przypadkowy dryf przyniósł ją na około dwieście stóp pod powierzchnię, a jej oczy zauważyły drgającą, migotliwą srebrzystość gwiazd. Ponieważ światło mogło oznaczać zdobycz, wyszła ku jego źródłu. Kiedy znalazła się dwadzieścia stóp pod powierzchnią, a fale zaczęły wpływać na jej ruch, wyczuła coś nowego — jakieś zakłócenie, przerwę w przepływie wody, ruch i jednocześnie bezruch, coś co unosiło się z prądem na wodzie, ale nie było jego częścią. Zadziałały teraz dwa impulsy, zabijania i głodu. Głód przeważał, tym bardziej naglący, że na próżno szukała ofiary w otchłani. Głód był jej wskazówką, sygnałem do zdobycia żywności. Do tej pory reagowała na niego jedząc, gdy potrzebowała. Teraz trzeba było szukać żywności, zdobycz stała się rzadkością. Zwierzę znowu obudziło się, nie po to, by się bronić, lecz aby zabijać. 4 Milczeli długo, Griffin odpalił racę i trzymając się za ręce patrzyli na żółty łuk i pomarańczowy jaskrawy wybuch na ciemnym niebie. Potem znowu spojrzeli w miejsce, gdzie kiedyś była ich łódź. Przepłynęło obok kilka szczątków — poduszki do siedzenia z kokpitu, gumowy zderzak — ale teraz nie było już niczego, żadnego znaku mówiącego, że ich jacht istniał. Elizabeth wyczuła, że dłoń Griffina zaciska się i sztywnieje, złapała ją obiema rękami i zapytała: — O czym myślisz? — Przeprowadzałem właśnie analizę „Gdyby tylko”... — Co? — Wiesz, gdybyśmy tylko wypłynęli dzień wcześniej lub dzień później, gdy wiatr nie zdechł, gdybyśmy nie musieli włączyć silnika — przerwał, a jego głos stał się gorzki — gdybym nie był tak diabelnie leniwy, zszedł pod pokład i sprawdził tę rurę... — Przestań, Howard. To niczyja wina. — Tak przypuszczam. Miała rację. A nawet jeśli nie, to, co robił, niczego im nie dawało. Jedynie pogarszało sytuację. — Ale — Griffin przezwyciężył gorycz — właśnie o czymś sobie przypomniałem. Pamiętasz, jak Roger sprzedawał nam polisę ubezpieczeniową? Pamiętasz, jak chcieliśmy najtańszą, a on powiedział, że w dzisiejszych czasach nigdy nie odbudujemy takiej dużej, drewnianej łodzi za taką sumę. On nas zmusił, byśmy poszli na całego? Pamiętasz? — Tak mi się zdaje. — Na pewno pamiętasz. Chodzi o to, że łódź jest ubezpieczona na czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nigdy byśmy jej za tyle nie sprzedali. Elizabeth wiedziała, do czego on zmierza. Była zadowolona i właśnie miała coś powiedzieć, gdy tratwa obiła się o grzbiet fali i została nią zalana. Przewracali się. Wiedziała, że nic nie mogą zrobić i wrzasnęła przerażona. Wtedy tratwa wróciła do równowagi i łagodnie uniosła się na następnej fali. — Hej! — odezwał się Griffin, przechylił się do Elizabeth i objął ją. — W porządku. Wszystko już dobrze! — Nie — powiedziała — nie jest w porządku. — Zgoda, nie jest. Czego się obawiasz? — Czego?! — krzyknęła w gniewie. — Jesteśmy na środku oceanu, w środku nocy na tratwie wielkości kapsla... i ty mnie pytasz, czego się boję? A co powiesz na to, że boję się śmierci? — Śmierci? Z jakiego powodu? — Na miłość boską, Howard... — Mówię poważnie. Porozmawiajmy o tym. — Nie chcę o tym mówić. — Masz coś lepszego do roboty? No — pocałował ją we włosy — wyciągnijmy wszystkie strachy i rozprawmy się z nimi. — Dobrze — westchnęła głęboko. — Rekiny. Możesz powiedzieć, że jestem tchórzem, ale ich się boję. — Rekiny. W porządku. Możemy o nich zapomnieć. — Ty możesz. — Nie. Posłuchaj mnie. Woda tutaj jest chłodna. Japończycy i Koreańczycy przetrzebili tu ryby. Jeśli nawet jakiś duży rekin podpłynie do tratwy, to ani nie wyglądamy, ani nie pachniemy jak coś, co on zazwyczaj jada. Co jeszcze? — Załóżmy, że będzie burza. — Dobrze. Burza. To żaden problem. Prognoza pogody jest pomyślna. To nie pora huraganów. Nawet jeśli będzie wiało z północnego wschodu, to ta tratwa jest prawie niezatapialna. Najgorsze, jeśli się przewróci. Ale wtedy z powrotem ją postawimy. — I będziemy tak dryfować do głodowej śmierci. — Nigdy. — Griffin czuł zadowolenie, ponieważ przekonał się, że im więcej mówi, tym bardziej może odepchnąć obawy od siebie. — Po pierwsze, wiatr spycha nas z powrotem na Bermudy. Po drugie, statki przepływają tu i w okolicy codziennie. Po trzecie, w najgorszym przypadku — dzieciaki i ten, jak mu tam, ten z agencji maklerskiej zgłosi, że zaginęliśmy, a Radio Zatoka Bermudzka wie o nas wszystko. Ale nie dojdzie do tego. To maleństwo robi wszystko za nas — poklepał urządzenie sygnalizacyjne. — Pierwszy przelatujący samolot wezwie ekipę ratunkową. Prawdopodobnie już to zrobił. Elizabeth przez chwilę milczała. — Czy ty w to wierzysz? — zapytała. — Oczywiście, że tak. — I nie boisz się? — Ależ boję się — uścisnął ją. — Dobrze. — Ale jeśli się czegoś nie zrobi, by strach zwalczyć, przegadać go, zmienić, to zje nas jak nic. Oparła głowę o jego pierś i wciągnęła powietrze. Poczuła sól, pot... i otuchę. Poczuła dwadzieścia lat swego życia. — A więc — powiedziała — chcesz się trochę powłóczyć. — Tak — roześmiał się — i wywrócić się dnem do góry w przypływie namiętności. Stali tak, obejmując się, a tratwa, spychana podmuchami bryzy, płynęła wolno na południe. Gwiazdy zdawały się tańczyć nad nimi, wirując i opadając wraz z ruchem tratwy, ale ciągle nieubłaganie przesuwając się na zachód. Po chwili, jak wydawało się Griffinowi, Elizabeth zasnęła. Wtedy poczuł na piersi łzy. — No — zapytał — co jest? — CAROLINE — powiedziała — jest taka mała. — Proszę, kochana, nie... — Nic nie mogę na to poradzić. — Powinnaś zasnąć. — Zasnąć? — Dobrze, zagrajmy więc w Botticellego. Westchnęła. — Mam na myśli... sławnego M. — M. Pomyślmy. Czy jest Francuzem? Elizabeth poruszyła się nagle. Usiadła i zwróciła się w stronę dziobu. — Co to było? — Co? — To drapanie. — Nic nie słyszałem. — Jakby paznokciami. — Gdzie? Przeczołgała się do przodu i dotknęła gumy na przedniej komorze tratwy. — Tutaj. Tak jakby paznokcie skrobały gumę. — Być może coś z jachtu. Nie przejmuj się. Kawałek drewna. Jakieś pływające tu śmieci. Może latająca ryba. Czasem zdarza się im wpaść do łodzi. — A ten smród? — Jaki smród? — Griffin wciągnął głęboko powietrze i też to poczuł. — Amoniak? — Tak pomyślałam. — Coś z łodzi. — Na przykład? — Skąd mam wiedzieć. Mieliśmy butelkę pod zlewem... Chyba że tu się coś wylało. — Odwrócił się, spojrzał na rufę i odpiął zamek pokrywy gumowanej skrzyni. Było zbyt ciemno, by coś zobaczyć, więc nachylił się, żeby powąchać jej wnętrze. Usłyszał hałas, jakby chrząknięcie, a tratwa obiła się o coś i przechyliła na bok. Ścięło go z nóg, puszki w skrzyni zagrzechotały, a płytki pokładu skrzypnęły i zapiszczały, ocierając się o gumę. Usłyszał jakieś przytłumione pluskanie, prawdopodobnie tratwy uderzającej o drobne fale. — Hej! — odzyskał równowagę przytrzymując się obu brzegów tratwy. — Ostrożnie! Zapach nie dochodził ze skrzyni. Zapiął ją. — Niczego tu nie ma — lecz teraz zapach amoniaku stał się silniejszy. — Nie wiem, co... Elizabeth nie było. Nie było. Po prostu... nie było. Przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że ma halucynacje, że nic z tego nie dzieje się przecież naprawdę ani też nigdy się nie stało. Obudzi się zaraz w szpitalu po miesięcznej śpiączce spowodowanej wypadkiem samochodowym lub uderzeniem pioruna albo gzymsu, który odpadł od budynku biura. — Elizabeth! — zawołał. Wiatr zagłuszył okrzyk. Zawołał jeszcze raz. Odchylił się w tył, nabrał powietrza i zamknął oczy. Czuł zawroty głowy i nudności, a w uszach silne pulsowanie. Po chwili otworzył oczy spodziewając się zobaczyć ją siedzącą na dziobie i patrzącą na niego w zdziwieniu, zastanawiającą się, czy nie miał jakiegoś ataku. Nadal był sam. Ukląkł i przekuśtykał na kolanach po całej tratwie w nadziei, że wypadła za burtę i teraz czepia się zwisającej pętli liny ratunkowej. Wciąż jej nie było. Usiadł z powrotem. W porządku — pomyślał. — W porządku. Spójrzmy na to racjonalnie. Jakie mamy możliwości? Wyskoczyła za burtę. Nagle postradała zmysły i zdecydowała się dopłynąć do brzegu. Albo popełniła samobójstwo. Albo... Albo co? Została porwana przez terrorystów z Galaktyki Andromedy? Wykrzykiwał jej imię wiele, wiele razy. Nagle usłyszał skrobanie i poczuł, że coś dotyka gumy pod jego pośladkami. Tam była! Pod tratwą! Musiała wypaść i zaplątać się w coś, może w jakieś szczątki z jachtu i teraz kurczowo łapała powietrze. Przechylił się i włożył rękę pod tratwę, szukając jej włosów, stopy... czegokolwiek. Znów dało się słyszeć skrobanie, tym razem gdzieś za nim. Cofnął rękę, wcisnął się głębiej w tratwę i obejrzał się. W żółtoszarym świetle księżyca ujrzał coś poruszającego się na przedzie tratwy. Wydawało się, że to drapie gumę tratwy, żeby wgramolić się na nią. Ręka. To na pewno ręka. Ona musiała uwolnić się z pułapki i teraz, wpółutopiona, wyczerpana, rozpaczliwie próbowała wdrapać się na tratwę. Rzucił się do przodu i wyciągnął rękę, a kiedy jego palce były już o cal lub dwa od tego — tak blisko, że czuł bijący od tego chłód — zdał sobie sprawę, że to nie ręka, ale coś nieludzkiego. Było śliskie i karbowane. Ta dziwna rzecz sunęła ku niemu, wyciągała się po niego. Odskoczył i niezdarnie wszedł na rufę. Pośliznął się. Przesunięcie ciężaru wywołało podniesienie się dziobu. Odczuł chwilę ulgi, gdy ta rzecz zniknęła. Ku swemu przerażeniu zobaczył, że znowu się ukazała i cal po calu włazi na tratwę, aż znalazła się na gumowej komorze. Wyprostowała się, rozszerzyła, pomyślał, że wygląda jak olbrzymia kobra. Na jej powierzchni pełno było okręgów, a każdy z nich drgał własnym życiem i ociekał wodą niczym obrzydliwą śliną. Griffin wrzasnął. Bez słów, bez przekleństw, bez próśb, po prostu wrzask płynął z jego wnętrza, wrzask grozy, odrazy i zdumienia. Mimo to rzecz przysuwała się do niego, naprzód, wciąż naprzód, przybierając kształt stożkowatej masy, ślizgając się ku niemu, idąc, przynajmniej tak mu się zdawało, na obracających się okręgach. Dotykając gumy okręgi powodowały odgłos drapania, jakby każdy z nich miał pazury. Parła naprzód bez wahania. Nie zatrzymywała się też ani nie szukała. Szła, wiedząc, że znajdzie to, co ją interesuje. Wzrok Griffina padł na wiosło wetknięte pod komory na prawej burcie. Chwycił je i ustawił jak kij baseballowy, podniósł nad głowę i czekał, patrząc, czy ta rzecz podejdzie bliżej. Rzucił się na kolana. Kiedy ocenił, że nadszedł odpowiedni moment, krzyknął: Ty skurwysynu! — i zamachnął się wiosłem na przybliżającą się rzecz. Nigdy już nie miał się dowiedzieć, czy wiosło ugodziło tę rzecz, czy też, w jakiś sposób, przewidziała ona cios. Wiedział tylko, że wiosło zostało mu wyrwane z ręki, odsunięte, strzaskane i odrzucone daleko w morze. Teraz stwór, czując już dokładnie, gdzie jest Griffin, szybciej przesuwał się wzdłuż tratwy. Griffin potknął się, upadł na rufę. Rzucał się do tyłu, wciąż do tyłu, desperacko chciał wcisnąć się między komory a płytki pokładu. Szaleńczo i śmiesznie sięgnął po swój szwedzki nóż, niezdarnie próbując otworzyć zatrzask na jego pochwie, płaczliwie powtarzając swoistą litanię — O Boże... o Jezu... o Boże... o Jezu... Stwór zbliżał się drgając i opryskując go wodą. Każdy okrąg wirował i wykrzywiał się, rywalizując o pokarm ze swoimi sąsiadami, każdy miał w środku zakrzywiony haczyk, który odbijając promienie księżycowe przypominał złoty kindżał. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył Griffin. Potem był tylko ból. 5 Whip Darling wyszedł z filiżanką kawy na werandę, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Było tuż przed wschodem słońca, na wschodniej stronie nieba widniała różowa zorza i bladły ostatnie gwiazdy. Wkrótce na horyzoncie powinno ukazać się słońce jak kawałek pomarańczy, niebo miało zblednąć, a wiatr zdecydować się, co dziś będzie wiał. Wtedy on też się zdecyduje. Powinien wypłynąć w morze i wyciągnąć „coś” wartego parę dolarów. Z drugiej strony, jeśli zostanie na lądzie, zawsze znajdzie jakąś robotę przy łodzi. Wiatr zmienił się w ciągu nocy. Kiedy Darling wychodził z portu o zmierzchu, łodzie zakotwiczone w zatoce zwrócone były na południe. Teraz ich dzioby ustawiły się rzędem na północny zachód. Wiatr nie był więc porywisty, lecz trochę silniejszy niż łagodna bryza, gdyby był słabszy, łodzie leżałyby rozrzucone, kołyszące się na falach pływu. Zauważył pluśnięcie w zatoce, jedno, potem drugie, i usłyszał trzepotanie — ławica małych rybek uciekająca przed czymś, wyskakująca ponad szklistą powierzchnię. Makrele czy szczupaki, czy może młode rekiny kończące swój poranny patrol przed powrotem do rafy? — Makrele — wywnioskował z żywotności ich ruchu i zaciętości pogoni. Uwielbiał tę porę dnia, nim zgiełk wypełnił Somerset, a zatokę warczenie łodzi turystycznych i inne hałasy produkowane przez człowieka. Była to pora spokoju i obietnic, kiedy mógł wpatrywać się w wodę i pozwolić pamięci rozwodzić się nad tym, co było, a wyobraźni nad tym, co się jeszcze zdarzy. Otworzyły się siatkowe drzwi i na werandzie pojawiła się jego żona Charlotte, niosąc filiżankę herbaty. Weszła bosonoga, ubrana tylko w letnią bawełnianą koszulkę nocną, ukazującą kształty jej ciała. Jak każdego poranka, stanęła obok niego tak blisko, że czuł zapach snu w jej włosach. Objął ją ramieniem. — Makrela w zatoce — powiedział. — Wspaniale. To pierwszy raz od... jak długiego czasu? — Sześciu tygodni, czy nawet więcej. — Wypływasz? — Wydaje mi się, że tak. Zawsze to zabawniejsze niż skrobanie farby. — Nigdy nic nie wiadomo. — Masz rację — uśmiechnął się — zawsze jest jakaś nadzieja. Tak czy siak, muszę uzupełnić kolekcję oceanarium. Dopił kawę, fusy wylał na trawę, a gdy się odwrócił, pierwsze promienie słoneczne błysnęły nad wodą i odbiły się od białych ścian domu. Spojrzał na ciemnoniebieskie okiennice, łuszczącą się farbę, popękane obluzowane listwy. — Boże, ten dom to ruina. — Chcą dwieście dolarów za zrobienie jednej okiennicy — oznajmiła Charlotte — trzy tysiące za całość. — Złodzieje — stwierdził Darling i przytrzymał jej drzwi. — Sądzę, że możemy poprosić Dane... — urwała. — W żadnym razie, Charlie. Nigdy więcej. I tak już dość zrobiła. — Ona chce pomóc. To nie to, że... — Jeszcze tak nisko nie upadliśmy — przerwał. — Nie jest tak źle. — Może jeszcze nie, William — weszła do domu. — Ale prawie. — Przygadałaś mi — powiedział. — Trochę za wcześnie na tę twoją ciężką artylerię. William Somers Darling otrzymał nazwisko po Somersach, którzy osiedlili się na Bermudach po katastrofie ich statku w . Sir George Somers był w drodze do Wirginii, kiedy „Sea Venture” uderzył w wybrzeże Bermudów. Darling uznawał to za wyjątkowy sukces żeglarski. Uderzenie w te wyspy, leżące na środku liczącego miliard mil kwadratowych Oceanu Atlantyckiego, było podobne do pośliźnięcia się na spinaczu leżącym na boisku piłkarskim i złamania nogi. Somers nie należał jednak ani do pierwszych, ani do ostatnich. Można zaryzykować stwierdzenie, że dwadzieścia dwie mile kwadratowe Bermudów były ponad trzysta razy świadkiem katastrof morskich. Większość Bermudczyków, kolorowych i białych, otrzymała nazwiska po którymś z pierwszych osadników — Somersie, Darlingu, Triminghamie, Outerbridge'u, Tuckerze i wielu innych. Nazwiska te przeszły do historii, znalazły swe miejsce w tradycji. Mimo to większość kolorowych i białych Bermudczyków odrzuciło je i przyjęło przezwiska mające coś wspólnego z ich wyglądem czy innymi cechami. Uczynili to jakby w buntowniczej odpowiedzi na roszczenia kraju ojczystego. Dick miał przezwisko „Buggy Whip” — bat, bacik dla upamiętnienia narzędzia, którym regularnie wychowywał go jego ojciec. Przyjaciele oraz Charlotte nazywali go „Whip”, z wyjątkiem okazji, gdy dyskutowali na tematy, które uważali za zbyt poważne, by pozwolić sobie na poufałości. Wtedy mówili do niego „William”. Był rybakiem, przynajmniej kiedyś. Teraz był ex-rybakiem, od czasu gdy wykonywanie tego zawodu na Bermudach stało się tak praktyczne, jak praca instruktora jazdy na nartach w Kongo. Mogli żyć wygodnie, ale nie rozrzutnie, za dwadzieścia lub dwadzieścia pięć tysięcy dolarów rocznie. Posiadali wolny od opłat dom, który od czasów rewolucji amerykańskiej należał do ich rodziny. Utrzymanie go, wliczając cenę gazu, ubezpieczenia i elektryczności, wynosiło pięć do sześciu tysięcy dolarów rocznie. Konserwacja łodzi, dokonywana przez niego i wspólnika Mike'a, pochłaniała następne pięć lub sześć tysięcy dolarów. Żywność, ubranie oraz wszystkie te magiczne wydatki, wyłaniające się nagle z nicości i zżerające pieniądze, pochłaniały całą resztę. Ale dwadzieścia tysięcy dolarów równie dobrze mogło być milionem — po prostu nie zarabiał tyle. Minęła połowa roku, a zarobił dopiero niecałe siedem tysięcy. Jego córka Dana pracowała w firmie księgowej i dobrze zarabiała — zamiast chodzić do college'u. Próbowała im pomóc. Darling, bardziej szorstko niż zamierzał, odmówił przyjęcia pomocy. Nie umiał wyrazić zmieszania wynikającego z miłości i wstydu, jakie obudziła w nim propozycja córki. Przez pew