14571
Szczegóły |
Tytuł |
14571 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
14571 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 14571 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
14571 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Ondřej Neff
C
Kiedy się obudziłem, ktoś stał przy łóżku i uparcie się we mnie wpatrywał. Miał
osobliwą, niespotykaną twarz, która wydała mi się jednak znajoma. Była okrągła,
bez nosa
i oczu, a uśmiechnięte usta miała obwisłe, z kącikami obróconymi w prawo. Ten
uśmiech był
tak szeroki i przyjacielski, że nawet zapomniałem się przestraszyć.
- Dzień dobry, - powiedział nieznajomy. - Mamy dziś piękny dzień!
- Dzień dobry, - odpowiedziałem odrobinę zmieszany. - Przepraszam za wścibstwo,
ale...
Kim pan jest?
- Jestem © - powiedział.
- ©? Jaki ©?
- Pański ©, proszę pana.
Usiadłem na skraju łóżka i bosymi stopami zacząłem szukać na ziemi kapci.
Jednego
znalazłem i wsunąłem, drugi gdzieś się zawieruszył. © przysunął mi go nogą.
- Dziękuję, jest pan bardzo uprzejmy. Nie trzeba było.
- Ależ trzeba, - odpowiedział ©. - Jestem tu, aby panu służyć.
- Służyć? Jak?
- Przede wszystkim ochroną. Tak, to jest dobre określenie. Mam chronić.
- Czyżby coś mi groziło? - zaśmiałem się. Zabrzmiało to wymuszenie. - Przed kim?
- Przed każdym, kto chciałby pana wykorzystać.
Wstałem i skierowałem się do łazienki. © szedł za mną. Trzymał się w odległości
dwóch, może trzech kroków. Spróbowałem zatrzasnąć za sobą drzwi. Nie pozwolił mi
na to.
Chwilę siłowaliśmy się, ciągnąc za klamkę, © był jednak silniejszy. Opanował
mnie
niepokój, wręcz strach. Szczoteczka do zębów i ciepły prysznic posłużyły mi jako
pole
ucieczki. Gorączkowo zastanawiałem się. Ten © musi być stuknięty, pewnie uciekł
z jakiegoś szpitala dla umysłowo chorych. Muszę zadzwonić do Hanki, albo jeszcze
lepiej na
policję. Oczywiście, na policję, przecież on wtargnął do mojego domu i zachowuje
się, jakby
był u siebie!
Obserwowany uważnie przez ©a ubrałem się. Gdy tylko jednak sięgnąłem po telefon,
złapał mnie za nadgarstki. Łapy miał chyba ze stali.
- Nie wolno, proszę pana.
- Jak to? Ze swojego telefonu mogę...
- Gdyby z panem ktoś rozmawiał, jest to wykorzystanie. Pański właściciel zgodzi
się na
to tylko na podstawie warunków ustalonych w umowie.
- Właściciel? - zaśmiałem się nieszczerze. - Czyżbym był czyimś niewolnikiem?
- Nie, - odpowiedział ©. Jego cierpliwość była bezgraniczna. - Ma tylko ©a.
- Ktoś ma na mnie ©a?
- Można tak powiedzieć.
- Kto, na Boga?
- Tego nie wiem, proszę pana.
- Jak to? Nie wie pan tak podstawowej rzeczy?
- Dla mnie podstawową rzeczą jest pańska ochrona, proszę pana.
Dbał o mnie, szczerze mówiąc, wzorowo. Dostarczał jedzenie i picie, pozwolił
czytać
gazety, słuchać radia i oglądać telewizję. Książki z biblioteki mogłem czytać do
woli. Tylko
do telefonu mnie nie dopuszczał, a i o spacerze nie było nawet mowy.
- To co, mam siedzieć tu, aż zgniję ze starości?
- Oczywiście, że nie, proszę pana, - odpowiedział. - Pański właściciel
prawdopodobnie
negocjuje najlepsze warunki sprzedaży praw do pańskiego użytkowania.
Doczekałem się po kilku dniach. Stało się to dość nieoczekiwanie.
- Idziemy - powiedział © i poszliśmy. Ot tak, po prostu.
Trafiłem do wielkiej willi, wybudowanej na przełomie stuleci i mającej służyć
zupełnie
innemu stylowi życia, niż ten, jaki się wiedzie dzisiaj. Pewnie nowobogacki z
czasu realnego
kapitalizmu kupił ją za radą jakiegoś dowcipnisia. Przed wejściem stała beemwica,
za domem
znajdował się basen. Willa pełna była gości. Wyglądali jakby się w tych swych
fioletowych
marynarkach urodzili.
Właściciel przedstawił mnie wszystkim.
- Mam na niego ©a - oznajmił im. Obejrzałem się za siebie. © stał za mną, w
odległości
dwóch kroków, jak miał to we zwyczaju. Na gościach zrobiłem wrażenie, to było
widać. Mój
nowy właściciel trzymał mnie w willi kilka dni. Kiedy mu się znudziłem, sprzedał
mnie
jednemu ze swoich przyjaciół. Nie, żebym dla tamtego drugiego miał jakąś wartość.
Po
prostu, jak się sam wyraził, chciał mnie poprzedniemu właścicielowi sprzątnąć
sprzed nosa.
Dał mi nawet odczuć coś jakby pogardę, przecież byłem już trochę opatrzony. Nie
było to
może przyjemne, niemniej jednak nowa sytuacja miała i swoje dobre strony.
Pozwolono mi
wychodzić z domu między ludzi.
Raz nawet spotkałem swojego przyjaciela K., prześladowanego ©em, który był
toczka
w toczkę podobny do tego mojego.
- I ty też? - wołałem do niego już z daleka.
- Też, też. Jak sobie radzisz?
Opowiedziałem mu, do kogo trafiłem.
- Ja mam gorzej. Należę do agencji i jestem wręcz rozrywany. Ganiam niczym kot
z pęcherzem.
I już go jego © złapał za łokieć i dokądś odprowadził.
- Unikaj agencji! - krzyczał do mnie przez ramię.
W ten sposób spotkałem jeszcze kilku innych znajomych z towarzyszącymi im ©ami.
Wszyscy odnosili się do mnie przyjaźnie. Tylko jeden zadzierał nosa. Szybko
odgadłem
dlaczego: jego przewodnikiem nie był żaden ©, ale ®. Nos trzymał zadarty wysoko
do góry
niczym piorunochron. Spotkałem go kilka razy. Nigdy nie uznał za stosowne
odpowiedzieć
na moje pozdrowienie. Doznałem satysfakcji, kiedy raz zobaczyłem go, jak w dole
na Placu
Wacława, cudem uniknął zderzenia się z jednym z ™ w piętach. Skłonił się w pasie
i giął się,
aż dziw, że nie zarył w ziemię tym swym zadartym nosem, ale gość chroniony ™
nawet nie
uznał go za wartego spojrzenia.
Wtedy jeszcze mnie to wszystko bawiło, przechodziłem z ręki do ręki i były to
ręce
ludzi, którzy wydawali mi się całkiem sympatyczni. Obchodzili się ze mną
odpowiednio,
okazywali mi zainteresowanie, niektórzy nawet mnie rozpieszczali. W tym czasie
raz
spotkałem Hankę. Było widać, że ciągle darzy mnie uczuciem, wyraźnie to
okazywała i chyba
nawet była ze mnie dumna. Mój © jednak nie dopuścił mnie do niej, mogłem jedynie
pomachać jej z daleka. Odpowiedziała mi pięknym uśmiechem. Mogła dogadać się z
moim
właścicielem i dobrze o tym wiedziała. Byłem wdzięczny, że tego nie zrobiła -
stawiałoby to
nas oboje w niezręcznej sytuacji.
Idylla nie trwała jednak długo. W końcu przecież stałem się zszargany i
wyświechtany,
więc mój właściciel znowu mnie sprzedał, a potem przechodziłem już tylko z rąk
do rąk.
W ciągu miesiąca zmieniłem właścicieli siedem razy! Według tego, co mi mówił ©,
cena
okropnie spadała w dół.
Upadałem coraz niżej. Mój © zaczął trochę marudzić, stał się opieszały, pilnował
mnie
mniej uważnie niż kiedyś. Trafiłem w ręce studentów, co nawet mi się podobało,
ale także do
różnych oszustów, tudzież skończonych i nieskończonych łajdaków. Każdego ranka,
podczas
czyszczenia zębów, ze strachem obserwowałem, jak z każdym dniem wyglądam coraz
gorzej.
W końcu przestałem czyścić zęby - i tak wszystkie straciłem.
W ten sposób zejdę na psy, dotarło do mnie pewnego ranka. Byłem jednak już na
takim
dnie, że to odkrycie nawet mnie nie przeraziło.
- Dziś się pożegnamy - powiedział mój © niespodzianie.
- Jak to?
- Nie jest już pan chroniony ©em - odparł.
Poczułem się jak nagi pośród tłumu ludzi.
- Co chcesz przez to powiedzieć?
- To, co mówię.
Zbierał się do odejścia. Próbowałem go zatrzymać.
- Moment, tak przecież nie można... Spójrz jak wyglądam. Przecież mnie nie
zostawisz
bez ochrony?
- Zostawię - powiedział © i odszedł.
Zrozpaczony snułem się po domu. Spojrzałem na telefon. Zadzwonię do Hanki,
zdecydowałem. Jestem przecież... wolny! Tak, muszę na to patrzeć w ten sposób.
Pozytywnie,
optymistycznie. Jestem wolny!
Wykręciłem numer. Przez chwilę nikt nie podnosił słuchawki. Potem odezwał się
obcy,
obojętny urzędowy głos. Dokładnie tak samo bezosobowy, jak ten, który miał mój ©.
Przedstawiłem się.
- Mogę prosić Hankę?
- Nie - odpowiedział głos ostro. - Jest chroniona ©em. Jeśli jest pan
zainteresowany,
może pan negocjować cenę za wykorzystanie z...
Odłożyłem słuchawkę.
Tak więc nowe życie. Bez ©a, bez Hanki.
Umyłem się dokładnie, ogoliłem, z szafy wybrałem najlepszy garnitur, ten
najmniej
zakurzony.
Wyszedłem z domu.
Wdychałem świeże powietrze. Słońce grzało przyjemnie.
Jestem wolny, uzmysłowiłem sobie. Zupełnie wolny. Straciłem ©a, straciłem Hankę,
za
to mam... wolność!
- Freeware... - powiedział ktoś półgłosem. - Hej, tam idzie jakiś freeware.
Rozejrzałem się. Na rogu stało dwóch młodych chłopaków, coś do siebie mówili
i przyglądali mi się z nieukrywanym zainteresowaniem. Rozglądnąłem się bezradnie
za
swoim ©em. W podobnej sytuacji byłem już nie raz, ale © zawsze reagował w
odpowiedniej
chwili i chronił mnie. A teraz go nie było!
Zawróciłem się i szybkim krokiem spróbowałem się oddalić. Spojrzałem za siebie.
Ruszyli za mną. Zacząłem uciekać. Zaczęli mnie gonić. Naprzeciw mnie szli jacyś
ludzie
i ciekawie spoglądali to na mnie, to na nich, uciekiniera i prześladowców.
- To freeware! - krzyknął jeden z chłopaków.
Przede mną czerwień i biel, zęby w uśmiechających się ustach. Wyciągnięte ręce.
- Freeware... - w ich głosach słychać było pożądanie.
Byli już bardzo blisko i w tej chwili przyszło mi do głowy, że mnie rozerwą na
strzępy.
Nie myliłem się.
Disclaimer:
To opowiadanie jest literackim freewarem. Można je czytać, kopiować, skracać,
wydłużać, podpisywać swoim nazwiskiem. Można je wydrukować, wyciosać w kamieniu,
odlać w brązie, digitalizować i bagatelizować dowolną techniką. Ewentualne
szkody, które
wynikną z korzystania z tego freeware'u, są tylko Waszym problemem, bowiem
jakakolwiek
ochrona nie tylko nie dotyczy opowiadania i jego autora, ale i Was - czytelników
i użytkowników.
Tłumoczył z czeskiego: A.Mason
Koniec