11883
Szczegóły |
Tytuł |
11883 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
11883 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 11883 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
11883 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Małgorzata Korytkowska Pamiętnik niemłodej i niestatecznej panny z odzysku Moje przygody damsko-męskie, tu opisane, chcę polecić przede wszystkim paniom dojrzałym, a nawet bardzo dojrzałym, które w pewnym wieku (u mnie wiek ten wynosił 46 lat) nagle zostały zupełnie same. Dzieci odchowały, albo ich nie miały, małżeństwa zaliczyły, a ich życie osobiste przypomina pokazywany nieraz w telewizji obrazek z terenów sejsmicznie niepewnych: kupka gruzów pozostałych po jakimś domu, a na jej czubku bezradnie koczująca samotna osóbka. Uważam, że w takiej sytuacji, oprócz poszukiwania sznura i solidnej gałęzi lub pełnego matrymonialnego SOS spoglądania na wszystko, co, być może, przypomina mężczyznę, który uprzejmie zezwoli się opierać i karmić, może być jeszcze inne wyjście. Warunek: zerwiemy ze łzawymi tradycjami, otrzepiemy się z nadmiaru przesadnej ckliwości, weźmiemy się w garść i potraktujemy wszystko na wesoło.
W okolicach pięćdziesiątki życie to już tylko komedia, dlaczego więc nie zagrać w niej głównej roli? W tym wieku jeszcze jest coś do zburzenia w sobie, choćby mit, dogmat, nienaruszalna „prawda” o naturze damskiej i męskiej, którą wymyślił, narzucił i zakodował kobietom na wieki bardzo przeze mnie lubiany gatunek rodzaju męskiego.
Otóż miły ten rodzaj męski dawno temu, chyba jeszcze w czasach Królewny Śnieżki i Czerwonego Kapturka, uknuł sobie takie „prawo natury”, które mówi, że mężczyzna jest poligamiczny, dlatego musi sypiać z wieloma kobietami, traktując to fizjologicznie, natomiast kobieta jest „sercowa”, potrafi i powinna sypiać z mężczyzną tylko z miłości i wtedy gdy jest zakochana. Czyli wpędzić baby w liryzm, a samemu dalej w tango!
Jakimże świętym oburzeniem zioną ci „wynalazcy”, jeżeli znajdzie się kobieta, która wcale nie chce mieć takiej natury i to właśnie ona podchodzi do nich fizjologicznie!
- To dziwka! - zaraz obwieszczają światu z mieszanką wściekłości podprawianą jednak odrobiną podświadomego szacunku. - Jak ona śmie!
Z kolei panie, które nie śmią i uwierzyły w tę swoją naturę, budzą w nich uczucie bezpiecznego ciepełka, pomieszanego z podświadomym lekceważeniem.
Wygląda na to, że już na wstępie naraziłam się panom. Na pewno nie spodoba im się to, co napisałam. Trudno! Za to oni mi się podobają - i to wystarczy.
Ale do rzeczy - ma być o mnie, kobiecie, która wtedy, w późnych latach osiemdziesiątych, skończyła czterdzieści sześć lat i wszystko (no, prawie wszystko) musiała zaczynać od początku.
Zostałam kompletnie sama - rozwiedziona kilka lat wcześniej. Teraz zmarł mój przyjaciel; pierwszy raz tak blisko zetknęłam się ze śmiercią. Tata nie żył, mama daleko, brat za siedmioma górami, dwie najbliższe przyjaciółki za granicą, dalszej rodziny brak, znajomych niewiele, gdyż od niedawna mieszkałam w Warszawie. Jedynymi osobami, które mnie wspierały, był mój kuzyn Wojtek i jego ówczesna narzeczona Mariola.
Po stronie plusów: miałam własne mieszkanie, nie wyglądałam na te czterdzieści sześć, a w dodatku w tym czasie łatwo było o pracę. Postanowiłam więc do niej wrócić.
W pierwszej kolejności zabrałam się za zabagnione mieszkanie, w którym już na kilka lat przed rozwodem toczył się spór, kto ma w nim sprzątać. Rozpoczęłam od „odszczurzania”, czyli przez dwa tygodnie wynosiłam w reklamówkach na śmietnik stosy narośli w postaci starych butów, ciuchów, gazet, butelek, opakowań, starych sprzętów i kosmetyków. Przeleciałam wszystkie domowe zakamarki, co się dało, prałam, szorowałam, czyściłam. Na koniec zostałam już tylko z popsutymi kranami i kontaktami, niesłychanie brudnym, ogromnym oknem i ścianami, które sprawiały wrażenie, że malowano je przed II wojną światową.
Wróciłam do pracy tam, gdzie już pracowałam parę lat temu. Przyjęto mnie z otwartymi ramionami. Tu muszę zaznaczyć, choć wielu ludziom nie mieści się to w głowie, że w pracy jestem osobą bardzo rzetelną, obowiązkową i zdyscyplinowaną.
Wytrzymuję tak siedem godzin, w ósmej cały mój organizm zaczyna rwać się ku wolności.
Z trudem siedzę na stołku i zachowuję powagę, odzywam się swawolniej, ciskam spojrzenia mniej służbowe, a jakaś piekielna siła pcha mnie do opuszczenia murów instytucji.
A była to instytucja cywilna, zatrudniająca w połowie wojskowych w stanie spoczynku.
Celem nadania sobie splendoru i rangi przy pomocy munduru udawała odnogę wojska. Trafiały tam przeważnie odrzuty z eksportu, gdyż 80 procent zatrudnionych tu wojskowych było zdecydowanie tkniętych, nieraz po prostu kopniętych lub pokręconych przez lumbago. Jeżeli jednak nie spełniali tych wymogów, to albo gdzieś podpadli, albo mieli na sumieniu tak poważne przestępstwo jak np. zgubienie legitymacji partyjnej. I właśnie tam poznałam bliżej takiego zbrodniarza, dziękując losowi, że zgubił tę legitymację, gdyż w przeciwnym razie nie dane byłoby nam się spotkać.
Panowały tam ciekawe zwyczaje, ale wtedy, przygnieciona nieszczęściami, trochę smętna i roztargniona, nie zauważałam tego, zadowolona, że w przytulnym pokoiku, który dzieliłam z ogromnie fajną starszą panią, wesołą Zofią Rutkowską i fantastycznym szefem, pułkownikiem Maksa, znalazłam azyl i mogłam złożyć swą skołataną, czarną główkę.
Z tym kładzeniem główki musiałam zachowywać jednak pewną ostrożność, funkcjonowało tu bowiem przeświadczenie, nienaruszone przez wichry zmian obyczajowych, o bezustannym zagrożeniu mężczyzn ze strony całoświatowej populacji kobiet, nastawionej do nich po łowiecku.
Nawet pytanie - Gdzie jest toaleta? - postawione w skrajnej konieczności przez gorączkowo przebierającą kroczkami kobietę, mogło zostać uznane za zaloty.
Po moich przejściach wtedy chwilowo nie zauważałam płci przeciwnej. Zachowywałam się jak wzorowy pionier z radzieckich czytanek szkolnych: rano - zamiast do szkoły - wymarsz do pracy z uśmiechem na ustach, po pracy lektury, sport. Brakowało tylko białej bluzki i czerwonej chusty na szyi.
Tak się złożyło, że po kilku miesiącach pracy, kiedy to świata nie widziałam poza maszyną do pisania i przepisywanymi pismami, wkroczyli do naszej instytucji malarze i rozpoczęło się malowanie. Nie obudzona jeszcze z letargu, zupełnie nie zauważyłam, że jeden z malarzy bezustannie przychodził do naszego pokoju malować szafę, która wyraźnie od tego malowania przytyła.
A było na co popatrzeć. Robert - bo takie imię ten malarz nosił - był diabelnie przystojnym, trzydziestoośmioletnim mężczyzną, idealnym sobowtórem młodego Janusza Gajosa. Tryskał witalnością i seksem na kilometr, a to, co mu wyzierało z niebieskich roziskrzonych oczu, powodowało, że nogi uginały się w kolanach.
Robert zaczął do mnie uderzać, wcale nie pesząc się obecnością Rutkowskiej, wiecznie trzymającej papierosa w ręce, wskutek czego nasz pokój przypominał kotłownię CO, w chwilę po awarii. Nie zrażał go też płk Maksa, wspaniały facet, jeden z nielicznych wojskowych nie obciążonych warunkami naboru do tej instytucji - Pani mi się bardzo podoba - wyznał Robert, kiedy pewnego dnia przyszedł wraz z kolegą nakładać kolejne warstwy farby na szafę.
Coś miauknęłam w odpowiedzi. On dalej zagadywał, ja miauczałam, szczerząc zęby jeszcze bardziej anemicznie, a Rutkowska i pułkownik wtórowali nam głośnym śmiechem. A ponieważ te pomiaukiwania i pohukiwania do niczego nie prowadziły, Robert zapytał nagle z błyskiem w oczach, które wpił we mnie niczym dzidy: - A może potrzeba pani coś zrobić, coś naprawić, pomóc, no?
- Przydałoby się wymalować - wymamrotałam całkowicie bezmyślnie, nie biorąc pod uwagę jego propozycji. Po prostu przypomniałam sobie swoje brudne mieszkanie.
- Czemu nie? Już możemy malować, proszę bardzo! Kiedy pani chce? Mogę zaraz! - napalił się.
- Och, chwileczkę! - zawołałam, wzbraniając się jak przed nawałnicą, nieskora jeszcze do żartów. - Pan jest zawodowym malarzem, zedrze pan ze mnie skórę!
- Nie zedrę! - krzyknął dziarsko. - Nie zedrę! Wolę zedrzeć z pani ten sweter, który ma pani na sobie.
Pułkownik z Rutkowską parsknęli śmiechem, a za nimi reszta, gdyż w otwartych drzwiach -
jak to przy malowaniu - stało kilku pracowników z innych pokoi, w których trwały demolującoporządkowe manewry malarskie.
- Przemyślę to - zaśmiałam się, dotykając swego czarnego golfa. Akurat tego dnia cała ubrana byłam na czarno: czarny golf, czarna spódnica, czarny lakierowany pasek i czarne włosy, ale te mam zawsze czarne.
Propozycja Roberta spodobała mi się. Pójście z nim do łóżka mogło być tylko przyjemnością, a wymalowanie mi mieszkania uważałam za piękny prezent.
Niebawem wieść o tych zalotach, dzięki kibicom tkwiącym w otwartych drzwiach naszego pokoju, rozniosła się po instytucji. Ta wiadomość szczególnie ubodła pewną tęgą, zażywną blondynę po przejściach. Jej pierwszy mąż odszedł, drugi zmarł, słowem opuścili ją obydwaj, tylko każdy z nich wybrał inną metodę. Natomiast obecny, mocno sfatygowany czasem, nie odznaczał się wymaganą sprawnością, wobec czego blondyna skierowała swój afekt w kierunku Roberta.
Przyszła więc któregoś dnia do pokoju, w którym malarze trzymali swoje rzeczy, surowce i sprzęt, i pod pozorem odkupienia nieco farby, spytała: - Czy to prawda, że chce pan malować mieszkanie pani Korytowskiej?
- Tak - przyznał Robert.
- To pan pewnie nie wie, że ona ma czterdzieści sześć lat, tylko tak dobrze się trzyma -
oznajmiła triumfalnie, przekonana, że użyła najlepszej torpedy do skasowania przeciwniczki.
- Nic mi to nie przeszkadza. Ta pani bardzo mi się podoba - odparł twardo Robert.
Kobiety bardzo często popełniają fatalny błąd, przywiązując tak wielką wagę do wieku.
Mężczyźni naprawdę nie zakochują się w czyichś dowodach osobistych lub metrykach. Należę do nielicznej grupy kobiet, które zupełnie nie myślą o swoim wieku. Bywa, że przypominam go sobie z trudem, po głębokim namyśle, przy wypełnianiu różnych formularzy i dokumentów.
Blondyna miała podwójnego pecha. Nie udało się jej udaremnić planów malarskich Roberta ani też nie mogła wzbudzić cienia jego zainteresowania. Nie przepadał bowiem za kobietami - sądząc po jej figurze - nadużywającymi żywności. Co więcej, o wszystkim mi opowiedział.
Cały ten problem z malowaniem chwilowo odsunęłam od siebie - najwyraźniej nie wygramoliłam się jeszcze spod ciężaru kataklizmów, jakie mnie przysypały.
Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a ja ciągle jeszcze wewnętrznie drzemałam. Zresztą malarze, jak to było wówczas w zwyczaju wśród wykonawców, nagle zarządzili sobie ferie świąteczne. Do pracy zamierzali wrócić dopiero w okolicach Trzech Króli. Ocknęłam się w Nowy Rok; być może to salwy armatnie przywróciły mnie światu.
- O, nie! - coś we mnie zawołało - świetny, młody chłop, w dodatku chce malować, a ty, niemłoda idiotko, jeszcze się zastanawiasz!
Z niecierpliwością zaczęłam oczekiwać dnia, kiedy Robert pojawi się w pracy. Włożyłam w tym dniu czarne, obcisłe spodnie, takie, co to się je wkłada łyżką do butów, liliowy sweterek, włosy nakręciłam w furę loków i o poranku znalazłam się u niego w pokoju, bezszelestnie stając za jego plecami.
- O! - krzyknął, gdy mnie spostrzegł. Z jego niebieskich oczek sypnęło gradem iskier.
Tym razem nie miał przed sobą słaniającej się mimozy z trzepoczącymi rzęsami, lecz postać hardo wypiętą do przodu. Ja także miałam niebieskie oczka, także było w nich to, co u niego, tylko że na jakiś czas o tym zapomniałam.
- No, panie Robercie, co będzie z nami? - zagadnęłam i podeszłam do niego wyjątkowo blisko, omal nie wywołując czołowego zderzenia.
- Jak to co? Ja już mówiłem - odparł spokojnie i spojrzał na mnie tak, jakby wzrokiem chciał wykonać USG i sprawdzić, czy serce, płuca i żołądek mam w porządku.
- Oczywiście. Malujemy?
- Powiedziałem.
- Dobrze - rzekłam. - Akurat dziś jestem sama w pokoju. Omówimy to u mnie.
Udaliśmy się do mojego pokoju i usiedliśmy naprzeciwko siebie.
- Panie Robercie, ja mówię poważnie - oświadczyłam. - Chcę wymalować moje mieszkanie.
- Przecież mówiłem już, że załatwione - odparł Robert.
- A teraz konkretnie, ile pan za to chce? - spytałam.
- Już pani powiedziałem, co za to chcę.
- Co? - popatrzyłam na niego tak, że powinien spaść z krzesła, ale nie, dzielny był, siedział.
- Panią - odparł.
- Pieniędzy pan nie chce?
- Nie, chcę mieć panią.
Z rozbawieniem i niewinną minką zapytałam: - A jak już pan mnie będzie miał, to co pan będzie ze mną robić?
- A pani nie wie? - spytał z podobnym wyrazem twarzy. - Dobrze! Nie musi pani wiedzieć!
Ja wiem, co będę robił, to wystarczy!
W tym momencie wszedł jeden z pułkowników z tasiemcowym elaboratem. Dzieło to miało ileś metrów długości i choć wątpliwe było, aby ktoś zechciał to czytać, należało je błyskawicznie przepisać.
Umówiliśmy się z Robertem na następny dzień, aby zlustrował mieszkanie i wyliczył, ile będzie potrzeba farby na malowanie.
Przyszedł do mnie nazajutrz po południu. Gdy obejrzał już wszystkie ściany w mieszkaniu i chyba ucieszył się, że jest tak małe, usiedliśmy przy herbacie.
Nastawiłam magnetofon, skąd popłynęła jeszcze bożonarodzeniowa piosenka. Wzruszający piosenkarz głosem z trudem wydobywanym przez zachlanie i zaćpanie śpiewał radośnie o tym, że jedzie do domu wieszać banieczki na choince.
Nie wiedziałam, czy Robert zauważył w łazience suszący się na sznurku mój czarny sweter, o którym mówiliśmy w pracy. Miałam na sobie inny, różowy, stanęłam blisko niego i rzekłam: - Panie Robercie, jest tylko jeden kłopot - oznajmiłam. - Ten czarny sweter, który tak się panu podobał, niestety, jest mokry.
Wskazując na różowy gdzieś w okolicy biustu, pokornie spytałam: - Czy może być ten? Robert podniósł się z fotela.
- Oczywiście, że może. Ten także chcę ściągnąć.
Słowa swe natychmiast przekuł w czyn, a ponieważ mnie także bardzo podobały się jego ciuchy, zaczęłam je również ściągać, w efekcie czego, pozbywając się ich sukcesywnie, zbliżaliśmy się do tapczanu, gdzie nastąpiło bezkolizyjne lądowanie.
Kochaliśmy się, dokładnie, bez przenośni, całą noc. Występy Roberta dzielnie zniósł mój tapczan, o którego całość żywiłam poważne obawy. Muszę przyznać, że przeżył ten szkwał w o wiele lepszej formie niż ja, bo choć psychicznie pogłaskana, fizycznie byłam wyraźnie poszkodowana.
Rano przypominałam zwłoki, które w niewiadomy sposób przywlokły się do pracy.
Długotrwałe otępienie oraz ponadpółroczna przerwa w romansach spowodowały, że przy pierwszym zetknięciu z chłopem, który nie był nim tylko z nazwy, omal nie rozleciałam się na kawałki.
A kiedy tak siedziałam przy maszynie, z trudem imitując pracę i dochodząc do wniosku, że mam poprzestawiane wnętrzności i odbite nerki, wpadł Robert na przerwę śniadaniową.
Korzystając z nieobecności Rutkowskiej, zaproponował zamknięcie drzwi na klucz i kontynuowanie nocnych zajęć na dywanie. Jęknęłam tylko ze zgrozy, pełna nadziei, że po jednodniowej reanimacji powrócę do formy.
Wkrótce okazało się, że Robert nie darzył mnie zaufaniem. Odniosłam wrażenie, że zaczyna przemyśliwać, jakby tu przedłużyć malowanie w nieskończoność. Zobowiązałam się ustnie (chciałam też pisemnie) spać z nim, ile zechce, co najmniej przez dwa miesiące, byleby tylko nie przedłużał stanu rozgardiaszu w chałupie do sądnego dnia. Nie uwierzył mi, więc stanęło na tym, że błyskawicznie uwinie się z pokojem, a potem już może zwolnić tempo i front robót przenieść (z wyjątkiem tapczanu) do pozostałych pomieszczeń.
Malowanie w tym czasie było trudne - panowała bardzo sroga zima, minusowe temperatury sięgały dwudziestu pięciu stopni i niżej. Na przystankach przymarzało się niemal do chodnika, czekając po czterdzieści pięć minut, nierzadko w sypiącym śniegu, na środek lokomocji.
Mimo to jednak w godzinach pracy wyrywaliśmy się nieraz do domu, gdy nachodziła nas ogromna ochota na wywiązywanie się z moich zobowiązań.
Pokój i kuchenkę wymalował pięknie, konflikty rozpoczęły się przy przedpokoju, przed malowaniem łazienki. Jako mężczyzna wolny - był rozwiedziony - Robert zaczął zdradzać skłonności osiedleńcze, a to mi się nie spodobało. Nie miałam zamiaru wiązać się na stałe ani z nim, ani z nikim innym, ani teraz, ani potem. Chciałam mieć narzeczonego dochodzącego, bo zbytnio już zakosztowałam swobód obywatelskich i kultu jednostki w swoim mieszkanku. A on chciał być ze mną, a co gorsza, u mnie. Naciskał na to zgodnie z naturą mężczyzn i wyłącznie tylko dlatego. Sympatyczne te stworzonka są bowiem niezwykle przekorne. Kiedy wyczują, że miłość do nich nie odebrała nam poczytalności, że zaangażowane jesteśmy tak na pół gwizdka i nie pragniemy spleść naszych losów z ich losami, to wtedy właśnie oni przystępują do splatania, zdumieni i zszokowani takim dziwadłem, które się z nimi przespało i nie zakochało. I odwrotnie, gdy wyczują, że któraś z nas o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby być razem z którymś z nich, od razu dają nogę, bijąc wszelkie ustanowione na bieżniach rekordy, a zrozpaczona zakochana zamiast ukochanego, może ujrzeć tylko jego znikającą za zakrętem piętę.
Między nami zaczęło dochodzić do zadrażnień, tempo robót na obydwu frontach osłabło.
Kiedy doszliśmy do łazienki, rozstanie było już nieuniknione; zbiegło się mniej więcej z zakończeniem prac remontowych w mojej instytucji.
Trzeba przyznać, że Robert był bardzo dobrym fachowcem. Wymalował wszystko pięknie, przyłożył się do tego. Ja także sroce spod ogona nie wypadłam i na swoim odcinku robót starałam się, jak mogłam.
W tych okolicznościach trudno mówić, by nasze rozejście się było zgodne. Choć skłaniam się ku takim właśnie rozstaniom, wiem, że bywa to bardzo trudne, a czasami wręcz niemożliwe.
Zawsze ze zdumieniem czytałam o opisywanych w gazetach rozstaniach znanych gwiazd showbiznesu. Okazywało się, że on w rozmowach wstępnych podbił jej oko, złamał rękę i zdemolował mieszkanie, a ona w rewanżu podpaliła jego ulubiony samochód, zawiadomiła władze o machinacjach podatkowych, wyśmiała w prasie jego zamierające możliwości seksualne.
Kiedy to wszystko już się zdarzyło, rzecznik obojga ogłaszał publiczności, że rozwód został przeprowadzony, a byli małżonkowie pozostają w przyjaźni.
Mijały dni. Zza ołowianych chmur zaczęło nieśmiało przebijać się słońce i świecić coraz bardziej obiecująco. Odeszły gdzieś ciemne, zaśnieżone wieczory. Wszystko zapowiadało przebudzenie wiosny.
Zaczęły mnie nękać awarie, na razie pojedyncze, z biegiem czasu przeradzające się w wiązane zestawy, o których głośno było na całym osiedlu z racji ich niespotykanej oryginalności. Ciekło mi z kranu z ciepłą wodą w kuchni, i to całkiem nieźle. Nie było to najbezpieczniejsze ze względu na bliskość lodówki, a bliskość ta wynikała z mikroskopijnych rozmiarów pomieszczenia, zwanego kuchnią.
W moich marzeniach zagościł więc hydraulik, a w tamtych czasach było to marzenie mocno wygórowane. Hydraulik jawił się jako ktoś na wagę złota, nieosiągalny obiekt westchnień tysięcy mieszkańców bloków. Na ogół był to facet bardzo rozbestwiony wzięciem, na którego zewsząd zaczajano się i polowano, a on i tak umykał.
Oprócz pożądania ogółu, jakie wzbudzał swym poszukiwanym rzemiosłem, stanowił obok sprzedawcy w sklepie mięsnym jedną z najbardziej upragnionych i najatrakcyjniejszych partii na matrymonialnym rynku.
W macierzystym ROM-ie (odpowiednik dzisiejszych ADK) nie miałam żadnych szans na jakiekolwiek poparcie - wzgardziłam onegdaj zalotami mocno nadgryzionego zębem czasu fachowca i teraz mogłam liczyć tylko na pokazanie mi drzwi wyjściowych. Przybita, snułam się po osiedlu i płaczliwie wypytywałam wszystkich napotykanych sąsiadów, czy nie znają kogoś, kto byłby skłonny naprawić mi kran.
Cień nadziei zaświtał, gdy zwróciłam się w tej sprawie do naszej sąsiadki Zosi, osoby, wydawało się kompetentnej, zwanej „Lokalną Agencją Tass”. Ale nawet ona o nikim takim nie słyszała, co tylko świadczyło o absurdalności moich poszukiwań, bo przecież „Agencja” słyszała o wszystkim.
I oto któregoś dnia niespodziewanie załkałam na ten temat do pani Lisowej, milej, starszej niewiasty, spacerującej z dziarskim, wielorasowym Tuptusiem na smyczy.
- Tak, znam takiego - odparła Lisowa powoli, słabiutkim głosikiem, jaki wydają z siebie ludzie na moment przed utratą przytomności. Sprawiała wrażenie słabowitej, schorowanej staruszki, a emanująca z niej ogólna niemoc dziwnie kontrastowała z czujnymi oczami rządowego ochroniarza, zawsze gotowymi do wyłapywania smakowitych kąsków z życia okolicznych mieszkańców. W taki sposób zapewne wyłapała gdzieś hydraulika.
- Pan Rysiek - kontynuowała Lisowa - bardzo dobry fachowiec. Zakładał niedawno u mnie umywalkę.
- Och! - wyrwał mi się z piersi okrzyk radości. - Czy zechce pani podać mi jego namiary?!
- Owszem, wydaje mi się, że można go pani polecić - powiedziała Lisowa z lekkim ociąganiem. - Ale pani wie, jaka jest sytuacja. Trzeba postępować z nim bardzo delikatnie, aby się nie zraził i nie uciekł nam.
Mówiła o hydrauliku jak o kimś schwytanym na własność w sidła przez przedsiębiorczą, a zarazem nadskakującą mu grupę osób, obawiającą się, aby ów skarb nie wymknął się i nie pomknął ku innej grupie, lepiej noszącej go na rękach.
- Rozumiem, oczywiście - przytakiwałam. - Gdzie można go spotkać? - spytałam z przejęciem.
- Są z tym pewne trudności - odparła Lisowa zbolałym głosem, mocniej wspierając się na lasce. - Pan Rysiek mieszka kilka przecznic dalej, ale warsztat ma w zupełnie innej dzielnicy.
Musiałaby pani dość daleko jechać, a w dodatku trudno jest go tam złapać. Ten jego warsztat jest nielegalny, ma go w jakiejś kanciapie na zapleczu magazynu, w którym zatrudniony jest jego kolega. Natomiast dorywczo pan Rysiek pracuje rano jako ślusarz w zakładzie - i tu podała mi adres pobliskiego warsztatu ślusarskiego.
- Aha - zrozumiałam.
- Najłatwiej spotka go pani rano - ciągnęła Lisowa - jak otwiera warsztat, zaraz po siódmej, potem porządkuje i sprząta wokół zakładu.
Przekazując mi namiary owego pana Ryśka, Lisowa czyniła to tak, jakby wręczała mi rodową biżuterię na przechowanie.
- Jak on wygląda? - zapytałam.
- Wysoki, szczupły, mocno czarny, gdzieś tak trzydzieści siedem - trzydzieści osiem lat, twarz - zupełnie Sylwester Stallone, tylko szczuplejsza.
Tu Lisowa zadziwiła mnie znajomością współczesnych gwiazdorów. Mylnie oceniałam ją, że zatrzymała się przy Eugeniuszu Bodo lub młodym Duszyńskim.
- Tylko proszę pamiętać o należytym traktowaniu go dla naszego wspólnego dobra - przypominała mi Lisowa, a w jej głosie dało się wyczuć pewne wątpliwości co do mojej osoby.
Najprawdopodobniej zastanawiała się, na ile mogę okazać się wandalem, nie potrafiącym obchodzić się z takim cackiem jak Ryszard S.
- Może być pani całkowicie spokojna, że zrobię wszystko, aby zadowolić pana Ryśka, i nie narażę państwa na jego utratę - ślubowałam poważnym głosem.
Podziękowałam serdecznie za pomoc i z uznaniem pomyślałam o jej operatywności.
Znacznie od niej młodsza - Agencja Tass” nie wykazała się takimi wiadomościami. Lisowa najwyraźniej zagrażała jej prestiżowi na osiedlu, podważając modną obecnie teorię o zbędności oświadczenia i całkowitej wyższości rozumowej młodzieży nad ludźmi starszymi, od trzydziestego roku Wzwyż.
I tak w kwietniowe poranki, w czarnym płaszczyku, w czerwonej czapeczce i takim też szaliku, wraz z moją suczką Psotką, okrążałyśmy co rano wskazany warsztat ślusarski. Niestety, żaden Stallone tam się nie kręcił, a w środku także nikogo takiego nie było.
Poszukiwania sobowtóra gwiazdora przerwała gwałtowna awaria wodna w całym naszym bloku, w wyniku czego przyjechał SPEC, zakręcił ciepłą wodę i w ten sposób chwilowo kłopot z kranem miałam z głowy.
Awaria okazała się poważna, prace w piwnicy zapowiedziano na tydzień, trzeba było grzać wodę do mycia. Kiedy nabierałam ją do garnka, trąciłam nim z całej siły o wlewkę feralnego kranu, a ta z hukiem odpadła.
O, rany! W pierwszym momencie chciałam usiąść i wyrywać włosy z głowy! Szef ekipy ze SPEC-u, sprawiający wrażenie dygnitarza na wysokim stanowisku, poinformował mnie, że nie wiadomo, czy jeśli puszczą wodę, nie poleje się u mnie, bez względu na zakręcony kran. A kiedy wodę puszczą? Tego nikt nie wie.
Tak więc zagrożona nowym kataklizmem, codziennie cichaczem, w połowie dnia, uciekałam z pracy do domu, żeby zbadać, czy już puścili i czy nie pływa lodówka.
Tym bardziej gorliwie codziennie rano zataczałam koła wokół zakładu ślusarskiego, tęsknie wypatrując sobowtóra sławnego aktora. Ale nie pojawiał się on ani w lokalu, ani przed nim.
Zauważyłam natomiast, że okolica ta jest miejscem porannych spacerów z psem postawnej i nieco pulchnej szatynki, znanej mi dotąd przelotnie oraz ze słyszenia (była bohaterką bulwersujących otoczenie i przekazywanych na ucho opowieści).
Parę lat wstecz zetknęłyśmy się na skwerze. Moja Psotka akurat miała cieczkę, a jej Kruczek ruszył gwałtownie w stronę nadarzającej się okazji. Jego pani stanowczym tonem uspokajała mnie, że jej pupil jest jeszcze bardzo dziecinny. Szczęśliwie nie utraciłam czujności i weszłam do akcji, gdy okazało się, że jego dzieciństwo właśnie dobiegło kresu.
Teraz więc, podczas polowań na hydraulika, poznałam bliżej Izabellę, trochę młodszą ode mnie wdowę z sąsiedniej kamienicy. Nie była to wdowa spowita czernią, zapatrzona w mroki przeszłości i całymi dniami przesiadująca przy grobie męża. Od śmierci jej małżonka upłynęło już sporo czasu. Izabella tryskała werwą, dobrym humorem. Mocno też tkwiła w teraźniejszości, której huczne odgłosy często dobiegały z jej mieszkania do ściśle przylegających do ścian uszu sąsiadów.
Izabella, kobieta niezwykle energiczna i temperamentna, o niekonwencjonalnym sposobie bycia, umiała sobie powetować straty moralne, jakie poniosła przez wdowieństwo. Co rusz wylatywał od niej z hukiem, wyrzucany na złom, narzeczony. Nie wszyscy jednak godzili się z takim wyrokiem losu.
Pewien wydalony z obrębu mieszkania amant pozbierał się i wrócił, żeby staranować drzwi.
Ja w takiej sytuacji, jako kompletna mimoza wagi pchlej, silna głównie w języku, od razu chowałam się pod łóżko. Natomiast Izabella, rozsierdzona dobijaniem się, złapała ogromną patelnię z zawartością, otworzyła drzwi, wyrżnęła w łeb zakochanego, który wziął nogi za pas i zaczął zbiegać ze schodów. Ona jednak uważała, że sprawę należy definitywnie zakończyć, dlatego biegła za nim, tłukąc go patelnią po głowie, aż nieborak krzycząc: „zabiła mnie, zabiła mnie!”, zniknął za zakrętem.
Prawdę mówiąc, nie musiała aż tak się fatygować. Wystarczyło, gdyby stanęła tylko na szczycie schodów i trzepnęła swym biustem-gigantem, a mogłaby ogłuszyć i strącić ze schodów o wiele więcej osobników niż tego jednego.
Izabella słynęła także z niecodziennych sposobów załatwiania spraw urzędowych.
Zajmowała lokal z balkonem w starym budownictwie, usytuowany we wspólnym korytarzu, dawniej przedpokoju wielkiego mieszkania. Po śmierci sąsiada przydzielono jej jego pokój, przylegający do zajmowanego przez nią mieszkania. Stanowiło to jedyne logiczne rozwiązanie, gdyż pokój ten sąsiadował z jednej strony z jej pomieszczeniem, z drugiej zaś z klatką schodową.
Nie miał żadnych urządzeń wodno-kanalizacyjnych i gazowych, nie mógł więc stanowić samodzielnego lokalu.
Izabella zamurowała drzwi wychodzące na korytarz, zaangażowała brygadę, która wykuła w ścianie wejście z jej pokoju do nowo uzyskanego pomieszczenia.
Wszystko to nie spodobało się sąsiadowi Jankowskiemu, znanemu z tego, że nic mu się nigdy nie podobało. Zajmował on mieszkanie położone na drugim końcu korytarza, skąd nawet nie było widać pokoju przydzielonego Izabelli.
Jankowski uważał, że pokój ten należy się jemu. Wystosował pismo do administracji.
Zahartowany w tego typu bojach, nasłał na Izabellę komisję, donosząc o nielegalnym wykuwaniu otworów w ścianach.
Komisja pojawiła się momentalnie. Zawsze zresztą przychodziła szybciej niż jakikolwiek zawiadamiany i wyczekiwany wykonawca.
Weszli do Izabelli, stanęli półkolem i rzekli groźnie: - Podobno ma tu pani jakiś otwór.
- Tak! - wrzasnęła Izabella i odwróciła się do nich tyłem, unosząc spódnicę. - Mogę wam zaraz pokazać!!
Na tym zakończyła się praca komisji salwującej się ucieczką, a pokoik przeistoczył się w bardzo miły buduarek utrzymany w barwach wina i bordo.
Wszystko, co złe, ma jednak swój kres. Niebawem SPEC zakończył swe prace. Woda w moim mieszkaniu, na szczęście, nie polała się. Powróciła natomiast sytuacja wyjściowa, z kranu ciekło po staremu, co natychmiast zmobilizowało mnie do ponownych porannych okrążeń wzmiankowanego zakładu ślusarskiego.
I oto któregoś poranka, gdy wyszłam z psem na spacer, rzucił mi się w oczy sobowtór Sylwestra Stallone, ściągający energicznie kraty z wystawy zakładu.
Zatkało mnie z wrażenia. Istotnie, ogromnie przypominał znanego aktora, choć jego zgrabna i sprężysta sylwetka nie była oblepiona - niczym balonami - zwałami muskułów wyhodowanych na siłowni. Mężczyźni, a często także i kobiety, traktują je jako symbol męskiej siły, hartu i odwagi, ja natomiast po latach obcowania z „problemem męskim” mogę tylko ostrzec: nie wierzcie, panie, bezgranicznie muskułom i bykowatej obudowie, bo tam, w środku, bardzo często kołacze się przerażone serduszko pisklęcia.
Podeszłam do „Stallone” z uśmiechem na ustach, ciągnąc na siłę opierającą się zmianie kierunku spaceru suczkę, i spytałam, być może, nie najinteligentniej, wlepiając w niego oczy: - Czy pan jest panem Ryśkiem?
„Stallone” przekręcił głowę, zmrużył oko podrażnione dymem z papierosa trzymanego w kąciku warg, odwrócił się do mnie, po czym zostawił kraty w spokoju, wyjął z ust papieros i bez żenady zaczął mi się przyglądać.
- Tak, to ja - odparł, a jego twarz zdradzała zaciekawienie. Potem znowu się uśmiechnął.
- Ach! - westchnęłam żałośnie, wywróciłam oczami i ponownie wpiłam w niego wzrok pełen miodu, mając nadzieję, że Lisowa byłaby z tego zadowolona. Aktorstwo nigdy nie było moją mocną stroną. Nie miałam ani odrobiny talentu - choć zdarzało mi się spotkać przedstawicieli sfer artystycznych gotowych go ze mnie wydobywać - a mój głos zmuszany do recytacji cudzych tekstów robi się od razu drewniany.
Tu jednak taka ewentualność nie zachodziła. Nie musiałam być aktorką, jakiej nie zaangażowałby nawet najgorszy teatr świata. Po prostu Ryszard „Stallone” emanował ogromnym wdziękiem i miał niezaprzeczalną urodę, połączoną z naturalnym urokiem osobistym, co w sumie sprawiało, że dysponował kolosalnym środkiem masowego rażenia.
Tak więc, już częściowo porażona, rozpoczęłam pełne rozdzierającej skargi przemówienie: - Przysłała mnie do pana pani Lisowa, pan u niej robił niedawno umywalkę... Spotkało mnie takie nieszczęście - westchnęłam z siłą halniaka - cieknie mi z kranu w kuchni, wlewka się urwała i nie mam nikogo, kto by mi to naprawił, bo od śmierci męża mieszkam sama - ostatnie słowa wypowiedziałam zdecydowanie głośniej i wyraźniej. - Mam taką prośbę... Gdyby pan mógł do mnie przyjść. Dostosuję się, kiedy pan może.
Ryszard „Stallonne” zajrzał mi w oczy z jeszcze mniejszej odległości i odparł: - Dobra. Za godzinę, może być?
- Och, tak, oczywiście! Czekam! - ucieszyłam się, w podskokach oddalając się ze swoją Psotką.
W tamtych czasach nie słyszałam jeszcze nigdy o hydrauliku, który zechciałby przyjść prawie natychmiast.
W domu coś niecoś posprzątałam i choć nie przepadam za spodniami, założyłam dżinsy, tak obcisłe, że sprawiały wrażenie wymalowanych na ciele.
Ryszard, istotnie, przyszedł za godzinę, ale ku mojemu zaskoczeniu przytaszczył ze sobą jakąś łajzę płci męskiej, która podobno marzyła o zdobyciu hydraulicznego fachu i bardzo pragnęła przyuczać się do zawodu. Jak na studenta wiedzy hydraulicznej wykazywał jednak całkowity brak zainteresowania poczynaniami „Stallone” w moim domu. Najprawdopodobniej został użyty przez swego wykładowcę jako zasłona dymna na wypadek obecności ewentualnego małżonka, który, błędnie pojmując charakter napraw Ryszarda, mógłby wyskoczyć z siekierą.
Kran, moje utrapienie, Ryszard naprawił szybko, niestety, wlewkę musiał dopiero znaleźć, był to bowiem stary typ, trudno osiągalny na rynku.
W trakcie robót przyglądał mi się całkiem niehydraulicznie, a ja, wykorzystując lilipuci metraż pomieszczonka, snułam się wokół niego jak nić babiego lata i co chwila ocierałam się o niego z przepraszającym uśmiechem. W ogóle się nie obrażał.
Za swe usługi policzył symboliczne grosze, stwierdził, że widzi tu u mnie jeszcze dużo napraw - owszem, racja - obiecał załatwić wlewkę, po czym wziął narzędzia, torbę, łajzę i wyszedł.
W związku ze wspomnianymi licznymi popsuciami sprzętów w moim mieszkaniu Ryszard zaczął do mnie zachodzić, świadcząc, jak to się wówczas popularnie nazywało, usługi dla ludności.
Były to bardzo cenne usługi, bo jako ludność mam dwie lewe ręce do napraw w domu.
Trudno, jestem trochę takie kobieciątko, co to nie może udźwignąć młotka, a jak spróbuje przybić gwóźdź, od razu dokładnie wyceluje sobie w palec.
Kiedyś, zmieniając igłę w maszynie do szycia, spowodowałam przerwę w dopływie elektryczności na całym piętrze. Następnym razem podczas podobnej awarii przyszła wymieniać igłę Izabella, mając na względzie dobro sąsiadów.
Tym razem w celu usunięcia drobnych awarii przychodził Rysiek. Naprawił lampy, kontakty, szuflady w szafce i suszarkę do włosów, która w trakcie suszenia chciała mnie polizać płomykiem. Gdy wziął się za naprawę tapczanu, mocno zużytego pod wpływem działań w przeszłości, jasne było, że nie chodzi mu o dobro sąsiadów, ale o własne.
Ile razy pytałam o ceny, podawał jakieś śmieszne kwoty, niemal jak za bilet tramwajowy.
Zrozumiałam więc, że zanosi się na fakturę zbiorczą i nie mogłam się doczekać, kiedy ją wystawi.
Wreszcie Rysiek zaproponował mi umówienie się na finalną, najgorszą robotę: umycie pięcioczęściowego, podwójnego, nietkniętego od dawna okna. Te okna w naszym bloku były przekleństwem wszystkich sąsiadów, a pomysłem szalonego architekta, który zaprojektował taką masę szkła na całą szerokość frontowej ściany, wystawionej latem na całodzienne działanie słońca. Dzięki temu, nie wyjeżdżając do Afryki, każdy mógł się przekonać, jak to bywa na równiku w samo południe, bez osłony drzew.
Szóstego maja, w dniu randki połączonej z myciem okna, pogoda nam sprzyjała. Był to jedyny upalny dzień i upalna noc tamtego maja.
Okno było w stanie tragicznym, toteż Rysiek mordował się przy nim cztery godziny. Śruby, nie odkręcane od niepamiętnych czasów, nie chciały ruszyć, przecinał je więc brzeszczotem i biegał do pawilonów (dziś stacja metra - Świętokrzyska) po nowe, potem śrubokręt wpychał między ramy, pobijając młotkiem, i w ten sposób otwierał okna, gdyż solidna siła wykonawcza sprzed lat wylakierowała je także od wewnątrz, co połączyło je na wieki.
Na koniec tej mordęgi Rysiek złożył oświadczenie, że za żadne pieniądze i dla nikogo innego nigdy by tego nie robił. I słusznie, nie wchodził tu przecież w grę nikt inny i żadne pieniądze.
Udając, że musi jeszcze wyskoczyć na moment, aby coś bardzo ważnego załatwić w warsztacie ślusarskim, wyszedł około godziny dwudziestej trzeciej. Wrócił niebawem, wypucowany i wyelegantowany. Zasiedliśmy wreszcie do przygotowanej przeze mnie kolacji.
Gaworząc wesoło, popijaliśmy mój ulubiony wówczas Cassis w proporcjach: Rysiek cztery kieliszki, ja jeden, zbliżając się do finału wieczoru, choć w rzeczywistości była to już późna noc.
I wtedy, ku memu zaskoczeniu, choć przez cały ten wieczór (podobnie zresztą jak i poprzednio)
każdy nasz gest i każde nasze słowo aż kipiało od seksu, Rysiek zaczął droczyć się ze mną, że najwyższa już pora pójść do domu. Kiedy zaczął się żegnać, ze zgrozą zaświtało mi w głowie podejrzenie, że oto mam przez sobą nie supermena, ale kompletnego idiotę, który rzeczywiście ma zamiar iść do domu.
Szczęśliwie szybko przyszło mi zmienić zdanie, gdy znienacka objął mnie, a nasze ciała przylgnęły do siebie tak dokładnie, jak masa w torcie przylega do ciasta. Całowaliśmy się.
- Czy mam zostać? - zapytał Rysiek, zaskakując mnie swym zamiłowaniem do formalności.
- Czy potrzeba ci do tego potwierdzenia na piśmie? - spytałam z ironią.
Zdecydował się jednak działać bez urzędowych podkładek i zgasił światło, a przez otwarte, lśniące czystością okna, oprócz majowego upału, wpadały światła sąsiednich, rzęsiście oświetlonych wieżowców.
Kiedy leżeliśmy zupełnie nadzy na prześcieradle w bliskości wykluczającej jakąkolwiek szczelinę, odezwała się w nim ponownie natura formalisty i spytał: - Czy oddasz mi się?
Na moment mnie zamurowało. Czyżby uważał, że po to pozbyłam się całkowicie odzieży wierzchniej, zostawiając jedynie pierścionek na palcu, aby w tym stroju dyskutować o ostatnich rozgrywkach naszej reprezentacji piłkarskiej lub planach zakupów po wygranej w lotka?
Kochaliśmy się do upadu, do świtu, bo Rysiek nie należał do mężczyzn, których efektowna aparycja tak wiele obiecuje, a praktyka rozczarowuje. Był niewątpliwym talentem w tej dziedzinie i kto nie znał seksu w takim wykonaniu, dużo stracił, mogłabym nawet zaryzykować twierdzenie, że kto nie spał z Ryszardem „Stallone”, nie wie, co to seks.
Nad ranem omal nie zginęłam tragicznie na skutek niekończących się możliwości Ryszarda.
Wypity wieczorem Cassis trochę mnie podsuszył, sięgnęłam więc po mazowszankę, łudząc się, że tę krótką przerwę, potrzebną na wypicie kilku łyków, Rysiek jakoś przeżyje. Niestety, mylnie oceniłam jego wytrzymałość na przestoje. Nie zdążyłam jeszcze przełknąć wody, gdy przewrócił mnie na wznak, co spowodowało gwałtowne zakrztuszenie się upragnionym napojem.
Gdy wstałam rano do pracy, nogi trzęsły mi się jak najstarszemu mieszkańcowi domu spokojnej starości. Oparłam się więc rękami o toaletkę, niestety, trzęsły mi się także ręce.
Runęłam więc, celem reanimacji, na tapczan, czego tym razem nie wykorzystał Rysiek, gdyż też spieszył się do pracy.
Nasz romans kwitnął przez cały maj. Rysiek zachodził do mnie dzień w dzień, absolutnie nie po to, żeby cokolwiek naprawiać.
Intensywność tego związku trochę mnie niepokoiła, gdyż nie życzyłam sobie żadnych komplikacji osobistych po obydwu stronach, a Rysiek, jak prawie każdy chłop w tym wieku, był żonaty i miał dwóch synków.
Chcąc kiedyś choć odrobinę sprowadzić sprawy na ziemię, wyznałam mu bohatersko: - Znamy się już trochę czasu, a ty nawet nie wiesz, ile mam lat, a mam ich dużo więcej od ciebie.
- A miej sobie sto! - wykazał się dużą tolerancją dla zagadnienia, lecz zaraz spytał podejrzliwie: - A co, próbujesz mnie zrazić, tak? Chcesz się mnie już pozbyć?
Chwilowo nie kontynuowałam tego wątku, pozwalając nieść się falom wydarzeń, a te zaczęły stopniowo zagrażać tak cenionemu przeze mnie spokojowi.
Przedłużające się poza domem pobyty Ryśka, który rzekomo pracował w zakładzie ślusarskim, oraz stała nieobecność w zakładzie hydraulicznym na zapleczu magazynu kolegi zaniepokoiły małżonkę Ryśka, którą niebawem miałam okazję zobaczyć.
Wyszłam właśnie z moją suczką na spacer, gdy ona akurat wizytowała zakład ślusarski.
Rysiek gościł tam zupełnie przelotnie, cud więc, że się spotkali. Gdy przechodziłam nieopodal, prowadzili właśnie dialog, nie całkiem przyjaznym tonem.
Zona Ryśka była to ładna blondynka, szczupła i bardzo jasna od włosów do stóp, sprawiająca wrażenie wypłowiałej po wielu kąpielach w reklamowanych proszkach do prania nowej generacji. Przypominała bardzo Sondrę Locke, eksukochaną Clinta Eastwooda. Mysie, że miałaby u niego szanse, skoro latami preferował ten typ urody, wykreowanej przy pomocy wybielaczy.
Nie życzyłam sobie, aby małżonka Ryśka posiadła wiedzę na nasz temat. Odpowiadało mi niezobowiązujące, niepoważne, wesołe zainteresowanie się mężczyznami. Z małżeństwem nie chciałam mieć nic wspólnego, a Ryśkowi zapewne nie w głowie były rozwody. Wyjawiłam więc mu swoje zapatrywanie na romanse z żonatymi. I tu po raz kolejny, lecz zdecydowanie ostatni, popełniłam błąd, wygłaszając swoje expose, którym raczyłam ewentualnych kandydatów na kochanków i kochanków na początku ich kadencji.
Swój program uważam za bardzo korzystny dla obydwu stron, jednak od czasów Ryśka jestem zdania, że należy go wdrażać w życie bez uprzedniego zapoznawania z nim przedstawicieli płci przeciwnej. Zawsze słuchali oni moich słów z nieukrywanym entuzjazmem w oczach, wpatrując się we mnie jak w charyzmatycznego lidera ugrupowania, który właśnie obiecuje spełnienie ich od dawna wymarzonych postulatów.
Zupełnie nie przeszkadza mi to, że facet jest żonaty, nie obchodzi mnie, czy żona go kocha, czy też poniewiera nim jak szmacianym pajacykiem. Nie chcę wysłuchiwać skowytów, jaki to on w małżeństwie jest niedoceniony, nieszanowany, niezrozumiany i nieprzytulany, a z żoną spał ostatnio jeszcze za czasów PRL-u. Ten zestaw bredni zupełnie mnie nie interesuje, jak również to, dokąd on idzie i co robi po wyjściu ode mnie.
Rozumiem jego sytuację rodzinną i wynikające stąd obowiązki, jak również potrzebę dyskrecji. Nie chcę burzyć tego układu, ale za ten komfort żądam tego samego w stosunku do mnie.
A więc, ty masz żonę i swoje życie, do którego ja się nie wtrącam, ja mam narzeczonych i swoje życie, do którego ty się nie wtrącasz.
Na pierwszym etapie znajomości każdy teoretycznie się zgadzał. Zadzierzgnięcie bliższych stosunków w pościeli powodowało radykalną zmianę poglądów, jakby poprzez fizyczny kontakt nabywali niepisany akt prawny niepodzielnej własności mojej wiadomej części ciała. I już nikt nie zgadzał się kompletnie z teorią, której dopiero niedawno radośnie przyklasnął. Rzecz jasna, ich, żonatych dżentelmenów, jakiekolwiek ograniczenia nie dotyczyły, żądane poprawki miały działać jednokierunkowo wobec mnie.
Na szczęście ja nie nadaję się na cierpiętniczą bohaterkę XIX-wiecznej powieści, kochającą nieprzytomnie zupełnie przytomnych osobników, nie mających najmniejszego zamiaru poluzować swych węzłów małżeńskich - wierną aż po grób, której jedynym protestem jest łkanie w haftowaną chusteczkę, najchętniej z monogramem. A ja myślę, że jak równouprawnienie, to równouprawnienie, natomiast upragnionym przez mężczyzn modelem równouprawnienia w miłości jest: wy się zakochujecie, a my sobie bimbamy. Sama w praktyce nigdy się z tym nie zetknęłam, ale to zapewne dlatego, że nie łkam w haftowane chusteczki.
Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, że wyłożenie kart co do moich reguł gry w postępowaniu z osobnikami zaobrączkowanymi jest błędem. W przypadku Ryśka spotęgowało to tylko nachodzenie mnie o różnych porach dnia i nocy w poszukiwaniu tych człekokształtnych, do których miałam prawo w myśl głoszonych prawideł. Równocześnie Rysiek nie mógł wytrzymać, żeby „o swym szczęściu” nie poinformować kolegi, niejakiego Szymona Razińskiego, zamieszkałego w pobliżu, a ten z kolei, do głębi oburzony, że nie jego to szczęście spotkało, o wszystkim opowiedział „Sondrze Locke”.
Ona zaś, zważywszy notoryczne absencje swego „Stallone” w zakładzie ślusarskim i hydraulicznym, szybko zlokalizowała jego prawdziwe miejsce pracy. To wszystko, a szczególnie dlugojęzyczność Ryśka, sprawiło, że ograniczyłam wpuszczanie go do siebie do minimum, planując zawieszenie go w czynnościach na jakiś czas, aż sprawy przyschną.
Nie powstrzymało go to od dobijania się do moich drzwi.
Któregoś dnia uległam ostrej awarii gardła, a głos, jaki z siebie wydobywałam, budził przerażenie na twarzach przypadkowych słuchaczy. Aby powiadomić telefonicznie swoje kierownictwo o mojej niezdolności do pracy, zmuszona byłam skorzystać z pomocy tłumacza, czyli sąsiadki Mirelli, która podjęła się przetłumaczenia mojego charkotu na język polski. Do budzących grozę dźwięków dołączyła się gorączka, co spowodowało, że skazana zostałam na odsiadkę we własnym mieszkaniu.
Nie przejmowałam się tym zbytnio, jak zwykle zresztą. Dawno bowiem doszłam do wniosku, że choroby, jeżeli się nad nimi rozczulamy, roztkliwiamy, z przyjemnością się w nas osiedlają.
Natomiast lekceważone i traktowane jak niepożądani intruzi, obrażają się i nas opuszczają. Mnie to nawet onegdaj opuściła myszka na plecach - o co miałam do niej żal, bo przywiązałam się do tego charakterystycznego detalu - ale o tym wspomnę później.
Teraz, gdy znalazłam się w niemocy, moją suczkę wyprowadzała koleżanka z sąsiedztwa, Bożenka. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach ratował mnie kuzyn Wojtek, ale akurat teraz wyjechał z Mariolą zaznać relaksu na Mazurach.
Przyszła więc raz Bożenka, by wyprowadzić Psotkę, a zaraz po ich wyjściu złożyła mi wizytę goszcząca przelotnie w Warszawie moja była teściowa. Zasiadłyśmy ochoczo do stołu i konwersowałyśmy sobie: ona tonem słowiczym, ja - głosem spotykanym na melinach. I wtedy zaczęłam odczuwać niepokój. Ilekroć Bożenka wyprowadzała Psotkę, ta załatwiała się błyskawicznie i ciągnęła z powrotem do domu, a teraz mijało już piętnaście minut, potem dwadzieścia, a ich nie było.
Bożenka była osobą poważną, zrównoważoną, nie spuściłaby mojego chuliganka ze smyczy, tymczasem minęło pół godziny, a one nie wracały.
Ledwo żyjąc ze zdenerwowania, uznałam, że wydarzyło się coś złego i na każdy odgłos dobiegający z klatki schodowej biegłam do drzwi i otwierałam je, aby zobaczyć, czy to już one.
Z jednego z takich rzutów na drzwi skorzystała moja teściowa i udała się do toalety. A wtedy na piętrze zatrzymała się winda. Półżywa poleciałam znowu do drzwi i nie czekając na dzwonek, otworzyłam je. Na progu stał Ryszard „Stallone” w pozycji bojowej.
- Aaaa! - zawył przeciągle jak ugodzony kojot, wpadając do środka. - Złapałem cię! Mam cię! - wykrzykiwał. - Na kogo czekasz?!
„Stallone” uganiał się