Powieści Petera Benchleya w Wydawnictwie Amber Bestia Głębia Szczęki Wyspa PETER BENCHLEY BESTIA Przełożyła Lidia Pawlak Tytuł oryginału BEAST Ilustracja na okładce LUIS ROYO Redakcja merytoryczna AGNIESZKA LIDIA JANAS Redakcja techniczna ANNA WARDZAŁA Copyright© by Peter Benchley For the Polish edition Copyright © by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN - - - Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. Warszawa . Wydanie I Druk: Drukarnia Wojskowa w Łodzi CZĘŚĆ PIERWSZA 1 Czekając, unosiła się w czarnej jak atrament wodzie. Nie była rybą i nie miała pęcherza pławnego, ale szczególny skład chemiczny ciała sprawiał, że nie tonęła w otchłani. Nie należała do ssaków, nie oddychała powietrzem, zbędne więc było wypływanie na powierzchnię. Krążyła. Nie znając snu, odpoczywała, odżywiając się tlenem pobieranym z wody, która przepływała przez wnętrze jej owalnego ciała. Osiem ramion unosiło się swobodnie pod wpływem prądów wodnych, a dwie długie macki ciasno oplatały ciało. Pod wpływem szału zabijania albo zagrożenia, gwałtownie prostowała je przed sobą niczym dwa bicze pokryte zębami. Miała tylko jednego wroga, pozostałe stworzenia były jej ofiarami. Nie zdawała sobie sprawy ani ze swych olbrzymich rozmiarów, ani z gwałtowności obcej innym morskim istotom. Przebywała ponad pół mili pod powierzchnią wody, daleko poza zasięgiem promieni słonecznych. Olbrzymie oczy rejestrowały jednak ledwie widzialne błyski emitowane przez inne, mniejsze drapieżniki pod wpływem strachu lub podniecenia. Dla ludzkich oczu — gdyby mogły ją dostrzec, miałaby kolor kasztanowy, ale tylko w trakcie odpoczynku; podniecona ustawicznie zmieniała barwę. System nerwowy zwierzęcia kontrolował stale tylko jeden element otoczenia — temperaturę. Najlepiej czuła się pomiędzy czterdziestoma a pięćdziesięcioma pięcioma stopniami Farenheita. Kiedy dryfując z prądem napotykała termocykliny lub podwodne źródła, które ogrzewały lub chłodziły wodę, przesuwała się odpowiednio w górę lub w dół. Właśnie wyczuła jakąś zmianę. Dryf zniósł ją do podnóża wygasłego wulkanu, wyrastającego niczym igła z dna oceanu, otaczał on wulkan, a chłodne masy wody zostały wyniesione do góry. Poruszając się przy pomocy płetwy ogonowej, bestia powoli wyłoniła się z ciemności. W odróżnieniu od ryb, nie żyła w stadzie, samotnie przemierzając morza. Dlatego też nie wiedziała, że obecnie żyło dużo więcej przedstawicieli jej gatunku niż w przeszłości. Równowaga w naturze została naruszona. Celem jej było przetrwanie oraz zabijanie; ponieważ w świecie przyrody szczególne, a nawet niespotykane było to, że często zabijała bez potrzeby. Wyglądało to tak, jakby natura przewrotnie przeznaczyła ją do tego celu. 2 Łódź wyglądała z daleka jak ziarnko ryżu na tle błękitnego atłasu. Od wielu dni wiatr wiał z południowego zachodu. Przez parę ostatnich godzin osłabł i zdechł wprawdzie, ale spokój ten był pozorny. Wiatr nabierał oddechu i niczym zmęczony wojownik zastanawiał się, gdzie najlepiej atakować. Łódź kołysała się lekko na falach, pozbawiona ożywczej siły wiatru. Howard Griffin siedział w kokpicie, bosą stopę opierając na kole sterowym. Spojrzał na żagle, sprawdził godzinę i samego siebie wyzwał od głupców. Tego się nie spodziewał, nie przewidywał tej ciszy. Układając plan kursu zakładał, że będzie wiało z południa. O naiwny! Głupi! Nie powinien przecież ograniczać się tylko do przewidywań. Przecież już byli spóźnieni. Całe przedpołudnie spędzili w porcie Royal Navy w oczekiwaniu na celnika, który w tym czasie szkolił aplikanta w przeszukiwaniu piętnastometrowej łodzi typu Hattears. Powinni być daleko w morzu. Tymczasem kiedy Griffin odwrócił się i spojrzał ponad kratownicą, zobaczył wysoki znak nawigacyjny w kanale, białą plamę błyszczącą w ukośnych promieniach zachodzącego słońca. Usłyszał czajnik gwiżdżący pod pokładem i po chwili żona podała mu filiżankę herbaty. Podziękował uśmiechem i nagle przyszło mu do głowy, aby powiedzieć: — Świetnie wyglądasz. Elizabeth, lekko zdziwiona, odpowiedziała uśmiechem. — Ty też nieźle. — Mówię poważnie. Sześć miesięcy na łódce. Jak ty to robisz! — To złudzenie — schyliła się i pocałowała go w czoło. — Twoje wymagania diabli wzięli. — Pięknie pachniesz. Skóra jej pachniała mydłem i morskim powietrzem. Spojrzał na nogi o oliwkowym odcieniu, bez najmniejszego śladu żylaków mogących zdradzać jej wiek i to, że ponad piętnaście lat temu urodziła dwoje dzieci. Była tylko jedna jasna blizna po otarciu nogi o betonowy słup w Exumas. Zerknął też na jej stopy, brązowe, kościste i zgrubiałe. Uwielbiał je. — Jak ja znowu włożę buty? — zapytała. — Może dostanę pracę w Banku Bosonogich. — Jeśli się w ogóle tam dostaniemy — wskazał na luźnego grota. — Wiatr powinien wrócić. — Być może, ale nie mamy czasu — przechylił się do przodu i sięgnął po kluczyk, aby uruchomić silnik. — Nie rób tego. — Myślisz, że mi się to podoba? Sama wiesz, że musimy być w porcie w poniedziałek przed południem. — Chwileczkę — podniosła rękę zatrzymując go. — Pozwól mi spróbować. Gryffin wzruszył ramionami i usiadł z powrotem. Elizabeth zeszła pod pokład, usłyszał trzask dostrajanego radia, a następnie jej głos, gdy mówiła do mikrofonu: — Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka, Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”. — Jacht „Severance”, Radio Zatoka Bermudzka — odpowiedział ktoś z odległości piętnastu mil na południe. — Przejdź na kanał sześć-osiem i czekaj. — „Severance” przechodzi na sześć-osiem — odpowiedziała Elizabeth i wszystko umilkło. Griffin usłyszał cichy plusk za rufą. Spojrzał przez burtę i spostrzegł sześć szarych kleni. Krążyły po pasie żółtych wodorostów sargassowych i walczyły o małe krewetki i inne stworzenia, które schroniły się pomiędzy pływającymi łodygami i pęcherzykami. Lubił wodorosty i wody przybrzeżne, bo kojarzyły się mu z wolnością; rekiny kojarzyły się z porządkiem w naturze, a delfiny — z Bogiem. Wodorosty były jak życie. Przesuwają się po wodzie popychane wiatrem i niosą pokarm dla małych zwierząt, które są pożywieniem dla większych tworzących dalej łańcuch pokarmowy. — Jacht „Severance”, tu Radio Zatoka Bermudzka... odbiór. — Tak, słyszymy, Bermudy. Płyniemy na północ, kurs na Connecticut. Chcielibyśmy usłyszeć prognozę pogody. Odbiór. — Dobrze. Na barometrze trzydzieści coma czterdzieści siedem i bez zmian. Wiatr południowo-zachodni dziesięć do piętnastu, przechodzący w północno- zachodni. Fale trzy do sześciu stóp w nocy. Jutro: wiatry północno-zachodnie piętnaście do dwudziestu. Możliwe przelotne opady na otwartym morzu. Odbiór. — Dziękujemy bardzo. „Severance” pozostanie na szesnastym kanale. Elizabeth znów weszła na pokład. — Przykro mi. — Mnie też. — Nie tak miało się to skończyć. — To prawda. Miało być inaczej. Według ich wyobrażenia powinni płynąć południowym wiatrem przez całą drogę wzdłuż wybrzeża. Po przepłynięciu cypla Montanuk, między Wyspą Rybaków i Zatoką Stonington, zamierzali wyciągnąć flagi, proporczyki i proporce wszystkich krajów, klubów żeglarskich i zatok, które odwiedzili w ciągu ostatnich sześciu miesięcy. Na wysokości falochronu Stonington wiatr miał skręcić lekko na wschód, tak aby w pełnej gali mogli triumfalnie przepłynąć zatokę. Ich dzieci będą czekały w doku razem z matką Elizabeth oraz siostrą Griffina i jej dziećmi. Mieli wypić razem szampana, wziąć wszystkie swoje rzeczy z łodzi i przekazać ją maklerowi na sprzedaż. Pragnęli, aby jeden rozdział życia zakończył się, a następny zaczął w pełnej gali. Jest jeszcze jakaś nadzieja — odezwał się Griffin. — O tej porze roku wiatr z północnego zachodu trwa krótko — przerwał. — Lepiej, żeby tak było, bo inaczej zabraknie nam paliwa i będziemy halsować w tył i w przód, do końca życia. Przekręcił klucz i nacisnął rozrusznik, który uruchomił silnik. Czterocylindrowy diesel nie był szczególnie hałaśliwy, ale da niego brzmiał jak lokomotywa. Nie był też bardzo brudny, lecz Griffinowi wydawało się, że śmierdzi jak centrum Manhattanu. — Boże, nienawidzę tego! — wykrzyknęła Elizabeth. — To maszyna. Jak można nienawidzić maszynę? Nie lubię jej, ale nie pozwolę jej nienawidzić. Nie można nienawidzić maszyny. — Ja mogę. Sam powiedziałeś, że świetnie wyglądam. A w Konstytucji jest powiedziane: świetnie wyglądający ludzie mogą nienawidzić, co chcą. — Błysnęła zębami w uśmiechu i poszła na dziób, aby zdjąć kliwra. — Myśl pozytywnie! — zawołał za nią. — Mamy za sobą dużo żeglowania. Teraz popływamy trochę na silniku. — Nie chcę myśleć pozytywnie. Chcę być rozgniewana, zawiedziona i zepsuta. I cieszyłoby mnie, gdybyś i ty był rozgniewany... — Z jakiego powodu? Kiedy zobaczył, że kliwer był już zdjęty, Griffin uruchomił łódź i wycelował jej dziób pod mały wietrzyk, który właśnie się obudził. Martwa cisza ustąpiła drobnym falom. — Mieszkam z najpiękniejszą, szaloną kobietą na Atlantyku, mam łódź wartą tyle, że mógłbym spędzić następny rok nie szukając pracy, podniecasz mnie... Czego jeszcze można chcieć? Elizabeth wróciła na rufę, zabrała się za ściąganie grota. — Więc to jest dolna lina, prawda? Chcesz, żebym ją okręciła? — Ja to zrobię. — Griffin wstał i pomógł jej zwinąć grota, sterując stopą, aby utrzymać dziób skierowany pod wiatr. — Jest tylko jeden mały kłopot. — A mianowicie? — stanęła na jednej nodze, a palcami drugiej dotknęła łydki Griffina. — Potrzebny jest ktoś do sterowania. — Włącz automatycznego pilota. — Świetny pomysł... gdybyśmy tylko takiego mieli. — Taak... Myślałam, że jak głośno to powiem, to znajdzie się tu taki. — Jesteś wspaniała, ale zbzikowana — wychylił się zza fałd żagla i pocałował ją. Potem sięgnął po linę, aby zabezpieczyć żagiel. Stopa ześliznęła się mu ze steru i łódź zboczyła z kursu. Fala uderzyła w prawą burtę i zimne krople wody rozprysnęły się na nogach Elizabeth. Jęknęła. — Nie ma co. Wiesz, jak zatopić romantyczny nastrój. Griffin obrócił ster od prawej burty i zwrócił łódź w poprzednim kierunku. Ruch jej stał się nieprzyjemny, ponieważ posuwała się teraz po krótkich, niespokojnych falach. — Może powinniśmy poczekać na bardziej pomyślny wiatr — powiedział. — Miło słyszeć, że masz dla mnie choć trochę litości — uśmiechnęła się, schyliła i zeszła pod pokład. Griffin spojrzał na zachód. Słońce zeszło nad horyzont i zaczęło się zamieniać w pomarańczową piłkę chowającą się za krawędź ziemi. Dziób łodzi skrył się pod falą, wychylił z niej i twardo przeciwstawił następnej. Woda rozprysnęła na rufie niczym zimny deszcz. Griffin zadrżał i właśnie miał zawołać Elizabeth, aby podała sztormiak, kiedy ta weszła w swoim sztormiaku i przyniosła mu filiżankę kawy. — Pozwól mi trochę posterować — poprosiła. — A sam prześpij się. — Czuję się świetnie. — Wiem, ale jeśli wiatr nie wróci, to będzie bardzo długa noc. Złapała za ster i usiadła przy nim. — Dobrze — zgodził się, podniósł jej rękę ze steru i pocałował. — Dlaczego tak? — Zmiana dowodzenia. Stary morski zwyczaj. Zawsze całuj rękę tego, kto cię zastępuje. — Podoba mi się to. Wstał, schylił głowę pod bomem i poszedł do zejściówki. — Obudź mnie, jeśli wiatr zdechnie. W kajucie sprawdził wskazania loranu, naniósł liczby na mapę na stole nawigacyjnym i wyznaczył ich pozycję. Za pomocą linijki nakreślił ołówkiem linię od punktu ich położenia do cypla Montanuk. Następnie porównał tę linię z różą kompasu na mapie. Wystawił głowę i powiedział: — Powinniśmy przyjąć pozycję trzy-trzy-zero. Przez ostatnie parę minut niebo pociemniało do tego stopnia, że światło przezierające przez podstawę kompasu rzucało teraz czerwonawy blask na dół twarzy Elizabeth, żółty sztormiak dawał pomarańczowy odcień, a kasztanowe włosy lśniły jak bursztyny. — Jesteś piękna — powiedział Griffin, zszedł tyłem na dół do kabiny i poszedł do ubikacji. Gdy oddawał mocz, słuchał silnika i dźwięku wody ocierającej się o drewniany kadłub. Jego słuch wyczulony był na dziwne dźwięki, ale nic niezwykłego nie słyszał. Przeszedł w stronę dziobu, zrzucił koszulę, szorty i wcisnął się na małą koję w kubryku. W porcie spali razem w achterpicie, ale na morzu najlepiej było, gdy jedno z nich spało z przodu, by kontrolować ruchy łodzi, wyczuwać zmiany pogody, wiatru, na wypadek gdyby... Poduszka pachniała Elizabeth. Zasnął. Silnik monotonnie buczał. Wtryskiwacze pompowały paliwo do cylindrów, tłoki sprężały paliwo do zapłonu, tysiąc eksplozji na minutę obracało wał, na którym zamocowana była śruba, pchająca łódź na północ, w ciemności. Pompa tłoczyła wodę przez rury w kadłubie i przez silnik, chłodząc go, a potem odprowadzana była za rufę razem ze spalinami silnika. Silnik nie był stary, przepracował niecałe siedemset godzin, od momentu gdy kupili łódź, a Griffin dbał o niego jak o ukochane dziecko. Trudniej jednak było dbać o konserwację rury wydechowej. Wychodziła z komory silnika na rufie i ciasno przylegała do wału śruby napędowej pod podłogą tylnej kabiny. Została wykonana ze stali, dobrej stali, ale przez tysiąc lub nawet więcej godzin używania silnika ulegała działaniu wielu ton słonej morskiej wody i korozyjnych gazów. Kiedy zaś silnik nie pracował, podczas żeglowania lub postojów, pozostałości soli i cząsteczki związków chemicznych zalegały w niej, trawiąc stopniowo stal. Maleńka dziurka w rurze wydechowej istniała już od tygodni. Od Wysp Bahama przez całą drogę mieli sprzyjający wiatr i wpływali na silniku tylko do Zatoki i portu Świętego Jerzego. Zwykłe odpompowywanie wody z zęzy wystarczyło, aby usunąć jej nadmiar. Obecnie zaś, kiedy silnik pracował bez przerwy, a pompa chłodzenia pracowała przez cały czas — w sytuacji gdy łódź forsowała morze, a nie żeglowała spokojnie — dziura się powiększała. Kawałki skorodowanego metalu odpadały od jej brzegów i wkrótce osiągnęła średnicę ołówka. Woda, która dotychczas kapała do zęzy, teraz swobodnie do niej wpływała. Elizabeth sterowała stopami, oparta w kokpicie o poduszki. Po lewej stronie, na zachodzie, jedynie srebrzysty fiolet na krańcu świata pozostał po dniu, który minął. Po prawej stronie wschodził sierpowaty księżyc, rozrzucając złote smugi goniące po powierzchni morza. Żadnych dusz — pomyślała patrząc na księżyc. Było to wierzenie arabskie. Czytała o nim w „Odkrywcach”, jednej z dwudziestu książek, które od lat zamierzała przeczytać, i które pochłonęła przez ostatnie sześć miesięcy. Podobał jej się ten mit: księżyc — jako pusty niebiański okręt wyruszający na miesięczną wyprawę po dusze, które opuściły ciała. Miał rosnąć z dnia na dzień, aż do momentu gdy wypełniony duszami znikał, aby złożyć swój ładunek w niebie. Gdy to uczynił, pojawiał się znów jako pusty okręt i zaczynał wszystko od początku. Jednym z powodów, dla których podobała jej się ta idea, było to, że pierwszy raz w życiu zaczęła rozumieć, czym jest dusza. Nie miała głębokiej inteligencji, zawsze unikała rozmów, które zaczynały iść zbyt daleko. Poza tym ona i Griffin zbyt wiele mieli zajęć w życiu, aby zatrzymać się i zastanawiać. On był kierowcą ciężarówki w firmie Shearson Lehman Brothers, ona pracowała w prywatnym oddziale Banku Chemicznego. W latach osiemdziesiątych kolekcjonowali „zabawki”: mieszkanie za milion dolarów, dom wartości pół miliona w Stonington, dwa samochody z ogrzewanymi siedzeniami i żarówkami przy popielniczkach obok tylnych siedzeń. Pieniądze przychodziły i odchodziły; dwadzieścia tysięcy za prywatne lekcje z nauczycielem, piętnaście tysięcy za obiady w restauracjach kilka razy w tygodniu, dwadzieścia tysięcy kosztowały wakacje, pięćdziesiąt tysięcy szło na wyżywienie i utrzymanie domu. Dwadzieścia tysięcy tu, dwadzieścia tam — żartowali kiedyś — i w miarę szybko w grę zaczynały wchodzić poważne sumy. To naprawdę był żart, bo pieniądze cały czas napływały. Aż pewnego dnia ktoś zakręcił ten kurek. Griffin został zwolniony. Tydzień później Elizabeth stanęła przed wyborem: pół etatu za pół pensji albo zrezygnować. Kontrakt Griffina pozwoliłby im żyć bez zbędnych wydatków jeszcze przez rok, a on w tym czasie mógłby szukać innej pracy. Ale inna praca, oczywiście za mniejsze wynagrodzenie, oznaczała przecież ponowne wprzęgnięcie się w kierat, a tak blisko byli już sukcesu! Innym rozwiązaniem było wypłacenie wspólnych oszczędności, zakupienie łodzi i zobaczenie kawałka świata. Zatrzymali dla siebie dom w Stonington, sprzedali mieszkanie w Nowym Jorku, pieniądze zainwestowali w akcje, aby sfinansować edukację swoich dzieci. Byli wolni, a wraz z wolnością przyszło podniecenie i obawa, a także dzień po dniu, z minuty na minutę — świadomość. Świadomość samych siebie, siebie nawzajem, tego co ważne, i co nieistotne. Przymusowe ograniczenie dwojga ludzi na powierzchni na stóp mogło być prawdziwą klęską i z początku budziło to w nich niepokój. Wchodzili jedno drugiemu w drogę i robili sobie wymówki. Wkrótce byli już ze wszystkim obeznani, a wraz z tym przyszła pewność siebie, z nią zaś szacunek i wzajemne docenianie sił. Znowu zakochali się w sobie i jeszcze raz się polubili. Nie mieli pojęcia, co będą robić, kiedy dopłyną do domu. Może Griffin spróbuje innego zajęcia, w bankowości, chociaż z tego co czytali głównie w karaibskim wydaniu „Time'a” — bankowość była w opałach. Mógł też spróbować pracować w porcie. Uwielbiał majsterkować przy łodziach, nie miał nawet nic przeciwko pokostowaniu czy zszywaniu żagli. A ona? Może uczyłaby żeglarstwa albo dołączyła do którejś z grup ochrony środowiska. Przerażona była stopniem zniszczenia rafy koralowej na Wyspach Bahama i wytępieniem dzikich zwierząt w WINDWARDS i LEEWARDS. Pływali nad jałowym morskim dnem pokrytym zbielałymi muszlami martwych ślimaków i pancerzykami langust. Wokół wielu wysp zauważyli zniszczone i splądrowane środowisko. Dużo czasu mieli, by myśleć i obserwować, więc zauważyli to błędne koło, w którym nędza rodzi niewiedzę, niewiedza zaś nędzę — powodując niewiedzę. Uważała, że mogłaby coś zaradzić w tej sprawie i zasłużyć się jako badacz lub członek Kongresu. Nadal miała dostęp do wielu bogatych ludzi działających w przemyśle chemicznym. Nie było to wielkim zmartwieniem. Coś przecież znajdą. Cokolwiek by to było, zawsze będzie lepsze niż to, co było wcześniej. Stali się nowymi ludźmi. Wspaniała podróż. Bez cienia żalu. Chociaż, właściwie nie całkiem. Był jeden żal — o to, że musieli włączyć silnik. Nie znosiła jego nieznużonego dudnienia, tego bezsensownego bulgotania, kiedy rura wydechowa zanurzała się i wychylała z wody, tego wstrętnego smrodu spalin unoszącego się ponad rufą w kokpicie. Dziura w rurze wydechowej zaczęła się powiększać, w miarę jak odpadały małe kawałki zardzewiałego, nadwątlonego metalu. Z każdym zakołysaniem się łodzi, z każdym jej przechyleniem się z boku na bok poruszał się nie tylko kadłub, ale wszystko wewnątrz niego, w sposób niewidoczny, ale na tyle silny, by spowodować odkształcenie się i naruszenie słabszych miejsc. Wcześniej można było nie zauważyć powiększania się dziury, lecz teraz, gdy łódź chwiała się na krótkich, ostrych falach, rura wydechowa wpadała w lekkie drgania. Zginała się i pękała, a woda z pompy chłodzącej wlewała się do zęzy. Ponieważ rura była już pęknięta, nic nie mogło powstrzymać morza przed dostawaniem się do wnętrza, gdy rufa łodzi zanurzała się, a otwór rury wydechowej znikał pod wodą. Elizabeth była senna. Ruch łodzi jest najgorszym środkiem usypiającym. Staccato na tyle głośne, aby było nieprzyjemne, ale nie dość gwałtowne, by nie pozwalało jej zasnąć. Może powinna obudzić Griffina? Spojrzała na zegarek. Nie, spał dopiero od półtorej godziny. Niech prześpi się jeszcze z pół. Będzie czuł się rześko i wtedy ona pójdzie spać. Klepnęła się po twarzy i potrząsnęła głową. Postanowiła śpiewać. Nie można zasnąć śpiewając, udowodniono to naukowo. Zaczęła śpiewać pierwsze takty z piosenki „Co będziesz robił przez resztę życia”. Nad rufą przeszła fala i opryskała Elizabeth. Nie szkodzi. Woda nie jest zimna. Byłaby... Fala? Jak fala może nadejść od rufy, jeżeli łódź idzie dziobem w morze? Odwróciła się i spojrzała. Czterech cali brakowało do zupełnego zalania rufy. Gdy rufa zanurzyła się znowu, więcej wody wlało się na pokład, zalewając poduszki. Poczuła, jak wydzielająca się adrenalina idzie w górę jej pleców i spływa wzdłuż ramion. Siedziała bez ruchu jeszcze przez moment, próbując zachować spokój, aby zapanować nad sytuacja. Denerwujące bulgotanie z rury wydechowej ucichło. Spaliny już nie unosiły się nad rufą. Fale po drugiej stronie łodzi wydawały się wyższe. Ruch łodzi stał się wolniejszy, chaotyczny i ociężały. Sięgnęła ponad sterem, podniosła plastikową pokrywę i uruchomiła pompę w zęzie. Usłyszała, jak rusza silnik elektryczny, ale coś z jego dźwiękiem było nie w porządku. Był odległy, słaby i mozolny. — Howard! — zawołała. Żadnej odpowiedzi. — Howard! Znowu nic. Zabezpieczyła ustawienie steru za pomocą liny zwisającej z bomu i zeszła na dół. Odór spalin zatamował jej oddech i poparzył oczy. Wychodziły spod podłogi. — Howard! Spojrzała do achterpitu. Sześć cali wody pokrywało dywan. Griffin śnił jakiś mroczny, pełen złych przeczuć sen, w którym słyszał, jak ktoś z bardzo daleka woła jego imię. Chciał się obudzić, wyczuwając, że coś z nim nie w porządku; bolała go głowa, w ustach miał jakiś obrzydliwy smak, czuł się ogłuszony. — Co się dzieje? — zapytał i zsunął nogi z koi. Spojrzał w stronę rufy i poprzez niebieskawą mgiełkę zobaczył, jak Elizabeth biegnie do niego coś krzycząc. Co ona mówi? — Toniemy! — Co ty opowiadzasz... — zamrugał i potrząsnął głową. Teraz czuł już smród spalin i ich smak. Elizabeth odwinęła dywan w głównej kabinie i podniosła pokrywę komory silnika. Griffin stał już obok niej. Ujrzeli silnik do połowy zanurzony w wodzie. Akumulatory były jeszcze suche, ale woda stale się podnosiła. Griffin usłyszał chlupot w sąsiedniej kabinie, zobaczył tam wodę i zorientował się, co się stało. — Wyłącz silnik! — Co? — Szybko! Elizabeth znalazła dźwignię i wyłączyła silnik. Turkotanie ucichło, a wraz z nim pompa chłodząca. Woda przestała napływać do łodzi i słyszeli teraz tylko uspokajający, jękliwy dźwięk pompy zęzowej. W rufie nadal znajdowała się otwarta rana. Griffin porwał dwie ścierki do talerzy ze zlewu i koszulę z wieszaka, i wręczył to Elizabeth. — Zatkaj tym rurę wydechową. Tak szczelnie jak potrafisz. Pobiegła do zejściówki. Griffin sięgnął do szuflady i znalazł klucz maszynowy. Ukląkł na pokładzie i przyłożył klucz do jednej ze śrub przymocowujących baterie do ich podstawy. Gdyby mógł wyjąć baterie z komory silnika i podnieść je o parę stóp, nawet tylko o stopę, dałby pompie czas na zatrzymanie podnoszącej się wody. Już wcześniej zamierzał przesunąć baterie, zaraz po przeczytaniu ostrzegawczego artykułu w jednym z żeglarskich magazynów. Mówił o tym, jak niebezpieczne stało się uzależnienie współczesnych łodzi od wyrafinowanej elektroniki. Wymagało to jednak zmian wykraczających poza zakres jego umiejętności. Oznaczało więc pomoc ze strony wyspiarzy i spowodowałoby opóźnienie. Opóźnienie czego? Zaklął i przekręcił pierwszą śrubę. Była zardzewiała i klucz się osunął. Bez własnego napędu łódź obróciła się bokiem do fal i wpadła w nierówne, urywane kołysanie. Kredens otworzył się i wyleciał z niego stos talerzy, rozbijając się na podłodze. Zacisnął klucz i oparł się na jego rączce. Śruba drgnęła. Udało się przekręcić o pół obrotu i rączka klucza uderzyła w grodź. Oderwał klucz, zacisnął go jeszcze raz i obrócił. Woda stale się podnosiła. Elizabeth leżała w kokpicie, na kratownicy, twarzą do dołu, z rozłożonymi nogami. Zwinęła jedną ścierkę w dłonie i wzdłuż kadłubu próbowała znaleźć dwucalowy otwór wylotu rury wydechowej. Z trudem mogła go dosięgnąć opuszkami palców i wepchnąć ścierkę do środka. Rura była zbyt gruba, a ścierka zbyt mała. Wysunęła się z otworu i odpłynęła. Elizabeth usłyszała nowy dźwięk i zatrzymała się, aby go zidentyfikować. Był to dźwięk ciszy. Pompa zęzowa przestała pracować. Wtedy usłyszała głos Griffina dochodzący z kabiny. — Radio Zatoka Bermudzka... tu jacht „Severance”... wzywamy pomocy... toniemy... nasza pozycja... cholera! Elizabeth wyjęła spod siebie koszulę i owinęła ją drugą ścierką. Zaczęła znowu szukać otworu w rufie. Jacht zmienił pozycję. Woda wtargnęła przez burtę i Elizabeth obsunęła się. Jej stopy straciły oparcie. Machnęła rękami. Czyjaś dłoń złapała ją i pociągnęła w tył. — To nic — usłyszała głos Griffina. — To nic?! Toniemy! — Już nie — jego głos brzmiał bezbarwnie — my już zatonęliśmy. — Nie. Ja nie... — Hej — powiedział i przyciągnął ją do siebie. Oparł jej głowę na swojej piersi, dotknął jej włosów. — Akumulatory uszkodzone. Pompa uszkodzona. Nie działa też radio. Łódź uszkodzona. Musimy stąd zwiewać, zanim to zatonie. Zgoda? Spojrzała na niego i pokiwała. — Dobrze — pocałował jej włosy — wyciągnijmy tratwę ratunkową. Griffin przeszedł na przód i odsłonił tratwę przywiązaną do dachu kabiny. Upewnił się, czy wszystkie jej komory są napompowane, sprawdził gumową skrzynię przyśrubowaną do płytek pokładu. Chciał być pewnym, czy nikt w żadnym porcie nie ukradł im świateł, linek do wędki, albo konserw. Dotknął paska sprawdzając, czy jego wojskowy, szwajcarski nóż był bezpieczny w skórzanej pochwie. Do relingu przywiązany był pięciogalonowy kanister z wodą pitną. Griffin odwiązał go i położył na tratwie. Schodząc pod pokład zastanawiał się, czy wziąć ze sobą mały zaburtowy silnik schowany w dziobie jachtu. W końcu zdecydował, że da sobie z tym spokój. Nie chciał zostać uwięziony pod pokładem, gdyby łódź zatonęła. Odwiązując ostatnie sznury tratwy Griffin odczuwał dziwną satysfakcję; nie wpadł w panikę. Postępował tak, jak powinien — metodycznie, racjonalnie, dokładnie. — Tak trzymać — powiedział do siebie. — Tak trzymać, a może nam się uda. Elizabeth przeszła na dziób. Niosła plastikową torbę z dokumentacją łodzi, paszporty i gotówkę, a w drugiej ręce EPIRB — nadajnik sygnału bezpieczeństwa, używany w nagłych wypadkach; czerwone pudełko pokryte żółtym styropianem z wysuwaną na jednym z końców anteną. Pokład zalany został wodą, więc łatwo było podnieść tratwę nad niskim relingiem i rzucić ją na morze. Griffin przytrzymywał ją jedną ręką, a drugą pomagał Elizabeth, gdy wyskakiwała za burtę. Kiedy już siedziała bezpiecznie, sam skoczył z pokładu na tył tratwy. Usiadł i włączył przycisk sygnału bezpieczeństwa, wyciągnął antenę i umieścił urządzenie na jednej z gumowych komór. Ponieważ tratwa była lekka, a północno-zachodni wiatr dość silny, szybko odpłynęli od uszkodzonego jachtu. Griffin ujął dłoń Elizabeth i oboje patrzyli w milczeniu. Jacht odznaczał się czarną sylwetką na tle gwieździstego nieba. Rufa poszła w dół i powoli znikała. Nagle dziób łodzi podniósł się niczym koń stający dęba i runął w otchłań. Wielkie bąble powietrza podeszły na powierzchnię i dał się słyszeć przytłumiony odgłos ich pękania. — Jezu... — zdołał wyszeptać Griffin. 3 Od paru chwil była czujna, a jej receptory przetwarzały sygnały narastającego niebezpieczeństwa. Coś dużego zbliżało się do niej z góry, skąd zawsze nadchodził jej wróg. Czuła przemieszczanie wielkich mas wody i nacisk fal. Przygotowywała obronę. W jej wielkim ciele odczynniki chemiczne uruchomiły przypływ zasilających substancji do tkanek. Zapaliły się chromatofory, a kolor ciała zmienił się z kasztanowego na jasnoczerwony. Nie był to jednak kolor krwi, ponieważ w jej przypadku była ona tak nasycona hemocyjanem, że w rzeczywistości miała barwę zieloną. Kolor czerwony natura dała jej do zastraszania. Wycofała się i podniosła dwa najdłuższe, przypominające bicze ramiona. Odwróciła się, by stanąć przodem do kierunku, z którego nadchodził przeciwnik. Nie znała strachu; nigdy nie uciekała. Była jednak zdezorientowana ze względu na niezwykłość sygnałów. Jej wróg nie przyspieszał, nie atakował. A przede wszystkim nie było typowych sygnałów echolokacyjnych, żadnych trzasków ani pisków. Cokolwiek to było, poruszało się najpierw dziwnie po powierzchni, a potem, bez zatrzymywania, zaczęło schodzić pod kątem w dół. Cokolwiek to było, przepłynęło obok i nadal pogrążało się, robiąc dziwny hałas. Skrzypienie i stukanie. Martwe dźwięki. Kolor stworzenia znów się zmienił; ramiona opadły i rozwinęły się. Przypadkowy dryf przyniósł ją na około dwieście stóp pod powierzchnię, a jej oczy zauważyły drgającą, migotliwą srebrzystość gwiazd. Ponieważ światło mogło oznaczać zdobycz, wyszła ku jego źródłu. Kiedy znalazła się dwadzieścia stóp pod powierzchnią, a fale zaczęły wpływać na jej ruch, wyczuła coś nowego — jakieś zakłócenie, przerwę w przepływie wody, ruch i jednocześnie bezruch, coś co unosiło się z prądem na wodzie, ale nie było jego częścią. Zadziałały teraz dwa impulsy, zabijania i głodu. Głód przeważał, tym bardziej naglący, że na próżno szukała ofiary w otchłani. Głód był jej wskazówką, sygnałem do zdobycia żywności. Do tej pory reagowała na niego jedząc, gdy potrzebowała. Teraz trzeba było szukać żywności, zdobycz stała się rzadkością. Zwierzę znowu obudziło się, nie po to, by się bronić, lecz aby zabijać. 4 Milczeli długo, Griffin odpalił racę i trzymając się za ręce patrzyli na żółty łuk i pomarańczowy jaskrawy wybuch na ciemnym niebie. Potem znowu spojrzeli w miejsce, gdzie kiedyś była ich łódź. Przepłynęło obok kilka szczątków — poduszki do siedzenia z kokpitu, gumowy zderzak — ale teraz nie było już niczego, żadnego znaku mówiącego, że ich jacht istniał. Elizabeth wyczuła, że dłoń Griffina zaciska się i sztywnieje, złapała ją obiema rękami i zapytała: — O czym myślisz? — Przeprowadzałem właśnie analizę „Gdyby tylko”... — Co? — Wiesz, gdybyśmy tylko wypłynęli dzień wcześniej lub dzień później, gdy wiatr nie zdechł, gdybyśmy nie musieli włączyć silnika — przerwał, a jego głos stał się gorzki — gdybym nie był tak diabelnie leniwy, zszedł pod pokład i sprawdził tę rurę... — Przestań, Howard. To niczyja wina. — Tak przypuszczam. Miała rację. A nawet jeśli nie, to, co robił, niczego im nie dawało. Jedynie pogarszało sytuację. — Ale — Griffin przezwyciężył gorycz — właśnie o czymś sobie przypomniałem. Pamiętasz, jak Roger sprzedawał nam polisę ubezpieczeniową? Pamiętasz, jak chcieliśmy najtańszą, a on powiedział, że w dzisiejszych czasach nigdy nie odbudujemy takiej dużej, drewnianej łodzi za taką sumę. On nas zmusił, byśmy poszli na całego? Pamiętasz? — Tak mi się zdaje. — Na pewno pamiętasz. Chodzi o to, że łódź jest ubezpieczona na czterysta pięćdziesiąt tysięcy dolarów. Nigdy byśmy jej za tyle nie sprzedali. Elizabeth wiedziała, do czego on zmierza. Była zadowolona i właśnie miała coś powiedzieć, gdy tratwa obiła się o grzbiet fali i została nią zalana. Przewracali się. Wiedziała, że nic nie mogą zrobić i wrzasnęła przerażona. Wtedy tratwa wróciła do równowagi i łagodnie uniosła się na następnej fali. — Hej! — odezwał się Griffin, przechylił się do Elizabeth i objął ją. — W porządku. Wszystko już dobrze! — Nie — powiedziała — nie jest w porządku. — Zgoda, nie jest. Czego się obawiasz? — Czego?! — krzyknęła w gniewie. — Jesteśmy na środku oceanu, w środku nocy na tratwie wielkości kapsla... i ty mnie pytasz, czego się boję? A co powiesz na to, że boję się śmierci? — Śmierci? Z jakiego powodu? — Na miłość boską, Howard... — Mówię poważnie. Porozmawiajmy o tym. — Nie chcę o tym mówić. — Masz coś lepszego do roboty? No — pocałował ją we włosy — wyciągnijmy wszystkie strachy i rozprawmy się z nimi. — Dobrze — westchnęła głęboko. — Rekiny. Możesz powiedzieć, że jestem tchórzem, ale ich się boję. — Rekiny. W porządku. Możemy o nich zapomnieć. — Ty możesz. — Nie. Posłuchaj mnie. Woda tutaj jest chłodna. Japończycy i Koreańczycy przetrzebili tu ryby. Jeśli nawet jakiś duży rekin podpłynie do tratwy, to ani nie wyglądamy, ani nie pachniemy jak coś, co on zazwyczaj jada. Co jeszcze? — Załóżmy, że będzie burza. — Dobrze. Burza. To żaden problem. Prognoza pogody jest pomyślna. To nie pora huraganów. Nawet jeśli będzie wiało z północnego wschodu, to ta tratwa jest prawie niezatapialna. Najgorsze, jeśli się przewróci. Ale wtedy z powrotem ją postawimy. — I będziemy tak dryfować do głodowej śmierci. — Nigdy. — Griffin czuł zadowolenie, ponieważ przekonał się, że im więcej mówi, tym bardziej może odepchnąć obawy od siebie. — Po pierwsze, wiatr spycha nas z powrotem na Bermudy. Po drugie, statki przepływają tu i w okolicy codziennie. Po trzecie, w najgorszym przypadku — dzieciaki i ten, jak mu tam, ten z agencji maklerskiej zgłosi, że zaginęliśmy, a Radio Zatoka Bermudzka wie o nas wszystko. Ale nie dojdzie do tego. To maleństwo robi wszystko za nas — poklepał urządzenie sygnalizacyjne. — Pierwszy przelatujący samolot wezwie ekipę ratunkową. Prawdopodobnie już to zrobił. Elizabeth przez chwilę milczała. — Czy ty w to wierzysz? — zapytała. — Oczywiście, że tak. — I nie boisz się? — Ależ boję się — uścisnął ją. — Dobrze. — Ale jeśli się czegoś nie zrobi, by strach zwalczyć, przegadać go, zmienić, to zje nas jak nic. Oparła głowę o jego pierś i wciągnęła powietrze. Poczuła sól, pot... i otuchę. Poczuła dwadzieścia lat swego życia. — A więc — powiedziała — chcesz się trochę powłóczyć. — Tak — roześmiał się — i wywrócić się dnem do góry w przypływie namiętności. Stali tak, obejmując się, a tratwa, spychana podmuchami bryzy, płynęła wolno na południe. Gwiazdy zdawały się tańczyć nad nimi, wirując i opadając wraz z ruchem tratwy, ale ciągle nieubłaganie przesuwając się na zachód. Po chwili, jak wydawało się Griffinowi, Elizabeth zasnęła. Wtedy poczuł na piersi łzy. — No — zapytał — co jest? — CAROLINE — powiedziała — jest taka mała. — Proszę, kochana, nie... — Nic nie mogę na to poradzić. — Powinnaś zasnąć. — Zasnąć? — Dobrze, zagrajmy więc w Botticellego. Westchnęła. — Mam na myśli... sławnego M. — M. Pomyślmy. Czy jest Francuzem? Elizabeth poruszyła się nagle. Usiadła i zwróciła się w stronę dziobu. — Co to było? — Co? — To drapanie. — Nic nie słyszałem. — Jakby paznokciami. — Gdzie? Przeczołgała się do przodu i dotknęła gumy na przedniej komorze tratwy. — Tutaj. Tak jakby paznokcie skrobały gumę. — Być może coś z jachtu. Nie przejmuj się. Kawałek drewna. Jakieś pływające tu śmieci. Może latająca ryba. Czasem zdarza się im wpaść do łodzi. — A ten smród? — Jaki smród? — Griffin wciągnął głęboko powietrze i też to poczuł. — Amoniak? — Tak pomyślałam. — Coś z łodzi. — Na przykład? — Skąd mam wiedzieć. Mieliśmy butelkę pod zlewem... Chyba że tu się coś wylało. — Odwrócił się, spojrzał na rufę i odpiął zamek pokrywy gumowanej skrzyni. Było zbyt ciemno, by coś zobaczyć, więc nachylił się, żeby powąchać jej wnętrze. Usłyszał hałas, jakby chrząknięcie, a tratwa obiła się o coś i przechyliła na bok. Ścięło go z nóg, puszki w skrzyni zagrzechotały, a płytki pokładu skrzypnęły i zapiszczały, ocierając się o gumę. Usłyszał jakieś przytłumione pluskanie, prawdopodobnie tratwy uderzającej o drobne fale. — Hej! — odzyskał równowagę przytrzymując się obu brzegów tratwy. — Ostrożnie! Zapach nie dochodził ze skrzyni. Zapiął ją. — Niczego tu nie ma — lecz teraz zapach amoniaku stał się silniejszy. — Nie wiem, co... Elizabeth nie było. Nie było. Po prostu... nie było. Przez ułamek sekundy odniósł wrażenie, że ma halucynacje, że nic z tego nie dzieje się przecież naprawdę ani też nigdy się nie stało. Obudzi się zaraz w szpitalu po miesięcznej śpiączce spowodowanej wypadkiem samochodowym lub uderzeniem pioruna albo gzymsu, który odpadł od budynku biura. — Elizabeth! — zawołał. Wiatr zagłuszył okrzyk. Zawołał jeszcze raz. Odchylił się w tył, nabrał powietrza i zamknął oczy. Czuł zawroty głowy i nudności, a w uszach silne pulsowanie. Po chwili otworzył oczy spodziewając się zobaczyć ją siedzącą na dziobie i patrzącą na niego w zdziwieniu, zastanawiającą się, czy nie miał jakiegoś ataku. Nadal był sam. Ukląkł i przekuśtykał na kolanach po całej tratwie w nadziei, że wypadła za burtę i teraz czepia się zwisającej pętli liny ratunkowej. Wciąż jej nie było. Usiadł z powrotem. W porządku — pomyślał. — W porządku. Spójrzmy na to racjonalnie. Jakie mamy możliwości? Wyskoczyła za burtę. Nagle postradała zmysły i zdecydowała się dopłynąć do brzegu. Albo popełniła samobójstwo. Albo... Albo co? Została porwana przez terrorystów z Galaktyki Andromedy? Wykrzykiwał jej imię wiele, wiele razy. Nagle usłyszał skrobanie i poczuł, że coś dotyka gumy pod jego pośladkami. Tam była! Pod tratwą! Musiała wypaść i zaplątać się w coś, może w jakieś szczątki z jachtu i teraz kurczowo łapała powietrze. Przechylił się i włożył rękę pod tratwę, szukając jej włosów, stopy... czegokolwiek. Znów dało się słyszeć skrobanie, tym razem gdzieś za nim. Cofnął rękę, wcisnął się głębiej w tratwę i obejrzał się. W żółtoszarym świetle księżyca ujrzał coś poruszającego się na przedzie tratwy. Wydawało się, że to drapie gumę tratwy, żeby wgramolić się na nią. Ręka. To na pewno ręka. Ona musiała uwolnić się z pułapki i teraz, wpółutopiona, wyczerpana, rozpaczliwie próbowała wdrapać się na tratwę. Rzucił się do przodu i wyciągnął rękę, a kiedy jego palce były już o cal lub dwa od tego — tak blisko, że czuł bijący od tego chłód — zdał sobie sprawę, że to nie ręka, ale coś nieludzkiego. Było śliskie i karbowane. Ta dziwna rzecz sunęła ku niemu, wyciągała się po niego. Odskoczył i niezdarnie wszedł na rufę. Pośliznął się. Przesunięcie ciężaru wywołało podniesienie się dziobu. Odczuł chwilę ulgi, gdy ta rzecz zniknęła. Ku swemu przerażeniu zobaczył, że znowu się ukazała i cal po calu włazi na tratwę, aż znalazła się na gumowej komorze. Wyprostowała się, rozszerzyła, pomyślał, że wygląda jak olbrzymia kobra. Na jej powierzchni pełno było okręgów, a każdy z nich drgał własnym życiem i ociekał wodą niczym obrzydliwą śliną. Griffin wrzasnął. Bez słów, bez przekleństw, bez próśb, po prostu wrzask płynął z jego wnętrza, wrzask grozy, odrazy i zdumienia. Mimo to rzecz przysuwała się do niego, naprzód, wciąż naprzód, przybierając kształt stożkowatej masy, ślizgając się ku niemu, idąc, przynajmniej tak mu się zdawało, na obracających się okręgach. Dotykając gumy okręgi powodowały odgłos drapania, jakby każdy z nich miał pazury. Parła naprzód bez wahania. Nie zatrzymywała się też ani nie szukała. Szła, wiedząc, że znajdzie to, co ją interesuje. Wzrok Griffina padł na wiosło wetknięte pod komory na prawej burcie. Chwycił je i ustawił jak kij baseballowy, podniósł nad głowę i czekał, patrząc, czy ta rzecz podejdzie bliżej. Rzucił się na kolana. Kiedy ocenił, że nadszedł odpowiedni moment, krzyknął: Ty skurwysynu! — i zamachnął się wiosłem na przybliżającą się rzecz. Nigdy już nie miał się dowiedzieć, czy wiosło ugodziło tę rzecz, czy też, w jakiś sposób, przewidziała ona cios. Wiedział tylko, że wiosło zostało mu wyrwane z ręki, odsunięte, strzaskane i odrzucone daleko w morze. Teraz stwór, czując już dokładnie, gdzie jest Griffin, szybciej przesuwał się wzdłuż tratwy. Griffin potknął się, upadł na rufę. Rzucał się do tyłu, wciąż do tyłu, desperacko chciał wcisnąć się między komory a płytki pokładu. Szaleńczo i śmiesznie sięgnął po swój szwedzki nóż, niezdarnie próbując otworzyć zatrzask na jego pochwie, płaczliwie powtarzając swoistą litanię — O Boże... o Jezu... o Boże... o Jezu... Stwór zbliżał się drgając i opryskując go wodą. Każdy okrąg wirował i wykrzywiał się, rywalizując o pokarm ze swoimi sąsiadami, każdy miał w środku zakrzywiony haczyk, który odbijając promienie księżycowe przypominał złoty kindżał. To była ostatnia rzecz, jaką zobaczył Griffin. Potem był tylko ból. 5 Whip Darling wyszedł z filiżanką kawy na werandę, by sprawdzić, jaka jest pogoda. Było tuż przed wschodem słońca, na wschodniej stronie nieba widniała różowa zorza i bladły ostatnie gwiazdy. Wkrótce na horyzoncie powinno ukazać się słońce jak kawałek pomarańczy, niebo miało zblednąć, a wiatr zdecydować się, co dziś będzie wiał. Wtedy on też się zdecyduje. Powinien wypłynąć w morze i wyciągnąć „coś” wartego parę dolarów. Z drugiej strony, jeśli zostanie na lądzie, zawsze znajdzie jakąś robotę przy łodzi. Wiatr zmienił się w ciągu nocy. Kiedy Darling wychodził z portu o zmierzchu, łodzie zakotwiczone w zatoce zwrócone były na południe. Teraz ich dzioby ustawiły się rzędem na północny zachód. Wiatr nie był więc porywisty, lecz trochę silniejszy niż łagodna bryza, gdyby był słabszy, łodzie leżałyby rozrzucone, kołyszące się na falach pływu. Zauważył pluśnięcie w zatoce, jedno, potem drugie, i usłyszał trzepotanie — ławica małych rybek uciekająca przed czymś, wyskakująca ponad szklistą powierzchnię. Makrele czy szczupaki, czy może młode rekiny kończące swój poranny patrol przed powrotem do rafy? — Makrele — wywnioskował z żywotności ich ruchu i zaciętości pogoni. Uwielbiał tę porę dnia, nim zgiełk wypełnił Somerset, a zatokę warczenie łodzi turystycznych i inne hałasy produkowane przez człowieka. Była to pora spokoju i obietnic, kiedy mógł wpatrywać się w wodę i pozwolić pamięci rozwodzić się nad tym, co było, a wyobraźni nad tym, co się jeszcze zdarzy. Otworzyły się siatkowe drzwi i na werandzie pojawiła się jego żona Charlotte, niosąc filiżankę herbaty. Weszła bosonoga, ubrana tylko w letnią bawełnianą koszulkę nocną, ukazującą kształty jej ciała. Jak każdego poranka, stanęła obok niego tak blisko, że czuł zapach snu w jej włosach. Objął ją ramieniem. — Makrela w zatoce — powiedział. — Wspaniale. To pierwszy raz od... jak długiego czasu? — Sześciu tygodni, czy nawet więcej. — Wypływasz? — Wydaje mi się, że tak. Zawsze to zabawniejsze niż skrobanie farby. — Nigdy nic nie wiadomo. — Masz rację — uśmiechnął się — zawsze jest jakaś nadzieja. Tak czy siak, muszę uzupełnić kolekcję oceanarium. Dopił kawę, fusy wylał na trawę, a gdy się odwrócił, pierwsze promienie słoneczne błysnęły nad wodą i odbiły się od białych ścian domu. Spojrzał na ciemnoniebieskie okiennice, łuszczącą się farbę, popękane obluzowane listwy. — Boże, ten dom to ruina. — Chcą dwieście dolarów za zrobienie jednej okiennicy — oznajmiła Charlotte — trzy tysiące za całość. — Złodzieje — stwierdził Darling i przytrzymał jej drzwi. — Sądzę, że możemy poprosić Dane... — urwała. — W żadnym razie, Charlie. Nigdy więcej. I tak już dość zrobiła. — Ona chce pomóc. To nie to, że... — Jeszcze tak nisko nie upadliśmy — przerwał. — Nie jest tak źle. — Może jeszcze nie, William — weszła do domu. — Ale prawie. — Przygadałaś mi — powiedział. — Trochę za wcześnie na tę twoją ciężką artylerię. William Somers Darling otrzymał nazwisko po Somersach, którzy osiedlili się na Bermudach po katastrofie ich statku w . Sir George Somers był w drodze do Wirginii, kiedy „Sea Venture” uderzył w wybrzeże Bermudów. Darling uznawał to za wyjątkowy sukces żeglarski. Uderzenie w te wyspy, leżące na środku liczącego miliard mil kwadratowych Oceanu Atlantyckiego, było podobne do pośliźnięcia się na spinaczu leżącym na boisku piłkarskim i złamania nogi. Somers nie należał jednak ani do pierwszych, ani do ostatnich. Można zaryzykować stwierdzenie, że dwadzieścia dwie mile kwadratowe Bermudów były ponad trzysta razy świadkiem katastrof morskich. Większość Bermudczyków, kolorowych i białych, otrzymała nazwiska po którymś z pierwszych osadników — Somersie, Darlingu, Triminghamie, Outerbridge'u, Tuckerze i wielu innych. Nazwiska te przeszły do historii, znalazły swe miejsce w tradycji. Mimo to większość kolorowych i białych Bermudczyków odrzuciło je i przyjęło przezwiska mające coś wspólnego z ich wyglądem czy innymi cechami. Uczynili to jakby w buntowniczej odpowiedzi na roszczenia kraju ojczystego. Dick miał przezwisko „Buggy Whip” — bat, bacik dla upamiętnienia narzędzia, którym regularnie wychowywał go jego ojciec. Przyjaciele oraz Charlotte nazywali go „Whip”, z wyjątkiem okazji, gdy dyskutowali na tematy, które uważali za zbyt poważne, by pozwolić sobie na poufałości. Wtedy mówili do niego „William”. Był rybakiem, przynajmniej kiedyś. Teraz był ex-rybakiem, od czasu gdy wykonywanie tego zawodu na Bermudach stało się tak praktyczne, jak praca instruktora jazdy na nartach w Kongo. Mogli żyć wygodnie, ale nie rozrzutnie, za dwadzieścia lub dwadzieścia pięć tysięcy dolarów rocznie. Posiadali wolny od opłat dom, który od czasów rewolucji amerykańskiej należał do ich rodziny. Utrzymanie go, wliczając cenę gazu, ubezpieczenia i elektryczności, wynosiło pięć do sześciu tysięcy dolarów rocznie. Konserwacja łodzi, dokonywana przez niego i wspólnika Mike'a, pochłaniała następne pięć lub sześć tysięcy dolarów. Żywność, ubranie oraz wszystkie te magiczne wydatki, wyłaniające się nagle z nicości i zżerające pieniądze, pochłaniały całą resztę. Ale dwadzieścia tysięcy dolarów równie dobrze mogło być milionem — po prostu nie zarabiał tyle. Minęła połowa roku, a zarobił dopiero niecałe siedem tysięcy. Jego córka Dana pracowała w firmie księgowej i dobrze zarabiała — zamiast chodzić do college'u. Próbowała im pomóc. Darling, bardziej szorstko niż zamierzał, odmówił przyjęcia pomocy. Nie umiał wyrazić zmieszania wynikającego z miłości i wstydu, jakie obudziła w nim propozycja córki. Przez pewien czas Dana wykradała niektóre rachunki ze skrzynki pocztowej i regulowała je. Kiedyś, a było to nie do uniknięcia, odkryli podstęp i doszło między nimi do decydującej rozmowy. Broniła się za pomocą praktycznych argumentów — do niej będzie należeć pewnego dnia ten dom i nie widzi powodów, dla których nie mogłaby pomagać w jego utrzymaniu. Alternatywą było pójście do banku i zaciągnięcie pożyczki hipotecznej, co tylko obciążyłoby ją później spłatami, tłumaczyła. Ten rozumny argument zaplątał się w ciemne rejony zaufania i braku zaufania, znajdując swój koniec w gniewie i urazie. Może Charlotte miała rację? Może było już tak źle? Darling widział broszurę bankową na stosie listów na stole kuchennym, ale znikła ona, zanim o nią zapytał, a następnie o niej zapomniał. Teraz jednak zmusił się do zastanowienia, czy żona mówiła już o hipotece i pożyczkach? Czy będą musieli pozwolić bankowi na dyktowanie im warunków? Nie, na to przecież nie pozwoli. Musi istnieć jakieś rozwiązanie. Wyścig Newport-Bermudy zaczynał się za dziesięć dni. Jego przyjaciel, przewodnik wycieczek dla nurkujących, miał już więcej niż komplet chętnych podczas przerwy w regatach i prosił Darlinga, by wziął te parę osób. Może zarobi po tysiąc od głowy, może pięć tysięcy łącznie. Szansą był także właściciel oceanarium, pokrywał on koszty paliwa w zamian za dostarczanie egzotycznych okazów wyławianych z morza. W ciągu każdej godziny pobytu na morzu Darling zużywał paliwo wartości trzydziestu dwóch dolarów, po cztery dolary za galon. Dostawał też premię, jeśli wyłowił coś efektownego. Nigdy nie wiedział, co złapie. W głębinie spotykało się całkiem zwyczajne okazy. Na przykład małe bezzębne rekiny z kocimi oczkami lub zupełnie unikatowe, jak ryby — wędkarze. Wabiły one ofiary bioluminescencyjnymi wyrostkami na grzbietach i pożerały je zębami, przypominającymi igły z kryształu. Wiedział też, że otchłań zamieszkują nieznane okazy, zwierzęta, których nikt nigdy nie widział. To właśnie stanowiło wyzwanie. No i w końcu istniała szansa, pewnie tak duża jak szansa wygrania w Totalizatorze Irlandzkim, w każdym razie szansa, że znajdzie rozbity statek z jakimś ładunkiem. Zjadł banana i podgrzał w kuchni barakudę złowioną w nocy. Na ścianie wisiały dwa barometry. Spojrzał na oba. Jeden był zwykłym aneroidem, instrumentem z dwiema wskazówkami, jedną ustawiało się ręcznie, a druga wskazywała ciśnienie atmosferyczne. Drugi barometr był rurką z olejem z wątroby wieloryba. W czasie dobrej pogody olej był przejrzysty, koloru jasnobrązowego. W czasie zmian, gdy ciśnienie spadało, olej ciemniał. Wierzył barometrowi z olejem, gdyż ten nie był maszyną. Darling maszynom nie ufał. Maszyny zostały zrobione przez człowieka, a człowiek to chroniczny bałaganiarz. Natura rzadko popełnia pomyłki. Olej był przejrzysty. Zdecydował się wypłynąć. Może jakiś silny granik czekał na schwytanie — wędrownik z dawno minionych czasów. Pięciuset-funtowa ryba mogła przynieść mu od czterystu do pięciuset dolarów. Może natknie się na ławę tuńczyków... Może... Towarzysz Darlinga, Mike Newstead, przyszedł trochę po siódmej. Darling zwykł żartować, że genetyk wyróżniłby Mike'a jako rasowego Bermudczyka. Mike miał w sobie wszystkie cechy etniczne tej kolonii: krótkie, kręcone murzyńskie włosy i ciemną, śniadą cerę Indianina — pamiątka po Indianach Mohawk przywożonych tu przez Torysów w osiemnastym wieku jako niewolników. Posiadał też jasne oczy Anglika (lecz o migdałowym, jak u Azjaty, kształcie) i milczącą rezygnację Portugalczyka. Miał trzydzieści sześć lat, o pięć mniej od Darlinga, ale wygląd wieku nie zdradzał. Twarz Mike'a miała ostre rysy i była poorana, jakby wyciosana z górskiego głazu. Niektórzy ludzie mówili za jego plecami Tutti — Frutti, ale nikt nigdy nie zwracał się tak do niego, ze względu na jego sześć stóp wzrostu i wagę dobrze ponad dwieście dwadzieścia funtów. Chociaż Mike'a trudno było rozgniewać, mówiono o nim, że ma wybuchowe usposobienie, które trzyma w karbach jego malutka żona Portugalka oraz Darling. Kochał ich oboje. Darling uważał go za świetnego współpracownika. Mike nie lubił podejmować decyzji, wolał raczej, by kazano mu coś wykonać. Robił to natychmiast i bez zbędnych pytań, tak długo, jak długo szanował osobę, która wydała polecenie. Nie mówił wiele — prawie się nie odzywał, a jeśli miał swoje zdanie, to wolał je zatrzymać dla siebie. Wesoło i po przyjacielsku dogadywał się z najbardziej znienawidzonymi przez Darlinga wrogami — maszynami. Nie miał stosownego wykształcenia, ale wydawało się, że intuicyjnie wyczuwa pracę silników i motorów, bez względu na to, czy były zasilane olejem napędowym, benzyną, naftą, powietrzem czy elektrycznością. Mówił do nich, uspokajał je, kokietował i uwodził tak, że w końcu robiły to, co chciał. Darling nalał Mike'owi kawy, potem wyszli na dwór. Stanęli w porcie i oddali się obserwacji kormoranów kołujących nad zatoką w poszukiwaniu pokarmu. — Coś mi się zdaje, że pójdziemy wyciągnąć nasze pułapki — odezwał się Darling — trzymamy je na dole zbyt długo. Ryby mogły pozdychać albo coś je zeżarło... pułapki także mogły się pozrywać. — Racja. — Moglibyśmy zabrać przynętę... tak na wszelki wypadek. Mike kiwnął głową, dopił kawę i poszedł do zamrażarki stojącej w szopie na narzędzia, żeby przynieść trochę makreli na przynętę. Darling wszedł na jacht i uruchomił diesla Cummingsa, aby się rozgrzał. „Korsarz” był małą krypą kupioną przez Darlinga na wyprzedaży w Huoma w Luizjanie i przekształconą na wielofunkcyjną bermudzką łódź roboczą. Poprzednio nazywała się „Stokrotka”. Była duża, szeroka i silna, ze stalowymi płytami, takąż grodzią i pokładem, bezpieczna, stabilna platforma dobrze się sprawiała w sprzyjającą pogodę, złą pogodę traktując jako wyzwanie. Wślizgiwała się w morze i sprawiała wrażenie, że je prowokuje do przedziurawienia jej albo wypchnięcia sworzni. Darling mówił o krypie, że mogą się razem przewrócić, ale nigdy nie zatoną. Miała suchą, przestronną kabinę, dwa kompresory, dwa generatory i stojak na dwadzieścia zbiorników akwalungowych. Darling był przesądny, podobnie jak Mike, a zmianę nazwy łodzi (czyli jej obrazę) tłumaczył tym, że od samego początku została źle nazwana. Jedyne, co mogli zrobić w takiej sytuacji, to nadać jej odpowiednie imię. Aby się jednak zabezpieczyć, przybił do grodzi, tak na wszelki wypadek, małą figurkę z Antigui i w trudnych chwilach (na przykład podczas cyklonu, który przeszedł nad Bermudami, kiedy to wiatr zmienił się z ośmiu do stu dwudziestu węzłów na godzinę) dotykał jej. Mike wskoczył na pokład, odepchnął dziób i rufę. Darling włączył bieg i wypłynęli z Zatoki Mangrowej, okrążyli cypel i ruszyli na Blue Cut. Mike usadowił się na pokrywie luku na rufie mamrocząc coś do krąbrnego motoru pompy, leżącego mu na kolanach. Darling umieścił linę w kierunku północno-zachodnim, około sześciu mil od wybrzeża, na głębokości bliskiej pięciuset sążni. Mógł to uczynić na tej samej głębokości bliżej południowego brzegu, tam bowiem kończyła się rafa, a głębia zaczynała się już milę lub dwie od lądu. Wydawało mu się jednak, że stworzenia, które interesowały oceanarium, żyły wyłącznie na skraju północno- zachodnim. Kiedy krążyli między rafami, tafla wody była spokojna, lecz na tyle pomarszczona, że załamywała światło i ukazywała różne odcienie koralowców. Darling znalazł w nich przejście, aby oddalić się od przesmyku i przepłynąć ponad ich grzbietami. Prawdziwa była stara zasada: im jest coś ciemniejsze, tym głębsze. Dopóki więc widział pod sobą żółte przestrzenie, dopóty mógł je omijać. Stojąc na mostku nawigacyjnym, chłodzony północno-zachodnią bryzą i ogrzewany wczesnym słońcem, Whip Darling czuł, że jest człowiekiem szczęśliwym. Na moment zapomniał o braku pieniędzy, bo mógł pomarzyć o wielkich bogactwach. Pozwalał sobie snuć fantazje o srebrnych monetach i łańcuchach ze złota. Oczywiście, była to tylko gra wyobraźni, ale mogło to być rzeczywistością. Wiadomo, że takie rzeczy już się zdarzały — skarb Tuckerów, skarb Fisherów ze statku „Atocha”, miliardowy, szczęśliwy „łup” ze statku „The Central America”. Któż może z całą pewnością powiedzieć, że to się już nie powtórzy? Poza tym złoto i srebro nie były jedynymi dobrami, czekającymi na odkrycie. Istniały podobno nieznane, trudne do wyobrażenia zwierzęta, ukryte na dużych głębokościach, które mogłyby zmienić naszą wiedzę o wszystkim — zaczynając od biologii kończąc na teorii ewolucji, być receptą na każdą chorobę, od artretyzmu do raka. Znalezienie jednego czy dwóch takich stworzeń nie wypełni portfela Darlinga, ale podtrzymałoby go na duchu. Spojrzenie Darlinga przesunęło się z białych plam piasku na szczeliny i pęknięcia w rafie. Wzrokiem zawsze starał się odnaleźć szczątki statku, który — jak wieść niosła — mógł pochodzić aż z czasów Jakuba Pierwszego. Nikt nie wie, kiedy pierwszy statek znalazł zgubę u podnóży bermudzkiego wulkanu, ale było to najpóźniej za czasów Elżbiety Pierwszej, istniały dowody, że nieszczęśni Hiszpanie spędzili tu niezamierzone wakacje za czasów królowej-dziewicy. Dużo czasu i trudu kosztowało załogę wyrycie napisu, który jeszcze dzisiaj był czytelny: F.T. Bermudy zawsze stanowiły pułapkę dla statków; i są nią nadal, mimo tych wszystkich cudów techniki jak radar, loran czy nawigacja satelitarna. Wygasły wulkan wystawał z morskiego dna jak pręt obdarzony elektromagnetycznymi właściwościami. Elektroniczne i magnetyczne wskaźniki zacinały się i zachowywały w okolicach Bermudów jak oszalałe. Kompasy kręciły się w tył i w przód jak pijane, marynarz patrzący na loran, aby określić swoją pozycję, mógł nagle stwierdzić, że jest w górach niedaleko Barcelony. Kaprysy bermudzkiego wulkanu przyczyniły się do powstania legendy Trójkąta Bermudzkiego. Umysł ludzki potrafi wyczarować wszystko — od Atlantydy i UFO do żarłocznych potworów żyjących w jądrze Ziemi, wystarczy mu trochę prawdy i dużo fantazji. Darling osobiście nie miał nic przeciwko ludziom ulegającym tej niedorzeczności, ale uważał to za stratę czasu. Uważał, że gdyby ludzkość poznała wszystkie rzeczywiście istniejące cuda, jej apetyt na smoki zostałby zaspokojony. Siedemdziesiąt procent Ziemi pokrywa woda, a dziewięćdziesiąt pięć procent z tych siedemdziesięciu nigdy przez nikogo nie zostało zbadane. Zamiast tak uczynić, ludzie wydają miliardy dolarów na przebadanie takich miejsc jak Mars czy Neptun, aż pewnego dnia dojdą do wniosku, że wiedzą więcej o drugiej stronie Księżyca niż o trzech czwartych własnego domu. Nawet on, taki nikt w tym małym brudnym kącie, przez dwadzieścia pięć lat zdążył zobaczyć na tyle dużo, by wiedzieć, że morze jest schronieniem dla tylu różnych smoków. Starczyłoby ich do zapełnienia koszmarów sennych każdego gatunku ludzkiego; rekiny o długości trzydziestu czterech stóp, żyjące w błocie, kraby wielkości samochodów, żmijowaty węgorz pożerający wszystko, nawet siebie samego, ryby łowiące inne ryby za pomocą malutkich lampek zwisających im znad brwi i tak dalej. Obecnie bermudzki szlak żeglugowy łapał w swe sidła co parę lat jedną lub dwie ofiary. Był to zazwyczaj tankowiec z liberyjskim albo portugalskim certyfikatem, własność spółki dentystów lub pedikiurzystów z tak dziwnych miejsc jak Altoona, Pa, którego kapitan nie mówił po angielsku. Zazwyczaj opuszczał powiedzmy Norfolk, ustalał kurs na Cieśninę Gibraltar i włączał automatycznego pilota. Potem schodził pod pokład na herbatę albo ucinał sobie drzemkę. Oczywiście nie zadawał sobie trudu, by zauważyć jakiś tam maleńki punkcik na mapie sześćset mil na wschód od Karoliny Północnej. Parę dni później w powietrzu rozchodzi się sygnał SOS. Czasem, jeśli noc była spokojna, a Darling wyszedł tylnymi drzwiami i spojrzał na północ albo na północny zachód — widział na horyzoncie światła statku w tarapatach. Pierwszą jego myślą było przeważnie: — Boże, nie pozwól, by wiózł ropę. Jeśli już jednak wieźli ropę, drugą myślą było: — Boże nie pozwól, by się przedziurawił. W przeszłości, bardzo dawno temu, rafy porywały tyle statków, że powstała branża ludzi zarabiających na wypływaniu i ogałacaniu nieszczęśników. Niektórym nie wystarczało czekanie; ci chcieli zapracować na swój sukces i używali fałszywych świateł, by zwabić statki na rafy. Darling uważał za wyjątkową ironię losu to, że sami marynarze stworzyli bermudzki szlak żeglugowy, nawet go to bawiło. Mogli przecież omijać Bermudy; sęk w tym, że trasy tej potrzebowali. Do roku 1780 nie istniało nic takiego jak nawigacja równoleżnikowa. Żeglarze umieli podać długość geograficzną według kąta między kierunkiem na słońce a linią horyzontu. Robili to od tysięcy lat za pomocą astrolabiów, oktantów i sekstansów, aby określić jednak, w którym punkcie na osi wschód- zachód znajdują się, potrzebowali dokładnego, naprawdę dokładnego chronometru. A taki nie istniał. Bermudy były stałym punktem na oceanie i kiedy już go znaleźli, wiedzieli dokładnie, gdzie się znajdują. Opuszczali Indie Zachodnie, Hiszpanię lub Hawanę i żeglowali na północ Prądem Zatokowym, a następnie na północny wschód do trzydziestego drugiego stopnia szerokości północnej. Potem kierowali się na wschód i szukali Bermudów, które wyznaczały im kurs drogi do domu. Kiedy jednak płynęli podczas burzy, wiały silne wiatry, a fale tworzyły się takie wysokie, że nic nie widzieli, albo kiedy leżała mgła lub ich nawigator trochę za dużo wypił, istniało niebezpieczeństwo, że zauważą Bermudy w ostatnim momencie. Charlotte przeczytała kiedyś Darlingowi linijkę z wiersza pewnego poety... „wiele statków o północy, na niebo krzyczą ich załogi”. Podobały mu się te słowa. Były wizją tego, co musiało się kiedyś zdarzyć na jednym ze starych statków stającym w obliczu swego przeznaczenia. Żeglują sobie bezpiecznie niczym skrzydlate ptaki, sonda na dziobie opuszcza ołowiany ciężarek i nie znajduje dna, nagle — co to? Jakby dźwięk fal rozbijających się na brzegu. Fal? Jak to możliwe na środku oceanu? Wytężają oczy, lecz nic nie widzą, a huk fal staje się coraz potężniejszy. Sonda ołowiana znajduje raptem dno; przychodzi ten moment przerażenia — już wiedzą... Darling nie zauważył dziś żadnych śladów rozbitego statku na wodach przybrzeżnych. Jednakże to, co ujrzał, wyciągnęło z niego zadowolenie niczym strzykawka do pobierania krwi: jedna letra niebieska, jedna podobna do igły belona chodząca po dnie za pomocą ogona, sześć ryb latających, które na widok dziobu łodzi uciekły, oraz parę wałęsających się tu i ówdzie leszczy. Rafy, niegdyś tętniące życiem, ziały pustką niczym dworzec po ostrzeżeniu o podłożonej bombie. Czuł się, jakby brał udział w pogrzebie jakiegoś stylu życia... jego własnego. Wkrótce płycizna obniżyła się do czterdziestu stóp, potem do sześćdziesięciu i stu. Przestał patrzeć na dno, zaczął szukać boi. Była tam, gdzie ją zostawił. Trochę go to zdziwiło, bo od roku czy dwóch zdesperowani rybacy zaczęli naruszać honorową zasadę mówiącą „Nie ruszaj, co nie twoje”. Ponadto przynęty znajdowały się tak głęboko, że nawet bez interwencji człowieka mogły zaginąć. Jeżeli wpadłoby w pułapkę wielkie, silne zwierzę, na przykład rekin sześcioskrzelowy albo lis morski, miało szansę w niej przeżyć. Zdesperowane było w stanie zerwać ją i uciec, ciągnąc za sobą sieć wiele mil. — Podejdźmy do niej! — zawołał Darling. Mike odłożył więc motor pompy i sięgnął po bosak. Pomarańczowo-biała boja prześliznęła się bokiem łodzi i gdy dotarła do rufy, Mike złapał ją i wciągnął na pokład, następnie przeszedł na dziób i nawinął linę na kołowrót. Darling zatrzymał łódź. Kołysała się na łagodnych falach. Zszedł z mostku kapitańskiego. — Zaczynaj — powiedział Mike. Darling nacisnął dźwignię i włączył kołowrót, a gdy lina zaczęła iść w górę, Mike układał ją w pięćdziesięciogalonowym plastikowym pojemniku. Spuścili tu trzy tysiące stóp polietylenowej liny, zaopatrzonej u góry w boję, a na dole w ciężarki utrzymujące ją na dnie. Na wysokości dwu tysięcy stóp przymocowali co sto stóp kable lotnicze z nierdzewnej stali, o długości dwudziestu stóp, złożone z czterdziestu ośmiu włókien, na końcu każdego z nich umieścili jedno z urządzeń należących do oceanarium. Były to druciane klatki albo drobno plecione sieci. W wielu z nich znajdowały się kawałki przynęty dla przyciągnięcia stworzeń żyjących na dole, w ciemnościach. Jako że Darling nie wiedział dokładnie, jakie to stworzenia ani co jedzą, postępował zgodnie z teorią o padlinożercach — najlepiej działa to, co najbardziej śmierdzi. Zanęcał więc najbardziej zgniłym i cuchnącym mięsem, jakie tylko mógł znaleźć. Do paru pułapek wcale nie włożył przynęty, lecz świecący sód, zgodnie z inną swoją teorią — w świecie wiecznej nocy światło jest taką sensacją, że wiele zwierząt mogło wpaść do pułapek i z czystej ciekawości. Miał nadzieję, że uda się wyciągnąć żywe zwierzęta i utrzymać je przy życiu w zbiornikach z zimną wodą na pokładzie. Mniej więcej co tydzień któryś z naukowców oceanarium przychodził oglądać zdobycze, a unikatowe bądź nieznane stworzenia zabierał ze sobą w celu przebadania w laboratorium we Flatts. Darling oceniał, że podróż i przeniesienie do oceanarium przeżywa dwadzieścia procent zwierząt. Może to niezbyt wiele, ale był to najlepszy i najtańszy sposób kolekcjonowania nowych gatunków. No i płacili rachunki za paliwo, co też się liczyło. Darling trzymał dźwignię i patrzył na linę. Była mocno napięta, trzeszczała i ociekała wodą, jednakże łączny ciężar liny o długości pół mili, dwudziestu pięciu funtów obciążenia, pułapek, kabli i przynęty, sprawiał, że było to normalne. Trochę kołysało, oparł się więc nogą o grodź dla zachowania równowagi i spojrzał za burtę, w dół, w niebieskawy mrok. Miał nadzieję, że ujrzy jakąś dużą, krążącą obok rybę. Cholera, nie ma szans — pomyślał. — Jeśli w ogóle jeszcze jakieś istnieją, to na pewno wyniosły się z Bermudów. — Coś tu nie gra — obwieścił Mike. Trzymał dłoń na linie, badając palcami jej naprężenie. — Co? — Zacina się. Sam zobacz. — Mike podał Darlingowi linę i cofnął się, żeby przejąć od niego dźwignię kołowrotu. Darling dotknął liny. Dziwnie drżała. Towarzyszył temu głuchy odgłos, podobny do dźwięku, jaki wydaje silnik, gdy nie chce zaskoczyć. Lina znaczona była co sto sążni. Kiedy pojawił się na niej trzeci znak, Darling wyciągnął w górę rękę, dał znak Mike'owi, by ten zwolnił obroty kołowrotu. Przechylił się przez burtę, żeby sprawdzić pierwszą pułapkę. Jeśli została okręcona liną, chciał ją odczepić, zanim uderzy w łódź. Niektóre mniejsze zwierzęta głębi były tak delikatne, że nawet słaby wstrząs mógłby je zabić. Zobaczył błysk pierwszej stalowej okrętki podtrzymującej kabel, potem sam kabel, a potem... już nic. Pułapki nie było. Niemożliwe. Jedynym większym zwierzęciem zdolnym ją porwać był rekin, lecz w pułapce nie znajdowało się nic interesującego dla niego. Gdyby rekin wpadł na nią, pociągnąłby za sobą całe wyposażenie — linę i inne rzeczy. Nie było sposobu, aby mógł przerwać linę. Poczekał, aż kołowrót podciągnie kabel, odczepił go od liny i spojrzał na końcówkę. Wyciągnął ją do Mike'a. — Rozerwany? — zapytał Mike. — Nie. Gdyby był rozerwany, włókna sterczałyby skręcone jak włosy na głowie, gdy się wsadzi palec do kontaktu. Popatrz: te włókna trzymają się razem jak nowe. — Więc? Darling przyjrzał się końcówce z bliska. Była odcięta równo jak skalpelem. Brakowało śladów gryzienia czy szarpania. — Przecięte — stwierdził — wyraźnie przecięte. — Przecięte? Darling spojrzał na wodę. — Na miłość boską, co jest w stanie przeciąć czterdzieści osiem włókien stali nierdzewnej? Mike nie odpowiedział. Darling dał mu znak, aby ponownie uruchomił kołowrót. Za chwilę wyłonił się następny kabel. — Nie ma — powiedział Darling, ponieważ następna pułapka również zniknęła, a kabel był przecięty. — Nie ma — powiedział znowu, kiedy pojawił się następny kabel, a potem jeszcze jeden, i jeszcze jeden. Wszystkie pułapki zniknęły. Teraz widział już podjeżdżające w górę obciągacze, lecz stało się z nimi coś dziwnego. Darling kazał Mike'owi zatrzymać kołowrót i wyciągnął koniec liny. — Jezu — powiedział — spójrz. Jedna pułapka okręcona została wokół obciągacza, wbita w niego z taką siłą, jakby wszystko to zostało stopione w piecu. Wyciągnęli zdeformowaną masę, położyli ją na pokładzie. Była mieszaniną stali, prętów, drutu i ołowiu. Mike gapił się na to przez dłuższą chwilę. — Jezu, Whip, co za skurwysyn mógł to zrobić? — odezwał się. — Na pewno nie człowiek — odpowiedział Darling — ale też i nie zwierzę. A przynajmniej żadne z tych, które już widziałem. 6 Nie rozmawiali, gdy rozmontowywali sprzęt, zwijali kable i zabezpieczali je węzłami, wyrzucali sodowe światła i upychali ostatnie sążnie liny w plastikowym pojemniku. Darling przeglądał w myśli listę zwierząt, próbując zgadnąć, co mogło mieć tyle siły i woli zniszczenia ich sprzętu. Brał już nawet pod uwagę sugestię Mike'a, że mógł to być człowiek, jakiś urażony, zazdrosny rybak. Nie potrafił jednak wymyślić, która z posiadanych rzeczy mogłaby stanowić obiekt zazdrości. Może ktoś chciał coś zniszczyć dla samej przyjemności niszczenia? Nie. Uważał, że nikt nie zdołałby tego dokonać, a już na pewno nikomu nie chciałoby się. Nie miało to żadnego sensu. Wiedział, że natura posiada drugą, ciemną stronę. Pewnego dnia, ponad dwadzieścia lat temu, znalazł się wśród załogi tankowca wracającego z Afryki Południowej, nagle przy spokojnym morzu i stałym ciśnieniu nadeszła zdradliwa fala, która spiętrzyła przed dziobem statku ścianę wody o wysokości stu stóp. Kapitan, podobnie jak reszta załogi, nigdy czegoś takiego nie widział. Nie wiedzieli, co robić, więc płynęli prosto w tę ścianę, która zamknęła się nad statkiem, zatapiając go i spychając na dno. Gdyby Darlinga nie posłano na bocianie gniazdo parę minut wcześniej, poszedłby na dno razem ze statkiem. Zamiast tego zmyło go z pokładu i dryfował na zasuwie do zejściówki, po dwóch dniach wyłowił go przybrzeżny frachtowiec. Innym razem, w Australii, wraz z towarzyszami uciekł ze statku, gdy odkrył, że kapitan namiętnie tankuje ouzo i na dodatek wykazuje zainteresowanie chłopcami. Stworzyli wtedy grupę poszukiwaczy skarbów. Spotkali pewną rodzinę spędzającą wakacje w przyczepie campingowej. Gdy któregoś dnia wrócili, zastali całą tę rodzinę martwą. Zabił ją taipan, wąż, który atakuje dla samej walki, zabija dla zabijania. Darling stopniowo dochodził do wniosku, że naturze nie należy ufać. Zbyt często odsłania złowrogie oblicze. Mike nie był tak doświadczony i spotykając nieznane nie był niezadowolony. Nie przejmował się, gdy sam nie znał odpowiedzi, ale nie był zachwycony, gdy Whip jej nie znał. Nie znosił, kiedy Whip odpowiadał mu „nie wiem”. Lubił poczucie bezpieczeństwa wynikające ze świadomości, że istnieje ktoś odpowiedzialny, dobrze poinformowany. Dlatego teraz był zmartwiony. Darling zauważył oznaki tego niepokoju. Mike nie patrzył mu w oczy. Zbyt dokładnie zwijał kabel. Darling wiedział, że musi ulżyć temu cierpieniu. — Cofam to, co powiedziałem — odezwał się. — Myślę, że to rekin. — Dlaczego tak sądzisz? — spytał Mike. Chciał w to uwierzyć, ale potrzebował argumentów. — Na pewno. Pamiętam z „National Geographic”, że niektóre rekiny mogą zaciskając szczęki uzyskać siłę nacisku dwudziestu ton na cal kwadratowy. To więcej niż trzeba, by przeciąć ten kabel. — Dlaczego nie uciekł z kablem? — Nie musiał. Nie było haczyków. Po prostu krążył i przecinał jeden po drugim. — Darling czuł, że sam zaczyna w to wierzyć. Mike przez chwilę analizował to w myślach. Darling spojrzał w niebo. Czuł ochotę, by zostawić to wszystko i pójść do domu. Ale słońce ciągle jeszcze wspinało się w górę, nie było jeszcze południa, a on zdążył zużyć paliwa za dwadzieścia pięć lub trzydzieści dolarów. Gdyby teraz popłynęli do domu, straciłby pięćdziesiąt dolców i wrócił z niczym, nie licząc niezręcznego wytłumaczenia dla oceanarium. — A może byśmy zarobili jeszcze dniówkę? — przemógł się, by zapytać. — Dobry pomysł — odpowiedział Mike. Razem zaczęli przyczepiać do liny duże haki z przynętami. Może złapią coś na sprzedaż albo do jedzenia? Cokolwiek złapią, zawsze to lepsze niż powrót i przyznanie się do klęski. Myśl o tym przygnębiła go. W dzisiejszych czasach samo łowienie ryb, kiedyś przyjemne, stało się zawodem smutnym. Wydawało się, że to tak jakby wrócić do miejsca, gdzie się dorastało, spędzało się miłe chwile i skąd zachowało się piękne wspomnienia, aby ujrzeć to miejsce zalane betonem i przerobione na parking samochodowy. Obecnie rybołówstwo przypominało jedynie Darlingowi, jak piękne były dawne czasy. Przeczytał wszystkie stare relacje o Bermudach w czasie przybycia tu pierwszych osadników. Wyspa pełna była ptaków i świń. Ptaki pochodziły stąd, niektóre z nich były tak głupie, że lądowały na głowach ludzi i czekały, by je złapać i wsadzić do garnka. Świnie natomiast nie pochodziły z wyspy. Część z nich została tu umieszczone przez kapitanów, którzy przewidywali, że rozbitkowie będą potrzebowali żywności. Inne przepłynęły na brzeg z rozbitych statków i szybko się rozmnożyły, jedząc jajka i ptactwo. To morskie życie opiewane było przez ludzi z przeszłości, usprawiedliwiało ich niemal religijne uniesienie wyrażone w sprawozdaniach. Wokół Bermudów żyło wszystko, od żółwi do wielorybów, a ilość ich przekraczała najśmielsze wyobrażenia ludzi ze „Starego Świata”. Tam już przed końcem siedemnastego wieku wiele gatunków zostało wymordowanych w stopniu bliskim zagładzie. Darling nie należał do tych, którzy łzawo wspominali dobre czasy. Uważał, że zmian nie można uniknąć, a destrukcja jest ich częścią, zwłaszcza gdy ludzie się przemieszczają, taka jest kolej rzeczy. To zmiany na Bermudach, które zauważył w ciągu zaledwie dwudziestu lat, doprowadzały go do furii i przynosiły wstyd. Obliczył, że życie Bermudów zostało zniszczone w czasie nie dłuższym niż życie jednego kota domowego. W późnych latach sześćdziesiątych i wczesnych siedemdziesiątych mógł jeszcze wypłynąć na rafę i złapać coś na obiad. Pod każdym głazem siedziały homary, były letry, ryby — wędkarze, rogatnice, cyruliki, garbiki, odyńczyki, ryby prażmowate, a nawet czasami graniki. Kiedy pracował na rozbitym statku, obok kąpały się barweny, przemykały płaszczki, zawsze istniało ryzyko, że jakiś krótkowzroczny wargacz odgryzie mu kawałek ucha. Nieraz rekiny odganiały go od wraku skubiąc czubki jego płetw. Na skraju głębi mieszkały całe kolonie graników z gatunku nassau, cętkowane lub czarne. Od czasu do czasu trafiała się pięćset- lub sześćsetfuntowa garupa czarna. Były tam węgorze murenowe, żarłacze tygrysie, rekinki psie, graniki tofie oraz lutjany. Żółwie wytykały głowy w górę jak małe dzieci pływające po powierzchni wody. Na głębinie wszystko było zaproszeniem do przeżycia podniecających chwil. Wahoo walczyły z barakudami o przynętę. Tuńczyki Banitos i Alison krążyły przy rufie łodzi. Makrelosze śmigały po gładkiej toni, płetwami niczym kosą przecinając powierzchnię wody. Duże rekiny pelagiczne przepływały pod łodzią, przechwalając się lśniącym błękitem swych grzbietów. Dobry dzień oznaczał tysiąc funtów zębacza i tysiąc tuńczyka, a hotele z dumą wymieniały w liście specjalności kuchni świeże bermudzkie ryby. Tu już przeszłość. Niektóre hotele nadal umieszczały ryby bermudzkie w swych jadłospisach, ale zniknęła gdzieś ich duma, bowiem to, co teraz serwowali, było zwykłym śmieciem, rybami, których nikt nie chciał. Jeżeli rybak złapał granika, nawet małych rozmiarów, wydarzenie to od razu opisywano w gazetach. Ocean wokół Bermudów było krok od wymarcia, podobnie jak cieśnina Long Island. Darling z rozgoryczeniem i rozbawieniem słuchał wyjaśnień rybaków: Zanieczyszczenie! — wołali. Bzdura! — odpowiadał im. Wierzył, że to rybacy bermudzcy zabili tu rybołówstwo i uważał, że może to udowodnić. Nie tylko zresztą oni, ale cały rodzaj ludzki. Uczynili to ludzie. Ludzie, którym nie wystarczyło zarabianie na życie, tylko chcieli zabijać, traktując ocean jak swój własny folwark. Dał im nawet naukową nazwę: Homo assholus . Samo zabijanie może nie byłoby takie złe, gdyby nie sposób, w jaki to robili. Najgorszym paskudztwem była wynaleziona przez nich pułapka na ryby. W przeszłości rybacy łapali ryby — ciągnąc liny ręcznie — a połów zależał od ich wytrzymałości. Przestawali, gdy już nie mogli, a ręce ich drętwiały i puchły jak kiełbaski. Później ktoś wymyślił umieszczanie na dole drucianych klatek z przynętą wewnątrz i z bojami pływającymi na powierzchni wody. Ryby wpływały do środka, lecz nie mogły wydostać się, tak bowiem skonstruowano klatkę. Łapali więc ryby! Wyrzucali wszystkie martwe lub zdychające prócz najlepszych, ale kogo to obchodziło? Gdy cena obniżała się z powodu zbyt dużej ilości ryb — łapali ich jeszcze więcej; przecież tak łatwo to przychodziło! Darling nigdy przedtem nie używał pułapek, nie znosił ich, nie z wyższych pobudek moralnych, uważał, że łapanie ryb w taki sposób nie jest rybołówstwem. Było to zwykłym mordowaniem, wcale nie zabawnym; jeśli zaś nie bawi kogoś dany sposób zarobkowania — może znaleźć coś innego. Nie miał zamiaru dokonać żywota siedząc na podwórzu z kotem na kolanach i z papugą na ramieniu, mówiąc gościom, że miał długie, nieznośne życie. Najgorsze było to, że pułapki zbyt dobrze spełniały swoje zadanie. Łapało się w nie wszystko: ryby duże i małe, stare, młode oraz ciężarne, wszystkie. Tradycyjny rybak mógł wybrać ze swego połowu i wyrzucić do morza ryby zbyt duże, zbyt młode albo z ikrą lub po prostu te, których nie zamierzał złowić. W pułapkach ryby były stłoczone przez parę dni, potłuczone, przestraszone, zszokowane, poturbowane przez inne ryby i klatkę. Miały małą szansę na przeżycie, nawet gdyby rybacy zadali sobie trud uwolnienia ich, czego i tak w większości nie robili. Drugim problemem były zagubione pułapki. Jeśli zerwała się boja albo lina się przetarła lub gdy burza zepchnęła pułapkę z szelfu na głębinę, ta nadal zabijała. Ryby wewnątrz nich zdychały i stawały się przynętą dla innych ryb, które napływały i wpadały do pułapek. Te również zdychały i stawały się przynętą dla następnych ryb i tak dalej, i tak dalej. Każdy miał swoje sposoby. Próbowali już biologicznie rozkładalnych lin przytrzymujących drzwi klatki, licząc na to, że jeśli pułapka zaginie, to w końcu lina zgnije, drzwi się otworzą i ryba się wydostanie. Lecz to „w końcu” przychodziło tak późno, że całą generację zwierząt zgładzono by przed otwarciem drzwiczek. Darling znalazł raz pułapkę, która wyglądała jak wagon tokijskiego metra; zapchana była wszystkim — od węgorzy i letry niebieskiej do ośmiornic i krabów. Widok ten zasmucił go i rozgniewał, bo chociaż nie zapatrywał się sentymentalnie na śmierć, ta była bezsensowną, zwyczajną stratą. Nieraz zatrzymywał łódź i tracił czas oraz pieniądze na nurkowanie do głębiej umieszczonych pułapek. Przecinał liny i drzwi nożycami do drutu. Zdumieni, wyczerpani i poranieni więźniowie, jedni oskrobani z łusek przez druty, inni z otwartymi ranami powstałymi na skutek ich szaleńczej walki, błąkali się po otwartej pułapce, nie mogąc uwierzyć w nagłą odmianę losu. Dopiero kiedy odsuwał się, uciekały szybko na wolność. Wreszcie w roku, o dziesięć lat za późno, rząd bermudzki ogłosił, że łowienie w pułapki jest niezgodne z prawem i zaczaj wypłacać siedemdziesięciu zawodowym rybakom z wyspy dość duże, w opinii Darlinga, odszkodowania. „Pokrzywdzeni” ci głośno narzekali, że sumy te są zbyt marne, aby wynagrodzić im utratę praw uzyskanych od Boga. Świętoszkowaty krzyk o utracie praw rozgniewał Darlinga. Jakich praw? Gdzie jest napisane, że człowiek ma prawo wytrzebić wszystkie ryby na Bermudach? Kierując się tą logiką, napady na bank powinny być chronionym zawodem: człowiek bowiem ma prawo utrzymywać swą rodzinę, a jeśli to, co robi, kosztuje towarzystwo ubezpieczeniowe kilkaset tysięcy dolarów rocznie, to jest to cena wolności. Obecnie, ponieważ pułapki zostały zabronione, pojawiła się nadzieja, że ryby wrócą, Darling jednak bardzo w to wątpił. Bermudy to nie to samo co Bahama, archipelag siedmiuset wysp, które mogły ponownie uzupełniać wytrzebione gatunki ryb, mimo że mieszkańcy tych wysp byli jeszcze bardziej zapamiętali w samo-wyniszczaniu. Ci łowili za pomocą cloraxu, pompowanego do rafy. Wszystkie ryby i homary wychodziły na otwartą wodę, skąd łatwo je było wyłowić. Oczywiście, clorax nieodwracalnie zabijał też rafę, ale człowiek musi przecież zarabiać na życie! Bermudy były pojedynczą skałą na końcu świata. To, co było tam kiedyś, odeszło, a to, czego nie było, nigdy już nie zaistnieje. W obawie, że ludzie przestaną pracować nad przekształceniem Bermudów w pustynię, sama natura postanowiła rozprawić się z wyspą. Darling miał przyjaciela, Marcusa Sharpa, stacjonował on w bazie floty amerykańskiej i wiedział co nieco na temat meteorologii, pokazał mu więc kilka pomiarów Instytutu Meteorologicznego. Wynikało z nich, że temperatura wody wokół Bermudów podniosła się o dwa stopnie w ciągu ostatnich dwudziestu lat. Część naukowców orzekła, że dzieje się tak z powodu wypalania dżungli amazońskiej oraz zbyt dużego zużycia paliwa kopalnego. Inni twierdzili, że to część naturalnego cyklu: powstawanie okresów zlodowacenia i ich przemijanie. Przyczyna nie jest przecież tak istotna jak fakt, że tak się działo. Dla człowieka z miasta dwa stopnie mogą nic nie znaczyć. Dla morskich korali dwa stopnie oznaczały granicę między życiem a śmiercią. Dziesięć procent bermudzkich koralowców było już martwe. Darling widział świadectwo tego co dnia — duże kawały zbielałej rafy, przypominające cmentarzysko. Jeśli te dziesięć procent urośnie do dwudziestu, Bermudy zostaną stopniowo zniszczone przez erozję, ponieważ koralowiec był tarczą wyspy przeciw otwartemu oceanowi. Polipy koralowe nie były jedynymi zwierzętami dotkniętymi wzrostem temperatury. Niektóre stworzenia zniknęły, inne zeszły niżej albo podeszły do góry. Pojawił się też nowy gatunek, na przykład kopacz — mikroskopijna glista, albo raczej wesz, żyjąca w piasku. Kiedy nurkowie poruszali piasek, kopacze były uwalniane, przyczepiały się do ludzkiej skóry i wchodziły w nią. Wydzielały truciznę powodującą krostowate owrzodzenie i piekielne swędzenie utrzymujące się przez tydzień. Ostatnim gwoździem do trumny byli obcokrajowcy. Podczas gdy Bermudczycy zabijali ryby zamieszkujące rafę, Japończycy i Koreańczycy masakrowali gatunki żyjące w głębinach. Zakładali na morzu dzień w dzień długie, trzydziestomilowe sieci zagradzające drogę wędrującym rybom; łapali wszystko — tuńczyki, makrelosze, makrele, wahoo, rekiny, borito, chropiki, morświny. Byli tacy, co zamiast sieci używali lin, długich na całe mile, zaopatrzonych co parę stóp w haki z przynętą. Miało to taki sam skutek — zabijali wszystko jak leci. Darling nazywał to demokracją w mordowaniu. Kiedyś rybołówstwo dawało mu siły witalne, zachwyt nad cudami, bogactwem i różnorodnością życia. Teraz skłaniało go do myślenia o śmierci. Godzinę zajęło im założenie przynęty i zarzucenie liny na głębinę. Kiedy znalazła się na dole, Darling zacisnął pętlę na gumowej boi i wyrzucił ją za burtę, pozwalając, aby oddaliła się z prądem, podczas gdy bryza spychała łódź na południowy wschód. Mike otworzył puszkę polskiej szynki i butelkę coca coli, zabrał je na rufę, usiadł na pokrywie zejściówki i dalej majsterkował przy silniku pompy. Darling poszedł do sterowni i jadł jabłko, jednocześnie słuchając przez radio informacji na temat połowów. Jakiś kapitan doniósł, że złapał rekina. Inny rybak łowiący przy Challanger Bank złapał kilka tuńczyków Alison. Reszta nie złowiła niczego. Słońce zaczęło chylić się już ku zachodowi ze swego najwyższego położenia, kiedy wyciągnęli linę. Jeden stał przy kołowrocie, drugi dotykał liny sprawdzając ją i wymieniali pełne nadziei uwagi: — I co? — Copula conety. — Może rekin? — Tapioka? — Dwie lutjany. — Lepiej nie... Na osiem haków złapały się dwie małe czerwone lutjany, z wysadzonymi na wierzch oczami i pęcherzami pławnymi wyciśniętymi przez otwory gębowe z powodu nagłego spadku ciśnienia. Darling wrzucił je do skrzyni z przynętą, spojrzał na niebo, a potem na morze. Żadnej płetwy, żadnego żerującego ptaka. Niczego. — No cóż, trudno — powiedział, wytarł ręce o spodnie i poszedł uruchomić silnik. Schodził właśnie do kabiny, gdy usłyszał Mike'a: — Spójrz tam — wskazywał niebo na południu. Z południa nadlatywał helikopter marynarki wojennej. — Ciekawe, dokąd leci — zastanawiał się Darling. — Nigdzie. Po prostu patrol. — Być może. Darling pomachał, gdy helikopter przelatywał nad nimi śpiesząc na pomoc. Mike prawdopodobnie miał rację. Z wyjątkiem okazjonalnych, poszukiwawczo- ratowniczych zadań, piloci floty mieli mało do roboty, często latali tam i z powrotem wokół wyspy, tylko po to, by nie wyjść z wprawy i wyrobić limit godzin. Ten pilot jednak nie próżnował, leciał na północ, w całkowite pustkowie, z ogromną prędkością. — Nie jestem tego taki pewny — odezwał się Darling — chyba że spóźnił się na kolację w Nowej Szkocji. Myślę, że ma jakąś misję do wypełnienia. Poszedł do sterowni i podniósł mikrofon radiowy: — Huey jeden... Huey jeden... Huey jeden... tu „Korsarz”... wracamy... 7 Tego samego dnia — w piątek, Marcus Sharp sprawnie umieszczał piłkę w koszu i wyobrażał sobie, że jest Larrym Birdem, gdy został wezwany przez oficera dyżurnego. Sprawa była pilna: pilot Brytyjskich Linii Powietrznych lecący do Miami odebrał sygnał SOS, około dwudziestu mil na północ od Bermudów. Pilot nic nie zauważył, nie było to dziwne, jeżeli weźmie się pod uwagę, że leciał z prędkością ponad pięciuset mil na godzinę i ponad sześć mil nad oceanem, sygnał jednak był głośny i wyraźnie słyszalny przez radio. Chłopcy z wieży w porcie lotniczym floty sprawdzili, czy doszło do opóźnienia samolotów w Miami, Atlancie, Raleigh, Baltimore i Nowym Jorku. Zadzwonili nawet do Radia Zatoka Bermudzka i poprosili o wszystkie doniesienia na temat zaginionych, opóźnionych bądź znajdujących się w tarapatach jednostek pływających. Wyglądało na to, że wszystko jest w porządku, ale nie mogli ryzykować — musieli odpowiedzieć na sygnał. Sharp zrozumiał go w pół słowa, prędko więc wciągnął kombinezon lotniczy, podczas gdy oficer dyżurny przywołał drugiego pilota i nurka ratunkowego oraz sprawdził, czy helikopter ma pełny zbiornik. Sharp zapisał współrzędne podane przez brytyjskiego pilota, wsadził do kieszeni tabliczkę czekolady oraz gumę do żucia i poszedł po płycie lotniska do czekającego helikoptera. Kiedy wzniósł się ponad Kindley Field i skierował na północ, po raz pierwszy od wielu tygodni poczuł, że żyje. Krew w nim zagrała, puls się podniósł, był lekko podniecony, miał jakieś zadanie, na którym mógł się skoncentrować. Coś się działo, wprawdzie niezbyt wiele, i nie była to prawdziwa akcja, ale było to lepsze niż nuda, która towarzyszyła mu codziennie. Może naprawdę znajdę kogoś w wodzie, kogoś w niebezpieczeństwie — myślał zmieniając kurs na północny zachód. — Może będę musiał czegoś dokonać... dla odmiany. Problem Sharpa nie sprowadzał się jedynie do nudy. Był bardziej skomplikowany, gorszy od niej samej, miewał przerażające go wrażenie, że umiera, nie fizycznie oczywiście, ale w inny metafizyczny sposób. Zawsze potrzebował przygód, szukał niebezpieczeństw, rozkwitał w działaniu, nie potrafił inaczej. Oficer rekrutujący w Michigan dostrzegł w nim tę potrzebę i umiał ją wykorzystać. Miał przed sobą człowieka, który w dzieciństwie złamał obie nogi, jedną w czasie jazdy na nartach, drugą skacząc na linie, i nadal uprawiał te sporty. Uprawnienia płetwonurka dostał już w wieku czternastu lat, a idolem jego nie był Jacques Cousteau, ale Peter Gimbel — twórca pierwszego podwodnego filmu o białych rekinach i o wraku „Andrea Doria”. Sharp marzył o skonstruowaniu super-lekkiego samolotu i przeleceniu nim przez cały kraj; był niespokojnym poszukiwaczem z ambicjami zrealizowania się sprawdzając granice swych możliwości, a nie przez zbijanie majątku. Na przekrojowym teście psychologicznym wypisał trzech podziwianych przez siebie ludzi: Ernesta Hemingwaya, Teodora Roosvelta oraz Jamesa Bonda, ponieważ byli ludźmi czynu, i w pełni przeżyli swoje życie. Sharp zauważył, że podobnie jak on, we flocie nie zauważają różnicy między legendą a rzeczywistością. Oficer rekrutujący przekonał Marcusa, że tylko w piechocie marynarki wojennej czeka go kariera i szansa robienia tego wszystkiego, o czym inni tylko marzą. Mógł znaleźć dla swej energii ujście w działaniu, pracować na morzu lub w powietrzu, i „mimochodem” przyczynić się do obronności kraju. Zapisał się do nich jeszcze przed ukończeniem szkoły, a w czerwcu roku wstąpił do Wyższej Szkoły Oficerskiej. Pierwsze parę lat spełniało jego oczekiwania. Został ekspertem w rażeniu nadwodnym. Zdobył kwalifikacje pilota helikopterów. Odbył służbę na morzu i był świadkiem walk w Panamie. Kiedy umysł jego doścignął ciało i rozwinął w sobie dojrzałe zainteresowania, spędził rok na studiowaniu meteorologii i oceanografii w Halifax w ramach wymiany. Życie dla Sharpa było bogate, urozmaicone i zabawne, lecz w ciągu ostatniego półtora roku zaczął się nudzić. Częścią problemu, jak sądził, była jego niechęć do zaakceptowania własnej dorosłości. Miał dwadzieścia dziewięć lat i nie myślał o tym zbyt wiele. Obawiać się zaczął dopiero parę miesięcy temu, kiedy odrzucono jego podanie o przyjęcie do elity floty, grupy ziemnowodnych komandosów „The Seals”, przygotowywanych do zadań o wysokim stopniu ryzyka. Był za stary. Tak naprawdę jednak głównym powodem rozstrojenia Marcusa Sharpa była jedyna tragedia, jaką przeżył w życiu. Zakochał się w dziewczynie z obsługi samolotu Zjednoczonych Linii Powietrznych. Jeździła na nartach i była płetwonurkiem. Na całym świecie istniało tylko ich dwoje. Młodzi i nieśmiertelni. Małżeństwo było możliwością, lecz nie koniecznością. Żyli w zgodzie z zasadą „ciesz się życiem”. Pewnego wrześniowego dnia w roku nurkowali przy plaży w North Queensland. Słyszeli ostrzeżenia o niebezpiecznych zwierzętach, ale nie przejmowali się nimi. Morze było światem przygód i odkryć, a nie zagrożeniem. Zobaczyli przepływającego obok nich żółwia i popłynęli za nim, próbując go dogonić. Żółw zwolnił i otworzył pysk, jakby chciał coś zjeść, chociaż niczego obok nie zauważyli. Podpłynęli do niego, zachwyceni jego wdziękiem i sprawnością w wodzie. Karen wyciągnęła rękę, by go dotknąć, pogłaskać skorupę. Na oczach Sharpa nagle jej ciało skręciło się, zgięła plecy i wbiła paznokcie w klatkę piersiową. Rurka maski wypadła jej z ust. Oczy rozszerzyły się i krzyknęła, drąc paznokciami ciało. Sharp złapał ją i wyciągnął na powierzchnię. Próbował coś z niej wydobyć, lecz tylko jęczała. Zanim dopłynęli do brzegu, już nie żyła. Żółw żywił się Sea Wasps, niewidocznymi w wodzie meduzami, koloniami Nematocysts, toksycznymi do tego stopnia, że ich dotkniecie mogło zatrzymać pracę ludzkiego serca. To było przyczyną śmierci. Kiedy Karen pochowano w Indianie, a ból Sharpa zmalał, zauważył, że opadły go czarne myśli o bezlitosnych przypadkach losu. Nie chodziło mu o jego niesprawiedliwość czy nieuczciwość. Nigdy nie rozważał, czy życie jest, czy też nie jest uczciwe. Ono po prostu jest. To los był kapryśny. Nieśmiertelności nie ma, nicość trwa zawsze. Prześladowała go myśl o pustce własnego życia, o braku celu. Robił wiele rzeczy, ale na próżno. Dopatrzył się podobieństwa pomiędzy sobą a metalową kulą w bilardzie. Tak jak ona wlatuje i wylatuje z jednego otworu do drugiego bez celu. Flota tymczasem zapewniała mu dwuletni wyjazd na Bermudy, tylko dwie godziny drogi z kontynentu amerykańskiego i słoneczną pogodę. Sharp nie potrzebował jednak spokoju. Potrzebował sensownego i celowego działania. Na Bermudach poznał swoje obowiązki. Sprowadzały się niemalże do przerzucania papierów i sporadycznych lotów helikopterem w nadziei, że ktoś będzie potrzebował pomocy. Od czasu do czasu myślał o porzuceniu floty, ale nie bardzo wiedział, co innego mógłby robić. Życie cywilne nie miało wielu ofert dla specjalisty od wysadzania mostów. Aby nie zwariować z nudów, zgłaszał się dobrowolnie do wszelkich zadań, dzięki którym starał się nie myśleć o sobie. Leciał na północny zachód, planował poszukiwać od północnego zachodu na północ, potem na północny wschód, a następnie na wschód, cały czas od północnej strony wyspy. Ustawił radia na 243 i 121,5 — na tych dwóch częstotliwościach nadają urządzenia alarmowe. Leciał na wysokości pięciuset stóp. Sześć mil od wyspy, gdzie kończyła się rafa, a woda zmieniała barwę z pocętkowanego turkusu na ciemny błękit, usłyszał przerywane buczenie, słabe i bardzo odległe, ale powtarzające się uparcie. Spojrzał na drugiego pilota i postukał w słuchawki. Drugi pilot pokiwał głową i dał mu znak kciukiem zwróconym do góry. Sharp patrzył na przyrządy, zwracając helikopter to w jedną, to w drugą stronę, aż znalazł pozycję, w której buczenie z radionamiernika było najgłośniejsze. Określił położenie według kompasu. W tym samym momencie usłyszeli z radia morskiego jakiś głos: — Huey jeden... Huey jeden... Huey jeden... tu „Korsarz”... wracamy... — „Korsarz”... tu Huey jeden... — Sharp uśmiechnął się. — Hej, Whip... gdzie jesteś? — Dokładnie pod wami, chłopcze. Nie patrzysz na drogę? — Patrzyłem w przyszłość. — Lecisz na morze? — Brytyjski pilot odebrał przed chwilą sygnał ratunkowy. Słyszałeś coś? — Nic. Daleko? — Dziesięć, piętnaście mil. Złapałem go w namiarze jeden-dwadzieścia. Jestem teraz na jeden-pięć. Cokolwiek by to było, wiatr z północnego zachodu spycha to w morze. — Może ja bym poszukał? Sharp zawahał się. — O.K., zrób to, Whip. Może twoja pomoc się przyda, kto wie? — Zrobione, Mike... „Korsarz” w pogotowiu. Dobrze — pomyślał Sharp. — Jeśli to tonąca łódź, Whip podpłynie do niej o wiele szybciej niż jakakolwiek jednostka wysłana z bazy. A jeśli to pusta łódź, powiedzmy, ratunkowa, każą mu posłać na dół nurka, by ją zbadał. Pogoda jest dobra, ale spuszczanie nurka z helikoptera nad otwartym oceanem zawsze wiązało się z ryzykiem. Sam oczywiście chętnie by to zrobił, ale nie chciał narażać dziewiętnastolatka. Whip mógł to sprawdzić, szukając dryfujących obiektów. Jeśli znajdą ludzi, żywych lub martwych, Sharp będzie musiał spuścić nurka, a nie chciał, żeby chłopak był zmęczony. Poza tym może będzie tam coś interesującego dla Whipa, o ile nikt się o to nie upomni. Jakaś tratwa, radio, raca, coś, co można sprzedać albo zużytkować samemu, co da Whipowi pieniądze albo pomoże je zaoszczędzić. Sharp wiedział, że Whip potrzebuje pieniędzy. Też jestem mu trochę winien — pomyślał Sharp. Whip uratował zdrowie psychiczne Sharpa, gdy groziła mu intelektualna pustota i rozrywki typu „Amazonki na Księżycu”. Jego weekendy stały się nieznośne. Nurkował z każdą grupą turystów, przejechał na motocyklu każdy cal kwadratowy wyspy, odwiedził każdy fort i muzeum, wydawał pieniądze w każdej knajpce (nie miał zastrzeżeń natury moralnej do picia, ale alkohol nie smakował mu i źle na niego działał). Obejrzał każdy film z wideoteki w bazie (oprócz tego o mordowanych za pomocą siekiery opiekunkach do dzieci). Czytał cztery godziny dziennie, póki oczy nie odmówiły mu posłuszeństwa i nie dostawał odcisków na siedzeniu. Już, już miał zrobić coś nie do pomyślenia — zająć się golfem — gdy spotkał Whipa na jednej z imprez w bazie. Zafascynowany słuchał, jak rozprawiał o metodach poszukiwania rozbitych statków. Zadawał mu na tyle inteligentne pytania, że dostał zaproszenie na wspólne wypłynięcie którejś niedzieli... Wkrótce wypływali już w każdą niedzielę i większość sobót. Słuchając Whipa uczył się, i co ciekawsze, zorientował się, że wykształcenie Whipa zaczyna go zawstydzać. Oto miał przed sobą człowieka, który po sześciu latach szkoły nauczył się nie tylko łapać ryby i nurkować, ale był historykiem, biologiem, numizmatykiem i... chodzącą encyklopedią morza. Sharp chciał płacić za część paliwa zużywanego przez Darlinga. Spotkał się z odmową, więc zaproponował pomoc przy malowaniu łodzi i pomoc tę przyjęto. Bardzo to Sharpa ucieszyło — poczuł się wspólnikiem, a nie pasożytem. Kiedy Whip pokazał mu na fotografiach, jak wyglądają wraki starych statków widziane z lotu ptaka, poczuł się tak, jakby doznał olśnienia. Dostrzegł nowe zainteresowania i wyzwanie do działania. Whip poinformował go, że nie należy szukać wraków z klasycznych, bajkowych wyobrażeń — stojący pionowo na kilu statek, z pełnym ożaglowaniem — trójmasztowy szkielet osadzony w miejscu rozbicia, kołyszący się nad stosami starych hiszpańskich monet. Dawne statki były drewniane, a większość z tych, rozbitych na Bermudach, tonęła na płyciznach. Fale sztormowe rozbijały je w drzazgi, falująca przez stulecia woda rozrzucała te kawałki i wbijała w dno. Zostawały wchłonięte, a na nich wyrastały korale, przyjmujące martwych na swe łono. Whip mówił: „Są trzy przesłanki informujące o obecności wraku. Rzucany wiatrem statek uderzał w rafę, krusząc ją i zabijając wrażliwe korale, pozostawiało to na nich rysy, wyglądające z wysokości paruset stóp jak ślad po olbrzymiej oponie samochodowej. Dobry wzrok może zauważyć też jedną lub dwie armaty inkrustowane koralowcami. Wyglądają jak olbrzymie masy o nienaturalnie prawidłowych kształtach. Jeżeli zauważy się na dnie coś regularnie zbudowanego — mogą to być właśnie one, natura bowiem nie lubi linii prostych. Obecność armaty jednak nie zawsze świadczy o obecności statku. W krytycznym momencie załogi zazwyczaj wyrzucały za burtę wszystkie ciężkie przedmioty, aby zapobiec przewróceniu się statku. W jednym miejscu można znaleźć armatę, w innym kotwicę, ale nie zauważyć śladu statku. Morze mogło znosić go przed zatopieniem całe mile, zanim roztrzaskało na kawałki w miejscu ostatniego spoczynku. Najpoważniejszą i zarazem najtrudniejszą do zidentyfikowania wskazówką jest dostrzeżenie z powietrza płyty balastowej”. Whip obstawał przy twierdzeniu, że tam, gdzie statek upuścił swój balast, musiał umrzeć. Jego pokład oraz takielunek mógł zostać zniesiony, unosząc z sobą jednego czy dwóch pozostałych przy życiu ludzi, lecz jego sercem, duszą i skarbem był balast. Zazwyczaj dawne statki balastowano rzecznymi kamieniami z Tamizy, Ebro czy innej rzeki płynącej blisko portu rodzinnego. Głazy były gładkie, okrągłe i poręcznej wielkości. — Rozglądaj się za otoczakami — radził Whip, bowiem w takich miejscach jak Nantucket otoczaki to kamienie balastowe przewożone we wnętrzu statku. Utrzymywały go w pionie w drodze z Anglii, w drodze powrotnej zastępowane były baryłkami nafty. Dlatego też Sharp zaczął szukać skupisk okrągłych kamieni ułożonych w stosy na jasnym piachu pomiędzy grzbietami koralowców. Whip uczył, że starodawny statek uderzał w czoło koralowca i tkwił w nim aż do następnej fali, która uwalniała go, wyrzucając jego wnętrzności na piach, ten zaś wciągał je i zakrywał. Obecnie Sharp nigdy nie tracił okazji do latania i za każdym razem, pod pozorem wyrabiania limitu godzin lub szkolenia nowych pilotów albo nawet testowania nowego wyposażenia — wytężał wzrok w poszukiwaniu wraków. Leciał możliwie nisko, zbaczając w różne strony, tak aby promienie słoneczne padały pod odpowiednim kątem w stosunku do fal. Jeśli ktoś z załogi pytał, co właściwie robi, odpowiadał coś niewyraźnie, na przykład „próbuję maszynę”. Jak dotąd znalazł dwa balasty, dwa wraki. Jeden, w opinii Whipa, został zbadany w latach sześćdziesiątych. Drugi był nieznany. Pewnego dnia sami go zbadają. Buczenie stało się teraz donośne. Sharp zauważył coś żółtego, co ślizgało się w górę i w dół po falach. Podciągnął dźwignię; zniżył lot do stu stóp. Była to tratwa, mała, pusta i wyraźnie nie uszkodzona. Okrążył ją, uważając, by pęd powietrza od śmigieł nie spowodował jej wirowania lub przewrócenia się na falach. — „Korsarz”... Tu Huey jeden. — Tak, Marcus — odezwał się głos Whipa. — To tratwa. Nikogo na pokładzie. Tylko tratwa. Mogła odpaść od łodzi. Niektóre nadajniki ratunkowe są automatycznie uruchamiane słoną wodą. — Dlaczego nie miałbym jej zabrać? Pokręcę się w okolicy, sprawdzę, czy ktoś tu nie pływa i przyciągnę ją do brzegu. Nikt nie musi się nawet zamoczyć. — Dobrze. Z miejsca, w którym jesteś, to namiar 340. Powinieneś dotrzeć za godzinę. Tymczasem my zaczynamy systematyczne poszukiwania i pokręcimy się po okolicy, dopóki nie zabraknie nam paliwa. — Zrozumiałem, Marcus. — Myślę, że to fałszywy alarm. Mimo to w imieniu tego lądu wolności i domu bohaterów dziękuję ci, Whip. — Cała przyjemność po mojej stronie, „Korsarz” w gotowości. 8 — Może ten dzień nie jest taki zupełnie stracony — odezwał się Darling wchodząc po drabinie na pomost nawigacyjny. — Dlaczego? — Mike pakował druciane drabinki. — Przynajmniej tratwę zabraliśmy. Jeśli to jest „Switlik” i nie będzie na niej niczyjego nazwiska, to wpadnie parę tysięcy, może nawet więcej. — Ktoś się o nią upomni, zawsze tak jest. — Prawdopodobnie... Przepadnie nam okazja. W niecałą godzinę podnieśli tratwę, a Darling okrążył ją powoli, badając jak preparat mikroskopowy. — „Switlik” — stwierdził zadowolony. — Wygląda na nowiutką, prosto ze sklepu. Sprawia wrażenie, że nikt jej nie używał. — Może ich szybko uratowali. — Darling nie zauważył żadnych znaków pobytu ludzi na tratwie, żadnych zanieczyszczeń, zmarszczeń na gumie od butów, rybiej krwi, części ubrań. — Rekiny ich zeżarły? — zapytał Mike. Darling pokręcił głową. — Rekin przegryzłby gumę i zniszczył jedną z komór, może otarłby się o tratwę. Takich śladów trudno nie zauważyć. — No więc? — Może wieloryb? — Darling nie przestawał okrążać tratwy zastanawiając się nad taką możliwością. Orki, jak wiadomo, atakowały tratwy, jednomasztowce, a nawet większe łodzie. Nikt nie wiedział dlaczego, bo nigdy nie posunęły się do atakowania ludzi. Nie zdarzyło się jeszcze, by orka pożarła człowieka. Może po prostu bawiły się tratwami i nie były świadome swojej siły, podobnie jak zbyt szybko wyrośnięte dzieci. Humbaki zabijały ludzi, lecz zawsze przypadkowo. Podpływały do tratw z ciekawości, by sprawdzić, co to jest. Podchodziły pod spód i jednym ruchem płetwy ogonowej wyrzucały ludzi, powodując ich śmierć. — Nie — odrzucił tę myśl Darling — wszystko byłoby przewrócone i pogięte. — Mogli po prostu ześliznąć się z pokładu i wpaść do oceanu — odparł Mike. — Więc kto włączył sygnał ratunkowy? — Darling wskazał narzędzie nadawcze w styropianowej obudowie. — To nie działa automatycznie. Ktoś musiał to włączyć. — Może jakiś statek zabrał tych ludzi i zapomnieli wyłączyć? — I nikt nie zatroszczył się o złożenie raportu na Bermudach? — Darling przerwał. — Pomyślałem właśnie, że być może jacht zatonął, wyrzucili tratwę na morze i skoczyli, ale nie spadli na nią, tylko utonęli. Mike'owi przypadła do gustu taka odpowiedź, więc Darling nie zdradzał się z niejasnym wrażeniem, że może istnieć inna. Nie było sensu wzbudzać niepokoju w umyśle Mike'a. Poza tym przypuszczenia są na ogół mało warte. — Dobre wieści — oznajmił Darling. — To pierwszorzędnej klasy nowy „Switlik”, wart tyle, że przez chwilę da radę opędzić bieżące wydatki. Złapał tratwę na bosak, przymocował linę do talii na żurawiku, włączył kołowrót i wciągnął ją na pokład. Mike uklęknął i przeszukiwał tratwę; otworzył skrzynki z żywnością na dziobie, wsadził rękę pod komory gumowe. — Lepiej wyłącz ten sygnał — powiedział Darling wyciągając hak i zwijając linę. — Nie chcę, żeby skupiali się na nim, zamiast leczyć własnego kaca. Mike wyłączył urządzenie i złożył antenę. Wstał. — Niczego nie brakuje, wszystko w porządku. — Tak. Coś jednak martwiło Darlinga, gdy tak patrzył na rufę, porównując to, co ujrzał, z tym, co powinien zobaczyć. Wiosła. To było to. Brakowało wioseł. Każda tratwa ma przynajmniej jedno wiosło, a tę zaprojektowano na wiosła — miała dulki, ale ich nie było. Wtedy łódź lekko poruszyła się. Światło słoneczne odbijało się od czegoś leżącego na gumowej komorze i przyciągnęło wzrok Darlinga. Schylił się i zbliżył twarz do gumy. Widać tam było ślady zadrapań, jakby przejechał po niej nóż, lecz jej nie przeciął. Naokoło każdego śladu lśniła plama czegoś podobnego do śluzu. Dotknął tego i zbliżył palce do nosa. — I co? — zapytał Mike. Darling zawahał się i postanowił skłamać. — Olejek do opalania. Ci lalusie musieli dbać o opaleniznę. Nie miał pojęcia, co to mogło być. Śmierdziało amoniakiem. Darling przywołał przez radio Sharpa i powiedział mu, że mają tratwę oraz że będą poszukiwać trochę dalej na północ. Nikt przebywający w wodzie, żywy czy martwy, nie może zostać zepchnięty przez wiatr tak daleko jak tratwa, ponieważ nie ma on ożaglowania. Co więcej, mogła odsunąć się od tratwy w drugą stronę, w zależności od kierunku prądu morskiego. Płynęli więc przez godzinę na północ — mniej więcej dziesięć mil — a potem skręcili na południe i zygzakiem posuwali się z południowego zachodu na południowy wschód. Mike stał na dziobie z utkwionym w przestrzeń wzrokiem, a Darling penetrował ją z pomostu nawigacyjnego. Kiedy skręcili na wschód, odwracając się od słońca, Mike krzyknął — Tam! — i wskazał w stronę portu. W odległości dwudziestu bądź trzydziestu jardów w plątaninie „wodorostów sargassowych unosiło się coś dużego i lśniącego. Darling zwolnił i skręcił w tę stronę. Kiedy przybliżyli się, zauważyli, że nie wykonała tego ludzka ręka. Huśtało się leniwie, mokro połyskiwało i drżało niczym galareta. — Co to jest, do diabła? — zapytał Mike. — Wygląda na wielką meduzę zaplątaną w wodorosty. — Do licha! Nie chciałbym w to wdepnąć. Darling zatrzymał łódź i z pomostu patrzył na przesuwającą się przy burcie substancję. Była to ogromna, jasna galareta z otworem w środku. Nasuwało się na myśl, że przejawia jakiś rodzaj życia, ponieważ obracała się, jakby wystawiając co parę sekund nowe części do słońca. — Nigdy nie widziałem podobnej meduzy — odezwał się Mike. — Tak — zgodził się Darling. — Niesamowite, wydaje się, że to ikra. — Chcesz wziąć tego trochę? — Po co? — Do oceanarium. — Nie. Nigdy nie chcą ikry. Jeśli to ikra, pozwólmy jej żyć, niezależnie od tego, kogo jest. Darling wrócił na poprzedni, południowo-wschodni kurs. Zanim dopłynęli do rejonu, w którym natknęli się na tratwę, znaleźli jeszcze dwie poduszki z siedzeń i gumowy odbijacz. — Ciekawe, dlaczego Marcus ich nie zauważył — zastanawiał się Mike wyciągając rzeczy na pokład. — Niemożliwe, żeby były pod wodą. — Helikopter to wspaniała maszyna, ale trzeba naprawdę powoli lecieć nad otwartą wodą, by ludzkie oczy mogły coś zauważyć. — Darling spojrzał na wodę. Nie było tam już znaku życia, ani obecnego, ani minionego. — To by było wszystko — powiedział i wziął kurs na majaczące się w oddali wzniesienie zwane Bermudami. Popłynęli do domu. Do godziny szóstej minęli już głębię, fale zmalały, a kolor wody zmienił się ze stalowoniebieskiego na ciemnozielony. Z pomostu nawigacyjnego widzieli połacie piachu na dnie oraz ciemne plamy trawy morskiej i koralowców. — Kto to? — spytał Mike, wskazując kontur łodzi na tle zniżającego się słońca. Darling przysłonił oczy i spojrzał na łódź oceniając kąt nachylenia jej dziobu, kształt kabiny i rozmiar kokpitu. — Carl Frith — stwierdził. — Do diabła, co on tu robi? Łowi trolingiem? — Na płyciźnie? Niemożliwe. Patrzyli. Widzieli ruch na pokładzie: podnoszenie jakiegoś ciężaru i schylanie się, by go odłożyć. — Myślisz, że...? — zaczął Mike. — Nie, no chyba tak głupi to on nie jest. — Głupi? Może nie — skwitował Darling odwracając się od łodzi i nacisnął dźwignię przepustnicy. — Ale chciwy. Mike rzucił okiem na Darlinga. Whip zacisnął szczęki, a jego oczy pociemniały i stały się nieubłagane. Carl Frith należał do rybaków posługujących się pułapkami. Był jednym z najbardziej hałaśliwych oponentów, kiedy zabroniono je stosować. Zawsze bredził coś o wolności, niezależności i prawach człowieka, chociaż otrzymał od rządu sto tysięcy dolarów. Darling uważał, że jest to kwota wystarczająca, by przejść na łowienie wędką albo na całkiem inny interes. Wyglądało na to, że Carl Frith nie chce z niczego zrezygnować. Ponieważ płynęli pod wiatr, z północnego wschodu, zdążyli zbliżyć się na sto jardów, zanim Frith usłyszał ich silnik. Wyraźnie widzieli, jak sięga bosakiem po boję ukrytą pod wodą, zaczepia linę na kołowrocie, wciąga dużą pułapkę na pokład, otwiera jej drzwi i wyrzuca połów do specjalnego pojemnika. — Nędzny skurwysyn! — stwierdził Darling. — Staranujemy go! — Zrobimy z niego filet! — Pięknie! Darling czuł, jak gniew podchodzi mu do gardła. Nie obchodziło go to, że Frith działał nielegalne. W opinii Darlinga większość praw była na służbie u polityków. To bezmyślny egoizm tego człowieka, jego dążenie na oślep do zagłady i zniszczenia raniły go, gniewały, budziły obrzydzenie. Nie chodziło tylko o to, że Frith nadal używa pułapek, ale i o to, że były to zatopione boje. Przepływające łodzie mogły zahaczyć o nie śrubą napędową i odciąć je albo burza mogłaby przesunąć pułapkę w taki sposób, że Frith nie mógłby jej odnaleźć. Tak czy inaczej, pułapka może zgubić się i pójść na dno, gdzie dzień po dniu i tydzień po tygodniu będzie zabijać, zabijać, zabijać. Frith usłyszał ich dopiero w tym momencie. Przez burtę przewiesił pułapkę, a gdy tylko odwrócił się i zobaczył idącego w jego kierunku „Korsarza”, wyjął nóż z pochwy przy pasie i przeciął linę, do której ją przywiązał. Uwolniona pułapka spadła do wody i zatonęła. Darling nie zmienił prędkości aż do momentu, gdy zbliżył się do małej łódki na dziesięć jardów. Ostro zakręcił i pociągnął dźwignię przepustnicy, powodując strumień wody. Uderzył on w łódź Fritha i ogłuszył go. — Hej! — wrzasnął Frith. — Co ty sobie wyobrażasz? Darling ustawił łódź obok łódki Fritha. Oparł się o barierkę pomostu nawigacyjnego i spojrzał na niego. Frith przekroczył już pięćdziesiątkę, miał duży brzuch i łysinę. Skóra była ciemna i zniszczona jak stare siodło, a zęby pożółkłe od nikotyny. — Właśnie przypłynąłem, żeby sprawdzić, co porabiasz. — Nie twój interes. — Chyba nie łowisz ryb, co? — Niech ciebie o to głowa nie boli. — Nie używasz chyba pułapki... — Odchrzań się. — Zobaczmy, Carl... —uśmiech Darlinga był lodowaty. — Wydaje mi się, że łapiemy głównie letry i leszcze. Prawda? Frith nic nie odpowiadał. Darling odwrócił się do Mike'a. — Zobaczmy, Mike, co on tutaj ma. Darling zszedł z pomostu. Frith wyciągnął nóż i podniósł go. — Nikt nie wejdzie na pokład mojej łodzi. Ze stopnia na drabince Mike przechylił się i spojrzał na ładownię z rybami. Potem popatrzył na Darlinga i pokiwał głową. Darling nadal uśmiechał się. — Letry i leszcze. Chcemy je poćwiartować i sprzedać do hoteli, zgadza się, Carl? Sprzedać jako świeże ryby z Bermudów. I zarobić nawet parę dolarów za funt? — Niczego nie możesz mi udowodnić — odparł Frith. Rozłożył ramiona i wskazał na pusty kokpit. — Pułapki? Gdzie ty widzisz pułapki? — Nie chcę ci niczego udowadniać, Carl. Nie mam zamiaru donosić na ciebie. — Tak? — Frith odetchnął. — No więc... Mike wyglądał na zdumionego, ale nie tracił spokoju. — Wiesz, Carl, co robią leszcze i letry? Jedzą algi porastające koralowiec, czyszczą rafę. Bez nich koralowiec udusi się i obumrze. — No, Whip, jeden człowiek i parę pułapek nie spowodują jeszcze... — Na pewno, Carl — uśmiech Darlinga zbladł. — Jeden facet, który wziął sto tysięcy od rządu i dał słowo, że nie będzie łapał, jeden facet, który potrzebuje pieniędzy, ale ma ptasi móżdżek i nie umie robić nic innego; jeden facet, którego nie obchodzi... — Ty, Whip, odpieprz się! — Nie, Carl — odpowiedział Whip. — Ty się odpieprz — obrócił ster w prawo uderzając w łódź Fritha i stalowym dziobem odciął jej drewniany redan. Frith wrzasnął: — Hej, ty...! Darling skręcił popychając dziobem rufę łódki Fritha. Frith pobiegł na przód, przekręcił klucz i wcisnął włącznik uruchamiający silnik. Silnik kaszlnął, zaprotestował, ale zaskoczył. Darling włączył bieg wsteczny, cofnął się i wymierzył dziobem w rufę łodzi Fritha. Uderzył w kratownicę, roztrzaskując ją. Frith był już przy dźwigni zmiany biegów, wycofywał się, próbując uciec. Mike wlazł po drabince i stanął obok Darlinga na pomoście. — Chcemy go zatopić? — Sam się zatopi! — Darling obejrzał się za siebie, na słońce. Błyszcząca złota kula stała jeszcze nad horyzontem. Frith uciekał na wschód. Darling pozostawał w odległości dziesięciu jardów, grożąc mu zderzeniem, lecz nie dopuszczając by tak się stało, przeganiając Fritha, gdy ten próbował skręcić, i zmuszał go do kursu na wschód. — Nie rozumiem — powiedział Mike. — Zrozumiesz. — Kierujesz go na przesmyk. — Nie tyle na przesmyk co... — Darling tajemniczo zawiesił głos. Mike myślał przez chwilę, nagle pojął. Uśmiechnął się. Jeszcze przez pięć minut Darling przeganiał Fritha, cały czas sprawdzając pozycję słońca za plecami i rafy przed sobą. Nagle łagodnie wycofał się. „Korsarz” zwolnił, a Frith stopniowo zaczął oddalać się. Frith zerknął do tyłu i zobaczył, że uzyskał przewagę. Wykrzykiwał jakieś przekleństwa, które wiatr porwał, i pokazał dobrze znany gest kciukiem. Darling włączył bieg jałowy i „Korsarz” stanął. — Cześć, Carl — powiedział. — Miłego dnia. — Odwrócił dziób łodzi. Niecałe pięć stóp dalej, tuż pod powierzchnią wody, widział pierwszy rząd grzbietów żółtych koralowców. — Myślisz, że to się uda? — zapytał Mike. — On zna tę rafę. — Nikt nie zna rafy, Mike, jeśli jej nie widzi. Carl Frith minął jeden grzbiet koralowca, a potem następny. — Nie przejmuj się — powiedział do siebie. — Zanurzenie wynosi tylko trzy stopy, ale głębokość w niektórych miejscach nie ma nawet jednej stopy. Zwolnił, pozwolił, aby jego oddech zrównał się z biciem serca. Przeklęty, pewny siebie gnojek. Kim był Whip Darling, aby pouczać go, jak zarabiać. Z tego, co słyszał, Whipowi nie wiodło się dobrze, powinien więc zrozumieć Fritha. Letry? Leszcze? Śmiechu warte. To śmieci, każdy o tym wiedział. Whip był wściekły, bo sam nie używał pułapek i nie dostał odszkodowania od rządu. To nic. Nic się nie stało. Whip obiecał, że nie doniesie na niego, a Whip zawsze dotrzymywał słowa. Chciał, żeby rozegrało się to między nimi dwoma, on też tak chce. Może któregoś dnia wypłynie i poobcina boje Whipowi, wypuści mu całe to jego tałatajstwo dla oceanarium. To nie robota dla ludzi. Tak czy siak Whip nie traktował tego zbyt poważnie, bo inaczej nie poprzestałby na pogonieniu go na płyciznę. Wielka rzecz, wystarczyło tylko zrobić zwrot... Frith spojrzał na zachód. Oprócz żółtych błysków, nic nie widział na morzu. Nie było różnicy między wodą a koralowcami. Morze wyglądało jak kawał cynfolii w samo południe. Zdał sobie sprawę, że jest w potrzasku. Nie mógł płynąć na wschód, bo tam wystawały już koralowce; na zachód zaś też nie — ponieważ nic nie widział. Oślepiony na pewno roztrzaska dno łodzi. Był odpływ; zapamiętał to, kiedy sprawdzał rano tabelę pływów, aby upewnić się, czy znajdzie boje. Mógł poczekać do zachodu — i co? Próbować w ciemnościach? Nie ma głupich. Musi czekać do rana. Zarzuci kotwicę na wodę i będzie czekał, wypije piwo, prześpi się i... Nie śmiał tego zrobić. Jeśli przyjdzie wiatr, może go zmusić do płynięcia w środku nocy. Skąd będzie wiało? Nie zadał sobie trudu, by to sprawdzić, nie przypuszczał, że będzie to ważne. Nie widział łodzi Whipa, była gdzieś tam, w blasku słońca. — Przeklęty! — krzyknął. Darling obserwował, jak łódź Fritha zwalnia i zatrzymuje się. Wyobrażał sobie Fritha myślącego, że już po wszystkim, odwracającego się i patrzącego w słońce. — Zaczeka do rana — stwierdził Mike. — Nie, Carl nie ma tyle cierpliwości. Stali jeszcze przez parę minut, dryfując wzdłuż krawędzi rafy na płyciźnie. — Może masz rację — powiedział Darling i pociągnął dźwignię przepustnicy. Właśnie wtedy usłyszeli warkot silnika Fritha. — No nie! — Mike uśmiechnął się szeroko. Wsłuchiwali się w dźwięk silnika niosący się po spokojnej wodzie, słyszeli, jak wzmaga się i słabnie, przybliża się i oddala. — Szuka — stwierdził Darling. — Jak ślepiec. Chwilę później poczuli lekki wstrząs pod nogami, przeniesiony po wodzie i stalowych częściach łodzi. Usłyszeli cichy zgrzyt, po którym nastąpiło wycie silnika Fritha. — Stało się — zaśmiał się Darling i klepnął Mike'a po ramieniu. — Wpakował się na rafę, mocno i prędko. — Wezwiemy policję? — zapytał Mike. — Mogą mu przysłać gumową łódź. — Niech sobie popływa. Przyda mu się trening. — Darling skręcił na zachód. — Poza tym musimy jeszcze coś zrobić. — Co? — Zniszczyć jego pułapki. — Doniesie na nas — powiedział Mike. Zawahał się. — Chociaż nie, kiedy o tym myślę, wydaje mi się, że tego nie zrobi. Zanim Darling okrążył cypel i wpłynął do Zatoki Mangrowej, błękit nieba przeszedł w kolor fioletowy, a słońce zaszło, nadając chmurom na zachodzie łososiową barwę. W porcie świeciła się jedna lampa, pod nią, przycumowana do pala, stała biała motorówka z napisem POLICJA wymalowanym na burcie niebieskimi literami. — Chryste — powiedział Mike — już złożył raport. — Wątpię — skomentował Darling. — Carl to głupiec, ale nie wariat. W doku stało dwóch młodych policjantów, jeden biały, drugi kolorowy, obydwaj umundurowani w koszule, krótkie spodenki i podkolanówki. Obserwowali Darlinga hamującego przy nadbrzeżu. Podali Mike'owi liny dziobowe i rufowe. Darling znał tych policjantów. Nie miał z nimi kłopotów, przynajmniej nie więcej niż z policją morską w ogóle, uważał ją za źle wyszkoloną, źle wyposażoną i przepracowaną. Tych dwóch zabrał kiedyś w wolny dzień na morze, pomógł nauczyć się czytać z rafy, pokazał skrótowe przejścia do paru głębokich kanałów, które wprowadzały i wyprowadzały z Bermudów. Mimo to postanowił pozostać na pomoście nawigacyjnym, instynktownie wyczuwając, że wysokość ta umacnia jego władzę. Oparł się o reling, podniósł rękę i zawołał: — Colin...! Barnett...! — Cześć, Whip — odezwał się Colin, biały gliniarz. — Można na pokład? — zapytał Barnett. — Wchodźcie — pozwolił Whip. — Co was tu, chłopaki, sprowadza po nocy? — Słyszeliśmy, że znalazłeś tratwę — odezwał się Barnett. — Zgadza się. Barnett wszedł na pokład i wskazał tratwę leżącą w poprzek kokpitu. — To ta? — Tak. Barnett rzucił snop światła na tratwę i pochylił się. — Boże, ależ tu śmierdzi! Colin pozostał na miejscu. — Whip, musimy ją zabrać — zaczął niepewnie. Darling zastanowił się. — Dlaczego? Czy ktoś doniósł o zgubie? — Nie, właściwie nie o to chodzi. — Więc jest moja, no nie? Pierwsze prawo znaleźnego: ten, kto coś znalazł, może to zatrzymać. — Cóż... — wydawało się, że Colin jest niespokojny. Patrzył pod nogi. — Nie w tym przypadku. — Ach tak. — Darling czekał walcząc z dławiącym go gniewem. — Więc o co chodzi? — Doktor St. John — powiedział Colin — chce jej. — Doktor St. John. — Teraz Darling wiedział na pewno, że przegra, ale będzie mógł dać upust swojej porywczości. — Rozumiem. Liam St. John był jednym z niewielu ludzi na Bermudach, których Darling nienawidził z całego serca. Irlandzki emigrant w drugim pokoleniu, wyjechał na studia do Montany i ukończył jakąś uczelnię, która przyznała mu doktorat. Z jakiej dziedziny — nikt nie wiedział, a on nigdy nie mówił. Każdy natomiast wiedział, że mały Liam opuścił Bermudy wymawiając swe nazwisko „Saint John”, a wrócił wymawiając je „Sinjin” (nalegał przy tym, aby inni też tak je wymawiali). Uzbrojony w dodatkowe litery przed nazwiskiem St. John zebrał paru wpływowych przyjaciół swoich rodziców i zaczął oblegać rząd. Argumentował, że opieka nad takimi dziedzinami jak historia morza czy zarząd dziką zwierzyną jest bardzo źle sprawowana przez amatorów, powinna zaś być przekazana dyplomowanym i wykwalifikowanym specjalistom — miał na myśli siebie samego, ponieważ był jedynym rodowitym Bermudczykiem z naukowym stopniem doktora. Bez znaczenia było, że uzyskał go z jakiejś nieznanej dyscypliny, na przykład z grzebieni druidzkich. Polityków nie obchodziły wraki, a zirytowani byli pretensjami rybaków, z zadowoleniem więc usunęli te dwie sprawy ze swoich programów. Utworzyli dla doktora Liama St. Johna nowy urząd: Ministra do Spraw Spuścizny Kulturalnej. Nie zadali sobie trudu, by bliżej określić zakres jego pracy, sprzyjało to St. Johnowi. W czasie sprawowania urzędu sam określał i rozszerzał ten zakres. Umożliwiał sobie dostęp do coraz większej władzy oraz wdrażał zasady i regulaminy własnego autorstwa. Darling uważał, że jedynym skutkiem regulaminów St. Johna było uczynienie z setek mieszkańców Bermudów przestępców. Ustanowił, że nikomu nie wolno dotknąć żadnego wraku bez jego licencji i zgody. Wiązało się to z zapłaceniem komuś z jego ekipy dwustu dolarów za jeden dzień nadzorowanej pracy na wraku. W rezultacie nikt nigdy nie donosił o znalezieniu czegokolwiek. Jeżeli wykopano jakieś monety czy narzędzia, złote kolczyki lub hiszpańską ceramikę, ukrywano to do momentu, pozwalającego na swobodny przemyt poza Bermudy. Dzięki ministrowi do spraw spuścizny kulturalnej, dziedzictwo Bermudów było wyprzedawane do galerii na Madison Avenue w Nowym Jorku. Naukowcy, którzy wcześniej uważali wyspę za pierwszorzędne laboratorium głębinowe, unikatowy obszar lądu pośrodku Atlantyku, nie chcieli już tu przyjeżdżać. St. John nalegał, by wszystkie odkrycia były przekazywane jego ekipie, która badała je i przygotowywała — zazwyczaj ubogą, za to zawsze nudną — dokumentację razem z nakazem odstawienia eksponatów do ośrodków akademickich. Przez niemal rok Darling i jego przyjaciele z pracy główkowali, jak pozbyć się St. Johna. Ktoś zaproponował, aby złożyć raport o znalezieniu wraku i zabrać St. Johna, żeby na to popatrzył. Następnie zatopić jego łódź — mówiono, że St. John nie umie pływać. Pomysł upadł głównie z powodu przypuszczeń, że St. John nigdy nie popłynie razem z nimi. Wyśle po prostu któregoś ze swych sługusów. Ktoś inny zaproponował, by go po prostu zamordować — trzasnąć w łeb, a ciało wrzucić do wody. Chociaż wszyscy zgodzili się, że dałoby to pożądany efekt, nikt nie zgłosił się na ochotnika do wykonania „wyroku”. Darlinga wcale by nie zdziwiło, gdyby którejś nocy tak właśnie się stało — gdyby po prostu St. John zniknął. Wiadomość ta absolutnie by go nie zmartwiła. — Colin — powiedział — chcę, żebyś wyświadczył mi przysługę. — Co konkretnie? — Wróć i powiedz doktorowi St. Johnowi, że dam mu tę tratwę... — Dobrze. — ...jeśli sam tu przyjdzie i pozwoli mi wepchnąć mu ją sobie w dupę. — O... — Colin spojrzał na Barnetta, potem znowu pod nogi, potem niechętnie na Darlinga. — Wiesz, że nie mogę tego zrobić, Whip. — Więc mamy problem, co, Colin? Bo przecież nie możecie mi zabrać tej tratwy. — Ale musimy! — w głosie Colina słychać było błaganie. Barnett odstąpił od tratwy i podszedł do drabiny, patrząc w górę. Darling spoglądając w dół dostrzegł ruch w cieniu rufy. To Mike cicho przeszedł pod półką z narzędziami, gdzie trzymali kije i haki gaflowe do poskramiania większych ryb. — Whip — przemówił Barnett — nie chcesz tego zrobić. — To moja tratwa, Barnett, i ty o tym wiesz. —Darling zamierzał powiedzieć więcej. Miał zamiar wytłumaczyć im, że to nie tylko kwestia tratwy, nie chodzi nawet o zasady, ale jest to kwestia dwóch, trzech albo nawet czterech tysięcy dolarów, które mogły coś zmienić. Nie miał zamiaru, aby te pieniądze sprzątnął mu sprzed nosa St. John. Nic jednak o tym nie wspominał, nie chciał skamleć przy tych policjantach. — Nie jest twoja, jeśli St. John chce ją zbadać — tak przynajmniej twierdzi. — Ten hultaj wcale nie chce jej zbadać. Chce ją zatrzymać, bo wie, ile jest warta. — On mówił co innego. — A od kiedy jest prawdomówny? — Whip — westchnął Barnett. Coś skłoniło go do spojrzenia na rufę — błysk światła albo jakiś dźwięk. Dostrzegł Mike'a stojącego w ciemnościach — trzymał długi na trzy stopy kij gaflowy z zaostrzonym, czterocalowym hakiem na końcu. — Wiesz, co musimy teraz zrobić... — Tak. Wrócicie i powiecie doktorowi St. Johnowi, żeby się pocałował... gdzieś. — Nie, pójdziemy do siebie i weźmiemy jeszcze z tuzin glin, wrócimy i zabierzemy tratwę. — Nie obejdzie się bez siniaków. — Być może, Whip, ale pomyśl — jeśli się tak stanie, skończysz w pudle, my i tak zabierzemy tratwę. Kto się będzie śmiał ostatni? Pieprzony doktor St. John! Darling chciał chwilę pomyśleć. Popatrzył ponad ciemną wodą Zatoki Mangrowej na światła samochodów przejeżdżających przez most Watford, na poświatę lamp na werandzie pobliskiego hotelu Cambridge Beachs. Usłyszał, jak jakiś pośledni śpiewak razem ze swym „bandem” wyśpiewuje o świecie rządzonym według Jego woli. Darling czuł potrzebę walki, wyrażenia swej furii, protestu i buntu. Zdusił je — wiedział, że Barnett ma rację. — Barnett — odezwał się w końcu i zaczął schodzić po drabinie — jesteś chodzącą mądrością. Barnett rzucił okiem na Colina, który odetchnął głęboko i uśmiechnął się do niego. — Doktor Sinjin chce mojej tratwy — mówił Darling idąc po rufie i odbierając Mike'owi kij. — Doktor Sinjin będzie ją miał. Podszedł do tratwy, podniósł kij na wysokość ramion i ugodził nim dziób łodzi. Hak wbił się w gumę, a jedna z komór z sykiem i trzaskiem zwiotczała. — Łuup! — krzyknął Darling. — Przepraszam — przeciągnął tratwę pod nadburcie. Wbił hak w drugą komorę, z której również uszło powietrze. Podciągnął luźną gumę na falszburtę. Coś małego wypadło z tratwy, zabrzęczało o stalowy pokład i potoczyło się na bok. Darling wyjął hak, poszedł na tył tratwy i wbił narzędzie w komorę rufową. Gwałtownie wyciągnął hak i podniósł tratwę ponad policyjną motorówką. Mięśnie mu nabrzmiały, a ścięgna szyi wystąpiły na wierzch niczym grube sznury. — Łuup! — krzyknął znowu i wrzucił tratwę do motorówki. Upadła, tworząc gumowy, syczący stos. Odwrócił się do policjantów, upuścił kij na pokład i powiedział: — Proszę bardzo. Teraz doktor St. John może sobie zabrać swoją cholerną tratwę. Policjanci spojrzeli po sobie. — W porządku — rzucił Colin, pośpiesznie wchodząc na pokład. — Powiemy mu, że taką właśnie znalazłeś. — To prawda — dodał Barnett podążając za Colinem. — Wydaje się, że to sprawka rekina. — I była zalana wodą — dodał Colin. — Nie mogłeś zejść po nią z powodu rekinów... Dobranoc, Whip. Darling obserwował, jak policjanci układają tratwę na rufie swej motorówki i wycofują się w ciemności. Czuł się zmęczony i lekko zdegustowany, na poły zadowolony z siebie i zawstydzony. — Podczas wielkiej przerwy w regatach zawsze są jakieś wycieczki dla nurkujących — skwitował Mike. — Będziemy mieli z tego niezły pieniądz. — Masz rację — odpowiedział Darling. Kiedy sklarowali łódź, spakowali narzędzia i zmyli pokład, Darling poczuł pod stopami coś małego i ostrego. Podniósł to i spojrzał, ale oświetlenie było zbyt słabe, więc wrzucił do kieszeni. — Zobaczymy się rano, co? — zapytał Mike'a, gdy byli już gotowi do zejścia na ląd. — Tak. Przekażemy w oceanarium złe wieści i zobaczymy, czy zaufają nam i dadzą nowy sprzęt. Jeśli nie, to zabierzemy się za skrobanie farby. — No to... dobrej nocy. Razem ruszyli tą samą ścieżką do domu, potem Darling poczekał, aż Mike uruchomi motocykl i odjedzie. Wtedy wyłączył zewnętrzne światło i wszedł do środka. Nalał sobie trochę rumu i usiadł w kuchni. Zastanawiał się, czy posłuchać wiadomości, ale doszedł do wniosku, że nie chce. Wszystkie wiadomości są złe, jest to ich racja bytu, inaczej nie podawano by ich w telewizji. On zaś nie chciał żadnych złych wiadomości. Weszła Charlotte, uśmiechnęła się i usiadła naprzeciwko. Upiła łyk z jego szklanki i przytrzymała go za dłoń. — To było infantylne — spokojnie stwierdziła. — Widziałaś? — Nie co noc zatrzymuje się tu policja. Pokiwał głową. — Kurewski irlandzki bękart. — Co osiągnąłeś? — Czy wiesz, jak strasznie się czuję, kiedy jestem tak bezradny? Musiałem coś zrobić. — Czy teraz czujesz się lepiej? — No pewnie! — Naprawdę? — W pewnym sensie. — Spojrzał na nią. Uśmiechnęła się. — W porządku. Masz rację. Jestem starym durniem z ptasim móżdżkiem. — No cóż... mimo to jesteś uroczy. — Przechyliła się ponad stołem, ujęła go pod brodę i pociągnęła ku sobie. Kiedy wstawał, by ją pocałować, coś ukuło go w udo. Krzyknął, szarpnął się do tyłu i opadł na krzesło. — Co się stało? — zaniepokoiła się. — Coś mnie ukłuło. — Sięgnął do kieszeni, wyciągnął przedmiot, na który wlazł na łodzi, i położył go na stole. Był to sierpowaty haczyk, wykonany nie ze stali, lecz z jakiejś twardej, połyskliwej, kościanej substancji. — A cóż to mnie ukuło? — Podniósł to i docisnął do stołu próbując wygiąć. Nie zginało się. — Wygląda jak pazur — powiedziała Charlotte. — Może tygrysi. Albo nawet kieł. Gdzie to znalazłeś? — Wypadło z tratwy — odrzekł. Z trudnością przypomniał sobie ślady zauważone na tratwie, podobne do nacięcia na gumie. Spojrzał na Charlotte, później na przedmiot, zmarszczył brwi i zapytał: — Co u diabła...? 9 Wisiała głęboko i czekała. Bez ruchu, niewidoczna w czerni, próbowała wyczuć wibracje sygnalizujące zbliżanie się ofiary. Przyzwyczajona była, że ofiara sama do niej przychodzi, ponieważ w chłodnych i bogatych w pokarm wodach na głębokości tysiąca stóp chroniły się niezliczone zwierzęta rozmaitych rozmiarów. Nie znała cierpliwości, nigdy jej nie potrzebowała, bo pożywienia miała aż za dużo. Mogła żywić się odruchowo, bez walki i poważniejszego wysiłku. Posiadała zdolności mordercy, nie myśliwego, bo nigdy wcześniej nie polowała. Obecnie rytmiczny cykl popychający naprzód jej życie został zakłócony. Pożywienia było coraz mniej. Działała instynktownie, nie wiedziała więc, czym jest przeszłość ani przyszłość. Powodowało to niepokój i nieprzyjemne uczucia wywołane przez obcy jej głód. On to właśnie nakazywał jej polować. Wyczuła zakłócenia w falowaniu morza, niezwykłe zatrzymanie się jego ruchu. Mogło to oznaczać tylko jedno: duża liczba potencjalnych ofiar znajduje się w jej zasięgu. Stwór wciągnął wiele litrów wody przez kołnierz mięśniowy i wyrzucił ją lejem na brzuchu, podciągając się do przodu z siłą lokomotywy. Bestia kierowała się według odbieranych sygnałów płynąc prosto do celu. Kiedy znalazła się bliżej, rozpoznała sygnał: były to ryby, ławica dużych ryb. Głód i poczucie, że zaraz go zaspokoi, powodowały wzrastające podniecenie. Objawiało się ono częstymi zmianami barwy ciała; to krążące w nim związki chemiczne wywoływały taką reakcję. Kiedy oceniła, że jest już dostatecznie blisko, odwróciła się przodem do kierunku, skąd spodziewała się zdobyczy. Wielkie oczy zarejestrowały srebrny błysk — machnęła biczami. Wyrostki na ich końcach zacisnęły się na rybach, okręgi uzbrojone w zęby rwały je, a wystające z nich sierpowate haczyki rozdarły mięso na strzępy. W ciągu paru sekund z ławicy został tylko deszcz łusek i plama krwi. Głód jednak pozostał, ogromny organizm potrzebował znacznie więcej, pożarta ilość ryb — pomimo swego ogromu — zaostrzyła tylko apetyt. Ruch tak gigantycznego cielska wywołał przesunięcie dużych mas wody, zaalarmowało to ławicę tuńczyków. Nie czekały na zagładę i gromadnie uciekły. Nie goniła za nimi, zżerał ją głód, ale osłabiło wyczerpanie. Zużyła wielką ilość energii, a mimo to dostała zbyt mało, by zaspokoić swe ogromne potrzeby. Unosiła się bezwładnie w wodzie, głodna i niespokojna. Daleko pod nią dno urywało się, a wypływający z otchłani prąd przesunął zwierzę wzdłuż stoku nad równiną na głębokości pięciuset stóp. Tutaj kończyła się chłodna woda, dlatego przestała się podnosić. Na sąsiednim stoku, trochę wyżej znajdowało się coś wielkiego i nienaturalnego. Zmysły mówiły jej, że jest to martwe i dlatego nie wywołało jej zainteresowania. Porosło wprawdzie koralowcami i innymi organizmami, ale one też nie były jej pożywieniem. Zignorowała to i czekała dalej, zbierając siły. 10 Lucas Coven był tak zirytowany i wyczerpany, tak niecierpliwie wyczekiwał końca dnia, że uruchomił łódź, zanim kołowrót podciągnął kotwicę. Usłyszał, jak stalowe łapy kotwicy głucho załomotały w kadłub, a to rozeźliło go jeszcze bardziej. Zawsze to samo, zawsze pakował się w coś, co przekraczało jego możliwości. Niewolnik swej głupiej dumy, nie umiał się później wycofać. Na miłość boską, jest, lub przynajmniej był rybakiem, co więc osiągnął odgrywając tego cholernego Jacquesa Cousteau? Gadulstwo zawsze pakowało go w tarapaty. Przysięgał sobie, że jeśli przeżyje dziesiąty dzień bez żadnej wpadki albo interwencji policji, już nigdy nie wejdzie do baru. A gdyby jednak wszedł, to zaszyje sobie gębę i będzie pił wódkę przez słomkę. Wypłynął wreszcie z Zatoki Ely i wziął kurs na południe. Zerknął z pomostu nawigacyjnego, by upewnić się co do bezpieczeństwa dwojga pasażerów. Mogli przecież wypaść za burtę, pokaleczyć się nawzajem albo spuścić sobie na nogi coś ciężkiego. Byli na rufie, sprawdzali cały sprzęt do nurkowania; kompasy, noże, kalkulatory, regulatory, kamizelki, kamery, aparaty fotograficzne — dobry Boże, mogli wyposażyć tym sprzętem astronautę na miesięczny pobyt po drugiej stronie Księżyca. Powiedzieli, że są znakomitymi nurkami, pokazali mu swe zezwolenia na nurkowanie. Jednak, zdaniem Lucasa, ludzie otaczający się taką maszynerią byli nie tyle nurkami, co klientami sklepowymi. Oczywiście nurkowanie mogło być skomplikowane, jeśli komuś chciało się tracić na to czas, ale przecież nie musiało. Człowiek z głową na karku upraszczał sprawę: wkładał kombinezon, by go nic nie złapało za jaja, płetwy na nogi, maskę, aby mógł widzieć — do tego butla tlenowa do oddychania, parę funtów ołowiu do obciążenia i miernik głębokości — to dla roztargnionych. Poza tym ta dziewczyna, Susan, wyglądała tak, że doprawdy nie potrzebowała wyposażenia. Miała takie płuca, że powinny pozwolić jej zejść na tysiąc stóp na jednym oddechu. Ekwipunek tylko psuł cały obraz, zakrywał jej złotobrązową skórę i złote włosy, których widok tamował mu oddech. Była znakomitą kandydatką do specjalnego wydania „Ilustrowanego Sportu”. Oboje byli technokratami. Podobnie jak wszyscy w dzisiejszych czasach, polegali na elektronicznych gadżetach, które odwalały pracę za nich. Zdrowy rozsądek i instynkt wewnętrzny zaczynały należeć do przeszłości. Cóż, miał nadzieję, że jedno z nich, chłopak albo dziewczyna, nadal posiadało trochę zdrowego rozsądku. Tam, dokąd płynęli, te wszystkie kosztowne zabawki mogły być jedynie dowodem dla koronera. Myśl ta wywołała w nim następny atak gniewu. Może zapłacić komuś za usunięcie mi strun głosowych?... Pierwszym jego błędem było pójście do pubu „Hog Penny” na zwykły, mały łyczek o piątej. Nigdy nie odwiedzał żadnych barów turystycznych na Front Street. Tam drinki były zbyt drogie i zbyt skąpe. Ale jakaś ładna dziewczyna zatrzymała przy nim motor i zapytała o drogę. Powiedziała, że chodzi do „Hog Penny” codziennie i zasugerowała, by też wpadł tam na drinka. Dlatego ogolił się, zmienił koszulę i poszedł. Oczywiście, dziewczyna nie pojawiła się. Drugim błędem było przesiadywanie tam tak długo, że w końcu otrzymał rachunek na dwadzieścia dolarów. Nawet za tak niską, jak na turystyczny pub cenę, udało się wytworzyć miłe ciepło w żołądku i zmniejszyć właściwy sobie tubylczy spokój. Trzecim i najpoważniejszym błędem było wtrącanie swoich trzech groszy tam, gdzie nie powinien — a mianowicie do rozmowy tych dwojga nieznanych mu ludzi. Gdy zobaczył tę dziewczynę, był oszołomiony. Nie robił sobie żadnych nadziei, towarzyszący jej chłopak dorównywał jej prezencją. Mniej więcej tego samego wzrostu, miał tak samo blond włosy i podobną opaleniznę. Lucas wyobraził sobie, że stanowią parę skojarzoną przez jakąś firmę naukowo-badawczą, mając dać początek nowej rasie ludzi pięknych. Byli tak podobni, że mogli być rodzeństwem. ...i tak właśnie było. O tym jednak dowiedział się później. Bliźniaki, na wakacjach. Zatrzymali się w domu należącym do ich rodziców niedaleko Mid- Ocean Club. Z rozmowy wydedukował, że ich ojcem jest jakiś „mocny” milioner z branży radiowo-telewizyjnej w Stanach. Dr Smirnoff dobrze już szumiał w głowie Lucasa, więc zaczął się łudzić, że jest tak przystojny, jak Tom Cruise. Wyobrażał sobie, że naprawdę ma szansę u tej laski. A przecież już jej strój powinien wybić mu to z głowy. Nie jest przecież możliwe, aby był w typie dziewczyny posiadającej złotego rolexa, noszącej złoty pierścionek na małym palcu, koszulkę golfową za pięć dolarów i sweter za pięćdziesiąt. Właścicielka jedwabistej skóry i zębów doskonałych jak klawisze fortepianu nie poświęci nawet jednej myśli niechlujnemu, łysiejącemu przewoźnikowi w podartych portkach. Ale myślał za niego Dr Smirnoff. Porównywali zestaw tablic dekompresyjnych, zastanawiając się, czy należało poddać się dekompresji po nurkowaniu ostatnim razem. Planowali głębokość jutrzejszego zejścia. Wszystko to powinno obudzić czujność Lucasa. Po pierwsze, na Bermudach nigdy nie zabiera się turystów na głębokie zejścia, a po drugie, takie zejścia nie są czymś, co rozsądni ludzie robią z własnej woli. Lucas nie odzywał się, gdy tych dwoje omawiało głębokość położenia wraków, które już zwiedzili. Porównywali głębokość położenia „The Constellation” do „L'Herminie” i „North Carolina” do „Virginia Merchant”. Żaden z nich nie znajdował się poniżej czterdziestu stóp, jest to wprawdzie głębokość męcząca, lecz w zasięgu możliwości każdego. Nie chciał ich poprawiać, gdy porównywali „Cristobal Colona” z „Pollockshields”, dwa statki zatopione tak płytko, że trzeba uważać, żeby ich nie zahaczyć łodzią. Wtrącił się w momencie, gdy chłopak, o imieniu Scott, powiedział coś w stylu: — ...właściciel łodzi mówił, że „Pelinaion” to najgłębiej zatopiony wrak w okolicy. — Gdzie to jest? — zapytała Susie. — Zabierze nas z sobą? Lucas pochylił się, odwrócił głowę w ich stronę i odezwał się: — Przepraszam. To nie mój interes, ale obawiam się, że ktoś was buja. — Naprawdę? — Susie szeroko otworzyła oczy, a Lucas stwierdził, że ma najdłuższe rzęsy, jakie widział w życiu. — Właśnie. Tak jak mówię, to nie moja sprawa, ale nie mogę patrzeć, jak dajecie się nabierać. — No więc? — zapytał Scott. — Który wrak jest, pana zdaniem, najgłębiej położony? — Takim wrakiem na Bermudach — powiedział Lucas z czarującym uśmiechem, zadowolony, że jego usta poruszają się, mimo że wargi są lekko zdrętwiałe — jest „Admirał Durham”. Znajduje się przy południowym wybrzeżu. A przynajmniej zatopiony jest najgłębiej z tych, o których wiadomo. — Jak głęboko? — Scott nie bardzo wierzył, ale i tak nie miał nic lepszego do roboty niż słuchanie Lucasa Covena. — Zaczyna się na stu dziewięćdziesięciu stopach, a potem obniża wzdłuż zbocza do około trzystu. — Ooo...! — zawołała Susan. — Chwileczkę... — zaczął Scott. Rozważając to teraz, Lucas żałował, że nie powiedział „spadaj, mały” albo czegoś innego w tym stylu. Susie szczypneła jednak Scotta w ramię i powiedziała: — Scott, posłuchaj choć raz w życiu! — co oznaczało, że jest zainteresowana. Dlatego też Lucas pozwolił sobie gadać dalej: — Wpadł na południowe wybrzeże w czasie burzy i zanim go ściągnęli, tkwił tam przez dzień lub dłużej. Owszem, uwolnili go, ale źle go holowali, nabrał wody, zanim go połatali i poszedł na dno. — I pan go widział? — zapytał Scott. — Raz, przed laty. Niełatwo go znaleźć. — Jak wyglądał? — zapytała Susan, pełna zapału. — Krew szybciej krąży na sam widok. Nazywam go „Łzami Wdów”. — Było to ewidentne kłamstwo, ale brzmiało intrygująco. — Przez dłuższy czas nic nie widać. Potem wyłania się nagle z ciemności i pierwszą myślą jest: ludzie, ja chyba śnię. To, co widzisz, jest jak wielki skalny statek żeglujący prosto na ciebie. Potem już całkowicie przekonany jesteś, że to sen, a to przecież tylko wielki silnik lokomotywy, który spadł z dziobu i legł obok statku. Kiedy zaczyna się przejaśniać w głowie, czas wypływać. Na tej głębokości nurkować można tylko pięć minut. — Nie wierzę — rzucił Scott. — Masz prawo — odparł Lucas i ruszył po następną setkę. Susie położyła dłoń na ramieniu Lucasa. Wzrokiem nakazując bratu spokój, powiedziała: — My stawiamy. Skinęła na barmana, by przyniósł im dwa piwa, a Lucasowi następną wódkę. W tym momencie Lucas wiedział, że ma ich w kieszeni. Bawił się świetnie i już zaczął rozważać, dokąd zabrać Susie, kiedy pozbędą się Scotta. Nie myślał, że kiedyś tego pożałuje. Kiedy podano mu drinka, Susan przeprosiła go na chwilę, wzięła Scotta pod ramię i podprowadziła go do wolnych stolików. Stali tam, szepcząc i gestykulując przez trzy lub cztery minuty. Gdy wrócili do stolika, Scott zapytał, czy Lucas może raz jeszcze odnaleźć „Admirała Durhama”? — Jest to możliwe z nowoczesną elektroniką na pokładzie. Scott był wyraźnie podekscytowany, zapytał wprost: — Czy zechciałby pan spróbować? — Po co? — Bo — wyjaśniła Susie — znudziło nas nurkowanie wokół Bermudów. Widzieliśmy już prawie wszystko, a chcemy poznać smak prawdziwego nurkowania. Po wakacjach znowu zostaniemy pochłonięci przez dom, pracę, szkołę i wiele innych obowiązków. Nie możemy teraz płynąć na inną wyspę i tam nurkować, bo czekamy na przyjazd rodziców z Nowego Jorku. — Cóż... nie wiem, jestem bardzo zajęty. — Opłaci się to panu. Oszołomiony Lucas powiedział, że sprawę stawia uczciwie. Ma jutro przewieźć wycieczkę. Sam był zdziwiony wiarygodnością swego kłamstwa. Nigdy w życiu nikt go nie wynajął, nie miał pojęcia, co się wtedy robi. Żałuje więc, ale nie może im pomóc. Sprawiają wrażenie miłych dzieciaków, ale nie może dla nich zrezygnować z dobrego zarobku. — A o jaką sumę chodzi? — zainteresował się Scott. — Cóż... cały dzień... tysiąc pięćset dolarów (niezła, wyssana z palca suma). W porządku. Jeśli może im zagwarantować dotarcie do wraku, dadzą mu dwa tysiące dolarów. Ale jeśli go nie znajdą (Scott odgrywał rolę wielkiego pana), umowa rozwiązana. Było to dość uczciwe, ale Lucas musiał upewnić się, czy mogą nurkować na głębokości dwustu stóp. Czy wiedzą o wręgach statku, które mogą ich okaleczyć albo zabić, o narkozie azotowej, powszechnie znanej jako „odlot”, mogącej spowodować zagubienie się w wodzie, oraz innych przypadkach, które zdarzają się na tej głębokości. Och, oczywiście, są niezwykle rozważni, znają chemię i fizykę. Dotąd nie schodzili na dwieście stóp, ale mają już zaliczone zejścia przekraczające sto stóp — Scott był o tym przekonany, Susan wręcz pewna — to niewielka różnica, jakieś dziewięć lub dziesięć pięter biurowca. I trzy razy większe ciśnienie — pomyślał Lucas — trzy kroki bliżej do uduszenia, trzy razy większa szansa na niepowodzenie, mogące skończyć się pogrzebem. Tego jednak nie powiedział. Nabrał przekonania, że oczy Susie błyszczą dla niego, a poza tym Scott wymądrzał się nadal na temat ich badań. Spisywali wszystkie miejsca, w których nurkowali, oraz stan pogody. Wymachiwali mu przed nosem nowymi licencjami i dziennikiem uzupełnianym za każdym razem, gdy tylko zamoczyli nogi w wodzie. Dobrze, skapitulował Lucas, jeśli tak, zabiera ich, ale muszą sami zejść na dół wzdłuż liny kotwicznej. Nie może iść z nimi, bo nie ma żadnego współpracownika, a nie należy zostawiać pustej łodzi. Bezpieczeństwo jest dla niego najważniejsze i taką opinią cieszy się na wyspie. Gdyby łódź urwała się z kotwicy, nie chcą chyba płynąć do brzegu, zaraz po wysiłku związanym z nurkowaniem na głębokość dwustu stóp... mógłby zejść, jeżeli szarpną się na kolejne kilkaset dolarów, za które wynajmie pomocnika na ten dzień. — Na Boga — powiedziała Susie — nie potrzebuję nikogo. Zanim zdąży mrugnąć okiem, popłynę na dół wzdłuż starej kotwicznej liny, zrobię mnóstwo zdjęć i będę z powrotem. — Wznieśmy kielichy za wyprawę naszego życia — zaproponował Scott. W rzeczywistości podnieśli kilkanaście szklanek, a Lucas zdecydował się zrobić ruch w kierunku Susie; zaproponował wymknięcie się na spokojną kolację. Roześmiała się odmownie, ale słodko i po matczynemu, nie mógł się więc gniewać. Zwichrzyła mu włosy. — Do jutra — powiedziała. Lucas zatrzymał „Southwest Breakera”. Nie było silnego wiatru, zaledwie leciutka bryza z południowego zachodu, ale morze burzyło się wokół zdradzieckich skalnych zębów, wystających z dna. Sprawiały wrażenie, że tylko czyhają, by przedziurawić jak sito wszystko, co przepływa. Świeże powietrze przejaśniło mu w głowie, garść miętusów usunęła smak starych kapci z ust, a piwo na śniadanie spowodowało, że ponownie weselej spojrzał na życie. Dwa tysiące dolarów to więcej niż mógł zarobić przez miesiąc, łapiąc w sieci latające ryby albo pomagając kumplowi przy przewożeniu wody. Może te dzieciaki przechwalały się, zapewne miały zbyt dużo wiary w cały ten ekwipunek rodem z Disneylandu, ale faktycznie byli ostrożni, sprawdzali każdą rurkę i łączniki. Patrząc na nich stwierdził, że są stremowani — to zdrowy objaw. Mogą zużyć powietrze tak szybko, że nigdy nie dotrą do dna, ale to już nie jego zmartwienie. Mimo wszystko dzień zapowiadał się obiecująco. Przy sprzyjającym szczęściu mogli wrócić do portu już na lunch. Gdyby im się powiodło i dałby im przygodę życia, Susie mogła jeszcze na niego spojrzeć. Nigdy nic nie wiadomo. Linia raf była blisko południowego brzegu i prędko wypłynęli aa głębię. Lucas szybko odszukał punkty orientacyjne. Na szczęście zapisał je, bez wyraźnego powodu, z dziesięć lat temu, gdy jedyny raz w życiu popłynął do tego wraku. Bezpośrednio za nim znajdował się czerwony budynek z podwójnym rzędem wysokich casurinas. Punktem namiaru były rosnące na brzegu drzewa. Musiał tak ustawić łódź, by główny budynek pomarańczowej kolonii domków znalazł się na jednej linii z zachodnią krawędzią podstawy latarni morskiej Gibb Hill. Był odpływ, więc Lucas podpłynął trochę dalej, zwrócił dziób łodzi w kierunku brzegu, podpływając w jego stronę i dostosowując pozycję do punktów orientacyjnych. Na punktach tych nie mógł w pełni polegać, ponieważ wrak znajdował się na dużej głębokości. Z powierzchni był niewidoczny i trzeba było nanosić punkty dopiero po wypłynięciu, a wtedy łódź kołysała się na kotwicy. Na wraku panowały fatalne warunki. Światło było przyćmione, widoczność najwyżej do trzydziestu lub czterdziestu stóp. Pięć minut od czasu zejścia pod powierzchnię do momentu powrotu nie pozwalała na poszukiwania. Wiedział, że musi zakotwiczyć na wraku i spuścić hak kotwicy na pokład tak, by zahaczył się o reling, jakiś łańcuch albo nawet o starą zardzewiałą komodę, która utknęła na przednim pokładzie. Lucas miał zdjęcie, jak siedzi właśnie na tej komodzie. Włączył echosondę używaną do poszukiwania ławic ryb i przysłonił ekran dłońmi. Odczyt lin i plam niczego nie ukazywał, był próżnią pomiędzy powierzchnią a dnem. Przekręcił sterem, kierując dziób bardziej w kierunku portu, potem trochę na prawo i nagle pojawił się ogromny, sterczący z dna kadłub. Lucas obracał łodzią, póki kadłub nie znalazł się pośrodku ekranu. Przesunął się trochę do przodu, biorąc pod uwagę prąd mogący znieść kotwicę i wygiąć linę, i wcisnął guzik zwalniający kotwicę. Przymknął oczy. Myślał o kotwicy i całej jej drodze w dół, oczami wyobraźni widząc, jak spada przez ciemniejący błękit i z donośnym łoskotem uderza w stal. 11 Znajdowała się w stanie podobnym do letargu. Oddech, czyli pochłanianie i wydalanie wody, zwolnił się do piętnastu cykli na minutę. Kolor zblakł, stał się zielonkawo-brązowy. Ramiona i bicze unosiły się swobodnie na wodzie niby olbrzymie węże. Zbierała siły wysysając pożywienie z zimnej i cichej ciemności. Nagle ciszę przerwały wibracje dźwiękowe, które zbliżyły się do niej, wzmocnione przez słoną wodę. Dla ludzkiego ucha był to dźwięk głuchy, rezonujący, metaliczny, dźwięk stali uderzającej w coś pustego, stalowego z wielką siłą i prędkością. Dla niej dźwięk był nieznany... obcy i alarmujący, więc oddech przyśpieszył się podwajając swą częstotliwość. Ramiona zwinęły się, a bicze wyprostowały. Kolor stał się jaśniejszy, barwa brązowa ustąpiła purpurze i czerwieni. Ustaliła, że głos dochodzi z góry, więc zaczęła podnosić się wzdłuż zbocza w kierunku tej wielkiej, nienaturalnej i pozbawionej życia rzeczy, którą widziała już wcześniej. Wibracje powtórzyły się, ale nieco zmienione. Teraz stały się serią krótkich uderzeń. Potem ucichły. Posunęła się w kierunku tego nienaturalnego przedmiotu i przepłynęła pod nim w poszukiwaniu źródła dźwięku. Każdy odgłos, każda zmiana zwykłego rytmu morza mogły oznaczać ofiarę. To głód kazał jej tak pływać i zużywać wyczerpującą się energię. 12 Lucas stał na dziobie i spuszczał linę kotwicy aż do momentu zauważenia kawałka taśmy oznaczającego pięćdziesiąt sążni. Zaczepił linę o kłódkę i obserwował kołysanie się dziobu oraz kąt nachylenia liny. Istniało ryzyko, że jeśli spuści ją zbyt ostro, to wyszarpnie ona kotwicę, jeśli zaś będzie zbyt długa — czas schodzenia nurków może być zbyt długi i zabraknie im tlenu. Zadowolony odczepił linę i przeszedł na rufę. — Do wody, marsz! — ponaglił uśmiechem Susie i Scotta, patrząc na ich groteskowy wygląd. Ubrani byli w dopasowane niebieskie kombinezony ozdobione żółtymi pasami. Do nóg przyczepili noże z czerwonymi rękojeściami, takiej wielkości, że można by nimi powalić byka. Włoskie płetwy były tak długie, że dzieciaki przypominały dziwaczne mutanty kaczek. Oboje pościskani byli pasami, sprzączkami i zamkami. — Jest pan pewny, że znalazł pan „Durhama”? — zapytał Scott. — Nie słyszałeś, jak kotwica zadzwoniła o pokład, tam na dnie? Nie wiedzieli — wierzyć czy nie, więc po prostu uśmiechali się. Byli niespokojni. Lucas zaprowadził ich na stopień do skakania za rufą. Wydawało się, że opalenizna Susan przybladła, a jej twarz nabrała popielatej barwy. — Dobrze się czujesz? — zapytał Lucas, kładąc rękę na jej ramieniu. — Chyba... tak. — Nie musisz tam iść. Żaden wstyd. — Idziemy — powiedział Scott. — Będzie dobrze. Lucas spojrzał na Susie. Skinęła głową. — Wasza kolej. — Lucas spoważniał. — Podpłyńcie na powierzchni do liny od kotwicy, złapcie ją, sprawdźcie wszystko i czekajcie, aż się zupełnie uspokoicie, ochłoniecie. Nieważne ile to będzie trwało, może być nawet tydzień. Nie ma pośpiechu. Nie chcę, żebyście schodzili na dół cali w nerwach. Kiedy będziecie gotowi, niech jedno z was idzie pierwsze, drugie zaraz za nim. I radzę wam, gnajcie na dół i nie marudźcie. Czas jest cenny, wy zaś macie go bardzo mało. Jeśli go trochę zaoszczędzicie, wypływajcie na powierzchnię łagodnie i powoli. Skinęli głowami, oczyścili maski i założyli je. Lucas podał Scottowi kamerę wideo w obudowie, a Susie aparat fotograficzny Nikonos V. Dali sobie znak kciukiem. — No! — zawołał Lucas. Spojrzeli na niego. — Ostatnia rzecz — nie wystraszcie tam niczego! — uśmiechnął się na znak, że to mały żarcik. Nie odpowiedzieli mu uśmiechem. Kiedy wskoczyli do wody, nadmuchali kamizelki, położyli się na plecach i odepchnęli od łodzi. Lucas stał patrząc, jak znaleźli się razem przy linie kotwicznej. Dotykali jej, sprawdzali to i tamto, coś do siebie mówili. Założyli ustniki, wypuścili powietrze z kamizelek i zeszli pod powierzchnię. Bestia dwukrotnie przemierzyła wzdłuż i wszerz ten ogromny, nienaturalny przedmiot. Wibracje dźwiękowe ustały, a brakowało innego sygnału obecności ofiary. Oczy rejestrowały słabe światło z góry. W tym miejscu chłodna woda mieszała się z cieplejszą, dlatego odsunęła się i pogrążyła w ciemnościach. Zaraz jednak ponownie wyczuła ruch, coś podchodziło bliżej, a dźwięk sygnalizował jakąś formę życia. Zaintrygowana znów dopłynęła do obcego jej przedmiotu. Znajdowała się w cieniu. Czekała. Kiedy źródło ruchu przybliżyło się, a skrzypiący dźwięk żyjącego, oddychającego stworzenia stał się głośniejszy, podniecenie jej wywołało zmianę koloru. Scott powoli, ręka za ręką, spuszczał się po linie z kamerą przyczepioną do pasa z ołowiem, zwisającego mu z tyłu. Znajdował się teraz w mętnej próżni, otoczony błękitem. Zatrzymał się celem sprawdzenia miernika ilości powietrza — dwa i pół funta — to dużo — oraz wskaźnika głębokości — sto dwadzieścia stóp. Pod sobą nie zauważył żadnego wraku, żadnego dna. Odnosił niesamowite wrażenie, ale nie był to strach — naprężona lina dodawała mu odwagi. To coś znajdowało się na dole, zaczepiła o to kotwica. Dobrze, jeśli to był wrak. Jeśli nie, cóż... zaoszczędzi dwa tysiące dolarów. Nadal nie mógł wymyślić, jak wytłumaczyć staremu te ogromne pożyczki na kartach kredytowych. Gdzie jest Susie? Scott odwrócił się i spojrzał w górę liny. Znajdowała się daleko w górze, wisząc na linie na wysokości pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu stóp; może się bała lub bolały ją uszy. Nic nie mógł dla niej uczynić. Tak długo, jak długo jest nad nim, będzie bezpieczna. Lucas mógł jej pomóc. Przetarł warstwę mgiełki z maski, przesunął się niżej i zaczął schodzić na dno. Na wysokości stu sześćdziesięciu stóp ujrzał statek. Widok zaparł mu dech w piersiach. Był dokładnie taki, jak go opisywał Coven — statek-mara wydający się płynąć prosto przed siebie, na niego, wielki ponad wszelkie wyobrażenie. Z prawej strony dziobu, niczym zraniony Behemot, patrzący okiem cyklopa, leżał tępy przód lokomotywy. Fantastyczne! Chciał zatrzymać się na tyle, by odpiąć kamerę od pasa, włączyć światło i nastawić ją. Ale chociaż mocno przebierał płetwami, czuł, że opada. Na taką głębokość miał na sobie zbyt dużo ciężaru. Jego neoprenowy kombinezon został za bardzo ściśnięty i stracił wyporność. Scott był zbyt ciężki i opadał zbyt szybko. Nacisnął guzik uruchamiający wtłaczanie powietrza do kamizelki i prawie zatrzymał się. Sprawdził miernik powietrza — 1,8 funta — i nakazał sobie kontrolować oddech. Wycelował kamerę w dziób statku, włączył ją i zaczął powoli opadać. Ta powolna i niezdarna rzecz żyła. Zbliżała się. Bestia rozprostowała bicze, strzepnęła płetwami ogonowymi i bardzo powoli zaczęła wychodzić z ciemności prosto ku swej zdobyczy. Scott opadł na dziób statku. Ciągle oddychał zbyt szybko, czuł, jak wali mu serce, ale nie zwracał na to uwagi. Nieprawdopodobne! Jakie to ogromne! Znalazł coś, wokół czego oplótł nogi, aby zyskać równowagę. Była to muszla klozetowa. O rany! Właśnie tu, na pokładzie! — przysunął kamerę do maski, próbując objąć cały statek w obiektywie. Jego świat zmalał do kwadratu z zielonym światełkiem w rogu i jakimiś liczbami na dole. Poczuł zmianę w ruchu wody obok siebie, ale nie odwrócił się, by popatrzeć. To na pewno zaburzenie prądu morskiego albo Susie właśnie przepływa obok. W najdalszym lewym rogu obrazu ujrzał niewyraźny ruch czegoś ciemnego, ale przyjął, że to złudzenie spowodowane nierównomiernym światłem. Coś go dotknęło. Uskoczył, odwrócił się, ale zobaczył tylko pianę purpury. Wtedy coś oplotło jego klatkę piersiową i zaczęło ściskać. Upuścił kamerę i próbował się uwolnić, ale to coś nie przestawało ściskać. Teraz było ostre i kłujące, jak noże. Usłyszał trzask własnych żeber, pękających niczym suche drewno. Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, był bąbel krwi w swojej masce. Susie nie widziała nic ani pod sobą, ani nad sobą. Walczyła z sobą i własnym strachem, próbując nie wpaść w panikę. Dlaczego Scott na nią nie zaczekał? Mieli zejść na dół razem. Lucas na to nalegał, a oni przecież zgodzili się. Scott jednak ruszył sam, był niecierpliwy i egoistyczny — jak zwykle. Sprawdziła miernik ilości powietrza — półtora funta, oraz miernik głębokości — sto dziesięć stóp. Nie da rady. Ciężko łapała powietrze. W wyobraźni widziała, jak go ubywa z każdym oddechem. Czuła się osaczona, ściśnięta, uwięziona. Nie dotrze nawet do powierzchni! Umrze! — Przestań! — rozkazała sobie. — Wszystko w porządku. Czujesz się dobrze. Przywarła do liny i zamknęła oczy. Zaczęła powoli i głęboko oddychać. Tlen dodał jej sił, umysł przejaśnił się, panika uciekła. Otworzyła oczy i znowu zerknęła na miernik powietrza — 1,45 funta. Postanowiła, że opuści się wzdłuż liny jeszcze o pięćdziesiąt stóp. Może stamtąd zobaczy ten wrak. Potem zacznie wracać. Ciągle ściskając kurczowo linę zaczęła opadać. Sto dwadzieścia stóp, sto trzydzieści, sto czterdzieści... Co to? Coś tam na dole porusza się i zbliża się do niej. To na pewno Scott. Był już na wraku, zrobił zdjęcia i właśnie wraca. Ona na pewno nigdy tam nie dotrze i nie zobaczy go. Będzie musiała polegać na opisach Scotta, powtarzanych bez końca i na pewno upiększanych. Będzie zmuszona znosić jego szowinistyczne uwagi o „męskim” nurkowaniu, zbyt trudnym dla dziewczyn. Fatalnie, ale... Ta rzecz, purpurowa rzecz, płynąca ku niej, nie jest Scottem. Jest zbyt wielka, aby mogła być żywa. Ale co? Co to może... Zdziwienie było ostatnim jej uczuciem. Lucas spojrzał na zegarek — dziesiąta pięćdziesiąt dziewięć, lepiej, żeby zaczęli wracać w ciągu najbliższych sekund. Jeśli tego nie zrobią, będzie musiał włączyć radio i dowiedzieć się, gdzie jest najbliższa komora dekompresyjna — bo inaczej powykręca ich jak korkociągi. Może stchórzyli i wcale tam nie dotarli, może zatrzymali się na głębokości stu pięćdziesięciu stóp, skąd mogli już dostrzec wrak. Często tak się zdarza, że duże podwodne wraki onieśmielają ludzi. Tak, to na pewno to. Doszli do połowy drogi i zdecydowali, że dalej już nie zejdą. Byli na stu dwudziestu pięciu lub stu pięćdziesięciu stopach. Mogli zostać tam przez pięć następnych minut, jedenasta zero dwie. Położył się na dziobie, osłonił oczy i usilnie wpatrywał się w linę kotwiczną, szukając choćby śladu eleganckich kombinezonów. Spod rufy doszedł jakiś hałas. Jezu! Ten głupi gówniarz odłączył się od liny, prawdopodobnie nie starczyło mu powietrza i pognało go na powierzchnię. Szczęście, jeśli jedno z nich nie nabawi się embolii. Zdenerwowany próbował się pocieszać: może poddali się dekompresji na głębokości dziesięciu lub dwudziestu stóp i potem podeszli pod łódź? Tak, na pewno tak było. To przecież sensowne rozwiązanie. Ale dlaczego ich nie widział? Woda była przejrzysta jak dżin. Wstał i poszedł na rufę. Hałas nadal się utrzymywał — przypominał głośne ssanie. Zbliżając się do rufy, coraz wyraźniej czuł unoszący się smród amoniaku. Amoniaku? Tutaj? Lucas był zdezorientowany i zaniepokojony. Kiedy szedł wzdłuż krawędzi kabiny, łódź gwałtownie przechyliła się na prawą burtę. Chryste! Co się dzieje? Usłyszał trzask drewna i łomot. Łódź stała silnie przechylona i Lucas z trudem utrzymywał się na nogach. Zeskoczył do kokpitu. Koło sterowe sterczało wybite trzy stopy nad pokładem. Spojrzał ponad pawężą — to, co zobaczył, zmroziło mu krew w żyłach i zaparło dech w piersiach. Oko, wielkie jak księżyc, może nawet większe, błyszczące na tle drżącego śluzu w kolorze krwi tętniczej. Wrzasnął — bez słów — i przechylił się na prawo, aby przed nim uciec. Zachwiał się, zrobił krok, ale łodzią znowu zakołysało. Został odrzucony do tyłu. Dotknął kolanami pawęży, machnął rękami i runął za burtę. 13 Marcus Sharp spojrzał na wskaźnik poziomu paliwa i zobaczył, że ma piętnaście do dwudziestu minut, aby wrócić do bazy. Od paru godzin był w powietrzu pod pozorem rutynowych patroli ćwiczebnych. W rzeczywistości szukał wraków statków. Okrążał wyspę, nisko przelatując nad rafą w kierunku północnym i północno-zachodnim w poszukiwaniu balastów. Zauważył znane mu szczątki statków — „Cristobel Colon” i „Caraquet” — ale niczego nowego. Miał nadzieję, że znajdzie dla Whipa nie zbadany jeszcze wrak, najlepiej hiszpańską karawelę z końca szesnastego wieku, załadowany sztabami złota, złotymi łańcuchami i ogromnymi szmaragdami. W ostateczności może to być coś innego, byle starego i nie tkniętego. Chciałby, aby pomogło to uzupełnić zmniejszające się gwałtownie zasoby entuzjazmu, nadziei i pieniędzy Whipa. Sharp miał poczucie winy, właściwie obiecał Whipowi tę tratwę, a dowiedział się, że skonfiskowała ją policja z rozkazu tego ważniaka, tego małego gnojka, St. Johna. Sharp poniósł za to karę. Kapitan Wallingford pouczył go w bardzo protekcjonalnym tonie, że nie miał prawa dawać Whipowi Darlingowi zastępstwa w pełnieniu obowiązków. Szczególnie irytowało go przekazanie Darlingowi czegoś, co mogło być dowodem. Logika obrony Sharpa nie wzruszyła Wallingforda, który skazał go na półgodzinną lekturę regulaminu postępowania żołnierza amerykańskiego, odbywającego służbę wojskową za granicą. Teraz Sharp leciał wzdłuż wybrzeża południowego, niedaleko plaży Elbow. Widział tłumy ludzi dokazujących na deskach surfingowych oraz paru nurków niedaleko brzegu, penetrujących wrak „Pollockshieldsa”. Przynęta dla rekinów — pomyślał Sharp —jeśli jeszcze są jakieś rekiny... „Pollockshidels” już od pokoleń stanowił zagrożenie. Metalowy parowiec załadowany amunicją z czasów pierwszej wojny zatonął na płytkiej rafie w roku. Wprawdzie duża część amunicji zawierała jeszcze ładunek wybuchowy, nie ona jednak stanowiła problem. Był nim metal, z którego go zbudowano. Nurkowie przypływali tu z plaży Elbow i wszędzie wtykali nosy. Porywani przez fale, które rozbijały się na wraku, mogli roztrzaskać się na ostrej metalowej skorupie. Pokaleczeni, krwawiąc musieli setki jardów płynąć z powrotem do brzegu przez spokojne, mroczne płycizny, które są, lub raczej były terenami łowieckimi rekinów zamieszkujących rafę. Na wysokości pięciuset stóp Sharp wolno okrążył nurków, sprawdzając, czy nie czają się obok nich jakieś mroczne cienie. Następnie ruszył na zachód. Whip wspomniał, że znajomy jego przyjaciela ślęczał kiedyś nad archiwum indyjskim w Sewilli. Szukał tam szczegółów dotyczących floty hiszpańskiej i jej zatonięcia przy Dominice w roku. Natknął się tam na marginesową uwagę, mówiącą o jednym z tych statków. Odłączył się on od pozostałych na początku podróży i popłynął w stronę południowych wybrzeży Bermudów. Szukanie tej „zaginionej owieczki” podobne było do szukania igły w stogu siana, ale... do licha... nie miał nic lepszego do roboty. Drugi pilot, w stopniu młodszego porucznika, Forster, skończył przeglądać numer „People” i powiedział: — Cholernie chce mi się sikać. — Jesteśmy prawie w domu. Już miał zrezygnować, wznieść się i zawrócić na północny wschód, kiedy nagle radio ożyło: — Huey Jeden... Kindley... — Mów, Kindley... — Poruczniku, czy chciałby pan jeszcze polatać? — Pewnie, jeśli to nie zajmie więcej niż dziesięć minut. W innym razie Forsterowi puszczą zawory i wszyscy popłyniemy do domu. Co słychać? — Jakaś kobieta wezwała gliniarzy, powiedziała, że widziała, jak jakaś łódź rozpadła się w kawałki w odległości mili na południe od „Southwest Breaker”. — Rozpadła się? Masz na myśli „wyleciała w powietrze”? — Nie, to najdziwniejsze. Powiedziała, że patrzyła przez teleskop na wieloryby humbaki (czasami widzi je z domu) i zauważyła, jak jakaś łódź rybacka, trzydzieści pięć lub czterdzieści stóp długości, rozpadła się. Bez płomieni, bez dymu, po prostu rozpadła się. Przynajmniej tak twierdzi. — To mało prawdopodobne. Zgoda, rozejrzę się tam — powiedział Sharp. — I tak to po drodze do domu. Przesunął dźwignię w lewo i helikopter skręcił na południe. — Szybko to załatw, bo zleję się w gacie — rzucił Forster. — Ściśnij tyłek i wytrzymaj — odparł Sharp. — To rozkaz. Sharp zostawił „Southwest Breaker” po prawej stronie, tak że słońce mieli bezpośrednio nad sobą i trochę z tyłu — nie odbijało się w wodzie. Miał świetną widoczność. Nie było jednak na co patrzeć. Przez dwie minuty leciał na południe, po czym zawrócił na południowy wschód. Nic nie unosiło się na wodzie, nic się nie kołysało, nic nie zakłócało spokojnego huśtania się błękitnych fal. — Kindley... Huey Jeden... —powiedział Sharp przez radio. — Muszę kończyć. Niczego tu nie ma. — Wracaj, Huey Jeden. Pewnie to nic ważnego. Sharp skręcił na wschód. — Hej! — zawołał Forster i zastukał w pleksiglas. Sharp przechylił helikopter i spojrzał. Zauważył dwa gumowe odbijacze, następnie parę desek, a potem na wpół zatopiony cały dach kabiny łodzi. Wyglądała jak biały koc pokryty niebieską mgiełką. — Nie mogę się teraz zatrzymać — wyjaśnił Sharp — bo spadniemy obok tego. Przyjął kurs na , prosto do bazy. Przeszedł ponad linią rafy i już miał wejść w strefę lądową, gdy po prawej stronie zauważył „Korsarza” płynącego na zachód wzdłuż brzegu. Wracaj — powiedział do siebie — nie rób tego. Nie musisz dawać Wallingfordowi powodu, żeby cię drugi raz ochrzanił. Ten formalista Wallingford — pomyślał. Sharp dostał naganę od jednego z wielkich. Co jeszcze mogli mu zrobić? Wezwać go do kapitana? Sharp tworzył sobie nowy system wartości — marynarka wojenna szybko przesuwała się w nim na odległe pozycje. Nacisnął włącznik „mówić” na mikrofonie: — „Korsarz”... „Korsarz”... „Korsarz”... Tu Huey Jeden... Darling siedział w sterowni. Pił herbatę i zastanawiał się, ile mógł dostać za masońską butelkę — mający sto siedemdziesiąt lat, unikatowy egzemplarz, kiedy został wywołany na kanale szesnastym. Podniósł mikrofon. — „Korsarz”... przejdź na dwudziesty siódmy, Marcus. — Przechodzę. — Znowu jakieś bzdury? — zapytał Mike. — To przecież nie jego wina z tą tratwą — stwierdził Darling. — Próbował nam pomóc. — „Korsarz”... tu Huey Jeden — odezwał się Sharp — Whip, dwie mile prosto przed tobą znajduje się rozbita łódź. Powiedzmy dwa-trzy-zero od miejsca, w którym jesteś. Półtorej mili od plaży. — W jaki sposób się rozbiła? — Nie wiem. Są szczątki na wodzie i pod powierzchnią. Nie mam tyle paliwa, żeby szukać rozbitków. Prawdopodobnie łodzie policyjne już są w drodze, ale ty jesteś bliżej. — Zrozumiałem, Marcus. Sprawdzę to. — Darling już się rozłączał, gdy poczuł przypływ życzliwości. — Marcus... w ten weekend chyba wypłyniemy, więc jeśli cię to interesuje... W głosie Sharpa słychać było ulgę. — Zobaczę, jeśli nie każą mi szorować latryny... Darling odłożył mikrofon i ponownie nastawił radio na kanał szesnasty. — Widzisz? Pomógł przyjacielowi i jeszcze go opieprzyli — posiedział do Mike'a. — Dlaczego dowództwo tak się wkurzyło na Marcusa? — A jak myślisz? Bo ten gnojek St. John wkurzył się na nich. Darling czuł, że ostatnio aż gotuje się z wściekłości. Będę musiał uważać, by nie zwariować do reszty — pomyślał zaniepokojony. Razem z Mikem zwrócili sprzęt do akwarium i wyjaśnili przyczynę jego zniszczenia. Kiedy Darling zaczął sugerować, jak można by ulepszyć sprzęt, przerwał mu zastępca dyrektora. Ten mały, nerwowy Murzyn nosił małą bródkę vandykowską. Zdaniem Darlinga — była ona tarczą ochronną i zasłoną dymną jego tchórzliwej osobowości. Popatrzył na Darlinga i wymamrotał: — Obawiam się, że nie. — Obawia się pan, że co „nie”? — My... hm... chcemy zakończyć z wami współpracę. — Co? Dlaczego? — Cóż, to był... hm... — nie patrzył na Darlinga — to był w końcu drogi sprzęt. — W końcu rekiny to duże zwierzęta. O Jezu, Milton! Jeśli pan chce, zawiesimy sprzęt na głębokościach dziesięciu stóp i wtedy będzie nietknięty. Ale skoro mam złapać coś naprawdę ciekawego, muszę zawiesić go głęboko i wtedy straty są nieuniknione. — Tak... ale... obawiam się, że już skończyliśmy rozmowę. — Kto teraz będzie dla was łapał? — Cóż... to jeszcze nie jest ustalone. Darling wziął głęboki oddech i zamknął oczy. Próbował stłumić narastającą wściekłość — i strach na myśl o tym, że osiemset dolarów miesięcznie rozpływa się w powietrzu. — To St. John, prawda? Milton spojrzał w bok, na telefon, modląc się, żeby ktoś zadzwonił. — Ja nie... — Zarząd Środowiska Naturalnego. Zarząd zadecydował, że to przejmie oceanarium... Zgadza się? — Jest pan zdenerwowany. — On chce zabrać moje osiemset dolarów miesięcznie. Wypłynie z siecią i torbą budweisera na połów, a jeśli wróci z niczym, zwali winę na wycieki ropy z Kalifornii. — Darling czuł, że ma rację. Milton pocił się i rozglądał na boki. — Na miłość boską, Whip... — Ma pan rację, Milton. Zbytnio się unoszę. — Podszedł do drzwi i otworzył je. Widział Mike'a stojącego na zewnątrz i przemawiającego do żółwia, mówiono, że jest on darem królowej Wiktorii dla Bermudów. — Wie pan co? Żal mi pana. Może nie zarabiam zbyt dobrze, ale nie muszę lizać dupy tej starej irlandzkiej gadziny. Darling był przekonany, że St. John widzi w nim zagrożenie dla swej potęgi, zbuntowanego przeciwko hierarchii jego własnego imperium. St. John był zdecydowany: albo rzuci Darlinga na kolana... albo go zniszczy. Z dnia na dzień było to coraz bardziej widoczne, martwiło Darlinga i sprawiało mu ból. St. John tymczasem trzymał w ręce wszystkie atuty. — Tam — powiedział Mike, wskazując kawałek pływającego drewna o rozmiarach około trzy na pięć stóp, z tapicerką i dwoma krótkimi łańcuchami. — Stopień do skakania — stwierdził Darling. — Wciągnij to na pokład. Mike wyszedł na zewnątrz, złapał bosak i poszedł na rufę, a Darling wspiął się na pomost nawigacyjny. Z wysokości dwunastu stóp widział pływające wszędzie szczątki, znajdowały się pod wodą lub na powierzchni. Były tam odbijacze, deski, poduszki, kapoki. Woda pokryta była tęczowymi plamami — to olej wyciekł z silnika, gdy łódź tonęła. — Rzuć to wszystko na pokład! — zawołał na dół do Mike'a. Przez godzinę krążyli wśród resztek, które Mike wyłapywał kawałek po kawałku i rzucał do kokpitu. — To też? — zapytał Mike pokazując biały drewniany prostokąt dwanaście na piętnaście stóp, tkwiący pod powierzchnią. — Nie, to jest dach — odpowiedział z pomostu Darling. Nagle coś go tknęło, bo powiedział: — Poczekaj. Ustawił łódź na biegu jałowym, tak że unosiła się swobodnie i zszedł po drabinie. Podniósł kotwiczkę z czterema zębami przywiązaną do liny mierzącej dwadzieścia dwie stopy i rzucił ją na dach. Upadła na dalszą jego krawędź. Pociągnął ją do tyłu i wyciągnął róg dachu z wody. Zobaczył fragment jasnej zieleni spodniej strony dachu. — To łódź Lucasa Covena — powiedział, puszczając drewno z powrotem. Wciągnął hak i zwinął linę. — Skąd wiesz? — Widziałem, jak zeszłego lata ją malował. Całą kabinę wewnątrz pomalował jasnozieloną farbą. Mówił, że dostał ją na wyprzedaży. — Co, u licha, mógł tu robić? — Znasz Lucasa, pewnie podłapał jakąś półlegalną fuchę za dwa dolary zarobione w pośpiechu. Znali Lucasa Covena od ponad dwudziestu lat i zawsze uważali, że jest chory na „niezupełnie”. Wszystko, co robił Coven, prawie pozwalało mu wyżyć, prawie, ale „niezupełnie”. Nie stać go było na zakup pułapki czy na pokrycie wydatków związanych z łodzią. A gdy pułapki zostały prawnie zabronione, nie wiedział, co dalej robić. Za kilka baksów robił wszystko — przewoził wodę, malował budynki, budował porty — ale nigdy w niczym nie wytrzymał na tyle długo, by się zaangażować poważnie. — Jak tu zarobić choć dwa dolary? Przecież tu nic nie ma. — Tak — zgodził się Darling — nic prócz „Durhama”. — Nikt nie nurkuje na „Durhama”... nikt przy zdrowych zmysłach. — Masz rację. Spójrzmy. — Darling podniósł gumowy ochraniacz. Nie było na nim żadnych znaków, zadrapań, cięć czy wypalonych dziur. — Miał silnik GH, prawda? — zapytał Mike. — Tak. . — On wybucha. Piecyk na propan? — Może. Ale wybuch usłyszeliby aż w St. George. — Darling podniósł część poszycia kadłuba z mosiężną nakładką śruby. — Więc co tak eksplodowało? Przewoził środki wybuchowe? — Nic nie wybuchło. Spójrz tutaj! Nic się nie zwęgliło, żadnych osmalonych miejsc ani zniszczeń typowych dla wybuchu. — Przybliżył nos do drewna. — Nic nie czuć. Czułbyś, gdyby się paliło. — Rzucił drewno na pokład. — Został uderzony... przez coś. — Ale jak? Nic tu nie ma, z czym mógłby się zderzyć. — Nie wiem. Może orki? To drewniana łódź, orki są w stanie ją roztrzaskać. — Orki?! Tak blisko brzegu? — Więc coś wymyśl. — Darling czuł narastające wzburzenie. Mike zawsze chciał odpowiedzi. Darling zaś miał ich coraz mniej. — Co jeszcze? UFO, Marsjanie albo smok z bajki! — Ej, Whip... — zaczął Mike. Pełen złości, tym razem na samego siebie, Darling zaklął i kopnął kapok, który przeleciał po pokładzie i wypadłby za burtę, gdyby Mike go nie złapał. Mike już miał go cisnąć na bok, gdy coś zauważył. — Co to? Darling spojrzał. Pomarańczowa tkanina pokrywająca kapok pocięta była w strzępy, a materiał wypornościowy pod nią odsłonięty. Widniało na nim parę śladów — okręgów o średnicy około sześciu cali. Brzeg każdego z nich był poszarpany, jakby został wycięty pilnikiem, a w środku znajdowało się głębokie przecięcie. — Na miłość boską — powiedział Darling — wygląda jak ośmiornica. — Pewnie. — Mike pomyślał, że Darling żartuje. Ośmiornica? — Ogromna. Poza tym, czy widziałeś kiedyś ośmiornicę z zębami w ssawkach? — Nie. — Mike miał rację. Ssawki na ramionach ośmiornicy są miękkie i giętkie. Można je odwinąć z siebie jak bandaż. Więc co to było? Na pewno zwierzę. Ta łódź nie eksplodowała, nie została uderzona, nie trafił jej piorun, nie rozpadła się w magiczny sposób. Ona coś napotkała i została przez to zniszczona. Darling rzucił kapok i kopnął na bok parę kawałków drewna, by oczyścić przed sobą drogę. Jedna z desek uderzyła w falszburtę i kiedy spadała, coś z niej wyleciało i stuknęło o pokład. Był to pazur, podobny do poprzedniego znaleziska, sierpowaty, dwucalowy, ostry jak brzytwa. Darling spojrzał na spokojną wodę. Tak naprawdę ta woda wcale nie była spokojna. Żyła i wysyłała łagodną falę, która podbijała łódź do góry, jakby chciała się przypomnieć Darlingowi. Kiedy łódź wróciła do pozycji neutralnej, wypłynął spod niej jakiś przedmiot — niebieski, z żółtymi paskami po obu stronach. Wyglądał jak kaptur kombinezonu do nurkowania. Darling wziął bosak, przełożył go nad burtą i przyciągnął nim kaptur. Podpłynął niby filiżanka pełna wody, w której pływały dwie małe rybki w czarno-żółte paski — sergeant majors. Spokojnie na czymś żerowały. Darling wziął kaptur do ręki. Unosił się z niego ostry i kwaśny zapach, jakby amoniaku. Rzucał cień na kaptur, więc odwrócił się do słońca tak, aby światło wpadało do ciemnego zagłębienia. To, na czym żerowały ryby, przypominało dużą kulę do gry. Mike podszedł do Darlinga i zajrzał mu przez ramię. — Co tu masz...? Jezu! — sapnął Mike. — Czy to ludzka? — Tak — odpowiedział Darling i zszedł z drogi Mike'owi, by ten mógł zwymiotować do wody. 14 Kobieta patrzyła przez teleskop tak długo, że aż zaczęła boleć ją głowa i oczy. Widziała przylot i odlot helikoptera floty oraz Whipa Darlinga na starym, zniszczonym „Korsarzu”. Ale gdzie policja? Spełniła przecież swój obywatelski obowiązek informując o tym, co zobaczyła. Przybycie na miejsce wypadku jest podstawowym obowiązkiem policji. Oczy piekły coraz bardziej i obraz w teleskopie rozmazywał się. Wydawało się, że widzi kogoś wymiotującego za burtę. Pewnie ma kaca. Wszyscy rybacy są tacy sami; przez cały dzień łowią ryby, a nocami piją. Jeśli policja nie zareaguje, będzie musiała zadzwonić do prasy. Pożądający sławy i rozgłosu reporterzy są bardziej pracowici niż policja. Do tej pory nie zadzwoniła do gazety, bo jeśli to jeden z humbaków rozbił łódź — przez przypadek, rzecz jasna — jakiś ignorant mógłby w poszukiwaniu sensacji pisać oszczerstwa na temat jej faworytów. Patrzyła i patrzyła, ale nie widziała ani jednego wieloryba, ogona ani nawet charakterystycznego pluśnięcia. Dziennikarz popatrzył na małą lampkę palącą się na jego telefonie. Spiesznie wyciągnął notatnik z szuflady, błogosławiąc swe szczęście. Od godziny próbował znaleźć tę kobietę. Starał się o to od chwili, gdy usłyszał pewne raporty podane w wiadomościach radia policyjnego. Zadzwonił do Radia Zatoka Bermudzka, ale odmówiło wyjawienia jej nazwiska. Dzięki tej historii mógł wyjść z dołka, otrzymać przepustkę do lepszych czasów. Przez trzy ostatnie lata pisał na tak drętwe tematy, jak problem legalności pułapek i podwyżki cen na towary importowane. Zaczynał już popadać w zwątpienie, że nigdy już nie wyniesie się z tego okręgu. Bermudy były po prostu nudne, nic się tu nie działo. Nie były interesujące dla radia, prasy czy sieci telewizyjnych. Teraz nastąpiła gwałtowna zmiana. Śmierć na morzu, szczególnie w tajemniczych okolicznościach to bomba. Gdyby tylko rozwiązał tę zagadkę, skojarzył ją jakoś z fenomenem Trójkąta Bermudzkiego... zapewne przyciągnęłoby to uwagę Agencji Prasowej „Plain Dealera” z Cleveland albo nawet — „The New York Times”. Już miał zrezygnować z poszukiwań tej kobiety i pojechać do Somerset, by zaczekać tam na Whipa Darlinga, gdy pani z centrali połączyła rozmowę telefoniczną. Wcisnął błyskający przycisk i powiedział: — Brendan Eve, pani Outerbridge. Dziękuję za połączenie. Przez parę minut słuchał, potem zapytał: — Jest pani pewna w stu procentach, że ta łódź nie eksplodowała? Znowu coś mówiła, a on słuchał. Boże, ależ ona jest gadatliwa! Zanim skończyła, zdążył już zapisać cztery strony notatek. Mógł spokojnie napisać traktat na temat historii humbaków. W monologu kobiety występowały jednak cenne informacje. Zauważył, że jeden zwrot powtórzyła kilkanaście razy. „Potwór morski”. Podkreślił go. CZĘŚĆ DRUGA 15 Doktor Herbert Talley zgarbił się i osłonił twarz przed wiejącym wiatrem, przynoszącym ze sobą słoną wodę znad oceanu mieszającą się z deszczem. Tworzyło to jakby słonawy prysznic, który zmieniał kolor liści na brązowy. Talley wdepnął w kałużę i poczuł, jak lodowata woda wlewa się do butów i dostaje między palce. Równie dobrze mogła to być zima. W Nowej Szkocji różnica między porami roku polega na braku w zimie liści na drzewach zdmuchniętych przez wiatr. Przeszedł przez podwórze, zatrzymał się w holu, wziął pocztę i wszedł po schodach do swojego małego gabinetu. Czuł się wyczerpany tym wysiłkiem i bardzo go to złościło, ale nie dziwiło. Kondycja spadła mu wyraźnie, nie ćwiczył już od dawna. W ogóle nic nie robił. Od dłuższego czasu pogoda była tak podła, że nie mógł ani pływać, ani biegać. Jeszcze niedawno dumny z wyglądu młodego pięćdziesięciolatka, zaczynał się czuć jak starzec mający na karku aż pięćdziesiąt jeden lat. Przyrzekł sobie ćwiczyć od następnego dnia, nawet gdyby grzmiało i błyskało. Nie mógł stetryczeć, nie pozwalała mu na to ambicja. Nie chciał spędzić reszty życia pracując jako nauczyciel. Uniwersytety, można tak rzec, to zbiorowisko chodzących mumii, a Herbert Talley nie chciał zostać pogrzebany. Taki dzień jak ten nie polepszał mu samopoczucia. Na jego wykładzie o głowonogach pojawiło się łącznie sześciu studentów. Sześciu zaspanych studentów szkoły letniej, nieudaczników, którzy oblali egzaminy i nie uzyskali dyplomów. Robił co w jego mocy, aby wyrwać ich z letargu, zarazić swoim entuzjazmem. Był jednym z czołowych światowych ekspertów od głowonogów. Nie mógł zrozumieć tego, że nie podzielali jego podziwu dla tych stworzeń. Może wina leżała po jego stronie? Był niecierpliwym pedagogiem, przedkładał pokazy ponad wykłady, wolał działać, niż mówić. Podczas wypraw badawczych był istnym cudotwórcą, lecz takich wypraw, ze względu na recesję w gospodarce, już nie urządzano. Gabinet Talleya mieścił biurko, krzesło, kanapę, lampę stojącą i stolik pod radio. Na jednej ścianie wisiała mapa świata z „National Geographic”, na której Talley zaznaczał wydarzenia z dziedziny malakologii. Śledził na niej przebieg ekspedycji, miejsca występowania rzadko spotykanych gatunków, ubytki spowodowane zanieczyszczeniem środowiska i okresowe klęski wywołane przez człowieka lub pochodzenia naturalnego, na przykład czerwone pływy lub kwitnięcie toksycznych alg. Na pozostałych ścianach wisiały oprawione dyplomy, nagrody, listy gratulacyjne i fotografie ulubionych okazów: ośmiornic, kałamarnic, ostryg, małży. Talley powiesił prochowiec i kapelusz za drzwiami, włączył radio i nastawił czajnik elektryczny na herbatę. Usiadł z przysłanym pocztą lotniczą numerem „The Boston Globe”. Uważał, że jest to jedyna gazeta przyznająca prawo istnienia także innym problemom, nie tylko rybołówstwu i drobnym przestępstwom kryminalnym. Nie było żadnych nowości. Niestety znowu nie znalazł niczego, co mogłoby poruszyć starzejącego się malakologa, tkwiącego w sercu Nowej Szkocji. Wszystko pisane było na jedno kopyto. Wyciszony mistrzowskim nagraniem Szóstej Symfonii Beethovena, bębnieniem deszczu i szeptem wiatru, rozgrzany herbatą, Talley walczył z ogarniającą go sennością. Nagle szerzej otworzył oczy. Jakaś fraza — jedna z wielu tysięcy na wielkiej stronie leżącej na kolanach — rozproszyła ogarniającą go senność i przeniknęła do świadomości. Obudziła go jak sygnał alarmu. Brzmiała niedorzecznie, zwłaszcza dla badacza — „potwór morski”. Cóż to takiego jest, ten potwór? Przeleciał wzrokiem całą stronę, ale nie mógł znaleźć tych słów, zaczął więc uważnie przeglądać poszczególne kolumny. Jest! Była to krótka informacja u dołu strony, po prostu zapełniacz: TRZY PRZYPADKI ŚMIERCI NA MORZU Bermudy (AP) — wczoraj trzy osoby zginęły, gdy ich łódź zatonęła z nieznanych przyczyn, niedaleko wybrzeży na Oceanie Atlantyckim. Wśród ofiar znalazły się dzieci magnata prasowego Osborna Manninga. Nie znaleziono śladów wybuchu ani pożaru. Kilku mieszkańców wyspy przypuszcza, że łódź została rażona piorunem, jest to mało prawdopodobne, gdyż brak doniesień na temat wyładowań atmosferycznych w tym rejonie. Inni, powołując się na tajemnicę Trójkąta Bermudzkiego, mówią o zbrodni potwora morskiego. Jedynymi śladami zauważonymi przez policję są dziwne znaki na drewnianych klepkach pokładu i unoszący się zapach amoniaku na niektórych szczątkach. Talleyowi zaparło dech w piersiach. Przeczytał artykuł jeszcze parę razy. Wstał z krzesła i podszedł do mapy na ścianie, uważnie szukał wbitych w nią czerwonych pinezek. Po dłuższej chwili znalazł dwie, obie niedaleko Wysp Nowofundlandzkich, obie opatrzone datami wczesnych lat sześćdziesiątych. Koło Bermudów nie było do tej pory ani jednej. Dziennikarz nie wiedział, o czym pisze. Zebrał fakty i pozlepiał je, nieświadomy tego, że przez przypadek odnalazł klucz do rozwiązania zagadki. Był nim mimochodem wspomniany amoniak. Talley zadrżał na myśl o odkryciu. Nie był to nowy gatunek; był starą pasją badawczą Talleya, stworzenie to badał i poszukiwał przez wiele lat profesjonalnej działalności badacza. W dorobku naukowym miał wiele poświęconych mu publikacji. Wydarł artykuł z gazety i przeczytał jeszcze raz. — Czy to możliwe? — zapytał siebie na głos. — Boże miłosierny, spraw, aby tak było! Po tylu latach pracy; najwyższy czas na sukces. Był podekscytowany. Czuł, że się nie myli. To nie mogło być nic innego. Czekało na niego tysiąc mil stąd, kilka godzin lotu. Nagle poczuł ogarniające go przygnębienie, było równie wielkie jak poprzednio uniesienie. Musi dostać się na Bermudy, ale jak? Musi rozpocząć poszukiwania, odpowiednie poszukiwania naukowe, ale kto je sfinansuje? W dzisiejszych czasach uniwersytet nie dotował niczego, pieniądze z grantów zniknęły. Nie posiadał większej gotówki ani rodziny, by pożyczyć pieniądze. Nadzieja znów wstąpiła w jego serce. Czuł się jak alpinista, któremu nagle, poprzez chmury, ukazał się szczyt jego marzeń. Będzie musiał walczyć, by tam dotrzeć, ale zwycięży. Nie miał wyjścia. Jeśli straci tę szansę, zostanie uznany za godnego pogardy naukowca-oszusta, który powołuje się na cudze osiągnięcia i kompiluje cudze teorie. Rozwiązanie było prozaiczne: pieniądze. Świat jest pełen pieniędzy. Musi pomyśleć, jak trochę ich zdobyć? Rozmyślał intensywnie, gdy doszły go fragmenty muzyki. Nie mógł rozpoznać tej rytmicznej melodii, powtarzającej się, smutnej pieśni, która w przedziwny sposób wypełniona była nadzieją. Co to jest? Luka w pamięci denerwowała go. Usunął z głowy wszelkie myśli o pieniądzach i skoncentrował się na rozpoznaniu fragmentu. Pieśń skończyła się, nastąpiła krótka przerwa, a po niej zabrzmiała następna — równie smętna i podobnie pełna nadziei. Talley wiedział już: „Kindertotenlieder” Maniera, cykl pieśni — trenów do słów Ruckerta, poświęconych śmierci dzieci. To ironia — pomyślał — że pod wpływem tak okropnej tragedii mogło powstać takie dzieło. Ból i gniew legły u jego podstaw... Dzieci... Wziął głęboki oddech. Znowu poczuł, jak ogarnia go nadzieja. Znalazł rozwiązanie palącego problemu. Wyjął z kieszeni wydarty z gazety kawałek i rozprostował go na biurku. „Manning” — przeczytał — „magnat prasowy Osborn Manning”. Podniósł słuchawkę i poprosił telefonistkę o połączenie z Nowym Jorkiem. Osborn Manning siedział w swoim biurze i usiłował skupić się na raporcie jednego ze swych zastępców. Wiadomości były dobre. Kiedy gospodarka podupada, ludzie niechętnie płacą siedem dolarów za kino albo piętnaście za teatr, nie wyjeżdżają na niedzielne przejażdżki ani do wesołych miasteczek. Wybierają tanią rozrywkę, jego ofertę, czyli telewizję kablową. Miał abonentów w całym kraju, a związani z nim ludzie mogli wykupić sześć nowych praw wyłączności po bardzo niskich cenach. Złoto wieczornego słońca odbijało się w oknach na Piątej Alei. Kochał ten widok... kiedyś. Teraz nie cieszyło go nic. Na stole zabrzęczał interkom. Odwrócił się, nacisnął guzik i odezwał się: — Do licha, Heleno, mówiłem ci, że... — Panie Manning... to w sprawie dzieci. — O co chodzi? — zapytał, i aby sprawdzić, jak to brzmi, powiedział: — One nie żyją. Zapadła chwila ciszy, Manning oczami wyobraźni widział, jak jego sekretarka przełyka ślinę. — Tak, proszę pana — powiedziała — ale ten kanadyjski naukowiec jest przy telefonie. — Kto? — Człowiek, mówiący, że wie, kto zabił dzieci. Manning poczuł chłód. Nie był w stanie przemówić. — Panie Manning... Sięgnął po słuchawkę; zauważył, że drży mu ręka. 16 Matka i jej młode odpoczywali na powierzchni morza w małym stadku. Słońce obniżyło się na zachodzie, a na wschodzie pojawił się księżyc podobny do białej hostii. Zgromadziły się jak co dzień, aby zaspokoić potrzebę bycia w grupie. Bez względu na to, gdzie były i jak bardzo rozpraszały się w ciągu dnia, gdy nadchodziła noc, stado zbierało się razem. Celem nie było szukanie pokarmu czy rozmnażanie się, lecz przyjemność wspólnoty. W dawnej przeszłości — dobrze pamiętali to najstarsi ze stada — było ich znacznie więcej. Nie buntowały się przeciwko temu. Wieloryby te posiadały największy na ziemi mózg, a jednak nie znały sprzeciwu. Akceptowały zmniejszającą się liczebność, tak jak w przyszłości będą musiały zaakceptować dalszą nieuniknioną redukcję, nawet do dwóch lub trzech osobników. Ich skomplikowane umysły, unikatowe w świecie zwierząt, świadome były zagłady, nieobca była im rozpacz. Gdy nastały ciemności, stado zaczęło powoli rozpraszać się. W pojedynkę, parami albo trójkami powoli rozchodziły się wdychając powietrze górnymi częściami głów. Oddychając, wydawały dźwięki podobne do westchnień. Napełniały wielkie płuca i nurkowały w ciemność. Instynkt popychał je na północ i tam też płynęły. Gdy po miesiącu ruch planet zmieni się — powrócą na południe. Matka i jej młode zanurkowali razem. Jeszcze miesiąc temu było to niemożliwe. Gdy młode było mniejsze, a jego płuca ciągle jeszcze rosły, nie miały takiej pojemności, aby wytrzymało pod wodą chociażby godzinę. Teraz miało już dwa lata, mierzyło dwadzieścia pięć stóp długości, ważyło zaś ponad dwadzieścia ton. Zęby w dolnej szczęce przekształcały się w spiczaste stożki, które skutecznie chwytały i miażdżyły. Młode nie było już żywione przez matkę, samo umiało polować. W wodzie poruszali się dzięki ruchom poziomych płetw ogonowych. Płaskimi czołami wysyłali dźwięki — trzaski i piski impulsów hydrolokacji akustycznej, które powracając pozwalały identyfikować ofiarę. Bestia bezczynnie wisiała w ciemnościach, nic nie przewidując i nie obawiając się niczego. Pozwalała prądom swobodnie się unosić. Ramiona i bicze falowały jak węże. Płetwy utrzymywały ją w równowadze, pomimo iż prawie się nie poruszały. Nagle została uderzona falą wody, potem następną, narządem słuchu zarejestrowała ostry i przenikliwy pisk. Cofnęła ramiona, zwinęła bicze i podniosła je. Nadchodził przeciwnik. Odbite fale hydrolokacyjne mówiły nieomylnie: ofiara. Matka mocno machnęła ogonem i przyśpieszyła, oddalając się od dziecka w miarę schodzenia coraz niżej. Dziecko usilnie próbowało nadążyć za nią. Robiło to, zbyt szybko zużywając tlen. Chociaż ofiara została już prawie zlokalizowana i nie czyniła wysiłków, by uciec, mózg matki powtarzał wysyłanie pocisków sonarnych. Zadecydowała, że będzie to pierwsze prawdziwe polowanie jej dziecka. Ofiara była ogromna i najpierw musiała zostać ogłuszona młotkiem sonarnym, by młode mogło na nią ruszyć. Bestia cofnęła się, osaczona. Impulsy chemiczne zadziałały zaczęły odżywiać jej ciało, galwanizując je i pokrywając odblaskowymi smugami. Pozostałe barwy zostały wydalone z przepastnego ciała w postaci atramentowej chmury wpuszczonej w ciemną wodę. Uderzenia powtarzały się, tłukąc w jej ciało i wprowadzając zamęt w małym mózgu. Odruch obronny zamienił się w wolę walki. Odwróciła się, gotowa do ataku. Zbliżając się do ofiary, matka zwolniła, aby zrównało się z nią dziecko. Wypuściła ostatnią falę hydrolokacyjną, skręciła i zaczęła okrążać zdobycz. Młode zeszło niżej, podniecone perspektywą walki i zadawania śmierci, zdeterminowane instynktem utrwalanym przez miliony lat. Otworzyło paszczę. Poczuła nacisk wody, który zepchnął ją w tył. Wróg znajdował się pod nią. Chlasnęła biczami. Za pierwszym razem trafiły w pustkę, dopiero następnym razem w twarde i gładkie ciało. Automatycznie otoczyły je, zaciskając na nim swe okręgi i wbiły weń haczyki. Mięśnie napięły się i przyciągnęły wroga do bestii, a bestię do wroga, jak dwóch bokserów splecionych ze sobą w rozstrzygającej walce. Młode zamknęło paszczę i... nic. Było zdumione. Coś nie było w porządku. Czuło ucisk z tyłu głowy, który je pętał i zwalniał ruchy. Walczyło oszalałe, waliło ogonem i skręcało się, aby wyrwać się z tego, co ściągało je na dół. Płuca zaczęły sygnalizować mu brak powietrza. Niespokojna matka krążyła, wyczuwając niebezpieczeństwo grożące jej dziecku. Nie mogła mu pomóc. Wiedziała, czym jest agresja i co to jest obrona. Jednak jej mózg został tak zaprogramowany, że nie było w nim odpowiedzi, jak pomóc innym osobnikom, nie umiała wesprzeć nawet własnego dziecka. Produkowała nadal dźwięki o wysokiej częstotliwości, zrozpaczona i bezradna. Bestia nie puszczała, przyczepiona do wroga. Przeciwnik skurczył się, a z jego ruchów wyczuła zmianę w równowadze walki — wróg już nie był napastnikiem, próbował uciec. Z braku światła kolory były niewidoczne, mimo to substancje chemiczne jej ciała zmieniły swój skład z obronnego na agresywny. Im bardziej przeciwnik próbował się podnieść, tym więcej wody wciągała bestia do wewnątrz i wydalała przez lej pod brzuchem. Wciągała w ten sposób siebie i wroga w otchłań. Młody wieloryb topił się. Jego mięśnie, pozbawione tlenu, zwiotczały. Nie znana mu agonia wstrząsnęła jego jestestwem. Mózg zaczął obumierać. Przestał walczyć. Bestia poczuła, że przeciwnik zrezygnował z walki i zaczął się topić. Chociaż nadal go ściskała, stopniowo zaczęła zwalniać i swobodnie spadać powolnym, spiralnym ruchem razem z ofiarą. Bicze oderwały kawał tłuszczu wieloryba i przekazały je ramionom, te zaś przesunęły go do długiego i wystającego otworu gębowego. Matka kołowała podążając za dzieckiem i wydając dźwięki sonarne. Wysyłała rozpaczliwe piski i gwizdy, płacz bezradnej desperacji. Również jej płuca były zmęczone, więc po wydaniu ostatniego dźwięku rzuciła się w górę, w stronę życiodajnego powietrza. 17 Marcus Sharp siedział na plaży i zastanawiał się, co on tu robi. Nie pamiętał, kiedy ostatnio był na plaży, chyba z Karen. Nie przepadał za plażami. Nie lubił siedzieć i patrzeć na wodę, gdy jego skóra smażyła się w tropikalnym słońcu. Jakiś błędny impuls, zrodzony z frustracji, kazał mu wskoczyć na motor i pojechać piętnaście mil od bazy do Zatoki Horseshoe. Była sobota; przepracował już swoje godziny i miał nadzieję, że razem z Whipem Darlingiem pójdą nurkować. Jednak kiedy zadzwonił dziś o ósmej rano, Darling powiedział, że razem z Mikem zamierzają przez cały dzień malować. Sharp zaofiarował swoją pomoc, ale Darling jej nie przyjął. Wyjaśnił, że będą pracować na małej powierzchni i w żaden sposób nie zmieszczą się tam trzy osoby. Sharp czytał przez godzinę i o jedenastej znalazł się w wypożyczalni wideo przeglądając tytuły. Spojrzał na zegarek i z uczuciem przygnębienia, graniczącym z obrzydzeniem, uświadomił sobie, że będzie musiał wypożyczyć nie jeden czy dwa, ale przynajmniej trzy filmy, by przebrnąć przez sobotę. I to jest twoje życie? — zapytał siebie. — Wybór pomiędzy „National Lampoon's Christmas Vacation” a „I kto to mówi”? Tylko to ci pozostało? Wybór pomiędzy zdziecinniałym dorosłym a kutym na cztery nogi dzieciakiem? Co by na to Karen powiedziała? Wiedział, że powiedziałaby: żyj, Marcus! Idź, obrabuj bank, polataj samolotem, obetnij paznokcie, cokolwiek, po prostu rusz się! Wyszedł z wypożyczalni i spróbował znaleźć partnera do tenisa, ale wszyscy tenisiści, jakich znał, właśnie grali w piłkę. Nie lubił tej gry — była zbyt sformalizowana i techniczna i za małe były rezultaty. Lubił gry, w których zdobywało się dużo punktów. Zadzwonił do paru wypożyczalni łodzi — wszystkie już dziś wypłynęły. Dobrowolnie zgłosił się do lotu, nie było już żadnego wolnego helikoptera. W rezultacie znalazł się na plaży, przepełniony nadzieją, że może spotka dziewczynę godną uwagi, z którą zje lunch, a może nawet umówi się na dyskotekę. Nie, żeby umiał dobrze tańczyć, ale było to lepsze niż siedzenie w kwaterze starszych oficerów i oglądanie powtórek „Cagney and Lacey”. Popełnił błąd. Siedział więc na plaży i obserwował dzieci, szalejące w zalewających je falach, pary spacerujące wzdłuż brzegu i pikniki rodzinne pod drzewami palmowymi. Czuł się coraz bardziej i bardziej samotny, coraz bardziej beznadziejnie. Zastanawiał się, czy na wyspie są jakieś kluby dla samotnych. Może powinien zacząć pić i zapisać się do Klubu Anonimowych Alkoholików, tak dla towarzystwa. Zauważył dwie interesujące dziewczyny, amerykańskie turystki, ładne i pełne życia. Ubrane były w bikini na tyle skąpe, by wzbudzić zainteresowanie, ale nie aż tak, by sprawiać wrażenie czekających na podryw. Zatrzymały się i zamieniły z nim parę słów. Nie był pewny dlaczego. Zapewne wzbudzał zaufanie — około trzydziestki, z typową dla robociarza opalenizną, czyli wszystko blade prócz twarzy i rąk. Nie wyglądał na wymuskanego uwodziciela. Jedna z dziewczyn miała jasną cerę i rude włosy, druga ciemną opaleniznę i włosy kruczoczarne. Chciał z nimi pogadać. Miał pomysł na długą rozmowę °: flocie, helikopterach, wrakach, nurkowaniu i w ogóle o Bermudach. Wyszedł jednak z wprawy w umawianiu się na randki i kiedy odpowiedział na ich pytania dotyczące niezbyt drogich restauracji w Hamilton, pozwolił im odejść. W ciągu następnych pięciu minut wymyślił oczywiście kilka forteli, dzięki którym mógł je zainteresować. Wściekł się na siebie, jest ociężałym umysłowo głupcem. Może pójdą popływać i znowu zyska szansę. Przespaceruje się obok i, jak to się mówi, spróbuje rwać je na komplementy. Zaraz jednak pomyślał: — Na co to? Co by to załatwiło? Nic mnie przecież nie pociąga w tych dziewczynach. W ogóle nic mnie nie pociąga. I to mój problem... — podsumował siebie Sharp. Spojrzał na wodę i obserwował, jak sto metrów od brzegu jakiś windsurfingowiec walczy jak dziki o podmuch bryzy i popłynięcie choćby kawałek. Bryzy jednak nie było, więc przechylał się w tył i pociągał za sobą żagiel. Sharp zastanawiał się, jak głęboka była woda w miejscu, gdzie pływał ten facet. To, co zniszczyło łódź i zabiło nurków, znajdowało się w głębinie. Sharp zastanowiło to, że nikt nie wpadł w panikę. Gazety słowo w słowo cytowały wypowiedź tej głupiej kobiety, łącznie z jej idiotycznym twierdzeniem o potworze morskim. Ludzie nadal pływali, żeglowali, uprawiali windsurfing. Był nastolatkiem, kiedy film „Szczęki” obiegł Stany. Do dziś pamięta rodziców, zabraniających swym pociechom nawet stopy moczyć w wodzie, zamykane plaże i rozsądnych dorosłych, którzy nawet... w jeziorach nie pływali pod wodą. Czyżby obecny brak paniki przypisać można niewiedzy? Nikt nie wiedział, o jakie zwierzę chodzi, ale nie jest to rekin ani wieloryb. Brakuje nawet wiarygodnych świadków i dowodów. Sharp podejrzewał, że Whip może mieć swoją teorię, lecz Whip nie był człowiekiem skłonnym do przypuszczeń. Są tylko stratą czasu i energii — tak mawia Whip. Sharp zgłodniał, wstał więc i ruszył w stronę stoiska zjedzeniem. Już miał skręcić pomiędzy drzewa, kiedy zauważył te dwie amerykańskie dziewczyny. Zawiązywały sobie włosy z tyłu. Widziały, że na nie patrzy i pomachały do niego, po czym wbiegły do wody i zaczęły pływać. Dobrze — pomyślał. — Czemu nie... poczekam, aż się zatrzymają, wejdę do wody, podpłynę do nich i spróbuję coś mądrego powiedzieć. Dziewczyny zatrzymały się w odległości trzydziestu bądź czterdziestu jardów od brzegu. Ich głowy znajdowały się trzy lub cztery stopy od siebie. Rozmawiały i śmiały się. Sharp podszedł na brzeg. Widział, jak jedna z nich macha do niego i odpowiedział tym samym. Dziewczyna znowu pomachała obiema rękami i zniknęła pod wodą. Teraz także druga machała i krzyczała. Nie, nie krzyczała — szybko sobie uświadomił Sharp. Ona wrzeszczała! — O Boże — powiedział. Wziął rozbieg, skoczył do wody i zaczął płynąć. Młócił rękami wodę biorąc oddech tylko co trzeci lub czwarty wyrzut ręki do crawla. Spojrzał w górę, oceniając swe położenie i prawie już był na miejscu. Widział rudowłosą dziewczynę, która machała rękami i piszczała, tonąc za każdym wyciągnięciem ramion w górę. Druga próbowała dostać się do niej, złapać ją za ramiona wymachujące jak wiatrak, objąć i uspokoić atak histerii. Sharp podpłynął do rudowłosej i przycisnął jej ręce do boków. Objął ją i przechylił się do tyłu, pracując jednocześnie nogami, by utrzymać siebie na powierzchni, a głowę jej ponad wodą. Rozglądał się w poszukiwaniu barakudy, rekina czy bojownika. Szukał krwi. — Trzymam cię — powiedział. — Wszystko w porządku. Uspokój się, już dobrze. Krzyki dziewczyny ustąpiły szlochaniu. — Czy jesteś ranna? Co się stało? — Ona nagle zaczęła wrzeszczeć i machać rękami — odezwała się druga dziewczyna. Sharp czuł, że ruda rozluźnia się. Puścił ją i położył rękę pod jej plecy, by utrzymać ją na powierzchni. — Coś... — zaczęła. — Ugryzło cię? — zapytał Sharp. — ...okropnego, śliskiego i wstrętnego. — Co, ukuło cię? — Nie... — zwinęła się i przywarła do Sharpa szlochając i nieomal zanurzając go pod wodę. — Chodźmy na brzeg — zaproponował Sharp. Ujął ją pod ramię i skinął na tę drugą dziewczynę, by zrobiła to samo. Razem wyszli na brzeg trzymając dziewczynę między sobą. Poczuli grunt pod nogami. — Czuję się dobrze... Ja tylko... To było... — powiedziała i spojrzała na Sharpa, próbując uśmiechnąć się. — Dziękuję. — Zaraz wracam. — Sharp odwrócił się i popłynął na głębię. Kiedy ocenił, że znajduje się w miejscu, gdzie stanęły dziewczyny, przestał płynąć i wolno okrążył je, przeszukując wodę. Nie wiedział, czego szuka. Meduzy nie występowały na Bermudach. Poza tym dziewczyna nie została zraniona, a jedynie przestraszona. Istniały również portugalskie bojowniki, ale tych nie sposób było z czymś pomylić — ich purpurowe pęcherze unoszą się po powierzchni. Przypuszczał, że chodzi o duże, nieszkodliwe meduzy wiszące w wodzie, ale zauważyłby je, a ich części przyczepiłyby się do dziewczyny. Powoli ruszył żabką w stronę brzegu i wtedy dotknął czegoś. Odskoczył i wycofał się. Spojrzał na wodę w miejsce, gdzie tego dotknął. Pod wodą tkwiło coś kremowobiałego, okrągławego, rozmiarem zbliżone do arbuza. Ostrożnie sięgnął i dotknął dziwnego zjawiska. Śliskie, postrzępione i mięsiste, w dotyku przypominało zgniłe mięso. Podłożył pod to dłoń. Spód był twardy i gładki. Wyciągnął okaz na powierzchnię i nozdrza wypełnił mu ohydny gnilny smród powodujący łzawienie oczu. Nie było to mięso, lecz tłuszcz. Tran wielorybi. Różowo-biały, poszarpany. Przewrócił go na spodnią stronę. Skóra była tam barwy niebieskawo-czarnej i została niedawno pokiereszowana. Pośrodku znajdował się okrąg o średnicy pięciu bądź sześciu cali, jakby nacięty. W centrum okręgu widniało głębokie rozcięcie biegnące przez całą skórę w głąb tkanki tłuszczowej. Z boku znalazł połowę innego okręgu. — Jezu — szepnął Sharp. Popłynął do brzegu, pchając to przed sobą. Na plaży dzieci zgromadziły się wokół czegoś, co zostało wyrzucone na brzeg. Szturchały to kijem i popychały do siebie nawzajem, krzycząc „fe!” i „wstrętne!” Sharp uświadomił sobie, że to następny kawałek tranu, mniejszy, z dwoma półokręgami, po jednym na każdym brzegu. Gdy odwrócił się, nadeszli rodzice dzieci, zobaczyli to i powiedzieli: — Do licha! — a później wołali: — Hej, Nelson, chodź to zobaczyć! Sharp trzymał tę rzecz możliwie daleko od twarzy. Dziewczyny siedziały razem, ruda owinięta ręcznikiem, koleżanka obejmowała ją ramieniem. — Już dobrze — powiedziała ciemnowłosa, uśmiechnęła się i dodała: — Chcemy ci podziękować. Czy możemy... — wiatr przyniósł smród zdobyczy Sharpa. — Co to jest? — Muszę iść — oznajmił Sharp. Złożył ręcznik, owinął w niego tran, założył okulary słoneczne i poszedł na parking, gdzie zostawił motocykl. 18 Darling i Mike klęczeli w ładowni rufowej „Korsarza”, wygładzając chropowate brzegi wokół nałożonej farby. Mieli założone chirurgiczne maski, aby uniknąć dostania się pyłu do płuc, i gogle ochraniające oczy. Darling miał tę łódź od sześciu lat. Kadłub trzymał się nieźle. Nie było żadnych poważniejszych nieszczelności, nawet wokół komory dławnicowej, ale w ładowni utrzymywała się wilgoć i wraz ze słonym powietrzem mogła przeżreć wszystko. Był w okropnym nastroju. Nie cierpiał malowania. Chciał zrobić to jesienią w porcie, malując dno łodzi. W porcie trzeba jednak płacić czterdzieści dolarów za godzinę pracy. Darling zaczynał się zastanawiać, czy stać go w ogóle na opłacenie chociażby samego wciągnięcia łodzi na pochylnię. W sytuacji, w jakiej się znalazł, sam mógł ją pomalować. Czuł, jak łódź lekko zanurzyła się — ktoś wszedł na pokład. Usłyszał kroki nad sobą, na pokładzie. Spojrzał w górę i zobaczył Sharpa stojącego przy otwartym włazie. — Cześć, Marcus... — Przepraszam, że przeszkadzam. — Nie przepraszaj. Lucyfera z radością powitam, gdy zechce mnie odciążyć od tej przeklętej roboty. — Czy mógłbyś na coś rzucić okiem? — No pewnie. Darling ściągnął maskę oraz gogle i wszedł po drabinie na pokład. Mike przestał szlifować, kiedy Darling zawołał do niego: — Chodź, zobacz, Michael! Zrób sobie przerwę... Sharp rzucił zawiniątko na stół na śródokręciu i stanął w pewnej odległości, żeby nie czuć smrodu. Gdy Darling zbliżył się, poczuł go natychmiast. — Chryste, chłopie! Coś ty mi tu przyniósł? Coś zdechłego? — Chyba tak. — Sharp opowiedział Darlingowi, co się stało w Zatoce Horseshoe. Darling przytrzymywał koniec ręcznika odwijanego przez Mike’a. Nagle pojawiły się muchy, a dwie mewy, wcześniej siedzące na wodzie, podniosły się i zaczęły krążyć nad łodzią. — Wieloryb — stwierdził Mike. — Młody — pokiwał głową Darling. — Po czym tak sądzisz? — Po grubości warstwy tłuszczu — jeszcze nie osiągnęła pełnych rozmiarów. Widzisz, jak kolor po paru calach zmienia się na różowy? — Kaszalot? — Dam głowę, że tak. — Wyrzucić to? — Nie. Przewróć na drugą stronę. W ostrym słonecznym świetle ślady okręgów lśniły jak klejnoty, a ze zgniłego mięsa przez przecięcie na środku wyciekał szlam. Mike i Darling spojrzeli na siebie. — Sukinsyn — powiedział Darling i wszedł do kabiny. Sięgnął po coś na półkę. Wrócił z brązowym, sierpowatym pazurem. Przyłożył go do nacięcia w skórze. Pasował idealnie. — Sukinsyn — powtórzył. — Co to jest, Whip? Co zrobiło coś takiego? — zapytał Sharp. — Mam nadzieję, że nie to, co mam na myśli. — Co? Darling wskazał na kawałek wieloryba. — Wyrzuć to świństwo za burtę, niech zjedzą leszcze. — Odwrócił się do Sharpa. — Chodź. — Dokąd? — Musimy zajrzeć do paru książek. Kiedy Darling był blisko domu, zauważył na podjeździe samochód córki. — Dana przyjechała. Ciekawe, w jakiej sprawie. Sharp nigdy nie był we wnętrzu domu Darlinga i teraz rozgląda! się żywo. Był to klasyczny osiemnastowieczny budynek bermudzki, zbudowany na podobieństwo przewróconego do góry dnem statku. Silne drewniane zastrzały podpierały sklepienie, a dwanaście par belek wzmacniało ściany. Wszystkie skrzynie, regały, stoły i podłogi wykonane zostały z szerokich desek bermudzkiego drewna cedrowego. Był to relikt przeszłości, teraz śniedź zabiła wszystkie cedry. Pokoje były chłodne, ciemne i miały aromat drzewa cedrowego. Dwie kobiety siedzące w jadalni drgnęły na widok stojącego w progu Darlinga. Młodsza była opalona i obdarzona ostrymi rysami twarzy, miała spłowiałe od słońca włosy. Szybkim ruchem wymieszała leżące przed nią na stole papiery, zakrywając jedne drugimi. Darling udał, że nic nie zauważył. — Cześć, jaszczurko — podszedł do niej i pocałował w policzek. — Co cię tu sprowadza? — Spiski i plany. — Oto przykład udzielania wymijającej odpowiedzi. Znasz Marcusa Sharpa? Marcus, przedstawiam ci Dane. — Słyszałam o panu — uśmiechnęła się Dana i uścisnęła dłoń Sharpa. — Miło mi — odpowiedział Sharp. Pomyślał, że Dana zachowuje się niezręcznie i jest niespokojna. Opierała się plecami o stół, oddzielając ich od stosu papierów. Darling poprowadził Sharpa przez pokój gościnny do małego pomieszczenia znajdującego się za nim. Pokój zastawiony był regałami na książki, a oprócz nich stało tam tylko biurko i dwa krzesła. — Powinienem się wstydzić — powiedział Darling, gdy włączył światło. — Czego? — Pokładania wiary w nauce. Jedyną rzeczą uznawaną przez naukowców jest to, co sami wiedzą. Odrzucają jako mit to, czego nie wiedzą, ale co może istnieć, jednym słowem to co prawdopodobne, lecz nieudowodnione. Sharp pozwolił sobie przejrzeć tytuły na półkach. Wydawało się, że stała tam każda książka o morzu, jaką tylko wydano. Przekrój był ogromny: od Racheli Carson do Jacquesa Cousteau, od Samuela Eliota Morisona do Mendela Petersona, od Petera Freuchena do Petera Matthiessena. Stały tam także książki o monetach, ceramice, wyrobach szklanych, wrakach statków, skarbach i broni. — Spójrzmy więc. — Darling zdjął z półki duży oprawiony tom i głośno przeczytał tytuł: — „Tajemnice morza”. — Zdjął oprawę i otworzył księgę. — „Około dziesięciu lat temu — zaczął czytać, kiedy znalazł właściwą stronę — byłem na jachcie, żeglując po Morzu Corteza z kilkoma ludźmi z Oceanarium Kalifornijskiego. Pomagałem w łapaniu unikatowych okazów. Pewnej nocy ujrzeliśmy paru łowiących Meksykańczyków używających światła jako wabika. Podpłynęliśmy, żeby popatrzeć. Łowili duże kałamarnice peruwiańskie o długości czterech lub pięciu stóp i wadze pięćdziesięciu do sześćdziesięciu funtów. Nigdy nie widziałem tak dużych okazów, więc zdecydowałem, że wejdę do wody razem z nimi. W chwili gdy zacząłem widzieć w masce, jedna z tych bestii rzuciła się na mnie. Uderzyłem ją, a wtedy z trudną do wyobrażenia prędkością jedno z jej ramion wyciągnęło się i złapało mnie za przegub. Sądziłem, że ukłuło mnie tysiąc igieł. Dźgnąłem ją w oko, wtedy puściła mnie, a ja uznałem, że nie jest to bezpieczne miejsce i popłynąłem do góry. Raptem poczułem, że coś mnie szarpie. To już trzy przeklęte kałamarnice dopadły mnie i ściągały w dół. Mówię wam, Bóg musi jakoś szczególnie dbać o tych głupich mieszkańców Bermudów. Rozrywały wszystko, na co się rzuciły — jedną z płetw, miernik głębokości, torbę do zbierania okazów. Wyrwałem się im na powierzchnię. Z nieznanej przyczyny nie ścigały mnie i wróciłem na łódź. Przez miesiąc dręczyły mnie koszmarne sny”. — Jezu — jęknął Sharp. Darling przewrócił stronę. — Tutaj — wyjaśnił i podał książkę Sharpowi. — Co to jest? — zapytał Sharp przyglądając się obrazkowi. Był to dziewiętnastowieczny drzeworyt przedstawiający szkaradne stworzenie. Bestia miała prehistoryczny wygląd, bulwiaste ciało zakończone ogonem w kształcie grotu strzały. Posiadała sześć poskręcanych ramion, dwa bicze o długości dwukrotnie przekraczającej długość całego ciała oraz dwoje ogromnych oczu. Na obrazku potwór wynurzał się z morza i niszczył żaglowiec. Ze szczątków wypływały ludzkie ciała, a z haczykowatego wyrostka należącego do tej kreatury zwisała kobieta z oczami rozszerzonymi przerażeniem. — To jest przodek okazu, który nas prześladuje — powiedział Darling. — Architeuthis dux, olbrzymia kałamarnica oceaniczna. — Mówimy o koszmarach. To nie może istnieć naprawdę... co? — To istnieje, rzadko, ale jednak. W rzeczywistości, Marcus, jest więcej niż prawdziwe, a do tego znajduje się tutaj. Sharp spoglądał na Darlinga. — Ej, Whip... — zaczął. — Nie wierzysz mi? — przerwał Darling. — W porządku. Może uwierzysz Hermanowi Melville. Zdjął egzemplarz „Moby Dicka” i przerzucił kilka stron, zanim odznalazł tę, której szukał. Głośno przeczytał: — „...wpatrywaliśmy się teraz w najbardziej niezwykłe zjawisko, jakie tajemnicze morze ujawniło ludzkości. Olbrzymia, mięsista masa, około dwustu metrów długości i szerokości, o połyskliwym, kremowym kolorze, unosiła się na wodzie, a jej niezliczone, długie ramiona wyrastały z jej ciała, skręcając się i wijąc jak gniazdo anakond. Szukała na oślep zdobyczy, aby zacisnąć się na niej”. — Whip, „Moby Dick” jest fikcją — odparł Sharp, gdy Darling zamknął książkę. — Niezupełnie. Wieloryb jest faktem opartym na prawdziwym wypadku, który przydarzył się statkowi „Essex”. — Jednak... — Chcesz faktów? Dobrze, znajdę ci fakty. Darling wyciągnął inną książkę i zmrużył oczy, odczytując niewyraźne litery na grzbiecie. — „Ostatni Smok” — przeczytał — autorstwa doktora Herberta Talleya. To powinno wystarczyć. Przed laty zaznaczył strony zginając je i teraz otworzył książkę od razu we właściwym miejscu. — „O kałamarnicach olbrzymich pisze się już od wieku szesnastego, może nawet jeszcze wcześniej. Czy słyszeliście słowo «kraken»? Po szwedzku znaczy to «drzewo wyrwane z korzeniami». Ludzie uważali, że tak właśnie wyglądają potwory z wijącymi się wokół nich mackami podobnymi do korzeni. W dzisiejszych czasach naukowcy wolą określenie «cephalopod», wiernie oddające ich charakter”. — Dlaczego? — zapytał Sharp. — Co to znaczy? — Głowonogi, ponieważ wielu ludzi myślało, że ich ramiona wyrastają z głów. — Przerzucił strony na inne zaznaczone miejsce. — Tutaj — powiedział. „Jedna z tych bestii pojawiła się na Oceanie Indyjskim i zatopiła szkuner o nazwie «Perła», wyglądało to podobnie jak na drzeworycie. Zabiła wszystkich. Było ponad stu świadków”. Darling zatrzasnął księgę. — Cholera. Nie mogę uwierzyć, że wcześniej tego nie skojarzyłem. To oczywiste. Nic innego nie mogło tak rozszarpać naszego sprzętu. Nic innego. Żaden rekin nie jest na tyle duży i zawzięty, aby strzaskać w drzazgi łódź mającą trzydzieści osiem stóp. — Przerwał. — I nic innego nie jest złem tak potężnym i całkowitym. — Ależ Whip, spójrz na datę. — Sharp wskazał na książkę. — Rok 1874. To nie dziś. — Marcus, sam widziałeś te znaki na skórze wieloryba. Darling wyjął z kieszeni jeden z pazurów i podniósł go. — Jaka bestia może posiadać takie noże? — Darling czuł rosnącą potrzebę pośpiesznego działania. Załóżmy, że ma rację, i że to, co tam było, to kałamarnica olbrzymia. Co mogą zrobić? Złapać ją? Jak? Zabić? A jeśli jej nie zabiją, jak inaczej mogą — jak ktokolwiek może unicestwić ją? Ściągnął z półki następne książki, wręczył kilka z nich Sharpowi, siadł na kanapie i otworzył jedną z nich. — Czytaj! — powiedział. — Lepiej, żebyśmy przeczytali wszystko, co mamy na ten temat. Zaczęli wertować książki Darlinga. Uwagi na temat kałamarnic olbrzymich były fragmentaryczne i często ze sobą sprzeczne. Niektórzy specjaliści twierdzili, że zwierzęta te urastają do pięćdziesięciu i sześćdziesięciu stóp długości. Inni upierali się, że okazy do stu stóp albo nawet większe pływają we wszystkich oceanach świata. Spierali się, czy okręgi ssące kałamarnic olbrzymich zawierają zęby i haczyki, czy tylko haczyki, a może jedynie zęby. Zdarzały się też głosy, że nie zawierają żadnej z tych rzeczy. Pewna grupa utrzymywała, że mają w ciele fotofory, które sprawiają, że świecą bioluminescencyjnie, inna zaprzeczała temu. — Nie mogą z tym dojść do porozumienia — stwierdził Sharp po chwili czytania. — To zła wieść. A dobra — to że wszystkie zarejestrowane ataki na ludzi miały miejsce w zeszłym stuleciu. — Nie — odpowiedział Darling, podając Sharpowi książkę Talleya. — Jeśli chodzi o te stwory, nie ma dobrych wieści. Sharp zerknął na otwartą stronę. — Do licha, rok? — I to niedaleko stąd. Dwunastu żeglarzy storpedowanego statku znalazło się w łodzi ratunkowej. Była przeciążona, paru z nich musiało uwiesić się burt. Pierwszej nocy w ciemnościach usłyszano krzyk i jeden z mężczyzn zniknął. Drugiej nocy przydarzyło się to samo. Wszyscy stłoczyli się w łodzi. Trzeciej nocy usłyszeli drapanie w górną krawędź nadburcia i poczuli coś w powietrzu. Podążająca za nimi kałamarnica olbrzymia pozostawała na dole w dzień, a nocą podchodziła do góry i szukała jednym ze swych biczy. Jeżeli dotknęła któregoś z ludzi, oplatała go z prędkością błyskawicy i wciągała pod burtę. Gdy zrozumieli, co to jest, następnej nocy byli przygotowani na atak. Gdy bicz wpełznął na pokład i rozpoczął poszukiwania, skoczyli doń i odcięli go. Jeden z mężczyzn został ciężko poturbowany. Kałamarnica uciekła i już nie wróciła. Poszkodowany facet miał wydarty kawałek ciała, wielkości kilkunastu centymetrów sześciennych. Oceniają, że zwierzę miało... ile? Sharp przesunął palec w dół strony. — ...dwadzieścia trzy stopy — rozmiary pokaźnego wagonu. Darling przez chwilę zastanawiał się, następnie zapytał: — Na jak duże oceniasz te znaki na skórze wieloryba? — Pięć cali? — Boże! — Darling wstał. — Ta przeklęta kałamarnica może być wielkości wieloryba błękitnego! — Wieloryba błękitnego! — powtórzył Sharp. — Rany boskie, Whip, to dwa razy więcej niż mierzy twój jacht! To więcej niż mierzył dinozaur. Wieloryb błękitny jest największym żyjącym kiedykolwiek zwierzęciem. Wychodząc na zewnątrz przeszli przez jadalnię. Charlotte spojrzała na nich i zapytała: — Whip, o co chodzi z tą kałamarnica olbrzymią? — Kałamarnicą? Czy ty dobrze się czujesz? — Właśnie mówili o tym w radiu. Ktoś znalazł coś na plaży i jeden z naukowców z oceanarium stwierdził, że... — Tak, Charlie — potwierdził Darling. — Wygląda na to, że zafundowaliśmy sobie kałamarnicę olbrzymią. — Jutro wieczorem planują duże spotkanie. Na dole, w domku myśliwskim. Rybacy, nurkowie, różni żeglarze. Cała wyspa wrze. — Nie obchodzi mnie to... — Jak duże to jest? — Duże. — William! — Charlotte wstała zza stołu, podeszła i złapała Darlinga za rękę. — Obiecaj mi. — Ależ Charlie! Nikt, poza totalnymi głupcami, nie ruszy na takiego potwora. — Jak na przykład Liam St. John. — Co przez to rozumiesz? — St. John powiedział przez radio, że ma zamiar to schwytać. Aby ocalić Bermudy. Mówi, że, jak to ujął, jego ludzie wiedzą, jak to zrobić. — Nader prawdopodobne. Skończy w brzuchu tej bestii. Baba z wozu! — przechylił się i pocałował Charlotte. Spojrzał na nią, a następnie na stos papierów na stole. — Co robicie, dziewczyny? Przejmujecie General Motors? — Nic takiego. — Charlotte oddała pocałunek. — Idź już. — Ruszyła do stołu, zatrzymała się i oznajmiła. — Był telefon do ciebie. — Od kogo? Czego chciał? — Nie powiedzieli. Obcokrajowcy. Ten, z którym rozmawiałam, wydawał się Kanadyjczykiem. Chcieli tylko wiedzieć, czy można cię zastać. — Po co? — zastanowił się Darling. — A... domyślam się już. Jeśli zadzwonią znowu, możesz im powiedzieć, że jeszcze dziesięć minut temu mogli mnie zastać. Niestety nagle przyszło mi do głowy, aby przejść na emeryturę. 19 No nie — pomyślał Darling wychodząc z sali. — Mówili, że to forum wyspiarzy, a to tak na prawdę popis premiera Salomona Tuckera. Właśnie uświadamia obywatelom, że interesuje się sprawą, a nie robi literalnie nic. Chodzi o to, że nic nie może poradzić, ale premier nie miał odwagi przyznać się do tego otwarcie. Jak większość polityków wycofywał się aż do Świąt Bożego Narodzenia, nie zastanawiając się nawet nad dymisją. Każdy gadał i proponował rozwiązania i zasady postępowania z potworem, o którym mało osób słyszało i którego nikt nie widział. Jeżeli całe zamieszanie ucichnie i wszystko wróci do normy, stary Sally przypisze zasługę „działającej demokracji”. Gdy zaś sprawy ulegną pogorszeniu, może zwalić przynajmniej połowę winy na ludzi zaproszonych do uczestniczenia w spotkaniu, którzy nie zaproponowali żadnych konstruktywnych rozwiązań. Odnosił zwycięstwo w każdym przypadku. Darling zaczerpnął głęboko powietrza i zdecydował, że do domu pójdzie pieszo. Odległość była krótka — tylko kilka mil, a on potrzebował trochę ruchu po dwóch godzinach nasiadówki. Przewidywał, że spotkanie zajmie najmniej godzinę. Ludzie będą się wykłócać, jak sformułować oficjalne ostrzeżenie. Było zbyt późno, by go to martwiło. Dzięki Liamowi St. Johnowi i jego wiecznie niezaspokojonej żądzy osobistego rozgłosu, dzisiejsze przedpołudniówki umieściły nagłówki: BESTIA JEST KAŁAMARNICĄ OLBRZYMIĄ. POTWIERDZA TO ST. JOHN. Do chwili rozpoczęcia spotkania wiadomość rozeszła się po całym świecie. Część ludzi wyrażała nadzieję, że wszystko to nie wpłynie na rozpoczęte już regaty z Newport na Bermudy. Mimo to wyspa i tak straciła już część dochodu. Odwołano rezerwacje hoteli, dozorcy nie mieli czego pilnować, taksówkarze siedzieli bezczynnie, grając w karty na karoseriach samochodów. Nawet Darling stracił już furę pieniędzy, tych których jeszcze nie zdążył zarobić. Ernest Chambers, nurek, który zaproponował Darlingowi poprowadzenie paru wycieczek podczas przerwy w regatach, w połowie spotkania poderwał się na równe nogi i wykrzyczał, że już dwie trzecie jego wycieczek zostało odwołanych — co więc rząd zamierza zrobić w tej sprawie? St. John, co było do przewidzenia, czekał, aż sprawy przyjmą rozpaczliwy obrót. Gdy doszedł do wniosku, że właściwa chwila nadeszła, wstał z krzesła w rzędzie, gdzie siedzieli ministrowie. Po nieudanej próbie dodania sobie wzrostu — mierzył tylko pięć stóp i cztery cale — poprzez wzburzenie gęstych włosów słomianego koloru, poprosił o publiczne poparcie dla swej akcji. Ponieważ nikt nie wiedział na tyle dużo o potworze, aby jednoznacznie ocenić plan St. Johna, powstała taka wrzawa, że Darling zdenerwował się, wstał i powiedział, co o tym myśli. W końcu to o nim mówiono, że złapał przynajmniej po jednym okazie wszystkiego, co Bóg umieścił w tych wodach. Darling powołał się na to, co czytał, i przedstawił swoją opinię. Jego zdaniem pojawienie się kałamarnicy olbrzymiej na tych wodach jest prawdopodobnie przypadkiem. Ponieważ na ogół nie żywi się ona łodziami i ludźmi, być może w końcu stąd odejdzie. Wyruszanie z wyprawą, aby ją złapać lub zabić, jest bezcelowe. Nikt, jego zdaniem, nie jest w stanie tego dokonać, pomimo ambitnego planu doktora St. Johna. Podsumowując — powiedział Darling — na razie zostawmy ją w spokoju i poczekajmy. St. John nazwał to podejście „marazmem i defetyzmem” co spowodowało kolejny wybuch jałowej dyskusji. Kiedy Darling wychodził, torując sobie łokciami drogę przez tłum stojących, usłyszał propozycję wydania formalnej odezwy do Marynarzy. Ktoś inny zasugerował publikację w prasie, podkreślając, że co roku więcej ludzi ginie od pszczelich żądeł niż w paszczach wszystkich potworów morskich razem wziętych. Premier ogłosił natomiast utworzenie Komitetu do Zbadania Możliwości pod przewodnictwem doktora St. Johna. Darling szedł drogą do Somerset i zastanawiał się, co robić. W przypadku tych ludzi częścią ich problemu było życie w obecnych czasach. W przeszłości pojawienie się czegoś w stylu Archteuthis nie budziłoby żadnych wątpliwości. To, co niewyjaśnione i nieuniknione, było kiedyś częścią życia i ludzie wiedzieli, jak z tym żyć. Teraz niestety jest inaczej. Ludzie są zepsuci. Nie umieją zaakceptować sytuacji wymagających cierpliwości, w których trudno o proste rozwiązania. Gdy doszedł do zwężenia drogi, wzmocnionej z obu stron wapiennymi ścianami, jakiś samochód zaczął zbliżać się z tyłu do niego. Wszedł na chodnik i przycisnął się plecami do ściany, aby samochód mógł go minąć, ale ten przejeżdżając obok niego, zwolnił i zatrzymał się. I co teraz? —pomyślał. Spojrzał na maskę samochodu i znaczek BMW. Ktoś bogaty... i głupi. W kraju z ograniczeniem prędkości do dwudziestu mil na godzinę BMW nie było środkiem transportu, tylko rodzajem trofeum. Od strony pasażera wysiadł jakiś człowiek i cofnął się do Darlinga. — Kapitan Darling? — zapytał. Darling zauważył tweedową kurtkę, brązowe spodnie i spacerowe buty z niskimi cholewkami, ale nie widział twarzy mężczyzny. — Czy ja pana znam? — zapytał. — Nazywam się doktor Herbert Talley, kapitanie. Talley — pomyślał Darling. — Talley. W tym nazwisku było coś znajomego, ale nie mógł tego sprecyzować. — Malak... od kałamarnic, kapitanie. Doktor od kałamarnic, można by powiedzieć. — Nie musi się pan tak wysilać. Znam termin „malakologia”. — Oczywiście, przepraszam. Czy możemy podwieźć pana do domu? — Z przyjemnością pójdę pieszo — odparł Darling i zaczął obchodzić samochód. Nagle coś sobie przypomniał i zatrzymał się: — Talley. Doktor Talley. Pan napisał książkę „Ostatni smok” prawda? Talley uśmiechnął się. — Tak, napisałem. — Dobra książka. Dużo w niej faktów, albo przynajmniej wziąłem je za fakty. — Dziękuję. Hm... Kapitanie... Chcielibyśmy z panem porozmawiać. Czy mógłby pan nam poświecić parę minut? — Porozmawiać o czym? — O Architeuthis. W podświadomości Darlinga odezwał się dzwonek alarmowy — to musi być człowiek, który do niego dzwonił. Charlotte wspomniała, że mówił jak Kanadyjczyk, a wymowa głoski „o” jednoznacznie zdradzała tego człowieka. — Powiedziałem wszystko, co miałem do powiedzenia. — Wobec tego może mógłby nas pan wysłuchać, przez chwilę... napije się pan? — Kto jest tym „my”? Talley pokazał samochód. — Pan Osborn Manning. Gdy Darling nadal się nie odzywał, sprawiał wrażenie, że nie słucha, co tamten do niego mówił, Talley dodał: — Manning, ojciec tych... — Ach tak... Przepraszam. — My... on... bardzo zależy mu na tej rozmowie. Darling zawahał się, żałując, że nie ma z nim Charlotte. Nie był dobry w konwersacjach z możnymi tego świata. Z drugiej strony nie chciał być niegrzeczny w stosunku do człowieka, który właśnie stracił dzieci. Co czułby, gdyby coś pożarło Dane... Nie mógł sobie tego wyobrazić i nawet nie próbował. — Nie widzę przeszkód — powiedział w końcu. — Dobrze — ucieszył się Talley i przytrzymał drzwi samochodu. — Tu niedaleko jest przyjemny hotel. Darling pokręcił głową. — Niech pan przejedzie sto jardów i zatrzyma się pod tablicą z napisem „U Shilleya”. Tam się spotkamy. — Podwieziemy pana. — Pójdę pieszo. — Darling obszedł samochód. — Ale... — U Shilleya — powtórzył Darling i ruszył przed siebie. U Shilleya była kiedyś jednopompowa stacja benzynowa, a potem kolejno dyskoteka i wypożyczalnia kaset wideo. Obecnie zmieniła się w małą restaurację i stała się własnością emerytowanego łowcy rekinów. Widniała na niej reklama: DOM SŁYNNY Z BERMUDZKICH NALEŚNIKÓW ZE ŚLIMAKAMI. Było to przedmiotem lokalnych żartów. Ślimaki bermudzkie zostały wytrzebione przed laty. Jeśli naprawdę ktoś nalegał, aby coś zjeść, Shilley serwował mu specjalność kuchni — nazywał to smażoną rybą. Głównie zarabiał na sprzedaży taniego alkoholu. Na parkingu nadal stała część starej pompy benzynowej, pomalowana na czerwono. Darling nie mógł pozwolić, aby zaprosili go do hotelu — chociaż nie miał nic przeciwko hotelom. Czuliby się tam świetnie, a on właśnie tego chciał uniknąć. Powinni się szybko zaprawić, a rozmowa ma być krótka i rzeczowa. Gdy skręcał na parking, zauważył BMW stojące między dwiema ciężarówkami. Wszedł do „Shilleya” i stał przez chwilę, by przyzwyczaić wzrok do panujących tam ciemności. Poczuł zapach stęchłego piwa i dymu papierosowego oraz korzenno-słodką woń marihuany. Z tuzin mężczyzn tłoczył się przy stole do gry. Krzyczeli i robili zakłady. Paru innych dyskutowało przy staromodnym bilardzie. To byli awanturnicy, ludzie, którym niewiele potrzeba do bójki. Wszyscy byli czarni. Niedaleko drzwi stało kilka pustych stolików, ale Talley i Manning stali w kącie, sprawiali wrażenie jakby wysłanych tam za karę przez nauczyciela. Ogromny facet, ciemny jak Haitańczyk, a szeroki jak bramkarz, zsunął się ze stołka barowego i poczłapał do Darlinga. — Whip... — zaczął. — Shilly... — Oni są z tobą? — skinął głową w stronę kąta. — Tak. — W porządku. — Shilley poszedł ciężko do kąta i skrzywił twarz w uśmiechu. — Panowie — powiedział. — Usiądźcie, proszę. — Przyciągnął krzesło do najbliższego stołu i podsunął je Manningowi. — Czego panowie sobie życzą? — zapytał Shilley, kiedy usiedli. — Proszę „Stoliczną” z... — zaczął Manning. — Rumem albo piwem. — Przygotuj trzy wódki z rumem i piwem imbirowym, Shilly — zadecydował Darling. — Już się robi — odparł Shilley i wrócił za barek. Darling zerknął na Osborna Manninga, pomyślał, że przekroczył pięćdziesiątkę. Wygląd miał nienaganny — lśniące paznokcie, doskonale przycięte włosy. Wydawało się, że jego niebieski garnitur był prasowany w czasie, gdy Osborn czekał na krzesło. Biała wykrochmalona koszula nie miała najmniejszej plamki, a niebieski jedwabny krawat był przypięty złotą szpilką. Przede wszystkim Darling nie mógł oderwać wzroku od oczu Manninga. W dawnych, lepszych czasach mogły wydawać się jedynie głęboko osadzone — czoło ostro kończyło się nad wałem brwiowym, a brwi były ciemne i gęste. Teraz oczodoły wyglądały jak dwa mroczne tunele, jakby oczy same zniknęły. Może tu jest tylko tak ciemno — pomyślał. — A może to rozpacz tak zmienia człowieka? Manning zauważył, że Darling wpatruje się w niego. — Dziękuję, że pan przyszedł — odezwał się. Darling skinął głową i spróbował powiedzieć coś uprzejmego, ale nie wymyślił nic lepszego niż: — To drobiazg. — Czy mieszka pan gdzieś obok? — zapytał Talley, aby nawiązać rozmowę. — Dość blisko. — Skinął głową w stronę północnej ściany. — Za Zatoką Mangrową. Shilley przyniósł drinki. Talley pociągnął łyka i stwierdził: — Wspaniałe. — Darling obserwował reakcję Manninga. Skrzywił się, ale opanował grymas. Ustom przyzwyczajonym do whisky z lodem — pomyślał Darling — rum i piwo imbirowe muszą smakować jak anchois z masłem orzechowym. Zapadła męcząca cisza, jakby Talley i Manning nie wiedzieli, od czego zacząć. Darling zdawał sobie sprawę, czego od niego chcą. Walczył ze sobą, opierając się pokusie powiedzenia im, żeby przystąpili do sedna sprawy. Nie chciał jednak, by odnieśli wrażenie, że mu się śpieszy. Zdążył już w życiu zarobić dość dużo forsy dzięki trzymaniu gęby na kłódkę i słuchaniu. Przynajmniej zawsze się czegoś nauczy. Manning sztywno siedział w zapiętej marynarce. Ręce złożył przed sobą na blacie i wpatrywał się w światło świecy na stole. Przecież nie stracę na uprzejmości — pomyślał Darling. — Przykro mi z powodu pańskich dzieci. — Tak — powiedział po prostu Manning. — Nie mogę sobie tego wyobrazić... mam córkę... to musi być.... — Nie wiedział, co jeszcze dodać, więc po prostu zamknął się. Manning oderwał wzrok od świecy i podniósł głowę. Oczy nadal kryły się w dwóch jamach. — Tak, nie może pan, kapitanie. Nie może pan tego sobie wyobrazić. Dopiero kiedy to samo przytrafi się panu, dopiero wtedy będzie pan mógł. — Manning przechylił się na krześle. — Wie pan, kiedy ostatnio czułem się podobnie? Kiedy szli do college'u. Wtedy to pierwszy raz moim dzieciom groziło coś, od czego nie mogłem ich uchronić. Ich życie i przyszłość znalazły się w obcych rękach, nad którymi nie panowałem. Nigdy nie czułem się tak sfrustrowany. Pewnego dnia przekonałem się, że przestaję widzieć na jedno oko. Poszedłem do lekarza, poddałem się wszelkim możliwym badaniom — wszystko było w porządku. A przecież traciłem wzrok w jednym oku! Grałem kiedyś w squasha z moim przyjacielem i powiedziałem mu o tym — myślę, że chciałem usprawiedliwić sromotną przegraną. Odpowiedział, że kiedy jego dzieciaki szły do college'u, zrobił się mu wrzód na żołądku. U mnie zaś wystąpiła ślepota na tle histerycznym. Jak tylko zostali przyjęci do szkoły, wszystko przeszło jak ręką odjął. Przysiągłem sobie wtedy, że nic takiego już się nie powtórzy. — Zacisnął ręce i potrząsnął głową. — Chce pan wiedzieć jakie to uczucie? Czuję się, jakbym nie żył. Talley wypił jeszcze trochę wódki i powiedział: — Kapitanie Darling, podobała się nam pana wypowiedź na spotkaniu. — Byliście tam? Dlaczego? — Byliśmy z tyłu. Chcieliśmy zobaczyć, jakie są reakcje ludzi na to wszystko. — To proste — odparł Darling. — Są śmiertelnie przerażeni. O krok od paniki. Widzą, że ich światu grozi coś, czego nawet zrozumieć nie mogą, a co dopiero zwalczyć. — Ale pan nie należy do... przerażonych. — Słyszał pan, co tam powiedziałem. To jest bardziej odrażające i większe od czegokolwiek na tym świecie. Jeśli zostawimy to w spokoju, to i ono nas zostawi. — Pomyślał o dzieciach Manninga i dodał: — Tak się przeważnie dzieje. — Ten doktor, St. John... jest głupcem. — Można to tak określić. — Ale w jednym punkcie nie zgadzam się z panem. To, co wydarzyło się tutaj, to nie był wypadek. — Więc co? Darling spostrzegł, że Talley patrzy porozumiewawczo na Manninga. — Niech mi pan powie, kapitanie, co pan wie o Architeuthis? — Czytałem to, co sam pan napisał, i parę innych rzeczy. Niezbyt dużo. — I co pan o tym myśli? Darling zastanowił się. — Kiedy słyszę rozmowy o potworach, myślę o „Szczękach”. Ludzie zapomnieli, że „Szczęki” to fikcja. Gdy tylko film wszedł na ekrany, każdy kapitan stąd do Long Island i południowej Australii zaczął snuć opowiadania o trzydziesto-, czterdziesto- i pięćdziesięcio-stopowych białych rekinach. Mam taką zasadę — jeśli ktoś mówi mi o okazie wielkości przyczepy ciężarówki, od razu odcinam jedną trzecią albo połowę. — Rozsądnie — stwierdził Talley. — Bardzo rozsądnie, ale... — Ale — przerwał Darling — w przypadku opowieści o bestii nie należy odcinać niczego. Najlepiej jest pomnożyć to przez dwa. — Właśnie! — krzyknął Talley. Kiedy nachylał się ku Darlingowi, oczy mu błyszczały, był zadowolony, że znalazł bratnią duszę. — Mówiłem panu, jestem malakologiem, ale w mojej specjalności także należy posługiwać się technologią... Kałamarnice, a w szczególności Architeuthis... Życie spędziłem na ich badaniu. Używałem komputerów, robiłem wykresy, poddawałem szczegółowej analizie ich tkanki, wąchałem je, smakowałem. — Próbował pan? I jaki mają smak? — Amoniaku. — Widział pan kiedyś żywy okaz? — Nie. A pan? — Nigdy — powiedział Darling — i chciałbym, aby tak pozostało. — Im dłużej studiowałem problem, tym bardziej uświadamiałem sobie, jak mało wiemy na temat kałamarnic olbrzymich. Nikt nie wie, jakie osiągają rozmiary, jak długo żyją albo dlaczego czasami osiadają na mieliznach i umierają... a nawet nie umiemy określić, ile gatunków istnieje. Jedni mówią, że trzy, inni, że dziewiętnaście. Klasyczny przykład ilustrujący genialne powiedzenie Sokratesa „wiem, że nic nie wiem”. Pan rozumie, im dłużej nad tym pracuję, tym więcej stawiam znaków zapytania. — Talley przerwał, wyglądał na zakłopotanego. — Przepraszam. Dałem się ponieść. Będę się streszczał. — Mów — odezwał Manning. — Kapitan Darling musi wiedzieć. — Mam teorię — zaczął Talley — równie dobrą jak inne, może nawet lepszą. Do połowy ubiegłego wieku nikt tak naprawdę nie wierzył w istnienie Architeuthis albo innej kałamarnicy olbrzymiej. Doniesienia o paru przypadkach ich obecności zostały odrzucone i określone jako wyobrażenia obłąkanych żeglarzy. Nagle w 1870 zanotowano wzrost doniesień o ich występowaniu. Zaobserwowano także przypadki osadzania się kałamarnic na mieliznach lub nawet ataki na jachty... — Czytałem o tym — zauważył Darling. — Krótko mówiąc, było tyle ofiar, że ludzie po raz pierwszy w to uwierzyli. Potem wszystko znowu ucichło, do roku 1900. Wtedy to z nieznanych przyczyn znów częściej widziano je na mieliznach. Zastanawiałem się, czy istnieje jakaś prawidłowość. Zebrałem doniesienia o każdym przypadku pojawienia się lub osadzenia na mieliźnie. Wprowadziłem te dane do komputera, razem z danymi dotyczącymi większych zmian pogodowych, prądów morskich i tak dalej. Zaprogramowałem komputer tak, aby znalazł jakąś prawidłowość i jej wyjaśnienie. Komputer odpowiedział, że częstotliwość pojawiania się kałamarnic i ich wchodzenia na mieliznę pokrywa się z cyklicznymi wahaniami Prądu Labradorskiego — ogromnego leja zimnej wody podmywającej całe wybrzeże atlantyckie. Przez dłuższą część tego cyklu Architeuthis nie jest zauważalna ani żywa, ani martwa. Bestia ukazuje się przez pierwsze kilka lat zmian: temperatury wody, rodzaju pożywienia i tak dalej. — Jak długie są te cykle? — zapytał Darling — Trzydzieści lat. — A ostatni raz zaczęło się... — znał odpowiedź, zanim dokończył zdanie. — W 1960 do 1962. — Rozumiem. — Tak — ciągnął Talley. — Rozumie pan. Ona jest tutaj, bo przyszedł jej czas. — Talley przechylił się do przodu, opierając ręce o stół. — Lecz prawda jest taka — mogę panu podać fakty oraz je udokumentować, ale nie mogę powiedzieć, dlaczego tak jest. Jedni uważają, że Architeuthis wpada w pułapkę ciepłych prądów morskich, dusi się z braku tlenu i zdycha na brzegu. Inni z kolei mówią, że to zimne wody ją wykańczają, powiedzmy, poniżej dziesięciu stopni. Nikt nie wie na pewno. Ten człowiek — pomyślał Darling — zakochał się w kałamarnicach. — Doktorze, to wszystko bardzo ciekawe, ale ani trochę nie wyjaśnia, dlaczego bestie nagle pożerają ludzi. — Ależ właśnie wyjaśnia! — krzyknął Talley i jeszcze mocniej się nachylił. — Architeuthis jest nazywana przypadkowym zjadaczem. Żywi się „przypadkiem”, tym co jest w jej zasięgu. Zajrzałem kiedyś do jej żołądka — były tam rekiny, płaszczki, większe ryby. Nie jest wybredna, zjada wszystko. Załóżmy, że prądy okresowe pognają ją z głębokości dwudziestu trzech tysięcy stóp, na której zazwyczaj przebywa, do góry. Powiedzmy, że przekona się o braku źródła codziennego pożywienia. Pan to zna, kapitanie. Z tego, co wiem, na Bermudach wytrzebiono już prawie wszystko. Powiedzmy, że znajdzie do jedzenia jedynie... Rozległ się suchy trzask, brzmiący jak wystrzał z armaty i coś śmignęło koło twarzy Darlinga. Osborn Manning tak mocno ścisnął plastikową łyżeczkę do mieszania drinków, że pękła. — Przepraszam — powiedział. — Nie — odparł Talley — to ja przepraszam. — Doktorze — zaczął Darling po chwili przerwy — o jednej rzeczy pan nie wspomniał. Mówię o pierwszej zasadzie w przyrodzie — równowadze. Kiedy zaczyna być za dużo krów morskich, pojawiają się białe rekiny i utrzymują ich liczbę na odpowiednim poziomie. Gdy zaczyna być zbyt dużo ludzi, odżywa jakaś plaga, na przykład zaraza. Moim zdaniem obecność tego stworzenia świadczy o tym, że z naturą coś się złego dzieje. Dlaczego? — Mam swoją teorię i na ten temat. Z naturą wszystko jest w porządku, to ludzie zaburzyli w niej równowagę. Istnieje tylko jedno zwierzę polujące na Architeuthis — kaszalot. Ludzie niszczą kaszaloty, praktycznie już wyginęły. Zapewne coraz więcej kałamarnic olbrzymich przeżywa i teraz zaczynają się ujawniać. Tutaj. — Myśli pan, że jest więcej niż jedna? — Nie wiem. Zakładam, że nie, ponieważ nie ma tu aż tyle żywności. Ale mogę się mylić. W umyśle Darlinga aż roiło się od pytań oraz licznych teorii, które próbował łączyć w całość. Nagle uświadomił sobie, że już połknął przynętę. Zmusił się do wycofania, by nie wpaść w pułapkę Talleya. Spojrzał ostentacyjnie na zegarek i odsunął krzesło od stołu. — Późno już, a ja wcześnie wstaję. — Kapitanie — zaczął Talley — chodzi o to, że to zwierzę musi być złapane. Darling pokręcił głową. — Nigdy nikt tego nie zrobił. — To prawda, nie złapano żywej Architeuthis. — Dlaczego więc sądzi pan, że pan może? — Wiem, że możemy razem. — Na Boga, a dlaczego pan chce? — Dlaczego? A dlaczego nie? Jest rzadkim okazem. Jest... — Kapitanie Darling — wtrącił się Manning. — To stworzenie... ta bestia... zabiła moje dzieci. Zniszczyła moje życie... nasze życie. Moja żona trafiła na oddział psychiatryczny, po tym jak próbowała... — Panie Manning — rzekł Darling — ta bestia to tylko zwierzę. — To stworzenie czuje. Doktor Talley tak powiedział... i wierzę, że ono zna gniew, zna zemstę. Ja też. Niech mi pan wierzy. Ja też. — A jednak to zwierzę. Nie może pan mścić się na zwierzęciu. — Mogę. — Ale po co? Co pan osiągnie... — To jest coś, co mogę zrobić. Chce pan, żebym siedział z założonymi rękami, oskarżał los i mówił: takie jest życie? Nie. Zabiję tę bestię. — Nie zabije pan. Jedyne, co pan osiągnie... — Kapitanie, to jest możliwe. Można ją złapać — odezwał się Talley. — Jeśli pan tak twierdzi, doktorze... Ale niech mnie pan do tego nie miesza. — Ile pan bierze za jeden dzień morskiej wycieczki? — Ja nie... — Ile? No proszę — pomyślał Darling. — Nie powinienem tutaj przychodzić. — Tysiąc dolarów. — Dam panu pięć tysięcy za dzień plus pokrycie wydatków. Darling nie odpowiadał. — To nie tylko kwestia osobista, kapitanie. To zwierzę musi być złapane — dodał Talley. — Dlaczego? Dlaczego nie pozwolić mu po prostu odejść? — Ponieważ mylił się pan co do jednej sprawy, wtedy na spotkaniu. Ona nie przestanie. Będzie nadal mordować. — Pięć minut temu to była teoria. Teraz to już fakt? — Prawdopodobieństwo — uznał Talley. — Jeśli znalazła źródło pożywienia, dlaczego ma iść gdzie indziej? A nie wierzę, że istnieje tu stworzenie, które mogłoby ją powstrzymać. — Ja też nie mogę. Weźcie kogoś innego. — Nie ma nikogo innego, prócz tego fajtłapy, St. Johna — powiedział Manning. — ...z jego mistrzowskim planem — wpadł mu w słowo Talley. — Czy ten facet naprawdę myśli, że unieszkodliwi Archteuthis za pomocą środków wybuchowych? To śmieszne... Igra z ogniem! Darling wzruszył ramionami. — Umieści w ten sposób swoje nazwisko w nagłówkach gazet. Panie Manning, ma pan mnóstwo pieniędzy, może pan wynająć dobrych ekspertów. Sprowadzić statek. — Niech pan nie myśli, że nie próbowałem. Sądzi pan, że ja chcę pracować z panem... z miejscowymi? Znam wyspiarzy, kapitanie, znam Bermudczyków. — Manning oparł się łokciami o stół i nachylił do Darlinga. Mówił cicho, ale z taką ekspresją, że sprawiało to wrażenie krzyku: — Od wielu lat mam tu dom. Wiem wszystko o małych wyspach i małych umysłach; wiem, że chodzicie jak pawie i krzyczycie o swej niezależności. Wiem, co myślicie o obcokrajowcach. Według waszej opinii jestem jedynie następnym bogatym jankeskim sukinsynem. Talley wyglądał na dotkniętego. Darling odchylił się i uśmiechnął: — Umie pan mówić! — Zmęczony jestem tym wszystkim, kapitanie. Sprawa przedstawia się następująco: gdybym mógł wynająć łódź, to na wybrzeżu są ludzie, którzy aż palą się, by mi pomóc. Jednak wasz głupi rząd ma tyle zasad, reguł, zezwoleń i licencji, opłat i podatków, że przejście przez to zajęłoby miesiące. Dlatego muszę korzystać z pomocy tubylców — to znaczy z pańskiej pomocy. Pan jest najlepszy. Z tego co widzę, istnieje tylko jeden problem — pieniądze. Jeszcze nie usłyszałem żadnej rozsądnej sumy. Niech ją pan powie. Niech mi pan zdradzi swoją cenę. Darling przez chwilę przyglądał się mu. — Powiem panu, jak ja to widzę, panie Manning. Jest pan bogaty i jest pan jankesem, ale nie mam panu tego za złe. Pańskie myślenie natomiast ośmiesza pana. Myśli pan, że forsa odda panu dzieci, że sprawi to zabicie bestii. Tak się nie stanie. Nie kupi pan sobie spokoju. — Muszę spróbować, kapitanie. — Dobrze — odpowiedział Darling. — Wyłożył pan swoje karty; oto moje: w swoją łódź zainwestowałem dwieście pięćdziesiąt tysięcy dolarów i bez dwóch zdań — mogę zrobić użytek z pańskich pieniędzy. To jednak nie wszystko. Druga cenna rzecz, jaką posiadam, wypełnia to ubranie i jeśli ją stracę, wartość mojej osoby spadnie do zera. — Wstał. — Dlatego dziękuję, ale nie. — Ukłonił się Talleyowi i wyszedł. — Niech pan jeszcze o tym pomyśli, kapitanie! — krzyknął za nim Manning. Po wyjściu Darlinga Talley dopił drinka i westchnął: — Muszę stwierdzić, że był pan... — Niech mi pan nie mówi, jak załatwia się sprawy — przerwał Manning. — Wdzięk osobisty nic tu nie da. Możemy się wzajemnie nie lubić, ale rozumiemy się. — Skinął na Shilleya, by przyniósł rachunek. Talley był wściekły. To niemożliwe. Wszystko szło tak dobrze. Miał czek in blanco od Manninga. Ich obsesje nakładały się na siebie, posiadali wspólny cel. Mógł kupić wszystko, czego potrzebował — i zrobił to, kupił najnowszy i najbardziej wyrafinowany sprzęt. A co najważniejsze — miał plan. Teraz zaś ostatnia rzecz, której potrzebował, ten ostatni tryb w pracowicie obmyślanej maszynie — był nieosiągalny. Musi ukryć zniechęcenie przed Manningiem, w obawie, że może się mu udzielić. Gdy Manning unieważni czek, trzydzieści lat jego pracy, nadziei, snów pryśnie jak bańka mydlana. Dopiero na parkingu zaczęli znowu rozmawiać. — Co wiemy o Darlingu? — zapytał Manning. — Ma dobrą reputację. Najlepszy w okolicy. — Nie... tak prywatnie. — Nic. — Niech pan nadstawia uszu, patrzy, stara się czegoś dowiedzieć. Nie istnieje człowiek, który nie ma wrogów. Niech pan znajdzie takiego, obsypie go pieniędzmi, powie mu, że chce pan wiedzieć wszystko. Chcę znać skandale, plotki, kłamstwa, pogłoski. Niech pan zacznie od rybaków. To mała społeczność, cierpi na brak pracy i brak pieniędzy. Nie istnieje dla nich żadna świętość, własną matkę by sprzedali za garść soczewicy. — Chce pan zniszczyć tego człowieka? Dlaczego? — Nie. Chcę tylko, aby był posłuszny. Osiągnę to w chwili, gdy będę wiedział to wszystko, o czym na razie nie wiem. Stara prawda, Talley — wiedza to potęga. Pójdę do miasta przed południem, opłacę paru facetów, porozmawiam z ludźmi. — O czym? — O słabościach... długach. Inna stara prawda głosi, że każdy człowiek ma swoją cenę. Jedyne, co trzeba zrobić, to dowiedzieć się, jaka to cena. Wtedy będzie nasz. Darling wrócił do domu. Charlotte czekała w kuchni. Kiedy skończył opowiadać o przebiegu wieczoru, pocałowała go. — Jestem z ciebie dumna — powiedziała. — Pięć tysięcy za dzień. — Darling pokręcił głową. — Mógłbym pracować dziesięć dni, może dłużej. — Tak, ale wtedy... Darling objął ją. — Musiałabyś wyprawić mi pogrzeb. Charlotte nie uśmiechnęła się. Popatrzyła na niego. — Pamiętaj o swej obietnicy, William. Nie zadawaj się z ludźmi, którzy nie mają nic do stracenia. 20 Koło sterowe było ogromne. Do opanowania go potrzebowała obu rąk i dużej koncentracji. Wykonane zostało z stali nierdzewnej o średnicy czterech stóp. Gdy się z nim zmagała, miała wrażenie, że żyje własnym życiem, że chce wyskoczyć jej z rąk i sprawić odpadnięcie łodzi od linii wiatru. Jedyną na to radą było pokazanie, kto tu rządzi i zmuszenie go do odpowiedniego zachowania. Katherine starała się, aby nie popełnić żadnego błędu. Nie mogła tego zrobić po trzech dniach oczekiwania na swoją kolejkę. Wysłuchiwała cierpliwie gadania ojca, Timmiego, Davida i innych na temat trudności sterowania jachtem płynącym kursem z basztagu. Pouczali ją, że jest to wyczerpujące, więc powinna poczekać, aż wiatr osłabnie i warunki będą sprzyjające... nie, nie, nie. Siedziała wyprostowana. Kolanem oparła się o podstawę koła. Ściskała je tak mocno, że aż poczuła skurcz w palcach. Bolały ją mięśnie ramion i wiedziała, że zaraz poczuje również kłucie. Timmy położył się na poduszkach obok niej. David i Peter leżeli na pokładzie, smażąc się na słońcu. Na halsie półwiatrem nie mieli nic do roboty, czekali, aż przyjdzie czas ich wachty. — Odpocznij trochę — poradził Timmy. — Dlaczego? — A jak myślisz? Jeeezu, lik grotu wpadł w łopot... — Timmy wskazał na szczyt grota. Popatrzyła do góry, z ukosa — blask białego żagla na błękitnym niebie raził jej oczy. Timmy miał rację. To ją rozzłościło, sama mogła to zauważyć. Lik jednak był tak mały, tak nieważny, nie mogła uwierzyć, aby to robiło jakąś większą różnicę. Naparła na koło i obracała je w prawo, póki nie zobaczyła, że krawędź grota przestaje drżeć. Łódź przechyliła się na prawą burtę, musiała mocniej zaprzeć się nogami. — Wystarczy — rzekł Timmy. — Dzięki Bogu. Dobrze, że to zauważyłeś. Teraz na pewno wygramy. — Hej, Kathy...! To regaty. — Jakbym nie wiedziała. W zasięgu wzroku nie było innej łodzi. Ile zaczęło te regaty? Pięćdziesiąt? Sto? Nie miała pojęcia. Start wyglądał, jakby wybuchł granat. Łodzie pływały zygzakiem w tył i do przodu, ludzie krzyczeli na siebie i ryczały tuby. W miarę upływu godzin wydawało się, że liczba łodzi maleje. Coraz mniej płynęło ich obok czy w zasięgu wzroku. Sprawiało to wrażenie, jakby morze pochłaniało je jedną po drugiej. Zdawała sobie sprawę, że to nie klęska czy tragedia, ale plany kapitanów. Każdy z nich postępował według własnej strategii, wyruszał własnym halsem, używał komputerów, korzystał z bogatego doświadczenia oraz magii. Wszystko to wzięte do kupy miało pomóc w odkryciu doskonałej kombinacji wiatrów, pływów i prądu morskiego, pozwalając im płynąć z maksymalną prędkością. Do tej pory nie płynęła samotnie. Łódź miała pięćdziesiąt pięć stóp długości i widziana z dołu wydawała się wielka jak dom, ale tutaj, pośród fal, bezkresnego horyzontu i całkowicie pustego nieba była mała jak pchła na dywanie. Ojciec wystawił głowę przez otwór włazu. — Jak leci, Bułeczko? Błagała, żeby nazywał ją Katherine, przynajmniej na czas podróży, albo Kathy, byle nie Bułeczką. — Dobrze, tato. — Jak ona sobie radzi, Tim? Bądź dobry — modliła się. — Nie bądź takim typowym, podłym bratem. — Całkiem dobrze... Dziękuję ci... — ...tylko trochę czasami jest roztargniona. Podlec! — Złapaliśmy na radarze Bermudy. W odległości pięćdziesięciu pięciu mil. — Wspaniale! — krzyknęła Katherine mając nadzieję, że tak właśnie powinna zareagować. — A pewnie, pewnie. To oznacza, że będziemy krążyć przez całą noc wzdłuż brzegów i przy odrobinie szczęścia trafimy na kanał krótko po świcie. Nie będziemy ryzykować w ciemnościach. — O Boże, nie! — powiedział Tim. — Pamiętasz w zeszłym roku? — Lepiej mi nie przypominaj. Oczywiście — pomyślała Katherine. Zeszły rok. Kiedy mnie nie było. Zawsze dzieje się coś ciekawego, kiedy mnie nie ma. Ojciec już wchodził przez właz z powrotem, kiedy zatrzymał się i powiedział: — Śmieszne... Radio Zatoka Bermudzka nadaje odezwę do marynarzy o jakimś zwierzęciu atakującym łodzie. — Wieloryb? — zapytała Katherine. — Może jest chory... — Nie wiem, ale myślę, że chcą ożywić ruch turystyczny. Myślę, że to oklepany motyw Trójkąta Bermudzkiego. Tak czy siak, nie ma co ryzykować. Zakładajcie linę bezpieczeństwa, gdy tylko wychodzicie na pokład. — Ale nawet fal nie ma. — Wiem, Bułeczko, lepiej się najpierw zabezpieczać, niż później żałować. — Uśmiechnął się. — Obiecałem twojej mamie, że będę szczególnie uważał na ciebie. — Skinął na Timmiego i wycofał się do kabiny. Tim usiadł, sięgnął po kapok Katherine, odwiązał awaryjną linę ratunkową i przełożył ją przez stalowy pierścień na podstawie koła sterowego. — A ty? — zapytała. — Ty nawet nie nosisz kamizelki ratunkowej. — Już trzy razy płynąłem w tych regatach. Wydaje mi się, że wiem, jak chodzić po jachcie. — Ja też! — Kłóć się z ojcem, nie ze mną. Ja tylko wypełniam rozkazy. — Tim uśmiechnął się do niej i położył się na poduszkach. Zgięła palce, aby zlikwidować kurcze i przesunęła ciężar ciała rozluźniając napięcie ramion i barków. Nie miała przy sobie zegarka i nie wiedziała, jak długo jeszcze musi zmagać się z tym głupim kołem. Miała nadzieję, że już nie długo, bo w przeciwnym razie będzie zmuszona prosić Tima, by przejął ster. Wiedziała, że wtedy powie coś, co ją zniszczy — nic specjalnie podłego, ot jakąś głupią, lekceważącą uwagę. Nie poddawała się łatwo. Błagała, żeby zabrali ją na te regaty i była gotowa robić wszystko, co do niej należy, łącznie ze staniem na wachtach. Wiedziała, że bracia byli przeciwni zabieraniu jej ze sobą. Gdyby matka nie posadziła ojca i nie porozmawiała z nim szczerze i poważnie o uczciwości i równości oraz całej reszcie, siedziałaby teraz w Far Hills ucząc tenisa dziesięciolatków. Powinna udowodnić sobie i mamie, że można na nią liczyć, że nie jest tylko zawalidrogą. Z drugiej jednak strony nie mogła się doczekać końca pierwszej części regat. Przypłyną na Bermudy i spędzi kilka dni leżąc na plaży i objeżdżając wyspę na motocyklu. Ojciec i inni będą rozprawiali o żeglowaniu przy drinkach w Yacht Clubie — nie, w „Dinghy Club”, tak go bowiem nazwali. Cudownie. Wtedy będzie mogła polecieć do domu, tak zostało uzgodnione. Dzięki Bogu. Nie umiała zgłębiać tajemnic żeglowania na jachtach morskich, choć udawała entuzjazm i robiła, co mogła, by opanować tak trudne terminy jak „półgrumot” czy „baksztag”. Lubiła żeglować w ciągu dnia wzdłuż brzegów na małych jachtach. Cudownie było spędzić parę godzin na wodzie, ścigając się z przyjaciółmi, dokazując, czasem nawet przewracając się. Po skończonej zabawie chciała jednak iść do domu, wziąć gorący prysznic, dobrze zjeść i dobrze się wyspać. Regaty były dla niej maratonem nudy, niewygody i zmęczenia. Nie spali dłużej niż pięć, sześć godzin na dobę, nikt się nie kąpał. Raz próbowała wziąć prysznic, ale dwukrotnie upadła, więc zrezygnowała z niego na rzecz mycia gąbką wszystkich miejsc, które mogła dosięgnąć. Wszystko było w dotyku wilgotne, śmierdziało solą i pleśnią. Całe podpokładzie cuchnęło jak stary, mokry trampek, aby skorzystać z toalety trzeba było wiedzy inżyniera. Obydwa klozety przynajmniej raz dziennie się zatykały, a winą niezmiennie obciążano Katherine i Evan — drugą kobietę na pokładzie, zarozumiałą dziewczynę Davida. Zachowywali się przy tym tak, jakby dziewczyny knuły spisek przeciwko kanalizacji na jachcie. Katherine została mianowana „zastępcą głównego kucharza i zmywaczem butelek”, co zaczynało wyglądać na kiepski żart. Jak ugotować coś znośnego, gdy łódź płynie w takim przechyle, że z trudem stoi na nogach? Jedyne, co mogła zrobić, to trzymać w pogotowiu gorącą zupę i kawę przez całą dobę. Dla tych, którzy chcieli czegoś więcej, miała przygotowane produkty do kanapek leżące w misce w zlewie. Przeżyłaby jakoś minusy tej wyprawy, gdyby tylko starali się jakoś jej to wynagrodzić. Z obserwacji jej wynikało, że na regaty — przynajmniej w czasie dobrej pogody — składa się: gadanie, przesiadywanie razem i pół godziny dziennie szalonej akcji, podczas której powinna sprawnie schodzić im z drogi. Katherine doszła do wniosku, że to wszystko ma coś wspólnego z „Męską Przygodą”. Cieszyła się, że poznała to na własnej skórze, ale słuchanie o tym i urocze uśmiechanie się do braci opowiadających o heroicznych czynach na wzburzonym morzu —mogło być milsze. Rwało ją w ramionach i barkach — nie ma wyboru, musi oddać ster Timowi. Nim to zdążyła zrobić, nastąpiła błogosławiona zmiana wachty. Ojciec z wujkiem Lou wyszli przez zejściówkę, aby zmienić Katherine i Tima, a dwaj synowie Lou przeszli na przód zmienić Davida i Petera. — Dobra robota, kochanie — pochwalił ojciec, gdy usiadł za sterem. — Jesteśmy idealnie na kursie. — Czy orientujesz się, jak wypadamy? — zapytał Tim. — Trudno powiedzieć. Myślę, że możemy walczyć o drugie lub trzecie miejsce w naszej klasie. Na ekranie radaru widać wiele łodzi, ale nie umiem powiedzieć jakiego typu. Katherine odpięła linę ratunkową od stalowego koła i zeszła pod pokład. Zdjęła kapok i cisnęła go na koję. Tim przecisnął się obok niej, poszedł do kubryku i położył się nie zdejmując nawet butów. Nic dziwnego, że śmierdziało jak w sali gimnastycznej. Katherine postanowiła wypić kubek zupy i trochę poczytać przed snem. Nie miała nic innego do roboty. Usłyszała jak jej ojciec krzyczy: — Do zwrotu przez sztag! — Zadudniły kroki po pokładzie. Złapała za reling górnej koi, na której, chrapiąc jak niedźwiedź, spała Evan. — Ster na nawietrzną! — zawołał znowu ojciec, łódź wyprostowała się i na chwilę zamarła, po czym bom przeleciał na drugą stronę i w żagiel z głośnym hukiem uderzył wiatr. Łódź pomknęła do portu. Rozległ się stukot naczyń leżących w zlewie, a brudne kubki poprzewracały się. Powinna je umyć. Należało to do jej obowiązków. Zmywanie przypadało także Evan, ale Evan to nie przejmowało, po prostu poszła spać. Do diabła z tym, potem pozmywa. Przetarła jeden kubek, nalała trochę zupy i wypiła. Wracając na koję zatrzymała się, aby spojrzeć na ekran radaru. Rzucał błyski podobnie jak gra wideo. Żółta linia obracała się zgodnie z ruchem wskazówek zegara, pokazując złotawe punkty. Wiedziała, że są to inne łodzie. Na górze ekranu widniała plama z postrzępionymi brzegami. Witajcie, Bermudy — pomyślała. — Przygotujcie dla mnie trochę słońca i jakiegoś przystojnego chłopca, najlepiej takiego, co nie lubi jachtów. Dobrze, że spojrzała na ekran, od razu poczuła się mniej samotna. Położyła się na koi, włączyła nad głową małą lampę do czytania i sięgnęła po „Mamusię” Anne Rice. To matka wybrała dla niej tę książkę, była idealna na taką podróż — romantyczna, rozbudzająca emocje i długa. Można ją czytać przez kilkanaście dni, a odłożyć nie gubiąc wątku. Znalazła miejsce, w którym skończyła. Ramzes pozwolił Kleopatrze wrócić do normalnego życia, ona zaś „zadawała się” ze wszystkimi mężczyznami, a potem ich zabijała... Musiała pójść do ubikacji. Westchnęła, wstała i poszła na rufę, mijając stół nawigacyjny. Otworzyła drzwi toalety. Buchnął z niej smród gorszy niż z ubikacji publicznych na Penn Station. Nie musiała nawet sprawdzać — oczywiście, zatkało się. Nacisnęła na pedał spłuczki, ale przytłumiony bulgot ostrzegł ją, by nie próbowała drugi raz. Poszła do drugiej kabiny. Na drzwiach naklejony został napis „Nie działa”. Wróciła do koi i otworzyła szufladę. Wyciągnęła swoją zapasową ubikację — pusty ćwierćlitrowy słój po majonezie. Wróciła do ubikacji. Wstrzymując oddech, sikała do słoja. Myślała tylko o jednym: — Niech już przyjdzie jutro, pójdę spać i obudzę się dopiero w porcie. Kiedy skończyła, mocno zakręciła słój i wyszła na pokład. — Kapok — odezwał się ojciec. — Ja tylko... — pokazała słój. — Znowu obie? — Yhm... Znowu. — Boże... Naprawimy je, kiedy dopłyniemy. — Kobiety... — parsknął wuj Lou. — Wujku Lou — powiedziała Katherine — nie byłam orłem z biologii, ale myślę, że mężczyźni też chodzą do ubikacji... czasami. — O przepraszam — wuj Lou uśmiechnął się. — Daj to — ojciec wyciągnął rękę po słoik. — Ja to zrobię — powiedziała. — Bułeczko... — Ja to zrobię! — Więc włóż kapok. — Tak... och, w porządku. — Zeszła jeszcze raz po drabinie, poszła do koi i wyciągnęła kapok. Była zła, zakłopotana i zirytowana. Nikt inny nie nosił kamizelki ratunkowej, a biegali po pokładzie jak małpy. Chciała zrobić tylko trzy kroki, żeby wylać słój za burtę, a musiała ubrać się jak astronauta. Włożyła kapok i pomyślała: — Kto teraz jest frajerem? Nie pozwoliłaś mu wylać tego słoja? Bo co? Bo to... osobiste. Głupia. Kiedyś zmieniał ci pieluchy. Teraz się z tego nie wycofasz, za późno. Wyszła na pokład, ominęła ster i ruszyła na zawietrzną stronę łodzi. Słońce na zachodzie wisiało nisko, tak nisko, że fale je przysłaniały, a tutaj, w cieniu grota, światło było już wieczorne. — Zapnij ją — powiedział ojciec. — Tak jest. — Zapięła linę ratunkową na ćwierćcalowym kablu łączącym dwa wsporniki. — Wiem, że może trudno ci uwierzyć, ale nie stwarzam tylu problemów dla własnej przyjemności. — Tak jest — powtórzyła, ale wiedziała, że słychać w jej głosie rozdrażnienie. Nic nie mogła na to poradzić. Odkręciła słój i opierając się nogami o wspornik, wychyliła się, by go opróżnić. Słój był zbyt duży na jej dłonie i kiedy go przechylała, wyśliznął się z ręki. Błyskawicznie wysunęła drugą rękę i wtedy upuściła nakrętkę. Rzuciła się gwałtownie do przodu, żeby ją złapać i w tym momencie słaby podmuch bryzy przechylił łódź. Nagle nogi straciły oparcie, a ponieważ środek ciężkości ciała znalazł się za burtą, straciła równowagę i wypadła koziołkując. W ułamku sekundy uświadomiła sobie, że lina ratunkowa zatrzyma ją i przyciągnie z powrotem do łodzi, więc naprężyła się i uniosła ręce nad głowę. Poczuła szarpnięcie liny, usłyszała swój krzyk i coś jeszcze, jakiś dziwny odgłos rozdzierania. Wtedy zamiast uderzenia o burtę poczuła, że jest... w wodzie. Była pod wodą, głową w dół. Kapok przywrócił ją do normalnej pozycji i wypłynęła na powierzchnię. Nic nie widziała — włosy wchodziły jej w oczy. Odgarnęła je, ale nadal widziała wodę. Wielkie, niezmierzone połacie granatowo-czarnej wody. To nie do wiary. Co się stało? Spojrzała na swój kapok. W miejscu gdzie była lina ratunkowa — widniała postrzępiona dziura. Słyszała krzyk ojca, jakieś pomieszane słowa, więc odwróciła się. Na tle zachodzącego słońca rysował się kontur szczytu masztu. Lekko trzepoczące żagle oddalały się od niej, a głosy stawały się coraz słabsze. Fala, która utworzyła się pod nią, wyniosła ją na swym grzbiecie w górę. Widziała teraz cały maszt, a nawet szczyt kabiny. Krzyknęła, ale miała uczucie — nie, raczej pewność — że wiatr znosi jej słowa na wschód, w ciemności nocy. Fala przeszła i zepchnęła ją w dół, tak że nie widziała teraz ani kawałka jachtu, nawet szczytu masztu. Poczuła jakieś pulsowanie na wodzie, odległe, lecz zdecydowane. To silnik. Włączyli silnik. Dobrze. Teraz mogą manewrować i szybko ją odnaleźć. Szybko. Zanim noc zapadnie. Nadeszła następna fala i leżąc na jej grzbiecie znowu widziała oświetlony maszt, światła rufowe i burtowe, a także światła kotwiczne. Będzie mogła ich obserwować. Znowu krzyknęła i pomachała rękami, ale i teraz jej nie słyszeli. Oczywiście, przecież mieli włączony silnik. Dlaczego ciągle się oddalają? Dlaczego nie robią zwrotu? Nagle łódź zwróciła się dziobem w prawo i po kole zaczęła wracać do niej. Teraz na pewno ją znajdą. Fala znowu zepchnęła ją w dół, gdzie prócz wody niczego nie mogła zobaczyć. Jeśli ona nie widzi ich, to jak oni mogą ją zauważyć? Wystawali do góry na pięćdziesiąt pięć stóp. A ona — może na dwie? Oszczędzaj siły — pomyślała. — Nie wrzeszcz, nie machaj, póki nie jesteś na grzbiecie fali, tylko wtedy bowiem mogą cię zobaczyć. Fala podniosła ją i ujrzała prawie cały jacht... ale oddalał się w drugą stronę. Wrzasnęła. Kiedy fala znosiła ją na dół, odwróciła głowę i spojrzała na zachód. Słońca już nie było, zostawiło jedynie nad horyzontem pomarańczową poświatę oraz chmury w różowej obwódce na ciemniejącym niebie. Nad sobą widziała gwiazdy. Zaraz zapadną ciemności. Muszą ją znaleźć... muszą... albo... Nawet o tym nie myśl. Boże, ależ zimno. Jak mogła tak prędko zmarznąć? Tylko przez parę minut była w wodzie, a już trzęsły się jej ręce i nogi, a gardło i szczęki drżały tak strasznie, że z trudnością oddychała. Unosiła się w chłodnej warstwie środkowej wody, była spokojna i bezpieczna. Niedawno najadła się, a nawet przejadła, więc na razie nie czuła potrzeby polowania. Nagle doszło do niej jakieś pulsowanie. Słabe fale szły poprzez wodę i uderzały w jej ciało. Poruszyła płetwą ogonową i bardziej z ciekawości niż z niepokoju podniosła się. Gdyby spotkała cieplejszą wodę, pewnie nie płynęłaby dalej, pragnienie wygody było dla niej niezwykle istotne. Jednak pas chłodu ciągnął się dalej, wiec się podnosiła. Wyczuła światło, a drganie przybliżyło się. Było tam coś jeszcze, oprócz drgania, uderzało to w wodę. Niewątpliwie było żywe. Podniesiona przez falę Katherine dostrzegła całą łódź — obok siebie! Była ciemnym kształtem na wieczornym niebie, z białymi, czerwonymi i zielonymi światłami świecącymi na maszcie. Krzyczała i machała, aż ześliznęła się z grzbietu fali. Nie widzieli jej, nie słyszeli. Dlaczego? Byli tak blisko! Słyszała ich, słyszała silnik, a nawet chyba czyjś głos. Zrozumiała, że znajduje się od nawietrznej — dlatego dźwięk niósł się od nich w jej kierunku, ale nie odwrotnie. Ciemno. Ciemno, niemal noc i zimno, i głęboko. Jak głęboko? Bez dna! Teraz dopiero dopadł ją strach, prawdziwy, pierwotny strach, szarpiący każdym zakończeniem włókien nerwowych. Ojciec mówił jej o potworach. Wiedziała — dopadną ją. Nocne koszmary przemknęły przez jej pamięć. Przypomniała sobie wszystkie sny, których nie miała od wieków, od czasu gdy skończyła sześć czy osiem lat. Odżyły wszystkie upiory mieszkające pod łóżkiem, w szafie, w drzewie szeleszczącym za oknem. Wtedy zawsze przychodziła mama, dodawała otuchy, mówiła, że wszystko już dobrze, że potwory to tylko wyobraźnia. Teraz nikt nie przychodził z pociechą. Upiory dzieciństwa stały się rzeczywistością. Czuła się samotna. Nie przypuszczała wcześniej, że uczucie takie może istnieć. Odbierała to tak, jakby była jedyną żywą istotą na tej planecie. Myśli przepływały przez jej głowę jedna za drugą. Dlaczego tak się uparła na tę podróż? Dlaczego nie dała ojcu tego słoika? Dlaczego? Dlaczego? Dlaczego? Próbowała się modlić, ale przychodziło jej do głowy tylko „Aniele Boży, stróżu mój...” Umrze. Nie! Znowu krzyknęła — bez celu, nie po to, żeby ją zauważyli. To był krzyk żyjącej istoty, która walczy ze śmiercią. Następny grzbiet fali podniósł ją, pozwalając zobaczyć łódź. Była bliżej, ale coś się zmieniło. Nie poruszała się, stała; nie słyszała dźwięku silnika. Spadając doszedł ją głos. To jej ojciec mówił przez tubę. — Katherine, czy mnie słyszysz? Nie widzimy cię, ale wyłączyliśmy silnik, wyłączyliśmy wszystko, więc będziemy mogli cię usłyszeć. Jeśli mnie słyszysz, krzyknij, gdy tylko skończę mówić, wrzeszcz kochanie, ze wszystkich sił. Woła do mnie „Katherine” — pomyślała. Krzyknęła. Znajdowała się sto stóp pod powierzchnią. Krążyła, a jej zmysły nastawione były na zbieranie informacji. Drganie dobiegające z góry ustało, ale na powierzchni nadal coś było, coś małego. Poruszało się. Ta rzecz żyła. Powoli się podniosła. — Słyszę cię, Katherine! Jeszcze! Wołaj jeszcze! Ochrypniętym głosem krzyknęła jeszcze raz, za słabo. Zebrała wszystkie siły i zmusiła się, by ponowić wołanie. Fala podniosła ją do góry, widziała stąd poszukujące światło, które przesuwało się w jej kierunku. Modliła się, aby fala ta opadła dopiero jak ją znajdzie, ale coraz bardziej obniżała się. Machała rękami. Nie zauważą jej! Pulsowanie znowu się zaczęło... Było bliższe, wyraźniejsze, zbliżało się do tej małej, żyjącej rzeczy. Podniecona podniosła się zmieniając kolory. Była podniecona nie głodem, nie przeczuciem zbliżającej się walki czy nadciągającym zagrożeniem, lecz żądzą zabijania. Blisko pod powierzchnią poczuła ruchy fal. Kiedy Katherine znalazła się na szczycie fali, światło uderzyło ją w twarz i oślepiło. Łódź była obok, czuła pracę silnika i woń spalin. Coś plusnęło obok niej, coś dużego, jakieś ramię otoczyło jej talię i usłyszała: —Jesteś... to dobrze... wszystko już jest w porządku. Timmy. Objęła go i poczuła, że coś ją unosi. Dotknęła twardej burty jachtu. To żywe, nieporadne stworzenie było dokładnie ponad nią. Ranne zwierzę; ofiara; coś więcej niż to — pokarm. Wessała masę wody do wnętrza ciała i wyrzuciła ją przez lej brzuszny. Wystrzeliła w górę. Jakieś ręce chwyciły Katherine i tak mocno pociągnęły, że omal nie wyrwały jej ramion ze stawów. Zaraz znalazła się w objęciach ojca, który przyciskał ją ze wszystkich sił do siebie i powtarzał: — Kochanie... dziecko moje... Bułeczko. Inne ręce wciągnęły Timmiego, który upadł na pokład i zaczaj kaszleć. Raptem ktoś zapytał: — Co to za dziwny zapach? Usłyszała szczęk przekładanych sprzęgieł i poczuła, że łódź znowu płynie. Gdy ojciec wnosił ją do luku rufowego, rozległy się głosy: — Hej, spójrz! — Co? — Za wami! — Coś w wodzie! — Nic nie widzę! — Tam! Dokładnie tam! — Co? Co to jest? — Nie wiem. Coś. — Pewnie tylko nasz kilwater. — Nie wydaje mi się. — E tam. Odzyskaliśmy ją. Reszta nieważna. Pulsowanie osłabło, a żyjące stworzenie zniknęło. Unosiła się wśród fal i penetrowała wodę jednym z olbrzymich żółto-białych oczu. Podniosła bicze i przejechała nimi po powierzchni. Nic nie znalazła, więc ponownie zapadła się w głębinę. Katherine leżała na koi owinięta w koce i pozwalała ojcu karmić się zupą. Śmiał się i płakał jednocześnie, a ręce tak mu się trzęsły, że w końcu odebrała mu zupę i jadła samodzielnie. Evan zdjęła z niej rzeczy —już nie była tak zarozumiała, wprost przeciwnie, nawet miła — umyła ją w gorącej wodzie i dała jedno ze swych ubrań. Timmy idąc pod prysznic zatrzymał się obok niej, nie powiedział nic, tylko schylił się i pocałował ją w czoło. David, Peter i wujek Lou — wszyscy przychodzili, jeden po drugim i nie usłyszała od nich ani jednej protekcjonalnej uwagi! Czuła się jak ktoś znakomity i nawet jej się to podobało. Wreszcie miała swoją historię do opowiadania, kiedy wszyscy inni będą się chwalić. Wreszcie i ona przeżyła podniecające wydarzenie. Oczy zamknęły się same. Pomyślała, że chciałaby przespać całą drogę na Bermudy. 21 Whip Darling zaczerpnął powietrza i uświadomił sobie, że wchodzi ono powoli, niechętnie, jakby ssał pustą butelkę po wodzie sodowej. Jego zbiornik był już prawie całkowicie opróżniony. Mógł wziąć jeszcze jeden, najwyżej dwa oddechy, zanim wydostanie się na powierzchnię. Na głębokości zaledwie pięciu stóp to bez znaczenia. Gdyby zabrakło powietrza, wypluje ustnik i na wydechu podpłynie do góry. Nie chciał jednak teraz wypływać, zmieniać zbiornika i wracać. Chciał po prostu skończyć tę głupią, uciążliwą pracę, która powinna zabrać mu dwadzieścia minut, a trwała już drugą godzinę. Usunięcie boi umieszczanych tu z polecenia rządu było łatwe — mógł to zrobić każdy, kto umiał posługiwać się obcęgami. Robił to setki razy. Jedyne, co trzeba było zrobić, to odpiąć boję od łańcucha, przyczepić prowizoryczną pływę, wciągnąć boję na pokład, spuścić zastępczą boję za burtę, przypiąć ją do łańcucha i usunąć pływę. Małe piwo. Nie tym razem. Po pierwsze, Mike dał mu szeklę o niewłaściwym rozmiarze i niewłaściwy do niej sworzeń. Darling upuścił odpowiedni sworzeń i musiał wyjść na górę, by znaleźć inny. Mike tak kwękał z powodu samotnego zanurkowania Darlinga, że nie mógł się zupełnie pozbierać do kupy. Gdy Darling był już na pokładzie, poszukując tego sworznia, Mike'owi wypadł z rąk bosak, którym przytrzymywał boję — więc boja oddryfowała z pływem. Musieli wciągnąć kotwicę i gonić ją, bo żaden z nich nie chciał skoczyć do wody i przyciągnąć trzystufuntową stalową boję, której zachciało się podróżować. W każdym razie na dole powinien był znaleźć się Mike, a Darling stopniowo podawałby mu potrzebny sprzęt — i tak by się stało, gdyby Darling nie zorientował się, że Mike jest tak jawnie spanikowany i obawia się jakiegoś wielkiego paskudztwa, które go połknie, że mógłby zapomnieć o oddychaniu i dostałby embolizmu albo umarłby. W takiej sytuacji Darling zdecydował, że sam najlepiej wykona tę pracę. Wstrzymał oddech, przyłożył sworzeń do szekli i uderzył go młotkiem. W wodzie młotek poruszał się wolniej i Darling stracił większość siły przed samym uderzeniem. Musiał uderzyć ponownie. Widzenie burzyła mu maska oraz ruch wody i boi, dlatego krzywo uderzył w sworzeń, który ześliznął się z szekli i poleciał w błękit. — Cholera — zaklął w ustnik, patrząc, jak sworzeń opada. Wziął ostatni oddech ze zbiornika, wciągając powietrze do ostatniej cząsteczki i wyjął zapasowy sworzeń zza pasa kombinezonu. Uderzył go młotkiem, a on wśliznął się jak ostry nóż w świeże rybie mięso. Zacisnął go mocno obcążkami i rozejrzał się dla pewności, że w mroku nie krąży nic, co mogłoby go zaatakować, gdy będzie wychodził na powierzchnię. Wypluł ustnik, zrobił wydech i mocnym ruchem nóg wybił się w górę, ku słońcu. Mike czekał na progu do nurkowania. — Zrobione? — zapytał odbierając od Darlinga zbiornik i pas obciążający. Wciągnął je na pokład. Darling pokiwał głową, wciągnął się na próg i położył na brzuchu, łapiąc oddech. — Co my tu robimy, Michael? — zapytał, kiedy mógł już coś powiedzieć. — Powinniśmy siedzieć w domu w Vero Beach, pić pinkladies i podziwiać zachód słońca, zamiast skakać do wody, o włos od utonięcia, a wszystko za te nędznych pięć dolarów. — Można za to kupić paliwo. — Zaledwie. — Darling chciał dodać coś miłego, żeby Mike poczuł się lepiej, po tym jak Darling samotnie zanurkował. — Tylko dzięki tobie. Mike postanowił, że po niewielkiej przeróbce silnik będzie mógł chodzić na mieszance oleju silnikowego i nafty, co obniży koszt paliwa o jedną trzecią. Oznaczało to, że mogą zarobić parę dolarów na takich cichych fuchach. Darling od lat nie musiał pracować przy tych bojach i miał nadzieję, że już nigdy nie będzie musiał. Kiedy jednak dowiedział się, że rząd zamierza zmienić jedną z głównych boi w kanale, złożył swoją ofertę, która ku jego zdziwieniu, prawie zakłopotaniu — została wybrana z wielu innych. Pracowali za pięćset dolarów, a ponieważ używali tańszego paliwa, mogli w rzeczywistości zarobić dwieście pięćdziesiąt dolarów — niezbyt imponująca suma, ale lepsze to niż przesiadywanie na podwórzu i liczenie pcheł na grzbiecie psa sąsiadów. Nie było innego zajęcia, przynajmniej odpowiedniego dla Darlinga. Właściciel oceanarium odszedł, a przerwa w regatach minęła bez żadnej wycieczki, ponieważ kiedy tylko uczestnicy wyścigu dotarli do brzegu i zobaczyli „Newsweek” z obrazkiem przedstawiającym kałamarnicę olbrzymią z Muzeum Historii Naturalnej w Nowym Jorku, doszli do wniosku, że nurkowanie nie wchodzi w rachubę... nawet na płytkich rafach, na których w najgorszym wypadku mogliby skaleczyć się koralem w kolano. Minęły już prawie dwa tygodnie od czasu, gdy widziano ślad kałamarnicy, a ciągle jeszcze nawet jeden nurek nie wszedł do wody. To bez sensu — pomyślał Darling — lecz wobec tego ile innych rzeczy jest bezsensownych... Niedługo dojdzie do tego, że ludzie będą unikać brania prysznica ze strachu przed kałamarnicą, która wyjdzie, by ich pożreć, z sitka prysznica albo z kratki odpływowej. Mimo to inni ludzie zdobywali zajęcie; na jednej łodzi ze szklanym dnem kapitan wymalował nowy napis na pawęży: Poławiacz Kałamarnic i zabierał turystów na skraj rafy, pozwalając im wpatrywać się w sto stóp wody pod nimi, podczas kiedy on, przebrany na podobieństwo Indiany Jonesa, przerażał ich fikcyjnymi komunikatami. Nadawał je wykorzystując system ratowniczy łodzi oraz w oparciu o regulamin działania w przypadkach awarii i katastrofy. Darling nie potępiał tego człowieka. Niektóre łodzie wycieczkowe równie dobrze mogły stać w suchym doku. Goście obawiali się zbliżać do wody i niechętnie wydawali trzydzieści dolarów na przejażdżkę i przewodnika. W sklepie z pamiątkami sprzedawano zestaw biżuterii z motywami kałamarnicy; śmiecie wykonane z muszli i srebrnego drutu. Mówiono też, że jeden z rybaków robi fortunę łapiąc małe kałamarnice, zamrażając je i umieszczając w przezroczystych plastikowych kostkach i sprzedając je jako prawdziwe miniaturowe potwory z Trójkąta Bermudzkiego. Przyjechali przedstawiciele radykalnych stowarzyszeń ochrony środowiska. Chodzili od drzwi do drzwi zbierając fundusze na rzecz kampanii w obronie kałamarnicy. Poproszono Darlinga, by został miejscowym rzecznikiem kampanii, lecz ten odmówił, uzasadniając to argumentem, że Architeuthis znakomicie sama się obroni bez jego czy czyjejkolwiek pomocy. Nie minęło czterdzieści osiem godzin od pojawienia się obrońców kałamarnicy, kiedy doszło do sporu z opozycją; kilkoma rybakami, którzy wysłali swe jachty (typu Rybovitch, Hatteras i Merritt) z zachodniej strony wyspy, aby wreszcie złapano tego potwora. Paru z nich niecierpliwie czekało na łodzie i próbowało opłacić Darlinga, ale ten odmówił, podobnie jak odmówił Manningowi i doktorowi — jak mu tam... Talleyowi. Czasem żałował, że odmówił Talleyowi. Szczególnie w taki dzień jak ten, kiedy usta bolały go od zaciskania się na regulatorze ustnika, kiedy marzł na kość i był zmęczony do granic przytomności... za tych parę baksów, które trzeba jeszcze podzielić z Mikem. Ale Talley i Manning byli facetami, których należało omijać z daleka. Charlotte wyraźnie powiedziała: najniebezpieczniej jest wdawać się w kontakty z którymś z nich — to ludzie nie mający nic do stracenia. Darling nigdy nie zastanawiał się, co oprócz Charlotte i Dany jest warte ryzykowania własnego życia, lecz z całą pewnością wiedział, że nie będzie to stwór pożerający ludzi na śniadanie, a na obiad łodzie. Poza tym nie stracił jeszcze tak do końca nadziei. W restauracji za miastem potrzebowali człowieka do prac remontowych w domu, a jeśli podłapałby tę robotę — może udałoby się mu pracować przez tydzień nawet za sto dolarów dziennie. Słyszał też, że firma telekomunikacyjna nosi się z zamiarem położenia kabla... Brudna robota — pompowanie błota przy kopaniu rowu do kabla — ale i uczciwa. Można za nią dostać parę groszy nie niszcząc niczego. Praca... jedyne, czego chciał. Nie wiedział jak Charlotte sprawia, że jedzenie pojawia się na stole, światła zapalają, a ubezpieczenie jest zapłacone, ale w jakiś sposób tego dokonywała. Darling zmył z siebie brud pod prysznicem i włożył szorty, natomiast Mike spakował sprzęt do nurkowania i usmażył mrożoną makrelę. Najpierw zamierzali jej użyć jako przynęty, ale w okolicy nie było niczego, co można by złowić. Doszli do wniosku, że równie dobrze mogą ją zjeść sami. Po lunchu okrążyli rafę od południowego zachodu i popłynęli do domu. Darling zamierzał zatrzymać się w drodze powrotnej w doku miejskim i przedstawić rachunek w Marinę and Parts. Miał tam znajomego, który obiecał mu zapłacić w gotówce. — Spójrz tam — powiedział Mike pokazując coś z pomostu nawigacyjnego. Łódź przepływała między dwiema unoszącymi się brzuchami do góry lutjanami. Za chwilę ujrzeli dwie następne, a potem morskiego anioła i cztery czy pięć sergeant major. Wszystkie martwe i wydęte. — Co u diabła? — zdziwił się Darling. Z oddali usłyszeli jakiś hałas, głęboki, rezonujący wybuch. Poczuli wstrząs pod stopami, jakby coś uderzyło młotem w kadłub. Po prawej stronie, w odległości pół mili na głębinie widzieli łódź, a przed nią chmurę pyłu wodnego opadającego na coś, co przypominało garb z wody oceanicznej. Na ich oczach garb cofnął się, został pochłonięty przez morze, a pył stał się jasną plamą na powierzchni wody. Mike podniósł lornetkę i nastawił ostrość na łódź. — To łódź z oceanarium — stwierdził. — O Jezu — jęknął Darling. — Liam uzyskał pozwolenie na wysadzenie bestii w powietrze. Herbert Talley zlizał sól rozproszoną na okularach słonecznych i wytarł je o koszulę. Znalazł małą rybkę, którą wiatr wyrzucił z wody; uderzyła go w tył głowy. Rzucił ją za burtę, tam gdzie inne — całe tuziny zabite eksplozją — unosiły się po powierzchni brzuchami do słońca. — Tym razem to było blisko — powiedział. Zmusił się, by nie wypowiadać głośno takich określeń jak „głupiec” czy „idiota”. — Nie ma strachu, doktorze — odpowiedział St. John, któremu nasiąknięte wodą i potargane loki zwisały jak pnącza lian. — Przebadałem te środki wybuchowe. Jesteśmy zupełnie bezpieczni. St. John osłonił oczy i spojrzał w bok na warstwę unoszących się martwych ryb. Zawołał do ludzi na dziobie jachtu: — Zmontujcie następny! I spuśćcie go na sto sążni. Sternik, muskularny chłopak, student o wyglądzie supermana, wytknął głowę z kabiny i zapytał: — Jak daleko trzeba odpłynąć, żeby było sto sążni? — Użyj głębokościomierza... Czy ja muszę wszystko za was robić? — Właśnie wyleciał w powietrze. — Więc płyńcie tędy. — St. John machnął ręką w nieokreślonym kierunku. Odwrócił się do Talleya: — Zgodzi się pan z tym, że gdy wysadzimy ją w powietrze, to będzie unosić się na powierzchni? — Jeżeli pan ją zabije, to tak. Talley zdradził mu podstawową rzecz, o której St. John nie wiedział. — Nawet jeśli rozerwę ją w strzępy? — Tak. Talley nie widział sensu w uzasadnianiu swego stanowiska, bo wydawało mu się, że St. John ma podobnie duże szanse na zabicie Architeuthis, co dziesięciolatek na ustrzelenie jaskółki z procy. — Podejdzie na powierzchnię nawet z głębokości stu sążni?... Sześciuset stóp? — Z każdej. Jak już panu mówiłem, zawartość amoniaku w jej ciele powoduje, że jest lżejsza od wody morskiej, będzie po prostu unosić się jak olej, jak... — Wiem, wiem — przerwał St. John i odwrócił się do dziobu jachtu. Talley przełknął gorycz i zaczął rozważać, jak by tu uciec przed tym małym tyranem, który traktuje go jak uczniaka. Nigdy nie powinien był przyjąć zaproszenia St. Johna do współpracy. Przez telefon St. John był uprzejmy, otwarty, nawet pełen entuzjazmu, żeby Talley obserwował próby zabicia kałamarnicy. Powitał go na pokładzie jachtu oceanarium, przedstawił czteroosobowej załodze, włączając w to młodego chłopaka, odpowiedzialnego za ładunki wybuchowe, który wyglądał, jakby z nerwów lub choroby morskiej zaraz miał zwymiotować. Przystąpił do czytania Talleyowi lektury na temat, któremu poświęcił całe życie. W opinii Talleya ta pełna pseudofaktów literatura była pokłosiem komiksów, horrorów i reklam sklepowych. Kiedy Talley zaprzeczył domniemaniu St. Johna — nie jakoś niegrzecznie czy tonem pouczającym (po prostu stwierdził, że nie ma ostatecznych dowodów na teorię St. Johna o istnieniu tylko trzech gatunków Architeuthis, że wielu naukowców wierzy w istnienie w rzeczywistości dziewiętnastu gatunków, z których każdy ma trochę odmienne cechy) — ten szorstko podsumował: „Śmieszne” i zmienił temat. Przekonywał Talleya, że nie interesuje go dowiadywanie się czegokolwiek, że oczekuje tylko aprobaty i aplauzu dla swych poczynań. Co najbardziej zdumiewające, St. John nie zdawał sobie sprawy, do jakiego stopnia jest ignorantem. Naprawdę wierzył w ten nonsens własnego autorstwa, jakby jego mózg zebrał dane ze wszystkich możliwych źródeł — tych godnych zaufania, wątpliwych i tych całkowicie fantastycznych — i wybrał te, które najbardziej mu się spodobały, odrzucił resztę i uformował swoją własną Świętą Prawdę. St. John pozostawał z dala od Talleya przez większość wyprawy. Kazał Talleyowi przebywać na rufie, tam gdzie bezpiecznie, podczas gdy on robił załodze wykład o kałamarnicach olbrzymich oraz podwodnych materiałach wybuchowych. Jedynym powodem, dla którego raczył w ogóle o coś zapytać Talleya, była wątpliwość kogoś z załogi, kto zaczął się zastanawiać, jak będą wiedzieć, że zabili potwora, jeśli ten nie ma pęcherza pławnego i prawdopodobnie pójdzie na dno. Zresztą nie sformułował tego jak pytanie, ale jak spekulacyjne domysły na temat możliwości unoszenia się w wodzie różnych rodzajów tkanek. St. John wydawał się speszony, póki Talley sam nie powiedział, że ciało Architeuthis ma dobry wypór hydrostatyczny. Informację tę St. John przekazał dalej, jakby sam ją wydobył z rogu obfitości swego umysłu. Talley nie miał nic przeciwko dostarczaniu St. Johnowi danych. Teraz chciał już tylko prysnąć z tej łodzi, zanim tamten naciśnie jakąś dźwignię i wysadzi ich wszystkich w powietrze. Gdyby tylko mogli z Manningiem wynająć samodzielnie jakąś łódź. Próbowali już, lecz nie było niczego o odpowiednich rozmiarach — poza starym promem, wymagającym gruntownego przeglądu. Było parę średniej wielkości łodzi rządowych, ale w miarę załatwiania spraw napotykali biurokratę i chaos. Talley musiał przekonać się do St. Johna, który chciał potwora dla siebie. Manning jeszcze raz próbował ściągnąć łódź ze Stanów, jednak czas podróży, odprawy celne, inspekcje i podatki groziły jeszcze przynajmniej rokiem uwięzienia na lądzie. Tymczasem Talley wiedział, że jego być może jedyna szansa na ujrzenie, przebadanie i sfilmowanie zwierzęcia — trzydziestoletnia obsesja — stawała się z biegiem czasu coraz mniej realna. Zmiana pór roku, temperatury wody i przepływu Prądu Zatokowego mogły skłonić Architeuthis do przeniesienia się. Ostatnia nadzieja w Whipie Darlingu. Z tego, co słyszeli i dowiedzieli się z rozmowy z nim, uznali, że jest jedyny do tej roboty. Zna się na rzeczy, jest pomysłowy, rozsądny, nieustępliwy i stanowczy. Posiada doskonałą łódź. Talley i Manning wynajęli płaskodenną łódź i pewnego wieczora przepływali właśnie przez Zatokę Mangrową, gdy zobaczyli, że Darling z żoną wyjeżdżają gdzieś taksówką. Weszli na jego jacht pod osłoną zmierzchu, obejrzeli szeroką rufę, która mogła pomieścić dużą szpulę kabla, zbadali silnik i półki z częściami zamiennymi, z uznaniem patrzyli na mechanizm podnoszący i holujący, a nawet kąt nachylenia dziobu i odlew dna, świadczący o odporności łodzi na wstrząsy i jej stabilności. Rozważali, czy nie kupić łodzi od Darlinga, lecz z paru pozornie przypadkowych rozmów z personelem w Cambridge Beaches oraz robotnikami ze stoczni Talley dowiedział się, że łódź i człowiek są nierozłączni. Kupienie łodzi równało się kupieniu człowieka — a ten jasno dał do zrozumienia, że nie jest na sprzedaż. Nie odkryli jeszcze żadnej słabości Darlinga, którą mogliby wykorzystać, lecz Manning nie zamierzał się poddać. Obstawał przy tym, że mając do dyspozycji wystarczającą ilość czasu może nawet u świętego znaleźć jakąś piętę Achillesa. Miał jeszcze paru znajomych, z którymi mógł porozmawiać, parę przysług, o które upomni się. Z drugiej strony Talley nie wiedział już, do kogo się zwrócić, czego spróbować. Tego wieczora nie miał już z kim się spotkać. Zakładał, że jakakolwiek rozmowa zaowocuje jedynie wyciągnięcie od niego dalszych pieniędzy w zamian za plotki o Darlingu. Było ich parę, lecz Talley zdecydował się płacić dopiero, gdy usłyszy prawdziwe informacje. Oszczerstwo nie było warte nawet złamanego grosza. Ostatniego wieczora rozmawiał z kimś o nazwisku Carl Frith, rybakiem. Człowiek ten powiedział, że słyszał o zainteresowaniu Talleya Darlingiem i zaproponował pomoc. Talley tylko dlatego nie odmówił, że Frith nie chciał za to pieniędzy. Wszystko, czego chciał, to sprawiedliwości, cokolwiek by ona znaczyła. — Gotowe! — zawołał ktoś z dziobu. — Czy znajdujemy się w odpowiedniej odległości? — zapytał St. John sternika. — Tak, proszę pana. — Jak daleko jesteśmy od ładunku? — Około stu jardów. — Podpłyń bliżej. Chcę być pewny, że sygnał dojdzie. — Ale... — Przybliż się, do cholery. Chcesz, żeby zadziałało... czy nie? — Tak, proszę pana. — Sternik uruchomił łódź i dał gazu, a Talley odsunął się jak najdalej do tyłu. Zastanowił się, czy włókno szklane pokładu ma zdolność pływania. — Ognia! — krzyknął St. John. Ktoś z załogi uruchomił odpalacz ładunku. Przez chwilę nic się nie działo, panowała cisza. Potem nastąpił grzmot i zdało się, że jakaś wielka łapa chwyta łódź i ciągnie ją ku niebu. Woda wokół nich podniosła się. W końcu jacht opadł, a pył wodny rozproszył się. St. John poszedł na rufę i przechylił się przez burtę. Na powierzchni unosiły się małe rybki — różowe, czerwone, szare i brązowe. — Głębiej — powiedział. — Ona musi być głębiej. Trzeba spuścić ładunek jeszcze niżej. Sternik wyszedł z kabiny. — Doktorze, Ned mówi, że przebiliśmy dziurę. — Dziurę? Gdzie? — Szkło pękło. Bulaj pod pokładem. — Dlaczego podprowadziłeś nas tak blisko? — Słucham? Przecież pan mi kazał... — Jesteś odpowiedzialny za bezpieczeństwo tej łodzi. Jeśli uważałeś, że niebezpieczne jest się zbliżać, miałeś obowiązek odmówić. Sternik tylko na niego popatrzył. — Idiota! — stwierdził St. John i poszedł na dziób jachtu. — Jak poważny jest przeciek? — Może na wszelki wypadek powinniśmy zacząć wracać? — Zatkaj dziurę żywicą epoksydową — zdecydował St. John i zniknął w kabinie. Wspaniale — pomyślał Talley. — Teraz zatoniemy i pewnie utopię się tutaj, na końcu świata. Rozejrzał się po kokpicie, szukając czegoś, co mogłoby pływać. Ujrzał drewnianą zasuwę zejściówki. Odczepił ją, by mogła swobodnie pływać, gdyby rufa poszła pod wodę. Spojrzał na brzeg, oceniając odległość... Trzy mile? Cztery? Nie był w stanie tego określić. Gdy odwrócił się, w niedalekiej odległości zauważył jakąś łódź. Nie pływała, po prostu stała. Duża łódź. Bądź wdzięczny — przynajmniej ktoś cię uratuje — pomyślał. Usłyszał, że zaskakuje silnik ich jachtu. Płynęli do brzegu. St. John wyszedł z kabiny. Pocił się, poczerwieniał na twarzy — z wysiłku lub gniewu. — Tam jest łódź — powiedział Talley. — Może powinniśmy... — Widzę ją. — St. John walnął w ściankę kabiny i krzyknął: — Hej! Sternik wystawił głowę przez drzwi. — Tak? — Widzisz tam tę łódź? Wezwij ich przez radio i każ im podążać za nami. — Kazać im, doktorze? — Tak, Rumsey... Każ im. Powiedz, kim jesteśmy i każ im płynąć za nami, na wypadek gdybyśmy potrzebowali pomocy. Zrobią tak, założę się o to. — Tak, proszę pana. — Sternik wrócił do kabiny. — Czy poznajesz ich? — Tak. — Kto to jest? — „Korsarz”. To Whip Darling. — O... — St. John przez chwilę się wahał. — Zapomnij o tym. — Słucham? — Daj spokój. Nie wywołuj ich. Po prostu płyń z powrotem. Sternik zmarszczył brwi, wzruszył ramionami i wszedł do kabiny. — Popatrz, jak płynie — zauważył Mike. — Z zanurzeniem... — potwierdził Darling. — Przedziurawiła się. — Chcesz płynąć za nimi? — Jeśli potrzebują pomocy, mogą nas wezwać — powiedział Darling. — Ale nie sądzę, żeby Liam to zrobił. Mocno przekręcił ster, nacisnął dźwignię przepustnicy i ruszył w stronę znaku sygnalizującego Western Blue Cut. Pozostawał na głębinie, a przez kilkanaście minut dziób jachtu pruł poprzez szczątki małych ryb. — Wysadził w powietrze wszystko, co tu żyje — stwierdził Mike. — To skandal, że głupota nie zalicza się do zbrodni — stwierdził Darling — bo moglibyśmy go przymknąć na całe życie. — Czego on używa? — Nie wydaje mi się, żeby on sam wiedział. Liczy się dla niego tylko głośne „bum”. Żel wodny... może po prostu dynamit. — Tego nie kupuje się w warzywniaku. — Wprost przeciwnie. Spójrz na nasz proch. Trzeba tylko powiedzieć, że chce się wysadzić dok albo fundamenty. Facet wydający zezwolenia nie bierze pod uwagę różnych łobuzów. — Ale ciągle zastanawiam się nad... Hej! — Mike patrzył na północ i pokazywał coś lśniącego pomiędzy dwiema falami. Darling przekręcił ster i łódź zatrzęsła się, gdy przyjęła falę na tył lewej burty. — A niech to — rzucił Darling zbliżając się do tego. — Znowu ta ikra... jeśli to ikra. Były to galaretowate wymiociny o kształcie prostokąta sześć lub osiem na dwie lub trzy stopy, falujące, z otworem pośrodku. Darling zatrzymał łódź i przechylił się przez barierkę pomostu nawigacyjnego. Spojrzał w dół. — Powiedziałbym, że to wielorybie rzygowiny — stwierdził — jeśli są jakieś jeszcze w okolicy. — Nie jest tak ciemna — ocenił Mike — i nie śmierdzi. — Tak... to musi być ślina, ale czyja? Niech mnie kule biją, jeśli wiem... — Darling zamilkł. — Powinniśmy wziąć trochę tego dla Talleya, żeby rzucił na to okiem. — Chcesz, żebym to podniósł? — Dlaczego nie? Mike zlazł po drabince, znalazł podbierak na długiej rączce i poszedł na rufę, gdzie burta była niższa i mógł dosięgnąć wody. Darling wykonał łodzią małe kółko i tak nią manewrował, że masa galarety przesunęła się blisko burty. Mike wychylił się i zaczerpnął podbierakiem. Kiedy dotknął galarety, rozpadła się. — Cholera — zaklął. — Rozleciała się. — Masz jej trochę? — Niech jeszcze raz spróbuję. Darling zszedł z drabiny, a Mike wyciągnął rękę z podbierakiem. Kiedy siatka dotknęła wody, coś ją capnęło i pociągnęło. Mike uderzył łydką w niskie nadburcie, a że zbyt duża część jego masy znajdowała się za burtą, zaczął wypadać. — Oj! — krzyknął machając wolną ręką, lecz znajdował tylko powietrze. — Rzuć podbierak! — zawołał Darling, ale Mike tego nie zrobił. Ściskał aluminiową rączkę podbieraka, jakby miał doń przyspawaną rękę. Wypadł za burtę. Jego ciało wykonało pół obrotu i wylądował w wodzie na plecach. Dopiero wtedy puścił podbierak. Darling popędził na tył pomostu nawigacyjnego i wpół zeskoczył, wpół ześliznął się z drabiny. Pobiegł na rufę. Łódź stała, więc Mike'owi nie groziło niebezpieczeństwo ze strony śruby napędowej. Darling martwił się tylko, że Mike zacznie panikować, nałyka się wody i utopi. Faktycznie, Mike wpadł w panikę. Zapomniał, jak się pływa. Wrzeszczał niezrozumiale i młócił wodę rękami... niecałe pięć stóp od rufy. Darling chwycił linę, zaklinował jeden jej koniec i podniósł drugi. — Michael! — krzyknął. Mike nie słyszał go. Nadal wrzeszczał i rzucał się. Darling zrobił pętlę, wycelował ją na głowę Mike'a i rzucił. Uderzyła Mike'a w twarz, lecz ten nie zauważył tego, póki jego ręce nie znalazły liny i odruchowo zacisnęły się na niej. Wtedy Darling podciągnął go do progu do nurkowania na rufie. Schylił się, złapał go za kołnierz i wciągnął na stopień. Mike leżał, jęcząc i plując wodą. Zakaszlał, z trudem złapał powietrze i podniósł się na kolana. — Pieprzę to... — powiedział. — Dlaczego, Michael? — zapytał Darling, uśmiechając się. — To był tylko duży stary żółw, to wszystko. Widziałem go... chciał walczyć z tobą o tę ikrę. — Pieprzę go. Pieprzę ciebie. Wszystko pieprzę. Na zawsze. Darling roześmiał się. — Dobrze się czujesz? — Zostanę taksówkarzem. Kiedy Mike zdjął ciuchy i owinął się ręcznikiem, Darling poszedł do steru i wrócił w miejsce, gdzie unosił się podbierak. Zatrzymał jacht i pozwolił, by dopłynął rozpędem do siatki. Złapał ją bosakiem i wciągnął na pokład. Żółw wyrwał dziurę w siatce, ale przyczepiło się do niej parę żelatynowych kulek. Darling podniósł jedną z nich do światła i przyjrzał się jej z bliska. W środku znajdowała się jakaś mała rzecz, zbyt mała, by można ją było rozpoznać. Zastanawiał się, czy nie zeskrobać jej do słoika, ale nie było tego na tyle dużo, by sobie tym zawracać głowę. Zmył więc galaretę do wody, rzucił sieć na pokład i wszedł na mostek. Parę minut później, kiedy Darling skręcał w ujście Western Blue Cut, Mike pojawił się na pomoście z dwoma kubkami herbaty. — Nie podoba mi się to — oznajmił Mike podając Darlingowi jeden kubek. — Wypadnięcie za burtę może na cały dzień wyprowadzić z równowagi. — Nie, mówię ogólnie. To wszystko wprowadza mnie w zły nastrój. Wypadłem za burtę już parę razy, ale jeszcze nigdy tak się nie czułem. — Weź się w garść. Każdy ma czasem zły dzień. — Ale nikt się tak nie czuje. Ta zimna bestia mnie przeraża. Prawie już żałuję, że Liam nie wysadził jej w powietrze. Kto by pomyślał, że przez cholerną kałamarnicę stanę się psychiczny? — Przestań, bo naprawdę się nim staniesz... wmówisz to sobie. — To już się stało. Darling popatrzył na owiniętego ręcznikiem Mike'a, któremu drżały ręce i pomyślał: — Ten stwór otworzył ciemne drzwi we wnętrzu tego młodego człowieka. To dziwne, jak coś, czego nie rozumiemy, może w nas obudzić demony, których obecności nawet nie podejrzewamy. Weszli już na płyciznę. Gdy po lewej wyłoniła się twierdza portu, a po prawej różowe domki Cambridge Beaches przezierały przez casurinas, opierający się na relingu Mike powiedział: — Tego faceta jeszcze tu nie widziałem. Darling popatrzył w tył. W kierunku północnym, w odległości jakichś trzech mil, niedaleko wejścia na głęboki Kanał Północny, widać było mały statek — nie dłuższy niż sto dwadzieścia do stu pięćdziesięciu stóp — z białym kadłubem i pojedynczym czarnym kominem. — Nietutejszy... — dodał Mike. — To prawie pewne. — Nie jest też z marynarki wojennej. Wygląda na jeden z prywatnych statków poszukiwawczych. Darling wziął lornetkę, oparł łokcie na relingu i nastawił ostrość na statek. Na prawej burcie widział szalupy ratunkowe, podwieszone na żurawikach. Pod nimi na podporach leżało coś owalnego, coś z iluminatorami. — A niech mnie, Michael — odezwał się po chwili. — Ktokolwiek by to był, ma zawieszoną na rufie łódź zanurzalną, jedną z tych małych łodzi podwodnych! CZEŚĆ TRZECIA 22 Kapitan Wallingford zgarbił się nad biurkiem podpisując nakazy rekwizycji, kiedy w drzwiach stanął Marcus Sharp. Puknął dwa razy we framugę rzucając od progu: — Kapitanie? — O co chodzi, Sharp? — zapytał Wallingford nie podnosząc głowy. — Albo nie, niech pan nie mówi, sam spróbuję zgadnąć, o co chodzi. Usłyszał pan, że przybył statek poszukiwawczy z najnowocześniejszym sprzętem oraz łódź podwodna i będą szukać kałamarnicy. Dowiedział się pan również, że mamy ten statek i łódź obsadzić naszymi ludźmi. Właśnie przychodzi pan zgłosić się na ochotnika, mam rację? Uważa pan, że jest najlepszy do tej roboty. — Wallingford podniósł głowę i uśmiechnął się. — No więc? — Ja... Tak, panie kapitanie. — Sharp wszedł do środka i stanął przed biurkiem. — Dlaczego akurat pan? Jest pan pilotem, a nie marynarzem z łodzi podwodnych. Dlaczego mam wysyłać oficera, a nie zwykłego marynarza? Potrzebuję jedynie pary oczu, kogoś, kto przypilnuje, żeby goście nie włóczyli się tam, gdzie nie trzeba, albo nie poplątali naszych kabli akustycznych. — Jestem nurkiem, kapitanie. Wiem, jak jest pod wodą i znam się na tych wszystkich czułych urządzeniach. Wypatrzę to wszystko, czego inni nie dostrzegą. Jestem po przeszkoleniu w niszczeniu podwodnym. — Niszczeniu podwodnym? — powtórzył Wallingford. — Boże, Sharp, oni nie są tutaj w celu niszczenia. To jacyś ludzie z prasy, którzy chcą jako pierwsi zrobić zdjęcie żywej kałamarnicy olbrzymiej... która, nawiasem mówiąc, może być już tysiąc mil stąd. — To o co chodzi rządowi bermudzkiemu? Sądziłbym, że ostatnią rzeczą pożądaną na Bermudach jest dalszy rozgłos... — O pieniądze. O nic więcej. Bermudy są w opłakanym stanie. Turystyka zamiera. Hotele i restauracje są w opałach, a wędkarstwa sportowego już praktycznie nie ma, nurkowanie stało się nieopłacalne. Gdyby ci ludzie z „Voyagera”... — Z „Voyagera”? — To nowy magazyn założony przez jakiegoś biznesmena z furą pieniędzy. Mają nowy typ fińskiej łodzi podwodnej na Kajmanach. Robią tam zdjęcia różnych, dziwnych rzeczy na głębokich wodach. Kiedy dowiedzieli się o tutejszej kałamarnicy, zobaczyli w tym szansę na wyczyn, bombę, która otworzy im drzwi do „National Geographic”. „Geographic” nie posiada łodzi podwodnej, nikt prywatnie takiej nie ma — tylko marynarka wojenna — a ta nie jest warta złamanego grosza. Dlaczego więc nie wpuścić ich? — powiedzieli sobie na Bermudach. Jeśli znajdą tę kałamarnicę, tym lepiej — może znajdą sposób, jak ją zlikwidować? Jeśli nie odkryją go, to chociaż spędzą tu trochę czasu i wydadzą szmal podczas poszukiwań. W przypadku gdy kałamarnicy nie znajdą, to opublikują wieść, że już stąd odeszła. Powiedzą światu, że Bermudy znowu są bezpieczne. — A gdzie tu wpasować marynarkę wojenną? To znaczy, chciałem powiedzieć, że to wody należące do Bermudów i wydaje się... — Gdzie nas wpasować? Niech się pan zastanowi. Bermudy nie posiadają swoich wód terytorialnych. Należą one do NATO, faktem jest, że są oni Amerykanami w każdym calu. Czy pan myśli, że to Bermudczycy umieścili tu te wszystkie sonarowe namierniki położenia? Kto pana zdaniem położył kable sygnalizujące obecność sowieckich okrętów podwodnych? Ameryka sięga aż dotąd. Kiedy w Pentagonie dowiedzieli się o tej sprawie — o tym statku z nowoczesnym sprzętem — wszyscy zaraz zaczęli mnie indagować. Chcieli mieć pewność, że na pewno obsadziłem statek i łódź podwodną ludźmi z amerykańskiej marynarki wojennej. Wszystko jedno, obywatele amerykańscy czy inni, nikt nie będzie włóczył się po naszych wodach i wtykał nosa w nie swoje sprawy. Musimy mieć nad tym nadzór. — Wallingford odchylił się na krześle. — No więc, o co chodzi, Sharp? Dlaczego chce pan zejść na dół w tej łodzi? Może myśli pan, że znajdzie jakiś wrak dla Whipa Darlinga? — Nie, proszę pana — szybko odpowiedział zakłopotany Sharp. Nigdy nie przyszło mu do głowy, że Wallingford wie o poszukiwaniu rozbitych statków w czasie lotów nad rafami. Powinien robić to ostrożniej, bowiem w helikopterze nigdy nie był sam, zawsze towarzyszyła mu przynajmniej jedna osoba. Baza floty stanowiła małą wspólnotę ludzi z mnóstwem czasu na plotki. — Dlaczego miałbym to robić? Nawet gdybym zobaczył wrak na głębokości pięciuset lub tysiąca stóp, w żaden sposób przecież nie mogę go wydobyć. — O co więc panu chodzi? — zapytał Wallingford. — Co powoduje, że chce pan zejść pół mili w głąb oceanu, z obcymi sobie ludźmi? Siedzieć w małej stalowej trumnie i szukać tego, czego tam prawdopodobnie już nie ma. Jeśli zaś jest — może pana zabić. — Bo... — Sharp zawahał się. Wiedział, że dla większości zrozumienie go stanowi problem. — Bo tego jeszcze nie robiłem. Chcę się przekonać, jak to jest. — Ja też nigdy nie byłem na Księżycu. Czy poleci pan na Księżyc, gdy ktoś o to pana poprosi? — Tak. Z całą pewnością. — Boże wszechmocny... Sharp... — Wallingford pokręcił głową. — Zgoda, załatwione. Proszę stawić się w porcie o szesnastej. Wypływają i zarzucają kotwicę dzisiejszej nocy, a jutro spuszczają łódź podwodną. — Dziękuję — powiedział Sharp. — Do jakiego stopnia jest to oficjalne? Powinienem mieć mundur? — Nie. Ale niech pan zabierze sweter i ciepłe skarpety. Wiem, że na głębokości trzech tysięcy stóp, w ciemnościach, potrafi być zimno. — Tak jest. — Sharp zasalutował i odwrócił się do wyjścia. — Sharp. — Wallingford zatrzymał go w drzwiach. — Tak? — Miałem zamiar wysłać pana, nawet gdyby pan nie zgłosił się sam. — Wallingford uśmiechnął się. — Chciałem się tylko upewnić, czy naprawdę pan chce. W koszarach Sharp spakował torbę na następny dzień. Wrzucił do niej walkmana, parę kaset i książkę. Zanim zdążył wziąć prysznic, włożyć dżinsy i drelichową koszulę, była już piętnasta. Port znajdował się po drugiej stronie wyspy, godzinę drogi motocyklem, więc złapał torbę i ruszył do wyjścia. W drzwiach przypomniał sobie, że planowali z Darlingiem nurkowanie na jutrzejszy dzień. Zawrócił i poszedł do telefonu. Odebrała żona Darlinga. Zanim Sharp zdążył zostawić wiadomość, powiedziała, że Whip jest na łodzi i pójdzie go zawołać. Czekając, Sharp zastanawiał się, czy powinien mówić Darlingowi, dokąd jedzie. Znał zamiłowanie dowództwa do tajemnic, zakładał, że i tę wyprawę zaliczyli do spraw tajnych, mimo że brał w niej udział międzynarodowy magazyn, który zamierzał uwiecznić wydarzenia na filmie. W marynarce wojennej lubowano się w utajnianiu wszystkiego, od ilości ziemniaków zakupionych do stołówek, po sumy wydane na skarpety żołnierskie. Do diabła z tajnością! Darling prawie na pewno i tak już o wszystkim wie. — Fajnie, że dzwonisz, Marcus — rzucił Darling, gdy podniósł słuchawkę. — Właśnie miałem do ciebie dzwonić. Jak z prognozą pogody na jutrzejsze nurkowanie? Przyjechało paru ludzi z jakiegoś magazynu — chcą spuścić łódź i zrobić zdjęcia kałamarnicy. Wynajęli mnie jako eskortę. — Idziesz z nimi?! Co to znaczy — jako eskortę? — Nie wiedzą, gdzie tego szukać. Nie wiedzą, gdzie jest uskok, gdzie kończy się szelf, a zaczyna głębia. Mają ze sobą głębokościomierz i aparat hydrolokacyjny — więc gdyby się postarali, to sami by znaleźli. Sęk w tym, że jeden dzień użytkowania łodzi kosztuje dziesięć tysięcy dolarów. Myślą, że jestem drogą na skróty. — I zgodziłeś się. Myślałem... — Marcus... To tysiąc dolarów dziennie! Do mnie należy tylko pokazać im, gdzie mają płynąć, pomóc w ustawianiu kamer i pływać nad ich łodzią. Tak na wszelki wypadek, gdyby musieli wyjść na powierzchnię z dala od statku. — Darling roześmiał się. — Możesz być na sto procent pewny, że na dół nie popłynę. — Whip... — zaczął Sharp i urwał, czując, że jego zapał zaczyna słabnąć. — Mam iść z nimi. — Ty? Po co? — We flocie martwią się, że przyczepią się do naszych hydro-lokatorów. Mogą chcieć w ramach rekompensaty wydatków opublikować historyjkę o tym, jak marnujemy forsę tropiąc sowieckie łodzie podwodne, których nie ma. — Dlaczego Wallingford jest taki pewny, że nie znajdziecie tej kałamarnicy? — We flocie uważają, że już odeszła. Podobnie myślą ludzie z Urzędu Oceanografii. — Hm, mam inne zdanie. Talley też, bo inaczej wróciłby do Kanady. Istnieje duże prawdopodobieństwo, że to stworzenie tutaj jest, Marcus. Jestem prawie pewny, że ona jest tu gdzieś na głębinie. — Przez chwilę na linii panowała cisza, potem Darling powiedział: — Mówiłeś, że z nimi idziesz. To oczywiście nie oznacza, że schodzisz na dół w łodzi podwodnej? — Właśnie o to chodzi. — Nie rób tego, Marcus — ostrzegł go Darling. — Jest jedna rzecz, o której obaj musimy pamiętać: istnieje kapitalna różnica między odwagą a głupotą. 23 Port Floty Królewskiej został wybudowany w dziewiętnastym wieku przez skazańców nazwanych „transportami”. Zostali przywiezieni z Anglii, a później przetrzymywani byli w więziennych celach na bagnistym dnie Zatoki Grassowej. Mury więzienia miały ponad dziesięć stóp grubości, a jego uliczki zostały ręcznie wybrukowane. Zajmowało cały północny kraniec Wyspy Irlandzkiej i samo w sobie stanowiło miasteczko. Były tam: koszary dla setek żołnierzy, domy dla kucharzy, cele skazańców, żaglownie, warsztaty, w których wyrabiano świece, liny oraz broń. Sharp szedł wzdłuż nadbrzeża do małego statku przycumowanego w doku, w którym nadal okazjonalnie znajdowały schronienie brytyjskie i amerykańskie liniowce. Po drodze mijał butiki, kawiarnie, sklepy z pamiątkami, muzea. „Ellis Explorer” — odczytał napis na pawęży z portu Lauderdale. Licząc kroki Marcus przeszedł wzdłuż statku. Miał mniej więcej sto pięćdziesiąt stóp długości i większość rufy była odkryta. W połowie drogi między kratownicą a kabiną, na stojaku spoczywała łódź podwodna, okryta impregnowanym brezentem. Od razu widać było, że łódź należy do najnowszego typu. Po budowie kadłubu Sharp przypuszczał, że statek został zbudowany w Danii lub Niemczech. Był dobrze utrzymany; ani śladu rdzy na kadłubie czy zadrapań na farbie. Liny na pokładzie zostały nienagannie sklarowane, stalowo-aluminiowa powierzchnia nadbudówki lśniła w popołudniowym słońcu. Ten, kto posiada ten statek — pomyślał Sharp— nie martwi się o pieniądze. Na dziobie stała jakaś kobieta. Rzucała kawałki chleba ławicy małych rybek. — Dzień dobry! — odezwał się Sharp. Odwróciła się i odpowiedziała na powitanie. Zbliżała się do trzydziestki, była wysoka, gibka i mocno opalona. Ubrana była w krótkie spodenki z obciętych dżinsów i koszulę związaną w pasie na supeł, na ręku miała wodoszczelny rolex. Jej spłowiałe od słońca, brązowe włosy były krótko przycięte i zaczesane do tyłu. Na łańcuszku, na szyi wisiały okulary słoneczne. — Jestem Marcus Sharp... porucznik Sharp. — Proszę na pokład — powiedziała. Sharp podszedł do wejścia w nadburciu i wszedł na pokład. — Nazywam się Stephanie Carr — przedstawiła się kobieta z uśmiechem i wyciągnęła do niego dłoń. — Robię zdjęcia. — Poprowadziła go w stronę rufy, do kabiny. Kabina była duża i wygodnie umeblowana. Znajdowały się tam dwa składane stoły na zawieszeniu kardanowym, dwie kanapy z winylowym pokryciem, przyśrubowane do podłogi, mnóstwo plastikowych krzeseł, półki z książkami w miękkich obwolutach oraz telewizor i magnetowid. Schodki prowadziły w górę, na pomost i w dół, do kuchni oraz kajut na rufie. Na pokładzie siedział niski, muskularny człowiek. Mógł mieć równie dobrze trzydzieści, co czterdzieści pięć lat. Oglądał film z Jamesem Bondem. — To Eddie — wyjaśniła Stephanie. — Steruje łodzią podwodną. Eddie, to Marcus. Eddie uczynił niedbały ruch ręką. — Cześć. Sharp zauważył, że na jednym ze stołów leżało pełno kamer, stroboskopów, światłomierzy i pudełek z filmami. — Czy jest z nami ktoś piszący? — zapytał Stephanie. — Nie — odpowiedziała. — Ja tu wszystko robię. Poza tym, jeśli zrobimy zdjęcia tego potwora, nikt nie będzie dbał o słowa — pokazała klatkę schodową na rufie. — Tam jest pełno pustych kabin. Możesz położyć swoje rzeczy, gdzie chcesz. Sharp rzucił torbę na krzesło. — Kto to jest Ellis? — zapytał. — Chodzi o tę nazwę — „Ellis Explorer”. — Barnaba Ellis... nigdy o nim nie słyszałeś? Stowarzyszenie Ellisa... Fundacja Ellisa... Wydawnictwo Ellisa. To Stowarzyszenie utworzyło Fundację, a Fundacja zakupiła tę łódź. Jeśli któreś z ich pism potrzebują tej łodzi, wypożycza ją od Fundacji. — To dla nich pracujesz? — Nie, jestem niezależna. Pracuję dla „Geographic” i „Travelera”, dla każdego, kto chce mi płacić. — Hej, marynarzu! — zawołał ktoś z pomostu. — Chodź, poznasz Hectora — rzuciła Stephanie i poprowadziła Sharpa na pomost nawigacyjny. Hector wyglądał na czterdzieści pięć lat. Był opalony, muskularny. Miał na sobie wykrochmaloną białą koszulę z dystynkcjami kapitana na ramieniu, zaprasowane w kant czarne spodnie i wyglansowane czarne buty. Pracował z ołówkiem i linijką nad mapą wód wokół Wysp Bermudzkich. — Ten Darling — odezwał się — każe mi zakotwiczyć tutaj. — Stuknął w punkt na mapie. — Ale tutaj nie ma dna. — Czy objaśnił, jak tam dotrzeć? — zapytał Sharp. — Krok po kroku. Wokół tego miejsca, na północ od boi, potem na północny zachód aż dotąd. Na mapie widać, że dno jest tutaj dopiero na głębokości pięciuset sążni. Nie mogę rzucać kotwicy na takiej głębokości. — Niech pan postępuje tak, jak on mówi — powiedział Sharp. — Jeśli on twierdzi, że dno tam jest, to znaczy, że na pewno tam jest. Może to być jakieś wzniesienie albo rafa, albo część szelfu. — Ale na mapie... — Kapitanie — przerwał Sharp. — Gdybym miał wybierać pomiędzy jakimś kartografem z „Coast and Geodetic Survey” a Whipem Darlingiem, zawsze poszedłbym za nim. Było po piątej, gdy minęli cypel przy Dockyard i ruszyli na północ, w stronę znaków na kanale. Sharp i Stephanie stali na pokładzie obserwacyjnym na dachu kabiny i patrzyli, jak małe kłęby cumulusów zmieniają kolor pod wpływem słońca, oświetlającego je pod różnym kątem w miarę obniżania się. — Gdzie mieszkasz? — zapytał Sharp. — Teoretycznie w San Francisco. Mam tam małe mieszkanko, takie miejsce, do którego mogę wracać, ale nie ma mnie przez dziesięć lub jedenaście miesięcy w roku. — Na pewno nie jesteś zamężna. — Jasne. — Uśmiechnęła się. — Kto by mnie chciał? Przecież mnie nigdy nie ma w domu. Kiedy zaczynałam w tej branży, świeżo po college'u, pracowałam dla małej gazety w Kansas. Robiłam nocne zdjęcia dzikich zwierząt. Wiedziałam, że muszę wybierać, bo nie mogę mieć obu tych rzeczy razem. Wielu moich przyjaciół jest fotografami, specjalizują się w tym, co robią — w sporcie, przygodach, zwierzętach. Dziewięćdziesiąt procent tych, którzy się pożenili, już się rozwiodło. — Czy to jest tego warte? — Jest. Byłam już wszędzie, mój paszport ma grubość książki telefonicznej. Spotkałam mnóstwo ludzi, robiłam wiele zwariowanych rzeczy. Fotografowałam wszystko, od tygrysów po termity. Czasami zaczynam już czuć zmęczenie i wtedy myślę o ustatkowaniu się. Kiedy tylko zaczynam to planować, zaraz dzwoni telefon i już mnie nie ma. Jestem na szlaku nowej przygody. — Machnęła ręką w kierunku morza. — Właśnie tak jak teraz. — Co wiesz o kałamarnicy olbrzymiej? — Nic. Właściwie prawie nic. W drodze przeczytałam kilka artykułów. Z tego, co wiem, nigdy nie była sfotografowana, a to mi wystarczy. U nas rzadko kiedy zdarza się robić coś, czego nikt wcześniej nie robił. — To już powód. Rzadko występujące i niebezpieczne. — Cóż, w tym cała zabawa. Spójrz na to w ten sposób, Marcus: płacą nam, żebyśmy robili to, czego inni nie mogą zrobić nawet za całą forsę tego świata. Wykorzystać tę szansę, odkryć coś — to się nazywa żyć! Sharp spojrzał na nią i poczuł ból, którego nie było już od wielu miesięcy — wspomniał Karen. — Mówię panu, tu nie ma dna. — Hector wskazał na głębokościomierz. Słabe pomarańczowe światełko krążyło po owalnym ekranie, nasilając się, gdy mijało znak czterystu osiemdziesięciu sążni. — Jest pan pewny, że znajdujemy się dokładnie w tym miejscu? — zapytał Sharp. — Nawigator satelitarny pokazuje, że jesteśmy dokładnie tam, gdzie sobie życzył Darling. Sharp zerknął przez okno. Kolor wody w żadnym miejscu nie zdradzał płycizny. Była równomiernie szara, niczym wypolerowana stal. — Niech pan rzuci kotwicę — powiedział. — Łatwo panu mówić. Kotwica i łańcuch nie kosztują parę dolarów. — Proszę to zrobić. Jeśli pan ją zgubi, to osobiście po nią zanurkuję — uśmiechnął się Sharp. Hector popatrzył na niego. — Cholera! — zaklął i włączył mechanizm rzucający kotwicę. Usłyszeli pluśnięcie i brzęk łańcucha przechodzącego przez kluzę kotwiczą. Załogant w pasiastej koszulce stanął na forpiku i obserwował sondę łańcuchową. — Czy mogę włączyć sonar? — zapytał Sharp. — Proszę bardzo. Sharp włączył sonar. Szklany ekran rozjaśnił się i ukazał białą linię utworzoną przez impulsy sonarne. Znaczyła kontur dna na głębokości ponad pół mili. Gdzie to jest? Gdzie jest ten tajemniczy szelf, który ma stanąć na drodze spadającej kotwicy? — zastanawiał się. Usłyszał, jak Hector mówi: — Niech mnie diabli! — i właśnie w tym momencie mały jasny punkt ukazał się w lewym górnym rogu ekranu. Oznaczał mały występ w klifie. Brzęk łańcucha kotwicznego ucichł. — Dwieście dziesięć stóp — stwierdził Hector. — Jak ten Darling o tym wiedział? — Dwadzieścia pięć lat pływa na tym morzu, to chyba wyjaśnia wszystko. Whip zna każdy występ na rafie i wie, jak pływ znosi kotwicę. — Czy wie, gdzie jest kałamarnica? — Tego nie wie nikt — odpowiedział Sharp schodząc do kabiny. Jedli obiad w kabinie — hamburgery podgrzane w mikrofalówce, makaron gotowany na parze i sałatkę. Kiedy pozmywali, Eddie z dwoma ludźmi z załogi siedli przy telewizorze i obejrzeli kasetę z „Polowaniem na Czerwony Październik”. Hector wrócił na pomost. Stephanie nalała kawy sobie i Sharpowi, wyjęła papierosa z futerału aparatu fotograficznego i poprowadziła Sharpa na otwartą rufę. Księżyc swym światłem przytłumił światło gwiazd, morze było spokojne i gładkie jak szklana tafla. — A ty? — zapytała. — Jesteś żonaty? — Nie — odpowiedział, i nagle, sam nie wiedział dlaczego, opowiedział jej o Karen. — To okropne — odezwała się, kiedy skończył. — Myślę, że nie mogłabym poradzić sobie z takim cierpieniem. Zanim Sharp mógł coś odpowiedzieć, usłyszeli Hectora wołającego z pomostu: — Hej, marynarzu! Poszedł korytarzem poprzecznym na lewą burtę, potem cztery stopnie w górę do drzwi zewnętrznych pomostu. — Proszę tutaj — rzucił Hector. Sharp stanął na pomoście. W ciemnościach wnętrze to wyglądało jak opustoszały klub nocny. Jedynym światłem były czerwone, zielone i pomarańczowe błyski urządzeń elektronicznych. — Co pan tu widzi? — Co widzę? — Stoimy na kotwicy. Myślę, że zaczepiliśmy się o wrak statku. Nachylając się nad urządzeniem Sharpowi przemknęło przez myśl, że byłby to niezły przypadek, gdyby odkryli teraz stary wrak, nie zauważony i nietknięty przez wieki. Mieli łódź podwodną, mogli do niego dotrzeć, sfotografować, może nawet coś zabrać. Whip byłby zdumiony. Sharp przymknął oczy i znowu je otworzył. Skoncentrował wzrok na szarym ekranie. Wiedział, że obrazy na sonarze są niezwykle dokładne, jeśli pojedynczy zatopiony obiekt jest duży i znajduje się na płaskim dnie. Widział kiedyś taki obraz statku w „National Geographic” — jego maszty i nadbudówka były niezwykle wyraźne. Wyglądał tak, jakby już, już miał odpłynąć. Lecz tamten statek zatonął na głębokości trzystu stóp. Jeśli tutaj był statek, to spadł na głębokość pół mili, prawdopodobnie rozpadając się po drodze. Mogła to być zaledwie kupa złomu. To, co ujrzał, było bezkształtną plamą. Spojrzał na liczby kalibracyjne u boku ekranu. Plama wydawała się mieć dwadzieścia do trzydziestu metrów długości — rozmiary ewentualnego wraku. — Być może to faktycznie jest wrak — powiedział. — Niech pan jutro popatrzy na to z łodzi podwodnej — dodał Hector. — Podczas wojny wiele statków zaginęło w tej okolicy. Może to jeden z nich. Może pan mi podać odczyt z loranu? Sharp odwrócił się od ekranu sonaru i poszedł do loranu. Przeczytał głośno liczby, a Hector zapisał je na kartce. Żaden z nich nie spojrzał na ekran ponownie. Gdyby to zrobili, zobaczyliby zmianę w bezkształtnej plamie. Zauważyliby, że niektóre linie zanikają, a pojawiają się inne, gdy rzecz znajdująca się na głębokości trzech tysięcy stóp zaczęła się przesuwać. 24 Wyciągnięte ręce Karen próbowały go dosięgnąć, jej oczy błagały o pomoc, krzyczała w języku, którego nie rozumiał. Chciał ją złapać, ale nie mógł poruszyć nogami. Miał wrażenie, że gramoli się przez przezroczyste błocko. Coś ciągnęło go w tył i zmuszało do powolnego ruchu. Im bliżej podchodził, tym bardziej się oddalała. Nagle coś na nią ruszyło, coś, czego nie widział, lecz musiało to być wielkie i przerażające. Jej strach przerodził się w panikę. Zaczęła krzyczeć jeszcze głośniej. Chwilę potem zniknęła, a wraz z nią także i to, co ją ściskało. Pozostało jedynie głośne przenikliwe buczenie. Sharp obudził się i przez chwilę nie wiedział, gdzie się znajduje. Łóżko było małe, nie jego, a światło przyćmione. Pozostało tylko buczenie, naglące wezwanie dochodzące gdzieś znad głowy. Przekręcił się na drugą stronę i zobaczył wiszący na grodzi interkom. Podniósł słuchawkę i wymamrotał swoje nazwisko. — Wstawaj, szkoda dnia, Marcus — powiedziała Stephanie. — Czas ruszać! Kiedy odwiesił słuchawkę, poczuł, jak wydziela się mu adrenalina. Zgłosił się tu dobrowolnie, lecz to, co wczoraj było podniecające, dziś zaczęło go przerażać. Nigdy nie pływał żadną łodzią podwodną, nie mówiąc już o łodzi wielkości jednej trzeciej wagonu metra. Nie znosił zatłoczonych wind — kto zresztą lubi? — i na statkach źle się czuł w kabinach wewnętrznych. Przyszło mu do głowy, że może właśnie odkrywa w sobie skłonność do klaustrofobii. Cóż — pomyślał — wkrótce się przekonamy. Gdy ogolił się, ubrał w dżinsy, koszulkę, wełniane skarpety i sweter, obawy znowu ustąpiły miejsca podnieceniu. Coś się działo, istniało nowe wyzwanie, miał szansę poznać coś nowego. Tak jak powiedziała Stephanie: to znaczy właśnie żyć. Słońce ledwie rozjaśniło horyzont, kiedy Sharp był w kabinie i nalewał sobie kawę. Przez tylne okno widział, jak Eddie i jeden z załogantów zdejmują brezent z łodzi podwodnej. Kiedy popatrzył w prawo, zobaczył, że do lewej burty statku przycumowany został „Korsarz”. Wychodził już z kabiny, gdy usłyszał za sobą głos Darlinga dochodzący z pomostu. Darling rozmawiał z Hectorem. — Cześć, Marcus — powitał go Darling, gdy Sharp wszedł na pomost. — Jesteś przekonany, że nadal chcesz tam płynąć i odmrozić sobie jaja? — Tak, zupełnie — odpowiedział Sharp. — Uważaj na siebie, Marcus — zbyt wiele dla mnie znaczysz, żebym cię stracił. — Darling zszedł z pomostu i ruszył na „Korsarza” porozmawiać z Mikem. Sharp chciał zanieść swoją kawę na rufę. Przy drabinie spotkał Stephanie w drodze do góry. Kiwnęła ręką, żeby poszedł za nią przez wodoszczelne drzwi, ponad główną kabiną na tył pomostu. Było to pomieszczenie sterownicze łodzi podwodnej. Panowały w nim ciemności. Oświetlone było jedynie czerwoną żarówką wiszącą u góry i czterema monitorami telewizyjnymi, pokazującymi obraz kontrolny. Jeden z członków załogi, Andy, siedział z założonymi słuchawkami przed tablicą pocętkowaną kolorowymi świateł i przyciskami. — Andy sprawuje nadzór nad całą aparaturą — powiedziała Stephanie. — Twój przyjaciel Whip też będzie tutaj, możemy z nim w każdej chwili rozmawiać. Sharp wskazał monitor telewizyjny. — Czy łódź ma łączność z powierzchnią? — Wszystko jest filmowane dla fundacji. Jeden kabel światłowodowy wystarczy. Mamy kamery wideo wewnątrz i na zewnątrz łodzi, plus aparaty fotograficzne. Chcesz jeden aparat? Będziemy przy różnych bulajach, możemy widzieć różne rzeczy. — Pewnie — odparł Sharp — jeśli masz jakiegoś „głupa”. Jakie zdjęcia cię interesują? Koralowce? Wodorosty? — Nie, nie — uśmiechnęła się Stephanie. — Potwory. Wyłącznie potwory. I to wielkie. Z bliska łódź podwodna wydawała się Sharpowi podobna do obdarzonych ramionami kapsułek antyhistaminy Bristona. Każde ramię miało na końcu stalowe kleszcze, a na nich kamerę wideo w kulistej obudowie. Słońce wzeszło już wyżej, nie było nawet tchnienia wiatru. Pot lał się z Sharpa, gdy schodził przez okrągły właz na szczycie łodzi. Operator dźwigu dał mu znak kciukiem, a on słabo uśmiechnął się w odpowiedzi. Stephanie znajdowała się już w środku, podobnie jak Eddie. Ubrany był w kamizelkę. Zgarbiony przesuwał się do przodu, żeby sprawdzić przyrządy pomiarowe i wyłączniki. Wnętrze kapsuły było rurą o długości dwunastu stóp szerokości sześciu i wysokości pięciu. Były tam trzy niewielkie bulaje, jeden na dziobie dla Eddiego i po jednym po obu stronach akurat dla Stephanie i Sharpa. Na stalowym pokładzie przed iluminatorem leżała kwadratowa poduszka. Klęknął i podpełznął do niej. Przekonał się, że może siedzieć na podwiniętych nogach — po turecku albo klęczeć z twarzą przyciśniętą do bulaja, mógł też leżeć z podniesionymi nogami, ale w żaden sposób nie dało się stać wyprostowanym. A jeśli dostanie skurczu? Jak go usunie? Nie myśl o tym — skarcił sam siebie. — Po prostu rób swoje. — Ile czasu zajmie zejście na dno? — zapytał. — Pół godziny — odparła Stephanie. — Opadamy dziesięć stóp na minutę. Nie tak źle. Mógł przeżyć tę godzinę. — A jak długo będziemy na dole? — Cztery godziny! Nigdy — pomyślał Sharp. — Nie przeżyję tego. Usłyszał trzask zamykającej się nad nim klapy i metaliczny świst w trakcie jej dociskania. Stephanie podała mu aparat fotograficzny z obiektywem szerokokątnym i ogniskową milimetrów. — Wszystko ustawione. Wystarczy nacisnąć guzik. Sharp chciał wziąć od niej aparat, ale wyśliznął się mu ze spoconych rąk. Stephanie złapała go o cal nad stalowym pokładem. — Wyglądasz jak śmierć — powiedziała. — Nie żartuj sobie. — Sharp wytarł dłonie o spodnie i wziął od niej aparat. — Czym się przejmujesz? To pierwszorzędna łódź podwodna, a Eddie jest najlepszym pilotem. — Uśmiechnęła się. — No nie, Eddie? Eddie wymamrotał coś do mikrofonu przyczepionego do słuchawek. W tym momencie kapsułą targnęło i zaczęła się wznosić. Dźwig podniósł ja ze stojaka i przesunął nad burtą statku. Przez chwilę łódź kołysała się w tył i w przód jak huśtawka w wesołym miasteczku. Sharp musiał uchwycić się czegoś, żeby nie przelecieć przez pokład. Potem powoli zaczęła opadać, póki nie dotknęła wody. Jej ruch zmienił się w łagodne kołysanie. Sharp spojrzał przez bulaj i zobaczył, jak jego szkło zalewa ocean. Z góry rozległ się metaliczny dźwięk klamer odczepianych od pierścieniowego uchwytu łodzi. Kapsuła zaczęła zanurzanie. Woda zakryła już iluminatory. Sharp przycisnął twarz do szyby i spojrzał w górę, pragnął zobaczyć ostatni promień światła słonecznego. Błękit nieba łączył się z bielą chmur i złotymi odblaskami słońca załamywanymi w wodzie. Potem kolory zbladły i ustąpiły jednolitej niebieskiej mgle. Z wyjątkiem warkotu silnika elektrycznego łodzi wszystkie inne dźwięki przestały docierać. Sharp czuł dreszcze, z czoła, spod pach i z pleców szybko parował mu pot. Temperatura spadła o trzydzieści stopni w niecałą minutę. Mimo to nadal się pocił, nie z zimna oczywiście, lecz ze strachu, pod wpływem zbliżającego się ataku klaustrofobii. Spojrzał przez bulaj — błękit na zewnątrz szybko ciemniał przechodząc w barwę fioletową. Odważył się zerknąć w dół. Promienie słoneczne przenikały przez wodę, ale zostawały rozszczepione i pochłonięte. Głębiej fiolet ustępował czerni i wszystko było już nocą. Opadali powoli, nic nie widząc, nic nie słysząc ani też nie czując Wtedy to Sharp uświadomił sobie, że czuje płynącą z tej nicości przyjemność. Przypomniał sobie opowiadania Darlinga o stworzeniach żyjących w tej głębinie, w tym mroku. Zadrżał. 25 Sharpowi było zimno. Skarpety miał mokre od wilgoci skraplającej się wewnątrz kapsuły. Na powierzchni wilgoć ta wydawała się chłodna i przyjemna. Zdążyła wyparować z wnętrza, ale skarpety nie schły. Palce u nóg miał zdrętwiałe, a podeszwy stóp swędziały. Włożył ręce pod sweter i założył je jedna na drugą, odchylił się od iluminatora i spojrzał przez ramię Eddiego na przyrządy. Na zewnątrz panowała temperatura stopni Celsjusza, około stopni Farenheita. Wewnątrz nie było niewiele cieplej, trochę ponad. Znajdowali się już na głębokości dwóch tysięcy stóp i nadal opadali. — Włączam oświetlenie — powiedział Eddie do mikrofonu. Na szczycie łodzi rozbłysły dwie tysiącwatowe lampy. Rozpraszały ciemności żółtym światłem, które po przebyciu piętnastu lub dwudziestu stóp pochłaniane było przez czerń wody. Przed oczami Sharpa ukazało się skryte w głębinach bujne życie oceanu. Maleńkie zwierzęta planktonowe ukazywały się w kręgu światła, ich ilość i ruchliwość przypominała rój pszczół. Małe krewetki przywarły do bulajów i żwawo wędrowały po szybie. Coś, co przypominało szaroczerwoną wstęgę z żółtymi oczami i ozdobione było fryzurą z małych kolców, spiralnym ruchem zbliżyło się do iluminatora. Kołysało się przez moment i odskoczyło do tyłu. — Patrz — odezwał się Eddie pokazując szybę. Sharp nachylił się, ale stworzenie prędko uciekło. Wrócił do swojego okna i za chwilę zobaczył przedziwne stworzenie spokojnie okrążające kapsułę. Była to ryba-wędkarz: okrągła, pękata, brązowawo-żółta. Oczy miała wypukłe niczym niebieskozielone guziki, zęby podobne były do diamentowych igieł, a ciało poprzecinane czarnymi żyłkami. Dziwaczny wygląd potęgowały krótkie i przezroczyste płetwy. Przypominała zębatą torbiel. Sharp widział już zdjęcia ryb-wędkarzy. Używały swych wyrostków jako przynęty, zwieszając „światełko” przed rozwartymi szczękami. Wciągała w ten sposób w pułapkę ciekawskie i nieostrożne ofiary. Poza nią nie było niczego, z czym można by ją porównać, Sharp nie miał pojęcia, jak daleko ryba znajduje się od niego ani jakich jest rozmiarów. — Jak myślisz? — zapytał Eddiego pokazując mu rozstawione dłonie. Eddie uśmiechnął się i rozstawił kciuk i palec wskazujący. Ryba w najlepszym razie miała zaledwie cztery cale długości. Sharp usłyszał, jak Stephanie pstryka zdjęcie za zdjęciem. Oparła obiektyw o bulaj i obracała pierścień zastawczy aparatu w nadziei przypadkowego złapania odpowiedniego naświetlenia. — Sądziłem, że interesują cię tylko potwory — rzucił Sharp. — A jak myślisz, co to jest? — Stephanie wskazała iluminator. — Boże, spójrz na to! Sharp ujrzał coś żółtego, co trzepocząc się podpłynęło do bulaja Stephanie. Odwrócił się i czekał, aż zwierzę okrąży kapsułę. Wydawało się, że stworzenie to nie posiada płetw — mogłoby zostać wzięte za żółtą strzałę, gdyby nie jego układ trawienny. Wnętrzności i żołądek zwisały z niego niczym worek i pulsując ciągnęły się za nim. Żuchwa najeżona była iglastymi zębami, a czarne mętne oczy wystawały z głowy jak okrągłe koraliki. Wkrótce i inne zwierzęta stłoczyły się wokół kapsuły, wścibskie i śmiałe, przyciągnięte światłem. Były wśród nich stworzenia podobne do węży, z czymś przypominającym włosy na grzbietach. Zjawiały się węgorze z ogromnymi oczami i zgrubieniami na głowach przypominającymi guzy nowotworowe, półprzejrzyste kule wyglądające tak, jakby składały się wyłącznie z otworu gębowego. Sharp drgnął, nagle głos Darlinga zabrzmiał w głośniku: — Masz tam niezłe zoo, co? Jeśli w oceanarium kiedyś zmądrzeją, to wiem, gdzie następnym razem zarzucić pułapkę. — Poczekaj, aż zobaczą zdjęcia — odpowiedział Sharp. — Wrócą do ciebie na kolanach. Zapominał już o strachu i ignorował chłód. Sharp podniósł aparat Stephanie i nastawił ostrość. Uklęknął na poduszce oczekując na następną okazję, aby zatrzymać w kadrze kolejny malutki cud przyrody przepływający obok nich. 26 Mike uderzył się po twarzy. Ból na moment przywrócił mu przytomność. Nie na długo jednak, wprawdzie przez chwilę patrzył na ekran echosondy rybackiej, ale czuł, że powieki znowu mu opadają. Wstał, przeciągnął się, ziewnął i spojrzał przez okno. Statek znajdował się w odległości ćwierć mili, a za nim widać było szary garb Bermudów. Na morzu było całkiem pusto. Whip kazał mu nie spuszczać wzroku z echosondy — nazywał ją „sonarem dla ubogich” — i przez godzinę Mike uczciwie to robił. Obraz wcale się nie zmieniał. Widział linię oznaczającą dno, a bezpośrednio nad nią — mały punkt, krążącą łódź podwodną — i to wszystko. Żadnej plamy sygnalizującej ławicę, najmniejszego znaku czegoś dużego i zwartego — na przykład wieloryba. W zwykłych okolicznościach Mike okropnie by biadolił, że zostawiono go samego na łodzi. Tym razem było inaczej. Statek pływał obok i był na nim Whip; akcja rozgrywała się w odległości pół mili od niego i nie był w nią wplątany. A co najważniejsze — nie musiał podejmować żadnych decyzji. Był nie tyle spokojny, co zahipnotyzowany przez statyczny ekran i łagodne kołysanie się „Korsarza”. Zanim uświadomił sobie, co się dzieje, dwukrotnie został ukołysany do snu. Gdyby nie uderzył głową w grodź, pewnie spałby dalej. W radiu zatrzeszczało i Mike usłyszał głos Darlinga: — „Korsarz”... „Korsarz”... „Korsarz”... odbiór. Mike podniósł mikrofon, włączył go i powiedział: — Mów, Whip. — Jak ci leci, Michael? — Prawie zasnąłem. To gorsze niż pilnowanie schnięcia farby. — Nic się nie dzieje, odpocznij sobie. — Tak — zgodził się Mike. — Zaparzę kawę, wyjdę na świeże powietrze i podłubię trochę w tej okropnej pompie. — Przekręć głośnik na cały regulator i otwórz drzwi, to będziesz mnie słyszał. — Zrozumiałem, Whip. Jestem w pogotowiu. Mike odłożył mikrofon. Spojrzał jeszcze raz na echosondę, stwierdził, że obraz się nie zmienił, i zszedł na dół. W sterowni echosonda nadal chodziła. Przez jakiś czas obraz pozostawał nieruchomy jak malowidło. I nagle po prawej strome ekranu, na jednej trzeciej wysokości pojawił się nowy znak. Była to lita, pojedyncza masa. Powoli zaczęła przesuwać się w poprzek ekranu w stronę łodzi podwodnej. 27 Zaszła w niej jakaś zmiana. Dotychczas, gdy dorastała i dojrzewała, żyła bez wysiłku, dryfując z prądem i jedząc wszystko, co spotkała na swej drodze. Teraz żywności było zbyt mało — bierność nie mogła zapewnić przetrwania. Instynkty nie uległy zmianie. Zostały genetycznie zaprogramowane, były niezmienne — lecz instynkt samozachowawczy sprawił, że aktywnie reagowała na otoczenie. Nie mogła prowadzić życia padlinożercy. Musiała zacząć polować. Krążyła na skraju dwóch prądów wokół wulkanu i stawała się coraz bardziej rozdrażniona. Coś tu wtargnęło i zakłóciło zwykły rytm ruchów morza. Instynkt podpowiadał jej, że do jej świata dostała się jakaś energia sygnalizowana słabym, lecz stale powtarzającym się pulsowaniem wody. Drobne zwierzęta kręciły się, wysyłając światło bioluminescencyjne, większe przepływały zmieniając lekko nacisk wody. Małe i stosunkowo niedoskonałe oko ludzkie mogło nie zauważyć nikłego światła. Jej ogromne oczy składały się z komórek w kształcie pręcików, dzięki którym rejestrowała nawet nieznaczne błyski. W tej chwili zauważyła coś więcej niż błysk. Gdzieś daleko i nisko znajdowało się potężne światło, które przesuwało się i emitowało pulsujący dźwięk zwabiający inne zwierzęta. Od wielu dni nie jadła i chociaż nie znała poczucia upływu czasu, kierowały nią okresowe, powtarzające się potrzeby. Wciągnęła wodę do brzucha i wypchnęła ją przez lej. Ruszyła w kierunku źródła światła. Zaczęła polowanie. 28 — Chyba ci jest zimno, Marcus — zauważyła Stephanie. Sharp pokiwał głową. — Masz rację. — Skrzyżował ramiona, ręce wsadził pod pachy, ale nadal nie mógł opanować dreszczy. — Jak ty to robisz, że nie marzniesz? — Mam warstwę wełny na warstwie jedwabiu, a na tym warstwę bawełny. — Odwróciła się do Eddiego. — Gdzie jest kawa? — Tam, w pudełku. Stephanie sięgnęła do góry, otworzyła plastikowe pudełko i wyjęła termos. Nalała kawy do nakrętki i podała ją Sharpowi. Kawa była mocna, kwaśno-gorzka, nie słodzona i niesmaczna, ale Sharp z radością powitał jej ciepło, które wypełniało żołądek. — Dzięki — uśmiechnął się. Spojrzał na zegarek. Byli prawie trzy godziny pod wodą, unosili się na głębokości dwustu pięćdziesięciu stóp, około pięciuset stóp nad dnem. Nie widzieli na razie niczego oprócz małych dziwacznych stworzeń, które z ciekawością gromadziły się wokół kapsuły i po chwili znikały w ciemnościach. — Zaczynam schodzić na dno —powiedział Eddie do mikrofonu. Pchnął drążek sterowniczy i kapsuła znowu zaczęła opadać. Dno przypominało Sharpowi powierzchnię Księżyca, nagą, szarą i bezkresną. Łódź tworzyła małe fale, więc błoto podnosiło się i falowało, gdy maszyna przesuwała się wzdłuż dna. — Chryste! — Eddie wyprostował się nagle. — Co jest? — zapytał Sharp. — O co chodzi? Eddie wskazał bulaj przy Sharpie, więc Marcus przysłonił oczy i przysunął twarz do szyby. Węże — pomyślał najpierw. — Miliony węży. Tłoczą się wokół trupa. Kiedy patrzył tak na nie, doszedł do wniosku, że to nie mogą być węże, raczej węgorze — posiadały płetwy. To był jakiś dziwny gatunek ryb, które wiły się, skręcały i rozszarpywały mięso. Kawałki mięsa odrywały się i pływały, pochłaniane i redukowane do małych cząstek przez innych, mniejszych padlinożerców. Jedno z tych wężopodobnych stworzeń oderwało się od pokarmu i wycofało się. Zmieszane i podrażnione obecnością światła zaatakowało łódź. Rzuciło się na iluminator Sharpa i przywarło do niego, chcąc wessać całą maszynę do brzucha. Cały jego pysk stał się ustami, z których brzegu wystawały zęby i język. Ciało skręcało się jak korkociąg. Z szaloną zajadłością próbowało wydrążyć dziurę w ofierze. Hyperotreta — uświadomił sobie Sharp. — Jeden z tych upiornych demonów, które drążą otwory w zwierzętach i wyciskają z nich żywot. Eddie zakołysał łodzią nad kulistym skupiskiem ryb i wepchnął między nie jej dziób. Odskoczyły na boki i wtedy Sharp zobaczył, na czym żerowały. — Kaszalot — stwierdził. — To dolna szczęka kaszalota. Widzisz, Whip? — Tak. — Głos Darlinga brzmiał słabo i daleko. — Co mogło zabić kaszalota, do licha? Darling nie odpowiadał. Sharp nagle zrozumiał co... — już wiem. — Zaczął się pocić. Wytrzeszczył oczy, żeby widzieć dalej niż krąg światła. Ryby ciskały się na wszystkie strony, uciekając raptownie jak widmo przepływające przez plamę światła. Ich widok dodał mu otuchy, wiedział, co to znaczy. Whip powiedział, że dopóki wokół człowieka pływają ryby, dopóty można nie obawiać się rekinów. Ryby dużo wcześniej niż człowiek doczytują impulsy elektromagnetyczne, ostrzegające o rychłym ataku rekina. Martwić należało się wtedy, kiedy ryby znikały. Z drugiej strony — pomyślał Sharp — Architeuthis nie jest rekinem. Podniósł aparat do iluminatora. 29 Oczy jej rejestrowały coraz więcej światła, a inne zmysły postrzegały bardziej intensywne wibracje. Coś przesuwało się w niewielkiej odległości. Komórki węchowe nie wykrywały żadnych oznak życia, żadnego potwierdzenia obecności ofiary. Gdyby była mniej głodna, byłaby ostrożniejsza, może zawisłaby w ciemnościach i czekała. Teraz jednak potrzeby ciała pchały ją do działania. Nadal posuwała się w kierunku światła. Wkrótce ujrzała jego źródło — były to małe punkciki jasności przenikające przez czerń wody, ciałem wyczuła wibracje wysyłane przez ten przedmiot. Ruch oznaczał życie. Wibracje oznaczały życie. Dlatego, pomimo że nie poczuła zapachu, zadecydowała, że ta rzecz żyje. Zaatakowała. 30 — Tu jej nie ma — stwierdził Eddie. — Wracamy na górę. — Odciągnął drążek sterowniczy. Sharp zerknął na cyfrowy odczyt głębokości na pulpicie sterowniczym. Wyświetlony był w metrach, a w miarę jak Sharp patrzył, liczby zmniejszyły się z 970 do 969 metrów. Za wolno — pomyślał. Próbował przyspieszyć ich bieg. Westchnął i rozmasował palce u stóp. Zastanawiał się, czy już są odmrożone. Nagle kapsuła zatrzęsła się i przechyliła na bok. Sharpa zwaliło z kolan, złapał się za uchwyt. Kapsuła wróciła do równowagi i dalej szła w górę. — Do diabła, co to było? — zapytał Sharp. Eddie nie odpowiadał. Był zgarbiony do przodu, miał napięte ręce. Stephanie przywarła plecami do grodzi, rękami uchwyciła się pokładu. — Co to było, Eddie? — Nie widziałem. Mam uczucie, jakbyśmy uderzyli w poduszkę powietrzną albo jakby statek przepłynął nad nami. — Masz na myśli prąd wodny? Przez głośnik zabrzmiał głos Darlinga: — W żadnym wypadku. Tam na dole nie ma żadnych prądów. — Przerwał. — Tam musi coś być. Kiedy głos jego dotarł do Sharpa, poczuł się, jakby worek kamieni leżał mu w żołądku. Zobaczył swój aparat fotograficzny przewracający się po pokładzie. Kiedy go podniósł, sprawdził jego ustawienie i nastawił ostrość. Zorientował się, że palce odmawiają mu posłuszeństwa. Trzęsły się i zdawało się, że każdy jest niezależny i osobno odbiera sygnały z mózgu. Kropla potu spadła mu z czubka nosa na obiektyw. Wytarł ją rogiem koszuli. Spojrzał na Stephanie. Była odwrócona plecami do niego, a obiektyw aparatu wymierzyła w bulaj. Nacisnęła guzik i elektryczny napęd silnikowy wykonał tuzin kadrów w ciągu kilku sekund. — Zrób trochę zdjęć, Marcus — powiedziała przez ramię. — Zdjęć czego? — zapytał Sharp. — Nic nie widziałem. — Soczewka jest szersza niż twoje oko. Może ona coś zobaczy? Zanim Sharp odpowiedział, kapsułą znowu gwałtownie targnęło i przechyliło ją w lewo. Jakiś cień przepłynął przed światłem, potem zniknął. — Niech to licho! — wrzasnął Eddie i walczył z dźwignią przywracając kapsule prawidłową pozycję. Sharp przyłożył aparat do iluminatora i nacisnął zwalniacz migawki. Przesunął film i nacisnął ponownie. Kapsuła wznosiła się. Sharp rzucił okiem na odczyt: 960 metrów, 959, 958... 31 Kałamarnica szybko przemierzała ciemności w przypływie ataku gniewu. Jej bicze wystrzeliły w przód, ich haczyki podniosły się, potem zwinęły i wystrzeliły ponownie. Kolor jej ciała przeszedł z szarego w brązowy, potem kasztanowy, czerwony, różowy i znowu brudnobiały. Przepłynęła nad tą żywą rzeczą oceniając ją, a potem spróbowała ją zabić, choć wysyłane przez nią sygnały życia były niewyraźne i niezdecydowane. Rzecz ta była twardym pancerzem nie do przebicia, walczyła poruszając się żwawo i produkując dziwne dźwięki. Atak nie zaowocował kroplą krwi czy strzępem wydartego ciała, więc kałamarnica nie ponowiła go. Popłynęła dalej w poszukiwaniu innego pokarmu. Nie była przyzwyczajona do porażek, a soki trawienne krążyły w niej wyczekująco. Powodowało to ból, zdeterminowanie i gniew zwierzęcia. W poszukiwaniu jedzenia podnosiła się powoli ku powierzchni, daleko poza zasięgiem tej wycofującej się, świecącej rzeczy. Nie goniła jej, ale podążała za nią. 32 — To już było coś — stwierdziła Stephanie, gdy przecisnęła się przez otwarty właz i usiadła na jego brzegu. Uśmiechnęła się do Darlinga i Hectora, którzy stali na pokładzie statku. Sharp przecisnął się przez właz i usiadł obok niej. Wziął głęboki oddech i rozkoszował się świeżym powietrzem. Upajało go poczucie bezpieczeństwa. — Widzieliście coś? — zapytał Hector. — Widzieliśmy z milion najdziwaczniejszych stworzeń na świecie — odpowiedziała Stephanie. — Rzeczy, których nigdy sobie nie wyobrażałam, nie mówiąc już o fotografowaniu. — Mam na myśli to, co was przechyliło. Co zakołysało łodzią? — Nie wiem, w gruncie rzeczy nie widziałam tego. — Spojrzała na Sharpa. — A ty? — Nie. — Sharp popatrzył na Darlinga. — Złapałeś coś na wideo, Whip? — Tylko cień — odparł Darling i poszedł do łodzi podwodnej. Badał ją, dotykał farby w różnych miejscach. Eddie, który jako pierwszy wyszedł z kapsuły i pomagał dwu załogantom zabezpieczyć ją na kołysce, powiedział: — Cokolwiek to było, nie chciało dobierać się do łodzi. Miało ochotę na nas i dlatego za nami płynęło. — Możliwe — przytaknął Darling. Zatrzymał się przy kapsule i dotknął burty. Sharp pochylił się, żeby sprawdzić, gdzie Whip pociera palcami farbę. Ujrzał pięć poszarpanych zadrapań, o długości dwóch do trzech stóp. Coś przecięło farbę odsłaniając nagi metal. — To kałamarnica, prawda? — zapytał. Darling skinął głową. — Tak myślę. — Cóż, nawet jeśli to ona — powiedział Eddie — to spróbowała raz i dała spokój. — Na następny raz będziemy już przygotowani — skwitowała Stephanie. — Mam zamiar przeregulować kamerę. — Wyciągnęła nogi z włazu, ześliznęła się z kapsuły i powiedziała do Eddiego: — Ile mamy przerwy? — Cztery godziny — odpowiedział Eddie spoglądając na zegarek. — Musimy być gotowi do ponownego zejścia około trzeciej czterdzieści, czwartej. Beze mnie — pomyślał Sharp. — Mam już dość przeżyć na dzień dzisiejszy. — Zostanę na górze — oznajmił. — To, co zobaczą na ekranach telewizyjnych, powinno w pełni uszczęśliwić dowództwo. — Nawet gdyby pan chciał, nie może pan iść — odezwał się Hector. — Właśnie został pan odwołany. — Przez kogo? Kiedy Hector nie odpowiadał, Sharp spojrzał na Darlinga i zobaczył wyraz niesmaku na jego twarzy. Darling odwrócił się i splunął za burtę. 33 Herbert Talley przez chwilę patrzył za odjeżdżającą rozklekotaną ciężarówką. Odwrócił się i wszedł do domu. Przeszedł przez pokój gościnny, przedpokój i otworzył drzwi do sypialni Manninga. — Wstawaj, Osborn — powiedział. W pokoju śmierdziało przepitym oddechem i zwietrzałą brandy. Talley podszedł do przeciwległej ściany, rozsunął zasłony i otworzył okno. Manning jęknął. — Która godzina? — zapytał. — Prawie południe. Niech pan przyjdzie na taras. Talley stał na tarasie i wpatrywał się w Zatokę Mangrową, kiedy Manning mył zęby, a później pił kawę. W odległym o milę porcie lotniczym „747” ciężko kołowało do lądowania. Kiedy pilot włączył wsteczny ciąg silników, rozległ się gwizd tak donośny, że łyżeczka zatrzęsła się na spodku. Co takiego jest w tym Tucker's Town — zastanawiał się Talley — co wabi bogatych i sławnych ludzi? Co sprawia, że kupują i odnawiają duże domy, stojące jeden na drugim, a potem znoszą te ogłuszające hałasy po dwadzieścia razy dziennie? Własność, prawo własności — zadecydował. — Furtka na końcu ścieżki z napisem „Prywatne”. Manning wyszedł z kuchni, niosąc kawę. Ubrany był w szlafrok. — Co się dzieje? — Ten rybak — Frith — właśnie tu był. Pół godziny temu podsłuchał przez radio jakąś interesującą rozmowę — między statkiem poszukiwawczym a bazą marynarki. Raportował porucznik Sharp. — I? — Manning był rozdrażniony, niecierpliwy, a kac nie polepszał jego nastroju. Kiedy Talley zamilkł i uśmiechnął się, warknął na niego: — Do licha, Herbert, niech pan przestanie się ze mną bawić. Co się dzieje? — Ten statek nazywa się „Ellis Explorer”. Ma na pokładzie łódź podwodną. Poszukuje Architeuthis. Myślę, że ją znaleźli, choć nie są pewni, czy to na pewno ona. — Ellis — powtórzył Manning. — Barnaba Ellis? — Nie wiem, być może. Istotne jest to, panie Osborn, że kałamarnica ciągle tu jest, i nadal jest głodna. Jej obecności jestem prawie pewien. Statek ten ma wyposażenie i możliwość zabrania na dół załogi. W łodzi podwodnej możemy ją zobaczyć, zbadać, sfilmować i dowiedzieć się czegoś o niej. A potem pan ją zabije, jeśli tylko... — Talley urwał. — Jeśli tylko co? — zapytał Manning. — Dostaniemy się na pokład. Pan ma środki, panie Osborn. Pora zrobić z nich użytek. Manning jakby się wahał, przez chwilę zastanawiał się, a potem ruszył do pokoju. Talley słyszał, jak wykręca jakiś numer. Podszedł do skraju tarasu i spojrzał na duży owalny basen. Obok basenu leżał akwalung z regulatorami. Talley sądził, że leży tak już od wielu dni, jeśli nie tygodni. Pokryty był igłami sosnowymi, a między jego paskami salamandra zrobiła sobie legowisko. Zastanawiał się, czy akwalung był używany przez jedno z dzieci Manninga i czy ten zostawił go tutaj w charakterze ponurej pamiątki. Talley zaczynał się niecierpliwić. Manning spędzał wieczory nad butelką brandy i Talley wyczuwał, że jego namiętny gniew, frustracja i brak działania przeradza się w rozpacz. Słyszał, jak Manning mówi coś do telefonu i pomyślał: — Dobrze, może coś znowu zacznie się dziać. — Wszystko ustalone. Rozmawiałem z samym Barnabą. Ten statek pracuje tutaj dla jednego z jego czasopism. Zgodził się zwolnić swoich ludzi i da nam spróbować jutro — oznajmił Manning, kiedy wrócił. — Jutro? — zapytał Talley. — Dlaczego nie dziś? Frith mówił że na dzisiejsze popołudnie mają zaplanowane jedno zejście. — Łódź jest już zajęta. Rząd bermudzki umieścił kogoś na to popołudnie. Myślę, że w celu zabicia kałamarnicy. — Jak? — Talley poczuł, że mu słabo. — Jak oni zamierzają zabić tę bestię? — Pojęcia nie mam — odpowiedział Manning — ale nie przejmuję się tym zbytnio. — Jak pan może być taki obojętny? Wydał pan... — Mógłbym przysiąc, że mają jedną szansę na milion. — Dlaczego? — Bo głównym myśliwym będzie pański przyjaciel, Liam St. John. 34 Sharp i Darling stali na platformie obserwacyjnej i przyglądali się, jak St. John wyładowuje swój ekwipunek z łodzi oceanarium. Były tam cztery aluminiowe skrzynie, dwa pojemniki ze świeżą rybą i zmodyfikowana pułapka na ryby, o powierzchni trzech stóp kwadratowych, wykonana z siatki o ośmiokątnych oczkach i stali wzmacniającej pręty. St. John rozmawiał przez chwilę z Eddiem i Stephanie. Następnie Eddie przywołał dwóch członków załogi, którzy wciągnęli bagaż do łodzi podwodnej i zaczęli przymocowywać druciane klatki przed włazem na szczycie kapsuły. Stephanie weszła po drabinie na pokład obserwacyjny. — Zapowiada się interesująco — powiedziała. — Zaciekawił nawet Hectora, a nie lada to sztuka. — Wskazała pokład rufowy, gdzie Hector podążał za St. Johnem i zadawał mu pytania. Darling popatrzył na Stephanie, po chwili odezwał się: — Czasem nie można czegoś zrobić dlatego, że to jest po prostu niewykonalne. — Wiem — odparła Stephanie — ale wydaje mi się, że akurat to nie jest niemożliwe. Po prostu istnieje niewielka szansa. — Więc myślisz, że jednak ma jakąś szansę? — Tak. A na pewno ma wystarczającą ilość przynęty. Tysiąc funtów świeżego tuńczyka powinno przyciągnąć wszystko, co tam żyje i zająć to wystarczająco długo, by dać nam czas na wykonanie naszej roboty. — Jak on chce ją zabić? — zapytał Darling. — Dwoma rodzajami broni — wyjaśniła Stephanie pokazując mechaniczne ramiona łodzi. — Obydwie przyczepione są do tych ramion i można nimi operować z wnętrza kapsuły. Jedna to pistolet załadowany strzykawką strychniny — starczy jej, żeby zabić dwanaście słoni. Druga to działko podwodne strzelające pociskami kaliber dwanaście, wypełnionymi kulkami rtęci. Rozpraszają się w ciele jak trujący szrapnel. Nie wiem zbyt wiele o kałamarnicy olbrzymiej, ale odnoszę wrażenie, że ta broń ma siłę rażenia zdolną ją zabić dwa albo trzy razy. Eddie też tak sądzi. — To, co mówisz, ma swój sens — uciął wywody Darling — ale nie uwzględniasz tego, że ta bestia zaprzecza wszelkiemu sensowi. Ona nie działa według naszych zasad; sama ustanawia zasady. — On to uwzględnił. — Jak? — Jeśli broń jej nie zabije, kałamarnica być może owinie się wokół kapsuły i wtedy wyniesiemy ją na powierzchnię na kablach. Zabijemy ją tutaj. — Mój Boże, dziewczyno! — jęknął Darling. — To tak jakby łapać tygrysa, wsadzając mu rękę do pyska. Czy nie zdajesz sobie sprawy, co to za potwór? — Nie może zmiażdżyć łodzi — odparła Stephanie. — Myślę, że to całkiem dobry pomysł. — Cóż, ja myślę, że to całkiem oczywista głupota — podsumował Darling i opuścił pokład. — Nie schodź na dół — poprosił Sharp Stephanie, kiedy Darling ich zostawił. — Możesz iść następnym razem. — Miły z ciebie chłopak, Marcus — dotknęła jego policzka. — Ja jednak chcę iść. Po to tu jestem. Darling wszedł na pomost, poprosił Hectora o pozwolenie na skorzystanie z radia i wywołał „Korsarza”, którego prąd zniósł milę na północ. Na odpowiedź Mike'a czekał długą chwilę. Darling przypuszczał, że był na rufie, drzemiąc lub naprawiając pompę. — Tylko sprawdzam, Michael — powiedział Darling. — Nie śpisz? — Prawie. Zgodzisz się, żebym spuścił linę i próbował złapać trochę lutjanów? — Oczywiście, ale najpierw podprowadź tutaj łódź. Podpłyń paręset jardów, wyłącz silnik i pozwól, żeby ją zniosło. W ten sposób będziesz mógł śledzić łódź podwodną. — Zgoda. Kiedy ją spuszczają? — Mniej więcej za godzinę. Aha, Michael, kiedy już ją spuszczą, nie zaśnij. Chcę, żebyś był całkowicie przytomny i ruszył pełnym gazem, gdy cię będą potrzebować. — Zrozumiałem, Whip — powiedział Mike. — „Korsarz” w pogotowiu. 35 Mike wyłączył bieg i pozwolił łodzi ustawić się. Patrzył ponad spokojną powierzchnią wody, próbując określić odległość od statku. Sto pięćdziesiąt jardów — stwierdził — może dwieście. Prawie dobrze. Wyłączył silnik. Zdjął lornetkę z półki nad kołem sterowym i ustawił ostrość na łódź podwodną. Jej właz był otwarty, a załoga ciągle jeszcze coś majstrowała przy jej ramionach. Miał mnóstwo czasu. Poszedł na rufę i pokroił makrelę, wcześniej położył ją w słońcu, żeby się rozmroziła. Nasadził na linę dwa haczyki, umieścił na każdym po kawałku makreli, przypiął dwufuntowy ciężarek do końca liny i rzucił to wszystko za burtę. Przesuwał linę między palcami, dopóki nie ocenił, że haczyki znalazły się na głębokości około stu stóp. Wtedy chwycił ją mocno i zaparł się biodrami o grodź. Trzymał linę i co parę sekund potrząsał nią, aby stworzyć wrażenie, że jest na niej zraniona ryba. U jego stóp stało wiadro, w którym trzymał makrele. Do połowy wypełnione było zakrwawioną wodą, łuskami i kawałkami mięsa. Podniósł je i zawartość wylał za burtę. Obserwował plamy krwi i tłuszczu rozchodzące się na wodzie za rufą. Kiedy po pięciu minutach ryba jeszcze nie brała, przyszło mu do głowy, że jeśli są w okolicy jakieś ryby, to mogą pływać o wiele wyżej lub poniżej przynęty. Echosonda rybacka nadal była włączona, mógł więc zrobić z niej użytek i sprawdzić, co mu podpowiada. Zaknagował linę i poszedł do sterowni. Na ekranie panował chaos — nigdy wcześniej nie widział czegoś takiego. Gdyby nie wiedział, że pod nim jest głębina trzech tysięcy stóp, przysiągłby, że znajduje się na lądzie. Wyglądało na to, że niektóre impulsy wysyłane przez echosondę odbijane były przez coś blisko dna łodzi, inne wprawdzie przechodziły przez to, ale były odchylane na drodze w głębinę. Wzór był migotliwy, trudny do rozróżnienia. Może coś wpadło do uchwytu w kadłubie łodzi, podtrzymującego nadajnik echosondy — pomyślał. — Kiedy dopłynę do brzegu, założę akwalung, zejdę pod łódź i rzucę na to okiem. Możliwe jest też, że to samo urządzenie się popsuło. W dzisiejszych czasach wszystko bazuje na półprzewodnikach, układach scalonych oraz tych magicznych i niewidocznych gadżetach. Zrozumieć mogą je tylko Japończycy z mikroskopami. Zwykły człowiek w żaden sposób nie może obejrzeć urządzenia elektronicznego i zorientować się, co jest zepsute. Zadecydował, że kiedy skończy łowić ryby, a łódź podwodna ruszy na dół, rozbierze to urządzenie — może to tylko jakiś drobiazg, na przykład obluzowany przewód? Wrócił na rufę, odczepił linę i od razu stwierdził, że coś z nią nie gra. Była zbyt lekka. Ciężarek gdzieś zniknął, haczyki i przynęta chyba także. Zaklął i zaczął zwijać linę. 36 Wyrzuciła wodę przez lej brzuszny i popłynęła przez błękitną wodę, podążając za słabo wyczuwalnym zapachem pokarmu. W tak małej odległości od powierzchni nie czuła się bezpiecznie. Nieprzyzwyczajona była do ciepłej wody i nie przypłynęłaby tu, gdyby głód jej nie przygnał. Znalazła dwa kawałki pożywienia i zeżarła je. Teraz odpoczywała w chłodnym cieniu czegoś znajdującego się nad nią. Poczuła napór nieprzyjemnych impulsów uderzających w nią — dochodziły z tego przedmiotu. Po chwili znowu zaczęła się przesuwać. Z niebieskawej wody przemieściła się do głębszej fioletowej, po czym wróciła w obszar błękitu. Niczego nie znalazła. Im wyżej podchodziła, im bliżej była powierzchni, tym więcej obiecywała jej ta woda. Nie było tam wprawdzie żadnego mięsa, ale coś wabiło kałamarnicę, woda przy powierzchni zawierała resztki pokarmu. Podniosła się, przybliżając do tego przedmiotu i wypłynęła dokładnie pod nim. Wokół siebie wypychała olbrzymie masy wody. 37 — Przeklęte rekiny — stwierdził Mike badając koniec liny. — Pozostaw linę na sekundę, a zaraz ją zwęszą i przegryzą. Łódź, jakby na fali, podniosła się. Przeniósł wzrok z liny na spokojną wodę. To dziwne — pomyślał — ta fala pojawiła się znikąd. W oddali widział, jak żuraw na „Ellis Explorer” podniósł łódź podwodną z kołyski i przeniósł ją nad burtą statku. Ile czasu zajmie jej zejście na dno? Pół godziny? Miał jeszcze czas, aby spuścić na dół drugą linę. Tym razem nie zostawi jej, będzie trzymał w rękach, a jeśli dopadnie ją jakiś rekin, to cholernie się zdziwi. Mike zdjął drucianą drabinkę z pokrywy włazu. Oparł się o grodź i podniósł do oczu krętlik na końcu drabinki, aby przewlec przez niego włókno liny. Za pierwszym razem nie trafił. Starzeję się — pomyślał. — Niedługo będę potrzebował okularów. Jakiś słaby dźwięk, jakby pluśnięcie, rozległ się za jego plecami. Część jego umysłu zarejestrowała ten hałas, ale skoncentrował się na przewlekaniu liny przez krętlik. Lina prześliznęła się przez otwór. — Jest — powiedział do siebie Mike. Znowu usłyszał pluśnięcie, tym razem bliżej, rozległo się skrobanie. Zaczął odwracać się w tym kierunku. Czuć było zapach, jakiś znajomy, ale nie mógł go rozpoznać. Wtedy Mike'owi pociemniało w oczach. Coś oplotło klatkę piersiową i głowę, coś ciasnego i mokrego. Ręce Mike'a chwyciły za to i ześliznęły się, gdy rzecz, która go złapała, zaczęła go ściskać. Poczuł ból, jakby tysiąc lodowych igieł przeszyło jego ciało. Z tego, że umiera, zdał sobie sprawę, dopiero gdy jego stopy oderwały się od pokładu i poczuł, że leci w powietrze. 38 Andy siedział przy pulpicie sterowniczym w pokoju kontrolnym. Darling stał za nim ze słuchawkami na uszach, a Sharp był obok Darlinga. Tylko dwie kamery zostały włączone, wiec dwa z czterech monitorów pozostawały ciemne. Trzeci ukazywał wnętrze kapsuły — Eddiego trzymającego dźwignię sterowania i patrzącego w bulaj, St. Johna sprawdzającego manipulatory ramion i Stephanie regulującą obiektyw aparatu fotograficznego. Czwarty monitor pokazywał świat na zewnątrz kapsuły: krąg światła, deszcz planktonu, przelotne zawirowania czerwieni, kiedy ruchy wody wypłukiwały krew ryb z drucianej siatki. — Dwa tysiące osiemset — informował Andy. — Prawie są na miejscu. Wkrótce zobaczyli poruszające się dno. Obroty śruby łodzi wzburzyły muł i wytworzyły chmurę, która przysłoniła obiektyw kamery. Kapsuła osiadła, a obłok przerzedził się. Nagle nad kapsułą przesunął się cień, zniknął, by za chwilę znów się pojawić, płynąc w odwrotnym kierunku. — Rekin — stwierdził Darling. — Liam nie uwzględnił rekinów. Pewnie zeżrą jego przynętę. Obraz na monitorze podskoczył, kiedy kapsułą zatrzęsło. — Co to jest? — usłyszeli pytanie St. Johna. — Rekin, doktorze — rzucił Andy do mikrofonu — tylko rekin. — No to zróbcie coś! — krzyknął St. John. Darling roześmiał się. — Jesteśmy pół mili od was. Co pan chce, żebyśmy zrobili? Andy nacisnął jakiś guzik i złapał za dźwignię. Monitor kamery zewnętrznej został wysunięty, a potem odwrócił się i podniósł. Teraz, widzieli drucianą siatkę. — To rekin sześcioskrzelowy — stwierdził Darling. — Dość rzadki. Rekin był czekoladowobrązowy, miał jasnozielone oczy i sześć falujących rozcięć skrzelowych. Był mały, dwukrotnie mniejszy od klatki, ale nieustępliwy. Wykręcał ciało w obie strony, próbując ją przedziurawić. Mniejsze ryby krążyły za nim, niby sępy oczekujące swej kolejki przy zdobyczy. — Dlaczego ryby nie uciekają? — spytał Sharp. — Myślałem, że trzymają się z dala od żerujących rekinów. — On nie koncentruje się na nich — odpowiedział Darling. — Wiedzą o tym. Wysyła sygnały elektromagnetyczne, które ryby odczytują z dziecinną łatwością. Jeśli mu się nie uda i zwróci się w ich kierunku, ewentualnie gdy przypłynie inny rekin — obserwuj uważnie ich zachowanie. Na sąsiednim monitorze widzieli St. Johna. Podczołgał się do przedniej części kapsuły i ujął dźwignię sterowania jednego z ramion mechanicznych. W pole pulpitu sterowniczego wbudowany został czterocalowy czarno-biały monitor wyświetlający obraz przekazywany przez zewnętrzną kamerę. Patrząc na nią jak chirurg podczas operacji St. John pociągnął dźwignię, ramię wygięło się. Nacisnął inną dźwignię, wtedy ramię podniosło się i obróciło, kierując swe ostrze w drucianą klatkę. — Uu... —mruknął Darling. — Niech pan tego nie robi, Liam. Niech pan zostawi tego cholernego rekina! — odezwał się do mikrofonu. Przez głośnik popłynął głos St. Johna: — Dlaczego mam mu pozwolić aby zabrał całą przynętę? — Proszę posłuchać. On nie może zabrać tej klatki. Sześcio-skrzelowiec nie ma dużych zębów. Powygina ją, zdeformuje, ale nie roztrzaska. — To pan tak uważa. Darling westchnął i zmienił taktykę: — Jeśli chce się pan zabić, to proszę bardzo, pańska sprawa, ale jest z panem jeszcze dwoje ludzi, którzy może się do śmierci nie palą. Zobaczył Stephanie zmierzającą w stronę St. Johna i usłyszał, jak mówi: — Doktorze, jeśli stracimy tę broń, zmniejszymy naszą szansę o połowę. — Niech się pani o to nie martwi, panno Carr. — St. John nie tracił pewności. — Starczy tego, co zostanie, do wykonania zadania. Na jednym monitorze widzieli, jak St. John naciska guzik, a na drugim ujrzeli chmurę bąbli powietrza, kiedy pocisk wyleciał z działa i ugodził rekina w miejsce za otworami skrzelowymi. Przez parę sekund rekin zdawał się nie zwracać uwagi na to żądło. Potem jego ciało raptem wygięło się, ogon i płetwy zesztywniały, a pysk odskoczył od klatki i kłapnął. Sztywny i drżący unosił się w wodzie. Chwilę później, podobnie jak myśliwiec odłączający się od formacji, rzucił się w prawo, zderzył ze ścianą kapsuły i opadł w muł. Mała rybka z ciekawością zbliżyła się do trupa, po czym odwróciła się w stronę drucianej klatki. Jeden z monitorów pokazywał Stephanie, oparła aparat o iluminator i pstrykała zdjęcia. — Czy martwy rekin nie ściągnie innych rekinów? — zapytał Sharp. — Nie — odparł Darling. — Rekiny są dziwne. Nawzajem mogą się pozabijać, ale kiedy któryś zdechnie sam z siebie, trzymają się od niego z daleka. Jakby widziały w tym własną śmierć. — Darling spojrzał na monitor i dodał: — Niektóre stworzenia są bezradne wobec śmierci, inne dzięki niej kwitną. 39 Kałamarnica najadła się, ale po tak długim okresie postu pochłonięte przez nią proteiny nie zaspokoiły jej głodu, tylko go wzmogły, wywołując dalsze łaknienie. Bestia nie przerwała polowania. Jej zmysły zarejestrowały teraz nowe, sprzeczne ze sobą sygnały o obecności pokarmu: martwej i żywej ofiary, światła, ruchu, dźwięku. Zaczęła więc pływać we wszystkie strony, zgłodniała, zdezorientowana, szykując się do obrony i ataku. Popłynęła do góry w poszukiwaniu tych sprzeczności, ale nic nie znalazła. Ruszyła w dół. Komórki jej oczu wykryły błyski bioluminescencyjne, emitowane przez małe zwierzęta. Zignorowała je. Napływało coraz więcej światła. Rozdrażniona, wyczuwając dobrą okazję, ale i niebezpieczeństwo, wciągnęła wodę do dała i wypchnęła ją, poruszając się w ten sposób wzdłuż dna. Kiedy znalazła się już w pobliżu źródła światła, stało się ono nieprzyjemne i odpychające. Odruch nakazywał jej wracać w ciemności, lecz system węchowy zaczął odbierać silny zapach pożywienia, świeżego i obfitego łupu. Głód zaniósł ją dalej. Oderwała się od dna, wypłynęła nad źródło światła, a potem w ciemność poza jego zasięg. Stanęła w miejscu, w którym sygnały niebezpieczeństwa zanikły. Teraz mogła już skoncentrować się na woni ofiary dochodzącej z dołu. Zeszła niżej. 40 Sharp ziewnął, przeciągnął się i potrząsnął głową. Dużo trudu wkładał w walkę ze snem. Patrzyli na monitor od ponad godziny, a na ekranie nie było najmniejszego ruchu. Miało to hipnotyczne działanie. Stephanie, St. John i Eddie prawie nie rozmawiali i nie poruszali się w łodzi. Stephanie robiła wcześniej parę zdjęć dziwnych zwierząt, ale teraz tylko klęczała i obserwowała. St. John zerknął na kamerę wideo i zapytał: — Która godzina? — Minęło dziewięćdziesiąt minut — powiedział Andy do mikrofonu. St. John skinął głową i wrócił do obserwacji przez bulaj. Zewnętrzną kamerę przestrojono i pokazywała teraz ciało martwego rekina leżące w mule z brzuchem do góry. Hyperotreta próbowała wydrążyć dziurę w rekinie, ale skóra jego była zbyt twarda. Ryba zrezygnowała i popłynęła szukać łatwiejszej zdobyczy. Drzwi pokoju kontroli otworzyły się i wszedł Darling z dwoma kubkami kawy. Jeden podał Sharpowi. — Nie mogłem nigdzie znaleźć śmietanki, więc... o rany! — Co? — Sharp spojrzał za Darlingiem na monitor. — Ryby. Uciekły. Kiedy Darling założył słuchawki i nacisnął guzik na mikrofonie, Sharp uświadomił sobie, co to znaczy. Wokół nie było już żadnych głębinowych zwierząt — ani jedna ryba nie krążyła nad martwym rekinem, żaden padlinożerca nie zżerał kawałków tuńczyka, które wypłynęły z klatki. — Liam! — krzyknął do mikrofonu Darling. — Niech pan patrzy! St. John poruszył się na dźwięk głosu i rozejrzał się, ale niczego nie zauważył. — Na co mam patrzeć? Wtedy rozległ się głuchy łomot, zgrzyt i skrzypnięcie, jakby statek uderzył o brzeg. Potem kapsułę uniosło i rzuciło do przodu. Kamera wewnętrzna pokazała, jak Stephanie i St. John wpadli na Eddiego i jak cała trójka przeturlała się na pulpit sterowniczy. Kamera zewnętrzna pokazywała tylko błoto. Eddie zaklął, a St. John chwycił dźwignię ramienia mechanicznego i próbował nim operować. — Dodaj gazu! — zawołał Darling do Eddiego. — Bestii nie spodoba się śruba. Zobaczyli, jak Eddie odciąga dźwignię i przyśpiesza. Silnik zawył i zaczął pracować na wyższych obrotach. Kapsuła przechyliła się, a ramię opadło. Eddie sięgnął do regulatora kamery zewnętrznej, natomiast St. John podniósł ramię łodzi. Jego palec zastygł nad przyciskiem odpalania. Monitor ukazał kamerę wysuwającą się do przodu i obracającą się w bok: błoto na ekranie ustąpiło wodzie, później plamie na boku kapsuły, a potem... — Co to jest, do diabła? — zapytał Sharp. Kamera pokazywała obszar pokryty różowo-szarymi okręgami, z których każdy drgał na własnej nóżce, otoczony był zębami i zawierał kieł w kolorze bursztynowym. — To nie wróży nam nic dobrego! — stwierdził Darling i krzyknął do mikrofonu: — Wal w to, Liam! Potem ekran pociemniał, kamera została ścięta ze swej podstawy. Rozbiła kamerę jednym uderzeniem bicza i odrzuciła ją na bok. Następnie wróciła do postrzępionych resztek pokarmu, drapiąc je i drąc. Swymi ośmioma krótkimi ramionami poszukiwała następnych kawałków, by umieścić je w otworze gębowym. Niestety, nic więcej już nie było. Była zdezorientowana, ponieważ ślady jedzenia występowały wszędzie i przenikały wodę. Wszystkie jej zmysły mówiły, że jest go więcej, a głód domagał się nasycenia. Ale gdzie ono jest?! Spostrzegła duży, twardy pancerz i skojarzyła go z zapachem. Objęła rzecz biczami i rozpoczęła dzieło zniszczenia. — Nie widzę jej! — krzyknął St. John. — Gdzie się podziała? — Niech pan strzela, Liam! — krzyknął Darling. — Bestia jest tak duża, że na pewno pan nie chybi. Zobaczyli, jak St. John naciska guzik. — Nie strzela! — zawołał i ponownie nacisnął guzik. — Zobacz! — krzyknęła Stephanie. Pokazywała bulaj. — W mule. Działko jest tam. Wyrwała je. Kapsuła zadrżała i przechylała się z boku na bok. St. John pośliznął się i upadł na Stephanie, a Eddie uchwycił się dźwigni sterowania. Obrazy w bulaju przelatywały i zmieniały się jak kawałki szkła w kalejdoskopie: muł, woda, światło, ciemność. Kapsuła znowu zadrżała, rozległ się pisk. Oglądając to na jednym monitorze, Sharp czuł się zupełnie bezradny. — Musimy coś zrobić! — powiedział. — Na przykład? — podjął Darling. — Podnieść łódź do góry. Uruchomić wyciągarkę. Może ruch ją wystraszy. — Nawinięcie kabla zajmie z dziesięć minut — ocenił Darling — a oni nie mają tyle czasu. Cokolwiek ma się stać, stanie się teraz. Szukała słabego punktu. Musiał gdzieś być. Każda ofiara ma swój słaby punkt. Ta rzecz była dwa razy mniejsza od kałamarnicy i nie walczyła, mimo że była silna i zwarta. Bestia uniosła ją z łatwością pomiędzy dwoma długimi biczami i obróciła, poszukując miękkiego miejsca, jakiejś szczeliny. Następnie przekazała ją krótkimi ramionom i ścisnęła. Otworzyła otwór gębowy i wysunęła język, badając skórę. Język powoli penetrował, liżąc i siorbiąc. — Co to za hałasy? — syknął St. John. Przypominało to skrobanie chropowatego pilnika. Kapsuła przewrócona była teraz dnem do góry i cała trójka klęczała na suficie, trzymając się za ręce. — Bawi się wami — powiedział Darling przez mikrofon. — Jak kot myszą. Przy odrobinie szczęścia znudzi się i zostawi was. St. John przechylił głowę, widocznie nasłuchując. — Silnik nie działa — stwierdził. — Jak tylko was wypuści, zaraz wyciągniemy łódź. To nie powinno długo potrwać. Sharp zaczekał, aż Darling się rozłączy. — Wierzysz w to? — zapytał. — Nie. Ten sukinsyn znajdzie drogę do wnętrza — powiedział po chwili Darling. Język penetrował skórę, badając jej strukturę, szukając szczelin, jednak była ona jednolita, twarda i martwa. Język przyśpieszył ruchy, była głodna i zniecierpliwiona. Jakiś sygnał dotarł do jej mózgu i zniknął. Język zatrzymał się, wrócił i znowu zaczął lizać, tym razem wolniej. W tym samym miejscu sygnał znów się powtórzył. Struktura była tu odmienna, gładsza i cieńsza. Słabsza. Stephanie musiała usłyszeć hałas za plecami, bo zobaczyli, jak odwraca się i patrzy w iluminator. To, co ujrzała, wyrwało krzyk z jej piersi. Cofnęła się. St. John spojrzał i sapnął. — Co? — zapytał Darling. — Myślę, że... — powiedział St. John — to język. Andy zmienił kąt ustawienia kamery w łodzi podwodnej i skoncentrował uwagę na iluminatorze. Teraz też to widzieli: język. Lizał okrężnie bulaj i zakrywał go w całości swym różowym mięsem. Nagle wycofał się, przybrał kształt stożka i uderzył w szybę. Rozległ się hałas przypominający wbijanie młotkiem gwoździa. Język oddalił się i przez chwilę bulaj był kompletnie ciemny. Potem dał się słyszeć ogłuszający pisk. St. John zerwał latarkę ze ściany i zaświecił w bulaj. Widzieli zaledwie część bestii, ponieważ była o wiele, wiele większa od iluminatora. Widzieli jej wygięty, przypominający kosę dziób o bursztynowym odcieniu, którego ostry koniec naciskał na szybę. Stephanie rozpłaszczyła się na grodzi po przeciwnej stronie, a St. John bez słowa klęczał i oświetlał bulaj latarką. Eddie odwrócił twarz od kamery. — Niech to diabli — powiedział. Rozległ się trzask i w ułamku sekundy nastąpiła eksplozja wody, łomot i krzyki... a potem cisza, kiedy przestał działać monitor. W ciszy nadal wpatrywali się w ciemny ekran. 41 Darling zdjął krawat i wsadził go do kieszeni, kiedy tylko wsiadł do taksówki. Miał wrażenie, że za moment się udusi. Otworzył okno i wystawił twarz na podmuch wiatru. Nie znosił pogrzebów oraz szpitali. Nie tylko dlatego, że kojarzyły się mu z chorobą i śmiercią. Były symbolem utraty panowania nad sytuacją. Świadectwem istnienia skazy na jego życiowej doktrynie, mówiącej, że bystry i ostrożny człowiek może przetrwać, jeżeli wie, jak duże jest ryzyko i nie przekroczy pewnych granic. Szpitale i pogrzeby udowadniały, że granice te czasami są ruchome. Poza tym uważał, że pogrzeby w najmniejszym stopniu nie pomagają zmarłym, wymyślono je dla żywych. Mike zgadzał się z nim. Kiedyś ustalili między sobą, że jeśli jeden z nich zginie, drugi pochowa go na morzu bez zbędnych ceremonii. Cóż, Mike został pochowany na morzu, ale trochę inaczej, niż planowali. Pogrzeb był cichy — tylko rodzina i Darling, parę słów wypowiedzianych przez portugalskiego kaznodzieję i kilka pieśni. Żadnych pytań, wzajemnego obwiniania się, dyskusji na temat tego, co się stało. Wprost przeciwnie. W rzeczywistości to wdowa po Mike'u oraz jego dwaj bracia i dwie siostry starali się pocieszyć Darlinga. Co, rzecz jasna, spowodowało, że czuł się jeszcze gorzej. Nie powiedział im, jak naprawdę zginął Mike. Tylko on i Sharp znali całą prawdę, nikt inny i w żaden sposób nie mógł jej poznać. Nie widzieli sensu w przedstawieniu rodzinie Mike'a obrazów, które spędzą im sen z powiek do końca życia. Dlatego Darling powiedział, że Mike wypadł za burtę i utopił się — musiał uderzyć głową w schodek do nurkowania i stracić przytomność. Gdy Darling nie otrzymywał odpowiedzi z „Korsarza”, już chciał porządnie opieprzyć Mike'a za zaśnięcie na wachcie. Razem z Sharpem pożyczyli łódź od Hectora i popędzili do oddalonego o pół mili „Korsarza”. Sharp w dalszym ciągu znajdował się w szoku. Kiedy płynęli, zachowywał się jak zombi, jednak gdy zobaczył, że Mike zniknął, od razu oprzytomniał. Przez pierwsze piętnaście, dwadzieścia minut nie mieli wątpliwości, że Mike wypadł za burtę. Uwzględniając pływ i dryf łodzi, wykorzystali szybką, zwrotną i małą łódź „Zodiak” do przeszukania ponad pół mili oceanu. Potem stwierdzili, że potrzebne jest oddalenie i perspektywa. Mogli osiągnąć to tylko z pomostu nawigacyjnego na „Korsarzu”. Wrócili na łódź. Zbliżając się do prawej burty, zauważyli zadrapania na farbie. Podczas wchodzenia na pokład dotknęli jakiegoś śluzu na nadburciu i poczuli znajomy zapach. Kiedy to się stało, Darlinga nie było na łodzi. Zresztą nawet gdyby był, też by nie pomógł Mike'owi, bo niby jak miałby to zrobić. Mimo to obarczał się winą. Zdawał sobie sprawę z tego, że jest to irracjonalne, ale widział częściowe tego uzasadnienie. Mike nie należał do ludzi samodzielnie podejmujących decyzje. Polegał na Whipie, który mówił mu, co ma robić. Nigdy nie lubił zostawać sam na łodzi, a Whip o tym wiedział. — Przestań — powiedział do siebie Darling. — To nie ma sensu. Taksówkarz włączył radio. Wiadomości popołudniowe rozpoczęły się ponurym komunikatem o stanie gospodarki bermudzkiej. Od czasu wypadku z łodzią podwodną liczba turystów spadła o pięćdziesiąt procent. Ludzie nalegali, by rząd zrobił coś w celu usunięcia bestii, nikt jednak nie miał żadnych konkretnych propozycji. Rząd nadal konsultował się z naukowcami z Kalifornii i Wysp Nowofundlandzkich, którzy nie mogli dojść z sobą do porozumienia. Ostatecznie wszyscy orzekli, że kałamarnica po prostu sama odejdzie. Nikt już nie chciał borykać się z bestią — nikt prócz doktora Talleya i Osborna Manninga. Pisali do Darlinga, próbowali dzwonić, wysyłali do niego telegramy — robili wszystko. Używali nawet argumentu, by go zmusić do współpracy, że jest on zobowiązany do udzielenia im pomocy w zabiciu bestii, bo kałamarnica to symbol zachwiania równowagi w naturze i zniszczenie jej zapoczątkuje naprawę wszystkiego. Kusili go, że jeśli zdecyduje się wziąć ich na swoją łódź, to przez dziesięć dni zarobi sto tysięcy. Odpowiedź Darlinga zaskakiwała logiką: na co trupowi sto tysięcy dolarów. Odmawianie nie stanowiło dla niego większego problemu, jego zdaniem każdy z nich znajdował się na skraju szaleństwa. Manning dyszał żądzą zemsty osobistej, Talley zaś zwariował na punkcie udowodnienia, że jego życie było jednak coś warte. Obu brakowało piątej klepki. Darling wywnioskował, że nawiązali kontakt z marynarką wojenną. Zgodnie z tym, co mówił Marcus, Manning porozmawiał z pewnym amerykańskim senatorem, który skontaktował się z Ministerstwem Obrony. Poproszono o opinię kapitana Wallingforda odnośnie możliwości schwytania i wyeliminowania bestii. Prośba ta straszliwie rozeźliła Wallingforda. Z jednej strony bowiem każde pytanie z Pentagonu uważał za przejaw krytycyzmu, z drugiej strony zaś ponieważ był tchórzem i nie chciał rozczarować senatora. Cóż, pewnego dnia mógł on przecież zadecydować o zamianie srebrnego orła na srebrną gwiazdę przez Wallingforda. Dlatego przeniósł złość na Marcusa i obwinił go za fiasko i tragedię wyprawy. Śledztwo zrehabilitowało Sharpa. Oficjalnie wina została przypisana osobom najłatwiejszym do oskarżenia — nieboszczykom, Liamowi St. Johnowi — autorowi bezmyślnego planu, jak nazwano go z perspektywy czasu, oraz Eddiemu, który zgodził się z nim współpracować. Gdy taksówka wjechała na Cambridge Road, wiadomości skończyły się. Darling zauważył, że ani razu nie padło słowo „kałamarnica”. Osobistym jego zmartwieniem było natychmiastowe znalezienie pracy. Zadecydował, że nadszedł czas, aby sprzedać ukochaną masońską karafkę. Dealer w Hamilton powiedział, że są osoby nią zainteresowane. Gdyby paru zbieraczy zechciało się licytować, mógłby dostać kilka tysięcy dolarów. Wiedział, że Charlotte napisała jakiś czas temu do Sotheby'ego w sprawie ewentualnego włączenia do aukcji swojej kolekcji monet odziedziczonych po ojcu. Pomyślał też, że mógłby przejrzeć wszystkie przedmioty znajdujące się w domu i sprawdzić, czy nie ma wśród nich jakiegoś unikatu na sprzedaż. Bardzo niechętnie zabierał się do tego — czuł, że sprzedaje kawałki swej przeszłości i siebie samego. Nie miał jednak wyboru. Mimo złej sytuacji istniała jeszcze jedna deska ratunku: dzwonili do niego z oceanarium, zainteresowani przedyskutowaniem nowych warunków pracy. Teraz, gdy nie było już St. Johna, mogli podejmować decyzje kierując się dobrem placówki, nie zaś egoizmem doktora. Powiedzieli, że będą płacić za paliwo. Lecz ani on, ani Charlotte nie mogli przecież jeść paliwa. W poprzek ścieżki do domu Darlinga rozpięty był łańcuch. Zapłacił taksówkarzowi, wysiadł i odpiął go. Idąc do domu zauważył na podjeździe samochód Dany. Co robiła tutaj tak wcześnie? Nie pracowała? Ktoś musi pracować w tej rodzinie! Skrzywił się i pomyślał: — Świetnie, jesteś już o mały krok od bycia pasożytem. — Kapitan Darling? — usłyszał czyjś głos. Odwrócił się i zobaczył Talleya oraz Manninga idących ścieżką w jego stronę. Manning szedł przodem, nieskazitelny, w szarym garniturze, niebieskiej koszuli i pasiastym krawacie. Niósł teczkę. Talley, zdenerwowany i spięty, podążał za nim. — Czego chcecie? — zapytał Darling. — Chcemy z panem porozmawiać — odpowiedział Manning. — Nie mam nic do powiedzenia. — Darling odwrócił się w stronę domu. — Niech pan rozmawia z nami teraz, kapitanie, bo później będzie pan rozmawiał z prawnikiem. Darling zatrzymał się. — Z prawnikiem? Jakim prawnikiem? Nie macie nic lepszego do roboty niż straszenie ludzi? — Nikogo nie straszymy, kapitanie. My tylko pana ostrzegamy. — Dobrze, niech pan powie swoje i znika. — Czy możemy wejść do domu i porozmawiać jak... — Nie jestem cywilizowanym człowiekiem, panie Manning. Jestem chamskim rybakiem, który dostaje cholery, gdy mu mówią, co ma robić. — Jak pan sobie życzy, kapitanie. Razem z doktorem Talleyem już złożyliśmy wspaniałomyślną, jak nam się wydaje, ofertę. W świetle ostatnich wydarzeń jesteśmy jednak gotowi ją rozszerzyć. — Rany boskie, pan się porywa z motyką na słońce. Nie wiecie, że... — Tak, wiemy. Ale naprawdę wierzymy, że możemy tę bestię zlikwidować. We dwójkę nie damy rady i pan sam też nie, ale razem... — Zabić ją? Możecie ją zobaczyć, owszem, jest to możliwe, ale to będzie ostatnia rzecz, jaką ujrzycie. Zabić nie macie szans. Nie znam nikogo, kto by z nią wygrał. — Kapitanie — zaczął Talley — niech mi będzie wolno... — Zamknij się, Herbert — warknął Manning. — Słowa go nie przekonają. — Zwrócił się do Darlinga: — To nasza ostateczna propozycja, kapitanie. Pan nas zabierze na polowanie, a my wypłacimy panu dwieście tysięcy. Jeśli jej nie znajdziemy — bo odeszła, albo nie będziemy umieli zabić — zatrzyma pan pieniądze. Jedynym pana obowiązek to wykazanie maksimum dobrej woli. — Pan ciągle myśli, że to kwestia pieniędzy. Nie o to chodzi. Niech pan idzie i popije sobie, jeśli to panu ulży. Może pan też zmówić pacierz za dzieci, a pieniądze przekazać na cele dobroczynne, to chociaż będzie coś warte. Manning spojrzał na Talleya. Darling zauważył, że Talley zamyka oczy i wzdycha głęboko. — To pańskie ostatnie słowo? — zapytał Manning. — Pierwsze, ostatnie... nazywajcie to sobie jak chcecie. — Przepraszam, kapitanie, ale nie daje mi pan szansy. Potrzebujemy pana — jest pan jedyną osobą z odpowiednimi kwalifikacjami, wiedzą i łodzią. Więc... — Manning zawahał się i ciągnął dalej: — muszę pana poinformować, że w ciągu dziesięciu dni ma pan dostarczyć mi uwierzytelniony czek na dwadzieścia tysięcy dolarów. Jeśli nie uda się panu zrobić tego w tym terminie, daję panu trzydzieści dni na wyprowadzenie się i zabranie pańskich rzeczy z tego domu. Darling patrzył na Manninga i powtarzał w myśli jego słowa. Na pewno źle usłyszał albo musiała zajść jakaś pomyłka! — Chwileczkę, muszę to zrozumieć. Dam wam dwadzieścia tysięcy za to, że nie zabiorę was na łódź, albo wykopiecie mnie z mojego domu... — Zgadza się. Widzi pan... jestem właścicielem pańskiego domu... lub, ściśle rzecz biorąc, niedługo nim zostanę. Darling roześmiał się. — Dobrze. Teraz mi pan powie, że razem z moim prapradziadkiem budował go pan dla mnie w roku. — Odwrócił się i dodał jeszcze: — Ludzie, musicie chyba popalać jakąś niezłą trawkę. — Kapitanie... —Manning wyjął jakiś papier z teczki i wyciągnął w stronę Darlinga. — Proszę to przeczytać. Papier był dokumentem pełnym oficjalnych zwrotów w stylu „niniejszym”, a jedynymi elementami zrozumiałymi dla Darlinga była nazwa domu, jego lokalizacja oraz przeniesienie własności na Osborna Manninga i jakieś liczby. Może Charlotte potrafi się w tym rozeznać... — Muszę wziąć okulary — powiedział. — Oczywiście. Teraz dowie się pan najważniejszej rzeczy. Pana żona pożyczała pieniądze używając domu jako zabezpieczenia. Jest już opóźniona w spłatach o trzy miesiące i dwukrotnie została ostrzeżona, że nie dotrzymuje terminu zobowiązania. Odkupiłem weksel od pożyczkodawcy. Za dziesięć dni pozbawię pana prawa wykupu zajętej nieruchomości. — Bzdury — skwitował Darling wpatrując się w papier. Dokument nie mógł tego wszystkiego zawierać, ponieważ nic takiego nie miało miejsca. — Kawałek papieru nic nie znaczy. Charlie tego nie zrobiła. Nigdy. — Zrobiła to, kapitanie. — Bzdura! — krzyknął Darling i ruszył do domu ściskając papier. Charlotte i Dana siedziały przy kuchennym stole. Drzwi wejściowe zatrzasnęły się za Darlingiem. Wszedł do kuchni. — Nie uwierzysz, co ten... — zatrzymał się widząc ich twarze. Obie płakały, a teraz, kiedy go zobaczyły, na nowo wybuchnęły płaczem. — Nie — powiedział. — Nie... Dlaczego? — Bo musieliśmy jakoś żyć, Williamie. — Żyliśmy jakoś. Mieliśmy jedzenie, mieliśmy paliwo. — Mieliśmy jedzenie, bo Dana je przywoziła. Jak miałam zapłacić za elektryczność i podatek od domu? Kiedy zepsuła się zamrażarka i twoje ryby się rozmroziły, za co miałam ją naprawić? I to pęknięcie w zbiorniku... Nie mielibyśmy wody. Chcieli już unieważnić nasze ubezpieczenie, mieli odciąć dopływ gazu. — Charlotte wytarła oczy i spojrzała na niego. — Jak, do licha, myślisz — z czego żyliśmy przez te wszystkie miesiące? — Ale... To znaczy... były rzeczy, które mogliśmy sprzedać. Monety... — Sprzedałam je. Karafkę też... i Bellarmine, dzban... i wszystko. Nic już nie zostało. — Pójdę do banku, porozmawiam z nimi. Boże, przecież Derek nie może tak po prostu... — To nie bank — przerwała mu Dana. — Nie mogli dać ci kredytu hipotecznego, bo nie masz stałego dochodu. Zaproponowałam im podpisanie weksla. Też nie chcieli. — Więc kto ci pożyczył pieniądze? — Aram Agajanian — powiedziała Charlotte. — Agajanian! — zawołał Darling. — Ten zboczeniec! Aram Agajanian był nowym emigrantem na Bermudach, który dorobił się fortuny produkując filmy soft-porno dla kanadyjskiej telewizji kablowej. Wybrał Bermudy jako raj wolny od podatków. — Dlaczego poszłaś właśnie do niego? — On sam się zaofiarował. Dana prowadziła księgowość dla jednej z jego spółek, zadawała mu pytania na temat pożyczek z zabezpieczeniem... no i zaproponował pożyczkę. — Chryste! — Darling zwrócił się do Dany. — Musiałaś prać nasze brudy przy tym amerykańskim zbereźniku? — Chcesz, żebym ci powiedziała, że mi przykro, tato? Tak, przykro mi. Przepraszam. Czy teraz czujesz się lepiej? — Dana próbowała powstrzymać szlochanie. — Ale faktem pozostaje, że zrobił taką propozycję. Bez pośpiechu, bez harmonogramu spłat. Zapłać, kiedy będziesz mogła — powiedział. Nigdy bym nie pomyślała, że sprzeda ten weksel. Nie chciał tego zrobić. — Więc dlaczego to zrobił? — Myślę, że to pan Manning zrobił mu propozycję nie do odrzucenia. Manning posiada wiele spółek telewizyjnych. — Jak Manning dowiedział się o tym? — Agajanian podejrzewa, że od Carla Fritha. — Co? Czy jest jeszcze ktoś na tej wyspie, kto o tym nic nie wie? A jak on to wiedział? — Pracował w porcie u Agajaniana i musiał gdzieś podsłuchać. — Cudownie... Wspaniale... — Darling czuł się zdradzony i zdezorientowany. Rozejrzał się i sam nie wiedząc dlaczego dotknął ściany. — Dwieście dwadzieścia lat — powiedział. — To tylko dom, William — odezwała się Charlotte. — Znajdziemy jakieś mieszkanie. Dana chce, żebyśmy zamieszkali u niej, na krótko. To tylko dom. — Nie, Charlie, nie tylko. To nie tylko dom. To ponad dwieście lat historii rodziny Darlingów. To nasze gniazdo rodzinne. — Spojrzał na żonę i córkę. — Został mi przekazany i jeśli mam jakieś życiowe zobowiązanie, to jest nim właśnie przekazanie go dalej. — Zrezygnuj z niego, William. Żyjemy, jesteśmy razem. Tylko to się liczy. — Akurat — stwierdził Darling, odwrócił się i wyszedł. 42 Kiedy Darling wrócił, nic się nie zmieniło: Talley nadal chodził tam i z powrotem i denerwował się, a Manning stał nieruchomo jak manekin z Bond Street. Darling skinął, żeby szli za nim. Kiedy prowadził ich po podjeździe, wyobrażał sobie, jak Manning rozkoszuje się zwycięstwem. Musiał powstrzymywać pragnienie rzucenia się na tego człowieka. Dał im znak, by usiedli przy stole na werandzie. — Jest pan zupełnie pewny, że bestia ciągle przebywa w tej okolicy? — zapytał Talleya. — Tak. — Dlaczego? — Bo nic nie uległo zmianie — ani pora roku, ani prądy morskie. Nie było też większych sztormów. Wczoraj otrzymałem dane z Instytutu Meteorologii. Uważają — zgodnie z opinią uczonych — że okresowa zmiana Prądu Zatokowego nastąpi nie wcześniej niż za miesiąc. — Talley czuł, jak powraca mu entuzjazm. Wymazało to z pamięci poprzednie zakłopotanie, wynikające z udzielania poparcia dla brutalnych metod Manninga. — Tymczasem Architeuthis szuka pokarmu, który tu znajduje. Nie ma więc powodów, by stąd odpłynęła. — Nie miała też powodów, by tu przypływać. — Tak, ale się tu znalazła i pozostała. Pamiętajmy o tym, kapitanie, żeby nie robić z niej demona. Jest zwierzęciem, jej życiem regulują naturalne potrzeby, reaguje na nie instynktownie. Myślę, że jest głodna i zdezorientowana, nie znajduje przecież codziennej porcji pokarmu. Myślę, że możemy przypodobać się jej, stwarzając iluzję normalnych warunków. — Co to znaczy? — To już należy do mnie. — I myśli pan, że to zadziała? Zanim bestia pozabija wszystkich? — Tak. Tak myślę. — Jak to zadziała? Talley zawahał się. — Powiem panu... wkrótce. — Czy to tajemnica państwowa? — Nie. Przepraszam. Ja nie lekceważę nikogo. Środki zależą od warunków, od tego, jak zachowa się zwierzę. Może... jest pewna szansa... że zmuszę ją do samozagłady. Darling spojrzał na Manninga, który z kamienną twarzą patrzył na zatokę. Sprawiał wrażenie znudzonego szczegółami. — Oczywiście, doktorze. Może przecież wystartować i polecieć na Wenus, ale na to bym nie liczył. Myślę, że mam prawo do... — Nie, kapitanie — przerwał mu Manning, który odzyskał nagle zainteresowanie sprawą. — Pan ma obowiązek poprowadzić łódź i pomóc nam. — Osborn, nie uważam, żeby... — zaczął Talley. — Dlaczego nie, Herbert? Nie jesteśmy tu cywilizowanymi ludźmi. Kapitan tak powiedział i ja go za to szanuję. Grzeczność często zwodzi i przez to tylko traci się czas. Uważam, że od samego początku powinniśmy wiedzieć, na czym stoimy. Darling poczuł ostry ból w oczach — wiedział, że to objaw gniewu i poczucia bezsilności. Nacisnął skronie, próbując w ten sposób usunąć ból. Chciał uderzyć Manninga, ale Manning miał rację — znał już cenę Darlinga i kupił go. Nie ma sensu udawać, że jest inaczej. — Kiedy chcecie wypłynąć? — zapytał. — Jak najszybciej — odpowiedział Manning. — Jedyne, co musimy zrobić, to załadować cały ekwipunek na łódź. — Muszę zorganizować żywność i paliwo. Możemy ruszać już jutro. — Paliwo. — Manning sięgnął do teczki i wyjął pakiet studolarówek opasany papierową taśmą. — Dziesięć tysięcy starczy na początek? — Powinno. — A teraz o warunkach. — Manning zatrzasnął teczkę. — Doktor Talley wierzy, że będzie w stanie zlokalizować i zwabić kałamarnicę w ciągu siedemdziesięciu dwóch godzin, wiec zaopatrzy pan łódź na trzy dni. Niezależnie od tego, czy złapiemy to zwierzę, czy nie, w drodze powrotnej zniszczę weksel i wypłacę panu wynagrodzenie w wysokości dwustu tysięcy dolarów. Czysty zysk po zabezpieczeniu domu powinien wynieść ponad sto tysięcy. — Wstał. — Zgoda? — Nie — powiedział Darling. — Co to znaczy „nie”? — Oto moje warunki. — Darling patrzył na Manninga. — Weksel spali pan teraz, na moich oczach. Zanim opuścimy dok, da mi pan pięćdziesiąt tysięcy w gotówce. Pieniądze zostaną na brzegu razem z moją żoną. Reszta pójdzie na rachunek depozytowy w banku, na wypadek jeśli nie wrócimy. Manning zawahał się, po czym otworzył powtórnie teczkę i wyjął weksel oraz złotą zapalniczkę Dunhill. — Jest pan człowiekiem honoru, kapitanie. — Wyciągnął weksel nad ścieżką i zbliżył go do płomienia. — Tyle wiem o panu na pewno, ale ja też nim jestem. Kiedy dobiję z kimś targu, nie rzucam słów na wiatr. Powinien mi pan ufać. — To nie ma nic wspólnego z zaufaniem — odpowiedział Darling. — Chcę zapewnić przyszłość mojej żonie. Darling przyglądał się, jak Talley i Manning skręcają na parking na Cambridge Beaches. Wsadził zwitek banknotów do kieszeni i ruszył ścieżką do łodzi. Uruchomił silnik i wszedł na pomost nawigacyjny. Już miał wrzucić bieg, kiedy przypomniał sobie, że łódź jest nadal przycumowana. Poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go w żołądek — wziął głęboki wdech i oparł się o reling. To był pierwszy namacalny dowód na to, że Mike'a już nie ma. Stał tak przez chwilę i czekał, aż to uczucie minie, potem zszedł i odwiązał liny. Gdy okrążał cypel Zatoki Mangrowej w drodze do stacji paliw w porcie, zastanawiał się, kogo wynająć jako współpracownika. Nie miał powodu podejrzewać, że Talley i Manning posiadają umiejętności w dziedzinie regulacji urządzeń pokładowych, utrzymywania łodzi dziobem do wiatru i spełniania innych obowiązków związanych z obsługą łodzi. Nikogo — doszedł do wniosku. — Miał przyjaciół i znajomych z umiejętnościami, a nawet chęcią pomocy, ale nie chciał ich prosić. Nie miał zamiaru ponosić odpowiedzialności za następną śmierć. Musi zrobić to sam. No, nie całkiem sam — w pudle ładowni miał jednego sprzymierzeńca i jeśli będzie musiał, użyje go. Jedna szansa, panie Manning — pomyślał. — Daję panu jedną szansę. A jeśli pan nawali, to wysadzę tę kanalię raz na zawsze. Prawie trzy i pół godziny zajęło Darlingowi napompowanie dwóch tysięcy galonów oleju napędowego i siedmiuset galonów świeżej wody do zbiorników „Korsarza” oraz zakup sześciu toreb żywności: świeżych i suszonych owoców i warzyw, konserw z wołowiną, puszek tuńczyka, bloków cheddara, bochenków chleba, gulaszu mięsnego oraz rozmaitych płatków. Obliczył, że zanim zjedzą całą żywność, wrócą już do domu albo... będą martwi. Nadchodził wieczór, kiedy wracał do portu. Usunął z łodzi niepotrzebny sprzęt: połamane pułapki, akwalungi oraz części rozmontowanego kompresora. Natknął się na pompę, którą naprawiał Mike. Trzymając ją pomyślał, że znajduje się w niej energia Mike'a. — Nie bądź głupi — powiedział do siebie i odłożył pompę na brzeg. Charlotte zastał w kuchni. Zajęła się gotowaniem. Robiła to wtedy, gdy sprawy nie stały dobrze, a ona nie wiedziała, jak temu zaradzić. Upiekła już udziec jagnięcy w całości i przygotowała sałatkę w takiej ilości, że starczyłoby, aby cały regiment tym nakarmić. — Będziemy mieli gości? — Darling podszedł do niej i pocałował ją w szyję. — Po dwudziestu jeden latach z tobą myślałam, że znam cię jak zły szeląg. — Zadziwiam nawet sam siebie. Do dzisiaj myślałem, że na tym świecie istnieją dla mnie tylko dwie świętości. — Darling sięgnął do lodówki po piwo. — Ciekaw jestem, co by mój stary na to powiedział. — Powiedziałby, że jesteś skończonym durniem. — Wątpię. Zawsze cenił sobie „korzenie” — dlatego wszyscy moi przodkowie kochali ten dom. Chodzi o to, że to są również nasze korzenie. — A my to co? — odwróciła twarz do ściany, miała łzy w oczach. — Czy my nie jesteśmy wystarczającymi korzeniami, Dana i ja? — Nie istniejemy bez tego domu, Charlie. Wiesz, czym będziemy, mieszkając na osiedlu za miastem i zajmując wolny pokój u Dany? Dwoma starymi prykami czekającymi na zachód swego słońca. To przecież zupełnie nie w naszym stylu! W korytarzu zadzwonił telefon. Darling odebrał go, powiedział osobie, która dzwoniła, żeby się odchrzaniła i wrócił do kuchni. — Reporter — wyjaśnił. — Zdaje się, że nie istnieją numery zastrzeżone. — Marcus dzwonił — powiedziała Charlotte. — Opowiedziałaś mu, co się zdarzyło? — Tak. Myślałam, że może on znajdzie sposób, żeby cię zatrzymać. — I znalazł? — Oczywiście, że nie. On uważa, że wszystko potrafisz, nawet chodzić po wodzie. — To dobry chłopak. — Nie, to tylko następny głupiec. Darling spojrzał na jej plecy. — Kocham cię, Charlie — powiedział. — Nie mówię tego zbyt często, ale dobrze wiesz, że tak jest. — Zbyt mało, jak mi się zdaje. — Cóż... — westchnął i zaczął żałować, że nie może znaleźć słów pociechy. — A może to siebie nie kochasz wystarczająco? — zapytała ubijając sos na pianę. Było to najdziwniejsze pytanie zadane Darlingowi. — Kochać siebie? Co to znaczy? Kto kocha samego siebie? — Nie mógł znaleźć odpowiedzi, więc włączył radio, by usłyszeć prognozę pogody. Podczas posiłku zostawili włączony telewizor. Oboje czuli, że nie mają już nic więcej do powiedzenia i że próby nawiązania rozmowy skończą się słowami, których później będą żałować. Po kolacji Darling wyszedł na ścieżkę i spojrzał na zatokę. Było jeszcze trochę światła — łagodnego fioletu otwierającego wrota nocy. Widział dwie białe czaple stojące niczym straż na płyciźnie obok cypla — może miały nadzieję na złożony z barwen posiłek o zmierzchu. Łagodny odgłos pluskania, podobny do dźwięku otwieranego wachlarza, zwiastował przybycie ławicy drobnych rybek skaczących po szklistej powierzchni wody. Jako dziecko spędzał wieczory obserwując zatokę, oczarowany nią tak, jak inne dzieci zachwycone były radiem czy telewizją. Dochodziły z niej nie tylko dźwięki, ale dostarczała widoków podniecających jego wyobraźnię podobnie jak filmy. Grasujące barakudy przemykały poprzez ławice makreli, a na wodzie występowała krwawa piana. Przypływały też rekiny, czasem w pojedynkę, czasem parami lub trójkami i przecinały płetwami grzbietowymi powierzchnię, krążąc w poszukiwaniu zdobyczy. Postępowały według pierwotnego rytuału grabieżcy. Kraby drążyły na plażach dziury w piachu, a żółwie dyszały niczym małe miechy. Zatoka była życiem i śmiercią. Dawała mu niewysłowione poczucie spokoju i bezpieczeństwa. Niosła ze sobą prawdę o życiu i śmierci. Zatoka wciąż kryła w sobie tajemnice i nadal był w niej zakochany. Korona księżyca w pełni wzniosła się ponad drzewami na wschodzie, rzucając złote blaski, oświetlały one czaple niczym pozłacane rzeźby. — Charlie! — zawołał Darling. — Chodź, zobacz! Usłyszał jej kroki w domu, ale zamilkły przy drzwiach. — Nie — powiedziała. — Dlaczego? Nie odpowiadała. Zamiast tego pomyślała: — Och, William, wyglądasz jak stary Indianin na zboczu wzgórza, który przygotowuje się na śmierć. 43 Darlinga obudziły dźwięki wiatru gwiżdżącego w drzewach kazuaryny za domem. Nadal panowały ciemności, ale nie potrzebował wzroku, żeby stwierdzić, jaka jest pogoda. Słuch mówił mu, że wieje z północnego zachodu, z siłą piętnastu do dwudziestu węzłów. O tej porze roku wiatr północno-zachodni był niestały, wkrótce mógł się zmienić — z powrotem na południowo-zachodni i ustalić się na dłużej, albo powiać jako północno-wschodni i rozpętać sztorm. Miał nadzieję, że będzie sztorm — może trudne warunki żeglugi spowodują zmianę planów Manninga i Talleya. Niemożliwe — pomyślał. — Ci dwaj znajdują się w szponach namiętności, których prawdopodobnie nie rozumieją i z którymi, rzecz jasna, nie mogą walczyć. Oprócz huraganu nic ich nie powstrzyma. Charlotte leżała na boku, zwinięta jak mała dziewczynka, oddychając głęboko. Schylił się i pocałował ją w szyję, wdychając jej zapach, a potem wstrzymał oddech, jakby próbował zabrać z sobą jej wspomnienie. Zanim ogolił się, zrobił kawę i podgrzał trochę jagniny z ostatniej kolacji. Niebo przejaśniło się na wschodzie, a ptaki zebrały się na drzewie i zapowiadały nadejście dnia. Stał na ścieżce i patrzył w niebo. Nadal wiała silna bryza i niskie chmury przeganiane były na południowy wschód. Mimo to grzbiety wysokich cirrusów odpłynęły na północ. Sygnalizowały w ten sposób, że wiatr zmieni się na południowy. Do południa martwa fala powinna zniknąć. Łódź szarpała cumy, kołysząc się. Miał już wejść na pokład, gdy nagle poczuł, że ktoś jest w kabinie. Nie był pewien, dlaczego ma takie wrażenie, więc zatrzymał się i nasłuchiwał. Oprócz zwyczajnych dźwięków trzeszczenia lin i uderzania wody o kadłub, usłyszał oddech. Jakiś cholerny reporter. Jeden z tych cholernych picusiów, co myślą, że „nie” znaczy „spróbuj jeszcze raz” i którym wydaje się, że Bóg dał im prawo do ingerowania w prywatny świat człowieka. Przeszedł przez kładkę, zszedł na stalowy pokład i powiedział: — Zanim policzę do trzech, lepiej, żebyś, draniu, zmiatał na brzeg, bo inaczej sobie popływasz. — Potem wszedł do kabiny. — Jeden... — i zobaczył Marcusa Sharpa, który poderwał się na równe nogi i uderzył głową w górną koję. Sharp ziewnął, potarł głowę i uśmiechnął się. — Dzień dobry, Whip. — Niech mnie licho — rzucił Darling. — Czemu zawdzięczam tę wizytę? — Pomyślałem sobie, że mogę ci dzisiaj trochę pomóc. — Chętnie przyjmę każdą pomocną dłoń, to na pewno, ale co ma do tego Wuj Sam? — W pewnym sensie... Wuj Sam mnie tu przysłał. Naukowcy z całego kraju — całego świata — próbują nakłonić marynarkę wojenną, by wysłała swoją ekspedycję poszukiwawczą. Flota zaklina się, że nie ma na to funduszy. Myślę, że w rzeczywistości nie chce wdepnąć w coś, o czym nie ma zielonego pojęcia. Po co ma wyjść na głupca? Mimo to nastają na Wallingforda, jakby znał jakieś magiczne zaklęcie. Kiedy powiedziałem mu, że wypływasz, zdecydował, że ktoś z floty powinien ci towarzyszyć. Jestem rodzajem reklamy. Mam stworzyć wrażenie, że Wallingford naprawdę coś robi. — Sharp zamilkł. — Próbowałem dodzwonić się do ciebie. Myślałem, że nie będziesz... Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu. — Pewnie, że nie. Ale Marcus, chcę, żebyś wiedział, na co się piszesz. Ci ludzie... — Widziałem tę bestię, Whip. Prawie widziałem. — To dobrze. Jesteś po szkoleniu minerskim? — Rocznym. — Wspaniale, będziemy potrzebowali twoich umiejętności. — Darling uśmiechnął się. — A tymczasem trzeba zrobić kawę. O pół do siódmej odbili od brzegu i powoli popłynęli na silniku w poprzek zatoki do portu miejskiego. Talley i Manning czekali obok wynajętej przyczepy załadowanej pakunkami. Talley ubrany był w granatową kurtkę, krótkie spodenki koloru khaki i krótkie gumowe buty. Manning przypomniał modela z katalogu mody: ubrany był w buty rybackie, obszerną koszulę ze znakiem klubowym i nowiusieńki szorstki sztormiak. — Na co te wszystkie toboły? — zapytał Darling z pomostu nawigacyjnego, gdy Sharp cumował łódź. — Chcecie wybudować drapacz chmur? Milczenie było jedyną ich odpowiedzią. Darling czuł, że panuje między nimi jakieś napięcie. Mają to, co chcieli, wszystko więc powinno grać — zdziwił się w myślach. Zdjęli łącznie dwadzieścia dwie torby i pod nadzorem Talleya położyli je na łodzi. Chciał, żeby część z nich leżała w kabinie, z dala od wody, ale większość została umieszczona na pokładzie rufowym. Gdy wszystkie paczki znalazły się na pokładzie, Manning wyjął z kabiny ciężarówki długi opakowany przedmiot. Po sposobie, w jaki go niósł, widać było, że jest ciężki, a po ostrożności, z jaką uważał, by w nic nie uderzył — że jest cenny. — Co to jest? — zapytał Darling. — Nieważne. — Manning zniknął w kabinie. — Ano zobaczymy — mruknął do siebie Darling. Zza zakrętu na końcu ścieżki wyjechał samochód miejscowej stacji telewizyjnej i zatrzymał się na skraju portu. Wysiadł z niego reporter, a za nim operator kamery, który niezdarnie usiłował zmontować swój sprzęt. — Kapitan Darling?! — zawołał reporter. — Czy możemy z panem porozmawiać? Jesteśmy z lokalnej telewizji. — Nie — odpowiedział Darling z pomostu. — Tylko chwileczkę. — Reporter obejrzał się, aby sprawdzić, czy kamerzysta jest już gotowy do kręcenia. — Będziecie ścigać tego potwora. Co spowodowało, że... — Nie, nie będziemy. — Darling spojrzał na rufę i powiedział do Sharpa: — Odwiązuj cumy, Marcus. Kiedy zobaczył, że ostatnia lina znalazła się na pokładzie, włączył bieg i zaczął powoli przesuwać się przez tuziny łodzi stojących w zatoce. Zaczekał do momentu uzyskania pewności, że znajduje się poza zasięgiem mikrofonu, wychylił się z pomostu i powiedział: — Panie Manning, mógłby pan tu pozwolić na sekundę? Manning wszedł po drabinie i niecierpliwie zapytał: — O co chodzi? — Co znajduje się w tej torbie? — Powiedziałem już wszystko, co miałem do powiedzenia. — Hm, rozumiem — odparł Darling. W odległości stu jardów sześćdziesięciostopowy szkuner prędko płynął w kierunku ich kursu w towarzystwie dwóch pięćdziesięciostopowych łodzi rybackich. — Dobrze, więc... — Sięgnął po rękę Manninga i położył ją na sterze. — Proszę bardzo. Odwrócił się i poszedł do drabinki. — Co pan robi?! — wrzasnął Manning. — Idę uciąć sobie drzemkę. — Co? — Teraz na pana kolej. Pan steruje. — Proszę tu zaraz wracać! — krzyknął Manning wpatrując się przed siebie. Szkuner był teraz o pięćdziesiąt jardów od łodzi i stale zbliżał się do niego. Nie miał miejsca na zwrot, ponieważ po obu stronach były łodzie rybackie. Darling zaczął schodzić z drabiny. — Proszę mnie zawołać, jak dopłyniemy! — krzyknął. Manning odciągnął dźwignię przepustnicy i przekręcił ster, ale łódź nie zatrzymała się, za to zboczyła z kursu i szła dokładnie na szkuner. Szarpnął dźwignią w drugą stronę. Łódź zaczęła turkotać na biegu wstecznym i płynąć w kierunku łodzi rybackiej. — Czego pan chce?! — krzyknął. — Pan tu teraz dowodzi, więc proszę, niech pan dowodzi — wyjaśnił Darling. — Nie — zaprotestował Manning. — Ja... Ratunku! — pchnął dźwignię przepustnicy do przodu i znowu dziób łodzi wymierzył w szkuner. Darling odczekał jeszcze chwilę, do momentu gdy spanikowany Manning wyciągnął w górę ręce i przechylił się do tyłu. Wtedy w dwóch skokach wrócił na pokład po drabinie i przejął ster. Przekręcił go, zwolnił dźwignię przepustnicy i przecisnął łódź pomiędzy dziobem szkunera i rufą kutra, w odległości nie większej niż sześć cali. — Zabawne, prawda? — powiedział, kiedy byli już w bezpiecznej odległości. — Tego nie można kupić. Manning był wściekły. — To było zupełnie niepotrzebne... — To było potrzebne — powiedział Darling. — Musimy współpracować, panie Manning. Nie mogą tu biegać ludzie, z których każdy ma inny plan. Talley zna to zwierzę, ale nic nie wie o oceanie. Marcus zna trochę ocean, ale nic nie wie o zwierzęciu. Ja wiem trochę i o jednym, i o drugim, a pan, jak mi się zdaje, nie ma o niczym zielonego pojęcia, pomijając zbijanie forsy. Wiec... co jest w tej torbie? Manning zawahał się. — Karabin. — Jak pan go wwiózł? Broń na Bermudach nie jest mile widziana. — W częściach. Powkładałem je do różnych toreb Talleya. Potrzebowałem rusznikarza do tej układanki. — Co to za karabin? — Fiński. Valmet. Zwykle strzela nabojem 7,65 milimetra. — Co to znaczy: „zwykle”? Pan w nim coś przerabiał? — Owszem, przerobiłem naboje. Magazynek załadowany jest w ten sposób, że co trzecia kula to fosforowy pocisk smugowy, natomiast inne zostały wypełnione cyjaniolem. — I myśli pan, że zabije tym bestię? — To nasz układ. Talley ją znajdzie i zbada, a ja ją zlikwiduję. — I to musi być właśnie pan... — Tak. Darling zastanawiał się przez chwilę. — Czy pan naprawdę uważa, że robi to dla swych dzieci? — To już nie ma nic wspólnego z nimi. To dotyczy mnie. Ja to muszę zrobić. — Rozumiem — westchnął Darling. — W porządku, panie Manning, ale proszę przyjąć ode mnie dobrą radę — niech pan to zrobi za pierwszym razem, ponieważ daję panu tylko jedną szansę. Potem ja przejmuję sprawę. — I co pan zrobi? — Mam zamiar wysadzić ją w powietrze, przynajmniej spróbuję. — To dość uczciwy układ — stwierdził Manning. — Napije się pan kawy? — Tak, proszę. Czarną. Manning ruszył do drabiny mówiąc: — Powiem pana towarzyszowi, żeby panu przyniósł. — Mój towarzysz, panie Manning — odparł Darling — jest porucznikiem Marynarki Wojennej Stanów Zjednoczonych. Pan mu nie powie — pan go poprosi. I użyje pan słowa „proszę”. Manning otworzył usta i zaraz je zamknął. — Przepraszam — powiedział i zszedł po drabinie. U wlotu do zatoki Darling skręcił na północ. Kiedy okrążał cypel i płynął do kanału, obejrzał się. Pomiędzy dwiema sosnami na końcu cypla stała Charlotte w podomce poruszanej przez wiatr. Pomachał do niej i ona odpowiedziała mu tym samym, potem odwróciła się i ruszyła ścieżką do domu. Sharp przyniósł Darlingowi kawę i stanął przy nim na pomoście. Spoglądali na północny zachód, w kierunku, gdzie niedawno zakotwiczony został „Ellis Explorer”. Przez chwilę milczeli, potem Darling powiedział: — Lubiłeś” tę dziewczynę. — Tak... Miałem nawet... a zresztą to bez znaczenia. — To z pewnością ma znaczenie. Talley wszedł na pomost i stanął z boku. Wyglądał na zdenerwowanego i podekscytowanego. — Dużo czasu spędził pan na morzu, doktorze? — zapytał Darling. — Trochę, parę lat temu, zbierając ośmiornice. Ale nigdy w tym celu co teraz. Całe życie czekałem na szansę znalezienia kałamarnicy olbrzymiej. To mój smok. — To o tego smoka chodziło? — Zatytułowałem swoją książkę „Ostatni smok” dlatego, że ludzie potrzebują smoków, zawsze ich potrzebowali, aby wyjaśnić nieznane. Widział pan stare mapy. Kiedy rysowano nieznane lądy, pisano po prostu „Tu żyją smoki” i mówiło to samo za siebie. Życie spędziłem czytając i pisząc książki o smokach. Czy pan wie, jaką łaską losu jest to, że mogę wreszcie zbliżyć się do jednego z nich? — Wydaje mi się, że istnieją smoki, które najlepiej jest zostawić w spokoju — odparł Darling. — Naukowcy myślą inaczej. — Talley nagle pokazał coś i krzyknął. — Patrzcie! Kilkanaście ryb latających odbiło się od dziobu łodzi i przeleciało pięćdziesiąt jardów ponad wodą, zanim znów w niej zniknęły. Twarz Talleya rozjaśniła się zachwytem. Weszli na pasmo wodorostów sargassowych — unoszących się na wodzie plam żółtych roślin, nie połączonych ze sobą, a jednak płynących gęsiego w stronę horyzontu. — Czy zawsze płyną w linii prostej? — zapytał Talley. — Tak myślę. To tajemnicza sprawa, podobnie jak ta ikra, którą widzieliśmy. Nie mogę dojść, co to jest, skąd pochodzi i dokąd płynie. — O co chodzi? Jak to wygląda? Darling opisał wielkie galaretowate prostokąty z otworami i opowiedział, jak obracały się, sprawiając wrażenie, że wystawiają wszystkie części do słońca. Talley zadawał pytania i domagał się szczegółów. Z każdą odpowiedzią był coraz bardziej podniecony. — To torebka jajowa — powiedział w końcu. — Nigdy wcześniej nikt jej nie widział. Przynajmniej nikt w ciągu ostatniego stulecia. Czy myśli pan, że można znaleźć inną? — Nie umiem powiedzieć. Wcześniej jej nie widziałem. Dopiero tamtego dnia. Jak na razie widziałem tylko dwie. Próbowaliśmy jedną zabrać, ale się rozpadła. — To normalne. Kiedy jej kokon rozrywa się, zwierzęta wewnątrz umierają. — Jakie zwierzęta żyją w tych torebkach? Talley spojrzał w morze, potem powoli odwrócił się do Darlinga. — A jak pan sądzi, kapitanie? — Skąd mam.... — urwał. — Jezus Maria! Małe bestyjki? W tej galarecie? — Setki — potwierdził Talley. — Może tysiące. — Ale one zdychają? — zapytał Sharp. — Zazwyczaj tak — większość z nich. — Coś je pożre? — dopytywał się Darling gorączkowo. — Tak, to znaczy jeśli jeszcze coś tam zostało w głębinie, co może to zrobić. 44 — Czy czytał pan Homera? — zapytał Talley sięgając do torby i podając Darlingowi haczyk ze stali nierdzewnej. — Tego, który pisał o morzu. — Nie przypominam sobie — odparł Darling. Przeciągnął ostrze haczyka przez makrelę i rzucił rybę na stos innych. — Wiesz, to ten facet od „Iliady” — dodał Sharp. Przyczepiał krętliki do oczek haczyków, a do każdego krętlika przywiązywał sześciokątny druciany przypon wykonany z tytanu. — Ten sam — potwierdził Talley. — Są ludzie, którzy wierzą — a ja do nich należę — że trzy tysiące lat temu Homer pisał o kałamarnicy olbrzymiej. Nazwał ją „scyllą”. Tak ją opisywał: „Ma dwanaście kościstych szyj. Każda szyja nosi obrzydliwą głowę, posiadającą trzy rzędy gęsto osadzonych, śmiercionośnych kłów... Zawzięta jest szczególnie na rodzaj ludzki, zawsze udaje się jej porwać z żaglowca jakiegoś człowieka”. — Talley uśmiechnął się. — Przekonywające, nie sądzicie? — Mnie się zdaje — powiedział Darling zakładając przypony na składane jak parasolka wędki samołówki Talleya — że ten pański Homer miał wybujałą wyobraźnię. — Przeciągnął samołówki po pokładzie i umieścił między dwoma innymi. — Wcale nie — zaprzeczył Talley. — Proszę sobie wyobrazić żeglarza w tamtych czasach, kiedy to smoki i potwory były odpowiedzią na każde pytanie. Załóżmy, że widzi pan Architeuthis. Jak ją pan opisze po powrocie do domu? Nawet w czasach współczesnych, gdyby pan był na transportowcu podczas drugiej wojny światowej i ona zaatakowałaby go. Jak opisałby pan tego wielkiego potwora, który wynurzył się z nicości i próbował oderwać ramię sterowe od statku? — A czy tak było? — Darling przyczepił kółko zaczepne na jednej z samołówek do kabla przymocowanego do nylonowej liny. — Kilkanaście razy, w pobliżu Hawajów. — Dlaczego kałamarnica olbrzymia atakowała statek? — Nikt nie wie, to jest właśnie zadziwiające w... Za nimi wystrzelił karabin. Trzydzieści strzałów tak szybkich, że ich dźwięk przypominał turkot maszyny fabrycznej. Odwrócili się i zobaczyli, że na rufie stoi Manning i trzyma broń w ręku. Za łodzią, wśród krwawych kawałków poszarpanych petreli, unosiły się pióra. — Po co ci to było? — zapytał Talley. — Trochę praktyki, Herbert — brzmiała odpowiedź. Manning wyciągnął ze strzelby pusty magazynek i założył nowy. Spuszczenie całego urządzenia zajęło im godzinę. Talley nazywał to „pierwszą fazą operacji”. Część samołówek wisiało na różnych poziomach na półcalowej linie o długości trzech tysięcy stóp. Każda z nich miała po dziesięć przynęt na tytanowych przyponach. Drut był nierozrywalny, a czterocalowe u podstawy haki niezginalne. Były tak potężne, że oprócz bestii tylko rekin mógłby porwać się na nie. Gdyby tak się stało, rekin walcząc wysyłałby sygnały alarmowe, spowodowałoby to działanie przynęty. Gdyby zaś złapała się na nie Architeuthis, zaczęłaby machać ramionami i, jak przypuszczał Talley, nadziałaby się na pozostałe haki, a w końcu zostałaby unieruchomiona. — Ile może ważyć ta bestia? — zapytał Darling, gdy Talley wyłożył już swój plan. — Trudno powiedzieć. Ważyłem ciała martwych okazów — ich ciężar był prawie równy ciężarowi wody. Możliwe więc, że naprawdę duża kałamarnica może ważyć od pięciu do dziesięciu ton. — Dziesięć ton! Nie mogę złożyć dziesięciu ton martwego mięsa na tej łodzi, a ona z pewnością nie będzie martwa. Mogę podholować te dziesięć ton, ale... Nikt pana o to nie prosi. Podciągniemy ją do góry, a kiedy Osborn ją zabije, pobierzemy próbki. — Czym? Scyzorykiem? — Widziałem tutaj piłę łańcuchową. Sprawna? — Jest pan ambitny, doktorze, muszę to panu przyznać. Ale załóżmy, że stwór nie będzie chciał tego rozegrać według pańskich zasad. — To zwierzę, kapitanie — odparł Talley. — To tylko zwierzę. Nigdy o tym nie zapominajmy. Kiedy lina znalazła się na dole, Darling i Sharp uwiązali jedną za drugą trzy czterostopowe beczki cumownicze z różowego plastiku. Przyczepili je do końca liny i wyrzucili za burtę. — A co teraz? — zapytał Sharp. — Nie ma sensu wyciągać tego przez parę najbliższych godzin — odpowiedział Darling. — Chodźmy coś zjeść. Po lunchu Talley rozpakował kilka toreb, ustawił monitor i sprawdził obie kamery, natomiast Manning usiadł na koi i czytał magazyn. Darling skinął na Sharpa, aby ruszył za nim do wyjścia. Łódź płynęła, podobnie jak boje, ale trochę szybciej od nich. Boje zdążyły już zostać sto jardów za rufą. — Doktor miał rację co do jednego — powiedział Darling patrząc na boje z rufy. — Cokolwiek tam wpadnie, już po nim. — Nie sądzę, żeby Talley chciał ją zabić. — Nie, ten facet chce tylko zobaczyć to paskudztwo, zbadać je. To właśnie jest najgorsze w przypadku naukowców — nigdy nie wiedzą, kiedy zostawić naturę w spokoju. — Może ten stwór zabije się na linie... — Może, ale gdyby miał inny pomysł, będziemy przygotowani. Wyciągnij bosak. — Po co? — Zrobimy sobie małe zabezpieczenie. — Darling zszedł po drabinie, przeszedł przez luk rufowy i zniknął w ładowni. Zanim Sharp odnalazł bosak na dziobie i przyniósł go na rufę, Darling stał już obok pokrywy luku na śródokręciu i otwierał tekturowy karton wielkości dwóch pudeł od butów. Na boku kartonu wymalowany był jeden wyraz. — Co to jest? — zapytał Sharp. Darling sięgnął do kartonu i wyciągnął coś, co wyglądało na salami o długości sześciu cali i średnicy około trzech, pokryte ciemnoczerwoną plastikową skórką. Podniósł to do Sharpa i uśmiechnął się. — Semteks — wyjaśnił. — Semteks — powtórzył Sharp. — Jezu, Whip, to terrorystyczny środek! — Słyszał o semteksie, ale nigdy go nie widział. Semteks wyrabiany był w Czechosłowacji i stanowił najnowszy i najbardziej preferowany przez terrorystów środek wybuchowy. Miał niezwykłą siłę rażenia, był plastyczny i, co najważniejsze, trwały. Trzeba dużej głupoty i niezręczności, żeby przypadkowo eksplodował. Magnetofon kasetowy, który wysadził w powietrze Pan Am 103, został wypełniony semteksem. — Skąd go masz? — Gdyby ludzie wiedzieli, co z nimi podróżuje, nie ruszaliby się z domu. Nadeszło to z częściami kompresora, który zamówiłem z Niemiec — musiało się przez przypadek zaplątać w czasie pakowania. Bóg jeden raczy wiedzieć, gdzie to miało jechać. Z początku za cholerę nie wiedziałem, co to jest. Celnik też nie, pomyślałem, że pewnego dnia może mi się przydać. Skorzystałem więc z okazji i powiedziałem mu, że to smar. Początkowo nie interesowałem się tym. Dopiero parę tygodni później zobaczyłem zdjęcie semteksu w książce i uświadomiłem sobie, że to właśnie schowałem w garażu. — Darling odwrócił końcówkę „salami” do Sharpa. Miała białawy kolor. — Mamy tego tyle, że możemy wysadzić całe Bermudy i przesunąć je pod Haiti, ale jest jeden mały kłopot. — Jaki? — Nie mam detonatorów. Mike musiał je gdzieś położyć na brzegu i zapomniał ich zabrać. Mike nie lubi... —Darling przerwał, wziął głęboki oddech i dokończył: — ...nie lubił żeglować z rzeczami mogącymi nas zatopić. — Możemy sami zrobić detonator — powiedział Sharp. — Czego potrzebujesz? — Czystej benzyny... — Na dole jest jedna puszka. — Gliceryny... Masz trochę płatków mydlanych? — W kuchni pod zlewem. A po co ci? — Potrzebuję wyzwalacza, czegoś, co to zapali. Fosfor jest najlepszy, więc gdybyś miał pudełko zapałek, mógłbym... — Nie ma sprawy. Manning zabrał kilkaset pocisków smugaczowych. Ile potrzebujesz? — Tylko jeden, nawet mała ilość zadziała znakomicie. Whip... Nigdy jeszcze tego nie robiłem. Czytałem o tym, ale w praktyce nigdy nie stosowałem. — Ja też nigdy nie ścigałem dziesięciotonowej kałamarnicy. — To nie wygląda na bombę — stwierdził Sharp, gdy skończyli. — Raczej jak paczka tanich petard. — Albo jak praktyczny żart rzeźnika. Myślisz, że będzie działać? — Daj Boże, żeby działała. — Ma to jedną dobrą stronę, Marcus — jeśli nie zadziała, nikt cię już nigdy nie będzie mógł opieprzyć! Połączyli benzynę i płatki mydlane tworząc gęstą pastę, którą przylepili, niczym gumę do żucia, do końcówki laski semteksu. Potem Sharp otworzył jeden z fosforowych pocisków smugaczowych Manninga. Pracował z rękami zanurzonymi w garnku wody, bo fosfor pali się przy zetknięciu z powietrzem. Kiedy usunął ołowianą kulę, wlał resztę fosforu i prochu oraz wodę do małej szklanej butelki, którą następnie zapieczętował i zanurzył w paście. Posłużyli się taśmą przyczepiając przyrząd do końca bosaka mierzącego dziesięć stóp. Darling podniósł bosak i potrząsnął nim, by upewnić się, że bomba jest zabezpieczona. — Co się stanie, jeśli bestia połknie ją, zanim stłucze butelkę? — Nie wybuchnie — odparł Sharp. — Jeśli do fosforu nie dotrze powietrze, nie zapali się. Jeśli się nie zapali, nie uruchomi reszty detonatora. Będzie niewypałem. — Więc chcesz, żebym zmusił potwora do ugryzienia tego? — Tylko przez chwilkę, Whip. Potem skacz, bo... — Wiem, wiem. Przy odrobinie szczęścia plan Talleya uda się i nie będziemy tego potrzebowali. — Darling urwał. — Oczywiście, jeśli będziemy mieli prawdziwe szczęście, nie znajdziemy tej cholery bestii w ogóle! Wdrapał się na pomost nawigacyjny, podszedł do steru, by zawrócić łódź na południe i zaczął szukać unoszących się boi. Godzinę zajęło im umieszczenie ładunku wybuchowego i przymocowanie sworzniami uchwytu do relingu, gdzie ustawili bosak na sztorc — dla bezpieczeństwa. Nie martwili się o boje, nawet o nich nie myśleli. Darling zdziwił się, kiedy nie zauważył ich od razu. Łódź nie mogła odpłynąć dalej niż pół mili od boi, a przy takiej widoczności duże różowe beczki powinny być widoczne przynajmniej z odległości jednej mili. Wiedział dokładnie, gdzie się znajdują, ponieważ zaznaczył punkty orientacyjne, kiedy je spuszczał. Na pewno była większa fala, niż sądził, i zostały przez nią zakryte. Za chwilę je zauważy. Ale nie zauważył; ani za chwilę, ani za dwie, ani nawet za trzy. Po pięciu minutach płynięcia na południe zorientował się po punktach orientacyjnych, że wypłynął poza miejsce, w którym je zostawił. Zniknęły. Wziął lornetkę i ustawił ostrość na szlak roślin sargassowych. Jeśli boje zostały porwane przez odpływ, to będą wędrować w tym samym kierunku co sargasso, śledził więc wzrokiem cały szlak do samego horyzontu. Na próżno. Usłyszał kroki za sobą, a potem Manninga mówiącego: — Czy pan zgubił boje? — Nie — odpowiedział Darling — po prostu jeszcze ich nie znalazłem. — Niech to licho. Gdyby nie stracił pan tyle czasu... Darling podniósł rękę, zastygając. Coś usłyszał, lub raczej wyczuł. Wrażenie to dochodziło daleko spod spodu, przez stopy. Było to słabe uderzenie, jakby odległy wybuch. — Na miłość boską, co pan... Teraz Darling już wiedział, choć jeszcze nie mógł w to uwierzyć. — Sukinsyn — powiedział i odepchnął Manninga na bok. Poszedł do relingu i spojrzał w dół, w bezdenny błękit. Wtedy ujrzeli jedyną ocaloną boję, która mknęła ku powierzchni jak oszalały pocisk. Wyskoczyła ponad wodę z głośnym odgłosem ssania i przeleciała w powietrzu sześć stóp opryskując ich, zanim spadła do wody i pogrążyła się w niej, pociągając za sobą strzaskane szczątki dwóch innych boi. Talley i Sharp usłyszeli to zamieszanie i wyszli z kabiny. Zanim Darling dotarł do pokładu, Sharp złapał za linę z kotwiczką i wciągnął boję na pokład. Darling odpiął ją, odrzucił na bok linę i okręcił ją na kołowrocie. Włączył kołowrót. — Czy to ona? — zapytał Manning. — Czy to kałamarnica? Lina drżała i pryskała wodą. Darling sprawdził ją palcami. — Nie mogę stwierdzić z całą pewnością, panie Manning. Powiem panu jedno: jeżeli coś jest tak silne, że może pociągnąć polietylenową linę długości pół mili i zatopić trzy beczki cumownicze, z których każda może utrzymać pół tony — i to tak głęboko, że dwie uległy zniszczeniu — musi to być wcielonym diabłem! — Darling przechylił się przez reling. — Nie umiem powiedzieć, czy ona jeszcze tam jest. — Jeśli nadziała się na haki — zastanawiał Talley — to jeszcze tam jest. Nie może przerwać drutów ani pozginać haków. — Niech pan tak nie zakłada, doktorze, bo ma pan do czynienia z czymś przekraczającym wszelkie wyobrażenia. — Darling zwrócił się do Sharpa: — Weź nóż, Marcus, i zaostrz go kamieniem, ma być ostry jak brzytwa. Potem wróć i stań obok mnie. Sharp poszedł do kabiny, a Talley ruszył za nim. Zaczął wkładać film do kamery. — Nóż, kapitanie? — zapytał Manning. — Po co? — Jeśli to prawdziwy potwór, jeśli ma chociaż połowę wielkości wspomnianej przez doktora i będzie miał choć trochę życia w sobie — przetnę linę i wypuszczę go. — Na pewno nie. Dopiero jak strzelę do niego. — Zobaczymy. — Oczywiście, że zobaczymy — skwitował Manning i zszedł do kabiny. Talley ustawił statyw na pomoście nawigacyjnym i umieścił na nim kamerę, a Manning oparł się o reling z karabinem załadowanym trzydziestoma nabojami. Pod nim Darling obracał kołowrót, a Sharp układał linę w plastikowym bębnie. Kiedy bęben wypełnił się do połowy, Darling naprężył linę i puścił ją. Zatrzymał kołowrót, owinął linę wokół ręki i pociągnął. — Nie ma — stwierdził. — Jeśli w ogóle tam była, teraz już jej nie ma. — Niemożliwe — rzucił Talley. — Za chwilę będziemy już wiedzieli. — Darling ponownie uruchomił kołowrót. — Więc nie zaczepiła się o haki? — Myślisz, że ciągnęła te boje w dół tak dla zabawy? Pierwsza z samołówek wjechała na górę i Sharp wciągnął ją na pokład. Przynęta była cała i nietknięta. Po chwili podjechała druga samołówka, potem trzecia. Nic ich nie zeżarło. Kiedy dojrzeli czwartą samołówkę, Sharp podniósł rękę, a Darling zwolnił obroty podciągarki. — Boże! — Sharp sięgnął po samołówkę. — Wygląda, jakby pociąg po niej przejechał. Została zmiażdżona, a jej druty ciasno owinięte wokół liny. W druty i linę wplecione były pasma mięsistych włókien. Dwie przynęty zachowały się w całości — nadal tkwiły nadziane na haki, ale dwóch innych nie było i oprócz paru cali zdeformowanego metalu z haków nie zostało także nic. Talley filmował z okiem przyciśniętym do celownika. Darling wyciągnął do kamery jeden z haków: — Nie można go zgiąć? Nie można zniszczyć? To nie tylko zgięło ten hak, doktorze, to go przegryzło! Sharp wyciągnął kilka białych włókien z urządzenia. Zostawiły ostry smród na jego palcach. Skrzywił się i wytarł ręce o spodnie. — To Architeuthis — stwierdził Talley. — Zapach amoniaku. Zostawiła nam wizytówkę. — Wyłączył kamerę. — Czy inne stworzenia nie śmierdzą amoniakiem? — zapytał Darling. — Nie do tego stopnia co Architeuthis, kapitanie. To jej podpis i dlatego w ogóle coś o niej wiemy. Nikt nie widział jej żywej w ciągu ostatniego stulecia, wyjątkiem jest ta, która w latach czterdziestych zabiła kilka osób — chociaż wtedy było ciemno i w rzeczywistości też jej nie zobaczyli. Widziano jednak dwa metrowe okazy wyrzucone na wybrzeżu nowofundlandzkim w latach sześćdziesiątych. Zostały wyrzucone, a nie zatopione, choć nie są rybami i nie posiadają pęcherzy pławnych. Ciało ich przesycone jest jonami amoniaku, a ciężar właściwy jonów amoniaku jest trochę mniejszy od ciężaru wody morskiej, odpowiednio 1,01 dla amoniaku i 1,02 dla wody morskiej .Widziałem martwe Architeuthis i one nie pachniały amoniakiem, kapitanie, one straszliwie nim cuchnęły! — Talley odwrócił się do Manninga: — To ona, Osborn. Jest tutaj, bez dwóch zdań. Znaleźliśmy ją. — Niech pan posłucha, doktorze — odezwał się Darling — albo jest pan szalony, albo się nie dogadaliśmy. Nie można złapać kałamarnicy olbrzymiej na hak. Nie można złapać jej łodzią podwodną, więc jak pan w końcu planuje ją złapać? — Istoty żyjące kierują się dwoma instynktami pierwotnymi... Zgadza się, kapitanie? Pierwszy to głód. A drugi? Darling popatrzył na Sharpa, który wzruszył ramionami i powiedział: — Nie wiem. Seks? — Otóż to — przytaknął Talley. — Seks. Mam zamiar ująć kałamarnicę olbrzymią za pomocą seksu. 45 Talley miał ponumerowane torby i w deklaracji celnej podał szczegółowy opis ich zawartości. Obecnie sprawdzał deklarację i przy pomocy Sharpa oraz Darlinga dzielił je i układał na pokładzie rufowym w ściśle określonym porządku. Manning stał obok i patrzył w wodę. Darlingowi wydawało się, że Manning ograniczył siebie do tej jednej sprawy. Odrzucił społeczne normy zachowania i pozostawił sobie jedynie przymus zabijania. W przeszłości Darling spotkał już ludzi takich jak Manning — ludzi, którzy zatracili wszelki instynkt samozachowawczy. Trudno było o kogoś stanowiącego większe zagrożenie na łodzi. Kiedy Talley był zadowolony z ustawienia toreb, dał znak Darlingowi i Sharpowi. Stał nad długim aluminiowym pudłem wielkości trumny, zamkniętym na zatrzaski. Odpiął je i podniósł pokrywę. — Proszę przyznać — powiedział dumnie — że to najbardziej seksowna rzecz pod słońcem. Wewnątrz znajdowało się coś otulonego w gumową piankę, co Darlingowi przypominało kręgiel wykonany z nowego rodzaju plastiku i pomalowany na jaskrawoczerwony kolor. Kręgiel pokryty był okrętkami, na których wisiały setki nierdzewnych haczyków, a do jego szczytu przymocowany był trzycalowy nierdzewny pierścień. Talley podniósł przedmiot za kółko i podał go Darlingowi. Nie mógł ważyć więcej niż dziesięć funtów, a kiedy Darling poklepał go, dał się słyszeć głuchy odgłos. — Poddaję się — powiedział po prostu Darling i podał przedmiot Sharpowi. — To jest genialne — rzucił Talley. — Pewnie — przytaknął Sharp — ale w czym objawia się ten geniusz? Talley odebrał przedmiot Sharpowi, położył rękę na jego drugim końcu i wyciągnął go przed sobą. — Wyobraźcie sobie, że to korpus, głowa i tors — tak zwany płaszcz Architeuthis. Według generalnej zasady korpus kałamarnicy — obojętnie którego gatunku — dux, japonica czy sanctipauli — stanowi jedną trzecią całej jej długości. Ten przedmiot ma przedstawić zwierzę, którego całkowita długość, łącznie z mackami i biczami, wynosi mniej więcej osiemnaście do dwudziestu stóp. — Dziecko — powiedział Sharp. — Osesek. — Niekoniecznie, w tym przypadku to nieistotne. Popęd płciowy nie uwzględnia wielkości okazu. Nawet jeśli nasze zwierzę, jak sądzę, jest cztery lub pięć razy większe od tego przedmiotu, jego odruchem będzie skojarzenie się z nim. Jeśli bestia jest samcem, zechce w nim złożyć ładunek spermy, jeśli jest samicą, będzie chciała zostać zapłodniona. — Dlaczego, do licha, w ogóle ma czuć pożądanie w stosunku do tego kawałka plastiku? — zapytał Darling. — Tu właśnie tkwi cały geniusz. — Talley zaczął odkręcać metalowy pierścień. — Lata spędzone nad uzyskaniem związku chemicznego, który doskonale kopiuje substancję wabiącą. Kiedyś miałem okazję pobrać próbki tkanek dwóch martwych okazów. Usunąłem jajowód z jednej dużej samicy, która wpadła na mieliznę w Nowej Szkocji, a dwa lata później dowiedziałem się, że część płaszcza jakiegoś samca została wyrzucona na brzeg w Cape Cod. Zanim się tam dostałem, zostało już niewiele; ptaki i kraby zdążyły się nim zająć. Całość na szczęście była jednak zakopana w piasku i osłonięta, odkryłem całą torebkę nasienną. Miała ponad trzy stopy długości. Miesiącami analizowałem części męskie i żeńskie za pomocą mikroskopu, spektrografów i komputerów. W końcu uzyskałem odpowiedni związek chemiczny. — Jest pan tego pewny? — zapytał Darling. — Próbował pan kiedyś? — W warunkach normalnych? Nie. Natomiast testowałem go w laboratorium. Z naukowego punktu widzenia jest doskonały. Nie chciałbym zanudzać was szczegółami naukowymi. Może wyjaśnię to na przykładzie: suka w czasie rui wydziela zapach, który wabi psa — samca. Podobnie jest z ludźmi; człowiek reaguje na testosteron, feromony i inne sygnały hormonalne. Kałamarnica olbrzymia odpowiada zaś na związki chemiczne wydzielane przez okazy tego samego gatunku podczas okresu, który u zwierząt nazywa się „okresem godowym”. — Włożył palec w otwór, który został po metalowym pierścieniu. — Fiolka płynu wlanego tutaj i rozpuszczonego w morskiej wodzie będzie sączyć się przez małe otwory znajdujące się przy każdym haczyku. Stworzy to ślad, który będzie ciągnął się całymi milami. Architeuthis zauważy, że przedstawiciel jej gatunku jest gotowy do rozmnażania się. Takiemu głosowi natury nie sposób się oprzeć. — Czy może zauważyć, że to sztuczne? — Nie. Na dole prawie nie ma światła, pamiętajcie o tym, więc efekt nie będzie zależał od jej wzroku. Wiemy, że zmienia kolory, ale nie wiemy, czy je dostrzega. Na wszelki wypadek pomalowałem jednak surogat na czerwono, jeden z kolorów sygnalizujących podniecenie. Kształt surogatu jest prawidłowy. Powiesimy obok niego światła chemiczne, więc gdyby zwierzę jednak używało wzroku, widok powinien być przekonywający. —Talley przerwał. — Zapach może działać, jeśli spowoduję, że będzie uchodzić z butelki. Nadanie przynęcie odpowiedniego kształtu i koloru nie kosztowało dużo. Kiedy gra się w karty z nieznajomym, trzeba trzymać w ręku jak najwięcej atutów. — No dobrze — powiedział Darling — więc przyjdzie i wyżyje się na tym. Co potem? — Bestia ma osiem ramion i dwa bicze, owinie je więc wokół tego obiektu. Przyciśnie doń ciało — Talley pstryknął w haczyki, które zadzwoniły — każdy z nich wbije się w nią, nie na tyle, by obudzić w niej czujność — oczywiście nie poczuje bólu. Kiedy będzie próbowała wycofać się, nie zdoła tego zrobić. Wtedy podciągniemy ją w górę, tak blisko powierzchni, bym zrobił parę zdjęć, a Osborn mógł ją zabić. Potem wytnę parę próbek. — Talley przeniósł wzrok z Darlinga na Sharpa i uśmiechnął się. — No, jedno jest pewne — odezwał się Darling. — Zanim podejdzie do góry, będzie to już nieźle wkurzona kałamarnica. — Nie sądzę. Myślę, że skoncentruje się tylko na ratowaniu siebie. Nagła zmiana temperatury może ją oszołomić, a zmiana ciśnienia nawet zabić, zanim dotrze na powierzchnię. Może być tak wyczerpana, że nie będzie w stanie oddychać. Cokolwiek się zdarzy — Talley odwrócił się i zrobił ruch w stronę Darlinga — w tym momencie sprawę przejmie Osborn. Manning przytaknął zdawkowym skinieniem i pokazał strzelbę. — Wie pan, co mnie przeraża? — rzucił Darling. — Jesteście za bardzo pewni tego wszystkiego. Widziałem już dużo wspaniałych planów, które okazały się niewypałem. — Zwrócił się do Sharpa: — Marcus, cholernie się cieszę, żeśmy zrobili sobie tę bombkę. — Nie będzie pan potrzebował ładunków wybuchowych — stwierdził Talley. — Przekona się pan. — Mam nadzieję, ale z tego, co widziałem, nie można nie doceniać tego stworzenia. Umieszczenie w wodzie wynalazku Talleya zajęło im trzy godziny. Było bardzo skomplikowane — trzy tysiące stóp liny, setki stóp kabla i wysokoczuła kamera kontrolna w kulistej obudowie z pleksi, wielkości kryształowej kuli. Talley nie zdawał sobie sprawy, że obiekty, znajdujące się na długich linach, pod wodą mają tendencje do nieoczekiwanego obracania się. Mylnie założył, że jego kamera będzie wisieć obok wabika, ustawiona na niego. Darling musiał więc szybko wykonać poprawki. Przyniósł spod pokładu piłę łańcuchową i znalazł odpowiedni pręt, przeciął go i umocował między wabikiem a wspornikiem łączącym. — Jak długo ta kamera może filmować? — zapytał Darling, kiedy Talley podłączył kabel do baterii. — Taśma ma sto dwadzieścia minut — odpowiedział Talley — a litowa bateria w podstawie kamery będzie zasilać światła i kamerę przez cały ten czas. My nie musimy troszczyć się o włączanie — timer będzie uruchamiał ją co pięć minut na okres jednej minuty. Kiedy zechcemy, możemy również sami uruchomić ją z łodzi. Zapadł już zmierzch, kiedy urządzenie zostało przygotowane. Wiatr zdechł, a morze przypominało falującą szarą łąkę. Sharp obserwował parę mew krążących nad rufą w poszukiwaniu poczęstunku złożonego z chleba lub ryby. Odleciały po chwili. Kiedy podążał za nimi wzrokiem na zachód, zobaczył coś w pewnej odległości na powierzchni morza. Najpierw pomyślał, że to pluskają nurkujące ptaki, ale to nie były zwykłe plusnięcia: trwały zbyt długo, a woda zbyt mocno chlapała. Już wiedział. — Zobacz, Whip — powiedział. — Wieloryby. — Dobrze — odparł Darling — przynajmniej te się uchowały. — Czy to humbaki? — Nie, kaszaloty. Humbaki nie stoją, one cały czas poruszają się. Kaszaloty zbierają się o zmierzchu, nie wiem dlaczego, może dla zabawy. Talley spojrzał na kaszaloty, klasnął i zawołał: — Uciekajcie! Darling zaczął się śmiać: — Co pan ma przeciwko kaszalotom? — Nic. Nie chcę, żeby wystraszyły Architeuthis. One pożerają kałamarnice, pan przecież wie. — Tym akurat się nie przejmuję. Nie znam żadnego stworzenia boskiego, które byłoby w stanie odstraszyć tę bestię. Wieloryby nie są tak głupie jak my — wiedzą, kiedy wroga zostawić w spokoju. Talley poszedł do kabiny i zanim wrócił, wieloryby ucichły, a morze zamknęło się nad nimi. Talley trzymał fiolkę z sześcioma uncjami przejrzystego płynu. Darling i Sharp trzymali wabik zwrócony do góry i wlewali doń wodę wiadrami. Talley odkręcił butelkę i wyciągnął ją do nich. — Za naukę — powiedział. Darling zawahał się, wzruszył ramionami i skwitował: — Do licha... nie co dzień mam okazję wąchać napaloną kałamarnice. — Przytrzymał przegub Talleya i przystawił nos do fiolki. Poczuł piekący ból, jakby śluzówka nosa zaczęła płonąć. Oczy wypełniły się łzami i zaczęło go mdlić. Darling zakołysał się w tył i zaniósł kaszlem. Talley roześmiał się. — I co czujemy? — Co czujemy?! — wykrztusił Darling. — Cholera! Amoniak, siarka... coś dla narkomanów... azotan amylu, i coś... nie wiem, podłego... — Podłego? — podjął Talley. — Ma pan na myśli zło? Nie istnieją złe zwierzęta. — To pan tak twierdzi, doktorze. Co do mnie, zaczynam myśleć inaczej. Talley wlał zawartość buteleczki do wody w wabiku i mocno przykręcił metalowy pierścień. Przypiął go do kabla i wraz z Darlingiem trzymającym jeden koniec pręta oraz Sharpem trzymającym drugi, opuścili całe urządzenie za burtę. Przez chwilę unosiło się na powierzchni. Kiedy uszła z niego reszta powietrza, poszło na dno wśród bąbli unoszących się na powierzchni. Darling z Sharpem obsługiwali dwuskrobowe kołowroty umocowane po drugiej stronie rufy. Równocześnie zanurzali w morzu najpierw kable, później liny, przerywając czynność co dwanaście stóp, by Talley mógł przymocować kabel kamery do liny. Nastały ciemności, gwiazdy obsypywały srebrnym blaskiem spokojny ocean, a wschodzący księżyc przerzucił złotą ścieżkę z horyzontu na wschodzie do rufy łodzi. Za nimi błyskało światło z kabin. W końcu o dziesiątej przepuścili na linie oznaczenie czterystu osiemdziesięciu sążni, zatrzymali urządzenie. Owinęli liny na kołowrocie i przywiązali je do żelaznego pachołka holowniczego, który przechodził przez pokład do stępki. — Chce pan coś zjeść, panie Manning? — zapytał Darling. Manning pokręcił głową i nadal wpatrywał się w wodę. Talley usiadł przy stole w kabinie, żeby podregulować kamerę wideo, monitor i skrzynkę kontrolną. Spojrzał na monitor: na ekranie widać było wabik, który kołysał się w tył i w przód, a przez setki otworów w jego „skórze” wyciekał lśniący płyn i wsiąkał w ciemność. Darling zauważył, że Talley poci się, a jego dłoń drży, kiedy naciska numery na skrzynce kontrolnej. — Czy już to do pana dociera? — zapytał. — Czasem lepiej, żeby nasze sny się nie spełniały. — Nie boję się, kapitanie — ostro odparł Talley. — Jestem tylko podekscytowany. Trzydzieści lat na to czekałem. Nie, nie boję się. — A ja tak — przyznał Darling i wszedł do sterowni. Popatrzył przez okno na spokojne morze. Nie było nigdzie żadnych świateł ani rybackich łodzi czy przepływających statków. Byli sami. Jakaś mała rybka spadła mu na plecy. Strząsnął ją. Włączyli sążniomierz. Igła narysowała wzór na papierze graficznym. Darling odczytał wynik. Dno znajdowało się na głębokości trzech tysięcy stóp, a jeśli razem z Sharpem prawidłowo wymierzyli liny, wabik i kamera wisiały sto dwadzieścia stóp nad dnem. Już miał wrócić do kabiny, gdy zatrzymał się, włączył echosondę ławic rybnych i wyskalował odczyt głębokości do pięciuset sążni. Kiedy ekran rozjaśnił się, dno rozbłysło w postaci linii prostej, co oznaczało, że było puste. — Ten smród wygoni stąd wszystko aż na Azory — stwierdził Darling, gdy zszedł do kabiny. — Między nami a dnem nie ma najmniejszego rekina ani prażmowatej. — I nie będzie — powiedział Talley. — Wiedzą, że mają trzymać się z daleka. — Włączył kamerę i ustawił timer. Darling poszedł do drzwi i nacisnął włącznik. Lampy halogenowe na pomoście nawigacyjnym rozbłysły i cały pokład rufowy zalany został potokiem światła. Darling widział przez okno, że Manning ani drgnął, jakby nie zauważył nagłej eksplozji światła. Zgarbiony siedział na pokrywie włazu śródokręcia, trzymając karabin na podołku. Sharp podał Darlingowi kanapkę. Kiwnął głową w stronę Manninga. — Jemu też mam dać? — On nie dba o jedzenie — rzucił Darling. — Ten człowiek trawi sam siebie od wewnątrz. — Osborn nie ma szczęścia — skomentował Talley sięgając po kawałek chleba z serem. — Stracił perspektywę. Trzy tygodnie temu był jeszcze człowiekiem posiadającym władzę, wiedzącym, jak jej używać. Ubiliśmy interes, który miał mu dać możliwość zemsty. Uważał go za dobry interes. Teraz ten plan stał się jego obsesją. — Czy można go za to obwiniać? — zapytał Sharp. — Na pewno. Działa nieracjonalnie. — Gorzej — dodał Darling. — On jest niebezpieczny. — Minie mu. Pozwolimy mu wypalić do Architeuthis i będzie tym, kim był zawsze: zwycięzcą... — To proste, czyż nie? — Zachowanie zwierząt daje się przewidzieć, kapitanie. — Łącznie z Architeuthis? — O tak. Jest zaprogramowana z dokładnością maszyny. Znając jej kod, możemy przewidzieć jej zachowanie. Z całkowitą pewnością. Do godziny 10.30 timer dwanaście razy uruchomił kamerę. Za każdym razem zbierali się przy monitorze i obserwowali huśtający się na ekranie wabik, z którego uchodziły wstęgi płynu. Kilka małych skorupiaków śmignęło przez ekran, pozostawiając za sobą świetlne smugi fosforescencyjne. Dalej widać było tylko ciemność. — Przypuśćmy, że nie pojawi się dzisiejszej nocy — rzucił Darling do Talleya. — Rano czy wieczorem, ale na pewno przyjdzie. — Więc możemy się trochę przespać? — Jeśli może pan zasnąć. Sharp zszedł do kajuty. Talley obserwował na monitorze jeszcze jeden cykl, potem znowu położył się na ławie i zasnął. Darling wyszedł. Manning nadal siedział na pokrywie włazu, ale przechylił się na bok — zasnął. Darling sprawdził liny, wisiały prosto, bez ruchu. Spojrzał w stronę brzegu. Na tle czarnego nieba różowo majaczyły kontury Bermudów. Rozróżniał układ świateł na ogromnym hotelu Southampton Princess i obracające się światła latarni morskiej na wzgórzu Gibbs. Znajdowali się w odległości dziesięciu mil. Przyjemnie było myśleć, że gdzieś tam nadal stoi jego dom. Pomyślał o Charlotte, że jest w tym domu, leży w łóżku i nagle poczuł, że przytłacza go samotność. Kiedy wrócił do środka, monitor nadal chodził, rzucając blade, szarawe błyski na twarz śpiącego Talleya. Darling wszedł do sterowni i stanął bez ruchu, nasłuchując dźwięków nocy. Mruczał generator, pisak echosondy skrzypiąc znaczył dryft łodzi wzdłuż pięćsetstopowej linii sondowania. Echosonda ławic rybnych buczała, a ekran nadal ukazywał całkowitą pustkę. Usłyszał wodę łagodnie obmywającą stalowy kadłub. Słyszał oddech Talleya. Poszedł do kabiny i położył się na koi. Potrzebował snu, ucieczki od samego siebie. Mimo zmęczenia wiedział z całą pewnością, że jego umysł nie będzie chciał odpłynąć do krainy zapomnienia. Od czasu kiedy pierwszy raz, jako chłopak, wypłynął w morze, za każdym razem, gdy tylko spał na łodzi, część jego świadomości czuwała. Była czujna na wszelkie zmiany wiatru czy najmniejszą różnice w ruchach oceanu. Ten strażnik w jego głowie pełnił swą wachtę nawet w najpiękniejszym okresie życia Darlinga. Łódź pływała wtedy po nieskończonym bogactwie życia, a obudzenie się w środku nocy wróżyło coś obiecującego, a nie groźnego. Ten strażnik nie opadł z sił nawet w dzisiejszych złych czasach, gdy próżne nadzieje wypełniały noce Darlinga. Wiedział, że i teraz nie zaśnie, kiedy po raz pierwszy w życiu najszczerszym jego życzeniem było, by morze pod nimi pozostało jałową, martwą pustynią. Oddech jego zwolnił się, mózg poddał się zmęczeniu. Na warcie stał samotny strażnik. 46 Kałamarnica olbrzymia rozłożyła swój płaszcz, wessała wodę i wypchnęła ją przez lej brzuszny. Przesuwała swą ogromną masę przez nocne morze z siłą wywołującą przed nią fale, a za nią wiry. Kierowana najbardziej pierwotnym z wszystkich impulsów gnała w jednym kierunku. Zatrzymała się, a potem pognała w drugą stronę, wysilając wszystkie zmysły, by rejestrowały coraz bardziej nasilające się, rozproszone sygnały podniecające ją do szaleństwa. Reakcje chemiczne w jej ciele zostały zakłócone, a uruchomione chromatofory zmieniały kolor ciała stworzenia z bladoszarego na różowy, później kasztanowy i czerwony, odzwierciedlając jej emocje — niepokój przechodzący w pożądanie. Odbierane sygnały były zarówno obce, jak i znajome, lecz instynkt podpowiadał jej tylko, że nie może się im opierać. Dlatego pędziła, wzbijając się i opadając. Przechylała się z boku na bok niczym samolot, który znalazł się poza kontrolą, albo gigantyczny, oszalały ptak drapieżny. Nagle napotkała strumień sygnałów — silny i prawdziwy ślad. Ruszyła za nim, ignorując wszystko inne. 47 Darling obudził się zdezorientowany, nie wiedział, co go przebudziło. Przez chwilę leżał spokojnie, nasłuchując. Usłyszał znajome dźwięki — buczenie lodówki, skrobanie pisaka po papierze sążniomierza, oddech Talleya. Zobaczył znajomy widok: ciemność rozjaśnianą jedynie słabym czerwonym migotaniem z podstawy kompasu w sterowni. Czuł jednak różnicę w sposobie poruszania się łodzi. Istniał jakiś opór. Łódź już nie poddawała się ruchom morza, ale raczej przeciwstawiała się mu. Ściągnął się z koi, ruszył do drzwi i wyszedł na zewnątrz. Gdy tylko jego oczy dostrzegły ruch wody, już wiedział: łódź szła w niewłaściwym kierunku. Coś ciągnęło ją do tyłu. Następnie spojrzał na rufę i zauważył, że małe fale rozbijają się o nią, rozpryskując wodę. Liny nadal zwisały prosto w dół, ale drżały. Nawet z daleka słychać było wysoki pisk naciąganych włókien. Tak — pomyślał. — Więc to już... Schylił się do kabiny i krzyknął: — Marcus! Chodźmy! — Dlaczego? — Talley nadal był nieprzytomny. — Co? — Bo złapaliśmy na hak tego sukinsyna, oto dlaczego. Ciągnie nas do tyłu. — Darling nacisnął włącznik za plecami Talleya. Monitor zamigotał i rozbłysnął. Widok był trudny do określenia — wirujące bąble powietrza, cienie, światło błyskające w ciemności — obraz chaosu i gwałtowności. — Wabik! — zawołał Talley. — Gdzie się podział wabik? — Ma go! — odparł Darling. — Próbuje z nim uciec. Właśnie wtedy wyszedł z dołu Sharp. Darling skinął na niego i wyszli na zewnątrz. Manning stał na rufie przesiąknięty wodą i wpatrywał się w drgającą linę. — Czy to...? — zaczął. — Albo to ta bestia na haku, albo sam diabeł! — Darling skierował Sharpa do kołowrotu na prawej burcie, a sam stanął obok kołowrotu na lewej i razem zaczęli wyciągać liny. Przez jedną lub dwie minuty w ogóle nie udawało się to im — waga dwóch kołowrotków była zbyt znaczna, by mogli uzyskać tarcie naprężające. Bębny kołowrotów ślizgały się pod linami. Łódź nadal poruszała się w tył, rozpryskując fale wbijającą się w nie rufą. Nagle napięcie liny zelżało, a łódź zatrzymała się. — Liny już nie są napięte — stwierdził Sharp. — Odeszła? — Niemożliwe. Może tylko skręca. Trudno powiedzieć. Kręć dalej. Nakręcali linę we dwójkę, stopa długości liny na sekundę, dziesięć sążni na minutę. Darlinga bolały już mięśnie ramion. Zaczęły palić tak mocno, że co parę obrotów zmieniał rękę. — Whip, to musiało odejść — rzucił Sharp, kiedy ostatni znak dwusetnego sążnia na linie przewinął się przez bęben kołowrotu i upadł u ich stóp. — Na pewno. — Nie sądzę. — Darling trzymał rękę na linie, próbując ją wyczuć. Na linie wisiał jakiś ciężar, ale nie była napięta. Coś ją ciągnęło, lecz poza tym nic się nie działo. — Zdaje się, że ona tam jest, ale się nie szarpie. Może przez chwilę odpoczywa. — Albo zdechła. — W głosie Sharpa brzmiała nadzieja. — Nawijaj, Marcus — skwitował Darling. Z kabiny wyszedł Talley. — Nic nie widzę na wideo — powiedział. — Jeden galimatias. — Mimo to niech kamera chodzi dalej — zdecydował Darling. — Tak. — Talley zajął pozycję za Darlingiem i przycisnął się do ścianki działowej kabiny. Wyjął jeszcze jedną kamerę i spiesznie zaczął zakładać film i baterie. Nagle Sharp krzyknął: — Whip! Patrz... — Pokazał coś ręką. Liny nie wisiały już pionowo, zaczęły powoli odsuwać się od łodzi. Kołowrót nie miał samonapinaczy na wyciągarkach, a liny szybko przybywało na pokładzie. — Idzie! — krzyknął Darling. — Jak włócznik, który chce zrobić dziurę — ciągnie, zatrzymuje się, zbiera siły. Teraz chce zrobić ten ostateczny ruch — pomyślał. Spojrzał na Manninga. — Niech pan załaduje spluwę. Na ten moment pan czekał. — A do Talleya rzucił: — Jeśli chce pan zrobić zdjęcie, proszę się pośpieszyć. Bestia nie będzie tu zbyt długo. Przez kilka następnych minut nikt się nie odzywał. Darlingowi wydawało się, że ta cisza przypomina spokój przed burzą. Darling i Sharp kręcili korbami i wyciągali linę na pokład. Kiedy skończyła się, dwie duże klamry brzęknęły o nadburcie, a za nimi wyjechały pierwsze sążnie kabla. — Pięćdziesiąt sążni — ocenił Darling. — Jeszcze minuta albo dwie. Kable wygięte były niemalże do pozycji horyzontalnej. Były naprężone i drżące, ale nadal wjeżdżały na pokład. Stwór musiał zbliżyć się do powierzchni. Nie mogli stwierdzić tego z całą pewnością, nie wiedzieli również, jak daleko i głęboko się znajduje. Śledzili wodę za rufą patrząc na srebrne włókna kabla, chcieli wyjrzeć poza granicę obszaru światła rzucanego przez lampy halogenowe. — Pokaż się, sukinsynu! — zawołał Darling. Poczuł, że jego strach zmienił się. To, co czuł w tej chwili, nie było zwykłym lękiem, przeczuciem nieszczęścia czy grozą, ale zwierzęcym strachem przed spotkaniem wroga, którego okropność przekracza wszelkie wyobrażenia. Uczucie to przypominało wyładowanie elektryczne. — Zdrowy strach — pomyślał — przemieszany z gorączką polowania. W tym momencie kołowroty zatrzęsły się i zatrzymały, a kabel, który wjechał na pokład, podniósł się nad swój zwój i zaczął zsuwać się jak wąż za burtę. — Co ona robi?! — krzyknął Sharp. — Znowu płynie! — zawołał Darling, chwycił za korbę i napluł na nią, lecz kołowrót nie chciał się obrócić, szpula wirowała, a kabel z powrotem wpadał do wody. — Nie! — wrzasnął Manning. — Zatrzymaj ją! — Nie mogę — odpowiedział Sharp. — Jeszcze się taki nie urodził, który mógłby to zrobić. — Pan nie chce. Boi się. Pokażę panu, jak to się robi. — Manning rzucił karabin, sięgnął do zwój a u swych stóp i złapał luźny kabel. — Nie! — zawołał Darling i zrobił krok w stronę Manninga, ale zanim zdołał go zatrzymać, Manning zarzucił kabel na metalowy słup połączony ze stępką. Zrobił wokół niego pętlę i zacieśnił ją. — Proszę — rzucił Manning. Kabel nadal ześlizgiwał się z rufy, furkocąc, kiedy przechodził nad stalowym nadburciem. Manning odwrócił się, by spojrzeć na rufę, podniósł karabin i czekał na wyłonienie się bestii. Podniecony, nie potrafił wytrzymać bez ruchu. Próbował zmienić pozycję, ale pośliznął się i zachwiał. W tym momencie stwór musiał przyśpieszyć, ponieważ zwoje kabla raptem zeskoczyły z pokładu i poleciały w dół. Manning, próbując odzyskać równowagę, wszedł na kabel, który owinął się wokół jego stopy. Niczym kukiełka został zniesiony z pokładu. Przez ułamek sekundy wisiał w powietrzu w kręgu światła. Nie wydał żadnego dźwięku, jedynie karabin wypadł mu z rąk. Potem ogromna siła porwała kabel i zdawało się wszystkim, że Manning leci do tyłu ciągnięty za nogi i ręce, jakby chciał wzorem łabędzia zanurkować do wody. Lampy przez chwilę oświetlały twarz Manninga i Darling nie zobaczył na niej ani przerażenia, ani śmierci, ani protestu — jedynie zdziwienie. Ostatnim uczuciem Manninga było zdumienie, że los okazał się na tyle zuchwały, by pokrzyżować jego plany. Karabin uderzył o pokład, kule wysypały się z magazynka, odbiły się od nadburcia i z łoskotem przeleciały im nad głowami. Darlingowi wydało się, że widzi nogę Manninga odrywaną od jego ciała, ponieważ coś odpadło od kabla. Nie usłyszał jednak żadnego plusku, bo wszystkie dźwięki zostały zagłuszone donośnym skrzypnięciem kabla zatrzymanego na metalowym słupie. W okamgnieniu kabel wyprostował się do pozycji poziomej i łódź została pociągnięta w tył. Na pawęży rozbiły się fale i obryzgała ich woda. Potem Darling widział, jak kabel podnosi się do pozycji poziomej. — Jest już w górze! — Gdzie?! — zawołał Talley. — Gdzie?! Za plecami usłyszeli plusk i dźwięk podobny do tego, jaki wydają miechy. Poczuli przejmujący smród. Deszcz wody, który spadł na nich, stał się nagle deszczem czarnego atramentu. Darling porwał się z klęczek i chciał stanąć na równe nogi, kiedy w odległości dziesięciu do piętnastu stóp za rufą ujrzał nieznaczny srebrny błysk i instynktownie zrozumiał, co to znaczy — pękały włókna kabla. — Doktorze! — krzyknął. — Co? — zapytał Talley. Darling rzucił się na niego i przycisnął go do pokładu. Upadając usłyszeli huk dobiegający zza łodzi, jakby w tunelu wystrzelił pistolet, a bezpośrednio po nim wysoki gwizd. Część kabla świsnęła przelatując górą i rozbiła okna z tyłu kabiny. Druga część przeleciała zaraz po niej. Usłyszeli trzask obudowy kamery Talleya, która rozbiła się na stalowym nadburciu. Łódź na moment poszła w górę i w bok, potem zaś zapadła się rufą w morze. — Jezus Maria! — jęknął Talley. Darling odsunął się od niego i wstał. Spojrzał za rufę, w ciemności. Nie było najmniejszego znaku, że cokolwiek kiedykolwiek tam pływało — żadnych dźwięków, żadnych kręgów na wodzie. Jedynie łagodny szept bryzy nad spokojnym morzem. 48 Kiedy Talley podnosił się z pokładu, jego twarz miała szarawy odcień. Trząsł się tak strasznie, że z trudem utrzymywał się na nogach. — Nigdy bym nie pomyślał... — zaczął, lecz głos uwiązł mu w gardle. — To jeszcze nic — skwitował Darling. Razem z Sharpem wyciągali resztki liny, które zaśmiecały powierzchnię wody wokół łodzi. — Miał pan rację — stwierdził Talley. — Miał pan całkowitą rację. W żaden sposób nie mogliśmy... — Niech pan posłucha, doktorze — Darling popatrzył na Talleya i pomyślał: — Ten człowiek jest na skraju rozpaczy, lada moment załamie się. — Kiedy dopłyniemy do brzegu, dość będzie czasu na opłakiwanie strat. Powspominamy pana Manninga i zrobimy wszystko, co należy. Na razie chcę wydostać nas z tego piekła. Niech pan pójdzie do kabiny i położy tam się. — Tak — zgodził się Talley. — Słusznie. — Wszedł do kabiny. Kiedy wyciągnęli resztę liny na pokład, Sharp oparł się o rufę i powiedział: — Mam nadzieję, że żaden fragment liny nie owinął się wokół śruby napędowej. — Chcesz wyjść za burtę i sprawdzić? — zapytał Darling. — Bo ja nie. — Po czym dodał: — Talley miał rację co do jednego — wabik przyciągnął tego sukinsyna. Kto wie, co teraz? Wiem jedynie, że chcę być daleko stąd, zanim bestia zorientuje się, że została oszukana. Talley siedział w kabinie przy stole. Przewinął kasetę wideo i patrzył teraz na monitor przeglądając ją powtórnie. — Czego pan szuka? — zapytał Darling. — Choćby jednego jej obrazu — odarł Talley. Darling wchodząc do sterowni rzucił przez ramię do Sharpa: — Sprawdź ciśnienie oleju, Marcus. Sharp podniósł pokrywę włazu do maszynowni i ruszył na dół. Nagle Talley podskoczył na krześle i krzyknął: — Jezu! — Oczy stanęły mu w słup, kiedy tak wpatrywał się w monitor. Na ślepo szukał przycisku. Sharp z Darlingiem stanęli za nim, w chwili gdy znalazł wreszcie guzik z napisem „Pauza”. Na monitorze widniała piana i pęcherzyki powietrza. Talley nacisnął guzik ręcznego przesuwu klatek obrazu i obraz podskoczył. — To wabik — powiedział, wskazując coś drgającego, gęstego i błyszczącego. Wydawało się ciemnoszare na czarno-białym ekranie. Na następnym kadrze to zniknęło, po czym pojawiło się ponownie u góry ekranu. Talley pokazał dół ekranu. — Teraz patrzcie. Z dołu wyrosło szarawe wybrzuszenie i w przerywanym rytmie przesuwu kadrów wydawało się maszerować w górę, do momentu kiedy zakryło cały ekran. Kadry zmieniały się, a szary cień wędrował w górę. Wtedy coś białawego, wygiętego na szczycie wtargnęło w dolną część ekranu. Przesuwało się do góry, zajmując cały ekran. Rzecz musiała oddalić się od kamery, ponieważ cały obraz rozszerzył się. Widać ją było teraz jako regularny biały okręg, a w środku znajdował się inny okręg hebanowej czerni. — Boże — wykrztusił Sharp. — Czy to oko? Talley pokiwał głową. — Jakiego rozmiaru? — Trudno powiedzieć — odparł Talley. — Nie ma obok niczego, do czego mogę je porównać. Ogniskowa kamery wynosi około sześciu stóp, oko zapełnia cały kadr, więc musi być mniej więcej takie... — rozsunął dłonie. Przez chwilę wpatrywali się w te ręce, nie mogąc uwierzyć w pokazywaną rozpiętość. Potem wyszeptał: — Ona musi mieć około dziewięćdziesięciu stóp, może więcej. — Spojrzał na Darlinga. — To zwierzę może mieć około stu stóp! — Kiedy wrócimy — stwierdził Darling — wszyscy padniemy na kolana i będziemy składać dzięki, że nie zbliżyliśmy się bardziej do tego sukinsyna. — Odwrócił się i wszedł do sterowni. Świtało. Niebo na wschodzie rozjaśniło się szaroniebieskim kolorem, a wschodzące słońce zabarwiło na różowo pas horyzontu. Darling włączył rozrusznik i czekał, aż usłyszy dudniący kaszel ożywającego silnika. Usłyszał tylko trzask, potem ciszę. Nacisnął włącznik jeszcze raz. Tym razem panowała głucha cisza. Zaklął pod nosem i walnął w ster pięścią. Kiedy tylko zorientował się, że silnik nie zaskoczy, zrozumiał dlaczego. Z generatora nie dobiegał żaden dźwięk. Cisza powiedziała mu, że tej nocy w którymś momencie przestał pracować generator. Akumulatory włączały się automatycznie, ale używane godzinami przez lampy, lodówkę, sążniomierz oraz echosondę ławic musiały w końcu się wyczerpać. Nadal dawały nieznaczną ilość prądu, ale nie były w stanie zebrać sił do uruchomienia dużego silnika dieslowskiego. Ochłonąwszy z gniewu, Darling zaczął zastanawiać się, który z dwóch całkowicie naładowanych akumulatorów kompresora najłatwiej przełożyć do silnika. Wybrał jeden z nich i rozważył taktykę postępowania przy zdejmowaniu go z podstawy, przeciśnięciu przez gąszcz urządzeń mechanicznych w maszynowni i umieszczeniu obok silnika. Paskudna, ale wykonalna praca. Kiedy przechodził przez sterownię w drodze do maszynowni, przyszło mu do głowy, żeby wyłączyć urządzenia, by oszczędzać energię. Cała energia nowych akumulatorów powinna zostać skierowana do zapłonu silnika. Przekręcił gałkę sążniomierza i pisak przestał się przesuwać. Przycisk echosondy znajdował się dalej. Gdy wyciągnął do niego rękę, jego wzrok padł na ekran. Ekran nie był już czarny. Przez chwilę pomyślał: — Dobrze, to znaczy, że życie tu powraca. — Potem przyjrzał się dokładniej i uświadomił sobie, że nigdy jeszcze czegoś podobnego nie widział na tym ekranie. Nie były to punkciki oznaczające rozproszone ryby ani smugi sygnalizujące ławice większych zwierząt. Obraz na ekranie był pojedynczą, litą masą czegoś żywego. To coś podnosiło się ku powierzchni i to z ogromną prędkością. 49 Bestia wystrzeliła w górę jak torpeda. Obserwator mógłby pomyśleć, że wycofuje się, ponieważ poruszała się do tyłu. Ona jednak nie uciekała. Natura dała jej umiejętność szybkiego i sprawnego poruszania się do tyłu. Atakowała, a jej trójkątny ogon przypominał ostrze strzały lecącej do celu. Od pałeczkowatych zakończeń swych biczy do ogona liczyła ponad sto stóp długości i ważyła dwanaście ton. Mimo to nie miała świadomości, jak jest ogromna ani jaką przewagę posiada nad innymi morskimi stworzeniami. Cofnęła bicze i zacisnęła macki niczym wlokący się za nią ogon, dla zwiększenia prędkości przybrała kształt opływowy. Procesy chemiczne w jej ciele zostały przyśpieszone, a kolor wiele razy się zmieniał. Zmysły bestii usilnie próbowały rozszyfrować sprzeczne sygnały. Najpierw był to nieodparty pociąg seksualny nakazujący zbliżenie się do drugiej kałamarnicy. Potem nastąpiło zdenerwowanie, kiedy próbowała to zrobić i nie udawało się. Była zdenerwowana, ponieważ ta dziwna rzecz nadal emitowała wabiący zapach. Później przyszedł niepokój, bo próbowała oddalić się od niej i przekonała się, że nie może tego zrobić. Rzecz przylgnęła do niej jak pasożyt. Na końcu był gniew, gdy wyczuła zagrożenie ze strony przedmiotu i rozpoczęła niszczenie go za pomocą macek i dzioba. Teraz wrzał w niej już gniew zupełnie innego rodzaju. Bestia przybrała ciemnoczerwony kolor. Kałamarnica olbrzymia reagowała na gniew natychmiastowym niszczeniem, które go studziło. Tym razem gniew nie ustępował — przeciwnie, nasilał się. Teraz posiadał swój cel. Dlatego polująca kałamarnica wynurzyła się nie tylko, aby niszczyć, kierowała nią rządzą mordu. 50 — Tysiąc stóp — ocenił Darling, gdy dokonał pomiaru echo sondą ławic. Bestia znajdowała się na głębokości tysiąca stóp i leciała w górę jak pocisk. Mieli przed sobą nie więcej niż pięć minut, może nawet mniej niż to. Zeskoczył do kabiny. — Wyjmij bosak, Marcus — rzucił. — Upewnij się, czy detonator jest przygotowany. — Coś nie gra? — zapytał Talley. — Sukinsyn znów idzie na nas — odparł Darling. — A te cholerne baterie nie działają. — Zniknął w maszynowni. Sharp wdrapał się na pomost nawigacyjny, podniósł bosak i przebadał bombę. Maź z gliceryny i benzyny stwardniała, lecz pozostawała wilgotna. Rozsmarował ją równo na ładunku wybuchowym. Potem wcisnął szklaną buteleczkę w maź, tak by nie wypadła, nawet gdyby końcówka haka się wygięła. Urządzenie było nieskomplikowane — musiało zadziałać. Kiedy do fosforu dostanie się powietrze, zapali się i rozpocznie natychmiastową reakcję łańcuchową, powodując wybuch semteksu. Musieli jedynie upewnić się, że bestia ugryzła buteleczkę albo zmiażdżyła ją jednym z biczy. Musieli tylko wpakować ładunek wybuchowy do monstrum mierzącego sto stóp i uskoczyć na bok, zanim rozerwie ich na strzępy. To wszystko. Sharpowi zrobiło się słabo. Spojrzał na spokojne morze, pocętkowane światłem wschodzącego słońca. Wszystko było tak spokojne. Skąd Whip wie, że bestia już nadchodzi? Skąd ma tę pewność? Może to, co zobaczył na ekranie, było wielorybem? Przestań — nakazał sobie. — Przestań snuć fantazje i przygotuj się. Będzie działać. Musi. Darling powoli przesuwał się przez maszynownię i pchał przed sobą ciężki dwunastowoltowy akumulator. Kostki mu krwawiły, a w nogach odczuwał skurcze. Kiedy ocenił, że akumulator jest już odpowiednio blisko kabli, odkręcił kable od wyczerpanych akumulatorów nie bawiąc się w zdejmowanie ich z podstawy. Nie dbał o to, czy nowy akumulator nie przewróci się i nie potoczy po podłodze. Kiedy już użyje go do uruchomienia silnika, nie będzie potrzebny. Zatrzymał się sprawdzając, czy połączył kable z odpowiednimi biegunami — dodatni do dodatniego, ujemny do ujemnego. Wstał i ruszył do góry po drabinie. 51 Ofiara znajdowała się dokładnie ponad nią. Widziała ją oczami, odbierała zmysłami. Nie zatrzymywała się, żeby ją zanalizować, nie szukała oznak życia ani zapachu pokarmu. Ofiara była dziwna. Instynkt nakazywał ostrożność. Dlatego na podobieństwo rekinów okrążających obiekt oraz wielorybów emitujących i odczytujących sygnały echolokacyjne, Architeuthis dux przepłynęła pod ofiarą i obejrzała ją, a ona nieoczekiwanie wydała hałaśliwy dźwięk i zaczęła się przesuwać. Bestia zinterpretowała hałas i ruch jako oznaki ucieczki. Szybko wessała wodę do leja na brzuchu, wyciągnęła się na całą długość i zaatakowała. 52 Kiedy Darling poczuł, że łódź się kołysze, wstrzymał oddech i nacisnął włącznik. Sekundę później usłyszał dudnienie wielkiego diesla. Nie czekał, aż silnik rozgrzeje się — szarpnął do przodu dźwignię przepustnicy i naparł na nią. W pierwszej chwili łódź skoczyła do przodu, potem gwałtownie się zatrzymała, jakby zahaczyła o coś rufą. Cofnęła się, dziób się podniósł, a Darling został rzucony na grodź. Potem łódź znowu runęła do przodu, a dziobem poszła w wodę. Nadal jednak nie posuwała się. Dźwięk silnika przeszedł z huku w zupełny skowyt. Potem zaczął się rwać. Silnik dwukrotnie kaszlnął i zamilkł, a łódź nadal martwo leżała na wodzie. Boże — pomyślał Darling. — Bestia uszkodziła śrubę napędową albo zgniotła ją lub wygięła o wał. — Poczuł chłód. Zeskoczył do kabiny i wyszedł na pokład rufowy. Talley stał obok włazu śródokręcia, drętwo patrząc w morze. Kiedy zobaczył Darlinga, powiedział: — Gdzie ona jest? Wydawało mi się, że pan powiedział... — Dokładnie pod nami — odparł Darling. — Pięknie nas urządziła. — Poszedł na rufę i spojrzał przez pawęż na morze. Parę stóp pod progiem do nurkowania wystawała spod łodzi wijąca się końcówka macki. Stojąc obok Darlinga Talley zauważył: — Próbowała chyba złapać śrubę napędową. — Straciła ramię, może to ją zniechęci. — Nie — zaprzeczył Talley. — To ją tylko jeszcze bardziej rozwścieczy. Darling spojrzał na pomost nawigacyjny i zobaczył Sharpa stojącego przy relingu z karabinem Manninga w ręce. Kiedy ruszył po drabinie, usłyszał Talleya mówiącego: — Kapitanie... — Słucham? — Przykro mi. To wszystko moja... — W porządku. Przepraszanie to strata czasu, a my go za dużo nie mamy. Niech pan założy kapok. — Toniemy? — Jeszcze nie — skwitował Darling. Bosak stał pionowo w stojaku na wędki. Darling wyjął go i zważył w ręku. — Ja to zrobię — odezwał się Sharp robiąc ruch w stronę bomby umieszczonej na końcu bosaka. — Nie, Marcus. — Darling próbował się uśmiechnąć. — Ten przywilej należy do kapitana. Obaj spojrzeli daleko w wodę i kiedy tak patrzyli, słońce rozjaśniło horyzont i jego pomarańczowy kolor zamienił się w złoty. Morze zmieniło barwę z ciemnoszarej na stalowobłękitną. W ciemnościach bestia miotała się oszalała z bólu i dezorientacji. Z kikuta po odciętej macce sączył się zielony płyn. Nie została okaleczona — nie czuła przecież, żeby utraciła choć trochę swej siły. Wiedziała jedynie, że to, co uznawała za ofiarę, było czymś więcej. Było wrogiem. Jeszcze raz podniosła się ku powierzchni. Darling i Sharp rozglądali się z dziobu łodzi, kiedy dobiegł do nich głos Talleya: — Nie! Odwrócili się i spojrzeli za rufę. Zastygli. Coś lazło po pawęży. Przez moment wydawało się, że zostawia śluz jak wielki purpurowy ślimak. Potem przód tego zwinął się jak warga i to zaczęło podnosić się i rozkładać, póki nie osiągnęło czterech stóp szerokości i ośmiu wysokości i nie zasłoniło promieni słonecznych. Przykryte było trzęsącymi się okręgami, przypominającymi głodne usta, a w każdym z nich Darling mógł wyraźnie zaobserwować lśniące, bursztynowe ostrze. — Zastrzel to, Marcus! — zawołał Darling. — Strzelaj! Ale Sharp stał z otwartymi ustami, trzymając bezużyteczny karabin w ręce, stał jak zahipnotyzowany. Potem Talley usłyszał jakiś dźwięk dochodzący z dołu. Odwrócił się w lewo i wrzasnął. Na śródokręciu, ślizgając się po pokładzie sunął drugi bicz bestii. Krzyk wyrwał Sharpa z odrętwienia, który odwrócił się i trzykrotnie wypalił. Jedna kula poszła za wysoko, druga uderzyła w grodź i odbiła się w bok, trzecia trafiła w sam środek końcówki bicza. Ciało bestii nie zareagowało, nie krwawiło, nie drgnęło ani nie cofnęło się. Sprawiało wrażenie, że połknęło kulę. Oba bicze coraz głębiej wchodziły na pokład, wijąc się jak węże, przesuwając góry purpurowego mięsa. Każda część poruszała się i pulsowała, miała własny cel. Wydawało się, że rejestrują ruch i życie na pokładzie, ponieważ pałeczkowate końcówki biczy wygięły się do przodu i zaczęły posuwać się na swych okręgach, niczym pająki szukające ofiary. Talley stał jak sparaliżowany. Nie drgnął, nie rzucał się do ucieczki, zastygł. — Doktorze! — zawołał Darling. — Niech pan stąd ucieka! Kiedy na rufę zwaliły się w całości oba bicze, zamarły na chwilę, stworzenie zastanawiało się, co zrobić. Znienacka obydwa rozwinęły się jednym ruchem mięśni i rufa została zepchnięta w dół. Za rufą ocean podniósł się, jakby miała się z niego wyłonić góra. Rozległ się odgłos ssania, później ryk. — Jezu Chryste! —jęknął Darling. —Włazi nam na pokład! — Cofnął się, dzierżąc bosak jak lancę na wysokości ramion. Najpierw zobaczyli macki — siedem kurczących się ramion, które chwyciły rufę i niczym atleta dźwigający swe ciało na poręczy, pchnęły ją w dół, aby wciągnąć zwierzę na górę. Potem zobaczyli oko — biało-żółte, niewiarygodnie olbrzymie, przypominające wschodzący księżyc. W jego centrum widniała zupełnie czarna kula. Rufa przyciskana była tak długo, aż woda zalała pokład. Fale biegły w stronę dziobu i zalewały włazy na pokładzie rufowym. Zrobi to — pomyślał Darling. — Sukinsyn chce nas zatopić. Potem powybiera jednego po drugim. W tym momencie pojawiło się drugie oko, a gdy stwór odwrócił głowę i ustawił się przodem, oczy jego zdawały się koncentrować na nich. Między tymi oczami drgały i wiły się ramiona, a na ich połączeniu sterczał ostry dziób, otwierający się i zamykający w poszukiwaniu jedzenia. Dźwięk przez niego wydawany przypominał hałas towarzyszący przewracającym się w czasie burzy drzewom — przypominał trzask wielkich pni padających w podmuchach wiatru. Talley odzyskał wreszcie władzę w nogach. Pobiegł do drabiny i zaczął się wspinać po niej. Kiedy znajdował się w połowie drogi na pomost nawigacyjny, bestia zauważyła go. Jeden bicz cofnął się i uniósł, a potem wystrzelił do przodu sięgając po niego. Talley zauważył to, a kiedy próbował się uchylić, stopa omsknęła się mu z drabiny i zawisł na rękach. Bicz owinął się wokół drabiny, oderwał ją od grodzi i przytrzymał zawieszoną nad pomostem nawigacyjnym. Talley wisiał na niej jak marionetka. — Niech pan skacze! — zawołał Darling, gdy drugi bicz świsnął nad nim i uderzył Talleya. Talley puścił drabinę i spadł nogami na krawędź pomostu. Przez chwilę balansował wymachując rękami, aby uchwycić się relingu. Miał szeroko otwarte oczy i usta. Później, prawie w zwolnionym tempie runął w morze. Bicz strzaskał drabinę i odrzucił ją. Sharp strzelał do zwierzęcia, póki nie opróżnił całego magazynku. Pociski smugaczowe wchodziły w śluzowate ciało i znikały. Ogon bestii machnął pociągając jej ciało w głąb łodzi, a rufę spychając jeszcze niżej. Dziób uniósł się, a spod pokładu doszedł rumor urządzeń, krzeseł i naczyń rozbijających się o ściany działowe. — Wynoś się stąd, Marcus! — powiedział Darling. — Ty skacz. Pozwól mi... — Spadaj, do cholery! Sharp popatrzył na Darlinga, chciał mu coś powiedzieć, ale nie wiedział co. Skoczył za burtę. Darling odwrócił się od rufy. Z trudnością mógł stać, pokład uciekał mu spod nóg. Rozstawił stopy, opierając jedną o reling. Stwór niszczył łódź. Bicze wymachiwały chaotycznie, chwytając wszystko, czego dotykały — zwoje lin, pokrywy włazów, maszt antenowy — miażdżąc to lub ciskając w morze. Wydychając powietrze i wyrzucając je przez lej brzuszny, zwierzę produkowało dźwięki podobne do chrząkania świni. W pewnym momencie bestia przestała się miotać, właśnie sobie o czymś przypomniała. Ogromna głowa przypominająca gniazdo żmij odwróciła się do Darlinga. Bicze jej wystrzeliły i chwyciły się stalowych wsporników na pomoście. Mięśnie skurczyły się i Darling ujrzał kulę mięsa. Stwór zrobił gwałtowny ruch do przodu. Darling balansował z jedną nogą na relingu, drugą na pokładzie. Podniósł bosak jak harpun ponad głowę. Próbował ocenić swą odległość od dzioba bestii. Zdawała zwalać się na niego. Ramiona wyciągnęły się do przodu. Darling skupił się na zgrzytającym dziobie. Uderzył. Bosak został wyrwany mu z ręki, a on sam odrzucony do tyłu prosto w metalowy reling. Ujrzał jeden z biczy podnoszący bosak i ciskający go w morze. Teraz umrę — przemknęło mu przez głowę. Ramiona wyciągnęły się po niego. Schylił się, potknął i upadł. Ześliznął się z brzegu pomostu i spadł na pochyły pokład rufowy. Znalazł się po pas w wodzie. Zaczął brnąć w stronę relingu. Gdyby wydostał się z tej łodzi, może ukryje się wśród pływających wokół szczątków, może stwór stracił zainteresowanie nim, może... Bestia pojawiła się powtórnie obok wyjścia z kabiny, wyłaniając się ponad nim, wywijając biczami jak tańcząca kobra. Siedem krótszych ramion, a nawet śluzowaty kikut ósmego, wyciągnęły się po niego, aby wepchnąć go do bursztynowatego dzioba. Odwrócił się i spróbował przedostać się na drugą stronę łodzi. Jedno z ramion klepnęło w wodę obok niego, a on odskoczył w bok i potknął się, ale odzyskał równowagę. Ile kroków musi jeszcze zrobić? Pięć? Dziesięć? Zaczęło ogarniać go zwątpienie. Nigdy ich nie zrobi. Nie przestawał jednak iść. Nie wiedział, co innego może zrobić, a instynkt życia kazał mu walczyć. Drogę zagrodziła mu jakaś przeszkoda. Spróbował ją zepchnąć, lecz była zbyt ciężka, aby ją przesunąć. Popatrzył na nią, zastanawiając się, czy uda mu się przepłynąć pod spodem, była to duża klapa od zejściówki unosząca się na wodzie. Na niej leżała piła łańcuchowa. Darling nie zastanawiał się, nie wahał, nie myślał. Chwycił piłę i pociągnął sznur włącznika. Zaskoczyła za pierwszym razem, a mały silniczek ożył i warknął na niskich obrotach. Nacisnął spust i ujrzał wysuwające się ostrze, rozpryskujące krople oliwy. Usłyszał własny głos mówiący: — W porządku. Odwrócił się i stanął przodem do bestii. Na chwilę zatrzymała się, a potem chrząknęła i rzuciła się na niego. Darling znowu nacisnął spust i dźwięk piły stał się przenikliwie wysoki. Jedno z wijących się ramion śmignęło mu przed nosem. Darling zamachnął się na nie piłą. Zęby piły weszły w ciało i Darlinga owiał smród amoniaku. Silnik pod obciążeniem zwolnił. Jakby cięła mokre drewno — pomyślał Darling. — Nie, nie poddawaj się teraz! Obroty silnika znowu się zmieniły, podniosły się, a zęby piły weszły głęboko, pryskając kawałkami mięsa w twarz Darlinga. Ramię oderwało się i odpadło. Bestia ryknęła krzykiem gniewu i bólu. Następne ramiona zaatakowały Darlinga, a ten ciął piłą. Pod wpływem dotyku zębów piły ramiona drgały i cofały się, a potem kierowane oszalałym umysłem stworzenia, ponawiały atak. Deszcz kawałków mięsa padał wokół Darlinga, zmoczonego zielonym śluzem i czarnym atramentowym płynem. Wtedy poczuł, że jego nóg dotyka coś pod wodą. To coś szło w górę i owijało się wokół jego pasa. Jeden z biczy złapał go. Darling odwrócił się, próbując go znaleźć. Chciał zaatakować go piłą, zanim ten zdoła go dobrze uchwycić, lecz w masie wijących się i skręcających macek nie był w stanie odróżnić go od ramion. Okręciwszy się wokół pasa Darlinga, bicz zaczął zaciskać uchwyt niczym pyton. Darling poczuł kłujący ból, kiedy haczyki w ssących kółkach wbijały się w jego skórę. Poczuł, jak stopy odrywają się od pokładu, a bicz unosi go w górę. Wiedział, że to oznaczać może tylko jedno — śmierć. Wykręcił się przodem do kłapiącego dzioba. Gdy bicz zacieśnił ucisk i zatamował mu oddech, Darling nachylił się do pyska, trzymając przed sobą piłę. Dziób otworzył się i przez chwilę Darling widział trzepiący się w nim język, różowy i pokryty nożykami przypominającymi zęby. — Masz! — zawołał i wpakował piłę głęboko w gardziel. Piła wydała przerywany dźwięk, nie mogła przeciąć kostnego dzioba i odskoczyła. Darling podnosił ją ponownie, gdy jedno z ramion śmignęło mu przed twarzą, oplotło ręce, wyrwało z nich piłę i daleko ją odrzuciło. Zobaczył oko — ciemne, puste, bezlitosne. Wtedy poczuł, że bestia podnosi się, jakby wypchnięta przez coś znajdującego się pod nią. Rozległ się dźwięk niepodobny do niczego, co Darling słyszał — jakiś okropny ryk i coś ogromnego, niebiesko-czarnego wystrzeliło z morza, trzymając kałamarnicę w pysku. Ściskający go bicz nagle się skurczył. Poczuł, że leci w powietrzu, później zaś spada w nicość. 53 — Ciągnij! — zawołał Sharp. Talley sięgnął do wody szukając paska Darlinga. Znalazł, więc razem z Sharpem wciągnęli go na przewróconą pokrywę włazu. Chociaż zalana była wodą, jej drewno było grube i zdrowe, mogła utrzymać całą trójkę. Koszulę Darling miał w strzępach, a po brzuchu i klatce piersiowej — w miejscach gdzie haczyki potwora przecięły skórę — spływały strużki krwi. Sharp dotknął aorty na szyi Darlinga. Puls był silny i równy. — Jeśli nie odniósł obrażeń wewnętrznych — stwierdził — powinien wrócić do zdrowia. W ciemnej mgle Darling usłyszał ostatnie słowo i poczuł, że płynie w kierunku światła. Otworzył oczy. — Jak się czujesz, Whip? — Jakby najeżony nożami walec przejechał po mnie. Sharp podniósł Darlinga i podparł jego plecy. — Popatrz — powiedział. Darling rozejrzał się. Ruch klapy przyprawiał go o mdłości. Potrząsnął głową, by pozbyć się tego uczucia. Łodzi nie było. Nie było też bestii. — Co to było? — zapytał Darling. — Kto to zrobił? — Kaszalot — wyjaśnił Sharp. — Zabrał całą tę przeklętą kałamarnicę. Złapał ją za głowę. Nagły ruch wzburzył wodę. Darling poruszył się. — Wszystko w porządku — uspokoił go Talley. — To tylko życie, tylko prawo natury. Powierzchnię wody pokrywały kawałki mięsa, całe góry cielska, a każda z nich była oblegana. Wzburzenie wokół łodzi działało jak dzwonek na obiad, wzywający stworzenia zarówno z płycizny, jak i z głębiny. Wśród szczątków przemknęła płetwa grzbietowa rekina. Z wody wystawił głowę żółw, rozejrzał się i znowu się zanurzył. Ryby bonito pluskały tłocząc się wokół świeżej i bezradnej ofiary. Rogatnice jasnoplame, zimnice żółtoogonowe i małe rekiny nie zwracały na siebie uwagi, pływając w tym pożywnym rosole. — Dobrze — rzucił Darling. — Lubię te przejawy życia. — Nie wiem, gdzie jesteśmy ani dokąd płyniemy — zastanawiał się Sharp. — Nie widzę lądu. Nic nie widzę. Darling umoczył palec w wodzie i podniósł go. — Do domu — powiedział. — Wieje północno-zachodni wiatr, płyniemy do domu. 54 Stworzony został w otchłani i pozostawał tam przez wiele tygodni, przyklejony do skały wystającej ze zbocza góry. Potem, zgodnie z planem natury, oderwał się i uniesiony stężeniem jonów amoniaku zaczął wolno podchodzić pod powierzchnię. W drodze do góry mógł zostać zniszczony, ponieważ stanowił bogate źródło żywności. Nic go jednak nie zaatakowało, nic nie naruszyło jego całości ani nie wywołało fali, która mogła zabić znajdujące się w nim malutkie stworzenia. Dotarł więc bezpiecznie na powierzchnię i kąpał się w niezbędnym do przeżycia świetle słonecznym. Unosił się na spokojnej wodzie, obojętny na wiatr i pogodę, tak cienki, że prawie przezroczysty. Galaretowata skóra byłą jednak bardzo trwała. Prostokąt, z otworem pośrodku, posłuszny genetycznie utrwalonym nakazom, obracał się w słońcu. Wystawiał wszystkie swe części na działanie życiodajnej mocy wysyłanej z odległości stu milionów mil. Nie był jednak zabezpieczony przed atakami. Mógł się nim pożywić żółw albo przeciąć go przepływający rekin. Naturą postanowiła, że wiele jego członków zginie, stanowiąc pokarm dla innych gatunków i utrzymując równowagę w łańcuchu pokarmowym. Ponieważ jednak sama przyroda straciła równowagę wewnętrzną, galaretowata masa obracała się dzień i noc, aż do zakończenia tego etapu rozwoju. Dojrzały pękł i rozrzucił tysiące małych torebek, z których każda zawierała małe stworzenie. Gdy stworzenia poczuły, że nadszedł ich czas, uwolniły się z torebek i natychmiast zaczęły szukać jedzenia. Stworzenia owe były kanibalami i zwracały się przeciwko swym braciom, pożerając siebie nawzajem. Występowały jednak w takich ilościach i tak prędko rozpraszały się w wodzie, że większość z nich przeżyła i pogrążała się w chłodnej, przyjemnej otchłani. Zabrakło drapieżników i choć pojawiło się po swój łup paru samotnych myśliwych, nie było już wielkich grup pełniących funkcję naturalnego urządzenia kontrolnego. Odeszły już ławice bonito i makreli, roje małych białych kałamarnic, rekiny pelagiczne, stada tuńczyków, żarłoczne ryby waho i barakudy. Dlatego, gdy stworzenia te przemierzyły trzy tysiące stóp otwartych wód i schroniły się w klifie, nadal żyło ich dziesięć procent — może setka, może dwieście lub trzysta osobników. Krążyły samotne, ponieważ były całkowicie samowystarczalne. Pochłaniały wodę paszczą i wyrzucały ją lejem na brzuchu. Pewność rosła z każdym oddechem. Ciała będą im powoli dojrzewać i przez najbliższy rok lub dwa postarają się unikać innych drapieżników. Przeczekają do czasu, kiedy nabiorą przewagi i wtedy spróbują sił. Krążyły i oczekiwały. Morskie Ryzyko żart słowny — „asshole” (ang.) — nieprzyjemna, dokuczliwa osoba mała łódź, szalupa