11435
Szczegóły |
Tytuł |
11435 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11435 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11435 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11435 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
LESLIE CHARTERIS
ŚWIĘTY W NOWYM JORKU
TYTUŁ ORYGINAŁU THE SAINT IN NEW YORK
PRZEŁOŻYŁA MAGDALENA ZAWANOWSKA
PROLOG
List przekazano do Wydziału Korespondencji na Centre Street. Potem, jak wszystkie pisma
tego rodzaju, przeszedł przez Wydział Identyfikacji Przestępców, Kryminalne Biuro Śledcze i
Centralę, by w końcu znaleźć się na biurku samego komisarza policji, Artura J. Quistroma —
a był to dokument ze wszech miar godny uwagi i nawet jego suchy, urzędowy styl wcale nie
czynił go mniej interesującym.
Policja Stołeczna
Wydział Specjalny
Scotland House
Londyn S.W.I.
Do szefa policji w Nowym Jorku
Szanowny Panie,
Czujemy się zobowiązani powiadomić Pana, że istnieją powody, aby przypuszczać, iż
Simon Templar, znany pod pseudonimem „Święty”, przebywa obecnie w Stanach
Zjednoczonych.
Nie dysponujemy jego odciskami palców; dołączamy natomiast jego fotografię, rysopis i
dossier.
Zapoznanie się z tymi dokumentami przekona Pana, że nie mamy dostatecznych podstaw
do wszczęcia postępowania ekstradycyjnego. Lecz w Pana własnym interesie radziłbym
uważnie obserwować poczynania Templara, jeśli uda się go Panu odnaleźć.
Łączą wyrazy szacunku
Nadinspektor C.E. Teal
A oto, jak brzmiał pierwszy załącznik:
Simon Templar „Święty”. Rysopis: wiek — 31 lat; wzrost — 6 stóp 2 cale; waga — 175
funtów; oczy — niebieskie; włosy — ciemne, zaczesane do tyłu; cera — smagła; znaki
szczególne — szrama od kuli na lewym ramieniu, na prawym przedramieniu
dwudziestocentymetrowa blizna.
Charakterystyka: Zawsze nienagannie ubrany. Upodobanie do luksusu. Mieszka w
najdroższych hotelach, lubi dobrą kuchnię i dobre wino. Nosi przy sobie broń i po
mistrzowsku rzuca nożem. Licencjonowany pilot. Włada biegle kilkoma językami. Przezwano
go „Święty”, ponieważ na miejscu przestępstwa ma zwyczaj zostawiać naszkicowaną paroma
kreskami figurkę człowieczka z aureolą (reprodukcja w załączeniu).
Dossier: Po raz pierwszy zwrócił naszą uwagę pięć lat temu. Działając nieoficjalnie zdołał
wtedy odzyskać skradzione z Banku Konfederacyjnego w Chicago i wywiezione do Wielkiej
Brytanii złoto, umożliwiając naszemu agentowi, inspektorowi Carnowi, aresztowanie złodziei
— za co otrzymał żądaną nagrodę.
Nieco później, wraz z czterema wspólnikami, na własną rękę wypowiedział bezwzględną
walkę przestępcom, przeciwko którym nie byliśmy w stanie zgromadzić dostatecznego
materiału dowodowego, by móc ich zatrzymać. Wówczas jeszcze jego prawdziwa tożsamość
pozostawała tajemnicą. Zajmował się zwalczaniem przestępstw typu obyczajowego.
Walnie przyczynił się do zdemaskowania przestępców potężnego gangu, który trudnił się
przemytem narkotyków. W tym samym czasie prawdopodobnie za jego sprawą doszło w
Atenach do zabójstwa Henry’ego Chastela, handlarza żywym towarem. Nie ulega
wątpliwości, że w następnym roku zabił anarchistę Goltera, udaremniając w ten sposób
dokonanie zamachu na następcę tronu, księcia Rudolfa, który przebywał z oficjalną wizytą w
Londynie.
Porwał profesora K.B. Vargana, kiedy Ministerstwo Wojny rozważało właśnie kwestię
zakupienia jego „chmury elektronowej”. Profesora zabił potem jeden ze wsporników
Templara, Norman Kent, a ten z kolei został zamordowany przez agenta obcego wywiadu,
doktora Rayta Mariusa, który także usiłował zdobyć wynalazek Vargana. W liście
opublikowanym przez prasę Templar wyznał, jakoby chciał zapobiec ewentualnemu użyciu tej
niehumanitarnej broni, która — w jego przekonaniu — doprowadziłaby do powszechnej
katastrofy. Obaj, zarówno Templar, jak i Marius, uciekli wtedy z Anglii.
W trzy miesiące później Templar pojawił się tu w związku z nowym spiskiem Mańusa,
mającym na celu wywołanie wojny — o czym zresztą nie wiedzieliśmy sami. Mańus znów
uciekł i od tej pory słuch o nim zaginął. Afera została ujawniona, lecz Templarowi wszystko
darowano, ponieważ zapobiegł katastrofie pociągu wiozącego rodzinę królewską.
Nadal prowadził kampanię zwalczania przestępców posługując się ich własnymi
metodami. W kilku przypadkach, dzięki zebranym przez mego dowodom rzeczowym,’
mogliśmy aresztować winnych. Posądzany jest, choć nie udało się tego sprawdzić, o
spowodowanie śmierci Francisa Lemuela, rewolwerowca Jacka Farnberga, Ladeka Kuzela i
innych. Podejrzane wydaje się „ również morderstwo Stephena Wealda alias Waldsteina, a
także zniknięcie Lorda Essendena. Zdarzyło się to w tym samym czasie, gdy Templar, na
polecenie obecnego komisarza, Hamiltona Doma, zajął się obroną dobrego imienia
nieżyjącego już zastępcy komisarza, Frandsa Trelawny’ego.
Działalność swoją kontynuował aż do chwili ponownego opuszczenia Anglii przed
sześcioma miesiącami. Większość z wyżej wymienionych akcji, jak również wiele innych, o
których z oczywistych przyczyn nic dokładniejszego nie wiemy, przyniosła mu nie byle jaki
dochód — jego majątek, w ten sposób zdobyty, ocenia się na pól miliona funtów.
Templar znany jest dobrze również policji francuskiej i niemieckiej.
Do tych kilku kartek dołączono fotografię Świętego oraz meldunki wydziałów, które
kolejno przejmowały ten nader interesujący dokument.
Biuro Identyfikacji Przestępców:
Nie notowany. Odbitki fotografii — i rysopis wysłano do Alabamy i do Waszyngtonu.
Kryminalne Biuro Śledcze:
Dochodzenie w toku.
Centrala:
Dochodzenie w toku.
Komisarz podrapał się w siwą głowę i marszcząc krzaczaste brwi raz jeszcze przeczytał
list. Pod wyblakłymi, szaroniebieskimi oczami miał obwisłe worki niczym przekłute
pęcherze, a jego twarz wyrażała bezgraniczne znużenie. Ponure, gorzkie znużenie jako
nagroda za czterdzieści lat bezowocnej walki ż bezprawiem — z bezprawiem, w jakim mieli
swój udział i d, których obowiązkiem było stać na straży prawa.
— Czy myśli pan, że ma to jakiś związek z owym listem wysłanym do Irbolla? . — spytał
odkładając papiery.
Inspektor John Fernack zsunął z czoła mocno zniszczony kapelusz i przytaknął niedbałym
skinieniem głowy.
— Tak przypuszczam — krótkim, kwadratowym palcem wskazał pismo leżące na biurku.
— Widzi pan, jak Scotland Yard nazywa faceta? „Święty”. Niech pan spojrzy na ten rysunek.
Nie znam się na sztuce, mam wrażenie, że i Templar jest niewiele lepszy ode mnie, ale coś w
tym jednak jest. Niech pan zobaczy. Tak rysują dzieci, kiedy uczą się trzymać ołówek: kółko
to głowa, jedna prosta kreska — tułów, cztery inne to ręce i nogi, ale można poznać, że ten
głowonóg ma przedstawiać coś na kształt człowieka. I jeszcze kółko nad głową. Kiedy byłem
dzieckiem, zaprowadzono mnie któregoś dnia do katedry — Fernack mówił to takim —
tonem, jakby przyznawał się do czegoś, co stanowiło czarną plamę w jego zawodowej
karierze. — Widziałem tam mnóstwo obrazów, na których ludzie mieli nad głowami podobne
kółka. To byli jakoby święci, a te kółka to pewnie aureole.
Komisarz nie uśmiechnął się.
— Co się dzieje z Irbollem? — zapytał.
— Przyjdzie dziś po południu do sądu, żeby znowu uzyskać odroczenie rozprawy —
odparł Fernack ze złością i splunął przez zęby, nie trafiając do spluwaczki. — Wie pan, jak to
jest. Nigdy nie miałem głowy do rachunków, ale wyliczyłem, że jego sprawa będzie
odroczona po raz trzydziesty pierwszy, a może trzydziesty drugi. Zważywszy, że upłynęły
zaledwie dwa lata od momentu, kiedy rozwalił Ionetzkiego, mamy jeszcze szansę, zobaczyć
go na krześle elektrycznym, zanim pomrzemy ze starości. Cholernie wielką szansę!
Wargi Fernacka zacisnęły się w wąską, twardą linię. Pochylił się nad biurkiem, aż jego
wielkie pięści stuknęły o mahoniowy blat, i utkwił w twarzy komisarza pałające spojrzenie
rozognionych oczu.
— Czasami chciałoby się, aby taki facet jak Święty zjawił się w Nowym Jorku i tu też tak
narozrabiał, jak o tym piszą w tym liście. A czasami miałbym ochotę w jednej chwili rzucić
policję i sam się do tego zabrać. Może lepiej bym sypiał po nocach, gdybym wiedział, że i w
naszym mieście coś się takiego dzieje… Ionetzki był moim pomagierem, kiedy ja byłem
porucznikiem w piątym okręgu, zanim wsadzili mnie tutaj, do komendy. Uczciwy gliniarz.
Pan wie, co to znaczy. Sam pan przez to przeszedł. Poznał pan, jak to jest. Mundurowy…
szpicel… posterunkowy… Przeszedł pan przez to wszystko, jak każdy z nas. Dlatego jest pan
chyba pierwszym komisarzem, co od samego początku wiedział, jaki mundur nosi glina, i nie
musiał się tego uczyć. Niech mnie pan źle nie zrozumie, szefie. Nie mam zamiaru panu
kadzić. Wie pan, o co mi chodzi, co to znaczy móc powiedzieć, że gość był uczciwym
gliniarzem.
Żelazne dłonie Ferzacka rozwarły się i znowu zacisnęły na krawędzi biurka.
— Taki był właśnie Ionetzki — mówił. — Uczciwy gliniarz. Niezbyt może bystry, ale
uczciwy. I uczciwie tam, polazł. Każdy inny okrążyłby bandytów z daleka, udając; że nic nie
słyszy. Ale nie on. I ten tchórzliwy szczur,; Irboll, wpakował mu kulę w brzuch!
Quistrom nic nie odpowiedział ani nie poruszył się. Zmęczonym wzrokiem popatrzył
spokojnie na wzburzoną gniewem twarz stojącego przed nim mężczyzny — i patrzył na ten
nieoczekiwany wybuch z osobliwą sympatią. Ale znużenie zbyt już głęboko zakorzeniło się w
jego oczach, by cokolwiek mogło je ożywić.
— Przymknęliśmy więc Irbolla — ciągnął Fernack. — Wszyscy wiedzą, że jest winny. Nie
cackaliśmy się z nim. O tak, daliśmy mu porządny wycisk. Ale ca z tego, do cholery?
Gumowa pałka to nie to samo co kula w bebechach. Nie umiera się od tego powoli, czując w
środku żywy płomień i gryząc wargi z potwornego bólu, żeby głośno nie krzyczeć. Nie
zostawia się równej babki bez chłopa i fajnych dzieciaków bez ojca. Więc spraliśmy go. No i
co z tego? Jakiś oślizły polityk zwymyśla jakiegoś sędziego, który siedzi u niego w kieszeni;
jakiś adwokat zjawi się ze świstkiem kwestionującym nakaz aresztowania, skombinuje alibi,
załatwi kaucję 4 Bóg wie co jeszcze; potem proces, na sali zasiądzie przekupiony sędzia,
odpowiednio dobrana ława przysięgłych i prokurator okręgowy, który też weźmie swoją dolę
z tych samych rąk co cała reszta. Potem nastąpią jakieś przeniesienia, sprzeciwy, odraczania,
rewizje, apelacje… I wlecze się to tak długo, aż nikt już dokładnie nie pamięta, kto to był
Ionetzki i co się z nim stało. Wiedzą tylko tyle, że są zmęczeni i mają dość gadania o Irbollu.
Może go uniewinnią, a może poślą na jakiś czas do ciupy. Cóż, to by mu nawet
odpowiadało. Posiedzi sobie wygodnie, popali cygara, posłucha radia. A za kilka miesięcy,
kiedy gazety zajmą się już czym innym, naczelnik więzieni” wypuści go lub zarząd więzienia
zwolni go warunkowo, by wracał do domu i grzecznie się sprawował… No, i zaraz jakiś inny
równy gość dostanie kulę w brzuch od tego tchórzliwego szczura. Ale co to kogo, do cholery,
obchodzi?
Quistrom popatrzył na leżącą przed nim księgę aresztowań. Jego ponuro zaciśnięte wargi i
opuszczone ramiona wyrażały milczącą aprobatę na ten zestaw faktów, ale przekraczało to
jego możliwości, by dać na nie odpowiedź.
Fernack, pochylony nad biurkiem, barczysty, z wysuniętą do przodu wydatną szczęką,
mówił dalej chrapliwym, łamiącym się głosem:
— Ten gość, ten Święty, wysyła do Irbolla list. Pisze, że ma własną sprawiedliwość, czy to
się komu podoba, czy nie, i sam ją wymierza, skoro nasza zawodzi. Pisze, że jeśli tego
popołudnia Jack Irboll znów wyjdzie z sądu, otoczony innymi tchórzliwymi szczurami, które
będą go poklepywać po plecach, a nam śmiać się prosto w nos, będzie to ostatnia chwila jego
życia. To wszystko. Za kulę w brzuch kula w brzuch. I być może zrobi to. Jeśli choć połowa z
tego, o czym piszą w tych papierach, jest prawdą, dotrzyma słowa. I zrobi właśnie to, co ja też
miałbym ochotę zrobić. Gazety podniosą krzyk pod samo niebo, będą nas wyzywać od
niedołęgów, że pozwoliliśmy jakiemuś przybłędzie, co sam mianował się stróżem porządku
publicznego, wykonywać robotę, do której nam zabrakło rozumu i odwagi. A wtedy do mnie
będzie należało dopaść Świętego, zaciągnąć go do pokoju na tyłach posterunku i pałką
wycisnąć z niego zeznania; potem zawlec przed sąd i stawać na głowie, żeby posłali na
krzesło elektryczne faceta, który zrobił tylko to, co pan albo ja powinniśmy byli zrobić,
gdybyśmy nie byli takimi parszywymi, tchórzliwymi bufonami, co to bardziej myślą o forsie
niż o robocie, za którą im płacą.
Komisarz podniósł oczy.
— Pan spełni tylko swój obowiązek, Fernack, to wszystko — powiedział. — Jak dalej
sprawy się potoczą, nie powinno to pana obchodzić, ani w tym, ani w żadnym innym
przypadku.
— Jasne, spełnię swój obowiązek — Fernack zaśmiał się urągliwie. — Tak jak zawsze to
robię, jak my wszyscy to robimy od lat. Znowu powymiatam śmiecie i oddam kubeł prosto w
ręce kanalii, co tylko czekają, żeby te wszystkie brudy znów do niego powrzucać, i to z
nawiązką.
Komisarz wziął do ręki plik papierów i zaczął je przeglądać. Zapadła cisza, w której
ostatnie słowa Fernacka zdawały się rozbrzmiewać coraz donośniej, powracając jak
wielokrotnie potęgujące się echo i wypełniając cały pokój intensywnym szumem, aż
powietrze tętniło i huczało od ich bezgłośnej mocy. Fernack wyciągnął z kieszeni chustkę i
otarł czoło. Spojrzał przez okno na płaską, bezbarwną fasadę Szkoły Policyjnej i na spowite
welonem szarej mgły wieżowce Nowego Jorku. A wtedy gwar pulsującego życiem miasta
wdarł się do pokoju, jak gdyby przyłączając się do słabnącego już wybuchu wściekłości,
który wyprowadził go z jego zwykłej równowagi. Hałas uliczny przetaczający się od
przecznicy do przecznicy, miarowy stukot dwunastu milionów stóp, warkot pojazdów,
potężny rytm silników, odgłosy życia, co rodzi się i ginie, walka i dostojeństwo, i podłość, i
splendor, i przekupstwo — w tym wszystkim on także miał swój udział.
Quistrom chrząknął. Był to dźwięk cichy, przytłumiony, nie wyrażający ani wymówki, ani
przyzwolenia, a jednak od razu rozładował stan napięcia, niczym wypowiedziane słowo.
Komisarz odezwał się dopiero po chwili:
— Nie znaleźliście jeszcze Templara?
— Nie — odparł Fernack swoim zwykłym szorstkim, opanowanym głosem: tylko zimny
wyraz jego oczu przypominał o tym, co mówił poprzednio. — Kestry i Bonacci go szukają.
Wczoraj sprawdzili prawie wszystkie większe hotele.
Quistrom skinął głową.
— Dajcie mi znać, jak tylko się czegoś dowiecie.
Fernack wyszedł. Długim kamiennym korytarzem udał się do swego gabinetu. O 15.30
wezwano go telefonicznie do sądu — Jack Irboll został zamordowany.
A więc Święty przybył do Nowego Jorku.
ROZDZIAŁ 1
Jak Simon Templar
czyścił swój rewolwer,
a Wallis Nather pocił się ze strachu.
1
Nawet najbardziej życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się zapewne, gdyby
zobaczył, jak zakonnica wyciągniętym spod fałd czarnej sukni kluczem otwiera sobie drzwi
do apartamentu na jednym z najwyższych pięter hotelu Waldorf Astoria. Nawet najbardziej
życzliwie usposobiony obserwator zdziwiłby się jeszcze bardziej, gdyby usłyszał, jak za
drzwiami zaczyna sobie ona pogwizdywać. I niewątpliwie nawet najbardziej życzliwie
usposobiony obserwator osłupiałby ze zdumienia, zamrugałby gwałtownie oczami i
wytrzeszczył je szeroko, gdyby usłyszał, jak owa zakonnica, potknąwszy się o brzeg dywanu,
najczystszym męskim barytonem przeklina ,,A niech to szlag!” i po chwili wybucha
śmiechem.
Ale nie było tam tak dociekliwego i wyczulonego obserwatora, którego oczy mogłyby
dokonywać podobnych akrobacji. W pokoju znajdował się tylko jeden mężczyzna w
okularach bez oprawki, o siwych włosach i kanciastym podbródku, siedzący w fotelu z
książką na kolanach, który powitał wchodzącą zakonnicę skinieniem głowy i spokojnym
uśmiechem. . Zamknął książkę, starannie zaznaczając miejsce, w którym przerwał czytanie, i
wstał — szczupła, krzepka sylwetka w szarym samodziałowym garniturze.
— Wszystko w porządku? — zapytał.
— Wspaniale! — odpowiedziała zakonnica. Zsunęła welon z lśniących włosów i
porozpinawszy wszystkie guziki i zatrzaski z westchnieniem ulgi zrzuciła z siebie długą,
ciężką szatę. A wtedy objawiła się jako wysoki mężczyzna o szerokich ramionach, w
niebieskiej jedwabnej koszuli i w jasnych eleganckich spodniach; mężczyzna o wesołych
błękitnych oczach i ogorzałej twarzy pirata. Błysnąwszy w uśmiechu rzędem mocnych,
białych zębów, radośnie klepnął on swego rozmówcę po plecach i z rozmachem rzucił się na
fotel całym swym szczupłym, wysportowanym ciałem.
— Podjąłeś duże ryzyko, Simon — patrząc na niego powiedział starszy mężczyzna.
Simon Templar roześmiał się cicho.
— A także zjadłem dziś rano śniadanie — odrzekł. Wetknął w usta papierosa, przypalił,
zgasił zapałkę gestem ręki, który stanowił jakby uzupełnienie uśmiechu. — Mój drogi Bill,
nie ma co odnotowywać w pamiętnikach tego rodzaju wstrząsających wydarzeń. W naszym
grzesznym życiu są to sprawy, które przyjmujemy jako oczywiste.
Starszy mężczyzna potrząsnął głową.
— Niepotrzebnie kusisz los.
— Wysyłając ten list? — Święty skrzywił się lekko. — Bill, to był akt wierności, haracz
spłacony dawnym dobrym czasom. Gdybym tego nie zrobił, naraziłbym na szwank swoją
reputację. I zdradziłbym samego siebie.
Wypuścił przez usta smużkę dymu i przyglądał się skrawkowi błękitnego nieba za oknem.
— To były dobre czasy — zaczął mówić cichym głosem — słyszałeś o nich. Święty był
wtedy sam sobie prawem, a ten mały rysuneczek oznaczał i walkę, i śmierć, i chwalebne
blizny. Niektórzy z nas po to żyli, po to pracowali, po to walczyli. Jeden z nas zginął za to…
W tamtych czasach ktoś, kto dostał taki list, jaki wysłaiem Irbollowi, z takim samym
podpisem, wiedział, że nie ma dla niego ratunku. A skoro już wybraliśmy się na ten piknik,
chciałbym, żeby wszystko odbywało się tak samo, choćby przez pewien czas.
Zaśmiał się znowu, a jego śmiech lekkim rytmem przebiegł przez pokój, niczym promień
słońca odbity w stalowym ostrzu.
— Stąd ta brawura — mówił dalej. — Oczywiście, ów list nie ułatwił roboty, ale dał nam
okazję do zademonstrowania naszej niezrównanej świetności. I poszło zupełnie gładko.
Ukryłem broń pod habitem i strzeliłem, kiedy wyszedł. Tylko raz… Potem krzyknąłem
rozdzierająco i podbiegłem do niego. Namawiałem go, żeby okazał skruchę i wyznał swoje
grzechy, podczas gdy mnie szukano. Utworzył się dookoła niezły tłumek i zdaje się, że
wszystkich zatrzymano.
Wyciągnął z kieszeni rewolwer, wyjął z niego magazynek i sięgnął do stoliczka po
przybory do czyszczenia, których używał przed wyjściem. Przewiązał sznurkiem prostokątny
kawałek flaneli i przeciągnął przez lufę nucąc pod nosem.
Siwowłosy mężczyzna podszedł do okna i stanął z założonymi do tyłu rękami.
— Byli tu dzisiaj Kestry i Bonacci — powiedział.
Święty zanucił jeszcze kilka taktów. Zwilżył szmatkę trzema odmierzonymi kroplami
oliwy.
— A to pech, żeśmy się nie spotkali — mruknął. — Zawsze chciałem zobaczyć, jak taka
parka twoich twardogłowych nowojorskich gliniarzy taktownie postępuje z niewinnie
podejrzanym.
— Nic straconego — odparł tamten posępnie, a Simon zachichotał.
W gruncie rzeczy nie było w tym nic dziwnego, że ludziom inspektora Johna Fernacka nie
udało się odszukać Templara.
Kestry i Bonacci spędzili czas interesująco i pracowicie. Chodząc od hotelu do hotelu
zdeptali swymi wysłużonymi stopami policjantów całą kolekcję kosztownych dywanów,
których spieniężenie pozwoliłoby im obu przejść na emeryturę i żyć w wielkim dobrobycie.
Starannie, aż do bólu w oczach, przejrzeli spisy gości hotelowych, odkrywając jedynie
wysoce pouczające ślady po godnej uwagi rodzinie Johna Smitha, która zdawała się spędzać
czas przenosząc się z hotelu do hotelu z ruchliwością wirusów grypy — lecz żadnego zapisku
dotyczącego niejakiego Simona Templara nie znaleźli. Przed ich urzędowymi oczami,
dręczonymi coraz dotkliwiej wyżej wspomnianym bólem, przedefilowała procesja gładkich,
wymuskanych młodych dżentelmenów figurujących w papierach jako urzędnicy, choć
niewątpliwie musieli, być ambasadorami w przebraniu, którzy łaskawie raczyli przyjrzeć się
fotografii poszukiwanego, lecz z pogardliwą wyższością zaprzeczali, by kiedykolwiek
zdarzyło im się spotkać wśród swojej znakomitej klienteli osobnika tak mizernej kondycji. W
kolejnych hotelikach chłopcy na posyłki ze znajomością rzeczy zerkali na wysłużone stopy
policjantów, którymi ci przemierzali swą trasę, i za ich plecami szeptali między sobą
porozumiewawczo. Otaczała ich atmosfera wyniosłej wyrozumiałości, co obu wytrawnych
funkcjonariuszy, najwyraźniej przebranych za zwykłych obywateli, szczególnie
denerwowało.
Trudno było przypuszczać, by jakiekolwiek podejrzenia mógł wzbudzić szofer niejakiego
Williama K. Valcrossa, rezydenta hotelu Waldorf Astoria. Poszukiwali wysokiego,
ciemnowłosego mężczyzny około trzydziestki, który — zgodnie z opisem — miał zwyczaj
zatrzymywania się w najbardziej luksusowych hotelach. Szukali go z przykładną
wytrwałością, nie dając się zwieść fantazji na manowce. Sam pan Valcross miał bez wątpienia
lat sześćdziesiąt i przy najbujniejszej wyobraźni nie sposób było w nim rozpoznać człowieka
z fotografii, którą im dostarczono. Pominęli go więc, nie tracąc czasu, wraz z całym jego
dobytkiem.
— Jeżeli mnie znajdą — zauważył w zadumie Święty — nie obejdzie się bez ostrych słów.
Jednym okiem zajrzał z zadowoleniem w głąb błyszczącej lufy rewolweru, zabezpieczył
go i czułym ruchem włożył do kieszeni. Potem wstał, wyprostował się i podszedł do stojącego
przy oknie Valcrossa.
Przed nimi rozciągała się hałaśliwa panorama południowego Manhattanu, zdumiewającej
wyspy Zachodu. Wąski garb skalny, osłonięty od Atlantyku szerokim ramieniem Brooklynu,
podmywane falami oceanu kamienne usypisko, które człowiek w swej nieposkromionej
przewrotności wybrał, aby tu zbudować miasto. Ale zadowolił go niebywały wyczyn
pokonania trudności tej miary, więc wzniósł jeszcze pomniki swego uporu. Ponieważ miasto
nie mogło rozrastać się wszerz, wystrzeliło w górę kamiennymi rzeźbami, choć był to wzlot
zrodzony z konieczności, niepomny swych pierwotnych źródeł, w szaleńczym porywie
lewitacji przekroczył wszystkie konieczne granice. Kretowisko zamieniło się w góry dzięki
zręczności wywodzącej się z chytrego podstępu. W cieniu szarych i białych szczytów wyrósł
nowoczesny Bagdad, gdzie spotykają się dwa krańce Ziemi. Miasto włoskie większe niż
Rzym, miasto irlandzkie większe niż Dublin, miasto niemieckie większe niż Kolonia —
miasto oślepiającego bogactwa. Wygłodniałym oczom przybywających tu spoza widnokręgu
Starego Świata jego wieże wydawały się bryłami szczerego złota. Miejsce, które z odludnej
faktorii przekształciło się w metropolię, miasto — centrum, które nie schyla głowy przed
żadnym innym. Miejsce, gdzie cywilizacja i barbarzyństwo na przemian wspinały się sobie na
ramiona, aż razem dosięgły szczytu…
— To miasto zawsze było moim domem — odezwał się Valcross dziwnie miękko,
ogarniając wzrokiem horyzont od zachodu aż po wschód. — Wiem, że istnieją inne miasta…
O Nowym Jorku mówi się, że jest po prostu taki, jaki jest. Lecz ja tu właśnie spędziłem całe
życie.
Simon milczał. Jego dom znajdował się o trzy tysiące mil stąd… Ale kiedy tak stał przy
oknie, widział to, co widział Valcross, i potrafił odczuć to, co tamten odczula wał. Przebywał
w Nowym Jorku dostatecznie długo, aby zrozumieć, że to miasto urzec musi każdego, kto na
nie patrzy, a kto nie utracił jeszcze zdolności zachwycania się — duma i podziw, Wyszydzane
przez przemądrzałych cyników, mogą i dziś poruszyć serce człowieka, który nie zawahałby
się spojrzeć głębiej i dostrzec nie tylko to, co powierzchowne, ale także starałby się zbliżyć do
zwykłych ludzi, którzy to miasto tworzą.
A ponieważ Simon potrafił to zrozumieć, dobrze wiedział, o czym mógł myśleć Valcross,
zanim się odezwał.
— Musiałem cię wezwać — mówił Valcross — bo są ludzie silniejsi ode mnie. Dla nich to
miasto nie jest domem, lecz polem bitwy, które można łupić i plądrować. Dlatego musiałeś tu
przyjechać z drugiego końca świata, żeby pomóc starcowi wykonać zadanie przerastające
jego siły.
Odwrócił się nagle i znów popatrzył na Świętego, mierząc go spojrzeniem od stóp do
głów: falę gładko zaczesanych włosów, zawadiackie rysy opalonej twarzy śmiałka, chłodne,
nieco kpiące jasnoniebieskie oczy, zaokrągloną spadzistość muskularnych ramion i silny łuk
klatki piersiowej pod cienką koszulą, niezawodną siłę na wpół podniesionej ogorzałej dłoni z
papierosem lekko wetkniętym pomiędzy dwa palce, smukłe biodra myśliwego i długie nogi
nieskazitelnej linii, w modnych półbutach. Nie znał drugiego człowieka, który byłby tak
swobodnie elegancki, a zarazem tak niebezpiecznie czujny — a znał wielu. Nie znał również
nikogo, kto dorównałby w jego opinii zuchwałej pewności siebie tego człowieka, jakiej
wymagał i jakiej poszukiwał, a Valcross był przekonany, że zna się na ludziach.
Jego dłonie spoczywały na ramionach Świętego. Wyczuł nieznaczne drżenie sprężystych
muskułów i uśmiechnął się.
— Może dasz sobie z tym radę, synu — powiedział. — Może dasz radę usunąć to gnijące
bagno skorumpowanych kanciarzy i łapowników, którzy stali się najbardziej palącym
problemem, z jakim kiedykolwiek moje miasto musiało walczyć. Jeżeli i ty sobie nie
poradzisz, będę musiał uznać, że jest to niemożliwe. Ale bądź nieco ostrożniejszy. Nie daj się
wpakować do mamra przez własne zuchwalstwo i sam nie pchaj się pod kule, dopóki nie
nadarzy się okazja, żeby naprawdę czegoś dokonać. Widziałem już takie sytuacje. Inni też
próbowali, potężniejsi od ciebie, synu, silniejsi, odważniejsi, sprytniejsi niż ty.
Święty uśmiechnął się.
— Zakładając nawet, że tacy w ogóle istnieli — zauważył uprzejmie — nigdy nie
widziałeś większego szczęściarza ode mnie.
A myślą powrócił do pewnego popołudnia w Madrycie, kiedy Valcross przysiadł się do
niego na Plaża de Toros, nawiązał rozmowę i w rezultacie cały wieczór spędzili razem.
Wrócił myślą do momentu, kiedy już po wspólnej kolacji u Botinsa, gdzie spożyli
niewiarygodnie smakowite młodziutkie prosię, zasiedli nad whisky z wodą sodową w pokoju
Valcrossa u Ritza i Valcross przyznał się, że przez trzy tygodnie szukał go po całej Europie,
żeby doprowadzić do takiego właśnie niby przypadkowego spotkania — i powiedział
dlaczego. Simon słyszał jeszcze spokojny głos starego człowieka, jak mówił do niego tamtej
nocy:
„Znaleziono go po kilku tygodniach. Nie chcę wdawać się w szczegóły, wolałbym o nich
zapomnieć. Przymknęli dwudziestu czy trzydziestu podejrzanych i przesłuchiwali ich. Ale
być może pan nie wie, jak to się odbywa. Żaden nie puścił pary z ust. Kilku zwolnili, kilku
postawili przed sądem. Może wydaje się panu, że miało to jakieś znaczenie?
Żadnego. Ten biznes skupia wszystkich potrzebnych gangsterów i rewolwerowców,
wszystkich łajdaków i opryszków, którzy poczuli się odsunięci od wielkiej forsy, kiedy nie
można już było zarobić na alkoholu. Kierują nim ci sami przywódcy, chronią go ci sami
przekupni politycy — a bardziej się opłaca. Wygrywa z policją z tych samych przyczyn co
poprzedni biznes: bo jest sprzężony z tym samym systemem politycznym, który mianuje
komisarzy policji, aby robili to, co im każą.
: Nie ulegało wątpliwości, że ci, których zatrzymano, byli winni. Sam Fernack to przyznał.
Pokazał im ich kartotekę, wszystko, co o nich było wiadomo. Ale nic nie mógł zrobić.
Rozprawę odraczano, przesuwano terminy, zwalniano ich za kaucją’, przekazywano innym
krajom — użyto wszelkich sztuczek prawnych. W końcu zostali uniewinnieni. Widziałem, jak
wychodzili z sądu śmiejąc się w głos. Gdybym miał przy sobie broń, pewno bym ich
powystrzelał.
Ale jestem już za stary i nie zaprawiony do takiej walki. Dlatego szukałem pana.
Słyszałem o niektórych — pana wyczynach, a teraz poznałem pana osobiście. Sądzę, że taka
robota mogłaby się panu spodobać. Być może ostatnia, jakiej pan się podejmie… Robota,
którą wykonać może tylko człowiek wyjęty spod prawa.
Mam mnóstwo pieniędzy, zamierzam je wydać. Może pan mieć wszystko, co da się kupić
za pieniądze. Jednego tylko kupić się nie da: bezpieczeństwa. Grozi panu więzienie, a nawet,
co bardziej prawdopodobne, śmierć. Nie muszę pana oszukiwać.
Ale jeśli potrafi pan wymierzyć sprawiedliwość ludziom, którzy zabili mi syna, zapłacę
panu milion dolarów. Zaraz, jeszcze dzisiejszej nocy chcę wiedzieć, czy to się panu opłaca”.
Simon jakby jeszcze czuł na twarzy skurcz swego uśmiechu i słyszał swoje własne słowa:
„Zrobiłbym to nawet za darmo. Kiedy wyruszamy”?
To wszystko przypomniało mu się tu, przy oknie, gdy dłonie Valcrossa spoczywały na jego
ramionach. I po raz pierwszy od czasu owej nocy w Madrycie uświadomił sobie, jak ważnego
podjął się zadania.
2
Simon Templar znał już przedtem Nowy Jork; były to jednak czasy spokojne i próżniacze,
kiedy niewiele dżinu pędzono domowym sposobem, a Woolworth Building nie zszedł do
rangi bungalowu, gdy gwałciciele prawa stawali przed sądem częściej za rzeczywiste
przestępstwa niż za fałszowanie oświadczeń podatkowych. Times Sąuare i Czterdziesta Druga
Ulica niewiele wtedy znaczyły wobec deptaka na Coney Island; wytwornych sklepików nie
zepchnięto jeszcze z Piątej Alei o jedną przecznicę na wschód, w stronę Parkowej Alei: a
wiecznie rozkołysane — drzwiczki pozłacanych saloonów zdobiły róg każdej ulicy, póki nie
musiały ustąpić pod naporem historycznej fali cnoty, którą nawet Statuę Wolności zabarwiła
zgniłozielonym odcieniem żółci.
Było wszakże jedno miejsce, które Simon spodziewał się znaleźć nie zmienione, mimo tak
ogromnych przeobrażeń w topografii miasta. Lexington Avenue zapewne nadal prowadziła na
południe do Czterdziestej Piątej Ulicy, a na Czterdziestej Piątej Ulicy Chris Cellini nadal
chyba podejmował swoich przyjaciół, o ile fala przypływu nie sprowadziła nań katastrofy,
pozbawiając go zajęcia, które ukochał. Ale Simon nie słyszał o fali tak potężnej, by mogła
tego dokonać.
W sytuacji Świętego odwiedzanie kogokolwiek było krokiem więcej niż nierozważnym; w
mieście roiło się od gniewnych i czujnych gangsterów i policjantów, którzy wciąż go szukali,
powinien był więc zostać w ukryciu i dziękować Bogu, że ma gdzie się ukryć. Ale jego nie
odstraszyłaby zaciekłość całej chmary policjantów i gangsterów razem wziętych. Był głodny
— a na całym świecie nie było lepszych steków z rusztu niż te, które Chris Cellini
własnoręcznie smażył nad ogniem.
Święty szedł swobodnie, lekkim krokiem, z rękami w kieszeniach spodni, nie kryjąc
szczupłej, opalonej twarzy pod zawadiacko wygiętym rondem kapelusza; jego niebieskie oczy
spoglądały tak wesoło i beztrosko, jakby był obdarzonym szczególnymi względami
przedstawicielem owych czterystu najznamienitszych nowojorskich rodzin udającym się na
ekskluzywne przyjęcie; tylko leciutkie mrowienie jego wspaniałych, elastycznych muskułów
stanowiło zapłatę za to niefrasobliwe prowokowanie losu. Gdyby ktoś stanął mu teraz na
drodze, źle by się to skończyło. Tego wieczoru Święty gotów był wywołać awanturę,
obojętnie gdzie i w jaki sposób.
Ale nikt mu nie stanął na drodze w czasie tej wędrówki. Niemal rozczarowany tą
monotonią, skręcił przed wejściem do sutereny dwupiętrowego domu z piaskowca i nacisnął
dzwonek przy okratowanej bramie. Po chwili otworzyły się wewnętrzne drzwi i ukazała się
sylwetka krępego mężczyzny w koszuli bez marynarki.
— Cześć, Chris — powiedział przeciągle Święty. Przez sekundę czy dwie mężczyzna
jakby go nie poznawał, ale zaraz potem wykrzyknął:
— Buon Dio! A gdzieżeś się podziewał przez tyle lat? Odsunął zasuwę i otworzył żelazną
kratę. Jedną ręką zamknął w stalowym uścisku dłoń Simona, drugą klepał go po plecach,
śmiejąc się przy tym hałaśliwie, aż dudniło w uszach.
— Gdzie byłeś, co? Dlaczego nie pokazywałeś się tak długo i nie dałeś znać, że
przyjeżdżasz? Powiedziałbym chłopcom, żeby wpadli!
— Nie ma ich tu dzisiaj? spytał Święty, zręcznie rzucając kapelusz na wieszak.
Chris potrząsnął głową.
— Powinieneś był zatelefonować, Simon.
— Właśnie mnie to cieszy, że ich nie ma — powiedział Święty patrząc na Chrisa, który
nagle spoważniał.
— Przepraszam, zapomniałem… Przecież wiesz, że tutaj nic ci nie grozi — uśmiechnął
Się, a jego donośny głos znów się ożywił. — Zawsze będziesz moim przyjacielem, cokolwiek
by się zdarzyło.
Obejmując Świętego muskularnym ramieniem poprowadził go przez korytarz do kuchni.
Kuchnia przylegała do małej jadalni, która była chlubą tego lokalu — sanctum sanctorum,
miejscem spotkań bardziej przypominającym klub niż cokolwiek innego. Nieliczni wybrańcy,
którzy uzyskali przywilej przekroczenia tego progu, witani byli tam z wylewną gościnnością,
nigdy nie spotykaną w drogich i wykwintnych restauracjach, gdzie gości traktuje się po prostu
jak intruzów, których trzeba za odpowiednią cenę nakarmić i jak najszybciej odprawić
sztywnym ukłonem.
Kiedy Święty wszedł do jasno oświetlonego pokoju, wypełnionego zapachem tytoniu,
wina, gotowanych jarzyn oraz brzękiem talerzy i garnków, poczuł przypływ dawnego
szczęścia, chociaż nikt z jego przyjaciół nie siedział za dużym, wspólnym stołem. Od razu
przypomniały mu się owe cudowne noce nie kończących się dyskusji, kiedy to nad pełnymi
szklankami wygłaszano najrozmaitsze teorie filozoficzne i rozstrzygano wszelkie problemy
tego świata. Wiele z nich poznał właśnie w tym swojskim, przytulnym miejscu.
— Kieliszek sherry? Simon przytaknął.
— I jeden z twoich steków — dodał.
Usiadł i sączył drinka, którego przyniósł mu Chris, przyglądając się wnętrzu
przymrużonymi oczami. Niczym refren niezapomnianej piosenki posłyszał znów wesołe żarty
i cięte riposty, burzliwe dysputy i wybuchy śmiechu. Nic się tu nie zmieniło — ta sama
atmosfera serdecznego koleżeństwa, której przewodziła i którą podtrzymywała niezmienna
życzliwość Chrisa. Dlaczego nie ma na świecie więcej takich miejsc — zaczął się
zastanawiać — miejsc, gdzie właściciel byłby nie tylko kupcem, a człowiek, zapominając o
troskach, stawałby się wylewny i bezpośredni — rozmawiałby i śmiał się szczerze „bez obaw
i podejrzeń, rozgrzany winem i poczuciem braterstwa.
Ale Simon pomyślał o tym tylko przelotnie — tego wieczoru miał co innego na głowie. 1
Wjechał stek, gruby, soczysty, kruchy, rozpływający się w ustach jak masło. Święty oddał się
jedzeniu z nabożnym skupieniem, na jakie zasługiwało tak wspaniałe danie. Kiedy zaspokoił
głód, rozsiadł się wygodnie z resztką wina i nowym papierosem, aby rozważyć zdarzenia
minionego dnia.
W każdym razie zrobił dobry początek. Rozprawił się ostatecznie z Irbollem. I Simon
zaciągnął się z wyrazem głębokiego zadowolenia na myśl o tym, w jaki sposób się z nim
rozprawił. Wcale nie żałował szaleńczego odruchu, który nakazał mu bez wahania
przypieczętować swój bezkompromisowy czyn własnym podpisem. Coś z tego potwornego
lęku, jaki wywoływały niegdyś jego groteskowe rysuneczki, pozostawało nadal w pamięci
tych, którzy panicznie się ich bali w dawnych i czasach. Więc za pomocą tak drobnego a
pomysłowego zabiegu można by tym ludziom znów napędzić stracha. To niezły chwyt
psychologiczny — a Simon był gorącym zwolennikiem metod naukowych. Może się to
wydawać dziwne, że taki teatralny gest wywiera na cynicznych gangsterach większe
wrażenie, niż ktokolwiek — poza specjalistą od spraw kryminalnych — mógłby
przypuszczać; w tandetnych powieścidłach rozchwytywanych przez czytelników gangster
ukazywany jest na ogół jako człowiek wyzbyty wszelkich sentymentów.
Tak czy owak, pierwszy krok został zrobiony — załatwił sprawę Irbolla; Irboll był jednak
drobną płotką w tym akwarium. Valcross wypowiedział się na ten temat jasno i dokładnie.
Drobne rybki są dobre, ale na przekąskę; starannie pokrajane, przyprawione ketchupem i
tabasco i podawane z lodu do cocktailu. Lecz cenę miliona dolarów wyznaczono za
przywódców ławicy. A Simon, niezależnie od swej pasji wędkarskiej, miał wrażenie, że
zdołałby z łatwością wydać milion dolarów. Gdy nad tym” rozmyślał, nie bardzo mógł sobie
przypomnieć sytuację, w której tego nie potrafił.
— Gdybyś poczęstował mnie kieliszkiem koniaku — mruknął do przechodzącego Chrisa
— napiłbym się jeszcze.
Obok niego na krześle leżało wieczorne wydanie „World Telegram”; wziął je do ręki i
rzucił okiem na tytuł wydrukowany wielkimi czcionkami przez całą szerokość kolumny. Ku
swemu zdziwieniu stwierdził, że stał się już sławny. Jakiś rozentuzjazmowany dziennikarz
rozwodził się we wstępniaku na jego temat z uzasadnionym zapałem; i nawet Simon poczuł
się odrobinę zażenowany czytając, jakimi to niezwykłymi przymiotami obdarzono jego
skromną osobę. Z przymrużeniem oka i z cieniem uśmiechu na wargach przeczytał artykuł do
końca.
Wtem uśmiech znikł. Zgasł łagodnie, bez wstrząsu. Tylko śledzące tekst leniwie niebieskie
oczy nieznacznie zatrzymały się na nazwisku, które pojawiło się o jeden raz za dużo.
Na to właśnie czekał — usilnie próbując znaleźć jakiś punkt zaczepienia, który byłby dla
niego inspiracją do wznowienia akcji. Stwierdził, że spośród mnóstwa szczegółów, jakimi z
chęci zaimponowania czytelnikom rozentuzjazmowany dziennikarz opatrzył relację z
ostatnich wyczynów Świętego, coś mu się może przydać.
Uśmiech powrócił; Simon wstał opróżniając do dna kieliszek. Ci, którzy znali Świętego,
twierdzili, że kiedy tak się uśmiecha, bywa najbardziej niebezpieczny. Odwrócił się i poklepał
Chrisa po ramieniu.
— Muszę już iść — oznajmił. Twarz Chrisa posmutniała.
— Co, tak szybko?
Simon skinął głową. Położył pieniądze na kredensie.
— Nadal smażysz najlepsze steki na świecie, Chris — powiedział serdecznie. — Wpadnę
jeszcze kiedyś do ciebie na takiego stęka.
Zszedł do holu nucąc cichutko. Po drodze zatrzymał się przy telefonie i wziął do ręki
książkę telefoniczną. Przejechał palcem długą kolumnę nazwisk na „N” i zatrzymał się pod
tak intrygującym go nazwiskiem wymienionym w gazecie. Zanotował w pamięci adres,
uderzył się lekko dłonią po bocznej kieszeni marynarki sprawdzając, czy broń znajduje się na
swoim miejscu i wyszedł na ulicę.
Zegar na ozdobnej wieży starego Jefferson Market Court wybijał właśnie dziewiątą, gdy
Simon wysiadł z taksówki na rogu Dziesiątej Ulicy i Greenwich. Stał przez chwilę na
chodniku, dopóki taksówka nie zniknęła za rogiem, potem nasunął głębiej kapelusz i udał się
wzdłuż Dziesiątej Ulicy na zachód, żeby sprawdzić najbliższy numer.
Od celu, do którego zmierzał, dzieliło go jeszcze kilka domów. Nucąc wciąż tę samą
ledwie dosłyszalną melodię, szedł dalej na zachód, z rękami w kieszeniach, z papierosem
niedbale zwisającym spomiędzy warg, tym samym lekkim, swobodnym krokiem, jakim
maszerował wzdłuż Lexington Avenue na obiad — i dokładnie z tą samą filozofią. Tyle że w
czasie tej przechadzki różnica napięć między brawurowym gestem a jasno zakreśloną misją
wzmogła w nim jeszcze stan przyjemnego podekscytowania. Nie ułożył sobie planu akcji, nie
uznawał układania planów. Szedł naprzód, jak Wiele razy przedtem, wierząc niezłomnie, że
sprzyjać mu będą bogowie wszystkich dzielnych piratów. W kieszeni miał naładowany
rewolwer, a do lewego przedramienia pod rękawem przywiązany nóż o rękojeści wysadzonej
kością słoniową, i gotów był w każdej chwili zadać cios, gdyby bogowie zmęczyli się
okazywaniem swej łaskawości…
Po kilku minutach znalazł numer, którego szukał. Dom zbudowany był w holenderskim
stylu kolonialnym, mocno wrośnięty korzeniami w późną epokę wiktoriańską. Szeroka,
płaska fasada z czerwonej cegły, z białymi obramowaniami drzwi i okien, wyglądała dość
skromnie. Ale miała w sobie ową mieszczańską j solidność, przywodzącą na pamięć
starodawnych holenderskich osadników, którzy pierwsi w Nowym Świecie pokazali, że mają
głowę do interesów wykupując od Indian wyspę Manhattan za dwadzieścia cztery dolary i
dzban kukurydzianej whisky. Święty zastanawiał się niekiedy, co mogło skłonić miejscowych
apostołów Abstynencji, by zamieszkali w mieście od zarania skażonym Diabelskim Napojem.
Były to interesujące spekulacje metafizyczne, które nie miały jednak nic wspólnego z jego
obecnością w owym miejscu, wobec czego porzucił je na rzecz kuszących możliwości, jakie
otwierała przed nim wąska alejka, którą spostrzegł po jednej stronie budynku.
Niespieszny spacer przed domem dał mu mnóstwo czasu na przyswojenie sobie innych
ważnych szczegółów. Zza szczelnie zasłoniętych firankami okien pierwszego piętra padało
światło i głęboki mrok w odległym końcu alejki rozrzedzała mgiełka rozproszonego blasku.
Wiedząc co nieco o tym szczególnym stylu architektonicznym, o którym tu mowa, Simon
nabrał niezachwianej pewności, że wyżej wspomniane światło dochodzi z biblioteki. Ta
iluminacja wskazywała na to, że — ktoś jest w domu. A ponieważ na chodniku stał czarny
samochód z niskim numerem na tablicy rejestracyjnej i doczepionym nad nią herbem miasta,
Simon miał je prawo wnioskować, że ów domator był właśnie dżentelmenem, z którym
pragnął przeprowadzić zasadniczą rozmowę.
Za rogiem zawrócił po swoich własnych śladach aż do alejki. I chociaż postronnemu
obserwatorowi jego chód wydałby się równie leniwy i nonszalancki jak poprzedzało, w jego
krokach było więcej elastycznej sprężystości, w ruchach więcej napiętej czujności, w
badających chodnik niebieskich oczach więcej wzmożonej uwagi niż w momencie, gdy
wyruszał w drogę.
Napis starannie wymalowany białymi literami u wylotu alejki głosił, że jest to „Wejście
dla dostawców”, że Simon czuł się demokratą — wkroczył na nią bez wahania. Alejka miała
zaledwie trzy stopy szerokości, z jednej strony ograniczona ścianą domu, z drugiej wysokim
ogrodzeniem. W miarę jak posuwał się naprzód, światło padające z okien na tyłach domu
stawało się coraz jaśniejsze. Przycisnął się do ściany, tam gdzie ciemność była jeszcze
głębsza, i szedł dalej.
Czerniejący przed nim w mroku prostokąt na ścianie domu wskazywał wejście. Ominął je
jednym długim krokiem i zatrzymał się przy końcu alejki przed ozdobnym płotkiem. Zastygł
przez chwilę jak posąg, bez słowa i bez ruchu. Jego mięśnie były odprężone i spokojne; ale
każdy nerw dygotał z napięcia wywołanego niezwykłym wprost, niemal instynktownym,
współdziałaniem wszystkich zmysłów, jak gdyby skupiającym wszelkie jego zdolności, aby
wspólnie wesprzeć ten jeden zmysł, który był mu teraz potrzebny najbardziej. Do jego
nasłuchujących uszu dobiegł szmer wody, a słaby podmuch wiatru, który ledwo poruszył
liśćmi, przyniósł delikatny zapach bzu.
Za płotkiem jest ogród — wywnioskował Święty. Przyćmiony blask, który dostrzegł z
ulicy, padał teraz prosto znad jego głowy, z rzędu okien na tyłach domu. Obserwując
nieregularne plamy światła na trawie, widział, jak przesuwają się za każdym lekkim
tchnieniem powietrza. Firanki w otwartych oknach — sformułował następny wniosek i
uśmiechnął się niedostrzegalniej w ciemności.
Przełożył przez płotek długą nogę w nienagannie eleganckich spodniach, a w chwilę
później drugą. Jego oczy, podobnie jak u kota, prędko oswoiły się z ciemnością, a padające z
górnych okien światło aż nadto wystarczyło, by mógł zorientować się w sytuacji. Jednym
szybkim spojrzeniem ogarnął zamkniętą przestrzeń ogrodu, w dalekim końcu rozróżnił altanę
i fontannę oraz stwierdził, że wysokie ogrodzenie kończy się w równej linii z przeciwległą
ścianą domu. Topografia terenu nie mogłaby mu odpowiadać bardziej, gdyby nawet sam ją
zaprojektował.
Ogrodzenie nie było najeżone tłuczonym szkłem ani czymkolwiek innym, co mogłoby
zniechęcić złodzieja amatora. Nasłuchiwał znów chwilę, zerknął na rozświetlone okna
powyżej i przemknął przez ogród w stronę,, gdzie ogrodzenie stykało się ze ścianą. Na
sprężonych mięśniach zwinnie podskoczył i z mistrzostwem godnym włamywacza i
linoskoczka wdrapał siej na górę.
Z wysokości tak niepewnego oparcia raz jeszcze dokonał przeglądu sytuacji — nie miał jej
nic do zarzucenia. Wydawała się dziecinnie prosta. Parapet najbliższego otwartego okna, z
którego dochodziło światło, znajdował się nie wyżej niż o stopę nad poziomem ogrodzenia i o
krok od miejsca, w którym stał. Simon; zrobił ten krok z radosną lekkością i ze spokojnym
sumieniem.
3
Być może nawet w tej odartej z wszelkich złudzeń epoce przetrwało jeszcze kilka
prostolinijnych, nie splamionych cynizmem naszych czasów istot, które wyobrażają sobie
zapewne, że wymierzający sprawiedliwość sędzia — związany z polityczną organizacją
Tammany Hall — spędza wolny czas wertując z uwagą prawnicze księgi wypełniające jego
bibliotekę lub jeśli w bardziej sielskim nastroju, czule swawoli na podłodze ze swoim małym
kędzierzawym synkiem. Trzeba przyznać, że Simon Templar nie należał do tego grona
naiwnych. Dawna czystość jego dziecięcej zbyt wiele razy doznała wstrząsu od czasu tamtych
dni, gdy wierzył, że wystarczy naukowymi metodami wytępić bociany, aby rozwiązać
problem przeludnienia. Ale trzeba również przyznać, że nawet w chwilach największego
optymizmu nie spodziewał się natknąć na taką scenkę z domowego życia, jaką ujrzał właśnie
niecałe dwa jardy przed sobą.
Sędzia Wallis Nather we własnej, bynajmniej nie szczupłej, osobie pochłonięty był
przeliczaniem kuszącego pliku banknotów, których ilość nawet Simona Templara wprawiła w
osłupienie. Rachunek najwyraźniej wypadł zadowalająco, Wysoki Sąd bowiem z lubością
uklepując banknoty, ułożył je przed sobą w pokaźny stos na przykrytym szkłem biurku.
Potem spod nefrytowego przycisku wyjął jakąś kartkę i zerknął na — kilka wypisanych na ej
słów. Wydając odgłos, który można by określić jako parsknięcie, zwinął świstek i wrzucił do
stojącego obok i. Następnie raz jeszcze kciukiem wygładził brzegi banknotów spoglądając na
nie tak, jakby ich suchy chrzęst brzmiał w jego uszach melodią boskiej symfonii.
Ogólnie rzecz biorąc, był to widok, przed jakim Simon chylił czoła. Scena ta miała w sobie
potężną prostotę autentycznej wielkości. W świecie zakłamania hipokryzji kto żyw zgarniał
forsę, głosząc jednocześnie po kołtuńsku, że pieniądze nie przynoszą szczęścia. Wallis Nather
nie musiał kręcić ani udawać. Miał swoją forsę; i nawet gdyby sądził, że nie przyniesie mu
ona szczęścia, z nieustraszoną odwagą stawiał czoło smutnemu przeznaczeniu.
Simon czuł niemal skruchę, że przeszkadza. Jedynie sroga i nieubłagana konieczność
zmuszała go do narzucenia