11515
Szczegóły |
Tytuł |
11515 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11515 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11515 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11515 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Powieści Petera Benchleya w Wydawnictwie Amber
Bestia
Głębia
Szczęki
Wyspa
PETER BENCHLEY
BESTIA
Przełożyła
Lidia Pawlak
Tytuł oryginału
BEAST
Ilustracja na okładce
LUIS ROYO
Redakcja merytoryczna
AGNIESZKA LIDIA JANAS
Redakcja techniczna
ANNA WARDZAŁA
Copyright© by Peter Benchley
For the Polish edition
Copyright © by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
ISBN - - -
Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.
Warszawa . Wydanie I
Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi
CZĘŚĆ PIERWSZA
1
Czekając, unosiła się w czarnej jak atrament wodzie.
Nie była rybą i nie miała pęcherza pławnego, ale szczególny skład
chemiczny ciała sprawiał, że nie tonęła w otchłani.
Nie należała do ssaków, nie oddychała powietrzem, zbędne więc było
wypływanie na powierzchnię.
Krążyła.
Nie znając snu, odpoczywała, odżywiając się tlenem pobieranym z wody,
która przepływała przez wnętrze jej owalnego ciała.
Osiem ramion unosiło się swobodnie pod wpływem prądów wodnych, a dwie
długie macki ciasno oplatały ciało. Pod wpływem szału zabijania albo
zagrożenia, gwałtownie prostowała je przed sobą niczym dwa bicze pokryte
zębami.
Miała tylko jednego wroga, pozostałe stworzenia były jej ofiarami. Nie
zdawała sobie sprawy ani ze swych olbrzymich rozmiarów, ani z gwałtowności
obcej innym morskim istotom.
Przebywała ponad pół mili pod powierzchnią wody, daleko poza zasięgiem
promieni słonecznych. Olbrzymie oczy rejestrowały jednak ledwie widzialne
błyski emitowane przez inne, mniejsze drapieżniki pod wpływem strachu lub
podniecenia.
Dla ludzkich oczu — gdyby mogły ją dostrzec, miałaby kolor kasztanowy,
ale tylko w trakcie odpoczynku; podniecona ustawicznie zmieniała barwę.
System nerwowy zwierzęcia kontrolował stale tylko jeden element otoczenia
— temperaturę. Najlepiej czuła się pomiędzy czterdziestoma a pięćdziesięcioma
pięcioma stopniami Farenheita. Kiedy dryfując z prądem napotykała
termocykliny lub podwodne źródła, które ogrzewały lub chłodziły wodę,
przesuwała się odpowiednio w górę lub w dół.
Właśnie wyczuła jakąś zmianę. Dryf zniósł ją do podnóża wygasłego
wulkanu, wyrastającego niczym igła z dna oceanu, otaczał on wulkan, a chłodne
masy wody zostały wyniesione do góry.
Poruszając się przy pomocy płetwy ogonowej, bestia powoli wyłoniła się z
ciemności.
W odróżnieniu od ryb, nie żyła w stadzie, samotnie przemierzając morza.
Dlatego też nie wiedziała, że obecnie żyło dużo więcej przedstawicieli jej
gatunku niż w przeszłości. Równowaga w naturze została naruszona.
Celem jej było przetrwanie oraz zabijanie; ponieważ w świecie przyrody
szczególne, a nawet niespotykane było to, że często zabijała bez potrzeby.
Wyglądało to tak, jakby natura przewrotnie przeznaczyła ją do tego celu.
2
Łódź wyglądała z daleka jak ziarnko ryżu na tle błękitnego atłasu.
Od wielu dni wiatr wiał z południowego zachodu. Przez parę ostatnich
godzin osłabł i zdechł wprawdzie, ale spokój ten był pozorny. Wiatr nabierał
oddechu i niczym zmęczony wojownik zastanawiał się, gdzie najlepiej
atakować.
Łódź kołysała się lekko na falach, pozbawiona ożywczej siły wiatru. Howard
Griffin siedział w kokpicie, bosą stopę opierając na kole sterowym.
Spojrzał na żagle, sprawdził godzinę i samego siebie wyzwał od głupców.
Tego się nie spodziewał, nie przewidywał tej ciszy. Układając plan kursu
zakładał, że będzie wiało z południa.
O naiwny! Głupi! Nie powinien przecież ograniczać się tylko do
przewidywań.
Przecież już byli spóźnieni. Całe przedpołudnie spędzili w porcie Royal
Navy w oczekiwaniu na celnika, który w tym czasie szkolił aplikanta w
przeszukiwaniu piętnastometrowej łodzi typu Hattears.
Powinni być daleko w morzu. Tymczasem kiedy Griffin odwrócił się i
spojrzał ponad kratownicą, zobaczył wysoki znak nawigacyjny w kanale, białą
plamę błyszczącą w ukośnych promieniach zachodzącego słońca.
Usłyszał czajnik gwiżdżący pod pokładem i po chwili żona podała mu
filiżankę herbaty. Podziękował uśmiechem i nagle przyszło mu do głowy, aby
powiedzieć: — Świetnie wyglądasz.
Elizabeth, lekko zdziwiona, odpowiedziała uśmiechem.
— Ty też nieźle.
— Mówię poważnie. Sześć miesięcy na łódce. Jak ty to robisz!
— To złudzenie — schyliła się i pocałowała go w czoło. — Twoje
wymagania diabli wzięli.
— Pięknie pachniesz.
Skóra jej pachniała mydłem i morskim powietrzem. Spojrzał na nogi o
oliwkowym odcieniu, bez najmniejszego śladu żylaków mogących zdradzać jej
wiek i to, że ponad piętnaście lat temu urodziła dwoje dzieci. Była tylko jedna
jasna blizna po otarciu nogi o betonowy słup w Exumas. Zerknął też na jej
stopy, brązowe, kościste i zgrubiałe. Uwielbiał je.
— Jak ja znowu włożę buty? — zapytała. — Może dostanę pracę w Banku
Bosonogich.
— Jeśli się w ogóle tam dostaniemy — wskazał na luźnego grota.
— Wiatr powinien wrócić.
— Być może, ale nie mamy czasu — przechylił się do przodu i sięgnął po
kluczyk, aby uruchomić silnik.
— Nie rób tego.
— Myślisz, że mi się to podoba? Sama wiesz, że musimy być w porcie w
poniedziałek przed południem.
— Chwileczkę — podniosła rękę zatrzymując go. — Pozwól mi spróbować.
Gryffin wzruszył ramionami i usiadł z powrotem. Elizabeth zeszła pod
pokład, usłyszał trzask dostrajanego radia, a następnie jej głos, gdy mówiła do
mikrofonu: — Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka, Radio
Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”.
— Jacht „Severance”, Radio Zatoka Bermudzka — odpowiedział ktoś z
odległości piętnastu mil na południe. — Przejdź na kanał sześć-osiem i czekaj.
— „Severance” przechodzi na sześć-osiem — odpowiedziała Elizabeth i
wszystko umilkło.
Griffin usłyszał cichy plusk za rufą. Spojrzał przez burtę i spostrzegł sześć
szarych kleni. Krążyły po pasie żółtych wodorostów sargassowych i walczyły o
małe krewetki i inne stworzenia, które schroniły się pomiędzy pływającymi
łodygami i pęcherzykami. Lubił wodorosty i wody przybrzeżne, bo kojarzyły się
mu z wolnością; rekiny kojarzyły się z porządkiem w naturze, a delfiny — z
Bogiem. Wodorosty były jak życie. Przesuwają się po wodzie popychane
wiatrem i niosą pokarm dla małych zwierząt, które są pożywieniem dla
większych tworzących dalej łańcuch pokarmowy.
— Jacht „Severance”, tu Radio Zatoka Bermudzka... odbiór.
— Tak, słyszymy, Bermudy. Płyniemy na północ, kurs na Connecticut.
Chcielibyśmy usłyszeć prognozę pogody. Odbiór.
— Dobrze. Na barometrze trzydzieści coma czterdzieści siedem i bez zmian.
Wiatr południowo-zachodni dziesięć do piętnastu, przechodzący w północno-
zachodni. Fale trzy do sześciu stóp w nocy. Jutro: wiatry północno-zachodnie
piętnaście do dwudziestu. Możliwe przelotne opady na otwartym morzu.
Odbiór.
— Dziękujemy bardzo. „Severance” pozostanie na szesnastym kanale.
Elizabeth znów weszła na pokład.
— Przykro mi.
— Mnie też.
— Nie tak miało się to skończyć.
— To prawda.
Miało być inaczej. Według ich wyobrażenia powinni płynąć południowym
wiatrem przez całą drogę wzdłuż wybrzeża. Po przepłynięciu cypla Montanuk,
między Wyspą Rybaków i Zatoką Stonington, zamierzali wyciągnąć flagi,
proporczyki i proporce wszystkich krajów, klubów żeglarskich i zatok, które
odwiedzili w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na wysokości falochronu
Stonington wiatr miał skręcić lekko na wschód, tak aby w pełnej gali mogli
triumfalnie przepłynąć zatokę. Ich dzieci będą czekały w doku razem z matką
Elizabeth oraz siostrą Griffina i jej dziećmi. Mieli wypić razem szampana, wziąć
wszystkie swoje rzeczy z łodzi i przekazać ją maklerowi na sprzedaż.
Pragnęli, aby jeden rozdział życia zakończył się, a następny zaczął w pełnej
gali.
Jest jeszcze jakaś nadzieja — odezwał się Griffin. — O tej porze roku wiatr z
północnego zachodu trwa krótko — przerwał. — Lepiej, żeby tak było, bo
inaczej zabraknie nam paliwa i będziemy halsować w tył i w przód, do końca
życia.
Przekręcił klucz i nacisnął rozrusznik, który uruchomił silnik.
Czterocylindrowy diesel nie był szczególnie hałaśliwy, ale da niego brzmiał jak
lokomotywa. Nie był też bardzo brudny, lecz Griffinowi wydawało się, że
śmierdzi jak centrum Manhattanu.
— Boże, nienawidzę tego! — wykrzyknęła Elizabeth.
— To maszyna. Jak można nienawidzić maszynę? Nie lubię jej, ale nie
pozwolę jej nienawidzić. Nie można nienawidzić maszyny.
— Ja mogę. Sam powiedziałeś, że świetnie wyglądam. A w Konstytucji jest
powiedziane: świetnie wyglądający ludzie mogą nienawidzić, co chcą. —
Błysnęła zębami w uśmiechu i poszła na dziób, aby zdjąć kliwra.
— Myśl pozytywnie! — zawołał za nią. — Mamy za sobą dużo żeglowania.
Teraz popływamy trochę na silniku.
— Nie chcę myśleć pozytywnie. Chcę być rozgniewana, zawiedziona i
zepsuta. I cieszyłoby mnie, gdybyś i ty był rozgniewany...
— Z jakiego powodu?
Kiedy zobaczył, że kliwer był już zdjęty, Griffin uruchomił łódź i wycelował
jej dziób pod mały wietrzyk, który właśnie się obudził. Martwa cisza ustąpiła
drobnym falom.
— Mieszkam z najpiękniejszą, szaloną kobietą na Atlantyku, mam łódź
wartą tyle, że mógłbym spędzić następny rok nie szukając pracy, podniecasz
mnie... Czego jeszcze można chcieć?
Elizabeth wróciła na rufę, zabrała się za ściąganie grota.
— Więc to jest dolna lina, prawda? Chcesz, żebym ją okręciła?
— Ja to zrobię. — Griffin wstał i pomógł jej zwinąć grota, sterując stopą,
aby utrzymać dziób skierowany pod wiatr. — Jest tylko jeden mały kłopot.
— A mianowicie? — stanęła na jednej nodze, a palcami drugiej dotknęła
łydki Griffina.
— Potrzebny jest ktoś do sterowania.
— Włącz automatycznego pilota.
— Świetny pomysł... gdybyśmy tylko takiego mieli.
— Taak... Myślałam, że jak głośno to powiem, to znajdzie się tu taki.
— Jesteś wspaniała, ale zbzikowana — wychylił się zza fałd żagla i
pocałował ją. Potem sięgnął po linę, aby zabezpieczyć żagiel.
Stopa ześliznęła się mu ze steru i łódź zboczyła z kursu. Fala uderzyła w
prawą burtę i zimne krople wody rozprysnęły się na nogach Elizabeth. Jęknęła.
— Nie ma co. Wiesz, jak zatopić romantyczny nastrój.
Griffin obrócił ster od prawej burty i zwrócił łódź w poprzednim kierunku.
Ruch jej stał się nieprzyjemny, ponieważ posuwała się teraz po krótkich,
niespokojnych falach.
— Może powinniśmy poczekać na bardziej pomyślny wiatr — powiedział.
— Miło słyszeć, że masz dla mnie choć trochę litości — uśmiechnęła się,
schyliła i zeszła pod pokład.
Griffin spojrzał na zachód. Słońce zeszło nad horyzont i zaczęło się
zamieniać w pomarańczową piłkę chowającą się za krawędź ziemi.
Dziób łodzi skrył się pod falą, wychylił z niej i twardo przeciwstawił
następnej. Woda rozprysnęła na rufie niczym zimny deszcz.
Griffin zadrżał i właśnie miał zawołać Elizabeth, aby podała sztormiak, kiedy
ta weszła w swoim sztormiaku i przyniosła mu filiżankę kawy.
— Pozwól mi trochę posterować — poprosiła. — A sam prześpij się.
— Czuję się świetnie.
— Wiem, ale jeśli wiatr nie wróci, to będzie bardzo długa noc.
Złapała za ster i usiadła przy nim.
— Dobrze — zgodził się, podniósł jej rękę ze steru i pocałował.
— Dlaczego tak?
— Zmiana dowodzenia. Stary morski zwyczaj. Zawsze całuj rękę tego, kto
cię zastępuje.
— Podoba mi się to.
Wstał, schylił głowę pod bomem i poszedł do zejściówki.
— Obudź mnie, jeśli wiatr zdechnie.
W kajucie sprawdził wskazania loranu, naniósł liczby na mapę na stole
nawigacyjnym i wyznaczył ich pozycję. Za pomocą linijki nakreślił ołówkiem
linię od punktu ich położenia do cypla Montanuk. Następnie porównał tę linię z
różą kompasu na mapie. Wystawił głowę i powiedział:
— Powinniśmy przyjąć pozycję trzy-trzy-zero.
Przez ostatnie parę minut niebo pociemniało do tego stopnia, że światło
przezierające przez podstawę kompasu rzucało teraz czerwonawy blask na dół
twarzy Elizabeth, żółty sztormiak dawał pomarańczowy odcień, a kasztanowe
włosy lśniły jak bursztyny.
— Jesteś piękna — powiedział Griffin, zszedł tyłem na dół do kabiny i
poszedł do ubikacji. Gdy oddawał mocz, słuchał silnika i dźwięku wody
ocierającej się o drewniany kadłub.
Jego słuch wyczulony był na dziwne dźwięki, ale nic niezwykłego nie
słyszał.
Przeszedł w stronę dziobu, zrzucił koszulę, szorty i wcisnął się na małą koję
w kubryku. W porcie spali razem w achterpicie, ale na morzu najlepiej było, gdy
jedno z nich spało z przodu, by kontrolować ruchy łodzi, wyczuwać zmiany
pogody, wiatru, na wypadek gdyby...
Poduszka pachniała Elizabeth.
Zasnął.
Silnik monotonnie buczał. Wtryskiwacze pompowały paliwo do cylindrów,
tłoki sprężały paliwo do zapłonu, tysiąc eksplozji na minutę obracało wał, na
którym zamocowana była śruba, pchająca łódź na północ, w ciemności.
Pompa tłoczyła wodę przez rury w kadłubie i przez silnik, chłodząc go, a
potem odprowadzana była za rufę razem ze spalinami silnika.
Silnik nie był stary, przepracował niecałe siedemset godzin, od momentu gdy
kupili łódź, a Griffin dbał o niego jak o ukochane dziecko.
Trudniej jednak było dbać o konserwację rury wydechowej. Wychodziła z
komory silnika na rufie i ciasno przylegała do wału śruby napędowej pod
podłogą tylnej kabiny. Została wykonana ze stali, dobrej stali, ale przez tysiąc
lub nawet więcej godzin używania silnika ulegała działaniu wielu ton słonej
morskiej wody i korozyjnych gazów. Kiedy zaś silnik nie pracował, podczas
żeglowania lub postojów, pozostałości soli i cząsteczki związków chemicznych
zalegały w niej, trawiąc stopniowo stal.
Maleńka dziurka w rurze wydechowej istniała już od tygodni. Od Wysp
Bahama przez całą drogę mieli sprzyjający wiatr i wpływali na silniku tylko do
Zatoki i portu Świętego Jerzego. Zwykłe odpompowywanie wody z zęzy
wystarczyło, aby usunąć jej nadmiar. Obecnie zaś, kiedy silnik pracował bez
przerwy, a pompa chłodzenia pracowała przez cały czas — w sytuacji gdy łódź
forsowała morze, a nie żeglowała spokojnie — dziura się powiększała. Kawałki
skorodowanego metalu odpadały od jej brzegów i wkrótce osiągnęła średnicę
ołówka.
Woda, która dotychczas kapała do zęzy, teraz swobodnie do niej wpływała.
Elizabeth sterowała stopami, oparta w kokpicie o poduszki. Po lewej stronie,
na zachodzie, jedynie srebrzysty fiolet na krańcu świata pozostał po dniu, który
minął. Po prawej stronie wschodził sierpowaty księżyc, rozrzucając złote smugi
goniące po powierzchni morza. Żadnych dusz — pomyślała patrząc na księżyc.
Było to wierzenie arabskie. Czytała o nim w „Odkrywcach”, jednej z
dwudziestu książek, które od lat zamierzała przeczytać, i które pochłonęła przez
ostatnie sześć miesięcy. Podobał jej się ten mit: księżyc — jako pusty niebiański
okręt wyruszający na miesięczną wyprawę po dusze, które opuściły ciała. Miał
rosnąć z dnia na dzień, aż do momentu gdy wypełniony duszami znikał, aby
złożyć swój ładunek w niebie. Gdy to uczynił, pojawiał się znów jako pusty
okręt i zaczynał wszystko od początku.
Jednym z powodów, dla których podobała jej się ta idea, było to, że pierwszy
raz w życiu zaczęła rozumieć, czym jest dusza. Nie miała głębokiej inteligencji,
zawsze unikała rozmów, które zaczynały iść zbyt daleko. Poza tym ona i Griffin
zbyt wiele mieli zajęć w życiu, aby zatrzymać się i zastanawiać.
On był kierowcą ciężarówki w firmie Shearson Lehman Brothers, ona
pracowała w prywatnym oddziale Banku Chemicznego. W latach
osiemdziesiątych kolekcjonowali „zabawki”: mieszkanie za milion dolarów,
dom wartości pół miliona w Stonington, dwa samochody z ogrzewanymi
siedzeniami i żarówkami przy popielniczkach obok tylnych siedzeń. Pieniądze
przychodziły i odchodziły; dwadzieścia tysięcy za prywatne lekcje z
nauczycielem, piętnaście tysięcy za obiady w restauracjach kilka razy w
tygodniu, dwadzieścia tysięcy kosztowały wakacje, pięćdziesiąt tysięcy szło na
wyżywienie i utrzymanie domu. Dwadzieścia tysięcy tu, dwadzieścia tam —
żartowali kiedyś — i w miarę szybko w grę zaczynały wchodzić poważne sumy.
To naprawdę był żart, bo pieniądze cały czas napływały. Aż pewnego dnia ktoś
zakręcił ten kurek. Griffin został zwolniony. Tydzień później Elizabeth stanęła
przed wyborem: pół etatu za pół pensji albo zrezygnować. Kontrakt Griffina
pozwoliłby im żyć bez zbędnych wydatków jeszcze przez rok, a on w tym czasie
mógłby szukać innej pracy. Ale inna praca, oczywiście za mniejsze
wynagrodzenie, oznaczała przecież ponowne wprzęgnięcie się w kierat, a tak
blisko byli już sukcesu!
Innym rozwiązaniem było wypłacenie wspólnych oszczędności, zakupienie
łodzi i zobaczenie kawałka świata.
Zatrzymali dla siebie dom w Stonington, sprzedali mieszkanie w Nowym
Jorku, pieniądze zainwestowali w akcje, aby sfinansować edukację swoich
dzieci.
Byli wolni, a wraz z wolnością przyszło podniecenie i obawa, a także dzień
po dniu, z minuty na minutę — świadomość. Świadomość samych siebie, siebie
nawzajem, tego co ważne, i co nieistotne.
Przymusowe ograniczenie dwojga ludzi na powierzchni na stóp mogło być
prawdziwą klęską i z początku budziło to w nich niepokój. Wchodzili jedno
drugiemu w drogę i robili sobie wymówki.
Wkrótce byli już ze wszystkim obeznani, a wraz z tym przyszła pewność
siebie, z nią zaś szacunek i wzajemne docenianie sił.
Znowu zakochali się w sobie i jeszcze raz się polubili. Nie mieli pojęcia, co
będą robić, kiedy dopłyną do domu. Może Griffin spróbuje innego zajęcia, w
bankowości, chociaż z tego co czytali głównie w karaibskim wydaniu „Time'a”
— bankowość była w opałach. Mógł też spróbować pracować w porcie.
Uwielbiał majsterkować przy łodziach, nie miał nawet nic przeciwko
pokostowaniu czy zszywaniu żagli.
A ona? Może uczyłaby żeglarstwa albo dołączyła do którejś z grup ochrony
środowiska. Przerażona była stopniem zniszczenia rafy koralowej na Wyspach
Bahama i wytępieniem dzikich zwierząt w WINDWARDS i LEEWARDS.
Pływali nad jałowym morskim dnem pokrytym zbielałymi muszlami martwych
ślimaków i pancerzykami langust. Wokół wielu wysp zauważyli zniszczone i
splądrowane środowisko. Dużo czasu mieli, by myśleć i obserwować, więc
zauważyli to błędne koło, w którym nędza rodzi niewiedzę, niewiedza zaś nędzę
— powodując niewiedzę. Uważała, że mogłaby coś zaradzić w tej sprawie i
zasłużyć się jako badacz lub członek Kongresu. Nadal miała dostęp do wielu
bogatych ludzi działających w przemyśle chemicznym. Nie było to wielkim
zmartwieniem. Coś przecież znajdą. Cokolwiek by to było, zawsze będzie
lepsze niż to, co było wcześniej. Stali się nowymi ludźmi.
Wspaniała podróż. Bez cienia żalu. Chociaż, właściwie nie całkiem. Był
jeden żal — o to, że musieli włączyć silnik. Nie znosiła jego nieznużonego
dudnienia, tego bezsensownego bulgotania, kiedy rura wydechowa zanurzała się
i wychylała z wody, tego wstrętnego smrodu spalin unoszącego się ponad rufą w
kokpicie.
Dziura w rurze wydechowej zaczęła się powiększać, w miarę jak odpadały
małe kawałki zardzewiałego, nadwątlonego metalu. Z każdym zakołysaniem się
łodzi, z każdym jej przechyleniem się z boku na bok poruszał się nie tylko
kadłub, ale wszystko wewnątrz niego, w sposób niewidoczny, ale na tyle silny,
by spowodować odkształcenie się i naruszenie słabszych miejsc.
Wcześniej można było nie zauważyć powiększania się dziury, lecz teraz, gdy
łódź chwiała się na krótkich, ostrych falach, rura wydechowa wpadała w lekkie
drgania. Zginała się i pękała, a woda z pompy chłodzącej wlewała się do zęzy.
Ponieważ rura była już pęknięta, nic nie mogło powstrzymać morza przed
dostawaniem się do wnętrza, gdy rufa łodzi zanurzała się, a otwór rury
wydechowej znikał pod wodą.
Elizabeth była senna. Ruch łodzi jest najgorszym środkiem usypiającym.
Staccato na tyle głośne, aby było nieprzyjemne, ale nie dość gwałtowne, by nie
pozwalało jej zasnąć. Może powinna obudzić Griffina? Spojrzała na zegarek.
Nie, spał dopiero od półtorej godziny. Niech prześpi się jeszcze z pół. Będzie
czuł się rześko i wtedy ona pójdzie spać.
Klepnęła się po twarzy i potrząsnęła głową. Postanowiła śpiewać. Nie można
zasnąć śpiewając, udowodniono to naukowo. Zaczęła śpiewać pierwsze takty z
piosenki „Co będziesz robił przez resztę życia”.
Nad rufą przeszła fala i opryskała Elizabeth. Nie szkodzi. Woda nie jest
zimna. Byłaby...
Fala? Jak fala może nadejść od rufy, jeżeli łódź idzie dziobem w morze?
Odwróciła się i spojrzała.
Czterech cali brakowało do zupełnego zalania rufy. Gdy rufa zanurzyła się
znowu, więcej wody wlało się na pokład, zalewając poduszki.
Poczuła, jak wydzielająca się adrenalina idzie w górę jej pleców i spływa
wzdłuż ramion. Siedziała bez ruchu jeszcze przez moment, próbując zachować
spokój, aby zapanować nad sytuacja. Denerwujące bulgotanie z rury
wydechowej ucichło. Spaliny już nie unosiły się nad rufą. Fale po drugiej stronie
łodzi wydawały się wyższe. Ruch łodzi stał się wolniejszy, chaotyczny i
ociężały.
Sięgnęła ponad sterem, podniosła plastikową pokrywę i uruchomiła pompę w
zęzie. Usłyszała, jak rusza silnik elektryczny, ale coś z jego dźwiękiem było nie
w porządku. Był odległy, słaby i mozolny.
— Howard! — zawołała.
Żadnej odpowiedzi.
— Howard!
Znowu nic.
Zabezpieczyła ustawienie steru za pomocą liny zwisającej z bomu i zeszła na
dół.
Odór spalin zatamował jej oddech i poparzył oczy. Wychodziły spod
podłogi.
— Howard!
Spojrzała do achterpitu. Sześć cali wody pokrywało dywan.
Griffin śnił jakiś mroczny, pełen złych przeczuć sen, w którym słyszał, jak
ktoś z bardzo daleka woła jego imię. Chciał się obudzić, wyczuwając, że coś z
nim nie w porządku; bolała go głowa, w ustach miał jakiś obrzydliwy smak,
czuł się ogłuszony.
— Co się dzieje? — zapytał i zsunął nogi z koi. Spojrzał w stronę rufy i
poprzez niebieskawą mgiełkę zobaczył, jak Elizabeth biegnie do niego coś
krzycząc. Co ona mówi?
— Toniemy!
— Co ty opowiadzasz... — zamrugał i potrząsnął głową. Teraz czuł już
smród spalin i ich smak.
Elizabeth odwinęła dywan w głównej kabinie i podniosła pokrywę komory
silnika. Griffin stał już obok niej. Ujrzeli silnik do połowy zanurzony w wodzie.
Akumulatory były jeszcze suche, ale woda stale się podnosiła.
Griffin usłyszał chlupot w sąsiedniej kabinie, zobaczył tam wodę i
zorientował się, co się stało.
— Wyłącz silnik!
— Co?
— Szybko!
Elizabeth znalazła dźwignię i wyłączyła silnik. Turkotanie ucichło, a wraz z
nim pompa chłodząca. Woda przestała napływać do łodzi i słyszeli teraz tylko
uspokajający, jękliwy dźwięk pompy zęzowej.
W rufie nadal znajdowała się otwarta rana. Griffin porwał dwie ścierki do
talerzy ze zlewu i koszulę z wieszaka, i wręczył to Elizabeth.
— Zatkaj tym rurę wydechową. Tak szczelnie jak potrafisz.
Pobiegła do zejściówki.
Griffin sięgnął do szuflady i znalazł klucz maszynowy. Ukląkł na pokładzie i
przyłożył klucz do jednej ze śrub przymocowujących baterie do ich podstawy.
Gdyby mógł wyjąć baterie z komory silnika i podnieść je o parę stóp, nawet
tylko o stopę, dałby pompie czas na zatrzymanie podnoszącej się wody. Już
wcześniej zamierzał przesunąć baterie, zaraz po przeczytaniu ostrzegawczego
artykułu w jednym z żeglarskich magazynów. Mówił o tym, jak niebezpieczne
stało się uzależnienie współczesnych łodzi od wyrafinowanej elektroniki.
Wymagało to jednak zmian wykraczających poza zakres jego umiejętności.
Oznaczało więc pomoc ze strony wyspiarzy i spowodowałoby opóźnienie.
Opóźnienie czego?
Zaklął i przekręcił pierwszą śrubę. Była zardzewiała i klucz się osunął.
Bez własnego napędu łódź obróciła się bokiem do fal i wpadła w nierówne,
urywane kołysanie. Kredens otworzył się i wyleciał z niego stos talerzy,
rozbijając się na podłodze.
Zacisnął klucz i oparł się na jego rączce. Śruba drgnęła. Udało się przekręcić
o pół obrotu i rączka klucza uderzyła w grodź. Oderwał klucz, zacisnął go
jeszcze raz i obrócił. Woda stale się podnosiła.
Elizabeth leżała w kokpicie, na kratownicy, twarzą do dołu, z rozłożonymi
nogami. Zwinęła jedną ścierkę w dłonie i wzdłuż kadłubu próbowała znaleźć
dwucalowy otwór wylotu rury wydechowej. Z trudem mogła go dosięgnąć
opuszkami palców i wepchnąć ścierkę do środka. Rura była zbyt gruba, a
ścierka zbyt mała. Wysunęła się z otworu i odpłynęła.
Elizabeth usłyszała nowy dźwięk i zatrzymała się, aby go zidentyfikować.
Był to dźwięk ciszy. Pompa zęzowa przestała pracować.
Wtedy usłyszała głos Griffina dochodzący z kabiny.
— Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”... wzywamy pomocy...
toniemy... nasza pozycja... cholera!
Elizabeth wyjęła spod siebie koszulę i owinęła ją drugą ścierką. Zaczęła
znowu szukać otworu w rufie.
Jacht zmienił pozycję. Woda wtargnęła przez burtę i Elizabeth obsunęła się.
Jej stopy straciły oparcie. Machnęła rękami. Czyjaś dłoń złapała ją i pociągnęła
w tył.
— To nic — usłyszała głos Griffina.
— To nic?! Toniemy!
— Już nie — jego głos brzmiał bezbarwnie — my już zatonęliśmy.
— Nie. Ja nie...
— Hej — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Oparł jej głowę na swojej
piersi, dotknął jej włosów.
— Akumulatory uszkodzone. Pompa uszkodzona. Nie działa też radio. Łódź
uszkodzona. Musimy stąd zwiewać, zanim to zatonie. Zgoda?
Spojrzała na niego i pokiwała.
— Dobrze — pocałował jej włosy — wyciągnijmy tratwę ratunkową.
Griffin przeszedł na przód i odsłonił tratwę przywiązaną do dachu kabiny.
Upewnił się, czy wszystkie jej komory są napompowane, sprawdził gumową
skrzynię przyśrubowaną do płytek pokładu. Chciał być pewnym, czy nikt w
żadnym porcie nie ukradł im świateł, linek do wędki, albo konserw. Dotknął
paska sprawdzając, czy jego wojskowy, szwajcarski nóż był bezpieczny w
skórzanej pochwie.
Do relingu przywiązany był pięciogalonowy kanister z wodą pitną. Griffin
odwiązał go i położył na tratwie. Schodząc pod pokład zastanawiał się, czy
wziąć ze sobą mały zaburtowy silnik schowany w dziobie jachtu. W końcu
zdecydował, że da sobie z tym spokój. Nie chciał zostać uwięziony pod
pokładem, gdyby łódź zatonęła.
Odwiązując ostatnie sznury tratwy Griffin odczuwał dziwną satysfakcję; nie
wpadł w panikę. Postępował tak, jak powinien — metodycznie, racjonalnie,
dokładnie.
— Tak trzymać — powiedział do siebie. — Tak trzymać, a może nam się
uda.
Elizabeth przeszła na dziób. Niosła plastikową torbę z dokumentacją łodzi,
paszporty i gotówkę, a w drugiej ręce EPIRB — nadajnik sygnału
bezpieczeństwa, używany w nagłych wypadkach; czerwone pudełko pokryte
żółtym styropianem z wysuwaną na jednym z końców anteną.
Pokład zalany został wodą, więc łatwo było podnieść tratwę nad niskim
relingiem i rzucić ją na morze. Griffin przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą
pomagał Elizabeth, gdy wyskakiwała za burtę. Kiedy już siedziała bezpiecznie,
sam skoczył z pokładu na tył tratwy. Usiadł i włączył przycisk sygnału
bezpieczeństwa, wyciągnął antenę i umieścił urządzenie na jednej z gumowych
komór.
Ponieważ tratwa była lekka, a północno-zachodni wiatr dość silny, szybko
odpłynęli od uszkodzonego jachtu. Griffin ujął dłoń Elizabeth i oboje patrzyli w
milczeniu.
Jacht odznaczał się czarną sylwetką na tle gwieździstego nieba. Rufa poszła
w dół i powoli znikała. Nagle dziób łodzi podniósł się niczym koń stający dęba i
runął w otchłań. Wielkie bąble powietrza podeszły na powierzchnię i dał się
słyszeć przytłumiony odgłos ich pękania.
— Jezu... — zdołał wyszeptać Griffin.
3
Od paru chwil była czujna, a jej receptory przetwarzały sygnały
narastającego niebezpieczeństwa.
Coś dużego zbliżało się do niej z góry, skąd zawsze nadchodził jej wróg.
Czuła przemieszczanie wielkich mas wody i nacisk fal.
Przygotowywała obronę. W jej wielkim ciele odczynniki chemiczne
uruchomiły przypływ zasilających substancji do tkanek. Zapaliły się
chromatofory, a kolor ciała zmienił się z kasztanowego na jasnoczerwony. Nie
był to jednak kolor krwi, ponieważ w jej przypadku była ona tak nasycona
hemocyjanem, że w rzeczywistości miała barwę zieloną. Kolor czerwony natura
dała jej do zastraszania.
Wycofała się i podniosła dwa najdłuższe, przypominające bicze ramiona.
Odwróciła się, by stanąć przodem do kierunku, z którego nadchodził
przeciwnik.
Nie znała strachu; nigdy nie uciekała.
Była jednak zdezorientowana ze względu na niezwykłość sygnałów. Jej wróg
nie przyspieszał, nie atakował. A przede wszystkim nie było typowych
sygnałów echolokacyjnych, żadnych trzasków ani pisków.
Cokolwiek to było, poruszało się najpierw dziwnie po powierzchni, a potem,
bez zatrzymywania, zaczęło schodzić pod kątem w dół.
Cokolwiek to było, przepłynęło obok i nadal pogrążało się, robiąc dziwny
hałas. Skrzypienie i stukanie. Martwe dźwięki.
Kolor stworzenia znów się zmienił; ramiona opadły i rozwinęły się.
Przypadkowy dryf przyniósł ją na około dwieście stóp pod powierzchnię, a
jej oczy zauważyły drgającą, migotliwą srebrzystość gwiazd. Ponieważ światło
mogło oznaczać zdobycz, wyszła ku jego źródłu.
Kiedy znalazła się dwadzieścia stóp pod powierzchnią, a fale zaczęły
wpływać na jej ruch, wyczuła coś nowego — jakieś zakłócenie, przerwę w
przepływie wody, ruch i jednocześnie bezruch, coś co unosiło się z prądem na
wodzie, ale nie było jego częścią.
Zadziałały teraz dwa impulsy, zabijania i głodu. Głód przeważał, tym
bardziej naglący, że na próżno szukała ofiary w otchłani. Głód był jej
wskazówką, sygnałem do zdobycia żywności. Do tej pory reagowała na niego
jedząc, gdy potrzebowała. Teraz trzeba było szukać żywności, zdobycz stała się
rzadkością.
Zwierzę znowu obudziło się, nie po to, by się bronić, lecz aby zabijać.
4
Milczeli długo, Griffin odpalił racę i trzymając się za ręce patrzyli na żółty
łuk i pomarańczowy jaskrawy wybuch na ciemnym niebie.
Potem znowu spojrzeli w miejsce, gdzie kiedyś była ich łódź. Przepłynęło
obok kilka szczątków — poduszki do siedzenia z kokpitu, gumowy zderzak —
ale teraz nie było już niczego, żadnego znaku mówiącego, że ich jacht istniał.
Elizabeth wyczuła, że dłoń Griffina zaciska się i sztywnieje, złapała ją
obiema rękami i zapytała:
— O czym myślisz?
— Przeprowadzałem właśnie analizę „Gdyby tylko”...
— Co?
— Wiesz, gdybyśmy tylko wypłynęli dzień wcześniej lub dzień później, gdy
wiatr nie zdechł, gdybyśmy nie musieli włączyć silnika — przerwał, a jego głos
stał się gorzki — gdybym nie był tak diabelnie leniwy, zszedł pod pokład i
sprawdził tę rurę...
— Przestań, Howard. To niczyja wina.
— Tak przypuszczam.
Miała rację. A nawet jeśli nie, to, co robił, niczego im nie dawało. Jedynie
pogarszało sytuację.
— Ale — Griffin przezwyciężył gorycz — właśnie o czymś sobie
przypomniałem. Pamiętasz, jak Roger sprzedawał nam polisę ubezpieczeniową?
Pamiętasz, jak chcieliśmy najtańszą, a on powiedział, że w dzisiejszych czasach
nigdy nie odbudujemy takiej dużej, drewnianej łodzi za taką sumę. On nas
zmusił, byśmy poszli na całego? Pamiętasz?
— Tak mi się zdaje.
— Na pewno pamiętasz. Chodzi o to, że łódź jest ubezpieczona na czterysta
pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nigdy byśmy jej za tyle nie sprzedali.
Elizabeth wiedziała, do czego on zmierza. Była zadowolona i właśnie miała
coś powiedzieć, gdy tratwa obiła się o grzbiet fali i została nią zalana.
Przewracali się. Wiedziała, że nic nie mogą zrobić i wrzasnęła przerażona.
Wtedy tratwa wróciła do równowagi i łagodnie uniosła się na następnej fali.
— Hej! — odezwał się Griffin, przechylił się do Elizabeth i objął ją. — W
porządku. Wszystko już dobrze!
— Nie — powiedziała — nie jest w porządku.
— Zgoda, nie jest. Czego się obawiasz?
— Czego?! — krzyknęła w gniewie. — Jesteśmy na środku oceanu, w
środku nocy na tratwie wielkości kapsla... i ty mnie pytasz, czego się boję? A co
powiesz na to, że boję się śmierci?
— Śmierci? Z jakiego powodu?
— Na miłość boską, Howard...
— Mówię poważnie. Porozmawiajmy o tym.
— Nie chcę o tym mówić.
— Masz coś lepszego do roboty? No — pocałował ją we włosy —
wyciągnijmy wszystkie strachy i rozprawmy się z nimi.
— Dobrze — westchnęła głęboko. — Rekiny. Możesz powiedzieć, że jestem
tchórzem, ale ich się boję.
— Rekiny. W porządku. Możemy o nich zapomnieć.
— Ty możesz.
— Nie. Posłuchaj mnie. Woda tutaj jest chłodna. Japończycy i Koreańczycy
przetrzebili tu ryby. Jeśli nawet jakiś duży rekin podpłynie do tratwy, to ani nie
wyglądamy, ani nie pachniemy jak coś, co on zazwyczaj jada. Co jeszcze?
— Załóżmy, że będzie burza.
— Dobrze. Burza. To żaden problem. Prognoza pogody jest pomyślna. To
nie pora huraganów. Nawet jeśli będzie wiało z północnego wschodu, to ta
tratwa jest prawie niezatapialna. Najgorsze, jeśli się przewróci. Ale wtedy z
powrotem ją postawimy.
— I będziemy tak dryfować do głodowej śmierci.
— Nigdy. — Griffin czuł zadowolenie, ponieważ przekonał się, że im więcej
mówi, tym bardziej może odepchnąć obawy od siebie. — Po pierwsze, wiatr
spycha nas z powrotem na Bermudy. Po drugie, statki przepływają tu i w
okolicy codziennie. Po trzecie, w najgorszym przypadku — dzieciaki i ten, jak
mu tam, ten z agencji maklerskiej zgłosi, że zaginęliśmy, a Radio Zatoka
Bermudzka wie o nas wszystko. Ale nie dojdzie do tego. To maleństwo robi
wszystko za nas — poklepał urządzenie sygnalizacyjne. — Pierwszy
przelatujący samolot wezwie ekipę ratunkową. Prawdopodobnie już to zrobił.
Elizabeth przez chwilę milczała.
— Czy ty w to wierzysz? — zapytała.
— Oczywiście, że tak.
— I nie boisz się?
— Ależ boję się — uścisnął ją.
— Dobrze.
— Ale jeśli się czegoś nie zrobi, by strach zwalczyć, przegadać go, zmienić,
to zje nas jak nic.
Oparła głowę o jego pierś i wciągnęła powietrze. Poczuła sól, pot... i otuchę.
Poczuła dwadzieścia lat swego życia.
— A więc — powiedziała — chcesz się trochę powłóczyć.
— Tak — roześmiał się — i wywrócić się dnem do góry w przypływie
namiętności.
Stali tak, obejmując się, a tratwa, spychana podmuchami bryzy, płynęła
wolno na południe. Gwiazdy zdawały się tańczyć nad nimi, wirując i opadając
wraz z ruchem tratwy, ale ciągle nieubłaganie przesuwając się na zachód.
Po chwili, jak wydawało się Griffinowi, Elizabeth zasnęła. Wtedy poczuł na
piersi łzy.
— No — zapytał — co jest?
— CAROLINE — powiedziała — jest taka mała.
— Proszę, kochana, nie...
— Nic nie mogę na to poradzić.
— Powinnaś zasnąć.
— Zasnąć?
— Dobrze, zagrajmy więc w Botticellego.
Westchnęła.
— Mam na myśli... sławnego M.
— M. Pomyślmy. Czy jest Francuzem?
Elizabeth poruszyła się nagle. Usiadła i zwróciła się w stronę dziobu.
— Co to było?
— Co?
— To drapanie.
— Nic nie słyszałem.
— Jakby paznokciami.
— Gdzie? Przeczołgała się do przodu i dotknęła gumy na przedniej
komorze tratwy.
— Tutaj. Tak jakby paznokcie skrobały gumę.
— Być może coś z jachtu. Nie przejmuj się. Kawałek drewna. Jakieś
pływające tu śmieci. Może latająca ryba. Czasem zdarza się im wpaść do łodzi.
— A ten smród?
— Jaki smród? — Griffin wciągnął głęboko powietrze i też to poczuł. —
Amoniak?
— Tak pomyślałam.
— Coś z łodzi.
— Na przykład?
— Skąd mam wiedzieć. Mieliśmy butelkę pod zlewem... Chyba że tu się coś
wylało. — Odwrócił się, spojrzał na rufę i odpiął zamek pokrywy gumowanej
skrzyni. Było zbyt ciemno, by coś zobaczyć, więc nachylił się, żeby powąchać
jej wnętrze.
Usłyszał hałas, jakby chrząknięcie, a tratwa obiła się o coś i przechyliła na
bok. Ścięło go z nóg, puszki w skrzyni zagrzechotały, a płytki pokładu
skrzypnęły i zapiszczały, ocierając się o gumę. Usłyszał jakieś przytłumione
pluskanie, prawdopodobnie tratwy uderzającej o drobne fale.
— Hej! — odzyskał równowagę przytrzymując się obu brzegów tratwy. —
Ostrożnie!
Zapach nie dochodził ze skrzyni. Zapiął ją.
— Niczego tu nie ma — lecz teraz zapach amoniaku stał się silniejszy. —
Nie wiem, co...
Elizabeth nie było.
Nie było. Po prostu... nie było.
Przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że ma halucynacje, że nic z tego nie
dzieje się przecież naprawdę ani też nigdy się nie stało. Obudzi się zaraz w
szpitalu po miesięcznej śpiączce spowodowanej wypadkiem samochodowym
lub uderzeniem pioruna albo gzymsu, który odpadł od budynku biura.
— Elizabeth! — zawołał.
Wiatr zagłuszył okrzyk. Zawołał jeszcze raz. Odchylił się w tył, nabrał
powietrza i zamknął oczy. Czuł zawroty głowy i nudności, a w uszach silne
pulsowanie.
Po chwili otworzył oczy spodziewając się zobaczyć ją siedzącą na dziobie i
patrzącą na niego w zdziwieniu, zastanawiającą się, czy nie miał jakiegoś ataku.
Nadal był sam.
Ukląkł i przekuśtykał na kolanach po całej tratwie w nadziei, że wypadła za
burtę i teraz czepia się zwisającej pętli liny ratunkowej.
Wciąż jej nie było.
Usiadł z powrotem.
W porządku — pomyślał. — W porządku. Spójrzmy na to racjonalnie. Jakie
mamy możliwości? Wyskoczyła za burtę. Nagle postradała zmysły i
zdecydowała się dopłynąć do brzegu. Albo popełniła samobójstwo. Albo... Albo
co? Została porwana przez terrorystów z Galaktyki Andromedy?
Wykrzykiwał jej imię wiele, wiele razy.
Nagle usłyszał skrobanie i poczuł, że coś dotyka gumy pod jego pośladkami.
Tam była! Pod tratwą! Musiała wypaść i zaplątać się w coś, może w jakieś
szczątki z jachtu i teraz kurczowo łapała powietrze.
Przechylił się i włożył rękę pod tratwę, szukając jej włosów, stopy...
czegokolwiek.
Znów dało się słyszeć skrobanie, tym razem gdzieś za nim. Cofnął rękę,
wcisnął się głębiej w tratwę i obejrzał się.
W żółtoszarym świetle księżyca ujrzał coś poruszającego się na przedzie
tratwy. Wydawało się, że to drapie gumę tratwy, żeby wgramolić się na nią.
Ręka. To na pewno ręka. Ona musiała uwolnić się z pułapki i teraz,
wpółutopiona, wyczerpana, rozpaczliwie próbowała wdrapać się na tratwę.
Rzucił się do przodu i wyciągnął rękę, a kiedy jego palce były już o cal lub dwa
od tego — tak blisko, że czuł bijący od tego chłód — zdał sobie sprawę, że to
nie ręka, ale coś nieludzkiego. Było śliskie i karbowane. Ta dziwna rzecz sunęła
ku niemu, wyciągała się po niego.
Odskoczył i niezdarnie wszedł na rufę. Pośliznął się. Przesunięcie ciężaru
wywołało podniesienie się dziobu. Odczuł chwilę ulgi, gdy ta rzecz zniknęła.
Ku swemu przerażeniu zobaczył, że znowu się ukazała i cal po calu włazi na
tratwę, aż znalazła się na gumowej komorze. Wyprostowała się, rozszerzyła,
pomyślał, że wygląda jak olbrzymia kobra. Na jej powierzchni pełno było
okręgów, a każdy z nich drgał własnym życiem i ociekał wodą niczym
obrzydliwą śliną.
Griffin wrzasnął. Bez słów, bez przekleństw, bez próśb, po prostu wrzask
płynął z jego wnętrza, wrzask grozy, odrazy i zdumienia.
Mimo to rzecz przysuwała się do niego, naprzód, wciąż naprzód,
przybierając kształt stożkowatej masy, ślizgając się ku niemu, idąc,
przynajmniej tak mu się zdawało, na obracających się okręgach. Dotykając
gumy okręgi powodowały odgłos drapania, jakby każdy z nich miał pazury.
Parła naprzód bez wahania. Nie zatrzymywała się też ani nie szukała. Szła,
wiedząc, że znajdzie to, co ją interesuje.
Wzrok Griffina padł na wiosło wetknięte pod komory na prawej burcie.
Chwycił je i ustawił jak kij baseballowy, podniósł nad głowę i czekał, patrząc,
czy ta rzecz podejdzie bliżej.
Rzucił się na kolana. Kiedy ocenił, że nadszedł odpowiedni moment,
krzyknął: Ty skurwysynu! — i zamachnął się wiosłem na przybliżającą się
rzecz.
Nigdy już nie miał się dowiedzieć, czy wiosło ugodziło tę rzecz, czy też, w
jakiś sposób, przewidziała ona cios. Wiedział tylko, że wiosło zostało mu
wyrwane z ręki, odsunięte, strzaskane i odrzucone daleko w morze.
Teraz stwór, czując już dokładnie, gdzie jest Griffin, szybciej przesuwał się
wzdłuż tratwy. Griffin potknął się, upadł na rufę. Rzucał się do tyłu, wciąż do
tyłu, desperacko chciał wcisnąć się między komory a płytki pokładu. Szaleńczo
i śmiesznie sięgnął po swój szwedzki nóż, niezdarnie próbując otworzyć
zatrzask na jego pochwie, płaczliwie powtarzając swoistą litanię — O Boże... o
Jezu... o Boże... o Jezu...
Stwór zbliżał się drgając i opryskując go wodą. Każdy okrąg wirował i
wykrzywiał się, rywalizując o pokarm ze swoimi sąsiadami, każdy miał w
środku zakrzywiony haczyk, który odbijając promienie księżycowe przypominał
złoty kindżał.
To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył Griffin. Potem był tylko ból.
5
Whip Darling wyszedł z filiżanką kawy na werandę, by sprawdzić, jaka jest
pogoda.
Było tuż przed wschodem słońca, na wschodniej stronie nieba widniała
różowa zorza i bladły ostatnie gwiazdy. Wkrótce na horyzoncie powinno ukazać
się słońce jak kawałek pomarańczy, niebo miało zblednąć, a wiatr zdecydować
się, co dziś będzie wiał.
Wtedy on też się zdecyduje. Powinien wypłynąć w morze i wyciągnąć „coś”
wartego parę dolarów. Z drugiej strony, jeśli zostanie na lądzie, zawsze znajdzie
jakąś robotę przy łodzi.
Wiatr zmienił się w ciągu nocy. Kiedy Darling wychodził z portu o
zmierzchu, łodzie zakotwiczone w zatoce zwrócone były na południe. Teraz ich
dzioby ustawiły się rzędem na północny zachód. Wiatr nie był więc porywisty,
lecz trochę silniejszy niż łagodna bryza, gdyby był słabszy, łodzie leżałyby
rozrzucone, kołyszące się na falach pływu.
Zauważył pluśnięcie w zatoce, jedno, potem drugie, i usłyszał trzepotanie —
ławica małych rybek uciekająca przed czymś, wyskakująca ponad szklistą
powierzchnię. Makrele czy szczupaki, czy może młode rekiny kończące swój
poranny patrol przed powrotem do rafy?
— Makrele — wywnioskował z żywotności ich ruchu i zaciętości pogoni.
Uwielbiał tę porę dnia, nim zgiełk wypełnił Somerset, a zatokę warczenie
łodzi turystycznych i inne hałasy produkowane przez człowieka. Była to pora
spokoju i obietnic, kiedy mógł wpatrywać się w wodę i pozwolić pamięci
rozwodzić się nad tym, co było, a wyobraźni nad tym, co się jeszcze zdarzy.
Otworzyły się siatkowe drzwi i na werandzie pojawiła się jego żona
Charlotte, niosąc filiżankę herbaty. Weszła bosonoga, ubrana tylko w letnią
bawełnianą koszulkę nocną, ukazującą kształty jej ciała. Jak każdego poranka,
stanęła obok niego tak blisko, że czuł zapach snu w jej włosach. Objął ją
ramieniem.
— Makrela w zatoce — powiedział.
— Wspaniale. To pierwszy raz od... jak długiego czasu?
— Sześciu tygodni, czy nawet więcej.
— Wypływasz?
— Wydaje mi się, że tak. Zawsze to zabawniejsze niż skrobanie farby.
— Nigdy nic nie wiadomo.
— Masz rację — uśmiechnął się — zawsze jest jakaś nadzieja. Tak czy siak,
muszę uzupełnić kolekcję oceanarium.
Dopił kawę, fusy wylał na trawę, a gdy się odwrócił, pierwsze promienie
słoneczne błysnęły nad wodą i odbiły się od białych ścian domu. Spojrzał na
ciemnoniebieskie okiennice, łuszczącą się farbę, popękane obluzowane listwy.
— Boże, ten dom to ruina.
— Chcą dwieście dolarów za zrobienie jednej okiennicy — oznajmiła
Charlotte — trzy tysiące za całość.
— Złodzieje — stwierdził Darling i przytrzymał jej drzwi.
— Sądzę, że możemy poprosić Dane... — urwała.
— W żadnym razie, Charlie. Nigdy więcej. I tak już dość zrobiła.
— Ona chce pomóc. To nie to, że...
— Jeszcze tak nisko nie upadliśmy — przerwał. — Nie jest tak źle.
— Może jeszcze nie, William — weszła do domu. — Ale prawie.
— Przygadałaś mi — powiedział. — Trochę za wcześnie na tę twoją ciężką
artylerię.
William Somers Darling otrzymał nazwisko po Somersach, którzy osiedlili
się na Bermudach po katastrofie ich statku w . Sir George Somers był w drodze
do Wirginii, kiedy „Sea Venture” uderzył w wybrzeże Bermudów. Darling
uznawał to za wyjątkowy sukces żeglarski. Uderzenie w te wyspy, leżące na
środku liczącego miliard mil kwadratowych Oceanu Atlantyckiego, było
podobne do pośliźnięcia się na spinaczu leżącym na boisku piłkarskim i
złamania nogi. Somers nie należał jednak ani do pierwszych, ani do ostatnich.
Można zaryzykować stwierdzenie, że dwadzieścia dwie mile kwadratowe
Bermudów były ponad trzysta razy świadkiem katastrof morskich.
Większość Bermudczyków, kolorowych i białych, otrzymała nazwiska po
którymś z pierwszych osadników — Somersie, Darlingu, Triminghamie,
Outerbridge'u, Tuckerze i wielu innych. Nazwiska te przeszły do historii,
znalazły swe miejsce w tradycji. Mimo to większość kolorowych i białych
Bermudczyków odrzuciło je i przyjęło przezwiska mające coś wspólnego z ich
wyglądem czy innymi cechami. Uczynili to jakby w buntowniczej odpowiedzi
na roszczenia kraju ojczystego. Dick miał przezwisko „Buggy Whip” — bat,
bacik dla upamiętnienia narzędzia, którym regularnie wychowywał go jego
ojciec.
Przyjaciele oraz Charlotte nazywali go „Whip”, z wyjątkiem okazji, gdy
dyskutowali na tematy, które uważali za zbyt poważne, by pozwolić sobie na
poufałości. Wtedy mówili do niego „William”.
Był rybakiem, przynajmniej kiedyś. Teraz był ex-rybakiem, od czasu gdy
wykonywanie tego zawodu na Bermudach stało się tak praktyczne, jak praca
instruktora jazdy na nartach w Kongo. Mogli żyć wygodnie, ale nie rozrzutnie,
za dwadzieścia lub dwadzieścia pięć tysięcy dolarów rocznie. Posiadali wolny
od opłat dom, który od czasów rewolucji amerykańskiej należał do ich rodziny.
Utrzymanie go, wliczając cenę gazu, ubezpieczenia i elektryczności, wynosiło
pięć do sześciu tysięcy dolarów rocznie. Konserwacja łodzi, dokonywana przez
niego i wspólnika Mike'a, pochłaniała następne pięć lub sześć tysięcy dolarów.
Żywność, ubranie oraz wszystkie te magiczne wydatki, wyłaniające się nagle z
nicości i zżerające pieniądze, pochłaniały całą resztę.
Ale dwadzieścia tysięcy dolarów równie dobrze mogło być milionem — po
prostu nie zarabiał tyle. Minęła połowa roku, a zarobił dopiero niecałe siedem
tysięcy. Jego córka Dana pracowała w firmie księgowej i dobrze zarabiała —
zamiast chodzić do college'u. Próbowała im pomóc. Darling, bardziej szorstko
niż zamierzał, odmówił przyjęcia pomocy. Nie umiał wyrazić zmieszania
wynikającego z miłości i wstydu, jakie obudziła w nim propozycja córki.
Przez pew