3797
Szczegóły |
Tytuł |
3797 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
3797 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 3797 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
3797 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Pawe� Huelle
OSTATNI KWADRANS
(Z kroniki rodzinnej Schopenhauer�w)
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gda�sk 2000
4
Scena I.
Osoby:
Fryderyk II Pruski, zwany Wielkim, kr�l Prus. W tej scenie liczy sobie lat 61.
Henryk Floris Schopenhauer, kupiec i patrycjusz gda�ski, ma lat 26.
Berlin, lato, rok 1773. Wn�trze rokokowego gabinetu Fryderyka Wielkiego.
Okr�g�y st�, na nim mapy, przy stole dwa krzes�a. Kominek. Zegar wskazuj�cy
dok�adnie godzin� 6�30 rano, dzwoni kurant. Fryderyk siedzi przy stole, pochylony
nad map� Pomorza i Prus. Henryk Floris siedzi na przeciw monarchy w pozie
wyra�aj�cej grzeczny szacunek, ale do�� swobodnej. Przez uchylone okno do gabinetu
wpada d�wi�k porannego trylu ptak�w.
Henryk Floris:
By sko�czy�, powiem wasza wysoko��, �e to sprawa honoru.
Fryderyk:
Dobrze s�ysz�? Henryk Floris Schopenhauer, kupiec zbo�owy z Gda�ska, poucza
kr�la Prus o zasadach honoru. Powinni to wydrukowa� w londy�skim �Times�.
Prenumerujesz go.
Henryk Floris:
Nie o�mielam si� poucza� waszej wysoko�ci. Ja tylko...
Fryderyk:
Wi�c nie?
Henryk Floris:
Moi przodkowie nie byli niczyimi poddanymi. I ja nie pragn� takiej �aski.
Fryderyk:
Bzdury! Byli�cie i jeste�cie s�ugami pieni�dza.
Henryk Floris:
Do Gda�ska przysz�o pismo z Warszawy...
Fryderyk:
Od polskiego suwerena, to chcia�e� powiedzie�? Waszym suwerenem zawsze by�o
z�oto. I nie mieli�cie innego, panowie kupcy. A niedo��ga Poniatowski prze�knie
wszystko, co poda Katarzyna, cho�by i w z�otym nocniku. Nie pojmujesz polityki
Schopenhauer.
5
Henryk Floris:
Pojmuj� dobrze. Ale jest jeszcze...
Fryderyk:
C� takiego? Czy kr�l Prus co� przeoczy�?
Henryk Floris:
Pozwol� sobie raz jeszcze powt�rzy� to, co kr�l Prus us�ysza� od kupca zbo�owego
z Gda�ska na pocz�tku tej rozmowy: point de bonheur sans liberte.
Fryderyk raptownie wstaje, odsuwa krzes�o, podchodzi do okna. Henryk Floris
r�wnie� unosi si� i staje za swoim krzes�em, z jedn� d�oni� opart� na rze�bionym
fryzie. Fryderyk uchyla szerzej okno i m�wi do Henryka Florisa odwr�cony do
niego plecami.
Fryderyk:
Siadaj. Powiedzia�em - siadaj.
Henryk Floris przesuwa swoje krzes�o, ale nie siada. Przez otwarte teraz szeroko
okno wdzieraj� si� d�wi�ki musztry: krok marszowy oddzia�u piechoty, werble.
S�ycha� komendy: Habacht!! Ruhe!! Odg�os tr�bki.
Fryderyk przymyka okno. Wraca do sto�u. Siada.
Henryk Floris r�wnie� siada.
Fryderyk pokazuje na mapie Gda�sk.
Fryderyk:
I to s� w�a�nie plagi miasta Gda�ska!! Z�ota wolno��. Zupe�nie jak Polacy. Ale ty
nawet po polsku nie umiesz.
Fryderyk wybucha �miechem.
Henryk Floris:
Jestem republikaninem, wasza wysoko��.
Fryderyk:
Jeste� g�upcem Schopenhauer.
Henryk Floris - niezbyt protokolarnie - uznaje, �e audiencja jest sko�czona.
Chce wsta�. Fryderyk przechyla si� przez blat sto�u i chwytaj�c go�cia za przegub,
osadza go z powrotem. Mapa Pomorza i Prus spada na pod�og�.
Fryderyk:
Wczoraj, kiedy dostrzeg�em ci� w t�umie gapi�w przygl�daj�cych si� paradzie,
mia�em przeczucie. I nie omyli�em si�. - Kim jest ten, co tak wysoko nosi g�ow�?
M�wi� mi: - pierwszy w Gda�sku i nieostatni na londy�skiej gie�dzie. C� st�d
dzisiaj? My�lisz, �e chcia�em z tob� m�wi� o cenach zbo�a? Drewna? Dziegciu?
A mo�e sk�r wo�owych? Ja wiem, wam wszystkim si� wydaje, �e kiedy odmawiacie
kr�lowi Prus, wtedy republika�ska bogini porusza skrzyd�em , wzruszona
6
cnot� swoich wiernych. Tylko �e waszej cnoty starczy wam jeszcze na kilka lat!
(pauza) Czytasz Newtona?
Henryk Floris:
Czytam wszystko, co po�yteczne w moim zawodzie, Newtona tak dobrze jak Senek�,
wasza wysoko��.
Fryderyk wskazuje na le��c� na posadzce map�.
Fryderyk:
Natura nie znosi pr�ni. Nie toleruje chaosu. Takie jest prawo gwiazd, planet,
atom�w, polityki. Czym�e by ona by�a bez tej zasady? Twoje miasto nie le�y na
ksi�ycu Schopenhauer.
Henryk Floris:
Istotnie wasza wysoko��. Le�y ono nad Ba�tykiem.
Fryderyk wstaje. Henryk Floris r�wnie�. Henryk Floris schyla si�, usi�uj�c
grzecznie podnie�� map� z posadzki. Fryderyk przydeptuje j� obcasem. Henryk
Floris wyprostowuje si�, patrz�c kr�lowi prosto w oczy.
Fryderyk:
Jeste� g�upcem. Wiesz przynajmniej dlaczego?
Henryk Floris:
Zapewne wed�ug waszej wysoko�ci g�upcem jest ka�dy, kto odmawia kr�lowi
Prus.
Fryderyk:
Chcia�em ci da� szlachectwo. Tytu�. Kto wie, mo�e zosta�by� ministrem w moim
pa�stwie. Co na to powiesz teraz?
Henryk Floris:
Niechaj kr�l Prus z bo�� pomoc� rz�dzi swoim pa�stwem, a kupiec zbo�owy
swoim kantorem, za pozwoleniem waszej wysoko�ci - w wolnym mie�...
Fryderyk:
Do��.
Henryk Floris:
Kantorem w wolnym mie�cie.
Fryderyk:
Id� ju� Schopenhauer. Ta rozmowa trwa�a o kwadrans za d�ugo.
7
Henryk Floris sk�ania g�ow�, odchodzi ku drzwiom. Fryderyk podnosi map� z
posadzki, ciska j� do kominka. Fryderyk do znikaj�cego w drzwiach Henryka Florisa.
Fryderyk:
Voila les calamitees de la ville de Dansic!!
Za oknem zn�w s�ycha� werble. Kroki maszeruj�cego oddzia�u.
8
Scena II.
Osoby:
Henryk Floris Schopenhauer, obecnie ma lat 46.
Joanna Schopenhauer, jego �ona, lat 27.
Artur, ich syn, lat 5.
Tragarz I
Tragarz II - obaj w sile wieku.
Agata, rumiana s�u��ca w stroju kuchennym.
Gda�sk, marzec, rok 1793. Salon mieszcza�ski w domu Henryka Florisa i Joanny
Schopenhauer�w w ich domu przy ulicy �wi�tego Ducha. Wida�, �e to bogate
i z angielska urz�dzone wn�trze, jest ju� pustawe - przed wyprowadzk�. Tylko
kilka ma�ych sztych�w ozdabia �ciany, w pozosta�ych miejscach wyra�ne plamy po
zdj�tych dopiero co obrazach. Kanapa i jeden fotel - wci�ni�te w r�g obok drzwi
wej�ciowych do salonu - zaci�gni�te pokrowcami. Tylko jeden lichtarz na kominku.
Powy�ej niego rze�biony fryz kamienny z du�ym herbem Gda�ska. Na kartuszu
wyra�ny napis z�oconymi litrami: - �Die Konigl. Polnische u. Preuschische Hansee
und Handels - Stadt DANZIG, Poln. GDANSKO im Lande Pomerellien�. Na
�rodku salonu st�, trzy krzes�a. Pod �cian� - obok kominka klawesyn - wydatnie
nie na swoim miejscu; dalej oszklona, otwarta szafa biblioteczna, w kt�rej zosta�o
troch� wolumin�w. Przy niej niezamkni�ty kufer wype�niony ksi��kami. �ciana
przeciwleg�a zdominowana jest przez ogromn�, ci�k� szaf� gda�sk�, na kt�rej
stoi pud�o podr�ne na kapelusze. Trzy okna. Na pod�odze podwini�ty dywan, pod
nim typowo holenderska, w czarno - bia�e kwadraty posadzka. Wdzi�czny by�by
kot, najlepiej szaro-bury dachowiec.
Za oknami s�ycha� co pewien czas powtarzaj�cy si�, st�umiony odg�os werbli.
Raz bli�ej, raz dalej.
Do salonu wchodzi Artur, nios�c przed sob� taboret. Tu� za nim Joanna. Artur
potyka si� o podwini�ty rulon dywanu, upada, puszczaj�c z r�k taboret.
Joanna:
Nigdy nie patrzysz pod nogi! M�wi�am, �eby� uwa�a�!
Artur szybko podnosi si� na nogi i nie zwracaj�c uwagi na matk�, ani na taboret,
p�dzi do okna. Wspina si� na parapet. Przylepia twarz do szyby. Joanna podnosi
taboret, ustawia go przy gda�skiej szafie, podwija sukni�, wchodzi na taboret,
usi�uj�c bezskutecznie si�gn�� po pud�o na kapelusze.
Joanna:
Ciebie o co� poprosi�... Ojcu to oczywi�cie by� us�u�y�. Ale twojego ojca nie obchodz�
moje kapelusze.
Joanna wspina si� na palcach, dotyka pud�a z kapeluszami, pud�o spada na
pod�og�, osobno walcowaty tubus, osobno wieko. Joanna odwraca si� powoli od
szafy, chce zej�� z taboretu; ale r�bek sukni zaczepiony o kant jego siedziska grozi
9
tym, �e podczas zeskoku suknia poci�gnie taboret ze sob� i ten przewr�ci si� na
Joann�.
Joanna:
Artur!
Artur odwraca twarz od szyby. Zeskakuje z parapetu. Podchodzi do pud�a,
unosi je, zagl�da do �rodka, wzrusza ramionami, nak�ada wieko.
Joanna:
Artur!!
Artur odstawia pud�o. Dopiero teraz podchodzi do matki, uwalnia r�bek jej
sukni, wreszcie podaje d�o�. Joanna do�� niezgrabnie zeskakuje z taboretu. Artur
natychmiast p�dzi do okna i zajmuje poprzedni� pozycj�, oboj�tny na wydarzenia
w salonie.
Joanna otrzepuje chusteczk� pud�o z kurzu.
Joanna:
Tyle razy m�wi�am Agacie, �eby to st�d zabra�a. I kto postawi� to na szafie? Fu,
ile kurzu. Ale jak pa�stwo wyje�d�aj�, kto by ich tam pos�ucha�.
Joanna (do Artura):
Takie ciekawe? Chodz� i b�bni�. B�bni� i chodz�. Oszale� mo�na od tych obwieszcze�.
Tylko nie wa� mi si� otwiera� okna. W marcu naj�atwiej o zapalenie
p�uc.
Do salonu wchodz� dwaj tragarze. Joanna, otwieraj�ca w�a�nie pud�o, nie
dostrzega ich.
Joanna:
Puste? To gdzie jest m�j wiosenny kapelusz od pani Frossard? Artur, biegnij
pr�dko do kuchni i powiedz, �eby Agata natychmiast przesta�a szykowa� prowianty
i �eby tu przysz�a.
Artur zdaje si� nie s�ysze� matki.
Joanna dostrzega tragarzy.
Joanna:
No, na co czekacie.
Tragarz I:
No bo prosz� pani, pan Schopenhauer powiedzia�, �eby teraz klawesyn.
Joanna:
To bierzcie klawesyn.
Tragarz II:
10
Ale pani powiedzia�a, �e instrument kupi� pan Moser i �eby go na ko�cu znie�� do
sieni, nawet jak ju� pa�stwo wyjad�, bo pan Moser jutro dopiero przy�le po instrument.
Joanna:
No to bierzcie ksi��ki.
Tragarz I:
Ale prosz� pani, pan Schopenhauer powiedzia�, �e ksi��ki to na samym ko�cu i �e
on sam jeszcze popatrzy kt�re zostawi�, a kt�re do kufra.
Joanna:
Widocznie pan Schopenhauer nie panuje nad sytuacj�. Pakujcie ksi��ki.
Tragarz II:
Tak prosz� pani... ale kt�re?
Joanna:
No to klawesyn.
Tragarze podchodz� do klawesynu.
Joanna (do Artura):
Artur, biegnij po ojca. Jest z panem Abendrothem w gabinecie. Albo nie, zosta�.
Artur nawet si� nie odwraca od szyby.
Joanna (do tragarzy):
Zaraz, zostawcie klawesyn. Ja sama p�jd� po m�a.
Joanna wychodzi z pud�em na kapelusze w d�oniach.
Tragarze podchodz� do szafy bibliotecznej i kufra. Tragarz I wyjmuje z p�ki
ksi��k�. Duka tytu�.
Tragarz I:
Cier pi enia m�o de, m�odego, We, Wetera!
Artur (nie odwracaj�c si� od okna):
Wertera!
Tragarz I:
Tak, Wertera. Dzi�kuj� ci ch�opcze.
Tragarz II (do Tragarza I):
To ty umiesz czyta�?
Tragarz I:
A bo co?
11
Tragarz II:
A tu (podaje ksi��k� z p�ki) co pisze?
Tragarz I:
Nie - pisze, tylko - jest napisane.
Tragarz II:
No.
Tragarz I:
Jest napisane - Ge org von Zi mmer mann - Osa, osam, osamo...
Artur (jak wy�ej):
O samotno�ci.
Tragarz I:
Dzi�kuj� ci ch�opcze..
Tragarz II do I:
To wszystko pan Schopenhauer napisa�? (do Artura) Wszystko tw�j ojciec, ch�opcze?
(do Tragarza I ) To kiedy on mia� czas maj�tek robi�?
Tragarz I:
Jeste� g�upszy, ni� pijany Kaszuba po jarmarku. Pan Schopenhauer nie pisze ksi��ek,
tylko je czyta. No, pakujemy jak leci.
Tragarz II:
Ale przecie powiedzia�, �e sam jeszcze sprawdzi, kt�re.
Tragarz I:
To by�o wczoraj rano. Nie widzisz co si� na ulicy dzieje?
Tragarze zdejmuj� ksi��ki z p�ek, bezceremonialnie wrzucaj� je do kufra.
Tragarz I:
M�wi�, �e jak Prusak wejdzie, to b�dzie lepiej dla nas, biednych. Dlatego panowie
Rada i burmistrze tacy s� �li. Podobno list do carowej s�ali. �eby pomoc przysz�a.
Tragarz II:
Ale� ty g�upi. Lepiej nie powtarzaj tych bzdur przy panu, bo nie da napiwku. I
gdzie to tak m�wi�?
Tragarz I:
W gospodzie pod Czerwonym Kurem.
Tragarz II:
Chyba Knurem.
12
Tragarz I:
Co?
Tragarz II:
Sprawd�my, czy si� wieko zamknie.
Na korytarzu - ju� przy kwestii Tragarza I - �W gospodzie pod Czerwonym
Kurem� s�ycha� zbli�aj�ce si� kroki Joanny i Henryka Florisa, a tak�e fragment
ich dialogu.
Joanna:
Ja wydaj� polecenia, ty wydajesz polecenia, Adam ur�n�� si� nalewk�, Agata �l�czy
w kuchni, dziecko mnie nie s�ucha, konie czekaj�....
Henryk Floris:
O co ten ha�as. O jeden tw�j kapelusz? O kilka moich ksi��ek?
Joanna i Henryk Floris wchodz� do salonu. Joanna ca�y czas trzyma w d�oniach
pud�o na kapelusze. Henryk Floris ma w prawej d�oni zwini�ty plik papier�w
rachunkowych.
Joanna:
Pewnie, o nic. Najpierw pop�dzasz, wpadasz w furi�, krzyczysz, �e pr�dzej
umrzesz, ni� zobaczysz Prusaka przy ulicy �wi�tego Ducha, a potem zamykasz si�
z Abendrothem w gabinecie i wszystko zostaje na mojej g�owie.
Tragarze w�a�nie zatrzasn�li kufer z ksi��kami. Szafa biblioteczna jest zupe�nie
pusta.
Joanna:
A nie m�wi�am? Widzisz? Widzisz? Mieli na ciebie czeka�! (do Artura): Artur,
z�a� natychmiast. Jeszcze si� przezi�bisz na drog�. (do Tragarzy): Czy takie wam
wyda�am polecenie? Rozpakujcie to zaraz. Pan Schopenhauer musi wybra� lektury
do podr�y.
Artur odwraca si� od okna, ale nie z�azi z parapetu. Siedzi teraz twarz� do wn�trza
salonu, machaj�c nogami.
Tragarze otwieraj� kufer i chc� wyjmowa� ksi��ki.
Henryk Floris:
Zaraz. Wszystko si� zmie�ci�o? (do Joanny) No widzisz - o co robi� zaraz tragedi�.
My�la�em, �e kufer jest za ma�y. (do Tragarzy): Bierzcie to na d�. Adam,
s�u��cy nasz poka�e, gdzie za�adowa� do powozu.
Joanna (do Henryka Florisa �ciszonym g�osem):
Czy ty nie s�yszysz, co do ciebie m�wi�? Adam jest kompletnie pijany.
Henryk Floris:
13
Tak, zapomnia�em, Adam zaj�ty jest czym innym wi�c pani Schopenhauer wska�e
wam w�a�ciwe miejsce.
Joanna:
Ja mam migren�. Powinnam si� po�o�y�. Henryku...
Tragarze unosz� kufer, wychodz� z salonu. Henryk Floris wychodzi za nimi.
Henryk Floris:
Tak, tak. Kto ma urojone l�ki, tan zas�uguje na prawdziwe.
Artur:
Seneka!!!
Joanna ciska na st� pud�o na kapelusze. Patrzy na Artura.
Joanna:
Synku, przesta� ju�, bardzo ci� prosz�...
Do salonu wpada Agata, w stroju kuchennym.
Agata:
Prosz� pani, prosz� pani, przysz�a matka pani i siostry pani z prowiantami na drog�
i teraz to wszystko rozpakowuj� w kuchni, wi�c ja nie wiem co i jak, �eby si�
nie pomiesza�o z tym co naszykowa�am, no bo teraz pieczeni jest pi��, cztery
szynki, ser�w b�dzie z p� tuzina, a ciast to chyba wszystkich nie da rady zje�� i
do Hamburga.
Joanna:
Ju� id� Agato.
Joanna wychodzi za Agat�. Artur natychmiast zeskakuje z parapetu. Okr��a st�,
skacz�c po kwadratach posadzki ruchem konika szachowego. Nagle wpada na
znakomity pomys�: podchodzi do ogromnej gda�skiej szafy, otwiera drzwi, wchodzi,
zamyka si� w �rodku.
W ostatnim uj�ciu tej sceny widzimy z wn�trza szafy, przez w�sk� szpar�, jak Tragarz
I i II stoj� oparci o klawesyn. Tragarz I za�ywa tabaki i cz�stuje ni� Tragarza
II. Kichaj�. �miej� si�. Podnosz� instrument.
14
Scena III.
Osoby:
Joanna Schopenhauer, obecnie ma lat 48.
Artur Schopenhauer, jej syn, obecnie lat 26.
Adela Schopenhauer, jej c�rka, lat 16.
Weimar, rok 1814. Salon Joanny Schopenhauer urz�dzony troch� jak pracownia
malarska, troch� jak �wi�tynia muz. Sztalugi, draperie, mn�stwo bibelot�w. Rokokowa
szafa.
Adela siedzi przed sztalug�, szkicuje na p�achcie papieru.
Artur przechadza si� nerwowo z za�o�onymi do ty�u r�kami.
Artur:
I co jeszcze matka powiedzia�a?
Adela:
Jak b�dziesz m�wi� - matka - to nic nie opowiem.
Artur:
A jak mam m�wi�. Pani matka?
Adela:
Maman.
Artur:
No wi�c c� ci twoja maman powiedzia�a?
Adela:
Moja? Nasza maman.
Artur:
Co powiedzia�a?
Adela:
Goethe przyszed� jak zwykle o pi�tej i usiad� o tu, gdzie zawsze. Wtedy maman
poda�a herbat� i konfitury, jak zawsze. Goethe najbardziej lubi malinowe, te, kt�re
maman przyrz�dza wed�ug receptury pani Volpius, bo ona ma najlepszy przepis i
w ca�ym Weimarze nie zjesz lepszych konfitur malinowych ni� u pani Volpius no
i u nas.
Artur:
Bogowie!
Adela:
15
No wi�c Goethe zajada te konfitury, a wtedy maman pyta - �mistrzu - bo jak wiesz
zawsze tak zwraca si� do niego - mistrzu, czy twoim zdaniem pan Friedrich von
Gerstembergk jest dobrym pisarzem?
Artur:
I co?
Adela:
Arturze, ty poblad�e�!
Artur:
Co� Goethe o tym Gerstembergku...
Adela:
Arturze, ile razy padnie to nazwisko, ty opuszczasz szcz�k� - o tak; zgrzytasz
okropnie z�bami - o tak; wytrzeszczasz oczy - o tak; i robisz si� bia�y jak papier.
Sk�d ta nienawi��?
Artur:
Adelo, bardzo prosz�, nie wystawiaj mnie na pr�b�.
Adela:
Przecie� pan Friedrich von Gerstembergk jest najlepszym przyjacielem maman i
opiekunem naszego domu.
Artur:
Odwrotnie.
Adela:
S�ucham?
Artur:
Ta grafoma�ska fizjonomia jest najlepszym przyjacielem waszego domu i opiekunem
twojej maman! A ty, czy i ty si� w nim podkochujesz?
Adela:
Wstr�tny jeste� bracie. Ju� nic nie powiem.
Artur zatrzymuje si� przy sztaludze, k�adzie d�o� na w�osach Adeli, g�aszcze
siostr�. Spogl�da na szkic.
Artur:
To Goethe ze swoim synem?
Adela:
Tak. Na przechadzce, opodal fos zamkowych.
Artur:
Rysujesz znacznie lepiej ni� matka.
16
Adela:
Naprawd� tak uwa�asz?
Artur:
Przecie� wiesz, �e ja nigdy nie k�ami�. No wi�c c� Goethe?
Adela:
Goethe powiada do maman - �moja droga przyjaci�ko, wie pani doskonale, �e to,
czy Gerstembergk jest pisarzem wybitnym, czy ledwie miernym, w tym przypadku
nie ma �adnego znaczenia i nie musimy tego uzasadnia� ani te� docieka�.�
Artur:
O, stary lis, jakbym go s�ysza�. Nigdy wprost, a ju� zw�aszcza o drugim pisarzu.
Co dalej?
Adela:
Arturze, zwracam ci uwag�, �e to powiedzia� Goethe!
Artur:
Goethe! Goethe! Nied�ugo na niemieckiej ziemi nie b�dzie ju� �adnego pisarza,
�adnego poety, �adnego filozofa. Wszystkich zast�pi ten jeden geniusz, tajny radca
dworu! I wtedy nikt ju� nie b�dzie musia� my�le�, pisa�, tworzy�, bada�, bo on
sam wystarczy temu g�upiemu narodowi idiot�w.
Adela:
Arturze, prosz�.
Artur:
Tak tak, przepraszam ci� Adelo. Zapomnia�em, �e jeste�cie jego westalkami. Kap�ankom
nie przystoi s�ucha� blu�nierstw. Co by�o dalej?
Adela:
O Gerstembergku nic. A Ciebie Goethe broni�.
Artur:
Jak to - broni� mnie. Przed kim?
Adela:
Goethe sk�ada nam wizyty zawsze w dni pocztowe. Maman, na kilka godzin przed
jego wizyt� odebra�a tw�j list. P�aka�a, by�a roztrz�siona, bo ty jej nigdy nie
oszcz�dzisz. A Goethe ma genialn� intuicj�. I kiedy sko�czyli m�wi� o Gerstembergku,
pyta - �moja droga przyjaci�ko, przecie� widz�, �e co� ci� trapi, otw�rz
swe serce przed poet�, �mia�o..�
Artur:
O!
17
Adela:
Ty tego nie doceniasz, bo nawet nie wiesz, jaka maman jest delikatna i dyskretna.
�adnego z twych grubia�stw, kt�rymi lubisz faszerowa� do niej listy, �adnego z
twoich s��w szyderczych nie przekaza�a Goethemu...
Artur:
Szkoda.
Adela:
Powiedzia�a tylko - �m�j syn rozdziera mi serce, od lat, w�a�ciwie od pocz�tku�.
Artur:
Czy Mistrz zapyta�, co nasza matka chce powiedzie�, u�ywaj�c tak obrzydliwego,
a zarazem haniebnie k�amliwego zwrotu, jak - �od pocz�tku!!!?�
Adela:
Arturze, prosz�. Goethe chwali� twoje prace. M�wi�, �e nie we wszystkim si� z
tob� zgadza, ale umys� masz wybitny i styl, jakiego nie ma Fichte, ani nawet Hegel.
Artur:
Prosz� odpowiedz! Jak to skomentowa�!!?
Adela:
Arturze, ja tak nie potrafi� rozmawia�.
Artur:
A mo�e ona mu powiedzia�a - �mistrzu, przyjacielu drogi, odk�d poczu�am w
swoim �onie pierwsze poruszenie tego dziecka, ju� zacz�am go nienawidzi�, ju�
czu�am do niego odraz�!?� Nie powiedzia�a tak?
Adela cichutko p�acze.
Artur:
- � I by�a to ta sama odraza, kt�r� czu�am od pierwszej chwili do mego starego
m�a!?� Nie powiedzia�a tego?
Adela:
Nie, nie, nie.
Adela ociera twarz chusteczk�.
Artur:
- �M�a, kt�rego wp�dzi�am do grobu�... Tego te� nie powiedzia�a?
W drzwiach salonu staje odziana w spacerowy str�j Joanna Schopenhauer.
Nie mo�e by� pewno�ci, czy s�ysza�a ostatnie zdanie Artura, czy te� nie. Rodze�stwo
nie zauwa�a matki.
18
Adela:
Jeste� potworem.
Artur:
Prawda jest potworna.
Joanna:
Co tu si� dzieje? Mo�e i ja si� czego� dowiem? Arturze...
Adela podbiega do matki, przytula si� do Joanny.
Adela:
Mamo, mamo.
Joanna trzyma c�rk� w ramionach.
Joanna (do Artura):
Przecie� ci napisa�am, �e twoja obecno�� w naszym domu jest warunkowa. Mia�e�
zapowiada� swoje przyjazdy. To nie jest przydro�na karczma, do kt�rej mo�na
wej�� w zab�oconych sztylpach jak napoleo�ski huzar, naubli�a� s�u��cej dziewce
i wyj��, trzaskaj�c drzwiami!!
Adela:
Mamo, on tylko tak. To wszystko przez te jego czarne my�li.
Joanna (do Adeli):
Zawsze go bronisz. Ca�a jeste� roztrz�siona. M�j bo�e, dziecko, ty masz dreszcze!
Chod�, dam ci zi� pani Volpius, musisz si� po�o�y�.
Joanna (do Artura):
Zadowolony jeste�? Oto nast�pna ofiara twojej filozofii.
Artur chce opu�ci� salon.
Joanna (do Artura):
Siadaj i czekaj tu. Musimy si� rozm�wi�.
Joanna z Adel� wychodz� z salonu.
Artur zn�w chodzi tam i z powrotem nerwowymi krokami. Potyka si� o kraw�d�
dywanu. Staje. Patrzy na szaf�. Drzwi rokokowego mebla s� nieznacznie
uchylone. Artur podchodzi do szafy, uchyla szerzej drzwi. Skrzypi� okropnie.
19
Scena IV.
Osoby:
Henryk Floris Schopenhauer, lat 46.
Joanna Schopenhauer, lat 27.
Artur Schopenhauer, lat 5.
Adam, s�u��cy staruszek.
Gda�sk, marzec 1793. Ten sam co w scenie II salon w domu przy ulicy �wi�tego
Ducha. W por�wnaniu ze stanem poprzednim - brak klawesynu, dywanu na posadzce
i obecnych jeszcze w scenie II kilku sztych�w na �cianach.
Scen� zaczyna uj�cie subiektywne z wn�trza szafy - okiem Artura. Uj�cie to
mo�e zosta� powt�rzone w decyduj�cych momentach dialogu Joanny i Henryka
Florisa.
Joanna przechodzi szybko przez salon i zatrzymuje si� przy oknie. Zakrywa twarz
d�o�mi. Krok za ni� pod��a Henryk Floris, staje tu� za �on�, chce j� delikatnie
obj��. Zniecierpliwiona Joanna odpycha ten gest m�a.
Teraz uj�cie obiektywne.
Henryk Floris:
Przecie� zaraz si� znajdzie.
Joanna:
Sama by�am na strychu. Agata wo�a�a w piwnicy. Obie przeszuka�y�my wszystkie
pokoje.
Henryk Floris:
Nie rozumiem. Nigdy nie lubi� zabawy w chowanego. Sk�d teraz taki g�upi �art?
Joanna:
Zr�b co� Henryku.
Henryk Floris:
A mo�e poszed� do Angielskiego Domu?
Joanna:
Pos�a�am tam Adama.
Henryk Floris:
Jest pijany!
Joanna:
Agata da�a mu mocnej kawy.
Henryk Floris:
Ale tam go jeszcze pocz�stuj�.
20
Joanna:
Najwy�ej z�amie sobie nog� na przedpro�u. Albo wybije ostatnie z�by.
Henryk Floris:
Joanno!
Joanna:
Joanno, Joanno. Tylko tyle potrafisz powiedzie�. Wszystko ju� spakowane, konie
czekaj�, zmierzch zapada, a tw�j synek p�ata nam figiel, za kt�ry sto r�zeg to za
ma�o!
Henryk Floris:
Ja ciebie nie poznaj�. R�zgi? To jeszcze dziecko. Zawsze by�a� przeciwna takiemu
wychowaniu.
Joanna:
Dziecko rozpuszczone przez ciebie do granic mo�liwo�ci.
Henryk Floris:
A c� ja takiego czyni�em w jego edukacji, co twoim zdaniem sprzyja rozprz�eniu?
Joanna:
Wszystko.
Henryk Floris:
To nie odpowied�.
Joanna:
Ja jestem od upominania i strofowania. Ty dla przyjemno�ci.
Henryk Floris:
Nie rozumiem.
Joanna:
Oczywi�cie. �aden m�czyzna tego nie rozumie, bo to dla was za trudne.
Joanna siada za sto�em. Henryk Floris r�wnie�.
Joanna:
No wi�c ci powiem. Ja - z Arturem. Od poniedzia�ku do soboty. Przy �niadaniu, w
gotowalni, na spacerze, w ogrodzie, z ksi��k�, nawet przy kawie. Arturze tego nie
r�b, Arturze tego nie wolno, Arturze uwa�aj, Arturze. A raz w tygodniu szanowny
pan ojciec po wyj�ciu z kantoru zst�puje jak Zeus na ziemi� i wtedy zaczynaj� si�:
�akocie, zgadywanki, opowie�ci o dalekich miastach, skarbach i zatopionych
okr�tach.
Henryk Floris:
Przecie� mia�a� s�u�b� i wszelkie dogodno�ci.
21
Joanna:
I te twoje cytaty z filozof�w, kt�re mu w g�owie przewr�ci�y. Nawet twoje spacery
z nim do portu...
Henryk Floris:
Obja�nia�em mu takielunek. A z liter na burtach sk�ada� pierwsze sylaby. Joanno,
taka jest kolej rzeczy. Ch�opiec zanim otrzyma guwernera, zanim po�l� go do
szko�y, zanim zacznie praktykowa� w kantorze ojca, pozostaje z matk�. Pomy�la�a�
o tym?
Joanna:
A czy ty pomy�la�e� kiedy� o mnie?
Henryk Floris:
Nie raz.
Joanna:
�e jestem nieszcz�liwa...
Henryk Floris:
Czego� ci brakowa�o?
Joanna:
Pami�tasz Blancharda? Sprowadzi�e� go w go�ci do dworu przy Polankach, zaraz
po naszym �lubie. Pami�tasz jego balon nad miastem? Jego opowie�ci o niebezpiecznych
lotach... By�am taka szcz�liwa, taka oczarowana, taka rozmarzona.
Blanchard - aeronauta. Blanchard - wynalazca spadochronu. S�awny w Pary�u,
Brukseli, Petersburgu. Czy� nie mia�am prawa, czy� nie mog�am wyrazi� �yczenia,
aby polecie� wraz z nim w kr�tki lot? Pami�tasz? Zgromi�e� mnie, urocz�
m�od� �on�, przy nim - bohaterze, cudzoziemcu, go�ciu w naszym domu. Jak
gdybym by�a dziewk� s�u��c�. Zreszt� - tak jak na mnie wtedy, nigdy nie podnios�e�
g�osu nawet na s�u�b�.
Henryk Floris:
Joanno...
Joanna:
A wieczorem, kiedy Blanchard ju� odjecha� - � Ja mog�a� wystawi� mnie, Henryka
Florisa Schopenhauera na takie po�miewisko?!!�
Henryk Floris:
Joanno..
Joanna:
Przecie� nie chodzi o to, �e nie wznios�am si� z Blanchardem w gondoli balonu,
ale o to, �e sama taka my�l mog�a si� pojawi� w mojej g�owie i �e o�mieli�am si�
22
tak� my�l g�o�no wyrazi�. O to w istocie zrobi�e� awantur�. O to, �e kobietom nie
wolno wyra�a� swoich pragnie�.
Henryk Floris:
Ale� Joanno!!
Joanna:
Mia�am dziesi�� lat. Dzi�ki pani Chodowieckiej w�ada�am francuskim, dzi�ki
Jamesonowi - jak ma�o kto w naszym mie�cie - angielskim. Chcia�am si� uczy�
malarstwa i rysunku u Chodowieckiego w Berlinie. I na czym polega�a moja wina?
Na tym, �e wyrazi�am g�o�no swoje pragnienie. M�j ojciec krzycza�, zupe�nie
jak ty - �Jak mog�a� do tego stopnia zha�bi� nazwisko Trosiener�w, by pragn��
wykonywa� takie zaj�cie!!?�
Henryk Floris:
Czy szcz�cie da�by ci lot balonem? Albo trawienie rycin kwasem? To niedorzeczno��.
Joanna:
Niedorzeczne jest wszystko, czego pragnie kobieta, je�li nie dotyczy to macierzy�stwa,
zapas�w na zim�, haftowania, bielizny, przepis�w na piecze�, leczenia
niemowl�cej kolki, albo m�owskiej przyjemno�ci w �o�u!
Henryk Floris:
Czyta�a� ksi��ki i �urnale. Mia�a� przyjaci�.
Joanna:
I wiecznie pusty dom.
Henry Floris:
Zapewni�em ci rozrywki godne twojego stanu.
Joanna:
I sw�j schopenhauerowski ch��d.
Henryk Floris:
Cz�sto my�la�em, �e ty mnie po prostu nie kochasz. �e wysz�a� za mnie dla pozycji,
maj�tku. Nawet to rozumia�em. Teraz czuj�, �e ty w og�le nie potrafisz kocha�...
Joanna:
Je�eli przez mi�o�� rozumiesz po�wi�cenie wy��cznie jednej osoby, na rzecz
upodoba� drugiej, to rzeczywi�cie - tego nie potrafi�.
Henryk Floris:
Zawsze szanowa�em twoje poczucie niezale�nej duszy. I nie bruka�em naszego
ma��e�stwa drobnymi zazdrostkami.
23
Joanna:
Nigdy nie da�am powodu. Nawet na przeja�d�ki powozem w Oliwie, je�dzi�am z
Arturem le�nymi drogami, �eby nikogo nie spotyka� bez m�a przy swoim boku.
Wchodzi Adam.
Henryk Floris:
Adam! Co w Angielskim Domu?
Adam:
Donosz� uprzejmie prosz� pa�stwa, �e w Domu Angielskim zebrali si� angielscy
kupcy.
Joanna:
Do rzeczy!
Adam:
Angielscy kupcy tr�bi� rosyjsk� w�dk� i pisz� rewolucj�!
Henryk Floris:
Co pisz�?
Adam:
Rosyjsk� w�dk�!
Joanna:
Pisz�!!
Adam:
Aa, pisz� to rezolucj�. Do angielskiego monarchy o kilka fregat i pi�� regiment�w
szkockiej piechoty pod komend� sir Davida Malcolma, w celu przegnania Prusaka
i ten, przy��czenia naszego s�awnego miasta do angielskiego Albionu.
Joanna:
Ale Artur! Przyprowadzi�e� go?
Adam:
A jak�e, ale nic z tego nie b�dzie prosz� pa�stwa, ani wzgl�dem interwencji, ani
wzgl�dem przy��czenia, bo albio�scy kupcy si� pok��cili zgo�a nie po angielsku,
ale po polsku, znakiem tego - od Sasa do Lasa.
Henryk Floris:
Artura tam szuka�e�?
Adam:
No jak�e. Stan��em na �rodku sali i krzycz� - a nie by�o tu synka pana Henryka
Florisa Schopenhauera, tego smyka co tu cz�sto przychodzi� patrze� do was na
modele okr�t�w jego kr�lewskiej mo�ci, na co mi odwrzasn�li - a daj nam spok�j,
24
tw�j pan ju� przecie uciek� z Gda�ska, jak�e ch�opczyk ma tu by�, id� sobie spa�,
no tak mi powiedzieli. Artura nie widzia�em.
Joanna:
Henryku, mo�e wezwa� stra�? Mo�e on wpad� do Mot�awy? Bo�e, bo�e..
Henryk Floris (do Adama):
Id�. Sprawd� jeszcze raz piwnic� i sk�adzik obok sieni, bo pewnie Agata i pani
tam go nie szuka�y.
Adam:
Tak jest.
Adam wychodzi.
Henryk Floris:
On zmy�la. Angielscy kupcy nie mogli tak o mnie powiedzie� - �uciek� z Gda�ska�.
Ja to miasto po prostu opuszczam.
Joanna:
Na razie siedzisz tu i czekasz na swojego synka, kt�ry zapad� si� pod ziemi�. Nic
zreszt� ci� to nie obchodzi. Wa�niejsze, co s�dz� o tobie Anglicy.
Henryk Floris:
Dlaczego ty zawsze przypisujesz mi pogl�dy, kt�rych nie posiadam?
Joanna:
Gdyby ci� obchodzi�o, ju� wezwa�by� stra�, �eby przeszuka�a nabrze�a.
Henryk Floris:
Po pierwsze - stra� zaj�ta jest czym innym. Po drugie - pewien jestem, �e Artur
nie opu�ci� domu. Nie wyszed� bez kubraczka i ciep�ych but�w na tak� pogod�. A
te s� w sieni. Trzeba obserwowa�, my�le�, wyci�ga� wnioski. A nie popada� w histeri�.
Joanna:
I kto to m�wi? M��, kt�ry nigdy nie popada w histeri�.
Henryk Floris:
Owszem, nie. Ty natomiast, czy jest ku temu przyczyna, czy jej nie ma, ka�d�
chwil� napinasz jak ci�ciw� - do ostateczno�ci. I nigdy nie pomy�lisz, czy twoje
otoczenie chce to znosi�. Afektacja te� musi mie� granice.
Joanna:
Zawsze podziwia�am twoj� hipokryzj�, Schopenhauer.
Henryk Floris:
Posuwasz si� za daleko!
25
Joanna:
A� do Londynu.
Henryk Floris:
Do��. Wystarczy!!
Joanna:
Ot� nie, nie wystarczy. Moja pami��, w przeciwie�stwie do afektacji, nie zna
granic wykre�lonych przez ciebie.
Henryk Floris:
Tamto wybaczy�a� mi.
Joanna:
Wybaczy�am, ale nie zapomnia�am. Ju� w Calais, w hotelu Dasseina, kiedy czekali�my
na statek ogl�daj�c linoskoczk�w, pami�tasz? Gdy ci wyzna�am, �e jestem
przy nadziei, omal nie udusi�e� mnie ze szcz�cia. Ale co by�o jego tre�ci�
zasadnicz�? Tw�j potomek urodzi si� w Albionie! B�dzie Anglikiem! Obywatelem
�wiata!
Henryk Floris:
Z tym si� zgadza�a�.
Joanna:
A mia�am inne wyj�cie? My�la�e� o wszystkim, ale nie o moim l�ku, b�lu, czy narastaj�cym
poczuciu samotno�ci. Dla was por�d to butelka szampana, zam�wione
dla �oneczki kwiaty, rachunek dla lekarza i gratulacje od pastora, nam zostawiacie
lekk� r�k� reszt�. Tak, chcia�am by� z matk�, w otoczeniu si�str, czu� si� bezpieczn�
w tak okropnej chwili.
Henryk Floris:
M�wisz jak, jak..
Joanna:
Ladacznica. Wiem. W waszym mniemaniu tylko ladacznica mo�e powiedzie� o
powiciu dziecka - okropna chwila. Ale to jest okropna chwila. Od paru tysi�cy lat
nawet nie pr�bujecie sobie tego wyobrazi� co czuje, co mo�e czu� kobieta..
Henryk Floris:
Ty m�wisz jak..
Joanna:
Kobieta rozwieraj�ca swoje �ono nie dla waszej rozkoszy, lecz dla nowego �ycia.
Gdyby�cie cho� raz poczuli smr�d w�d p�odowych pomieszanych z krwi� i ten,
w�a�nie ten a nie inny strach z��czony z b�lem, nikt z was nie o�mieli�by si� nazwa�
takiej chwili cudown�, poetyczn�, b�ogos�awion�.
26
Henryk Floris:
M�wisz, jakby� nie chcia�a tego dziecka!
Joanna:
Pragn�am go nie mniej ni� ty. Ale potraktowa�e� mnie jak klacz: mia�am ci da�
rasowe �rebi�, uszlachcone przez angielsk� metryk�. Tylko o tym my�la�e�, tylko
o tym m�wi�e�, tylko to ci� ekscytowa�o. A ja ba�am si� wszystkiego: w obcym
kraju, w obcym mie�cie, w�r�d obcych, oboj�tnych ludzi. Przezwyci�y�am to,
b�g jeden wie jakim wysi�kiem, a ty by�e� zaskoczony moj� zgod� bardziej, ni�
by�by� w�ciek�y z powodu mojej odmowy.
Henryk Floris:
Zadba�em o najlepsz� dla ciebie opiek�.
Joanna:
Kt�ra przesz�a twoje naj�mielsze oczekiwania. I to najpierw wprawi�o ci� w zak�opotanie,
a p�niej w furi�.
Henryk Floris:
K�amiesz.
Joanna:
Dlaczego mam k�ama�. Przed kim? W jakiej sprawie? Henryk Floris Schopenhauer
z�o�ci� si�, bo nagle jego m�oda �ona skupi�a na sobie uwag� i serdeczno��
wszystkich. Kwiaty od Breme�czyk�w. Ksi��ki od pani Hamilton. Zegarek od pana
Tissaud. Codziennie, nawet poleguj�c na szezlongu - podejmowa�am go�ci i
mog�am konwersowa�. O Blanchardzie, Klei�cie, o Werterze, czy Yorriku. A ty
nie mog�e� tego �cierpie�, �e nagle, z przestraszonej, prowincjonalnej kury, twoja
�oneczka przeistoczy�a si� w gwiazd� towarzystwa, kt�rej nadskakiwano tyle�
przez wzgl�d na jej powa�ny stan, co talent zjednywania serc. A przy tym - gdyby�
cho� jeden najl�ejszy flirt m�g� mi zarzuci�. Ale nie. Tym szybciej r�s� tw�j
g�uchy gniew. No i sta�o si� jak zawsze. Najpierw zgrzytanie z�bami, potem
chmurne milczenie, z�e spojrzenia, wreszcie g��boka melancholia, kt�r� u ciebie
leczy tylko jedno: raptowny wyjazd i gruntowna zmiana miejsca.
Henryk Floris:
Ty dobrze wiesz, co m�wi� doktorzy. Moja melancholia nie rodzi si� z zazdro�ci.
S� inne przyczyny, niekoniecznie wiadome.
Joanna:
By� mo�e, ale..
Henryk Floris:
To przecie� by�a straszna jesie�. Miasto w listopadowej mgle od rana do wieczora.
Tamiza wygl�da�a jak Styks. Ani jeden promie� s�o�ca nie wpada� do mieszkania
nawet w po�udnie. Ci�gle okropne, trupie �wiat�o lamp. Mia�em z�e sny. Zacz��em
ba� si� o nasze dziecko. Musia�em co� postanowi�! Londyn by� trumn�.
S�ysza�em, �e w dokach wyl�ga si� zaraza.
27
Joanna:
Nie przypominam sobie, aby o tym pisano w �Times�. A nawet gdyby by�o tak
istotnie..
Henryk Floris:
Trzeba by�o ucieka� Joanno.
Joanna:
Ale ja by�am w si�dmym miesi�cu!! Tymczasem ty, jak pruski kapral zaprowadzi�e�
mnie do lekarza, po czym zmusi�e� do podr�y!!!
Henryk Floris:
Troszczy�em si� o ciebie, o dziecko. Londyn by� okropny.
Joanna:
Troska? To wygl�da�o tak, jakby� ty nie chcia� tego dziecka! W Londynie czu�am
si� ju� dobrze i bezpiecznie, wiedzia�e� o tym doskonale. �eby nara�a� mnie w
takim stanie na morsk� burz�, �eby mnie potem trz��� powozem tysi�ce mil, w
grudniu, po zajazdach gdzie noc� zamarza woda w misce, po drogach gdzie p�kaj�
osie i pow�z si� wywraca, po wybojach od kt�rych codziennie rusza si� w moim
brzuchu p��d, �eby mnie do tego przymusi�, c� mog�e� mie� za zamiar? Abym
poroni�a w jakiej� westfalskiej, czy pomorskiej karczmie. A mo�e umar�a. Tak
my�la�am Henryku. Ale jestem silna. I urodzi�am ci zdrowego syna w Gda�sku. A
teraz opuszczamy Gda�sk na zawsze, bo ty tak chcesz.
Henryk Floris:
Mo�esz tu zosta�. Ja zabior� Artura do Hamburga. Abendroth b�dzie ci wyp�aca�
stosowne sumy. Twoja matka i ojciec b�d� szcz�liwi.
Joanna:
M�j biedny ojciec zbankrutowa� przez wasz� polityk�. Wyrzucili�cie go z Rady.
Dla was, dziedzicznych patrycjuszy, by� tylko parweniuszem, kt�ry pr�buje rozmawia�
z Prusakami. A teraz? Zajm� miasto i wyrzuc� go z wiejskiej dzier�awy,
bo t� dzier�aw� dosta� z �aski waszej Rady, kt�ra by�a przeciw Prusom. Jest w tym
logika?
Henryk Floris:
Nie ma �adnej, tak jak w mi�o�ci Joanno.
Joanna:
Wiesz za co ci� kocha�am? Za twoj� dum�. Twoja odpowied� kr�lowi Prus obieg�a
ca�e nasze miasto. By�am wtedy ma�� dziewczynk�, ale ju� ci� podziwia�am.
Tak Henryku, podziwia�am.
Henryk Floris:
To by�o dwadzie�cia lat temu.
28
Joanna:
A pami�tasz to lato w Oliwie? Rzuci�e� kantor, przygalopowa�e� z Gda�ska
wierzchem i wo�asz ju� od bramy - Joanno, Bastylia pad�a, Joanno, w Pary�u rewolucja!!
Henryk Floris:
Pili�my mader�.
Joanna:
Ca ira Ca ira Ca ira!
Henryk Floris:
Ca ira Ca ira Ca ira! Powiedzia�a� wtedy - wyjed�my tam, gdzie s� lepsze czasy!
Joanna:
Zamiast do lepszych czas�w teraz wyje�d�amy do Hamburga.
Wchodzi Adam.
Adam:
By�em w piwnicy i w sk�adziku. Artura nie ma. Ale...
Henryk Floris:
Ale?
Adam:
Bo Agata kaza�a mi pa�stwu powiedzie�, �e pan Abendroth s�ysza� od pani Helke,
�e stra� wy�owi�a dopiero co z Mot�awy topielca, znaczy si� ma�ego, ch�opca lat
ko�o pi�ciu i pan Abendroth o�miela si� sugerowa�, �e by�oby dobrze dowiedzie�
si�...
Joanna:
Bo�e. W z�� godzin� powiedzia�am. Henryku. Henryku!! To nie Artur, prawda?
Powiedz, �e to nie Artur! M�wi�e�, �e Artur nie m�g� wyj�� z domu, tak m�wi�e�?!
Nie st�j tak Henryku!! Bo�e wielki. Adam! Przy kt�rym to mo�cie?!
Henryk Floris:
Zaraz to wykluczymy, oczywi�cie. A swoj� drog� Arturowi rzeczywi�cie r�zgi si�
nale��.
Wychodz� Henryk Floris, Joanna, za nimi Adam.
Drzwi gda�skiej szafy otwieraj� si�. Artur wychodzi z szafy, biegnie przez salon
ku wyj�ciu. Zatrzymuje si� w p� drogi.
Artur (niezbyt g�o�no):
Mamo? Tato?
Cisza.
29
Artur zakrywa usta d�oni�. Z tym gestem wolno wychodzi z salonu. S�ycha�, jak
zbiega po schodach.
30
Scena V.
Osoby:
Joanna Schopenhauer, lat 48.
Artur Schopenhauer, jej syn, lat 26.
Adela Schopenhauer, jej c�rka, lat 16.
Johann Wolfgang von Goethe, lat 65.
Salon w Weimarze jak poprzednio, rok 1814.
Artur stoi przy rokokowej szafie. Domyka skrzypi�ce drzwi.
Joanna po drugiej stronie salonu, przy sztaludze.
Joanna:
Po co zn�w przyjecha�e� z Rudolstadt? Pastwi� si� nade mn� i nad tym delikatnym
dzieckiem? Podobno siedzisz tam w ober�y �Zum Ritter� i piszesz dzie�o.
Wi�c sied� i pisz. Nam daj odetchn�� od twoich fanaberii.
Artur (odwraca si� od szafy, wyjmuje z kieszeni list od Joanny, czyta):
- ��ycie z tob� to koszmar. Dop�ki b�dziesz taki, pr�dzej znios� raczej ka�d�
ofiar�, ni� zdecyduj� si� na przebywanie twoje pod mym dachem. Bywa�e� tutaj
ledwie po kilka dni i zawsze oddycha�am z ulg�, kiedy nas opuszcza�e�. Twoja
obecno�� jest zbyt uci��liwa. Twoje uwagi o okropno�ciach �ycia, twoje straszne
miny, twoje nie znosz�ce sprzeciwu s�dy, wszystko to wp�dza mnie w z�y humor.
Pos�uchaj wi�c: w swoim domu jeste� u siebie, lecz tutaj go�ciem. W dniach, kiedy
przyjmuj�, mo�esz u mnie jada�, pod warunkiem, �e powstrzymasz si� od tych
po�a�owania godnych dysput, kt�re obrzyd�y tak�e moim drogim go�ciom.�
Artur sk�ada bardzo starannie list od Joanny, chowa go do kieszeni.
Artur:
Jak s�dzisz, co powinien uczyni� syn, po otrzymaniu takiego listu od w�asnej matki?
Joanna:
A co powinna zrobi� matka? Ty w swoich listach oskar�asz mnie nieustannie o
�mier� twojego ojca i o to, �e si� �le prowadz�. Tak, jeste� potworem. A ja jestem
twoj� matk�. Wi�c m�w, tylko kr�tko. Za kwadrans przychodz� go�cie.
Artur:
Na twoje pytanie odpowiem rzeczywi�cie kr�tko: zmie� swoje �ycie. Na moje
w�asne r�wnie zwi�le: po takim li�cie od matki syn mo�e uczyni� tylko jedn�
rzecz. Ruszy� do jej domu, aby po�egna� si� na zawsze. Oto wi�c jestem. Aby
spojrze� ci w oczy i powiedzie� - jakkolwiek d�ugo b�dziemy �yli - ty i ja, wi�cej
si� ju� nie zobaczymy. Je�li sprawy maj�tkowe b�d� tego wymaga�y, porozumiewa�
si� b�dziesz ze mn� przez Adel�.
Joanna:
31
Wszystko stawiasz na ostrzu no�a. Napisa�am przecie� i to, jak bardzo licz�, �e
jednak troch� si� zmienisz.
Artur:
Niewygodne prawdy powinny mie� pierwsze�stwo przed wygodnymi nieprawdami.
A prawd� niewygodn� jest to, �e si� nienawidzimy. Wygodn� nieprawd� natomiast
by�oby mniemanie, �e ty, lub ja, zmienimy sw�j pogl�d na t� spraw�.
Joanna:
Dobrze wi�c. Skoro mamy si� rozsta�, mo�e raz na zawsze wyja�ni� ci, �e tw�j
ojciec zgin�� z przyczyn zupe�nie ode mnie niezale�nych.
Artur:
Oto przyk�ad wygodnej nieprawdy.
Joanna:
Przecie� to nie ja wypchn�am go przez okno, tylko jego w�asny l�k. Tw�j ojciec
cierpia� na szczeg�lny rodzaj ci�kiej melancholii. Ca�ymi tygodniami zapada� w
milczenie, do nikogo si� nie odzywa�. Polecenia handlowe wypisywa� na ma�ych
karteczkach, potem i tego zaprzesta�. A kiedy przynosi�am mu posi�ek, potrafi�
uderzy� lask� w st� i st�uc zastaw�.
Artur:
Ty przynosi�a� mu posi�ki? Gdybym nie by� twoim synem, m�g�bym uwierzy�, �e
stoj� przed anio�em mi�osierdzia. O, nie. Sprawy w Hamburgu mia�y si� zupe�nie
inaczej. M�j biedny ojciec, dobry, chorowity, siedzia� przykuty do krzes�a i by�by
ca�kiem opuszczony, gdyby nie jego wierny s�u��cy, kt�ry spe�nia� misj� Samarytanina.
W tym czasie ty urz�dza�a� przyj�cia, przyjmowa�a� go�ci i doskonale si�
bawi�a�! Oto, czym jest mi�o�� kobiety. Ca�y dom hucza� weso�ym �miechem.
Biszkopty, karty, wino, kawa. Jak w zaje�dzie. Przyjmowa�a� m�czyzn!!
Joanna:
Przyjmowa�am ludzi z towarzystwa!
Artur:
Tak jak obecnie pan von Gerstembergk jest r�wnie� kim� z towarzystwa.
Joanna:
W r�wnym stopniu co Falk, Goethe, Fernow, Meyer, czy Zachariasz Werner. C�
masz przeciw temu? Jaki argument? Nic pr�cz t�pej zazdro�ci. Jeste� nienawistnikiem
Arturze. Powiniene� przej�� na katolicyzm i znikn�� w klasztorze. Ale poniewa�
na taki krok ci� nie sta�, pozostaniesz zgorzknia�y w�r�d �wiata. I b�dziesz
znienawidzony przez wszystkich.
Artur:
�wiat! B�yszcze� cho�by przez chwil� w salonie, to dla ciebie �wiat. Ale to pozory
�ycia.
Joanna:
32
Daruj sobie. Wiem co s�dzisz na ten temat. - �Rozczarowanie, zaprzeczenie,
oszustwo�. Czy nie tak t�umaczy�e� to moim go�ciom? A innym razem tokowa�e�
- �W�asno�ci� �wiata ludzkiego jest spaczenie moralne, intelektualne, fizyczne,
spaczenie pod ka�dym wzgl�dem..� Kto mo�e tego s�ucha�? Goethe nie m�g� po
tym zasn��, pani Volpius musia�a s�a� po proszki do aptekarza. A Meyer wpisa�
mi do sztambucha -
�Tw�j syn, spowity w wieczne mroki
Tylko z pio�un�w ci�gnie soki�.
Tw�j pogl�d, �e nasze �ycie to jedynie epizod zak��caj�cy spok�j nico�ci, twoja
napuszona retoryka, co� to jest wszystko razem? Powiem ci: fanfaronada b�azna,
kt�ry nie ma nic do powiedzenia w ciekawym towarzystwie i musi na siebie zwr�ci�
uwag�. Ty wyobra�asz sobie, �e naj�wietniejsze umys�y Niemiec - Goethe,
Fernow, Werner - to twoi uczniowie, kt�rych ty masz o�wieca� i strofowa�. Nigdy,
przez ca�e �ycie, nie widzia�am �a�o�niejszego widowiska!!
Artur:
Moja filozofia ma w sobie si�� pora�aj�cej prawdy. A �e nie zawijam tej prawdy
w kokon stoickich pociesze�, albo w b�on� chrze�cija�skiego dziewictwa, jest ona
trudna do przyj�cia, zw�aszcza przy kartach, winie, plotkach i biszkoptach.
Joanna:
Twoja filozofia to worek pozbieranych na go�ci�cu my�li, zanurzony w kadzi z
czarn� farb�. Jeste� zarozumia�y, pyszny i pop�dliwy, jak tw�j ojciec. Boisz si� i
nienawidzisz �ycia i chcia�by�, �eby tak my�leli wszyscy.
Artur:
Nigdy tego nie pojmiesz. Tak jak nie pojmowa�a� szlachetnej duszy mojego biednego
ojca. Nawet to, �e zostawi� ci maj�tek zapewniaj�cy �ycie bez materialnych
trosk, swobodne, nawet to nie jest w stanie sk�oni� ci� do odruchu wdzi�czno�ci i
dobrej pami�ci.
Joanna:
Otrzyma�e� dziewi�tna�cie tysi�cy talar�w kapita�u i sto talar�w dodatkowej rocznej
dywidendy z naszych d�br pod Gda�skiem. S�dzisz, �e moja i Adeli cz�� s�
wi�ksze?
Artur:
S�dz�, �e m�j biedny ojciec nie zas�u�y� sobie na taki los. To ty doprowadzi�a� go
do zaprzeczenia woli �ycia.
Joanna:
Tw�j ojciec sam zaprzecza� �yciu wielokrotnie, zanim podszed� do otwartego
okna. Pierwszy raz zrozumia�am to w Londynie i by�am przera�ona!
Artur:
W Londynie on by� raczej przera�ony twoim uporem.
Joanna:
33
Zawsze by�am mu pos�uszna. Nawet, gdy trzeba by�o opuszcza� Gda�sk. On mia�
tam tylko interesy, ja mia�am matk�, siostry, ojca i przyjaci�. On ze swoj� pustk�
w sercu m�g� �y� gdziekolwiek.
Artur:
Zmieni�a� si�.
Joanna:
Nie wiem co to mo�e znaczy� w twoich ustach.
Artur:
W towarzystwie opowiada�a� wiele razy jak ch�tnie i bohatersko dzieli�a� z nim
wygnanie z Gda�ska.
Joanna:
Wygnanie? Tw�j ojciec nie ucieka� przed Prusakami, ale przed w�asnym l�kiem.
Gdyby�my tam zostali, mo�e wszystko potoczy�oby si� inaczej...
Artur:
Teraz lubisz m�wi�, �e Gda�sk to podupad�a, prowincjonalna wschodnia dziura.
Joanna:
Bo to prawda. �ycie jest tu, w Weimarze.
Artur:
�ycie jest wsz�dzie takie samo.
Joanna:
Ju� dobrze, dosy�. Zatem wyje�d�asz.
Artur:
Do Drezna.
Joanna:
Mimo wszystko �ycz� ci szcz�cia.
Artur:
Ja ci nie mog� tego �yczy�. Nie ze z�ej woli. To, co dla ciebie stanowi szcz�cie,
dla mnie jest oczywistym nieporozumieniem. �egnaj matko.
Joanna:
�egnaj Arturze.
Artur wyjmuje list Joanny z kieszeni, k�adzie go na stole, wychodzi nie patrz�c na
matk�. Joanna bierze list do r�ki. Przegl�da go.
Do salonu wchodzi Goethe.
Goethe:
Droga przyjaci�ko, co tu si� dzieje?
34
Joanna:
Mistrzu, przepraszam, troch� jestem dzi� sp�niona. Siadaj prosz�, zaraz zejd� si�
wszyscy.
Joanna podchodzi do drzwi.
Joanna:
Adelo! Adelo!! Pan Goethe ju� przyby�! Chod� pr�dko i baw go�cia.
Joanna wraca ku Goethemu.
Joanna:
Przepraszam, p�jd� dopilnowa� s�u��cej.
Goethe:
To ja przepraszam, przyszed�em o trzy minuty za wcze�nie. Pytaj�c - co tu si�
dzieje, mia�em wszak�e co innego na my�li. Kiedy wchodzi�em, zderzam si� z
Arturem. P�dzi jak strza�a. Pytam go, dlaczego taki jest wzburzony. A on, wyobra�
sobie droga przyjaci�ko, m�wi do mnie tak: - � Nale�y rozwa�y�, panie
tajny radco, co gorsze jest dla lampy - czy kiedy zostanie zgaszona, czy te� kiedy
nikt jeszcze jej nie zapali��.
Joanna:
Ach, znowu te jego filozofie.
Goethe:
Ale� to peryfraza z Seneki.
Joanna:
Oczywi�cie. On sam niczego jeszcze sam nie stworzy�
Do salonu wchodzi Adela. Dyga grzecznie Goethemu. Goethe u�miecha si� do
niej, m�wi jednak dalej do Joanny.
Goethe:
M�wi� do niego - st�j m�ody cz�owieku, nios� co� dla ciebie, ale on krzykn�� tylko
�e wyje�d�a i �e napisze do mnie list.
Joanna:
Ca�y Artur. Tak, przepraszam, musz� da� dyspozycje.
Joanna wychodzi.
Adela:
Mistrzu, wolno ci� zapyta�, co przynios�e� dla Artura?
Goethe:
35
Ach, tak niewiele, �e prawie nic Kiedy� mnie prosi� o wpis do sztambucha. Przygotowa�em
my�l dla niego.
Adela:
Czy wolno wiedzie� jak�?
Goethe:
Naturalnie moje dziecko, naturalnie.
(z pami�ci)
- Je�li chcesz cieszy� si� sw� warto�ci�
Musisz sam nada� warto�� �wiatu.
Adela:
Och, to cudowne. I jakie g��bokie.
Goethe:
No c�, s�owa przeznaczone do sztambucha twojego brata, wypowiedziane zosta�y
w tym salonie. Teraz, kiedy wybrzmia�y, s� ju� tylko cz�steczkami powietrza,
kt�re drga�y zbyt kr�tko, aby je pami�ta�.
Muzyka.
W ostatnim uj�ciu widzimy Goethego, kt�ry �askawie pochyla si� nad szkicem
Adeli. Adela obja�nia mistrzowi rysunek. Goethe u�miecha si�, kiwa g�ow�, k�adzie
d�o� na g�owie dziewczyny.