1114
Szczegóły |
Tytuł |
1114 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
1114 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 1114 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
1114 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Guy N. Smith
Krwawa bogini
Rozdzia� I
Dziewczyna obejrza�a si�. Widzia�a tylko ciemno�� kryj�c� identyczne rz�dy na wp� zburzonych, opustosza�ych kamienic. Wysila�a oczy a� do b�lu. Teraz ju� by�a pewna. Kto� j� �ledzi! Nas�uchiwa�a, lecz czu�a jedynie bicie w�asnego serca, og�uszaj�ce pulsowanie w skroniach.
Kroki za ni� ucich�y, tak jak ostatnim i przedostatnim razem. Delikatne st�panie mog�o by� echem jej w�asnych pospiesznych krok�w. Wiedzia�a jednak, �e to z�udzenie. Z trudem �apa�a oddech. Ba�a si�. Czy starczy jej si�, by biec dalej?...
Chcia�a krzycze�: "Kim, na lito�� bosk�, jeste�? Czego ode mnie chcesz?"
Domy�la�a si�. A w�a�ciwie teraz ju� dobrze wiedzia�a, kto j� �ledzi i czego od niej chce. Upatrzy� j� sobie na dyskotece. Punk o ziemistej twarzy, bladej i martwej, kt�ry ta�czy� z ni� tego wieczoru. Barwne, migotliwe �wiat�a demaskowa�y t� twarz - by�a wykrzywiona w grymasie po��dania, a jego oczy patrzy�y na ni� natarczywie i przenikliwie. Przez moment czu�a si� prawie naga.
"Chcia�bym ci� zer�n��, kotku! I zrobi� to!" - m�wi�y bezg�o�nie bezkrwiste usta.
Kiedy �wiat�a na kilka sekund rozb�ys�y, ujrza�a nabrzmia�ego cz�onka pulsuj�cego w jego obcis�ych spodniach, tak jakby pr�bowa� wydosta� si� na zewn�trz i rzuci� na ni�. W pewnej chwili punk zbli�y� si�. Napieraj�c
dotkn�� jej ramienia palcami tak ch�odnymi, �e a� si� skurczy�a. Jego twarz wykrzywi� zimny, lubie�ny u�miech.
Shanda pr�bowa�a uciec, zgubi� go w g�szczu rytmicznie podskakuj�cych na parkiecie postaci. Nie spuszcza� jej jednak z oczu. Zachowywa� si� jak my�liwy tropi�cy zwierzyn�. Jak kot, ignoruj�c rytm, rusza� si� w takt swej w�asnej, budz�cej ��dze muzyki.
Shanda rozejrza�a si� wok� szukaj�c pomocy, lecz nikt nie zwr�ci� na ni� uwagi. "Samotne dziewcz�ta nie powinny chodzi� na dyskoteki". Przypomnia�a sobie s�owa matki, kt�re sprawi�y, �e poczu�a si� winna. Pragn�a uciec z tej ponurej sali i biec bez zatrzymania, a� schroni si� w skromnym korytarzyku municypalnego bli�niaka rodzic�w. "Dziewcz�ta nie powinny wraca� do domu po zmroku, nie w takiej dzielnicy! Tylu zbocze�c�w i bandyt�w wa��sa si� po ulicach. To naprawd� niebezpieczne!"
- Zamknij si�, mamo! Na lito�� bosk�, zamknij si�!
Pojawi� si� znowu. Jego wygi�te w �uk cia�o ko�ysa�o si� w rytm upiornej muzyki. Ani na chwil� nie odrywa� od niej wzroku. By�o w tym co� z szale�stwa. ,,Zer�n� ci�, kotku!" Shanda poczu�a jak narasta w niej histeria. Spojrza�a na pogr��ony w mroku neon nad wyj�ciem. Przez chwil� nie mog�a si� zdecydowa�. Spostrzeg�a, �e zbli�a si�, balansuj�c biodrami w spos�b jednoznaczny, nie pozostawiaj�cy �adnych w�tpliwo�ci co do jego intencji. Wtedy zacz�a ucieka�.
Wypad�a na opustosza�� ulic�. Latarnie o�wietla�y pierwsze kilkaset jard�w. Dalej wszystko ton�o w mroku. Mieszka�cy tych porzuconych po obu stronach dom�w dawno ju� umarli i nie musieli niczego ogl�da� w pe�nym �wietle. Shanda w po�piechu min�a przecznic�. Jej obcasy stuka�y po pop�kanych kocich �bach.
W pewnej chwili potkn�a si�. Poczu�a przejmuj�cy b�l w kostce. On nadal szed� za ni�. Pod��a� jej �ladem jak czarny upi�r, jak widmo.
"S�ysza�a� go tylko dlatego, �e on chcia�, aby� go s�ysza�a... - pomy�la�a z rozpacz�. Jest pewien, �e mu nie umkn�."
Nie mia�a si�, by biec dalej. Oddycha�a z trudem. Zwichni�ta kostka bola�a dotkliwie. Noga by�a jak martwa, uniemo�liwia�a ucieczk�. W ka�dej chwili mog�a upa��. Zatrzyma�a si� w przera�aj�cej ciszy, wyczekuj�c. Zapragn�a mie� to wszystko za sob�, sko�czy� ten koszmar. Niech robi co chce i pozwoli jej odej��.
Wtedy dostrzeg�a go znowu. Na jego bia�ej, martwej twarzy, kt�ra zdawa�a si� by� zawieszona w powietrzu, widzia�a wymuszony u�miech. "A mo�e to nie twarz, a czaszka o upiornie wyszczerzonych z�bach..." - zd��y�a jeszcze pomy�le�.
Pr�bowa�a wm�wi� sobie, �e uleg�a z�udzeniu. Twarz nie mo�e by� "zawieszona" w pr�ni. Ch�opak by� ubrany na czarno... W g�stym mroku ulicy nie spos�b wi�c dostrzec reszt� cia�a. A jednak... Wszystkie pr�by uspokojenia zawiod�y. By� wcieleniem z�a, demonem takim jak te, z kt�rych drwi�a ogl�daj�c p�n� noc� filmy grozy. Tym razem nie �mia�a si�. Chcia�a krzycze�, lecz �aden d�wi�k nie m�g� doby� si� ze skurczonego gard�a. Te oczy, m�j Bo�e, te oczy! Nabieg�e krwi�, zatopione w g��bokich oczodo�ach przenika�y jej cia�o zmys�owym, natarczywym spojrzeniem. Zna� ka�d� jej my�l.
Nie czuj� nienawi�ci - powtarza�a - naprawd�... i je�li chcesz robi� to ze mn�... odpowiada mi to... Nie mam nic przeciwko, naprawd� nie! - �ka�a bezradnie, pogodzona z losem. Jego pusty, szyderczy �miech zasko-
czy� Shand�. S�ysza�a go dobrze! - w przera�aj�cej ciszy ulicy zabrzmia� niczym wystrza�. Zadr�a�a.
Przymkn�a na moment powieki, ale po chwili musia�a spojrze� znowu. Spostrzeg�a, �e podszed� blisko. Sta� o stop� od niej. Jaka� tajemna si�a kaza�a jej sta� bez ruchu. Czu�a jego oddech na swojej twarzy.
- Kochanie, masz �liczne cia�o.
Stwierdzi�a, �e bezwiednie potakuje. To echo s��w Mik�^, jej ostatniego ch�opaka. Wypowiedziane s�owa mia�y w sobie co� z�owieszczego. By� teraz jeszcze bli�ej. Wydawa�o jej si�, �e unosi si� z wolna i wyci�gaj�c ku niej ch�odne r�ce, obejmuje j�. Skuli�a si�. Skurczy�a. Chcia�a krzycze�, by�a pewna �e krzyczy. Mog�a si� jednak myli�. Chwyci� j� za gard�o i zacz�� dusi�. D�awi�c si� i krztusz�c - upad�a. �wiadoma by�a jedynie jego cia�a na sobie. Przez rozmazan� mgie�k� widzia�a ja�niej�c�, bia�� twarz. Poczu�a jego oddech. Chcia�a wymiotowa�, lecz �ci�ni�te gard�o nie pozwala�o na to. "Bo�e, zr�b, co chcesz i sko�czmy z tym! Tylko nie zabijaj mnie! Prosz�, nie zabijaj mnie!"
By go nie rozw�cieczy� rozsun�a szeroko nogi. Robi�a wszystko, by pokaza�, �e chce tego. On jednak najwyra�niej nie zwraca� na ni� uwagi. Poca�unek by� odra�aj�cy. Jego otwarte usta cuchn�y. J�zyk z niezwyk�� si�� rozwiera� jej z�by i wciska� si� mi�dzy wargi jak zimny, ub�ocony gad. Czu�a wstr�t. I nagle cios i przeszywaj�cy b�l. Ca�e jej cia�o zadr�a�o i napi�o si�. Co�, co przypomina�o ogromn� ig�� zanurza�o si� w jej szyi. Coraz g��biej. Jej gard�o i usta wype�ni�y si� g�stym, ciep�ym p�ynem, kt�ry uniemo�liwiaj�c wydanie g�osu zacz�� j� dusi�.
Nagle napastnik znikn��.
Z trudem ukl�k�a, rozgl�daj�c si� nieprzytomnie wo-
k�. Widzia�a tylko ciemno��, za kt�r� mog�o kry� si� wszystko - czu�a to. Wszystko lub przera�aj�ca pustka pogr��onego we �nie miasta. Bezcielesna, po��dliwa, bia�a twarz znikn�a. Zosta�a sama. Pr�bowa�a zatamowa� krew. Palcami przyciska�a ran�, kt�ra si�ga�a t�tnicy.
Czo�ga�a si�. By�a przera�ona. Czerwona mgie�ka przes�oni�a jej oczy. Krew rozpryskiwa�a si� na chodniku. Ci�gn�a si� za ni� ciemn� smug�. Z trudem posuwaj�c si� naprz�d, zda�a sobie spraw�, �e �miertelnie os�abnie, nim ktokolwiek zdo�a j� odnale��.
Przera�ona ci�gle zadawa�a sobie pytanie: dlaczego jej nie zgwa�ci�, dlaczego nie wykorzysta� jej bezbronnego cia�a? Na dyskotece wyra�nie jej po��da�, a potem... usi�owa� zabi�.
Kim on jest? Martwa, blada twarz wy�ania�a si� z mroku. Reszta cia�a by�a niewidoczna. Tylko ta twarz - znieruchomia�a i z�a.
Upad�a. Le�a�a w ka�u�y krwi, dusz�c si� i p�acz�c. Dwa palce wcisn�a w r�wny, okr�g�y otw�r w szyi. Widzia�a ju� to kiedy� w nocnych filmach grozy. Wampir zabija� sw� ofiar� pozostawiaj�c, po nasyceniu swej ��dzy, bezkrwiste cia�o.
Gdy uprzytomni�a sobie ca�� potworno�� tego, co si� zdarzy�o, ostatni raz pr�bowa�a krzykn��. Z jej ust wydoby� si� jedynie szept. Osun�a si� na zimny bruk i znieruchomia�a. Gdzie� w oddali, w mroku nocy zabrzmia� g�os puszczyka. P�niej wszystko ucich�o.
Mniej ni� mil� od miejsca, gdzie Shanda le�a�a martwa w ka�u�y w�asnej krwi, Stella Lowe zacz�a sw� nocn� prac�. By�a kobiet� wysok� i szczup��. Niedawno sko�czy�a trzydziestk�. Jej d�ugie, utlenione w�osy opada�y znacznie poni�ej ramion. Sta�a w drzwiach zabitego de-
skami sklepu. Mrok rozprasza�o �wiat�o ulicznych latarni. Latarni, kt�rych, gdy si� zepsu�y, nikt nie naprawia�. Nikt si� nie skar�y� z tego powodu. Nikomu na tym nie zale�a�o. W przeci�gu paru lat wszystkie te ulice zostan� zniszczone, by ust�pi� miejsca nowym budynkom rady miasta. Nowoczesne slumsy zast�pi� stare.
Stella zapali�a papierosa. Puste opakowanie rzuci�a na ulic�. Czu�a jak ogarnia j� senno��. Gdyby tego wieczora nikt si� nie zjawi�, nie by�aby szczeg�lnie zmartwiona. Jej klientel� stanowili przewa�nie bywalcy "Tawerny". Napaleni faceci, kt�rzy nie potrafili opanowa� tego, czego, jak s�dzili, domaga�y si� ich spocone cia�a. Swoje rozdra�nienie wy�adowywali na niej.
Bo�e, czeg� oni oczekiwali za te swoje trzy funty, kt�re bra�a za us�ugi w opuszczonym domu. Albo za pi�-taka, je�li zabiera�a ich do w�asnego pokoju? P�niej zacz�a wystrzega� si� zapraszania m�czyzn do siebie. Ju� dwa razy siedzia�a w pudle za uprawianie nierz�du i nie chcia�a, by przedstawiciele prawa interesowali si� zbytnio jej mieszkaniem.
- Jezu Chryste. Ale� mnie przestraszy�!
Niemal upu�ci�a papierosa. Z�apa�a go w ostatniej chwili wpatruj�c si� w wielkiego m�czyzn�, kt�ry bezszelestnie zbli�y� si� do niej. By� w tenis�wkach. Gumowe podeszwy t�umi�y kroki. Podszed� na odleg�o�� jarda, nim spostrzeg�a jego obecno��. Zaskoczona i troch� zdezorientowana, mocno zaci�gn�a si� papierosem, pr�buj�c rozpozna� pogr��on� w p�mroku twarz. Nie by� to �aden z jej sta�ych klient�w - tego by�a pewna. Mia� ciemne w�osy. Jego nalana twarz �wiadczy�a, �e dawno sko�czy� ju� czterdziestk�. R�ce dr�a�y mu nerwowo. Mog�o si� wydawa�, �e po raz pierwszy wyszed� na podryw.
10
- Przepraszam - g�os brzmia� elegancko dystyngowanie, nie by�o w nim ani �ladu dialektu - nie chcia�em ci� przestraszy�.
- W porz�dku.
Stella by�a podejrzliwa. Dawno min�y ju� czasy, gdy mog�a rozpozna� policjanta bez wzgl�du na to, czy mia� na sobie mundur, czy nie. Ci, co przychodzili teraz, r�nili si� mi�dzy sob� budow� cia�a i wzrostem. Zdarza�o si� nawet, �e wpadali do burdelu dla przyjemno�ci. Stara�a si� by� ostro�na. Ostro�na a� do przesady.
- Rozmarzy�am si�.
- To tak jak ja - jego �miech zabrzmia� cynicznie. - Chcia�em w�a�nie znale�� w tej dziurze kogo� takiego jak ty. Ile chcesz?
Jego bezpo�rednio�� zaskoczy�a j�. Je�liby powiedzia�a, �e chce trzy funty, a on okaza�by si� glin�, to tak jakby przyzna�a si� do winy.
- W�a�nie czeka�am na kogo�. Pr�bowa�a wyczyta� co� z jego oczu. By�a bez szans. Patrzy� przeszywaj�c j� wzrokiem na wskro�.
- Kogo� takiego jak... ja? Przysun�� si� bli�ej. Poszuka� jej r�ki.
- By� mo�e.
- Dok�d p�jdziemy?
Stella Lowe lekko dr�a�a. Nie wygl�da�o to na zwyk�y podryw. Nie by� to klient prymitywny, z tych co to, pragn�c poca�unk�w, pr�buj� wcisn�� jednocze�nie r�ce pod sp�dnic� dziewczyny.
Targowa� si� spokojnie, z rozmys�em, jak cz�owiek spieraj�cy si� z taks�wkarzem o wysoko�� op�aty za nocn� jazd�.
- Tam, ni�ej, przy tej ulicy, jest taki dom - jej g�os
11
dr�a� - ostatni z przeznaczonych do rozbi�rki. W jednym z g�rnych pokoi jest nawet ��ko, co prawda bez prze�cierade�...
Czeka�a, a� wybuchnie �miechem. �art trafi� w pr�ni�. Facet milcza�.
- Wystarczy! - zdecydowa� nagle, chwytaj�c j� brutalnie za r�k�.
O cen� ju� nie pyta�. Mo�e nie zamierza� p�aci�. Stella mia�a z�owrogie przeczucia. Gdyby tylko mog�a wyzwoli� si� z u�cisku, pobieg�aby tak szybko, jak to tylko mo�liwe w stron� "Tawerny" i odda�a si� za darmo kt�remu� ze sta�ych klient�w. Wszystko, byle uciec od tego zimnego, bezdusznego m�czyzny. Nie mie�ci�o jej si� w g�owie, �e taki typ mo�e potrzebowa� seksu. Nie by�o jednak odwrotu. Ci�gn�� j� tak silnie w stron� opustosza�ych, mrocznych kamienic, �e zmuszona by�a niemal biec.
- Kt�ry to dom? - mrukn�� po kilku minutach.
- To ten... tam, po drugiej strome.
K�amstwo nie mia�o najmniejszego sensu. M�g� zawlec j� do ka�dej z tuzina wal�cych si� ruder. Miejsce by�o mu zupe�nie oboj�tne.
W milczeniu przeszli na drug� stron�. Pchn�� r�k� wskazane drzwi, kt�re trzeszcz�c, skrzypi�c i tr�c o wypaczon� pod�og�, otworzy�y si� wreszcie. Zamkn�� je zdecydowanie, jednym ruchem.
- Nie chcemy, by nam przeszkadzano, prawda? - w g�osie jego brzmia�a ironia.
Dziewczyna dr�a�a gwa�townie, gdy wspinali si� po chybotliwych, drewnianych schodach.
Nadal trzyma� j� mocno.
- Hej, nie musisz wykr�ca� mi r�ki. Nie mam zamiaru wia�!
12
Ten symboliczny sprzeciw mia� zabrzmie� gniewnie, upodobni� si� jednak do �kania. Nie potrafi�a d�u�ej ukrywa� koszmarnego strachu.
- Doprawdy?
Brutalnie pchn�� j� w plecy. Run�a na obdarte spr�yny ��ka. Jeszcze poczu�a, �e wystaj�ce druty mszcz� jej najlepsz� sukienk�, ale to ju� przecie� nie mia�o znacze
nia.
- Kim jeste�?
Po raz pierwszy mog�a wyra�nie dostrzec jego twarz. O�wietla� j� snop ulicznego �wiat�a, kt�re wpada�o uko�nie przez wybite okno. Zatrzymana w bezruchu, robi�a przera�aj�ce wra�enie. Jak maska. Bezduszna, obca, o twardych rysach, niemal martwa, a jednak wykrzywiona w grymasie z�a.
Stella prze�kn�a g�o�no �lin�. Czu�a, �e dr�y.
- Zosta�a� wybrana...
- Co... co chcesz przez to powiedzie�?
Stella pomy�la�a, �e zacznie krzycze�. Wiedzia�a jednak, �e nic by to nie da�o. Nikt nie przechodzi� t� ulic� w nocy, z wyj�tkiem przypadkowych pijak�w, kt�rzy z pewno�ci� nie dochodziliby przyczyny kobiecych wrzask�w.
- Sp�jrz... - w jego oczach pojawi� si� fanatyczny b�ysk. M�wi� teraz uroczy�cie, powa�nie. - Spogl�dasz na jednego z czcigodnych uczni�w Wielkiej Lilith, Bogini Ciemno�ci.
"Jest ob��kany - pomy�la�a. - To szaleniec, bardziej niebezpieczny od innych."
Nagle, rozpaczliwie i w po�piechu, zacz�a rozpina� sukienk�, obna�aj�c bia�e cia�o.
- Tego chcia�e�, tak?
13
- Tak... i nie - za�mia� si� szyderczo, szepc�c. - Lecz nie tak jak my�lisz.
- To czego, do diab�a, chcesz?!
- Dzi� w nocy - jego g�os by� tak cichy, �e musia�a wyt�y� s�uch, by dos�ysze� jego s�owa - uczniowie Lilith rozeszli si� po mie�cie, by szuka� takich jak ty. Powinna� czu� si� zaszczycona. Zosta�a� wybrana.
Jego nag�y atak zaskoczy� j�. Jednym skokiem przygni�t� j� swym cia�em, a� zaj�cza�y spr�yny ��ka. Wydawa�o jej si�, �e zosta�a zwi�zana, zupe�nie unieruchomiona, a on pr�buje wydoby� co� z kieszeni. "O Bo�e, on ma n�!" - pomy�la�a.
Pomara�czowe �wiat�o, kt�rym przes�czony by� pok�j, rozb�ys�o na moment, odbijaj�c si� od jakiego� przedmiotu. Nie zd��y�a si� zorientowa�, co to jest. Nie chcia�a nawet. Odwr�ci�a g�ow� i modli�a si�, by koniec nadszed� pr�dko.
Nag�y b�l, kt�ry dr���c szyj� wtopi� si� w jej gard�o, powstrzyma� przenikliwy krzyk. Czu�a krew w ustach i prze�yku. Kopa�a w�ciekle, ale wiedzia�a, �e to na nic. Napastnik jednak najwyra�niej nie zwraca� uwagi na jej wysi�ki. Drobne stopy Stelli nie mog�y zada� mu b�lu. �mia� si�, a ona czu�a, �e traci si�y, �e ga�nie jej �wiadomo��. My�la�a, �e krzyczy, albo �e przynajmniej pr�buje to robi�.
- Jestem uczniem Lilith! - us�ysza�a jeszcze. W miar� jak s�ab�a, d�awi�c si� w�asn� krwi�, jego s�owa uderza�y w ni� brutalnie, zadaj�c niemal fizyczny b�l. Nagle u�wiadomi�a sobie, �e napastnik nie le�y ju� na niej. Nic nie widzia�a. Straci�a wzrok. Zosta�a tylko purpurowa mg�a przes�aniaj�ca oczy. S�ysza�a d�wi�ki, jakby gdzie� w pobli�u woda la�a si� z otwartego kranu. Ze
14
zgroz� u�wiadomi�a sobie, �e to jej w�asna krew tryska, rozpryskuj�c si� na pod�odze.
O Jezu! Ten �ajdak przeci�� jej gard�o! Instynktownie, podobnie jak Shanda, Stella Lowe pr�bowa�a przycisn�� r�wny, niewielki otw�r palcami. Nic ju� nie mog�o powstrzyma� uchodz�cego z niej �ycia. Pr�bowa�a si� podnie��. D�wign�a si� nawet troch�, lecz niemal od razu za-ko�ysa�a si� �agodnie na bezw�adnych, zardzewia�ych spr�ynach ��ka. We wszystkich ko�czynach czu�a dziwne mrowienie. Krew by�a wsz�dzie.
Us�ysza�a jeszcze, jak skrzypi�ce, drewniane drzwi tr� o deski pod�ogi. Odg�os mi�kkich, cofaj�cych si� w mrok nocy krok�w by� ostatnim d�wi�kiem, jaki dotar� do jej �wiadomo�ci.
Z oddali dochodzi�y g�osy nocy. Cie� nietoperza przesun�� si� za oknem. Ucze� Wielkiej Lilith wraca� tam, sk�d przyby�. Towarzyszy� mu g�os puszczyka brzmi�cy wyra�nie w pustych, ciemnych zau�kach upiornego miasta.
Rozdzia� II
Sabat le�a� jeszcze w ��ku, gdy stoj�cy na nocnym stoliku telefon zacz�� dzwoni�. Zakl�� z wpraw�, uni�s� sw�j nagi tors i lew� r�k� si�gn�� po s�uchawk�. Prawa d�o� kontynuowa�a w tym czasie inn�, rozpocz�t� przed dwudziestoma minutami, czynno��.
- Sabat - zacz�� szorstko, bez entuzjazmu pr�buj�c zapomnie� o stworzonym w my�li obrazie blondynki w czarnych butach, biustonoszu i podwi�zkach, kt�ra na niesko�czenie wiele sposob�w potrafi�a zada� m�czy�nie rozkoszny b�l. By�a jedn� z niewielu kobiet, kt�rym kiedykolwiek uda�o si� zaw�adn�� jego siln� osobowo�ci�.
- Tu McKay. Bardzo mi przykro, �e ci przeszkadzam.
Nawet w po�owie nie tak przykro jak mi, gnojku. Sabat skrzywi� si� w mroku, nagle napi�ty i czujny. Sprawy policji zawsze go bardzo interesowa�y. Sier�ant McKay z CID, przedtem zatrudniony w SAS, nie dzwoni�by do niego, i to o tak wczesnej porze, gdyby rzecz nie by�a rozpaczliwie pilna.
- O co chodzi? M�w! - wymamrota� Sabat i doda� ciszej - to, co robi�em, mo�e poczeka�.
- Sabat - McKay zacz�� z wahaniem. Nuta za�enowania pojawi�a si� w jego opanowanym g�osie. - Czy wierzysz w... wampiry?
- Teraz ju� wiem, �e oszala�e� - Sabat smuk�ymi palcami przeczesa� swe d�ugie, czarne w�osy. Jak zwykle
16
musn�� d�ug�, szerok� blizn�, pami�tk� po s�u�bie w SAS. - Znowu pi�e�, Clive.
- Nie, nie pi�em. Jestem zupe�nie trze�wy. Mo�e przepracowany, przem�czony, lecz zupe�nie zdrowy i trze�wy. S�uchaj Sabat. To nie s� �arty. Znasz mnie wystarczaj�co dobrze. To strasznie pilna sprawa. Sam Szef stwierdzi�, �e przyda�aby si� nam twoja pomoc. Czy mogliby�my gdzie� si� spotka�?
- Wpadnij do mnie.
Sabat porzuci� w ko�cu swe erotyczne fantazje i opu�ci� nogi z ��ka. McKay mia� klas�. By� mo�e si� myli�, lecz zawsze trzyma� si� mocno ziemi. Sabat zna� go zbyt dobrze, by w�tpi� w jego kompetencje.
- Wpadn� za kwadrans.
Sabat odwiesi� s�uchawk� na wide�ki i zapali� �wiat�o. Zacz�� si� wolno ubiera�. Naci�gn�� ciemne spodnie. Instynktownie sprawdzi� kieszenie marynarki. Chcia� mie� pewno��, �e ma�y rewolwer kaliber 38, z kt�rym nigdy si� nie rozstawa�, by� na swoim miejscu. W ci�gu ostatnich kilku miesi�cy nigdzie nie rusza� si� bez broni. M�g� pa�� ofiar� zemsty. Cios m�g� go dosi�gn�� z ka�dej strony. Uczy� si� �y� ze �wiadomo�ci� ustawicznego zagro�enia.
Usiad� na brzegu ��ka i utkwi� wzrok w �cianie. W wyobra�ni widzia� zalesiony stok g�ry i szerok� przesiek�, kt�rej wystrzega�y si� ptaki i dzikie zwierz�ta. To w�a�nie tam jego w�asny brat, Quentin, szuka� schronienia. Quen-tin by� tak przesi�kni�ty z�em, �e w po�owie kraj�w �wiata znano go jako "szata�skiego giermka". �ciga�o go prawo, kt�rego przedstawiciele mieli cich� nadziej�, �e nie uda im si� go z�apa�. �ciga� go r�wnie� Mark Sabat.
W�a�nie na tej polanie mia� miejsce ostateczny pojedynek. Sabat zadr�a� przypomniawszy sobie, z jak wielkim
17
trudem si�a jego egzorcyzm�w pokona�a zakl�cia najbardziej niebezpiecznego cz�owieka, jakiego zna�a ludzko��. Widzia� to ci�gle w my�li. Wykopane zw�oki le�a�y w�wczas obok trzech otwartych grob�w. Quentin - mistrz voodoo, szaman na wygnaniu - w�a�nie zamierza� wskrzesi� sobie uczni�w spo�r�d zmar�ych, by stworzy� armi� pos�uszn� wszystkim jego rozkazom.
Sabat poczu� znowu �w wszechobecny od�r zgnilizny dobywaj�cy si� z otwartych grob�w. Raz jeszcze opanowa�o go przera�enie. Przypomnia� sobie, jak wpad�szy do jednego z grob�w spojrza� w g�r� i dostrzeg� swego brata z toporem w r�ku, gdy szykowa� si� do ostatecznego ataku. Czu� to znowu. Od�r palonego kordytu, pistolet kaliber 38, kt�ry wypad� mu z r�ki, i Ouentina, wij�cego si� na nim, w chwili gdy ostatni strza� roz�upa� mu czaszk�. Na wilgotnych �cianach grobu jego krew zmiesza�a si� z m�zgiem tworz�c obrzydliw� mas�, bezkszta�tn� i lepk�.
To si� tam w�a�nie powinno by�o zako�czy�. Na tej polanie. Wtedy, gdy Sabat, wydostawszy si� z prostok�tnej dziury, schodzi� zamroczony w d� zbocza. Tak si� jednak nie sta�o. W dziwny spos�b dusza Ouentina stopi�a si� z dusz� Sabata. Od tego czasu dwa b�d�ce w ustawicznym konflikcie �ywio�y - dobro i z�o - rozdziera�y �yj�c� i czuj�c� jedno�� jego istoty. Sabat zachowywa� si� jak cz�owiek nawiedzony, tocz�cy w swym wn�trzu nieustann� walk� o w�asne przetrwanie. Walka si� nie sko�czy�a i nie sko�czy si� nigdy - dop�ki b�dzie �y�.
Sabat, by�y ksi�dz, w SAS pracowa� do czasu, gdy da� si� z�apa� w niedwuznacznej sytuacji z jasnow�os� �on� pu�kownika. W�a�nie ona to nosi�a czarne buty i uwielbia�a korz�cych si� u jej st�p kochank�w. Incydent ten sprawi�, �e Sabat by� zmuszony powr�ci� do cywila, co w
18
ko�cu doprowadzi�o do jego wewn�trznego rozdarcia. Czasem z�o by�o zbyt silne i zbyt kusz�ce, by m�g� stawi� mu op�r. W�wczas Quentin Sabat stawa� si� innym cz�owiekiem - skoncentrowanym, zamkni�tym w sobie i nieprzejednanym. Czasem si�y z�a kapitulowa�y w obliczu jego bezwzgl�dno�ci i ��dzy zemsty. Takie �ycie przypomina�o ruch wahad�a - monotonny, niebezpieczny i trudny do zatrzymania.
Mark nigdy nie m�g� by� pewny w�asnych reakcji. On, egzorcysta, cz�owiek o niewiarygodnej sile psychicznej, pewnego dnia m�g� sta� si� przyczyn� w�asnego upadku, zguby. Teraz znowu co� zaczyna�o si� dzia� i przeczuwa�, �e nie b�dzie to nic dobrego.
Z ulicy dochodzi�y odg�osy, �wiadcz�ce o tym, �e nie by�a tak pusta, jak my�la�.
Sabat mieszka� w wyludnionej dzielnicy p�nocnego Londynu. Bez trudu rozpozna� d�wi�k zatrzymuj�cego si� przed jego domem samochodu. Z niepokojem czeka� na dzwonek u frontowych drzwi. Po chwili wpu�ci� do �rodka wysokiego, �niadego m�czyzn� o prostok�tnej twarzy, na kt�rej z rzadka go�ci� u�miech. R�wnie� i teraz sier�ant McKay nie mia� powodu do nadmiernej rado�ci
- Dzi�kuj�.
Uj�� d�oni� szklank� whisky podan� mu przez Sabata.
- To jest oczywi�cie absolutnie poufne. Na jego ogorza�ej twarzy pojawi� si� wyraz za�enowania.
- Dla mnie wszystko jest poufne - odpar� Sabat. - Tajemnica obowi�zuje obie strony.
- W�a�nie. Mog� ci� chyba prosi� o wyja�nienie sprawy znikni�cia wielebnego Spode'a?
- Czy to o tym chcia�e� ze mn� rozmawia�? - ton
19
Sabata by� ostry, nieprzyjemny. Jego ciemne oczy rzuca�y iskry jak potarty krzemie�. - Je�li tak, to s�dz�, �e powiniene� si� tu zjawi� o jakiej� przyzwoitej porze.
- Nie, nie. To nie tylko sprawa Spode'a. McKay powoli s�czy� drinka. Nie by� na tyle g�upi, by z rozmys�em dra�ni� Sabata w jego w�asnym domu. - Po prostu zapyta�em. To wszystko. Osobista ciekawo��.
- Kt�ra prowadzi do przys�owiowego piek�a. - Twarz Sabata rozlu�ni�a si�, a oczy nabra�y �agodniejszego wyrazu. - Tak czy owak, odpowiem ci. A robi� to tylko po to, by zaspokoi� twoj� osobist� ciekawo��. Wielebny Spode, kt�ry nie by� wcale wielebnym, �ci�gn�� na swoj� g�ow� gniew tajemnych bog�w. Mo�na powiedzie�, �e za jego znikni�cie wini� mo�emy piek�o gorsze od tego, kt�re znamy.
- Wystarczy. - McKay usadowi� si� wygodniej w odpowiedzi na zapraszaj�cy gest Sabata. - S�dz�, �e wydarzenia ostatnich dni sprawi�, �e znikni�cie Spode'a p�jdzie w niepami��. Przychodz� prosto z policyjnej kostnicy. Nawet Szef nie umia� si� opanowa�. Mia� nudno�ci. Z czterech cia�, kt�re znale�li�my, trzy nale�a�y do zawodowych prostytutek. Jedno do pewnej nastolatki.
- Jaki� maniak, szaleniec? Takich zawsze pe�no w wielkim mie�cie...
- To nie "szaleniec". Sabat. Na ka�dym z tych cia� znajduje si� tylko jedna rana. Jest to r�wna, okr�g�a dziurka przechodz�ca przez sk�r� a� do t�tnicy. Przez t� w�a�nie rank� wyssano... wiem, �e brzmi to g�upio... wyssano krew.
Sabat patrzy� przed siebie, powstrzymuj�c si� od niedorzecznego komentarza w rodzaju: "Chyba �artujesz stary!". Zamiast tego mrukn��:
20
- Ca�� krew?
- Nie. By� mo�e p� �itra. Lub co� ko�o tego. Trudno powiedzie�. Trzy dziewczyny zdo�a�y jeszcze czo�ga� si� po chodniku, zostawiaj�c za sob� upiorny, purpurowy �lad. Czwart� zabito w opuszczonym budynku. Pok�j, w kt�rym znale�li�my jej zw�oki, przypomina� rze�ni�. Krew na �cianach i na suficie, wsz�dzie!
- Z pewno�ci� nie by� to wampir. Nawet je�li co� takiego istnieje. Nie szafuje on krwi� na lewo i prawo, dzia�a bardziej wyrafinowanie, ,,oszcz�dnie". Zostawia po sobie raczej zu�yte zw�oki, cho� to, co m�wisz, jest ciekawe.
- Mo�esz to powt�rzy� publicznie. Szef ma z�o�y� o�wiadczenie dla prasy. Rozumiem jego niepok�j. Siedzi jak na beczce z prochem. Jeszcze jeden "szaleniec" m�g�by okaza� si� k�opotliwy, bardzo k�opotliwy, lecz w przypadku wampira ca�y Londyn wpadnie w histeri�. By� mo�e nie tylko Londyn - rozumiesz?
- To zdaje si� nie moja bran�a.
Sabat wyci�gn�� z kieszeni fajk� z pianki morskiej. Pali� j� nieregularnie, w chwilach szczeg�lnych. Czasem miesza� indyjskie konopie z kr�tko ci�tym tytoniem. Tej nocy jednak wype�ni� cybuch aromatycznym tytoniem wprost ze sklepu. Ujawnianie zbyt wielu sekret�w przedstawicielowi prawa nie by�o najm�drzejsze.
- Mo�e tak, mo�e nie - powiedzia� McKay sentencjonalnie. - Ca�a sprawa wywo�a jednak spory niepok�j czytelnik�w prasy. A gdy fakty stan� si� powszechnie znane, podniesie si� wielki wrzask. Szef ma nadziej�, �e da si� to wszystko szybko za�atwi�. Oznacza to jednak, �e nie obejdzie si� bez twojej pomocy, Sabat.
- Do dzi� pami�tam - Sabat wypu�ci� powoli kilka k�ek dymu - �e si�y policyjne czu�y si� �miertelnie ura-
21
�on� moimi dochodzeniami. Zupe�nie niedawno dosta�em nawet ostrze�enie. Zagro�ono mi strasznymi konsekwencjami w przypadku, gdybym nadal utrudnia� prowadzenie �ledztwa.
- To wina Plowdena. Nie chcia�, by ktokolwiek przej�� jego najwa�niejsz� spraw�, popisowy numer, kt�ry m�g� zadecydowa� o jego karierze. I dlatego zagadka znikni�cia Spode'a pozosta�a nierozwi�zana... oficjalnie.
- W takim razie wybaczam - za�mia� si� Sabat. - Teraz opowiedz mi o szczeg�ach sprawy. Gdzie si� zdarzy�y te morderstwa?
- Wszystkie na jednym terenie. W obr�bie tej samej dzielnicy. Jest to obszar niezamieszkany, rz�dy dom�w przeznaczonych do rozbi�rki. W East Endzie.
McKay ruszy� do �ciennej mapy. Pok�j Sabata przypomina� kwater� g��wnodowodz�cego w czasie wojny. Na mapie znajdowa�o si� wiele barwnych pinezek, kt�rych pozycje mia�y znaczenie tylko dla w�a�ciciela. McKay nie chc�c si� o�miesza� nie pyta� o nic.
- Dockland? Mo�e to sprawka ,,Triady"?
- W�tpi� - odpar� Sabat. - Nie mo�na jednak wykluczy� �adnej mo�liwo�ci. Mimo wszystko chcia�bym zobaczy� te cia�a.
- To si� da za�atwi�. Nawet natychmiast. McKay opr�ni� szklank�.
- I jeszcze co� - zawaha� si� Sabat. - Musz� mie� woln� r�k�. Pracuj� nieoficjalnie. �adnej reklamy. �adnych pyta�,
- W�a�nie dlatego potrzebujemy ciebie.
- W porz�dku. Ruszajmy.
- Powiedz mi - Sabat wygl�da� na zupe�nie rozlu�nionego, gdy McKay p�dzi� przez przedmie�cia na po�ud-
22
niowy wsch�d Londynu. - Czy pu�kownik Vince Lealan ci�gle s�u�y w SAS?
- Nie powinienem ci m�wi�.
- Ale zrobisz to, bo kiedy� razem byli�my agentami SAS i ufali�my sobie.
- Racja. - McKay zatrzyma� samoch�d na �wiat�ach. Gdy czeka� na przejazd, zapanowa�a kr�tka, niezr�czna cisza. - Wyrzucili go w niespe�na rok po tym, jak wylali ciebie. Je�liby dosz�o do procesu, poszed�by za kratki. Zabrak�o jednak przekonywuj�cych dowod�w. Tak czy owak nie mogli sobie pozwoli� na zbytni rozg�os. W�a�ciwie to pytasz o niego, czy o Katrion�?
- O oboje.
W wyobra�ni Sabat zn�w dostrzeg� blondynk� w sk�pym, czarnym odzieniu. Przypomnia� sobie ich nieliczne spotkania i poczu� lekkie dreszcze w dolnych partiach cia�a. Katriona rani�a go na wiele sposob�w. Mimo to ulegaj�c i�cie masochistycznym zap�dom, pragn�� kary - kary w jej stylu.
- Pu�kownik sympatyzowa� z Frontem Wyzwolenia. Sekretarz Spraw Wewn�trznych pot�pi� demonstracj�. - G�os McKay'a dochodzi� jakby z daleka. - Stary Vince po prostu nadstawi� kark. By� mo�e zrobi� to rozmy�lnie, s�dz�c, �e pod jego rz�dami faszystowska grupa mo�e doj�� do w�adzy. Pozwoli� im zorganizowa� demonstracj� na swoim terenie, niedaleko jego mieszkania w Sussex. By� cholernym durniem. W taki spos�b zdradzi� swoje zamiary! Cho� od jakiego� ju� czasu wiedzieli�my, z kim sympatyzuje. Front zacz�� stawa� si� gro�ny i nale�a�o go troch� przyhamowa�. Sam wiesz, jak �liskie bywa prawo w prawdziwie demokratycznym kraju. Ka�dy mo�e wyra�a� swoje pogl�dy bez wzgl�du na to, jak niebezpieczne
23
mog�yby okaza� si� dla istoty demokracji. Obserwowano Front uwa�nie. W tydzie� po demonstracji dostali�my donos, �e na ziemi Lealana znajduj� si� skrytki z broni�. Tak naprawd� to powinna by� sprawa policji, lecz ministerstwo zadecydowa�o, �e nale�y u�y� SAS. Nadarzy�a si� okazja, by zniszczy� siedlisko z�a w zarodku. Kto� jednak ostrzeg� �ajdak�w. Istnia�o tylko jedno �r�d�o, z kt�rego mog�y pochodzi� tajne informacje. Oznacza�o to koniec s�u�by Lealana.
- A Front Wyzwolenia?
- Tak jakby zabieraj�c ze sob� bro� rozp�yn�li si� w powietrzu. S�dzimy, �e Lealan dzia�a dalej. Od czasu jednak gdy opu�ci�em SAS i przeszed�em do CID, nie s�ysza�em o nim nic nowego. I pewnie nie us�ysz�.
- A Katriona?
- Chryste, Sabat. Nadal by� pracowa� w SAS, gdyby� da� jej spok�j. Jest ci�gle ze starym Yincem. W�tpi� jednak, by wyleczy� j� z jej sadystycznych upodoba�. Mo�e teraz on jest "jej ch�opcem do bicia" - cho� nigdy nie wygl�da� na masochist�.
Jechali w milczeniu. Sama my�l o Katrionie sprawi�a. �e Sabat poczu� wzw�d cz�onka. Obieca� sobie, �e pewnego dnia j� odnajdzie. Mia� wiele porachunk�w z pu�kownikiem, do kt�rego w sumie nigdy si� nie dosta�. Wytrzymaj� obaj. I pewnego dnia...
Ma�a policyjna kostnica by�a zat�oczona. Odziani w bia�e fartuchy lekarze s�dowi oraz grupka oficer�w Ga��zi Specjalnej otaczali g�sto sto�y. Gdy Sabat wszed� na sal�, utworzyli przej�cie. Rozpozna� komisarza. Zwykle rumiany, ciesz�cy si� nienagannym zdrowiem, by� teraz przera�liwie blady, oczy mia� mocno przekrwione... tak jakby nie spa� przez czterdzie�ci osiem godzin.
24
Skin�� Sabatowi. By�o to co� w rodzaju oboj�tnego "odwal si�". Sabat dostrzeg� to i skrzywi� si� w u�miechu.
Tak jak powiedzia� McKay, w ka�dym z nagich cia� by�a jedna ranka, jak gdyby pocisk kalibru 22 przebi� si� przez sk�r�. Jeden rzut oka jednak wystarczy�, by Sabat dostrzeg�, �e by�o to co� znacznie bardziej precyzyjnego, ani�eli otw�r po pocisku. Pochyli� si� nad cia�em Shandy. Delikatnie dotkn�� palcami okr�g�ego naci�cia. Musia�a to by� jaka� wbita g��boko ig�a, kt�r� odci�gni�to pewn� ilo�� krwi, by reszta mog�a wytrysn�� purpurow� fontann�. Dlaczego, na mi�o�� bosk�? Sabat dobrze wiedzia�, �e nie nale�y dzieli� si� jakimikolwiek teoriami w tym towarzystwie dr�twych nudziarzy, pewnych siebie perfekcjonist�w. To ich praca, a on nie ma prawa... Jeszcze nie. Czy by�a to po prostu niedorzeczna napa�� jakiego� szukaj�cego mrocznej s�awy psychopaty, czy istnia�y znacznie bardziej perfidne pobudki? Trzeba si� dowiedzie�.
- Dzi�kuj� - po obejrzeniu pozosta�ych cia� zwr�ci� si� z wyszukan� grzeczno�ci� do sier�anta McKay a. - Teraz je�li by�by� �askaw odwie�� mnie do domu... M�g�bym od razu wzi�� si� do roboty.
Sabat nie ukrywa� rado�ci, �e zaraz znowu znajdzie si� w samochodzie. Nie dlatego, �eby rze� i rany by�y dla� a� tak odra�aj�ce. W innych okoliczno�ciach mog�yby mu sprawi� przyjemno��. Raczej dlatego, �e organicznie nienawidzi� oficjalnego towarzystwa zawodowych gliniarzy. Policja pracowa�a zawsze wed�ug jednego schematu. Sabat chcia� mie� poczucie swobody, tak by �adne prawa nie stawa�y mu na drodze. S�d, �awnicy, kat - dla Sabata wszyscy znaczyli to samo: byli niczym.
Gdy dotarli przed Hampstead House, McKay zatrzyma� w�z, nie wy��czaj�c silnika. By� mo�e zastana-
25
wia� si� co powiedzie�. Jego towarzysz nie nale�a� do tych, z kt�rymi �atwo podejmowa�o si� swobodn� pogaw�dk�.
- OK. Zobacz�, co b�d� m�g� zrobi�. - Sabat nacisn�� klamk� drzwi.
- Wiesz, jak si� ze mn� skontaktowa�.
- Wiem. Nie licz jednak na to, �e zrobi� to od razu! Co� mimo wszystko postaram si� ustali�.
Sabat znikn�� w panuj�cych przed �witem ciemno�ciach. McKay westchn�� i zwolni� sprz�g�o. Zna� tego cz�owieka a� nazbyt dobrze. Sabat kierowa� si� swoistym poczuciem sprawiedliwo�ci. Rozstrzygni�cie tej sprawy mo�e nigdy nie trafi� do oficjalnych akt. By� mo�e pomocnik komisarza wola�, �eby tak to zosta�o. Ostatecznie - cel u�wi�ca �rodki.
Sabat powr�ci� do przerwanych rozkoszy. Jedynie my�l o Katrionie Lealan mog�a w nim rozpali� ��dze. Gdy sko�czy� wyczerpany, zasn�� g��bokim snem sytego, zm�czonego samca. Obudzi� si� na godzin� przed zmierzchem z tak� pewno�ci�, �e jest to w�a�ciwy moment - jakby budzik wbudowany by� w jego m�zg.
Czu� si� od�wie�ony. Przeci�gaj�c nagie cia�o napina� mi�nie. Nigdy nie spa� w pid�amie. Znaczy�oby to to samo, co spanie w garniturze i by�oby przeszkod� dla wielu przyjemnych ��kowych rozrywek.
Przez kilka minut le�a� i analizowa� w my�li ostatnie wydarzenia. Z pewno�ci� morderstwa nie by�y dzie�em legendarnych wampir�w, cho� rany ofiar w�a�nie to przywodzi�y na my�l. Zastanawia� si�, czy o to chodzi�o mordercy, czy chcia� wywo�a� takie w�a�nie wra�enie. Je�li tak to dlaczego? Tego musia� si� natychmiast dowiedzie�. Na
26
nic nie zda si� dalsze le�enie w ��ku; tu na pewno nie dowie si� niczego.
Starannie ubrany, zszed� do kuchni i wyj�� z lod�wki talerz z jarzynami. Cho� nie by� stuprocentowym wegetarianinem, to sw� sprawno�� fizyczn� przypisywa� naturalnej diecie, eliminuj�cej wszelkie ci�kostrawne pokarmy. Musia� zachowa� dobr� form�. Ka�dy gram t�uszczu czyni� jego szczup�e cia�o mniej sprawnym. Wyklucza� ze swego jad�ospisu r�wnie� cukier. Obni�a� on refleks i przyt�pia� umys�.
Dzi� wieczorem ma przecie� wkroczy� do akcji. Wej�� bez wahania w t� czerwono o�wietlon� przestrze�, gdzie w mroku czai si� �miertelne niebezpiecze�stwo, kt�rego istnienia by� pewien.
Zapada� ju� wiecz�r, gdy opuszcza� sw�j wygodny dom w p�nocnej dzielnicy Londynu. Jego daimier mkn�� bezszelestnie na po�udniowy wsch�d. Nie spieszy� si�: godzina by�a jeszcze wczesna. Mia� mn�stwo czasu.
Wieczorny ruch s�ab� powoli. Ludzie spieszyli do dom�w, zamykano ostatnie magazyny. W miar� jak oddala� si� z centrum miasta, by�o coraz ciemniej. Nieliczne latarnie s�abo o�wietla�y ponure zau�ki i zaniedbane dzielnice przedmie�cia. Naznaczone pi�tnem rozpadu, wyludnione, martwe - niewiele si� zmieni�y.
Trasa Sabata nie by�a w najmniejszym stopniu przypadkowa. Nie by� to r�wnie� rutynowy wypad w nadziei natrafienia na jaki� �lad prowadz�cy bezpo�rednio do sprawc�w nikczemnych morderstw. Ale co� mu chodzi�o po g�owie.
Po oko�o godzinnej je�dzie zatrzyma� samoch�d. Stan�� przy w�skiej uliczce, zabudowanej rz�dem starych,
27
trzypi�trowych kamienic. Znajdowa�y si� tu domy publiczne, przynosz�ce niewielkie, ale pewne zyski: ma�e bur-deliki, knajpy, zadymione tawerny.
Zamkn�wszy daimiera wszed� po w�skich schodkach i zadzwoni� do domu, na kt�rego drzwiach widnia� numer 66. Ze sposobu, w jaki s�ucha� dochodz�cych z hallu krok�w, mo�na by�o wywnioskowa�, �e nie by� tu po raz pierwszy.
- O, pan Sabat! - na twarzy szczup�ej, rudow�osej kobiety pojawi� si� wyraz mi�ego zaskoczenia. Smuga �wiat�a uwydatnia�a ka�dy szczeg� jej szczup�ej sylwetki. Zbli�a�a si� z pewno�ci� do pi��dziesi�tki, podobnie jak dom, w kt�rym mieszka�a, a jednak opar�a si� up�ywowi czasu. Jej drobne zmarszczki by�y tak nakremowane, �e sta�y si� praktycznie niewidoczne, a doskona�y makija� m�g� obcego wprowadzi� w b��d. Wygl�da�a co najwy�ej na czterdziestk�. Jak zwykle poci�gaj�ca i zmys�owa, ubrana kusz�co w d�ug�, sp�ywaj�c� tunik� - wydawa�a si� do�� atrakcyjna. Jej ruchy by�y pe�ne wdzi�ku, zw�aszcza gdy odwr�ci�a si� ty�em i gestem ma�ej d�oni nakaza�a, by wszed� do �rodka.
- Dobrze, �e ci� widz�, Ilono - u�miechn�� si�, gdy zamyka�a za nim drzwi. Wprowadzi�a go do korytarza, a potem do wykwintnie umeblowanego holu, gdzie otworzy�a przed nim barek. Jego zawarto�� mog�aby ozdobi� niejedn� rezydencj� w West Endzie.
- Whisky?
- Prosz�. Z odrobin� pepermintu.
- Nie ucieszy�abym si� bardziej z �adnego spotkania. Jej smuk�e, zadbane r�ce dr�a�y lekko, gdy nalewa�a bursztynow� ciecz do dwu szklanek.
- Rozwa�a�am nawet mo�liwo�� skontaktowania si�
28
z tob�. Moje dziewcz�ta boj� si� wyj�� st�d w nocy. Ogarnia je przera�enie na my�l o potencjalnych klientach. To mo�e naprawd� roz�o�y� interes.
- Czy zamordowane dziewcz�ta pracowa�y u ciebie? - Sabat przygl�da� si� jej z uwag�. W zielonych oczach kobiety dostrzeg� l�k. Skin�a g�ow�.
- Dwie z nich, Joyce i Elaine. Trzecia pracowa�a u Nicka i chocia� nienawidz� tego t�ustego alfonsa, to takiej �mierci nie �yczy�abym �adnej z jego dziewcz�t. No i jeszcze to biedne, niewinne dziecko. Co si� u licha dzieje, Sabat? S�ysza�am pog�osk�, �e... �e ich gard�a mia�y taki charakterystyczny znak... tak jakby pad�y ofiar� wampira!
Sabat z trudem opanowa� zniecierpliwienie. Czyta� ju� popo�udniowe wydania gazet i jakkolwiek nie brzmia�yby o�wiadczenia policji, to prasa wyci�ga�a z nich w�asne wnioski. W�a�ciwe informacje otrzymywa�a z sobie tylko wiadomych �r�de�. Zawsze tak by�o.
- S�dz�, �e prasa nieco przesadza - stwierdzi�. - Niemniej jednak zdarzy�y si� naprawd� upiorne morderstwa, i to cztery w ci�gu jednej nocy. Morderca, czy te� mordercy, s� jeszcze na wolno�ci. Dlatego tu jestem.
- Dzi�ki Bogu. - Ilona zdoby�a si� na u�miech. - Co zamierzasz zrobi�. Sabat?
- Nie mam zamiaru szuka� mordercy siedz�c tu, przy tobie, cho� to bardzo mi�e - odpar�. - Je�li za� wyjd� i b�d� wa��sa� si� po ulicach to ma�o prawdopodobne, �e kto�, kto czyha na kobiety, zaatakuje w�a�nie mnie. Dlatego...
- Dlatego potrzebujesz przyn�ty. - Wargi Ilony by�y zaci�ni�te. Jej twarz nagle poblad�a. - Chryste, Sabat, przypu��my, �e...
- Wiem, co ryzykuj�. A kt�ra p�jdzie na wabia, mo-
29
�e zgin��, nim b�d� m�g� j� uratowa�. Jednak to jedyny spos�b. Musimy zaryzykowa� jedno �ycie, by uratowa� by� mo�e dziesi�tki innych. Obawiam si�, �e policyjne patrole nic tu nie poradz�.
- Kogo? - jej g�os by� napi�ty. - Kogo chcesz, Sabat?
- To nie zale�y ode mnie. To musi by� ochotniczka, kto�, kto ch�tnie postawi na szal� swoje �ycie.
- Wobec tego to b�d� musia�a by� ja.
Przygl�da� jej si� przez moment. Na jego twarzy odmalowa� si� podziw. Ilona nie by�a zwyk�� burdel-mam�. Jej dziewcz�ta stanowi�y jej "rodzin�". Ka�da dos�ownie ub�stwia�a t� wysok�, poci�gaj�c� rud� kobiet�, kt�ra dobrze p�aci�a i dawa�a pe�n� swobod�. Mog�y przychodzi� i odchodzi� kiedy tylko chcia�y. Bez gr�b czy szanta�u, kt�ry przyku�by je do ��ek na pi�trze. Przede wszystkim za� oddawa�y spo�ecze�stwu nieocenion� przys�ug� ratuj�c, by� mo�e, dziesi�tki niewinnych kobiet przed ��dnymi mocnych wra�e� drapie�nymi, rozgoryczonymi m�czyznami. Stanowi�o to jeszcze jeden pow�d, dla kt�rego Sabat musia� pom�c prostytutkom. �mier� grozi�a ka�dej, kt�ra znalaz�a si� na s�abo o�wietlonej ulicy po zapadni�ciu zmroku.
- W porz�dku - skin�� g�ow�. - Z nikim bym ch�tniej nie pracowa� ni� z tob�, Ilono. Proponuj� zacz�� tak szybko, jak to tylko b�dzie mo�liwe.
- P�jd� si� przebra�.
Otworzy�a prowadz�ce do holu drzwi. Sabat us�ysza� kobiecy �miech dochodz�cy gdzie� z g�ry. Wieczorne igraszki ju� si� zacz�y.
Noc by�a parna. Czu�o si� nadchodz�c� burz�. Sabat i Ilona oddalali si� od jasno o�wietlonych ulic. Szpilki pro-
30
stytutki wygrywa�y na chodniku nocny capstrzyk. Kroki Sabata by�y prawie bezg�o�ne. Sun�� lekko w swoich czarnych trampkach, idealnie dobranych do czarnego sportowego stroju. W ciemno�ci by� prawie niewidoczny. Mn�stwo my�li przychodzi�o mu do g�owy. Wspomina� z sentymentem rozkosze, jakie Ilona kiedy� mu dawa�a. Wspomina� ciep�o jej ��ka, kt�re tak r�ni�o si� od ��ek innych "panienek". Umia� doceni� jej urok. Zw�aszcza wtedy, gdy dokucza�a mu samotno��. My�la� o fizycznej rozkoszy, kt�r� potrafi�a mu da�, umiej�tnie wyczuwaj�c jego nastr�j. Pod pewnymi wzgl�dami przypomina�a Ka-trion� Lealan.
Sabat zna� i rozumia� prostytutki. Najlepiej pozna� je w latach swej kap�a�skiej pos�ugi, gdy jego w�asna osobowo�� stanowi�a jeszcze dla niego tajemnic�. Toczy� ze sob� nieko�cz�c� si� walk�. Wytrzyma� jednak t� burz� bez szwanku, bogatszy o si�y psychiczne, kt�rych istnienia nie podejrzewa�. Nauczy� si� u�ywa� egzorcyzm�w... a potem Quentin! Zamar� w bezruchu. Zdawa�o mu si�, gdzie� w g��bi siebie, �e us�ysza� �miech upiorny i cyniczny. By� mo�e duch jego brata o�y� w nim na mgnienie, raz jeszcze zdecydowany wzi�� go w posiadanie, by p�niej str�ci� w czelu�cie piekielne. Jakby dla poparcia swych diabelskich sztuczek, wywiesi� na maszt czarn� flag� z�a, z�a poci�gaj�cego i odra�aj�cego zarazem.
- Zatrzymaj si� tutaj. - Sabat chwyci� Ilon� za r�k� i wci�gn�� j� do wn�trza budynku, kt�ry niegdy� by� zajezdni� autobusow�, teraz za�, w po�owie zrujnowany, straszy� gruzem na pod�odze i wielobarwnymi, odrapanymi malunkami na betonowych �cianach.
- Sta� tutaj spokojnie i zapal papierosa. B�d� w jednej z tych bram po drugiej stronie ulicy. W przypad-
31
ku jakichkolwiek k�opot�w zjawi� si� tu w ci�gu kilku sekund.
- Dzi�ki. - Jej g�os by� zachrypni�ty, a palce mocno �cisn�y jego d�o�. Straszliwie si� ba�a, lecz decyzj� podj�a ju� wcze�niej i teraz nie mog�a si� wycofa�.
Sabat przywar� do muru, po czym wcisn�� si� w w�sk� bram�. Kiedy� na dole mie�ci� si� tu jaki� sklep. Teraz jego drzwi i okna zabito deskami. Z wn�trza dochodzi� zat�ch�y zapach zapomnienia, kt�re jakby dla udokumentowania kolejnej fazy �ycia uleg�o absurdalnemu rozk�ado-1 wi. Teraz ogromne buldo�ery mia�y doko�czy� dzie�a zni-1 szczeni�.
Po drugiej stronie ulicy widzia� �ar papierosa Ilony. �wiate�ko wyzwalaj�ce wzruszenie, synonim bezpiecze�stwa, spokoju. Znowu si� zamy�li�. Niewinne dziewcz�ta umiera�y i by�a za to tylko jedna kara: �mier�! W kodeksie moralnym Sabata kara �mierci nie zosta�a nigdy zniesiona. W�ciek�o�� p�on�a w nim jak roz�arzone w�gle, jak rozpalony do bia�o�ci piec. Dzi� wieczorem nie da si� zwie�� lito�ci, b�dzie tak bezwzgl�dny i okrutny jak ci, kt�rych szuka�.
- Jeste� g�upcem, Sabat. Odejd� i zostaw to, co nie nale�y do ciebie.
G�os Ouentina by� g�o�niejszy, czystszy i bardziej szyderczy ni� zwykle. Demon z�a zacz�� porusza� si� w jego wn�trzu. Jadowite k�y by�y gotowe do ataku. Sabat zakl�� szeptem. Wiedzia�, �e walka si� ju� zacz�a. W chwili, gdy w najbli�szej okolicy czai�o si� z�o, dusza jego brata budzi�a si�, by je godnie powita�, staraj�c si� pokona� �elazn� wol� Sabata.
- Dam sobie rad�, Ouentin! B�d� walczy�, a� zwyci��. Pewnego dnia zniszcz� r�wnie� ciebie!
Us�ysza� znowu co� z w�asnego wn�trza. To nie by� powiew wiatru ani d�wi�k zwiastuj�cy burz�. Sabat wiedzia�, �e to drwi�cy, ironiczny �miech Quentina. Nauczy� si� ju� nie zwraca� uwagi na jego obecno��. Chcia� opanowa� si� na tyle, by m�g� uciszy� ten g�os i �miech, a jednocze�nie nie zabi� w sobie wra�liwo�ci na otaczaj�ce go z�o.
Znowu odezwa�y si� ptaki nocy; ich g�osy na moment sparali�owa�y Sabata. Po chwili rozpozna� pohukiwanie sowy. Mo�na je by�o spotka� w tych okolicach. Za dnia te ptaki przesiadywa�y w mroku, w ruinach dom�w, za� noc� polowa�y na szczury i myszy, kt�rych w zniszczonych domach nie brakowa�o.
Tak, by�a to noc szczeg�lna, noc wielkiego polowania. My�liwy i zwierzyna wyszli ju�, by rozpocz�� �owy. Teraz panowa�a zupe�na cisza. Taki spok�j mo�e czasem uko�ysa�, u�pi� czujno��. Zw�aszcza w ca�kowitych ciemno�ciach. Ruiny dom�w tworzy�y wyizolowan� realno��, skuteczn� pu�apk� zastawion� w mrokach.
Sabat wspar� si� na po�ladkach, opieraj�c plecy o znajduj�ce si� za nim drzwi. Jego skulona posta�, spi�ta i przyczajona, gotowa by�a do natychmiastowego skoku. Od czasu do czasu spogl�da� na zegarek. Chodzi� dok�adnie tak, jak zegar wybijaj�cy godzin� gdzie� w oddali: by�a pierwsza trzydzie�ci. Zapowiada�a si� d�uga noc. Jutro i pojutrze r�wnie�. Tygodnie mog� up�yn�� na beznadziejnym czuwaniu. Cierpliwo�� i wytrwa�o�� by�y jednak jedyn� drog�. Sabat zn�w czu� si� jak agent SAS, jak samotnik zaanga�owany w pozornie niewykonalne zadanie. M�g� mie� tylko nadziej�, �e niebawem si� z nim upora.
Znowu zaniepokoi� go g�os sowy. Tym razem znacznie bli�ej. Rozleg�o si� niskie "huu, huu", jak gdyby ona r�w-
2 - Krwawa bogini 33
nie� ba�a si� zak��ca� nocn� cisz�. Sabat znieruchomia�. W g�stej czerni przed sob� dostrzeg� papieros Ilony. Wyt�y� s�uch, got�w wy�owi� ka�dy podejrzany szmer. Us�ysza�, jak wewn�trz sklepu rozbiegaj� si� szczury i... co� jeszcze. Co�, czego pocz�tkowo nie potrafi� dok�adnie okre�li�. �liski szmer w�a sun�cego piaszczyst� drog�. Stwierdzi�, �e dochodzi z przeciwnej strony ulicy... w czasie, gdy gotowa� si� do skoku, papieros Ilony odbi� si� od chodnika w snopie iskier. Krzyk zosta� st�umiony, nim zdo�a� si� doby� z jej ust. Cia�o g�ucho upad�o na ziemi�. Sabat b�yskawicznie poderwa� si� do skoku. Rzuci� si� jak czarny upi�r - ku Ilonie. Mimo po�piechu porusza� si� ostro�nie. Ledwie m�g� rozr�ni� kontury dw�ch zmagaj�cych si� ze sob� postaci. By�y jak cienie na czarnym tle. Ilona walczy�a. Kto� nad ni� przykl�kn��, mocno przyciskaj�c j� do ziemi. Jedn� r�k� trzyma� za gard�o, drug� uni�s�, zacisn�wszy palce na czym� d�ugim i w�skim... bro� b�ysn�a w �wietle.
Sabat powstrzyma� si� od przekle�stw, dop�ki mocno nie chwyci� nadgarstka napastnika. Zgi�� go szybko do tym. Rozleg� si� ostry trzask �amanej ko�ci i gard�owy okrzyk b�lu.
- Ty pieprzony gnoju! - warkn�� Sabat. Pchn�� silnie g�ow� przeciwnika. Potem zanurzy� g��boko z�by w jego uchu. Napastnik zawy� jak raniony zwierz. Po chwili krzyk usta�. Sabat zdo�a� chwyci� go za gard�o. Kto� nadal wy�. By� mo�e by�a to pokutuj�ca dusza Quentina, kt�rego plany zosta�y tak przemy�lnie pokrzy�owane. Sabat wzmocni� u�cisk. Z trudem m�g� si� opanowa�. Praktyka w SAS nauczy�a go, jak zabija� szybko i cicho. Tego cz�owieka musia� mie� jednak �ywego. Napastnik sta� si� bezw�adny: straci� �wiadomo��. Dopiero wtedy Sabat po-
34
czu� ulg�. Wpatrywa� si� w ciemno��. Ilona pr�bowa�a podnie�� si� z ziemi.
- W porz�dku? - w jego g�osie zabrzmia�a prawdziwa troska.
- Prawie. - Oddycha�a ci�ko, otrzepuj�c ubranie. Dr�a�a. - Bo�e, zupe�nie go nie s�ysza�am. Zaskoczy� mnie.
- Hm... Nie s�dz�, by pr�bowa� napada� na kogokolwiek w najbli�szym czasie... je�li w og�le b�dzie do tego zdolny w przysz�o�ci.
Sabat patrzy� ponuro.
- On nie... nie... - Ilona teraz dopiero zacz�a �ka�.
- Nie. �yje. Wy��cznie po to jednak, bym m�g� mu zada� kilka pyta�. Potem odejdzie z tego �wiata.
Ilona zamar�a w bezruchu. Gdy patrzy�a, jak jej towarzysz opiera nieprzytomnego cz�owieka o �cian� zajezdni, przeszed� j� dreszcz. Sabat po omacku zacz�� czego� szuka�.
- Jest!
Podni�s� si� z ziemi. Poniewa� nie m�g� dostrzec przedmiotu w ciemno�ci, zacz�� go obmacywa�. Wygl�da�o to na d�ug� rurk� przytwierdzon� do pojemnika.
- Przytrzymaj to - poda� przedmiot Ilonie. - I uwa�aj - ko�c�wka rurki jest ostrzejsza od �yletki.
Wzi�a przedmiot. Trzyma�a go w pewnej odleg�o�ci od cia�a. Dr�a�a tak mocno, �e obawia�a si�, i� go upu�ci. L�k i odraza nie potrafi�a powstrzyma� jej od bacznego obserwowania Sabata. Zdziwi�a j� swoboda, z jak� podni�s� nieruchome cia�o nieznanego m�czyzny i zarzuci� na rami�. Porusza� si� tak, jakby ono nie wa�y�o nic, zupe�nie nic. Zna�a jego sprawne mi�nie, podziwia�a ich si��. Z przyjemno�ci� patrzy�a, jak napinaj�
35
si� pod czarnym ubraniem. Zna�a przecie� pi�kno jego cia�a.
Gdy wracali, sowa pohukiwa�a natarczywie, jakby pozbawiono j� towarzysza. Jej g�os dobiega� sk�d� z daleka.
Rozdzia� III
- Idealny.
Sabat u�miechn�� si�, badaj�c wzrokiem pok�j, do kt�rego wprowadzi�a go Ilona.
Kiedy� by�a tu piwnica, lecz w trakcie odnawiania domu przerobiono j� na such� i ciep�� suteren�. Znajdowa�y si� w niej dwa elektryczne grzejniki �agodnie ogrzewaj�ce powietrze oraz lampy jarzeniowe ostro o�wietlaj�ce bia�e �ciany. Nie by�o jednak �adnych mebli. Do �cian przykuto kajdany i �a�cuchy. W k�cie znajdowa�a si� kolekcja bicz�w i trzcin. Pok�j przypomina� prawdziw� sal� tortur. Ofiary przychodzi�y tu z w�asnej inicjatywy, szczodrze p�ac�c za biczowanie i niewol�.
Sabat zrzuci� z ramion przyniesiony ci�ar. Bezw�adne cia�o posadzi� pod �cian� w statycznej pozycji, tak �e wi�zie� kolanami podpiera� brzuch. Potem sku� kajdanami jego nadgarstki i kostki st�p. G�owa obcego opad�a do przodu. Z jego rozchylonych warg doby� si� cichy j�k.
Sabat powsta� i uwa�nie przyjrza� si� swemu je�cowi. By� to kilkunastoletni ch�opak ostrzy�ony na skinheada. Rysy jego zdradza�y t�pot� i okrucie�stwo tak typowe dla grupek, kt�re napada�y starszych ludzi w podziemnych przej�ciach i d�ga�y no�em na zat�oczonych trybunach stadion�w.
- Szczeniak!
G�os Sabata st�a� z pogardy, a nienawi�� znowu opanowa�a jego my�li.
37
- Margines cywilizowanego kraju. - Ch�opak na moment uni�s� powiek�. - Nie�le na�pany. - Sabat mrukn�� ze �le ukrywan� z�o�ci�. - Sp�jrzmy wi�c na to narz�dzie, kt�re znale�li�my w opuszczonej zajezdni.
Ilona poda�a mu je z uczuciem ulgi, zadowolona, �e mo�e pozby� si� ohydnego przedmiotu, przy pomocy kt�rego prawdopodobnie poprzedniej nocy pope�niono morderstwa. Sabat uni�s� je nieco do g�ry. Urz�dzenie z pozoru przypomina�o niewielk�, ogrodow� sikawk�. Zamiast jednak pr�dnicy, na jej ko�cu znajdowa� si� podobny do ig�y cylinder o d�ugo�ci oko�o 6 cali. Uj�cie cylindra zw�a�o si�. Jego zewn�trzna kraw�d� by�a ostra jak brzytwa. Na drugim ko�cu znajdowa�a si� plastikowa butelka o litrowej pojemno�ci wyposa�ona w przycisk, a w�a�ciwie cyngiel.
- Diabelnie sprytne - wymamrota� Sabat i nacisn��. Ilona skrzywi�a si� na odg�os zasysania powietrza do wn�trza pojemnika.
- Spora strzykawka. Tyle, �e dzia�a odwrotnie. Ig�a wnika do cia�a i wydostaje si� po chwili z litrem krwi. Nawet Drakula nie zdo�a�by jej wyssa� szybciej.
Ilona poczu�a, �e robi jej si� s�abo. Musia�a oprze� si� na zwisaj�cych ze �ciany kajdanach. - I on mia� zamiar...
- Tak. - Sabat od�o�y� bro� i obr�ci� si� w kierunku ch�opaka, kt�ry zacz�� wyra�nie odzyskiwa� przytomno��.
- Podzieli�aby� los tych czterech d