Hoffman Nina Kiriki - Drzewa wiecznie senne

Szczegóły
Tytuł Hoffman Nina Kiriki - Drzewa wiecznie senne
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Hoffman Nina Kiriki - Drzewa wiecznie senne PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Hoffman Nina Kiriki - Drzewa wiecznie senne PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Hoffman Nina Kiriki - Drzewa wiecznie senne - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Autor: NINA KIRIKI HOFFMAN Tytul: Drzewa wiecznie senne (Trees Perpetual of Sleep) Z "NF" 6/98 Zapuściły się za daleko w las, za daleko od ludzi jak na gust Matt. Dopóki Matt miała wolny wybór, nazywała domem cały świat, ale zwykle trzymała się tych części świata, gdzie były drogi, samochody, domy i ludzie, rzeczy, z którymi mogła rozmawiać. Wolałaby nigdy nie spotkać panny Terry Dane, nastolatki w niemodnych ciuchach i czarownicy. Granie świerszczy i szmer strumyka wypełniały dźwiękiem leśne powietrze. Ostatnie promienie słońca właśnie gasły na wierzchołkach drzew wokół polany, a intensywny błękit letniego nieba powoli przechodził w noc. Wszędzie pachniało zielenią i wilgocią. Bagnisty grunt mlaskał pod wojskowymi butami Matt. Terry ułożyła krąg czerwonych róż na poczerniałym od ognia kamiennym ołtarzu pośrodku polany i otwarła plecak. Szepcząc jakieś słowa, wyjmowała z plecaka rozmaite dziwaczne przedmioty. Każdą rzecz starannie układała na kamieniu, błogosławiła i przygotowywała do użytku. Matt żałowała, że nie ma na czym usiąść. Gdyby usiadła na trawie, przemoczyłaby sobie dżinsy. Cholerna Terry z tą swoją ceremonią Pełni Lata. Szepczące drzewo po drugiej stronie kamienia, jedyne drzewo na polanie, miało wielkie korzenie, niektóre wystające z ziemi, grube i sękate. Matt obeszła dookoła wielki szary kamień i przysiadła na łuku wygiętego korzenia. Terry otworzyła wielką, nadgryzioną przez czas księgę i umieściła ją w widocznym miejscu, jak książkę kucharską. Wykonała kilka płynnych gestów i wypowiedziała kilka słów. Zapaliła czerwone świece, a potem pomachała zapaloną pałeczką kadzidła, za którą ciągnęły się w powietrzu cienkie smużki rzadkiego dymu i zapach odległej wsi. Spiętrzyła na kamieniu trójkątny stosik drewna wewnątrz różanego kręgu, po czym strzeliła palcami. Drewno zapłonęło jasnym płomieniem. Niezła sztuczka. Matt podciągnęła kolana do piersi i oparła się o pień drzewa. Szorstka kora zaczepiała o jej krótko obcięte włosy. Matt nie wiedziała, co to za gatunek drzewa, ale pachniało bardzo przyjemnie, trochę jak nowe ołówki na początku roku szkolnego. Terry cichym głosem czytała z książki, dotykając przedmiotów, które ułożyła na ołtarzu. Podnosiła po kolei wodę, kryształ, kadzidło, sól i nóż. Zacisnąwszy nóż w prawej dłoni, stała przez chwilę nieruchomo, z oczami wzniesionymi do ciemniejącego nieba. Potem zrobiła ukośne nacięcie na lewej dłoni i krople krwi zaczęły kapać w płomienie. - Poświęcenie - powiedziało drzewo za plecami Matt. - Uhmm - mruknęła Matt. Nauczyła się siedzieć cicho, kiedy Terry była zajęta. Pewnego razu gadała w trakcie rzucania czaru, na skutek czego mały wiaterek, który wywołała Terry, wymknął się spod kontroli i dręczył je obie przez trzy dni. - Ja też to miałem. Prawie. - Cii - syknęła Matt. Złoto-pomarańczowe światło otaczało głowę i ręce Terry. Młoda czarownica uniosła dłonie do nieba i wymówiła jeszcze kilka słów, a światło wokół niej pojaśniało. Terry na chwilę zacisnęła dłonie. Potem je otwarła i złoto-pomarańczowe światło popłynęło z jej palców, połowa do nieba, połowa na ziemię. Złożyła razem dłonie i stała w milczeniu, a światło stopniowo przygasło. Wszędzie zapadła cisza. Terry głęboko wciągnęła powietrze i wypuściła je powoli. Zmieniła pozycję, rozluźniła ramiona. Pobłogosławiła wszystkie przybory i schowała je z powrotem do plecaka. Na koniec przesunęła ręce przez płomienie, które strzeliły wysoko i zgasły. - Dyscyplina - powiedziało drzewo. - Ciii! - powtórzyła Matt. - Ona już skończyła. - Cii? - zapytała Terry. Potrząsnęła rękami i uśmiechnęła się do Matt. Rozcięcie na lewej dłoni już się zagoiło. - Nie mówiłam do ciebie - wyjaśniła Matt. - Rozmawiałam z tym drzewem... z drzewem? - Chociaż zwykle nie rozmawiasz z drzewami. - Nigdy - szepnęła Matt. - Ja też kiedyś wykazywałem taką dyscyplinę i poświęcenie - odezwało się ponownie drzewo. - No, może nie do tego stopnia. - Mówiłaś, że rozmawiasz tylko z ludzkimi rzeczami - zauważyła Terry. - Co to znaczy? Poklepała swój plecak, wzleciała w górę i usadowiła się na najwyższej części kamienia, ponad miejscem, gdzie odprawiała ceremonię. - Mogę rozmawiać z rzeczami, przy których ludzie majstrowali. Znam to uczucie, dlatego jesteśmy pokrewni. - Hmm - mruknęła Terry. Otworzyła zewnętrzną kieszeń plecaka, wyłowiła dwa batoniki granola i rzuciła jeden do Matt. - Ale teraz rozmawiasz z tym drzewem. Matt przekręciła się na korzeniu i spojrzała na pień drzewa. Kora była grubo pofałdowana, poprzecinana pionowymi szczelinami. Matt przyłożyła dłoń do pnia i poczuła szorstką powierzchnię, bez żadnych pęknięć. - Jak mogę z tobą rozmawiać? - zapytała. - Nic nie wiem o naturze. - Nie jestem naturalny - odparło drzewo. - Och - powiedziała Matt. Pomyślała, czy nie powinna wstać. Wolała jednak siedzieć na nienaturalnym drzewie niż wspinać się na skałę Terry. - Kiedyś byłem czarownikiem - powiedziało drzewo. - Teraz tylko patrzę, jak czarownice przychodzą tutaj, do Kamienia Bramy. Czasami budzi mnie rozlew mocy. - I co ono mówi? - zainteresowała się Terry. - Co ci się stało? - zapytała Matt. - Nie uważałem przy czarowaniu i zaklęcie obróciło się przeciwko mnie. - Jej - westchnęła Matt i zastanowiła się, czy coś takiego może przydarzyć się Terry i czy tego jej życzy. - Możecie mnie stąd wypuścić? - Co? - Myślałem nad tym od wieków. Opracowałem zaklęcie, które powinno mnie uwolnić, ale potrzebuję pomocy. - Matt - odezwała się Terry. - Mów do mnie. - Użyła rozkazującego tonu. - On był czarownikiem, dopóki nie spartolił zaklęcia i został uwięziony w drzewie - wyjaśniła Matt, teraz już całkiem przekonana, że drzewo jest rodzaju męskiego. W stosunkach z Terry najbardziej nie znosiła tego, że Terry mogła jej po prostu coś rozkazać, a Matt wypełniała polecenie, zanim jeszcze zdążyła pomyśleć. Terry nie robiła tego często - inaczej Matt znalazłaby jakiś sposób, żeby rozerwać wiążące zaklęcie, nawet za cenę życia. - Opracował zaklęcie, żeby się uwolnić. Potrzebuje naszej pomocy. - Ona cię zniewala? - zapytało drzewo. - Zaklęcie wiążące - mruknęła Matt. - Moje kondolencje - powiedziało drzewo. - Jak to się stało? - Hm. - Nie powinna była się zatrzymywać przy zepsutym samochodzie Terry. Samochód ostrzegł Matt, że Terry jest czarownicą, ale ona nie zrozumiała tego dosłownie, dopóki nie było za późno. Pomimo wiążącego zaklęcia Matt lubiła mieszkać z Terry i jej mamą, przynajmniej na początku. Ostatnio coś zaczęło zgrzytać. - Och. Racja. Trudno ci wyjaśnić, kiedy ona słucha - zreflektowało się drzewo. - Hmm. Ty mnie słyszysz, a ona nie? - Uhum. - Jesteś czarownicą? - Nie. - Nie jesteś? Chwileczkę. Jak to możliwe? - Jestem tylko sobą, Matt. - Matt - odezwała się Terry. Zabębniła palcami w kolano. - Co? Terry zmarszczyła brwi. - No i? - Chcesz mu pomóc z tym zaklęciem? - zapytała Matt. - Czy ona jest dobrą czarownicą? - zastanowiło się drzewo. - Nie, nie odpowiadaj. Widziałem ją przy robocie i jest jedną z najlepszych. - Wyciągnij od niego to zaklęcie. - Terry rozsunęła zamek błyskawiczny plecaka, wyjęłą starą księgę i otwarła ją na czystej kartce, blisko końca. Z zewnętrznej kieszeni plecaka wyciągnęła ołówek. - Pomyślę nad tym. - Ona jest dobrą czarownicą, ale czy ona jest dobrą czarownicą? - mamrotało do siebie drzewo. - Dowód: samotnie odprawia ceremonię przesilenia. Aspołeczna czarownica. Wyrzutek czy samotna z wyboru? Dowód: przywiązuje do siebie inną osobę. Hmm. Hmm. Czy mówiła ci, dlaczego cię przywiązała? Zrobiłaś jej coś? - Tak. Nie - odpowiedziała Matt. - Czy on w końcu chce naszej pomocy? - burknęła Terry. Zmarszczyła brwi. Matt wiedziała z doświadczenia, że irytacja u Terry zwykle zapowiadała poważne kłopoty dla wszystkich dookoła. Drzewo powiedziało: - Przez wolę i rozum spętałem siebie. Przez czary i moce spętałem siebie. Przez drewno i wodę spętałem siebie. Przez jedno w drugie spętałem siebie. Teraz jestem gotów się uwolnić. Teraz jestem gotów pokonać swój strach. Teraz jestem gotów pójść na wojnę. Przez drewno i wodę uwalniam siebie. Przez czary i moce uwalniam siebie. Przez rozum i wolę uwalniam siebie. - Matt - powtórzyła Terry. - Zaczekaj chwilę - poprosiła Matt. Położyła dłonie na pniu. Drzewo drżało. - Woda - szepnęło. Matt pobiegła do strumienia, zaczerpnęła wody w złożone dłonie, przyniosła z powrotem i wylała na pień. - Drewno. Matt rozejrzała się, zobaczyła nadpalony patyk w resztkach ogniska na kamiennym ołtarzu, podniosła go i dotknęła końcem pnia. - Wola - szepnęło drzewo. Matt położyła dłonie na pniu i pomyślała o uwięzieniu. Terry chyba nie umiała zdobywać przyjaciół, więc musiała ich tworzyć. Miała siostrę bliźniaczkę, która wyruszyła na jakąś magiczną wyprawę, co doprowadzało Terry do szału, chociaż Matt wiedziała o tym wyłącznie dlatego, że mieszkała w pokoju należącym dawniej do bliźniaczej siostry, oddzielonym tylko szafą od pokoju Terry, i w nocy słyszała, jak Terry krzyczy i szlocha przez sen. Terry miała również byłego chłopca i nauczycielkę-czarownicę, która nie chciała z nią więcej rozmawiać. Tyle dowiedziała się Matt z ukradkowych rozmów z rzeczami w pokoju Terry. Nic dziwnego, że ona czuje się samotna, pomyślała Matt; ale czy to znaczy, że musiała mnie do siebie przywiązać? Mogłam nawet ją polubić, gdyby dała mi szansę. - Chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać wolność, chcę odzyskać wolność - wyrecytowała Matt, opierając dłonie na pniu. Mówiła za niego i za siebie. Drzewo wydawało się ciepłe i wciąż dygotało pod jej palcami. - Matt! - krzyknęła Terry. Drzewo zadrżało mocniej, rozwarło się z głośnym trzaskiem i wypluło bladego chłopca. - Ale nie wiemy, kto to jest ani... - zaczęła Terry. Drzewo zamknęło paszczę. Kora zrosła się z powrotem. Matt poklepała pień, odsunęła się od drzewa i spojrzała na chłopca, który leżał w wilgotnej trawie, wstrząsany drgawkami. Był nagi, chudy jak patyk, włosy miał długie, ciemne i zmierzwione, kilka kosmyków jeszcze zaczepiało się o korę drzewa. Powieki mu zatrzepotały. Zakaszlał. - ...czy jest dobrą osobą - dokończyła Terry. Matt pochyliła się nad chłopcem. - Zimno ci? - zapytała. Ściągnęła kraciastą flanelową koszulę i okryła go. Sama została w czarnej podkoszulce. - Pić - szepnął. Matt podeszła do skały. - Daj mi butelkę z wodą. Terry uniosła brwi, ale otworzyła plecak, wygrzebała butelkę i podała przyjaciółce. Matt przyklękła na trawie, lekceważąc przemoczone kolana, oparła głowę chłopca na swoim udzie i przechyliła butelkę tak, żeby woda ciurkała mu do ust. Na mgnienie znalazła się z powrotem w zaułku, pomagała swojemu przyjacielowi Denzelowi napić się z butelki w brązowej papierowej torbie, próbowała zachęcić kulę w jego wnętrznościach do wyjścia, próbowała nakłonić krew do pozostania w ciele, próbowała namówić ubranie do zatamowania krwotoku z rany, próbowała nawet mówić do zarazków, chociaż nigdy przedtem tego nie robiła. To okropne, kiedy mówienie do niczego nie prowadzi. Obejmowała bladą głowę chłopca, poiła go po trochu wodą i czekała, aż przełknie, głaskała jego splątane włosy. Oczy miał zielone i pachniał jak drzewo. Po chwili wyciągnął rękę i odebrał jej butelkę. Usiadł z wysiłkem, po czym wypił resztę wody. - Dziękuję - powiedział. - Tyle lat na szlaku czarownic i dopiero ty, nie-czarownica, dopiero ty mi pomogłaś. Pomogła mu... Tak samo wpakowała się w kłopoty z Terry. Kiedy Terry rzuciła na nią wiążące zaklęcie, Matt przyrzekła sobie, że na przyszłość zostawi czarownice w spokoju. Zazwyczaj dotrzymywała takich obietnic. - Jak się nazywasz? - zapytała. - Lewis - odpowiedział. Przeciągnął się, najpierw jedna ręka do nieba, potem druga. Podrapał się po nosie i uśmiechnął się do niej, pokazując dołek w lewym policzku. - Matt - powiedziała, wyciągając rękę. - Miło mi poznać. - Uścisnął jej dłoń. - A to jest Terry - oznajmiła Matt. - Cześć - powiedział Lewis, uśmiechając się do Terry. Kiwnęła głową bez uśmiechu, wsparłszy dłonie na kolanach. - Jak się dostałeś do tego drzewa? - zapytała Matt po krótkiej chwili niezręcznego milczenia. - Co chciałeś zrobić? - Przyszedłem tutaj, żeby uciec od wojny. Wszyscy mężczyźni i chłopcy wyjeżdżali za morze, oprócz tych, którzy mieli jakąś wymówkę albo byli za starzy. Pomyślałem, że jeśli się zmienię, mogę zostać w domu. Ale nie określiłem wystarczająco dokładnie, w co chcę się zmienić. - A w co chciałeś się zmienić? - zapytała Terry. - No - odparł - na pewno nie w drzewo. - Podniósł się, oparł plecy o pień i przycisnął dłonie płasko do kory. - To ciągle ja. Tylko tyle urosłem. Przechylił głowę do tyłu i zapatrzył się w gałęzie. Potem zamknął oczy. Żaby odezwały się chórem w strumieniu, kiedy najdłuższy dzień w roku ustąpił miejsca najkrótszej nocy. - Jeszcze jest wojna? - wyszeptał. - Pewnie tak - odparła Terry. - Zawsze gdzieś jest jakaś wojna. Ale ludzie już nie muszą walczyć wbrew swojej woli. Jesteś czarownikiem i nie potrafiłeś wymyślić lepszego sposobu, żeby uniknąć poboru? W gęstniejącej ciemności Matt nie widziała wyraźnie, ale zdawało jej się, że Lewis nabiera ciała, traci swój zagłodzony wygląd, kiedy tak opierał się o pień drzewa. Liście nad jego głową zaszumiały, chociaż nie było wiatru. Z góry spadł grad suchych gałązek. Matt chwyciła jedną. Gałązka wydawała się uschnięta; pod naciskiem palców rozsypała się, pozostawiając po sobie ulotny zapach zieleni. Terry wyjęła trzy świece z plecaka i zapaliła je dotknięciem palców. Nakapała wosku i przylepiła świece na kamieniu obok siebie. Płomyki paliły się równo i spokojnie. - Miałem lepszy plan - powiedział wreszcie Lewis. Głos mu się pogłębił, nabrał barwy. - Po prostu nie wyszło. Odsunął się od drzewa. Był wyraźnie masywniejszy. Uniósł jedną stopę nad ziemią, potem drugą. - Och - mruknął, dotykając podeszwy. - Jakie to dziwne. Przyłożył dłoń do piersi, potem dotknął kory drzewa. - Czuję się taki nagi. Nic dziwnego, że ludzie noszą ubrania. - Podniósł porzuconą koszulę Matt i narzucił ją bez zapinania. Rękawy były o wiele za krótkie. - Nie całkiem pasuje, ale lepsze to niż nic. Podszedł do Matt, chwycił ją z tyłu za łokcie i postawił na nogi. Ręce miał ciepłe i silne. W pierwszym odruchu chciała kopnąć go i wyrwać się, ale powściągnęła tę chęć. Lewis zwrócił się do Terry: - Pewnie wymyśliłaś już jakiś sprytny plan, żeby przywiązać tego chłopca? Terry uniosła brwi. Po chwili potrząsnęła głową. - Nie mam żadnego planu - zaprzeczyła. - Odkryłam, że czasami różne rzeczy pojawiają się w moim życiu, kiedy ich potrzebuję... dary duchów... i potrzebowałam Matt. - Do czego? - zapytali chórem Matt i Lewis. Terry spuściła głowę i wbiła wzrok we własne dłonie, splecione na podołku. - No wiesz - powiedziała. Podniosła głowę i spojrzała w oczy Matt. Jej oczy zalśniły w blasku świec, bursztynowe światło opromieniło połowę twarzy. - Och, jesteś taka dziecinna! - zawołała Matt. Terry odgarnęła włosy z czoła i odpowiedziała przelotnym uśmiechem. Lewis puścił łokcie Matt, dotknął jej ramienia. - Ty ją rozumiesz? - Ona ma świra na punkcie władzy - odparła Matt, kiedy już spróbowała ułożyć sobie w głowie to, co zrozumiała. - Cooo? - warknęła Terry. - Co to znaczy? - zdziwił się Lewis. - Ty nie... ty uciekasz od... nie poświęcasz czasu, żeby zdobyć... idziesz na skróty. - Sfrustrowana Matt uniosła zaciśnięte pięści. - Żeby poznać ludzi, trzeba czasu. To niełatwe. Czasami ludzie cię krzywdzą i ty ich krzywdzisz. Ale ty, ty nie musisz czekać. Masz tę moc. Używasz jej, żeby dostać, czego potrzebujesz, bo samo czekanie z nadzieją, że ktoś ci pomoże, trwa zbyt długo i nie zawsze skutkuje. Możesz stworzyć... stworzyć przyjaźń, nawet nie słuchając drugiej osoby. Nigdy nie musisz ryzykować, że ktoś cię zrani. Ty po prostu... wymuszasz to siłą... i nic na to nie można poradzić. - Nie - powiedziała Terry, potrząsając głową. - To nieprawda. - Wiem, że to robisz, bo straciłaś ich wszystkich - mówiła Matt. - Wszyscy inni odeszli, oprócz twojej mamy, a ona boi się ciebie. Ciągle oszukujesz. - Nie, do cholery - krzyknęła Terry i uderzyła otwartą dłonią w udo. - Nie. Zamknij się. Ale nie użyła rozkazującego głosu, więc Matt ciągnęła: - Nigdy mnie nie pytałaś. Skąd wiesz, że bym odmówiła? - Wszyscy, których ostatnio pytałam, odmówili. - Mnie nie pytałaś. Terry mocno splotła dłonie. Czubkiem języka dotknęła górnej wargi. - Czy zostaniesz moją przyjaciółką? - Zdejmij wiążące zaklęcie. Przez długą chwilę Terry siedziała z pochyloną głową. Wreszcie otworzyła zamek błyskawiczny plecaka, wydobyła mały czarny woreczek, a z woreczka wyjęła coś wielkości orzecha. Wymruczała kilka słów i potrzymała niewielki przedmiot nad płomieniem świecy. Spalił się szybko, pozostawiając po sobie zapach jakby zwęglonych włosów. Matt poczuła rozluźnienie ucisku gdzieś w okolicach żołądka. Terry otrzepała ręce. - Okay - powiedziała Matt. - Tak. - I nie odejdziesz? - Odejdę. To nie znaczy, że przestanę być twoją przyjaciółką. Ale musisz traktować mnie z szacunkiem albo przez wzgląd na samą siebie będę musiała z tobą zerwać. Terry zawahała się i wreszcie powiedziała: - Nie bardzo wiem, jak mam postępować. Pomożesz mi? - Jasne. - No, pięknie - odezwał się Lewis. Od tyłu oplótł Matt ramionami. - Teraz, kiedy jesteś wolna... - Przestań - syknęła Matt, szarpiąc go za ramiona. Nawet nie drgnęły. On rzeczywiście się rozrósł, odkąd drzewo go wypluło. - Nie zrobię ci krzywdy - zapewnił. - Więc puść. Nie słuchałeś? Nie wolno nikogo zmuszać. To boli. Uścisnął ją i opuścił ramiona. - Brakowało mi kontaktu z ludźmi. Brakowało mi zwyczajnego chodzenia. - Wyciągnął obie ręce do nieba, obrócił głowę w prawo i w lewo, opuścił ręce i wykręcił górną połowę ciała. Pochylił się, dotknął palców u nóg. Odszedł od drzewa najpierw spacerowym krokiem, potem zwolnił, kiedy dotarł do krańca łąki. Obejrzał się na drzewo. - Ciągle nie mogę uwierzyć... Matt przysunęła się do skały, a Terry chwyciła ją za rękę i wciągnęła na wierzchołek, może z niewielką pomocą usłużnego powietrza albo tych sił, dzięki którym pozostawała czysta i sucha nawet wśród błota i brudu. - ...że mogę po prostu odejść. Od lat nie oglądałem tej łąki z innej strony. - Głos przycichł, kiedy chłopiec odszedł dalej. - Czujesz się bezpieczna w lesie nocą? - szepnęła Matt do Terry. - Raczej tak - odszepnęła Terry. - Szanuję duchy drzew i strumieni, a one wiedzą, że je szanuję, i nie próbujemy zaszkodzić sobie nawzajem. Tylko ludzie mnie przerażają. - Spojrzała w stronę, gdzie znikł Lewis. - A wielkie zwierzęta, które zjadają ludzi? - Tutaj takich nie ma. - Nie ma kuguarów ani niedźwiedzi? Skąd wiesz? Terry zaśmiała się cicho w ciemnościach. Świece stały po drugiej stronie i z punktu widzenia Matt oświetlały tylko trochę trawy oraz połowę drzewa, z którego wyszedł Lewis. - Jeśli napotkamy jakieś wielkie, groźne zwierzę, znam bardzo szybki czar mylący, który powinien je odgonić. - Wypróbowałaś go już? A jeśli nie podziała? Terry sięgnęła do tyłu po plecak i przyciągnęła go na kolana. - Jeśli chcesz, mogę cię szybko osłonić czarem odstraszającym zło - szepnęła. - Czy to podziała na ludzi? - Nie wiem. Kolejna rzecz, której nie sprawdzałam. - Zaczynam tracić zaufanie do Lewisa - wyznała Matt. - Ja od początku mu nie ufałam. - Dlaczego? - zdziwiła się Matt. Czy Terry odkryła jakiś pozazmysłowy powód? - Bo mam podejrzliwą naturę. Z ciemności odezwał się głos Lewisa: - Wiecie, na co mam ochotę? Na porządny gruby stek. I może piwo. Lodowato zimne. Taak. Jest taka restauracja, Przystań Morleya, gdzie można przycumować łodzie i kajaki i jeść tuż obok Młynówki, pięknie tam jest w letnią noc... znacie to miejsce? - O jakim mieście mówisz? - zapytała Terry. - Nasienny Bród. - W Nasiennym Brodzie nie ma żadnej Młynówki - oświadczyła. - Co? - Nie ma żadnej Młynówki ani Przystani Morleya. - Jak to możliwe? Och. Czas. - W jego głosie zabrzmiał smutek. - Czy... czy zabierzecie mnie do miasta i pomożecie mi odnaleźć jakieś punkty orientacyjne? Terry podniosła jedną świecę. Matt obserwowała, jak linia dzieląca światło od mroku przesuwa się po twarzy przyjaciółki. - No, ja już złożyłam ofiary - powiedziała Terry po chwili. Światło zaledwie musnęło sylwetkę Lewisa. Stał na skraju lasu niczym niewyraźny cień boga. - Mogę wracać. Matt? - Mogę wracać w każdej chwili. - W nocy robiło się chłodno, a ona oddała zapasową koszulę. Podrapała ukąszenie komara na ramieniu. - Zeskocz, to dam ci świecę. Matt ześliznęła się z głazu. Terry wymówiła zaklęcie nad świecą i podała ją Matt. - Będzie się paliła stałym płomieniem, ale niczego nie podpali - oznajmiła. - Lewis? Chcesz światło? - Nie. Terry zgasiła palcami drugą świecę i zaczarowała trzecią, po czym spakowała wszystko oprócz zapalonej świecy, róż i popiołu. Zarzuciła plecak na ramię i sfrunęła z kamienia ze świecą w ręku. Ucałowała kamień, zanim odeszła przez łąkę. Świeca w dłoni Matt była miękka i ciepła, zapach rozgrzanego wosku uspokajał, jakby stanowił esencję bezpieczeństwa. Matt popatrzyła na ciemną łąkę i niebo usiane gwiazdami, po czym ruszyła za Terry, tym razem z własnej woli. Jej buty cmokały głośno na rozmokłym gruncie; Terry maszerowała bezgłośnie. A Lewis, kiedy zrównał się z Matt, również nie robił żadnego hałasu. Słyszała tylko jego cichy oddech. Zjeżyły się jej włosy na karku. Łatwiej się szło po ścieżce. Matt słuchała ścieżki: "Odchodzisz ode mnie przychodzisz do mnie chodzisz po mnie niszczysz mnie i tworzysz mnie". Ta piosenka podobała jej się bardziej od niezrozumiałych pomruków lasu, głośniejszych teraz w nocy. Droga powrotna do samochodu trwała krócej niż marsz w tamtą stronę. Gałęzie również nie czepiały się ramion jak przedtem. Może las chciał się jej pozbyć. Matt wgramoliła się na tylne siedzenie białego fiata Terry. Pogłaskała oparcie, dotknęła okna i tapicerki, z ulgą witając na powrót znajomy świat. - Kto to? - zapytał samochód, kiedy Lewis wsiadł do środka. - Smakuje jak zmiana. - Nie wiem - mruknęła Matt. - Chyba nie lubię go mieć w środku. Terry rzuciła plecak na tylne siedzenie, wsiadła, uruchomiła silnik i odjechała. - Coś jest nie tak - oświadczył Lewis. - Co? - zainteresowała się Terry. - Nie tylko ten samochód wygląda cudacznie, tablica rozdzielcza przypomina fragment rakiety, a silnik robi dwa razy mniej hałasu, niż powinien, ale sama ta... zmiana miejsca... wydaje się niesłuszna. - Chcesz, żebym cię zawiozła z powrotem? Jechali krętą górską drogą w ciemności. Matt sennie wtuliła się w oparcie, które utworzyło wygodną kołyskę. Przymknęła oczy i czekała na odpowiedź Lewisa. - Częściowo tak - przyznał po chwili. - Zakorzenienie wydawało się... właściwe. Przez ten cały ruch tracę orientację. A jednak od wieków nie pragnąłem niczego prócz wolności. - Pojedziemy do doliny i rozejrzysz się. Jak ci się nie spodoba, odwiozę cię z powrotem. - Jesteś bardzo miła. - Wcale nie - odparła Terry, zerkając na niego. Matt dostrzegła błysk jej zębów, odsłoniętych w uśmiechu. W milczeniu dojechali na miejsce. - Po pierwsze - powiedziała Terry, kiedy zatrzymali się przed domem, który dzieliła z matką i ostatnio z Matt - potrzebujesz nowego ubrania. Mam jeszcze trochę rzeczy po tacie. Weźmiesz prysznic? Chociaż właściwie nie pachniesz jak facet, który siedział zamknięty w drzewie przez całe lata. - Prysznic bardzo się przyda - powiedział Lewis. - Jeszcze nie całkiem wróciłem. To znaczy... - Wiem. Po zmianie postaci trudno się przyzwyczaić tak od razu - przyznała Terry. - Robiłaś to? - No pewnie. Moja siostra Tasha i ja urządzałyśmy bitwy na czary. Zmieniałam ją dużo częściej niż ona mnie; nie uczyła się za dobrze. Ale w jednym zaklęciu była naprawdę świetna. Lubiła zmieniać ludzi w pekińczyki. To znaczy, dopóki nie zrobiła się religijna. Więc wiem, jak to jest. Zanim wysiądziesz z samochodu, owiń się czymś w pasie. Sąsiedzi ciągle obserwują nasz dom. Widzieli już dosyć dziwnych rzeczy. Lewis poruszył się w ciemności, zdjął koszulę otrzymaną od Matt, zrobił coś z nią. - Lepiej nie potrafię - oznajmił. - Jest dosyć ciemno - powiedziała Terry. Strzeliła palcami i światło nad frontowymi drzwiami zgasło. - Okay, drzwi są otwarte. Ruszaj. Lewis przemknął przez trawnik i zdołał otworzyć frontowe drzwi, nie upuszczając koszuli. Zanurkował do środka. Matt i Terry poruszały się bardziej statecznie, przynajmniej dopóki matka Terry nie wrzasnęła. Światła zabłysły w sąsiednim domu i po drugiej stronie ulicy. - Cholera! - warknęła Terry. Strzeliła palcami. - Linie telefoniczne... Mamo, zaraz wyjaśnię... We frontowym holu Lewis stał pod ścianą, z wytrzeszczonymi oczami, jedną ręką zakrywając usta, drugą genitalia. Rebecca, matka Terry, stała oparta o sofę, obiema rękami zakrywając usta, z oczami otwartymi równie szeroko jak Lewis. - Wszystko wyjaśnię - powtórzyła Terry, po czym wybuchnęła śmiechem. Mama Terry znowu zaczęła oddychać. Opuściła ręce. - Lepiej się postaraj - zagroziła. Terry z wysiłkiem stłumiła śmiech. - No, pojechałyśmy do lasu. Wiesz, dlaczego. I tam znalazłyśmy tego chłopca, Lewisa, i on nie miał ubrania, więc pomyślałam, że może coś po tacie zostało w piwnicy, i zaprosiłam go do domu. - Nie wystarczy - oświadczyła Rebecca. - Co on tam robił nago w lesie? - Rzucono na niego zły czar. Policzki Rebeki straciły kolor. - Terry... nie przepadam za takimi dowcipami. Nie lubię... nie podoba mi się, że sprowadzasz obcych do mojego domu. - Wyprowadzę go, jak tylko weźmie prysznic i znajdzie jakieś ubranie, mamo. I to nie był dowcip. I myślałam, że to jest także mój dom. - Jej chodzi o mnie - wtrąciła Matt. - Och, skądże, Matt - zaprzeczyla Rebecca z irytacją. - Cieszę się, że tu mieszkasz, i mam nadzieję, że zostaniesz tak długo, jak zechcesz. - Chcę zostać, dopóki nie przeszkadzam - oświadczyła Matt. - Nie przeszkadzasz, do cholery. Matt westchnęła. - Pani Dane, to jest mój przyjaciel Lewis. Lewis, to jest pani Rebecca Dane. - Miło mi panią poznać, pani Dane - bąknął zaczerwieniony Lewis. Nie wyciągnął ręki. - Przepraszam za moje zachowanie, panie Lewis - powiedziała Rebecca. - Rozumiem panią. Trudno zachować spokój, kiedy obcy golas wbiega przez frontowe drzwi. Nie wiedziałem, że ktoś jest w domu. - No cóż - mruknęła Rebecca. - No cóż... witam w moim domu. Zaprowadzę pana pod prysznic. I może pan opuścić ręce. Nie ma pan nic, czego już nie widziałam, a jeśli czegoś jeszcze nie widziałam, to tego nie rozpoznam, jak mówiła moja babcia. Dziewczyny pewnie już się napatrzyły. - Poszukam jakichś ubrań - oznajmiła Terry, kiedy Lewis ruszył za Rebeccą korytarzem w lewo. - Co to był za czar? - zapytała Rebecca. - Byłem uwięziony w drzewie przez jakieś pięćdziesiąt lat - odparł cichnący głos Lewisa. Kiedy Terry szperała w piwnicy, Matt poszła do kuchni. Umierała z głodu po kilku godzinach na świeżym powietrzu. Surowa dyscyplina Terry regulowała między innymi rodzaj i pory posiłków, a dopóki Matt była związana z Terry, przestrzegała również jej diety - pożywnej, lecz niezbyt smacznej. Teraz wyciągnęła ramiona do kuchennych szafek i zawołała: - Odezwij się, jedzonko! Drzwiczki kredensu otwarły się i paczka precelków wpadła jej prosto w ręce. - Och, dziękuję! - powiedziała Matt, usiadła przy stole i zabrała się do jedzenia. Lewis bardzo długo tkwił pod prysznicem. Trzy kobiety siedziały w kuchni, słuchały szumu wody w rurach i rozmawiały półgłosem. Rebecca i Matt dzieliły się precelkami, a Terry popijała oszczędnymi łyczkami zwykły jogurt. Wreszcie Terry rzuciła: - Matt, co on tam robi, do cholery? Matt zapytała domu. - Oho - mruknęła, kiedy usłyszała odpowiedź. - Co się dzieje? - zaniepokoiła się Rebecca. - On zapuszcza korzenie. Terry zapukała do drzwi łazienki. - Lewis? Wyjmij palce z odpływu, bo cię zmienię w jeżozwierza! - Co-o-o-o? - odpowiedział powoli, sennym głosem. - Zakręć wodę i wyłaź z kanalizacji. - Co? Och... chwileczkę. Matt oparła się o ścianę i słuchała, co dom miał jej do powiedzenia. Przestraszyła go inwazja obcego przybysza w jego systemy i ucieszył się, że obcy zabiera swoje części, które dotarły tam, gdzie ludzkie części nie powinny docierać. - Mam dla ciebie ubranie - powiedziała Terry już łagodniejszym tonem. - Jak tylko będziesz gotowy. Drzwi uchyliły się odrobinę, z łazienki wypłynął kłąb pary, pachnącej mydłem, szamponem i... zielenią? - Przepraszam. Nie wiem, co mnie naszło - wyznał Lewis. Terry podała mu ubranie i drzwi znowu się zamknęły. - Ciekawi mnie raczej, co z niego wyszło - szepnęła Terry do Matt. Kelnerka przyniosła parujący stek na półmisku i postawiła przed Lewisem. Ustawiła na stole kurczaka w ziołach z cytryną dla Terry oraz krewetki z czosnkiem dla Rebeki, po czym podała Matt hamburgera. Matt sięgnęła po frytkę. Przyjemnie było wreszcie zamawiać to, na co miała ochotę, zamiast niewolniczo naśladować Terry albo wybierać coś podobnego, co pozostałoby w żołądku, nawet gdyby zanadto oddaliła się od Terry i zwymiotowała. Stek Lewisa ładnie pachniał. Matt pożałowała, że też tego nie zamówiła. Lewis podniósł nóż i widelec, odciął kawałek steku. Czerwony sok popłynął spod noża, mięso było różowe w środku, niedosmażone, zgodnie z zamówieniem. Lewis przez chwilę wpatrywał się w swój talerz. Podniósł widelec z kawałkiem steku i obejrzał go. Zwilżył językiem górną wargę. Zamrugał kilkakrotnie. Zbladł. Pokręcił głową. - Nie mogę tego zjeść - oznajmił, odkładając widelec. Przełknął ślinę. - Nie mogę... nie mogę nawet tu zostać. Przepraszam. Zerwał się z krzesła, rzucił serwetkę na pełny półmisek i wybiegł z restauracji. - Świr - skwitowała Terry. Matt chwyciła hamburgera. Skoro wychodzili, nie zamierzała go zostawiać. - Może sprawdzisz, jak on się czuje, czy zaczeka, aż zjemy? - zwróciła się Terry do Matt. Matt westchnęła i odłożyła hamburgera na talerz. - Dlaczego sama nie sprawdzisz? - odezwała się nagle Rebecca. - Skąd ten jaśniepański ton? Naprawdę działasz mi na nerwy. Matt nie jest twoją służącą. - Co? - zdumiała się Terry. - Potrafisz zmienić ludzi w żołędzie, ale to nie znaczy, że masz prawo pomiatać innymi, jakby byli mniej ważni od ciebie. - Mamo, co cię napadło? - Nic mnie nie napadło. Po prostu nie chcę tego dłużej dusić w sobie. Kocham cię i zawsze będę cię kochała; ale to nie znaczy, że pochwalam wszystko, co robisz. I tak, żądam cholernej nietykalności, jeśli chodzi o twoje moce. Terry przez chwilę wpatrywała się w matkę, potem odłożyła serwetkę, wstała i wyszła. - Nie za ostro ją potraktowałam? - zwróciła się Rebecca do Matt. Matt potrząsnęła głową. Nigdy przedtem nie rozmawiała w cztery oczy z Rebeccą i czuła się onieśmielona. - Jeśli się z kimś mieszka, chyba trzeba ustalić jakieś reguły - powiedziała. - Zwykle się wyprowadzam, zanim dojdzie do tego etapu. - Ona ci włazi na głowę. - Ludzie czasami tak robią. Zwykle odchodzę, kiedy zaczynają, ale Terry mnie nie puściła. Rebecca zamrugała. - Och. Wcale mi się to nie podoba. - Dzisiaj ją namówiłam, żeby mnie uwolniła. - Ale nie odeszłaś. Matt przytaknęła. - Powiedziałaś, że nie przeszkadzam. Chyba ponoszę odpowiedzialność za Lewisa, skoro to ja go wypuściłam z drzewa. - Ty go wypuściłaś? - Aha. Nie jestem czarownicą, ale rozmawiam z rzeczami. - Ach. Tak. Zauważyłam. Matt uśmiechnęła się. - Powiedział, że ludzie od lat przychodzili do tego kamienia, gdzie Terry odprawiała ceremonię, ale nikt go nie zauważył. Nie znam nikogo innego, kto potrafi rozmawiać z rzeczami jak ja. Kiedy był w drzewie, słyszałam go, ale Terry nie słyszała. - Hmmm - mruknęła Rebecca. Zjadła krewetkę. - Obserwowałam działalność Terry, odkąd odkryłam, że ona jest czarownicą, i przyszło mi do głowy, że bardzo trudno byłoby zrezygnować z rozmaitych korzyści, jakie dają te wyjątkowe uzdolnienia. Czy zdarza się, że nie rozmawiasz z rzeczami? - Bardzo często - odparła Matt. - Zwykle pytam tylko wtedy, kiedy czuję, że coś mi grozi. Kiedy potrzebuję pomocy albo informacji, żeby przeżyć. Nie wiem nic o tobie, naprawdę. Rebecca otarła wargi serwetką i uśmiechnęła się. - Dziękuję, Matt. - Nie ma za co. - Matt ugryzła hamburgera. - Ja też niewiele wiem o tobie. - Możemy o tym pogadać - zaproponowała Matt. Rebecca znowu się uśmiechnęła. - Po pierwsze, dużo podróżowalam - zaczęła Matt. Wrócił Terry, poskromiony. - Z nim okay? - spytała Matt. - On chce wracać. Cała czwórka siedziała na trawniku za domem Terry i Rebeki, popijając lemoniadę i spoglądając w gwiazdy przyćmione łuną miasta. Ktoś w sąsiedztwie podlewał trawnik; powietrze wypełniał szmer sztucznego deszczu i zapach mokrej trawy. - Wszystko - mówił Lewis - wszystko jest inne. Nie mogę jeść tego jedzenia i skręcam się z głodu. Muzyka jest inna. Budynki są inne. Ludzie inaczej się ubierają i używają wielu bezsensownych słów. Ceny w karcie mnie przeraziły! Mogłem wynająć pokój na dwa tygodnie za tyle, ile kosztował ten stek, którego nawet nie zjadłem. Skąd taka drożyzna? Nie mam pojęcia, jak działają różne urządzenia w waszym domu, i nie chcę wiedzieć. Przez te wszystkie lata czarownice pozostały takie same; ale wszystko inne się zmieniło. - Więc chcesz uciec i ukryć się? - zapytała Matt. - Jak mam tutaj przeżyć? Przecież nie mogę po prostu pasożytować na Terry i Rebece. Ale jak mam znaleźć pracę? Nie rozumiem niczego w tym nowym świecie. Matt pomyślała o pasożytowaniu na Terry i Rebece. Sama nie chciała tego dłużej robić, odkąd miała wybór. Coś w niej, jakaś włóczęgowska cząstka pragnęła wyjechać, strząsnąć z siebie teraźniejszość i zacząć od nowa w jakimś obcym miejscu, bez zobowiązań, bez komplikacji. Przeżywała swoje życie w krótkich, jaskrawych rozbłyskach od tylu lat, że nawet nie potrafiła ich zliczyć. Droga zapewniała wystarczającą ciągłość. - I wcale nie jesteś ciekawy? - zagadnęła. - Nawet nie chcesz wiedzieć? Długo czekała na odpowiedź. - Może. W pewnym sensie. - Dawniej byłeś Majstrem - odezwała się Terry. - Co się stało z twoim pragnieniem kształtowania rzeczy? - Hmm - mruknął. - Chyba... z czasem... nauczyłem się, czego pragnąć. Słońca. Deszczu. Śniegu. Martwej organicznej materii. I wolności, i żeby z kimś porozmawiać. Może kształtowałem tyle, ile umiałem. Albo może po prostu pogodziłem się z losem. To mi prawie wystarczało. - Przecież my jemy głównie martwą organiczną materię - stwierdziła Terry w zamyśleniu. - Z lemoniadą sobie radzisz, prawda? - Umm. - Lewis zajrzał do kubka. - Smakuje mi. - Jakim drzewem jesteś, kiedy stajesz się drzewem? - zagadnęła Rebecca. - Czymś miejscowym. Chyba cedrem. Nie pamiętam dokładnie. - Możesz zapuścić korzenie - powiedziała powoli Rebecca. - I możesz je wyciągnąć. - Nie wiem - wyznał Lewis. - Zostawiłem moje drzewo. - Zacząłeś się zakorzeniać w domu. - Uhum. Tak. - Przydałoby się nam więcej cienia na tylnym podwórzu - zauważyła Rebecca. - Możesz po prostu... zostać tutaj na jakiś czas i nauczyć się więcej o współczesności. - Możesz zostać tutaj na jakiś czas, a potem przenieść się gdzie indziej - wtrąciła Matt. - Ciągle uczyć się nowych rzeczy, poznawać nowe miejsca. Zakorzeniać się i wykorzeniać. Ja tak żyję. Co jakiś czas próbuję w innym miejscu. Możesz pojechać ze mną. Nauczę cię. - Po tych słowach zakryła ręką usta. Samotność była dla niej regułą: zawsze zdobywać przyjaciół, ale nigdy nie zabierać ich ze sobą w podróż do nowego fragmentu życia. Co ją napadło? - Matt, nie odchodź - poprosiła Terry. - Co ja tu robię? - zaprotestowała Matt. - Muszę odejść. - Nauczę cię zapuszczać korzenie - obiecał Lewis. Przykrył dłonią jej rękę spoczywającą na trawie. Jego palce zagłębiły się w glebę, uwięziły jej palce. - Nie! - zawołała Matt i szarpnęła, ale jej dłoń przyrosła do Ziemi. - Spokojnie - powiedział Lewis. - Nie! - Zaraz cię wypuszczę. Spokojnie. Mięśnie Matt skręciły się w ciasny węzeł. Wszystkie lekcje, jakich nauczyła się wcześnie w życiu, nakazywały jej uciekać, zanim Zło ją odnajdzie, a teraz Matt wpadła w pułapkę. Głęboko wciągała powietrze i wypuszczała je powoli, próbując się uspokoić. Wreszcie zapytała ubranie Lewisa, czy mogłoby go udusić, a ono odpowiedziało, że tak, jeśli Matt sobie życzy. Odetchnęła i poczuła... Palce kierują się w dół, rozgarniają grunt, sięgają głębiej niż ich długość, szukają i znajdują głęboką, chłodną ulgę; i język tak powolny, że wypowiedzenie jednego słowa trwa przez całe życie, ale warto zaczekać; i rzeczy przenikające w nią poprzez palce, rzeczy, które smakują jak parujące tłuczone ziemniaki polane masłem, gorący jabłecznik i lody czekoladowe; i poczucie siły, nieskończonej, należącej do niej, jeśli tylko zostanie. Ciepło. Wygoda. Wieczność. Kołyska. Nacisk na jej rękę ustał. Dłoń powróciła do dawnego kształtu i Matt znowu siedziała na trawniku, wyrwana z ciepła, pozbawiona kontaktu, wyrzucona daleko poza odwieczną komunię. Ramiona jej zadygotały, dreszcz przeszył całe ciało. - Co ci jest? - zapytała Terry, chwytając jej ramię. Matt trzęsła się jeszcze przez chwilę. Ciepło dłoni Terry pomogło. Kiedy drżenie ustało, Matt poklepała Terry po ręku i powiedziała: - Nie rób mi tego bez pytania, Lewis. Nigdy. - Odmówiłabyś. A ja nie potrafię tego opisać. - Nie rób mi tego więcej. Zawahał się i wreszcie przyrzekł: - Nie będę. Matt łyknęła lemoniady. Połowa wylała się ze szklanki podczas ataku trzęsionki. - Spróbuję jutro jeszcze raz - obiecała - jeśli pojedziesz do miasta ze mną i z Terry. - Dobrze - zgodził się. - Dzisiejszą noc chciałbym spędzić tutaj, na dworze. - Wybierz miejsce daleko od domu i nie pod drutami elektrycznymi - ostrzegła Rebecca. - Dobrze. Dziękuję wam wszystkim, za wszystko. Matt myła zęby, a Terry nacierała twarz tonikiem. - Zapamiętaj swoje sny dziś w nocy - poradziła. - To czas zapylania. Zawiązuje się nasienie. - Nie chcę żadnych snów - odparła Matt, ale usta miała pełne pasty i słowa zabrzmiały niewyraźnie. Śniła o Domu. Przełożyła Danuta Górska NINA KIRIKI HOFFMAN Urodziła się w 1955 r. w USA. Mieszka w Oregonie, w dolinie Willamette, gdzie co roku spędza miesiąc czy dwa zamknięta w domu z powodu uczulenia na pyłki traw. Debiutowała w 1988 r. niefantastycznym opowiadaniem "Drawing on the Kitchen Table". W 1990 r. wydała zbiór opowiadań "Legacy of Fire", zawierający utwory z gatunku science fiction, fantasy, fantastyki grozy i niefantastyczne. Drugi tom opowiadań pod tytułem "Courting Disasters and Other Strange Affinities" ukazał się w 1991 r. Rok później wyszła jej pierwsza powieść, napisana wspólnie z Tadem Williamsem - "Dziecko ze starożytnego miasta", wydana również w Polsce. Rok 1992 przyniósł mikropowieść "The Unmasking", w której występuje Matt Black, bohaterka "Drzew wiecznie sennych" (ta sama bohaterka występuje też w opowiadaniu "My, wędrowcy", które drukowaliśmy w "NF" 12/96). Następnie ukazały się powieści "The Thread That Binds the Bones" (1993) oraz "The Silent Strenght of Stones" (1995). D.G.