11354

Szczegóły
Tytuł 11354
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11354 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11354 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11354 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Wiaczesław Rybakow Malarz Las nie miał końca. Płytka, dławiąca mgła oblepiała ciało — niewidzialnie i szczelnie. Czasami rozbłyskiwały w niej czerwone iskierki oczu: zwierzęcia czy jakiegoś ducha i malarz zamierał, wstrzymując oddech. Dwukrotnie wychodził na małe polany i wówczas mógł spojrzeć na migocące w górze gwiazdy, tak spokojne i błękitne w porównaniu z groźnymi gwiazdami lasu. Ale potem znowu musiał zanurzać się w słodkawym, zatęchłym gąszczu leśnym pod niskimi koronami drzew. Las krzyczał, wył, oddychał smrodli-wie, czasami dobiegał odgłos czyichś skradających się kroków — zwierzęcia czy ducha. .. Malarz marzył o tym, aby usłyszeć głos ptaka Ku-u, ptaka jego przodków. Oznaczałoby to, że idzie we właściwym kierunku. Ale las krzyczał innymi głosami. Malarz szedł goniąc resztkami sił, coraz bardziej utykając na skaleczoną nogę, suchym językiem oblizując spierzchnięte wargi. Pośrodku kolejnej polany zatrzymał się i uniósł do góry guzowatą głowę. Nad nim migotała rozgwieżdżona mgła, poprzecinana ciemnymi konarami drzew, kłębiąca się na tle niezwykle wysokiej błękitnej kopuły nieba. Gwiazdy zawsze mu pomagały. Wystarczyło je zobaczyć - a najtrudniejsze malowidła mu się udawały. Malarz .nie mógł pojąć, 'dlaczego inni nie lubią patrzeć na gwiazdy. Z głuchym jękiem osunął się na wilgotną ziemię i pokornie wzywał Ku-u prosząc o pomoc. Tylko o znak. Niczego więcej nie potrzebuje. Tylko znaku. Resztę zrobi sam. Będzie niestrudzony jak wiatr, będzie iść w nieskończoność nie zważając na ból. Żeby tylko jakiś znak, że jest na dobrej drodze, że te cierpienia nie są daremne. Ale znaku nie było. ... Skończył rysowanie niedźwiedzia ł właśnie zamierzał przeszyć go tam, gdzie należało, liniami oszczepów. Ród rósł, potrzebna mu była większa jaskinia. Ale jedyną jaskinię, jaką udało się znaleźć w okolicy, zajmował niedźwiedź. Trzeba go było zabić. Ród od dawna nie stawał przed takim zadaniem -tylko najstarsi pamiętali jeszcze, jak się chodziło na niedźwiedzia, zresztą każdy z nich doradzał co innego. Czyjś cień padł na ścianę i malarz usłyszał za sobą znany oddech. Odwrócił się. Wódz przez pewien czas uważnie przyglądał się malowidłu, a potem powiedział: - Dobrze. - I po chwili dodał. - Dość. - Czego dość? - zdziwił się malarz. - Rysowania. - Jeszcze potrzebne są tu oszczepy. - Nie trzeba oszczepów. - Nie trzeba oszczepów? - Nie trzeba oszczepów. Nie będziemy tańczyć przed malowidłem. Malarz opuścił powalane farbą ręce. - Nie pójdziemy na niedźwiedzia? Wódz unikał jego spojrzenia. - Pójdziemy na niedźwiedzia - odpowiedział. - Ale nie będziemy tańczyć przed malowidłem. Ty nie będziesz rysować oszczepów. W ogóle nie będziesz rysować. Malarz powoli podniósł się. Podniósł się także jego pomocnik, który starannie rozcierał glinę. ' - Jak można nie rysować oszczepów? - zapytał zmieszany. - I jak można w ogóle nie rysować? - Będziesz polować. Jak wszyscy - z nieoczekiwaną stanowczością powiedział wódz. — I twój pomocnik również będzie polować. Jak wszyscy. Nie trzeba rysować. Wy, dwaj mężczyźni, marnujecie wszystek czas na to, co potrafi zrobić każda stara babka. To głupio. — Chwilę pomilczał. — Nie trzeba rysować. Zetrzemy to wszystko - i szerokim gestem wskazał na ścianę. Malarz rzucił spojrzenie na wodza, potem zaś obrócił się ku swoim malowidłom. Były tu wszystkie zwierzęta, jakie kiedykolwiek oglądali ludzie. Ludzie też byli. Na każdym z malowideł widniał skrawek wiecznego nieba, w każdej linii skrzyły się gwiazdy. Nie rysować malarz nie mógł. - Nie pozwolę - powiedział ochrypłym głosem ł ponownie obrócił się do wodza. - Niech zostaną. - I aby 'dodać swoim słowom większej wagi, groźnie wyszczerzył zęby i zasyczał schylając się, aczkolwiek wiedział, że jeżeli oni tak postanowili, to zetrą. Nie mógł tylko zrozumieć, po co. - Tak postanowiliśmy - powiedział wódz i spojrzał malarzowi. w oczy. — Są niepotrzebne. Przeszkadzają. - Komu przeszkadzają? - zapytał malarz. Wódz zacisnął pięści. Każda pięść była nieomal wielkości głowy malarza, który usiłował nie patrzeć na nie. - Komu przeszkadzają? - powtórzył z rozpaczą i nagle jego pomocnik również zacisnął pięści. Wódz ze złością, z ukosa, spojrzał na pomocnika i usiadł powoli krzyżując ogromne, pokryte bliznami nogi. - Usiądź i ty, co rysujesz ludzi i zwierzęta - klepnął ręką po ziemi obok siebie. - Chcesz rozmowy. Więc pogadamy, skoro tego chcesz. Siadaj i ty, co rozcierasz glinę. Nie, nie tu. Tam siadaj, żebyś nie słyszał, co powiem. .. - Dlaczego ma nie słyszeć, co powiesz? - zapytał malarz. - On rozciera glinę. Każę mu zostać. - Nie każesz mu zostać — zaprotestował wódz — bo chcę mówić tak, żeby on nie słyszał, co mam powiedzieć, żebyś słyszał tylko ty. - A ja chcę, żeby on słyszał wszystko to, co ja słyszę - z uporem powiedział malarz, ale wódz zazgrzytał zębami i głucho uderzył się pięścią w włochatą pierś. Kiedy odszedł ten, co rozciera glinę, wódz utkwił wzrok w malarzu. - Rysujesz oszczepy - powiedział. - I wszyscy tańczą i starszyzna modli się o powodzenie. A potem prawdziwe oszczepy nie trafiają. - To znaczy, że trzeba rysować dalej - uniósł się malarz, ale wódz mu przerwał. - Ty rysujesz, a my polujemy. Ty siedzisz w jaskini i zjadasz to, co przynosimy, my giniemy i odnosimy rany a twój pomocnik siedzi z tobą i rozciera dla ciebie glinę. Nie mówię, że to twoja wina. Nie mówię, że ciebie trzeba zabić. Ale ród przestaje wierzyć. Dawniej wszyscy myśleli, że wystarczy narysować zwycięstwo, a zwyciężymy. Ale teraz widzimy, że narysować zwycięstwo - to jedno, a odnieść je—to zupełnie co innego. Rysowanie nie pomaga. Rysowanie przeszkadza, bo wy nie polujecie i wszyscy czują się pokrzywdzeni. . Malarz siedział jak ogłuszony i długo nie wiedział, co ma odpowiedzieć. Wreszcie wykrztusił: - Będę rysować. - Nie będziesz - powiedział z ciężkim westchnieniem wódz. -Będziesz polować. - Ja dobrze rysuję - malarz nerwowym ruchem splótł szczupłe palce. - Starszyzna źle się modli. Wódz nagle podniósł się i w tym była jakaś pogróżka. Pomocnik malarza również się podniósł, aczkolwiek nie słyszał słów. - Są tacy, którzy również tak myślą - powiedział wódz. - Niektórzy myślą: on dobrze rysuje — to widać. O co się modli starszyzna i jak — tego nie widać, a zatem modli się źle. I takie myśli są najgorsze. - Będę polować, a potem - rysować. Nie każesz tego zetrzeć -poprosił malarz wstając. Wódz znowu ciężko westchnął i zmarszczył czoło. - Rysuj niedźwiedzia i oszczepy - powiedział po dłuższym namyśle. — Rysuj oszczepy, jak tylko umiesz. I nie będziemy tańczyć. I starszyzna nie będzie się modlić. I nie pójdziemy na niedźwiedzia. Ty i twój pomocnik dobrze narysujecie a potem tak samo pójdziecie na niedźwiedzia i tak samo dobrze go zabijecie. Jeżeli zaś go nie zabijecie, to znaczy, żeście go źle rysowali i więcej nie trzeba rysować. - We dwójkę? - Tak - odpowiedział wódz. - Rysuj dobrze. ... I oto jego pomocnik zginął i Ku-u milczy, i brak sił, aby iść dalej. I niedźwiedź został zdrów i cały. I malowidła zetrą. Ta myśl dodała mu od razu sił. Poruszył się usiłując wstać. Gdyby chociaż ktokolwiek podał mu rękę... Nikt nie podał ręki. Malarz usiłował wstać zaciskając zęby, żeby nie krzyknąć. Krzyczeć nie wolno, las zawsze reaguje na krzyk: tam, gdzie krzyk - tam jest łatwa zdobycz, jest pokarm. Na krzyk wzywający pomocy zawsze pojawia się zabójca. Trzeba wstać. Trzeba dojść do swoich. Tam pomogą, tam przecież są ludzie... ludzie ... jeżeli wódz pozwoli. .. jeżeli starszyzna się zgodzi, wówczas .. . ludzie... Podniósł się i poszedł. ... Potem leżał z odrzuconą głową i oddychał szybko i chrapliwie. Przykucnąwszy obok stara kobieta obmywała mu rany wywarem z ziół i coś niezrozumiale mamrotała zręcznymi palcami dotykając poszarpanego, opuchłego, śliskiego mięsa. Nad nimi jak skała stał wódz z ponurą twarzą. — Nie zabiliśmy niedźwiedzia — wyszeptał malarz. — Było nas zbyt mało. — W dawnych czasach mężczyźni chodzili na niedźwiedzia w pojedynkę i zabijali. • — Znali sposoby. — Przecież rysowałeś! — z udanym zdziwieniem zawołał wódz. - Po co ci są potrzebne sposoby! Malarz nie odpowiedział. Wódz chwilę poczekał, potem się odezwał: — Będziesz zbierać korzenie. Takiego poniżenia malarz dotychczas nie zaznał. Przecież to nie jego wina, że go posłano n'a niedźwiedzia. Z cudzej winy został kaleką, z cudzej winy do końca życia będzie wykonywać pracę, którą trudnią się kobiety, i patrzeć na puste ściany. — Nie będę zbierać korzeni, bo nie potrafię chodzić — powiedział z trudem rozwierając usta. — Będę rysować. Wódz wyszczerzył zęby. — Będziesz ciąć korzenie siedząc w jaskini! Będziesz wyprawiać skóry siedząc w jaskini! Przecież ktoś musi wykonywać najbrudniejszą pracę. Przyzwyczaiłeś się do brudu, parając się swoimi farbami. Nie będzie ci trudno. — Będę wykonywać najbrudniejszą' robotę, a potem - rysować -cichutko poprosił malarz. Mięśnie wodza napięły się, głośno zasyczał, oburącz uderzając się w pierś. Stara kobieta odskoczyła przerażona i kościstym, kolanem dotknęła rany. Ostry ból ogniem prześwidrował ciało, malarz krzyknął i zamiotą! się na cuchnącej skórze. Wódz uspokoił się. Ciężko westchnął, potem nachylił się i troskliwie poprawił skórę, która skręciła się pod ciałem malarza. — Najważniejsze teraz — to zetrzeć — powiedział. Malarz zamknął oczy. ... Pomagał ciąć korzenie, patroszył ryby, wyprawiał skóry. Wyśmiewano go. Czasami z trudem wydostawał się z jaskini i stawał przed wejściem wdychając głęboko świeże, przejrzyste powietrze i patrząc na las. Chodził z trudem, ale słońce swoim gorącym językiem zalizywało rany na jego zniekształconym ciele. Malarz mrużył oczy i marzył. W rzadkich chwilach, kiedy pozostawał w jaskini sam z dziećmi i ogłupiałymi, na wpół ślepymi staruchami, zbliżał się do swojej ściany. Rysunki starto, ale malarz głaskał ścianę dłońmi, które sta- wały się coraz brudnic j sze od ziemi, pieścił zimną skałę zgrubiałymi palcami .tworząc w myślach nowe malowidła i nagle znowu, jak w dawnych czasach, uzmysławiał sobie, że ta czy inna linia biegnie prawidłowo; gdyby były widoczne, spoglądałyby na niego ze ściany wilgotne, zdziwione oczy sarny. Starszyzna zaś wciąż przypominała sobie sposoby polowania na niedźwiedzia i każdy zabierał głos zarzucając pozostałym zbyt młody wiek. I wódz nie mógł się zdecydować na ryzyko. Pewnego razu malarz opierając się na mocnym kosturze wyszedł z jaskini i pokuśtykał tam, skąd jego pomocnik przynosił glinę. Dotarł tam po godzinie. Nabrał tyle, ile zdołał unieść, i powoli - noga za nogą - powlókł się z powrotem, często po drodze odpoczywając. Kiedy siadał, wyciągał przed siebie sztywną uschniętą nogę, brodę zaś opierał na sękatym kiju. W pobliżu jaskini znalazł ogromny głaz, usiadł obok i zaczął rozcierać glinę - nieumiejętnie, ale starannie, z lubością, czując, jak stopniowo przestaje być gliną i zamienia się w farbę. Potem, gdy opadł z sił, wyczerpany położył się na wznak na miękkiej trawie. Niebo było pogodne. Malarz pomyślał, że dawno nie widział gwiazd. Z trudem usiadł i zaczął rysować. Ponownie ujrzał, jak bezszelestnie spadł skądś z góry olbrzymi szary zwalisty ciężar, jak krzyknął ten, co rozcierał glinę, i dopiero potem ryknął niedźwiedź, który poczuł krew. Cienkie nogi sterczące spod cielska zwierzęcia zadrgały kurczowo. Pysk niedźwiedzia był okrwawiony. Malarz cofnął się, niezręcznie wysuwając przed siebie oszczep, a potem krzyknął ze strachu. Wszystko stało się tak nieoczekiwanie, tak nagle. Przecież dosłownie przed chwilą jego pomocnik jeszcze rozmawiał, starał się uspokoić malarza i odsuwając go silnym łokciem ruszył pierwszy... Niedźwiedź uniósł łeb i ryknął znowu. Malarz cofnął się, potknął o oszczep i upadł na wznak, l Niedźwiedź rzucił się na niego. Malarz cisnął oszczep i trafił, ale niedźwiedź tylko głośniej ryknął. Malarz zerwał się i niedźwiedź znowu zaatakował. Malarz również sprężył się do skoku i spadł ze skarpy, a za nim, z coraz głośniejszym hukiem i łoskotem, wzbijając tumany kurzu, zsuwała się lawina piasku i drobnych kamieni.. . Rysował. Opowiadał i płakał, i błagał: nie drwijcie. W tym, co się zdarzyło, nie ma nic śmiesznego. Zakończył malowidło. Potem — drugie, trzecie, czwarte, rysując z pamięci wszystko, co 'się wydarzyło. Nie żałował farby. Trzęsło nim jak w febrze. Pragnął, aby chociaż na moment wszyscy poczuli ten sam ból i żal, co on. Aby wszyscy go zrozumieli i przestali szydzić. Narysował siebie okaleczonego, skurczonego, pokręconego jak uschłe źdźbło, rzuconego na skórę i obok — nagą ścianę. Do jaskini powrócił późno, wszyscy już spali. Jemu się też zamykały oczy, wewnątrz czuł pustkę; błogie zmęczenie było wyczerpujące i kojące. Zasnął od razu i owej nocy nie dręczyły go koszmary - niedźwiedź i wódz. Wódz przyszedł 'do niego po południu. Nozdrza miał rozdęte. Górna warga drżała nerwowo, obnażając zęby. — Rysowałeś? - rzucił krótko. Malarz odłożył rybę, którą patroszył. - Rysowałem - odpowiedział. - Jestem tym, który rysuje ludzi i zwierzęta. - Po co rysowałeś? Nie kazałem. - Bo lubię. Sam tak postanowiłem, ty nie każesz, a ja to lubię. Wódz opanował się. - Dlaczego rysowałeś takie rzeczy? - zapytał chowając ręce za plecami. — Jest to najszkodliwsze ze wszystkiego, co narysowałeś. - Rysowałem to, co widziałem. Rysowałem to, co myślałem. - Narysowałeś, jak was żarł niedźwiedź. - Tak. - Poniektórzy już to widzieli, jeszcze inni - zobaczą. Zetrzemy, ale będą tacy, co jeszcze zdążą zobaczyć, zanim zetrzemy. Nigdy nie odważą się pójść na niedźwiedzia. On jest straszny. - Tak - potwierdził malarz. - Straszny. / - I dlatego go narysowałeś? - Nie. - Więc po co? - Nie mogłem nie narysować. Wódz zamyślił się z zasępionym czołem. - Nastraszyłeś całe plemię — powiedział. - Nie myślałem o tym. - O czym myślałeś? Malarz zwlekał z odpowiedzią: - O sobie. Kiedy rysuję, zawsze myślę o sobie i o tym, czego pragnę. I co kocham. Myślałem o swoim bólu. I o tym, co rozcierał glinę. Wódz szybko rozejrzał się wokoło, sprawdzając, czy nikt nie podsłuchuje ich rozmowy, i ostro zapytał: - Więc dlaczego niedźwiedź jest podobny do mnie?! Malarz milczał. Tego nie wiedział. • - Od razu wszystko zrozumiałem - powiedział wódz. - Chciałeś mi zaszkodzić. - Nie — z rezygnacją w głosie odparł malarz. — Nikomu nie lubię szkodzić. Lubię wyłącznie czynić dobro. - Wobec tego pójdziesz i zetrzesz - powiedział wódz. - I narysujesz wszystko inaczej, ponieważ to, co tam jest, wywołuje strach. Twój niedźwiedź jest straszny. - To nie mój niedźwiedź. To jest po prostu niedźwiedź i on taki właśnie był. - Narysujesz innego. Narysujesz zupełnie małego niedźwiedzia i olbrzymich myśliwych z ogromnymi oszczepami. Wówczas nikt nie będzie się bać. Sam zaprowadzę myśliwych, żeby obejrzeli twoje malowidło. A potem każę im zabić niedźwiedzia. - Nie - odpowiedział malarz. - Niedźwiedź był inny. Nie mogę narysować takiego niedźwiedzia, mogę narysować tylko takiego, jaki był. - Wobec tego wypędzimy cię - powiedział wódz. - Zginiesz sam w lesie. Malarz poczuł, że bolą go ledwo zakrzepłe rany. Nie odezwał się. — Kiedy wszyscy staną się odważni na widok małego niedźwiedzia, zabiją go i będziemy mieć jaskinię. — Kiedy zobaczą prawdziwego, ogromnego niedźwiedzia, przestraszą się jeszcze bardziej, ponieważ szli na niego myśląc, że jest mały. — I co z tego - odpowiedział spokojnie wódz. - Kiedy niedźwiedź rzuci się na nich, będą się musieli bronić, ponieważ on zaatakuje. — Wielu rozszarpie. — Oczywiście. Ale zdobędziemy dużą jaskinię. — Kiedy wielu zginie, duża jaskinia już nam nie będzie potrzebna. Wódz zamyślił się. — Duża jaskinia jest zawsze potrzebna - powiedział, — Niedźwiedzia trzeba zabić, bo powiedzieliśmy już, że trzeba i teraz nie możemy powiedzieć, że nie trzeba go zabijać. Malarz nie wiedział, co ma na to odpowiedzieć. Opuścił głowę. — W nowej jaskini pozwolę ci rysować na ścianie i dam ci pomocnika — powiedział łagodnie wódz. — Idź. Malarz wstał i wódz pomógł mu dowlec się do wyjścia podtrzymując go silnymi rękami. Tak go podtrzymywał, że malarzowi zdawało się, iż wyzdrowiał i nawet nigdy nie był ranny - tak łatwo mu było iść, kiedy go podtrzymywał wódz. Ale pomagał mu krótko i resztę drogi malarz przebył sam. Przed głazem oparci na oszczepach stali dwaj młodzi myśliwi i cicho rozmawiali. Malarz ukrył się za krzakami przyglądając się stamtąd ich opalonym na brąz plecom. — Spójrz - rzekł jeden z nich zwracając się do drugiego. - Widzisz, gdzie był ten niedźwiedź, jak się okazuje. — Tak, zobacz, jak skoczył — powiedział drugi. — Przednie łapy ma wyrzucone do przodu a brzuch odsłonięty. Gdyby skoczyć na jego spotkanie i podnieść oszczep, nadziałby się na grot. — Ale oni o tym nie wiedzieli. Widzisz, jak tu jest narysowane. Dobrze byłoby zajść go z dwóch stron. — Tak. Pamiętasz nasz sposób? Przydałby się tutaj. — Szkoda, że oni nie znali naszego sposobu. — Szkoda, że nie wiedzieli, jak skoczy niedźwiedź. — Szkoda, że nie wiedzieli, gdzie siedzi niedźwiedź. Zapadło kłopotliwe milczenie. Obaj myśliwi patrzyli na głaz. — Ale teraz już wiemy — powiedział jeden z nich. Drugi zaś odetchnął z ulgą i przełożył oszczep do prawej ręki. — Tak - odpowiedział. - Wiemy. Nic więcej nie powiedzieli. Mocno zaciskając w rękach oszczepy jeszcze raz spojrzeli sobie w oczy i odeszli przemykając się przez gąszcz zarośli - bezszelestnie jak dwa cienie. Malarz osunął się na ziemię, jak gdyby wyjęto zeń wszystkie mięśnie i kości. Żałował straszliwie, że nie może pójść z tymi dwoma, ponieważ zaś nie mógł pójść z nimi, więc nie warto było się stąd ruszać. Pozostawało tylko jedno: oczekiwanie. Niebo zaciągała mgła i spadł deszcz szeleszcząc o liście. W powietrzu zawisł drobny wilgotny pył łaskoczący nozdrza i potęgują- cy gorzkawe zapachy. Pod wpływem pierwszych kropił deszczowych rysunek zmarszczył się, zaczęły się tworzyć zacieki, po chwili zaś nie pozostało po nim nawet śladu na szorstkiej, sczerniałej od wilgoci powierzchni głazu. Ale malarz nawet tego nie zauważył wciąż spoglądając w kierunku, w jakim udali się ci dwaj, którzy nie chcieli rozpaczać i rozważać wraz z nim, tego, co się wydarzyło. Którzy po prostu poszli. Narysuję ich, myślał malarz. Koniecznie muszę ich narysować bez względu na to, jak zakończy się ich próba.