11118

Szczegóły
Tytuł 11118
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11118 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11118 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11118 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

BOLESŁAW MRÓWCZYŃSKI BITWA O PILARZINHO WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1968 Projekt obwoluty i okładki oraz ilustracje Bogdan Zieleniec Redaktor książki: Czesław Ślęzak Redaktor techniczny: Maria Dziubowa Korektor: Elżbieta Serwinowa Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1968 Wyd. II. Nakład 20 140 egz. Ark. wyd. 16,9. Ark. druk. 18. Format A5. Papier druk sat. V 70 g. 61X86 cm. Oddano do składu 20. V. 67. podpisano do druku 5. IV. 68. Druk ukoń. w maju 68 r. Symbol 31387. Cena t. I/II w oprawie broszurowej zł 47,— t/II w oprawie płóciennej zł 54,— Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12. Zam. 3/2. I. 1968. K-15. Bartochowie Opowieść brazylijska o rodzie śląskim, który na drugiej półkuli budował nową ojczyznę BITWA O PILARZINHO OSADA NAD SREBRNYM POTOKIEM Strach I — Stwierdzam z przyjemnością: chętnie, rozważnie i bardzo sumiennie wypełniał pan zawsze swe obowiązki. Jako zwierzchnik żegnam więc pana z głębokim żalem. Ale jako dobry obywatel cieszę się, że pan ode mnie odchodzi. Wstępuje pan przecież na najbardziej zaszczytną drogę: w służbę jego królewskiej mości!... Było południe. Ostatni interesanci opolskiego urzędu pocztowego odeszli niedawno, drzwi wejściowe zamknięto. Pracownicy jednak nie śpieszyli się jeszcze na obiad, przemawiał bowiem naczelnik tego urzędu żegnając królewsko-pruskiego rekruta. Był nim Sebastian Woś. Szczupły, niskiego wzrostu młodzieniec słuchał w pełnej szacunku postawie i wydawało się, że te słowa sprawiają mu żywą przyjemność. Niewątpliwie było w nich dużo życzliwości. Zresztą i ich treść nie raziła go zbytnio. Wypowiadał je przecież Niemiec, dla którego król pruski był najwyższą świętością. Rozumiał jego uczucia i nie miał do niego pretensji. A przy tym cenił. Był to wprawdzie człowiek w pracy bardzo wymagający, lecz na wskroś przyzwoity i sprawiedliwy, a jemu oddał szczególną usługę. Gdy przed kilkoma miesiącami usunięto go z seminarium duchownego za udział w tajnych polskich zebraniach, nie tylko nie zawahał się podać mu pomocnej ręki, ale i zatrudnił w swoim urzędzie. — Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy — naczelnik, jakby wyczuwając bieg jego myśli, poruszył ten właśnie temat i uśmiechnął się dobrodusznie — miał pan zaszarganą opinię. Nie przejąłem się nią; młodzież musi się wyszumieć, wiadomo. Po raz drugi na pewno nie palnie pan głupstwa. Zresztą wojsko przed nami! — wesoło zatoczył ręką. — Źle tam nie będzie, gdyż pójdzie teraz za panem moja opinia. I chyba pomoże w szybkim awansie. Serdecznie życzę więc powodzenia. Woś podziękował, mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, pożegnał się z kolegami i wyszedł. Oszołomiło go w pierwszej chwili jaskrawe marcowe słońce. Tam wewnątrz nie wyczuwało się tego blasku i ciepła, nawet światło sączące się skąpo poprzez zakratowane okna przyćmiewali często interesanci. Tutaj jarzyło się wszystko. Popatrzył spod przymrużonych powiek na sople lodu zwisające z dachów, na skrzące się ściany budynków i sklepowe witryny, na nadspodziewanie pogodne twarze przechodniów i naraz zmarszczył brwi. Zrobiło mu się jakoś nieswojo, trochę niepewnie rzucił okiem na czarno-białą tablicę pocztowego urzędu. Przyzwyczaił się do niego. Praca była wprawdzie monotonna i nie brakowało jej nigdy, lecz czuł się za to bezpiecznie, znalazł tu pewną ostoję. Teraz miał zniknąć ten chwilowy spokój. Przecież jutro odjedzie rannym pociągiem do pułku i właśnie dlatego zwolniono go wcześniej, aby miał czas przygotować się do podróży. W dowód szczególnej łaski dla pruskiego rekruta... Niewesołe obiegły go myśli. Powlókł się powoli przed siebie i jak gdyby na przekór pięknu tego marcowego poranka i wiosennej atmosferze ulicy twarz mu chmurniała, zaciskające się coraz mocniej usta świadczyły o narastającym wzburzeniu. Dopiero gdy znalazł się na Ozimskiej, w zmatowiałych oczach ukazało się coś w rodzaju zdziwienia. Znał doskonale to miasto, przez wiele lat chodził tutaj do szkoły. A jednak to, na co patrzył w tej chwili, wydało mu się jakieś dziwne i obce. Gdzie przed rokiem było pusto, dziś wznosiły się domy; na placach, jeszcze pokrytych śniegiem, uwijali się robotnicy i wyznaczali miejsca pod nowe budynki. Nie ulegało wątpliwości: miasto zaczynało wchodzić w okres rozwoju. Ktoś tam w rządzie pomyślał nareszcie o tej urodzajnej wprawdzie, lecz zapomnianej dotychczas, duszącej się z nadmiaru ludności ziemi opolskiej, z której śmierć głodowa zabierała corocznie liczne ofiary. Obecnie dymiły już dwie cementownie, dudniły dzień i noc tory przeprowadzonej niedawno kolei. Sporo więc ludzi znalazło jakieś zajęcie, sporo też znajdowało je przy nowych budowlach. Było ich dużo: całkowicie gotowych i takich, pod które w jesieni założono fundamenty, i takich wreszcie, dla których dopiero szukano miejsca. Woś rzucił okiem za siebie: wyniosłe ongiś Stare Miasto jakby obecnie zmalało, ginęło w cieniu czynszowych kamienic. Odwrócił głowę i na twarz znowu spłynęła chmura. Przyszło mu na myśl, że zarówno te budynki, jak i kolej i cementownie stanowią tylko krople w morzu potrzeb, że nie są zdolne do usunięcia opolskiej nędzy. Sam pochodził ze wsi, toteż znał doskonale tamtejsze braki. Ziemię dzielono ciągle. Jej niewielkie skrawki nie mogły już wyżywić rodzin, coraz większe więc tłumy wyjeżdżały w głąb Niemiec w poszukiwaniu zarobku. Nie wątpił, że działo się to za wiedzą i wolą króla pruskiego. Zmuszał on w ten sposób ludność od odrywania się od ziemi ojczystej, starał się ją wymieszać w niemieckim kotle, aby jak najszybciej zatraciła poczucie swej odrębności. I mimo woli nasunął się wniosek: chociaż w tej chwili Opole rozwija się, jego wzrost musi zakończyć się szybko. Król przecież nie może dopuścić, aby zbyt wielu Polaków znalazło tutaj oparcie... Woś uniósł nerwowo głowę. Gdzieś z boku dały się słyszeć twarde, żołnierskie kroki, a wkrótce wypłynęła na Ozimską kompania piechoty: równa jak starannie wymierzony prostokąt, zatrważająco martwa w bezbłędnej jednolitości stroju, broni i ruchów, jak skrami błyskawic rozmigotana blaskiem bagnetów. Na przechodniach sprawiła wielkie wrażenie. Rozległy się dokoła huczne oklaski, kilka niemieckich dziewcząt wzniosło pełne entuzjazmu okrzyki. Dowodzący oficer rzucił na nie swawolnie okiem i nabrał naraz wielkiej fantazji. — Achtung! — rozbrzmiało jak na paradzie. Sprężyły się żołnierskie sylwetki, znieruchomiała broń, jak głuchy łoskot bębna zadudnił krok. — Augen rechts! Buty zaczęły rąbać ziemię, jakby chciały obrócić ją w pył. Niknęły szczątki śniegu, bryzgało błoto, jakiś przechodzący obok Niemiec wpadł nagle w radosny szał. Oficer nie był jednak jeszcze zadowolony ze swych żołnierzy. Odskoczył w bok, zwymyślał, popędził kolumnę szybciej. — Eins, zwei, drei, vier! — padały wściekłe rozkazy. — Schneller! Schneller!... Wkrótce zarządził znowu paradny krok, lecz Woś nie zwracał już na niego uwagi, za to w jakimś wielkim skupieniu przyglądał się maszerującym na końcu. Tam, na czele, szły chłopy na schwał, poganiani ostrym rozkazem wydłużali wciąż krok. Ci tutaj, najniżsi, starali się dorównać im za wszelką cenę, ale kosztowało ich to dużo wysiłku. Rozdyszały się ciężko piersi, rozpłomieniły twarze, po policzkach spływał coraz obficiej pot... Powlókł się dalej jakoś bardzo leniwie, a chociaż wkrótce kolumna zniknęła w bocznej uliczce, nadal nie mógł od niej oderwać myśli. Widział wciąż siebie w tych szeregach, ze względu na swój wzrost właśnie na końcu. I widział też karabin na swoich plecach. Ciężki karabin z bagnetem, którym miał władać w przyszłości jak precyzyjna maszyna, jak bezmyślne narzędzie bijące w każdego, kogo wskaże mu pruski oficer... Gdzieś naprzeciw odezwał się zegar kościelny. Woś jakby się ocknął i przyśpieszył natychmiast kroku. Odmienił się: zniknęło bez śladu jego dotychczasowe przygnębienie, z postawy i ruchów przebiła niespodziewanie energia. Musiał znać teraz doskonale cel swej wędrówki. Najkrótszą drogą dotarł do rynku, minął go, wyszedł na trakt wrocławski i po pewnym czasie skręcił na boczną, z lekka tylko przetartą dróżkę, prowadzącą ku Odrze. Robiło mu się coraz goręcej. Zdjął więc płaszcz, zarzucił go na ramiona i ruszył raźniej. Daleko za nim pozostały zabudowania Opola, zniknęły nawet podmiejskie wyrobnicze lepianki, jak odgłos zamierającego echa zanikał stopniowo gwar. Przed nim słała się coraz szerzej pokryta wciąż jeszcze śniegiem, skrząca się w słońcu płaszczyzna. Ktoś tam kroczył po niej od strony Czarnowąsów, kilka osób wędrowało za nim tą samą drogą. Nie interesował się tym, za to starannie pilnował butów. Ślizgały się często w rozmiękłej po wierzchu ziemi, w każdej chwili mogły się zapaść w rozlanych gęsto kałużach. Im bliżej rzeki, tym było ich więcej. Przeskakiwał je z coraz większym rozmachem, jak gdyby pragnął przypomnieć sobie czasy dzieciństwa, coraz więcej serca wkładał w tę swawolną zabawę. Lubił przestrzeń i ruch, a że w mieście, zwłaszcza w ostatnich czasach, miał do tego niewiele okazji, używał sobie teraz w najlepsze. Zarumienił się z wysiłku, nabrał wielkiej prężności, zapomniał o wszystkim, co go przedtem męczyło. Oczy rozbłysły mu wesołością. Jak rozhukany żak pędził beztrosko naprzód, dbając już tylko, aby nie przemoczyć ubrania. Pociemniało naprzeciw. Oderwał oczy od ziemi: przed nim wyrósł olchowy gaj, spoza którego prześwitywały bezlistne jeszcze, lecz gęsto rosnące krzewy. Odra była tuż. Skupił się, zaczął stawiać bardzo ostrożnie kroki. Ukazał się brzeg. Tutaj nie tylko czuło się, ale wyraźniej aniżeli gdzie indziej widziało się wiosnę. Wezbrane silnie, pełne szczątków drzew wody parły naprzód niby taran potężny, pragnący gdzieś tam w dali wymieść przed sobą wszystko. Jeszcze często ukazywała się na nich kra, jeszcze tafle lodu bielą zimy triumfalnie rozbłysły w słońcu. Ginęły jednakże szybko. Jakaś niewidzialna siła porywała je w głąb, rozbijała na części, szczątki niespodziewanie ciskała w górę. Tajały w oczach pod wpływem ciepła. A niektóre przepadały na zawsze. Dróżka skręciła w prawo i prawie zrównała się z nurtem. Woś wkrótce przystanął. Wyłoniła się przed nim grupka młodzieży, przywitał się więc bez słowa i jak inni zapatrzył się w wodę. Cisza była zastanawiająca. Nikt się nie odzywał, nikt nie okazywał zniecierpliwienia czy ochoty do żartów. Najwyraźniej na kogoś jeszcze czekano. Jakoż rzeczywiście ktoś tam jeszcze dochodził od czasu do czasu, tak samo bez słowa i tak samo nieznacznie, aż wreszcie zebrali się także ci wszyscy, którzy poruszali się przedtem w różnych punktach po zaśnieżonej równinie. Woś odwrócił się bez pośpiechu. — Dwóch brakuje — rzekł przyglądając się bacznie twarzom. — No cóż, nie będziemy chyba czekali... Nikogo więcej nie widać? — Nie. — Więc zaczynamy. Franek obejmie wartę. Widocznie nie po raz pierwszy gromadzili się w tak niezwykłych warunkach i orientowali się dobrze, co ma za chwilę nastąpić, nikt bowiem nie potrzebował bardziej szczegółowych wyjaśnień. Franciszek Moćko, po Wosiu najstarszy, posłusznie wsunął się między drzewa i ustawił tak, aby mieć przed oczyma i Czarnowąsy, i trakt, i całe Opole. Reszta skupiła się szybko, tworząc naprzeciw rzeki półkole. — Koledzy! — przemówił Woś zajmując miejsce pośrodku. — Stoimy nad Odrą, na odwiecznie polskiej, piastowskiej ziemi. Zebraliśmy się, aby znów przypomnieć sobie tę prawdę. I przypomnieć także, że dziś właśnie, 20 marca 1867 roku, przypada dziewiętnasta rocznica zbrojnego powstania przeciwko pruskiej przemocy. Gdy ono wybuchło, była też wiosna, Wiosna Ludów. Rozbudziła ona wówczas nie tylko nasze nadzieje... Mówił bez pośpiechu, niegłośno, lecz z żarem, każde słowo było przepojone głębokim uczuciem. Toteż trafiał do serc. Słyszano go niejednokrotnie, gdyż w ciągu roku obchodzono niejedną taką rocznicę, jednak dziś przemawiał jakoś inaczej. Do wypowiadanych dobitnie słów zakradała się coraz częściej jakaś niespotykana dotąd, burzliwa nuta. Niewątpliwie ten rekrut, który nazajutrz miał się zgłosić do wrogiej mu armii, buntował się przeciwko temu gwałtowi, wbrew jego woli czuło się w tonie tłumioną zaciekłość. Szybko udzielała się ona innym. Przecież jeszcze rok, jeszcze dwa, a każdy z nich będzie musiał wziąć karabin do ręki i na rozkaz króla pruskiego, zaborcy i ciemiężyciela, dokonywać nowych podbojów... Woś skończył. W tym gronie nie było nigdy oklasków, a jedynie skupione twarze słuchaczy świadczyły, że mówca osiągnął cel. Nikt też nie zapowiadał poszczególnych punktów programu, chętni zgłaszali się sami. A było ich wielu. Jeden i drugi zadeklamował wiersz patriotyczny, ktoś opowiedział zwięźle o przebiegu powstania, ktoś zanucił wezwanie do boju. Aż wreszcie buchnął ze wszystkich ust hymn narodowy i, mocny jak ten entuzjazm młodzieńczych serc, popłynął w dal wraz ze wzburzoną falą na Odrze. — Koledzy! — Woś, wzruszony do głębi, przemówił znowu. — Była Polska, ale uległa przemocy trzech potężnych zaborców. Walczymy ciągle; tam po sąsiedzku, za granicą rosyjską, dopiero co wygasło powstanie. Z takiego przelewu krwi musi w końcu narodzić się Nowa Polska! Jeśli... Urwał raptownie. Zza drzew wyskoczył Moćko i biegł ku nim, tonąc co chwila z nadmiernego pośpiechu w śniegowych zaspach. — Cisza! — ostrzegł głosem zduszonym. — Niemcy!... — Wojsko? — Woś wysunął się naprzód. — Żandarmi. Wyskoczyli znienacka od traktu i mostu i rozsypali się w tyralierę. Wygląda to na obławę. — Na nas?... — Chyba tak. Poza nami nie ma żywej duszy w tej okolicy. Nikt się nie ruszył, nikt nie zdradzał panicznego nastroju. Ci młodzieńcy musieli być dobrze zaprawieni w konspiracyjnej robocie, gdyż jak żołnierze na froncie spoglądali tylko bacznie w twarz swego dowódcy. Woś przyłożył palec do ust, nakazując tym ruchem milczenie, i odszedł z Moćką, aby osobiście rozejrzeć się w sytuacji. To, co zobaczył, nie podniosło go bynajmniej na duchu. Olchy nadodrzańskie były na pewno celem tej tyraliery, zataczającej wyraźnie półkole. — Czyżby zdrada? — zastanowił się. — Okazuje się, że jednak wybraliśmy złe miejsce... My mogliśmy widzieć przed sobą wszystko, prawda. Ale za nami rzeka i teraz nie ma odwrotu. Chybaby brzegiem, w stronę Siołkowic... Przerwał, bo właśnie z tamtej strony ukazało się kilku żandarmów. Machnął ręką i zawrócił do pozostałych. — Jesteśmy osaczeni — oznajmił zwięźle. — Uciekać nie warto. Do traktu mysz nie przemknie, gdyż będą strzelali na pewno. Trzeba się zatem poddać, a jak się tłumaczyć, wiecie. W najgorszym wypadku — zamyślił się — dostaniecie po kilka tygodni aresztu... No cóż, taka właśnie musi być nasza droga do Nowej Polski... Skinął głową i ruszył w stronę Opola, a za nim inni. Zaczęli gawędzić obojętnie o rzece, o wiośnie, o flisie i tratwach, jak gdyby wybrali się tylko na spacer, a przybliżające się coraz bardziej umundurowane sylwetki nie sprawiały na nich najmniejszego wrażenia. — Halt! — twardy rozkaz osadził ich naraz w miejscu. Wysunął się jeden żandarm, drugi i trzeci. Obserwowali czujnie, lecz nie pytali o nic i nie wydawali dalszych rozkazów. Ze wszystkich stron napływali stopniowo inni. Ukazał się wreszcie feldfebel, mający widocznie nad nimi dowództwo. — Ha, chłopaczki — przemówił złośliwie — mocno trzymamy was w garści! Zebrań wam się zachciewa? Nie w mieszkaniach, jak dawniej, a w krzakach, nad rzeką — podkpiwał coraz weselej. — Wiadomo: wybraliście się na wiosenny spacerek? — Na spacerek — potwierdził uprzejmie Moćko. — I na wiosenny, pan feldfebel ma rację. Słońce przecież świeci tak pięknie... — Cisza! Gdzie jest razem ponad dziesięciu ludzi, tam jest nielegalne zebranie. Takie jest pruskie prawo. A was jest tutaj czternastu! Moćko chciał coś znowu powiedzieć. — Maul halten! — osadził go żandarm brutalnie. — Będziesz się tłumaczył gdzie indziej. Ustawić się dwójkami i marsz do Opola! Powiódł groźnie okiem po twarzach i naraz roześmiał się od ucha do ucha. — Ha, więc i Herr Wosch jest tutaj! — wykrzyknął. — Stary znajomy, świetnie się składa. Nie potrzeba nam teraz dodatkowych dowodów. Jemu przecież nie wolno pokazywać się w towarzystwie, wie o tym dobrze. Odezwała się stara słabostka do konspiracji, co? Nie szkodzi. Przedtem wymknąłeś mi się i tylko wyrzucili cię z seminarium. Ale obecnie już nie wyfruniesz. Osobiście dopilnuję, aby podcięto ci skrzydła! Woś przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Do tej pory miał nadzieję, że żandarm go nie pozna, i starał się nie wchodzić mu w oczy. Teraz miał go przed sobą: niebezpieczną, masywną postać, w której trudno było doszukać się czegoś poza uporem i bezwzględnością. — Panie feldfeblu — przemówił opanowując z trudem wzburzenie — jestem rekrutem. Wie pan chyba o tym. Jutro muszę stawić się w pułku. Mnie aresztować nie wolno. Przytłaczała go ta postać swoim ogromem, toteż do głosu doszło zdenerwowanie. Zorientował się poniewczasie, że powiedział za wiele. Żandarm poczerwieniał, jakby mu wymierzono policzek. — Mnie chcesz pouczać, psie, co wolno, a czego nie wolno? — wściekł się. — Będziesz rekrutem, gdy staniesz w pułku, a dziś ja mam jeszcze nad tobą władzę! Nie rekrutem jesteś, a dezerterem. Tylko dezerter może się wybierać na takie zebrania w przeddzień wyjazdu do armii jego królewskiej mości! Podniósł do góry pięść. Woś cofnął się odruchowo; lecz tym pogorszył jedynie sprawę. — Ha, uciekasz! — obwieścił feldfebel triumfująco. — Zgadłem od razu: dezerter. Nałożyć mu natychmiast kajdanki! Jak na swoją tuszę i wzrost skoczył nadspodziewanie sprężyście, chwycił Wosia za kołnierz, lecz że płaszcz był tylko zarzucony na ramiona, pozostał mu w ręku. To wzmogło jego zaciekłość. Cisnął okrycie na ziemię i zaczął je deptać. Woś pobladł. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i gorączkowo szukał w myślach przyczyny tej furii. Tym niezręcznym zwrotem o prawach rekruta nie mógł go przecież dotknąć. Widział nieraz na własne oczy, jak niejeden z poborowych w przeddzień wyjazdu zachowywał się znacznie gorzej, a mimo to ten sam feldfebel machał pobłażliwie ręką i co najwyżej kazał pod eskortą odprowadzić go do pociągu. Teraz postępował zupełnie inaczej, nie było w nim nawet cienia pobłażliwości. Mścił się niewątpliwie za poprzednią porażkę. W czasie pierwszego aresztowania groził mu także; przepowiadał długoletnie więzienie, próbował przedstawiać go nawet jako głowę wielkiego spisku. Wtedy zawiodły jego nadzieje... Woś zacisnął kurczowo usta. O kolegów nie lękał się: byli przygotowani na wszystko i wiedzieli, że w takich sytuacjach najlepiej milczeć, toteż odtąd bez wezwania nie wypowiedzą na pewno słowa. Siebie natomiast ujrzał nagle w kaftanie więźnia, jak podmuch grozy i hańby przemknęły przed nim przerażające obrazy: oto prowadzą go skutego poprzez Opole, oto wiozą po- ciągiem pod silną eskortą jak pospolitego bandytę. A potem sąd, feldfebel jest głównym świadkiem jego rzekomej ucieczki. I niewątpliwie potrafi ją udowodnić. Nareszcie zrozumiał jego podstępną grę: po to zamierzył się pięścią, aby zmusić go do odskoku. Stary żandarmski wybieg. Będzie go tłumaczył na swój sposób i w razie potrzeby weźmie na świadków swych podkomendnych... Woś zadrżał. Tuż przed nim rozległ się metaliczny brzęk, jak w zwierciadle odbiły się w stalowym blasku kajdan przyszłe lata niewoli i poniewierki. Bał się panicznie tego łańcucha. Spojrzał na rzekę: płynęła tuż pod jego nogami, tuż pod nim rwał jej zmierzwiony nurt. W wielkim zdenerwowaniu odwrócił oczy: kajdany właśnie przysuwano do jego rąk. Na ten widok rozdygotało się w nim naraz wszystko, bezmierna żałość przemieszała się z gorącym pragnieniem wolności, strach z buntem. W rozpaczliwym odruchu przysiadł nagle do ziemi, odbił się silnie, skoczył i zniknął w wodzie. — Herr Jesu! — jęknął któryś z żandarmów. — Chłopak oszalał!... — Oszalał... — inny przytaknął głucho. Za to z ust młodych Ślązaków nie wydarło się nawet westchnienie. Wpatrywali się w rzekę jakby w odrętwieniu, jakoś tępo i obojętnie. Mierzwiła się nieustannie, wciąż toczyła zaciętą walkę z płatami kry, z ogromną szybkością niosła pnie i gałęzie. Przesuwali stopniowo wzrok. Pięćdziesiąt metrów, sto, dwieście... Coś tam niespodziewanie przykuło do siebie uwagę. Jak kłoda drzewa, jak martwy zwierz, którego wir wyrzucił nagle z głębiny... — To on — mruknął jakiś żandarm. — Chyba nie żyje... A jednak Woś jeszcze żył. Po chwili widać było wyraźnie, jak ręce wysunął naprzód, jak w jakimś szaleńczym zrywie prysnął naprzód jak iskra, lecz wkrótce znowu zapadł się w głąb. Raz jeszcze wypłynął i jeszcze raz, i jeszcze. Coraz dalej i coraz mniejszy. Aż wreszcie nikt już nie mógł niczego dojrzeć. Pozostał jedynie nurt: porywisty i groźny, sypiący co chwila skrami z wyrzucanych ku słońcu okruchów lodu. — Już po nim — westchnął znów jakiś żandarm. — Z takiego prądu najlepszy pływak nie zdoła się wyrwać... Feldfebel jakby się ocknął. — W stronę Czarnowąsów dwóch ludzi brzegiem — rzekł szybko. — Kapral obejmuje komendę. Sprawdzić, czy rzeczywiście utonął. Kapral wyprężył się przed nim jak struna. — Jawohl! — potwierdził dobitnie przyjęcie rozkazu. — A gdyby... — zawahał się. — Gdyby jednak się uratował? — Założyć natychmiast kajdanki albo zastrzelić jak psa, gdyby próbował uciekać. Rozumiesz: dezerter! Kapral zasalutował sprężyście, skinął na ludzi i ruszył naprzód dróżką nadbrzeżną. Feldfebel skierował oczy na aresztantów. Stali według wzrostu, dwójkami, gotowi w każdej chwili do drogi. — In Richtung Oppeln, marsch! — rozkazał takim tonem, jakby znowu ogarnęła go wściekłość. — Was już dopilnuję, szczeniaki! Stojący na czele Moćko twardo, po wojskowemu uderzył nogą. Za jego przykładem równo i karnie poszła śląska kolumna. II Pora była popołudniowa. Od zachodu powiał właśnie silniejszy wiatr i zaczął nanosić nad Siołkowice kłębiaste chmury, zdejmując szybko z wieży kościelnej, z domów i pól, z pobliskiego lasu i błoni nad odrzańskich jaskrawe słoneczne blaski. Pociemniało. Jak brudne smugi odcięły się ostro od bieli śniegu boczne drogi i szeroki trakt opolsko-wrocławski, sczerniały zabudowania, wyzwolone już tu i ówdzie z zimowej powłoki skiby zaznaczyły się ostro wydłużonymi płatami postrzępionej szarzyzny. Ochłodziło się nieco, wkrótce jednak powietrze jakby stężało od ciepła i wyparowującej wilgoci. Starkowie, obserwujący uważnie niebo, zaczęli gwarzyć: „W nocy spadnie deszcz i ostatecznie odmrozi ziemię... Kto chce wywieźć drzewo z lasu, musi to zrobić dziś. Jutro bowiem ugrzęźnie w błocie”. Wysoko ceniono takie przepowiednie ludzi najstarszych i doświadczonych, toteż kto miał tam jeszcze coś do zabrania, odrzucał wszelkie roboty i pędził. Popłynęły sznurem furmanki zamożnych gburów, osiadłych nad traktem opolskim, podreptały liche szkapiny zagrodników, spoza opłotków wysunęli się komornicy, popychając przed sobą taczki. Ruszył się także Bartoch. Obrócił raz, zrzucił pośpiesznie ładunek i znowu zawrócił. Na skraju lasu przysiadł się do niego gajowy. — No, kumie, nie będziesz na mnie narzekał — rzekł cicho, pochylając się nad nim. — Przygotowałem ładne kawałki grabiny. Na pewno przydadzą się w gospodarstwie. Bartoch, chłop żylasty i krzepki, o twarzy jakby zgorzkniałej i nieskorej do wesołości, uśmiechnął się jednak lekko i cmoknął raźnie na konia. Mijali od czasu do czasu ludzi kończących załadowywanie wozów, niekiedy przesunął się ktoś z tych najuboższych, dźwigający chrust w płachcie na własnych plecach. Mało zwracali na nich uwagi, każdy był zajęty swymi myślami. Dopiero gdy zrobiło się zupełnie pusto, a przed nimi ukazała się szeroka przesieka, gajowy przerwał milczenie. — Skręć w tę aleję — polecił. — Ten sąg dla ciebie — dodał po chwili, wskazując ręką starannie dobrane drewno i ułożone obok gałęzie. — Pilnowałem go osobiście. Wysiedli. Bartoch obejrzał kloce z bliska, a że były zupełnie bez sęków, grube i doskonale nadawały się nie tyle na opał, co na roboty stolarskie, pokiwał głową z zadowoleniem, lecz z jego ust i tym razem nie padło żadne słowo podzięki. — A tam, pod śniegiem, leży grabina — gajowy nie wziął wcale do serca tej niemrawości i uśmiechnął się dobrodusznie. — Ukryjcie dobrze. Odszedł po chwili, a Bartoch skinął na towarzyszącego mu syna Jędrę i zabrał się do swojej roboty. Gdy co najcięższe znalazło się na wozie, otarł rękawem czoło. — Na ten drobiazg szkoda mojego czasu — wskazał głową resztki. — Wracam do domu. A ty załaduj wszystko porządnie i pilnuj, aby nic po drodze nie spadło. Tylko nie marudź! — szorstki głos zabrzmiał jeszcze surowiej. — Będziesz mi potrzebny przy naprawie sąsieka. — Uwinę się w mig, tatulku! — chłopak poskoczył żywo. — Przed wsią cię dogonię. Bartoch objął go przenikliwym spojrzeniem. — No, no, wałkoniu! — burknął. — Nie obiecuj za wiele. Dogonić mnie nie dogonisz; wiem, ile na to potrzeba czasu. Pamiętaj jednak: jeśli za godzinę nie ujrzę cię w domu, poprzetrącam ci kości! — Będę, tatulku, na pewno! W głosie Jędry czuło się dużo dobrej woli i niewątpliwej szczerości, ale gdy tylko ojciec zniknął mu z oczu, zaczął zachowywać się dziwnie. Rozejrzał się bacznie, posłuchał, a potem wszystko, co zdążył nałożyć, zwalił z powrotem na ziemię. Zabrał się z kolei do kłód. Niektóre także wyrzucił, inne odsunął i dopiero wtedy zaprzestał tej pozornie niezrozumiałej roboty, gdy udało mu się wyciągnąć z głębi najcieńszy kawałek grabiny. Odtąd pracował bardziej normalnie. Ułożył wszystko na nowo, zebrał z ziemi najmniejszy drobiazg, wydobył kołki, na wierzch narzucił gałęzie, wyrównał wszystko starannie, przygładził i wreszcie chwycił za lejce. Nie dożywiony przez zimę koń szarpnął raz i drugi, ale nie ruszył; wóz zapadł się głęboko w nie wyjeżdżonej alei. Jędra popatrzył z troską, obszedł go dookoła, coś tam poprawił przy dyszlu i przy uprzęży. Znów wziął lejce do ręki, a równocześnie wsparł się mocno o deski, nacisnął koło i cmoknął. Mimo swoich szesnastu lat był bardzo mocny i potrafił sobie doskonale radzić w takich warunkach. Wóz potoczył się naprzód, nie ujechał jednak daleko. Gdy tylko znalazł się na drodze, a Jędra zorientował się, że koła po raz drugi już nie ugrzęzną, ściągnął lejce i stanął. Był śmiertelnie znużony. Dotąd pracował z ogromnym pośpiechem, jak gdyby rzeczywiście zamierzał dotrzymać obietnicy i dogonić ojca przed wsią. Teraz wyglądało na to, że zupełnie o niej zapomniał. Odsapnąwszy nieco, wziął do ręki siekierę, po- tem wyciągnął spod gałęzi sosnowy kloc i z wielką wprawą zaczął na nim ociosywać grabinę. Co pewien czas podchodził do wozu, coś tam przypasowywał, wymierzał. Aż wreszcie niepozorny początkowo okrąglak przemienił się w zgrabną kłonicę. — Nieźle wypadło — pochwalił sam siebie. — Gdy nawinie się ktoś mądry, zrobimy resztę. A tymczasem można się zabrać do przyjemniejszej roboty. Ściągnął z wozu grubą gałąź, odciął nasadę, obrobił ją z grubsza siekierą, a potem usiadł na klocu i zaczął wygładzać kozikiem. Robił to coraz delikatniej, ostrożniej, w każde posunięcie noża wkładał coraz więcej wysiłku. Wióry zmniejszały nieustannie swoje wymiary, zamieniały się stopniowo w okruchy, lecz sypały się na ziemię wciąż w obfitości. Minęła może godzina. Z dali dochodziły od czasu do czasu nawoływania ludzi ładujących drzewo, niekiedy zaskrzypiał w pobliżu wóz albo taczki lub dla odmiany przesunął się jakiś komornik z wiązką na plecach. Jędra nie interesował się tym, pochłonęła go całkowicie robota. Dopiero gdy prawie tuż obok rozległo się ciężkie człapanie, uniósł powoli głowę. Ujrzał pochyloną silnie pod ciężarem niesionych gałęzi, zarumienioną z nadmiernego wysiłku, co najwyżej trzynastoletnią dziewczynkę. — A, Kachna! — uśmiechnął się do niej życzliwie. — Po co masz się tak męczyć, odpocznij. A potem wrzucimy płachtę na wóz i podwiozę ci do wsi. Złożyła na ziemi chrust i wyprostowała powoli zmęczone ciało. Zapatrzył się w bardzo ładne, lecz i bardzo w tej chwili smutne, błękitne oczy. — Usiądź — rzekł wskazując miejsce przy sobie. — Bierzesz za dużo na raz — dodał z naganą. — Że też ojciec na to pozwala! — Leży chory. A mamulka ma dosyć na głowie. Trzeba jej pomóc. Spojrzał na nią spod oka, westchnęła bowiem cicho, lecz zaraz zajął się swoją robotą. Zdawało się, że i on za przykładem ojca nie lubi mówić zbyt dużo, zapadła bowiem zupełna cisza. Zerknęła na niego raz i drugi, a widząc, że zachowuje się, jakby o niej zapomniał, podniosła się wkrótce z miejsca. — Na mnie czas — odezwała się cicho. — Do zmroku już niedaleko... Chyba nie usłyszał. Kiedy jednak pochyliła się nad swą wiązką, poruszył się niecierpliwie. — Powiedziałem, że podwiozę! — przypomniał. — Siedź i odpoczywaj. Źle ci tu w lesie? Spoglądała na niego niepewnie. — Sądziłam, że żartujesz — szepnęła nieśmiało. — Twój tatulek mógłby się przecież rozgniewać... Bartoch nie cieszył się dobrą opinią, zwłaszcza wśród tych najuboższych. Gbur z pochodzenia, unikał starannie wszelkich kontaktów nawet z zagrodnikami, a już chałupników starał się nie dostrzegać zupełnie, chociaż sam miał bardzo mało ziemi i gdyby przyszło podzielić ją między dzieci, każde znalazłoby się z pewnością w nędzy. Zresztą i inni gburzy trzymali się od niego z daleka. Wszystkich raziła jego oschłość i nieuczynność. To prawda, gospodarz z niego był doskonały, całe obejście lśniło jak cacko. Sam przy tym w najgorszej nawet sytuacji nie zwracał się do nikogo o pomoc, ale właśnie może dlatego i on tej pomocy udzielał bardzo niechętnie. Jędra zamyślił się, lecz po chwili machnął niedbale ręką. — Gdy oczy nie widzą, serce nie boli — uspokoił ją żartobliwie. — Zresztą gdyby nawet zobaczył, znajdziemy na niego sposób. Nie jest on taki najgorszy i nie zawsze chwyta za kij. Nie przejmuj się. W ostateczności przecież na mnie się skrupi. — Właśnie tego się boję... Bartoch trzymał dzieci krótko i cała wieś wiedziała, że w gniewie potrafi być straszny. Jędra roześmiał się. W tym śmiechu było jednak dużo sztuczności. — Nie przejmuj się — powtórzył mniej pewnie. — Nie będzie tak źle.. Zabrał się znów do roboty, lecz odtąd już nie zapominał o jej obecności. Zagadnął o to i owo, poweselał, w pewnej chwili coś nawet zanucił. W przeciwieństwie do ojca nie stronił od komorników, tego zaś „brzdąca”, jak ją zazwyczaj nazywał w myślach, lubił zawsze, a zresztą i z całą jej rodziną miał najlepsze stosunki. Kasia też rozruszała się szybko i gawędziła coraz swobodniej. Zaintrygował ją wreszcie klocek, który wygładzał z takim przejęciem. — Co z niego będzie? — spytała żywo. Jędra z wielką powagą pokręcił głową. — Nie mogę powiedzieć — odparł. — Jeśli o czymś za dużo się gada, nic z tego nie wyjdzie. — Przecież ja nie uroczę. Powiedz! — Nie powiem! Przekomarzali się tak przez pewien czas i rozbawili na dobre, im bardziej bowiem on się opierał, tym ona stawała się natarczywsza. Aż w końcu sięgnęła bezwiednie do środków, które są zazwyczaj przywilejem starszego wieku. — Powiedz, Jędrusiu! — szepnęła przymilnie. — Jak to: chcesz coś przede mną ukrywać? Rzęsy zatrzepotały żałośnie, błękitne oczy nabrały blasku. Jędra wpatrzył się w nie w napięciu i naraz popadł w zakłopotanie. Wyczuł w nich coś bardzo dobrego, z czego na razie nie mógł zdać sobie sprawy. — Hm, dobrze, powiem... — bąknął. — Ale tylko tobie! — zastrzegł się szybko. — Nie powtórz nikomu! — Nikomu, Jędrusiu! Więc co z tego będzie? — Wiatraczek. Klasnęła w ręce, w oczach rozbłysły iskry szczerego zachwytu. Znany był ze swej zręczności w majsterkowaniu; takich pięknych figur na Marzuka czy na choinkę, jakie on robił, nikt inny nie potrafił wykonać, lecz ten nowy pomysł zaskoczył ją swą niezwykłością. Przecież miała to być już nie zabawka, ale cała maszyna! — Wiatraczek? — szepnęła. — Taki prawdziwy? Będzie mełł mąkę? — Taki też kiedyś zrobię. Ten jednak będzie tylko wskazywał kierunek wiatru. Ustawię go na słupie w ogródku. — Że też chce ci się strugać go w lesie... — A czy w domu mam czas na takie roboty? Stary pogania od świtu do nocy. Toteż przysiadłem tu, aby na mnie nie patrzył. Gdy... Przerwał i bacznie nadstawił uszu. Wydało mu się, że gdzieś z głębi lasu dochodzą jakieś nierówne szmery, jak gdyby ktoś szedł skrajem alei, wykorzystując miękkość śniegu, aby przytłumić kroki. Zastanowił się: nie mógł to być nikt ze wsi; nie było to powolne człapanie człowieka objuczonego ciężarem, lecz szybki chód kogoś, kto poruszał się wprawdzie ostrożnie, ale swobodnie i lekko. Rzucił niespokojnie okiem na wóz: zwisające ładnie gałęzie zasłaniały zupełnie wnętrze, za to leżąca na wierzchu świeżo obrobiona kłonica nasunęła mu jakieś niemiłe myśli. Wstał, aby ją ukryć na wszelki wypadek, gdy naraz coś go wstrzymało. Stąpanie rozpłynęło się nagle w kompletnej ciszy. — Boisz się czegoś? — Kasia też nasłuchiwała uważnie. — Czyżby twój ojciec?... — Chyba nie... On by szedł prosto na mnie i pewnie z krzykiem. Ktoś inny. Czujnie wpatrywał się w głąb. Las nie był gęsty, a podszycie bez liści, jednakże w dali trudno coś było rozróżnić. Nasuwał się już mrok przedwieczorny, topniejący zaś śnieg zmatowiał i zamiast zaostrzać, jeszcze bardziej łagodził kontrasty. Pochylił się nieco: coś tam mignęło nieznacznie, jak szara ludzka sylwetka przyskakująca do pnia. — Kto idzie? — Jędra poruszył się gniewnie, jakby zirytowała go ta gra w ciuciubabkę. Delikatny szmer urwał się znowu i już nie powtórzył. Jędra krzyknął raz jeszcze: cisza zupełna. Chwycił nagle kłonicę i skoczył naprzód. — Jędrusiu, nie chodź! — zatrwożyła się Kasia. — Nie wiadomo, kto tam się kryje!... — Najlepiej chwytać byka od razu za rogi. Inaczej on cię stratuje. Jędra nawet się nie obejrzał. Sadził wielkimi krokami wprost do miejsca, gdzie dostrzegł przedtem migającą sylwetkę — pełen energii, sprężysty, zdecydowany na wszystko, jak gdyby rzeczywiście zamierzał stanąć do walki. Wkrótce jednak zwolnił znacznie, na twarzy pojawiło się głębokie zdumienie. Bo oto wysunęła się zza drzew niska postać, przybrana w lichy półkożuszek i wielokrotnie łatane buty, tak wycieńczona i smutna, jakby zwaliły się na nią najstraszliwsze nieszczęścia. Jędra przypadł do niej i chwycił ją za ramiona. — Chryste Panie! — wykrzyknął wzburzony. — Sobek, to ty? — To ja... — Dlaczego więc kryłeś się za drzewami? — Nie mogłem cię poznać z oddali. A nie chciałbym, aby mnie zobaczył ktoś niepotrzebny. — Boisz się czegoś? — Tak. Uciekam przed żandarmami... III Przeraźliwie zimne były te wiosenne odrzańskie wody i paraliżowały nie tylko ciało, ale i myśli. Kiedy więc Woś wreszcie wydostał się na powierzchnię, nie zastanawiał się nad niczym i poruszył rękami wiedziony jedynie instynktem życia. Niewiele to chwilowo pomogło. Gwałtowny nurt ciskał jak piłką, obezwładniało ubranie, mroczyły bijące w głowę kawały kry. Niespodziewanie jednak zbawił go nadpływający pień, a gdy w jakimś szaleńczym rzucie zdołał się na nim oprzeć, umysł rozjaśnił się nagle i uprzytomnił mu całą grozę sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował. Gdy ważył się na krok rozpaczliwy, miał nadzieję, że jakimś cudem uda mu się przeprawić na drugi brzeg. Teraz już wiedział, że to niemożliwe. Rzucił okiem za siebie: cisza i pustka. To mu dodało ducha, zaczął rozważać trzeźwiej. Po chwili pchnął pień w prawo, lewą ręką mocno uderzył w wodę; nieco odsunął się w bok. Powtórzył manewr, brzeg wydał się bliższy. W oczach rozbłysła otucha... Mozolna to była praca, w której napięty był każdy nerw, zakończyła się jednak zwycięstwem. Gdy wydostał się wreszcie na brzeg, zadziwił się w pierwszej chwili: daleko odpłynął, prawie pod Czarnowąsy. Naprzeciw widać było ciemny modrzewiowy kościółek, obok niego rozłożony na wzgórzu cmentarz, w dali zagrody, za nimi las. Znał tu każdy zakątek i każdy dom, miał wielu przyjaciół. Przesunął wzrok w stronę Opola i chociaż nie ujrzał nikogo, nagle ogarnął go strach. Przeraziła go ta pusta przestrzeń, którą musiał przebyć, aby się przedostać do wsi, znów rozbłysły przed nim kajdany, jak żywa mignęła przed oczyma bezwzględna twarz potężnego feldfebla. Jak tam, w wodzie, po- pędził naprzód na pół przytomnie, na przełaj, wprost na krzyże cmentarne. Był pewien, że lada chwila nad uchem świśnie mu kula, i rzeczywiście przeczucia go nie zawiodły. Był blisko wzgórza, gdy znienacka padł strzał, a zaraz potem drugi i trzeci. Skoczył, jakby podcięto go biczem. Już groby, już krzyże, już ściany kościółka!... Gdy nowa kula przeszyła powietrze, na jego udręczonej dotychczas twarzy wykwitł niespodziewanie swawolny uśmieszek. Czuł się bezpieczny. Zbawcza ściana kryła go doskonale, ze wszystkich stron zasłaniały spływające prawie do ziemi okapy. Wyjrzał ostrożnie i naraz odzyskał spokój. Rzeczywiście strzelali żandarmi, ale byli bardzo daleko. Trzech ich zresztą tylko było, oderwali się właśnie od Odry. A zanim dotrą tutaj po tym rozmiękłym śniegu... Machnął ręką lekceważąco i odtąd działał bardzo rozważnie. Gdy trochę odetchnął, przemknął chyłkiem przez trakt, zaszedł do osiedla od pól i nie rzuciwszy się nikomu specjalnie w oczy, pojawił się niespodziewanie w zaprzyjaźnionej rodzinie Michałów. Zmienił tutaj ubranie, wypił kubek gorącego mleka i przedostawszy się do pobliskiego lasu, skierował się w stronę Siołkowic. Stojąc teraz naprzeciw Jędry, poinformował go krótko o tych wypadkach. — Jak więc widzisz, spaliłem za sobą wszystkie mosty — kończył. — Gdybym nawet zgłosił się do wojska, czeka mnie sąd i więzienie. Jeśli się nie zgłoszę, jako dezerter będę się musiał ukrywać przez całe życie. W tej sytuacji pozostaje tylko daleka ucieczka. Przedtem jednak muszę naradzić się z Rekiem i dlatego tutaj przybyłem. Będzie można przedostać się do niego niepostrzeżenie? Czy może lepiej poczekać do nocy? Nie ukrywał niczego, urodził się bowiem właśnie w Siołkowicach, i wiedział, że nikt go tutaj nie zdradzi. Z tymi młodymi ludźmi łączyły go zresztą i inne stosunki. Po Wiośnie Ludów, a zwłaszcza po powstaniu styczniowym, na Opolszczyźnie pogłębiał się nieustannie polski ruch patriotyczny, coraz donośniej rozbrzmiewała polska piosenka, z pobliskiej Kongresówki przenikały polskie druki i książki. Toteż takie niby przypadkowe zebrania, jak to, które miało miejsce nad Odrą, zdarzały się i po wsiach, gdzie tak samo uroczyście obchodzono najrozmaitsze rocznice. Do Siołkowic przyjeżdżał na nie niekiedy Moćko albo kto inny, ale najczęściej Woś, gdyż on zwracał tu na siebie najmniej uwagi. Jędra więc odczuł to, co się stało, szczególnie przykro. Pamiętał doskonale o dzisiejszej rocznicy i w cichości ducha spodziewał się od rana, że lada chwila ktoś się pojawi. Lubił takie spotkania. Pociągała go ich tajemniczność, ponosił zapał i bunt przeciwko zaborcom, budziły się wielkie marzenia. Po każdym z nich miał o czym rozmyślać, wciąż poszerzała się jego wiedza i pogłębiały uczucia. A oto teraz to wszystko miało się skończyć. Woś przecież nie będzie już mógł się pokazać, inni też chyba zajrzą nieprędko. Żandarmi czuwają bacznie. A odtąd roztoczą nad całą okolicą szczególnie troskliwą „opiekę”... W zamyśleniu obserwował szare, przesłonięte chmurami niebo. Zdawało się, że nie dosłyszał zadanego mu poprzednio pytania, lecz gdy Woś je powtórzył, popatrzył na niego tak bystro, jak gdyby nic więcej nie zaprzątało jego uwagi. — Nie możesz czekać do nocy — oświadczył stanowczo. — Kto przeszedł przez taką kąpiel, natychmiast musi się ogrzać. Pójdziesz przy wozie. W lesie szaro, a gdy wyjedziemy na pola, będzie już ciemno. Chodźmy! Jak na jego wiek, nadspodziewanie rozważnie i mocno zabrzmiały słowa. Woś przytrzymał go za rękę. — Nie spotkamy nikogo?... — zapytał niepewnie. — A nuż... — Nie spotkamy! Od dłuższego czasu nie słyszę żadnych odgłosów, ludzie odeszli. A gdyby nawet? Powie się, o co idzie, i spokój. Któż by ci zrobił krzywdę? Woś wbił oczy w ziemię, jakby jeszcze miał wątpliwości, lecz po chwili namysłu ruszył powoli naprzód. Jego spłoszony wzrok spoczął na siedzącej w dali dziewczynce. — Czyżby to Franoszkowa Kachna? — zapytał cicho. — Tak. Poszedł szybciej. Z Franoszkami łączyły go od dziecka serdeczne stosunki, lecz Kasia nie poznała go w pierwszej chwili. Pamiętała go zawsze jako człowieka z miasta, ostatnio nawet urzędnika państwowego, który przyjeżdżał na wieś ubrany zawsze odświętnie, wesoły i energiczny. Teraz miała przed sobą nędzarza. — Ścigają go Niemcy — poinformował ją krótko Jędra. — Wiesz chyba, co to oznacza. Ani słowa nikomu, że go widziałaś. Pamiętaj! Skinęła jedynie głową, z przerażenia bowiem nie była zdolna do wypowiedzenia jednego słowa. Jędra przestał zwracać na nią uwagę. Zabrał siekierę, podszedł do wozu i coś zaczął przy nim majstrować. — Musisz mi pomóc — zwrócił się po chwili do Wosia. — Trzeba zmienić kłonicę: Pracował odtąd z taką szybkością, jak po odejściu Bartocha. W kilka minut później nowa kłonica zastąpiła starą, i to tak dokładnie, że gdyby nie jej świeżość, nikt by się nie domyślił wymiany. — Człowiek ma głowę na karku! — pochwalił sam siebie. — Więc z tym skończyliśmy. Trzeba tylko przygotować jeszcze dowody... Rozejrzał się: dwa drzewa rosły w pobliżu tuż obok siebie. Podniósł z ziemi starą kłonicę, wsadził między nie jeden jej koniec, za drugi pociągnął mocno. — Twarda — westchnął. — I przy tym będziesz musiał mi pomóc. Woś, zajęty swymi myślami, o nic dotąd nie pytał, chociaż obserwował z coraz większym zdziwieniem te niezrozumiałe czynności. — Zasiedziałem się nadmiernie w lesie — wyjaśnił Jędra oględnie. — Stary może się wściec. Muszę więc złamać, aby wykazać swoją niewinność. W przeciwnym razie może pogruchotać mi kości. Wiesz, jaki on popędliwy... A tak musi milczeć. Wiadomo, przypadek. Jego zresztą wina. Samego nie powinien pozostawiać mnie w lesie, bo do kogo miałem się zwrócić o pomoc? Do tych komorników dźwigających chrust, od których każe mi się trzymać z daleka? Roześmiał się, zawtórował mu Woś. Zabrali się do roboty. Przy zdwojonym wysiłku kłonica rozleciała się z trzaskiem. — Ładnie wygląda — ucieszył się Jędra, chowając szczątki między gałęzie. — Niech teraz stary spróbuje mi udowodnić, że było inaczej! Wio, gniady! Koń ruszył raźnie. Odpoczął w czasie tego przydługiego postoju, a zresztą droga była dość twarda i obniżała się ciągle, nawet gdy już wyjechali na siołkowickie piaszczyste pola. Woś rozglądał się czujnie: ściemniło się, nie było widać nikogo. Nic dziwnego: o tej porze ludzie zazwyczaj siedzieli w domach lub się krzątali po gospodarstwie... Przesunął powoli wzrok. Tam w dali, w Siołkowicach Starych, już rozbłyskiwały nikłe, zmatowiałe światełka; zapalano widocznie łuczywa. I tu bliżej, w rozrzuconych dość bezładnie, lichych na ogół lepiankach Nowych Siołkowic, też było ich sporo. Migotały nawet jaśniej niż tamte, lecz za to nierówniej — jak płomienie ognisk buchających co chwila skrami. Uspokajał go ten widok, przyzwyczajony był do niego od dziecka. Dopiero gdy jedno z nich zarysowało się przed nim zupełnie blisko, poruszył się nerwowo, jak gdyby przypomniał sobie nagle coś bardzo przykrego. — Jestem na miejscu — rzekł zrównując się z Jędrą. — Chyba nie ma tam nikogo obcego?... — Na pewno nie ma. A i na sąsiedzkie pogawędki za wcześnie. Każdy zajęty teraz swoją robotą. — Bywaj więc zdrów. Aha, mam jeszcze prośbę! Wstąp do mego ojca i powiadom go, że jestem u Reka. Zrób to jednak ostrożnie, aby nikt inny niczego się nie domyślił. Nawet matka. — Nawet matka?... — Nawet ona. Wiesz przecież: oczy króla pruskiego sięgają wszędzie. Im mniej świadków, tym lepiej. Jędra melancholijnie pokiwał głową. Słyszał nieraz to hasło na tajnych zebraniach i rozumiał je świetnie. — Słusznie — przyznał. — Oczywiście powiadomię... — mówił dalej, bijąc się z jakimiś myślami. — Boję się tylko, aby ojciec mnie nie zatrzymał. Znasz go przecież... A nuż nie spodoba mu się ta nowa kłonica?... — Ja powiadomię! — niespodziewanie wtrąciła się Kasia. — Bądź, Sobku, spokojny. Poza twym ojcem... Poza nim nikt się nie dowie... Głos jej zadrgał wzruszeniem. Dotknęła oczu, jakby ukradkiem ścierała łzy. — Kiedy się znów zobaczymy? — szepnęła. Woś uniósł powoli głowę. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie migającym wokół światełkom. — Tego nie wiem — rzekł w zamyśleniu. — Czuję jednak, że się zobaczymy na pewno. Skończył jakoś bardzo nierówno, jakby słowa ugrzęzły mu w gardle. Ze zwieszoną głową skierował się w dróżkę prowadzącą do niewielkiej, ale starannie utrzymanej zagrody, minął furtkę, otworzył wejściowe drzwi i znalazł się wkrótce w obszernej izbie, oświetlonej jedynie sączącymi się nierówno między garnkami płomieniami ogniska. Krzątała się koło niego jakaś kobieca postać, w głębi było widać niewyraźnie kilka ludzkich sylwetek. — Kogo to Pan Bóg przynosi? — podniósł się na jego widok starszy wiekiem mężczyzna. — Wszelki duch! — w słowach dało się słyszeć głębokie zdumienie, lecz zaraz ściszył głos prawie do szeptu. — Nie potrzebujesz mi mówić, że jest źle, jeśli widzę cię w takim stanie... Kobiety: szybko coś gorącego na stół! Objął gościa ramieniem i zaprowadziwszy w najciemniejszy kąt, podsunął mu stołek. — Opowiadaj — rzekł półgłosem. — Żandarmi? Słuchał w milczeniu i tak obojętnie, jak gdyby ta cała opowieść nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Kiedy jednak Woś skończył, wziął go za rękę i potrzymał jak lekarz badający pacjenta, a potem przesunął palcami po jego twarzy i karku. — Masz gorączkę — oznajmił