Małgorzata Korytkowska Pamiętnik niemłodej i niestatecznej panny z odzysku Moje przygody damsko-męskie, tu opisane, chcę polecić przede wszystkim paniom dojrzałym, a nawet bardzo dojrzałym, które w pewnym wieku (u mnie wiek ten wynosił 46 lat) nagle zostały zupełnie same. Dzieci odchowały, albo ich nie miały, małżeństwa zaliczyły, a ich życie osobiste przypomina pokazywany nieraz w telewizji obrazek z terenów sejsmicznie niepewnych: kupka gruzów pozostałych po jakimś domu, a na jej czubku bezradnie koczująca samotna osóbka. Uważam, że w takiej sytuacji, oprócz poszukiwania sznura i solidnej gałęzi lub pełnego matrymonialnego SOS spoglądania na wszystko, co, być może, przypomina mężczyznę, który uprzejmie zezwoli się opierać i karmić, może być jeszcze inne wyjście. Warunek: zerwiemy ze łzawymi tradycjami, otrzepiemy się z nadmiaru przesadnej ckliwości, weźmiemy się w garść i potraktujemy wszystko na wesoło. W okolicach pięćdziesiątki życie to już tylko komedia, dlaczego więc nie zagrać w niej głównej roli? W tym wieku jeszcze jest coś do zburzenia w sobie, choćby mit, dogmat, nienaruszalna „prawda” o naturze damskiej i męskiej, którą wymyślił, narzucił i zakodował kobietom na wieki bardzo przeze mnie lubiany gatunek rodzaju męskiego. Otóż miły ten rodzaj męski dawno temu, chyba jeszcze w czasach Królewny Śnieżki i Czerwonego Kapturka, uknuł sobie takie „prawo natury”, które mówi, że mężczyzna jest poligamiczny, dlatego musi sypiać z wieloma kobietami, traktując to fizjologicznie, natomiast kobieta jest „sercowa”, potrafi i powinna sypiać z mężczyzną tylko z miłości i wtedy gdy jest zakochana. Czyli wpędzić baby w liryzm, a samemu dalej w tango! Jakimże świętym oburzeniem zioną ci „wynalazcy”, jeżeli znajdzie się kobieta, która wcale nie chce mieć takiej natury i to właśnie ona podchodzi do nich fizjologicznie! - To dziwka! - zaraz obwieszczają światu z mieszanką wściekłości podprawianą jednak odrobiną podświadomego szacunku. - Jak ona śmie! Z kolei panie, które nie śmią i uwierzyły w tę swoją naturę, budzą w nich uczucie bezpiecznego ciepełka, pomieszanego z podświadomym lekceważeniem. Wygląda na to, że już na wstępie naraziłam się panom. Na pewno nie spodoba im się to, co napisałam. Trudno! Za to oni mi się podobają - i to wystarczy. Ale do rzeczy - ma być o mnie, kobiecie, która wtedy, w późnych latach osiemdziesiątych, skończyła czterdzieści sześć lat i wszystko (no, prawie wszystko) musiała zaczynać od początku. Zostałam kompletnie sama - rozwiedziona kilka lat wcześniej. Teraz zmarł mój przyjaciel; pierwszy raz tak blisko zetknęłam się ze śmiercią. Tata nie żył, mama daleko, brat za siedmioma górami, dwie najbliższe przyjaciółki za granicą, dalszej rodziny brak, znajomych niewiele, gdyż od niedawna mieszkałam w Warszawie. Jedynymi osobami, które mnie wspierały, był mój kuzyn Wojtek i jego ówczesna narzeczona Mariola. Po stronie plusów: miałam własne mieszkanie, nie wyglądałam na te czterdzieści sześć, a w dodatku w tym czasie łatwo było o pracę. Postanowiłam więc do niej wrócić. W pierwszej kolejności zabrałam się za zabagnione mieszkanie, w którym już na kilka lat przed rozwodem toczył się spór, kto ma w nim sprzątać. Rozpoczęłam od „odszczurzania”, czyli przez dwa tygodnie wynosiłam w reklamówkach na śmietnik stosy narośli w postaci starych butów, ciuchów, gazet, butelek, opakowań, starych sprzętów i kosmetyków. Przeleciałam wszystkie domowe zakamarki, co się dało, prałam, szorowałam, czyściłam. Na koniec zostałam już tylko z popsutymi kranami i kontaktami, niesłychanie brudnym, ogromnym oknem i ścianami, które sprawiały wrażenie, że malowano je przed II wojną światową. Wróciłam do pracy tam, gdzie już pracowałam parę lat temu. Przyjęto mnie z otwartymi ramionami. Tu muszę zaznaczyć, choć wielu ludziom nie mieści się to w głowie, że w pracy jestem osobą bardzo rzetelną, obowiązkową i zdyscyplinowaną. Wytrzymuję tak siedem godzin, w ósmej cały mój organizm zaczyna rwać się ku wolności. Z trudem siedzę na stołku i zachowuję powagę, odzywam się swawolniej, ciskam spojrzenia mniej służbowe, a jakaś piekielna siła pcha mnie do opuszczenia murów instytucji. A była to instytucja cywilna, zatrudniająca w połowie wojskowych w stanie spoczynku. Celem nadania sobie splendoru i rangi przy pomocy munduru udawała odnogę wojska. Trafiały tam przeważnie odrzuty z eksportu, gdyż 80 procent zatrudnionych tu wojskowych było zdecydowanie tkniętych, nieraz po prostu kopniętych lub pokręconych przez lumbago. Jeżeli jednak nie spełniali tych wymogów, to albo gdzieś podpadli, albo mieli na sumieniu tak poważne przestępstwo jak np. zgubienie legitymacji partyjnej. I właśnie tam poznałam bliżej takiego zbrodniarza, dziękując losowi, że zgubił tę legitymację, gdyż w przeciwnym razie nie dane byłoby nam się spotkać. Panowały tam ciekawe zwyczaje, ale wtedy, przygnieciona nieszczęściami, trochę smętna i roztargniona, nie zauważałam tego, zadowolona, że w przytulnym pokoiku, który dzieliłam z ogromnie fajną starszą panią, wesołą Zofią Rutkowską i fantastycznym szefem, pułkownikiem Maksa, znalazłam azyl i mogłam złożyć swą skołataną, czarną główkę. Z tym kładzeniem główki musiałam zachowywać jednak pewną ostrożność, funkcjonowało tu bowiem przeświadczenie, nienaruszone przez wichry zmian obyczajowych, o bezustannym zagrożeniu mężczyzn ze strony całoświatowej populacji kobiet, nastawionej do nich po łowiecku. Nawet pytanie - Gdzie jest toaleta? - postawione w skrajnej konieczności przez gorączkowo przebierającą kroczkami kobietę, mogło zostać uznane za zaloty. Po moich przejściach wtedy chwilowo nie zauważałam płci przeciwnej. Zachowywałam się jak wzorowy pionier z radzieckich czytanek szkolnych: rano - zamiast do szkoły - wymarsz do pracy z uśmiechem na ustach, po pracy lektury, sport. Brakowało tylko białej bluzki i czerwonej chusty na szyi. Tak się złożyło, że po kilku miesiącach pracy, kiedy to świata nie widziałam poza maszyną do pisania i przepisywanymi pismami, wkroczyli do naszej instytucji malarze i rozpoczęło się malowanie. Nie obudzona jeszcze z letargu, zupełnie nie zauważyłam, że jeden z malarzy bezustannie przychodził do naszego pokoju malować szafę, która wyraźnie od tego malowania przytyła. A było na co popatrzeć. Robert - bo takie imię ten malarz nosił - był diabelnie przystojnym, trzydziestoośmioletnim mężczyzną, idealnym sobowtórem młodego Janusza Gajosa. Tryskał witalnością i seksem na kilometr, a to, co mu wyzierało z niebieskich roziskrzonych oczu, powodowało, że nogi uginały się w kolanach. Robert zaczął do mnie uderzać, wcale nie pesząc się obecnością Rutkowskiej, wiecznie trzymającej papierosa w ręce, wskutek czego nasz pokój przypominał kotłownię CO, w chwilę po awarii. Nie zrażał go też płk Maksa, wspaniały facet, jeden z nielicznych wojskowych nie obciążonych warunkami naboru do tej instytucji - Pani mi się bardzo podoba - wyznał Robert, kiedy pewnego dnia przyszedł wraz z kolegą nakładać kolejne warstwy farby na szafę. Coś miauknęłam w odpowiedzi. On dalej zagadywał, ja miauczałam, szczerząc zęby jeszcze bardziej anemicznie, a Rutkowska i pułkownik wtórowali nam głośnym śmiechem. A ponieważ te pomiaukiwania i pohukiwania do niczego nie prowadziły, Robert zapytał nagle z błyskiem w oczach, które wpił we mnie niczym dzidy: - A może potrzeba pani coś zrobić, coś naprawić, pomóc, no? - Przydałoby się wymalować - wymamrotałam całkowicie bezmyślnie, nie biorąc pod uwagę jego propozycji. Po prostu przypomniałam sobie swoje brudne mieszkanie. - Czemu nie? Już możemy malować, proszę bardzo! Kiedy pani chce? Mogę zaraz! - napalił się. - Och, chwileczkę! - zawołałam, wzbraniając się jak przed nawałnicą, nieskora jeszcze do żartów. - Pan jest zawodowym malarzem, zedrze pan ze mnie skórę! - Nie zedrę! - krzyknął dziarsko. - Nie zedrę! Wolę zedrzeć z pani ten sweter, który ma pani na sobie. Pułkownik z Rutkowską parsknęli śmiechem, a za nimi reszta, gdyż w otwartych drzwiach - jak to przy malowaniu - stało kilku pracowników z innych pokoi, w których trwały demolującoporządkowe manewry malarskie. - Przemyślę to - zaśmiałam się, dotykając swego czarnego golfa. Akurat tego dnia cała ubrana byłam na czarno: czarny golf, czarna spódnica, czarny lakierowany pasek i czarne włosy, ale te mam zawsze czarne. Propozycja Roberta spodobała mi się. Pójście z nim do łóżka mogło być tylko przyjemnością, a wymalowanie mi mieszkania uważałam za piękny prezent. Niebawem wieść o tych zalotach, dzięki kibicom tkwiącym w otwartych drzwiach naszego pokoju, rozniosła się po instytucji. Ta wiadomość szczególnie ubodła pewną tęgą, zażywną blondynę po przejściach. Jej pierwszy mąż odszedł, drugi zmarł, słowem opuścili ją obydwaj, tylko każdy z nich wybrał inną metodę. Natomiast obecny, mocno sfatygowany czasem, nie odznaczał się wymaganą sprawnością, wobec czego blondyna skierowała swój afekt w kierunku Roberta. Przyszła więc któregoś dnia do pokoju, w którym malarze trzymali swoje rzeczy, surowce i sprzęt, i pod pozorem odkupienia nieco farby, spytała: - Czy to prawda, że chce pan malować mieszkanie pani Korytowskiej? - Tak - przyznał Robert. - To pan pewnie nie wie, że ona ma czterdzieści sześć lat, tylko tak dobrze się trzyma - oznajmiła triumfalnie, przekonana, że użyła najlepszej torpedy do skasowania przeciwniczki. - Nic mi to nie przeszkadza. Ta pani bardzo mi się podoba - odparł twardo Robert. Kobiety bardzo często popełniają fatalny błąd, przywiązując tak wielką wagę do wieku. Mężczyźni naprawdę nie zakochują się w czyichś dowodach osobistych lub metrykach. Należę do nielicznej grupy kobiet, które zupełnie nie myślą o swoim wieku. Bywa, że przypominam go sobie z trudem, po głębokim namyśle, przy wypełnianiu różnych formularzy i dokumentów. Blondyna miała podwójnego pecha. Nie udało się jej udaremnić planów malarskich Roberta ani też nie mogła wzbudzić cienia jego zainteresowania. Nie przepadał bowiem za kobietami - sądząc po jej figurze - nadużywającymi żywności. Co więcej, o wszystkim mi opowiedział. Cały ten problem z malowaniem chwilowo odsunęłam od siebie - najwyraźniej nie wygramoliłam się jeszcze spod ciężaru kataklizmów, jakie mnie przysypały. Zbliżały się święta Bożego Narodzenia, a ja ciągle jeszcze wewnętrznie drzemałam. Zresztą malarze, jak to było wówczas w zwyczaju wśród wykonawców, nagle zarządzili sobie ferie świąteczne. Do pracy zamierzali wrócić dopiero w okolicach Trzech Króli. Ocknęłam się w Nowy Rok; być może to salwy armatnie przywróciły mnie światu. - O, nie! - coś we mnie zawołało - świetny, młody chłop, w dodatku chce malować, a ty, niemłoda idiotko, jeszcze się zastanawiasz! Z niecierpliwością zaczęłam oczekiwać dnia, kiedy Robert pojawi się w pracy. Włożyłam w tym dniu czarne, obcisłe spodnie, takie, co to się je wkłada łyżką do butów, liliowy sweterek, włosy nakręciłam w furę loków i o poranku znalazłam się u niego w pokoju, bezszelestnie stając za jego plecami. - O! - krzyknął, gdy mnie spostrzegł. Z jego niebieskich oczek sypnęło gradem iskier. Tym razem nie miał przed sobą słaniającej się mimozy z trzepoczącymi rzęsami, lecz postać hardo wypiętą do przodu. Ja także miałam niebieskie oczka, także było w nich to, co u niego, tylko że na jakiś czas o tym zapomniałam. - No, panie Robercie, co będzie z nami? - zagadnęłam i podeszłam do niego wyjątkowo blisko, omal nie wywołując czołowego zderzenia. - Jak to co? Ja już mówiłem - odparł spokojnie i spojrzał na mnie tak, jakby wzrokiem chciał wykonać USG i sprawdzić, czy serce, płuca i żołądek mam w porządku. - Oczywiście. Malujemy? - Powiedziałem. - Dobrze - rzekłam. - Akurat dziś jestem sama w pokoju. Omówimy to u mnie. Udaliśmy się do mojego pokoju i usiedliśmy naprzeciwko siebie. - Panie Robercie, ja mówię poważnie - oświadczyłam. - Chcę wymalować moje mieszkanie. - Przecież mówiłem już, że załatwione - odparł Robert. - A teraz konkretnie, ile pan za to chce? - spytałam. - Już pani powiedziałem, co za to chcę. - Co? - popatrzyłam na niego tak, że powinien spaść z krzesła, ale nie, dzielny był, siedział. - Panią - odparł. - Pieniędzy pan nie chce? - Nie, chcę mieć panią. Z rozbawieniem i niewinną minką zapytałam: - A jak już pan mnie będzie miał, to co pan będzie ze mną robić? - A pani nie wie? - spytał z podobnym wyrazem twarzy. - Dobrze! Nie musi pani wiedzieć! Ja wiem, co będę robił, to wystarczy! W tym momencie wszedł jeden z pułkowników z tasiemcowym elaboratem. Dzieło to miało ileś metrów długości i choć wątpliwe było, aby ktoś zechciał to czytać, należało je błyskawicznie przepisać. Umówiliśmy się z Robertem na następny dzień, aby zlustrował mieszkanie i wyliczył, ile będzie potrzeba farby na malowanie. Przyszedł do mnie nazajutrz po południu. Gdy obejrzał już wszystkie ściany w mieszkaniu i chyba ucieszył się, że jest tak małe, usiedliśmy przy herbacie. Nastawiłam magnetofon, skąd popłynęła jeszcze bożonarodzeniowa piosenka. Wzruszający piosenkarz głosem z trudem wydobywanym przez zachlanie i zaćpanie śpiewał radośnie o tym, że jedzie do domu wieszać banieczki na choince. Nie wiedziałam, czy Robert zauważył w łazience suszący się na sznurku mój czarny sweter, o którym mówiliśmy w pracy. Miałam na sobie inny, różowy, stanęłam blisko niego i rzekłam: - Panie Robercie, jest tylko jeden kłopot - oznajmiłam. - Ten czarny sweter, który tak się panu podobał, niestety, jest mokry. Wskazując na różowy gdzieś w okolicy biustu, pokornie spytałam: - Czy może być ten? Robert podniósł się z fotela. - Oczywiście, że może. Ten także chcę ściągnąć. Słowa swe natychmiast przekuł w czyn, a ponieważ mnie także bardzo podobały się jego ciuchy, zaczęłam je również ściągać, w efekcie czego, pozbywając się ich sukcesywnie, zbliżaliśmy się do tapczanu, gdzie nastąpiło bezkolizyjne lądowanie. Kochaliśmy się, dokładnie, bez przenośni, całą noc. Występy Roberta dzielnie zniósł mój tapczan, o którego całość żywiłam poważne obawy. Muszę przyznać, że przeżył ten szkwał w o wiele lepszej formie niż ja, bo choć psychicznie pogłaskana, fizycznie byłam wyraźnie poszkodowana. Rano przypominałam zwłoki, które w niewiadomy sposób przywlokły się do pracy. Długotrwałe otępienie oraz ponadpółroczna przerwa w romansach spowodowały, że przy pierwszym zetknięciu z chłopem, który nie był nim tylko z nazwy, omal nie rozleciałam się na kawałki. A kiedy tak siedziałam przy maszynie, z trudem imitując pracę i dochodząc do wniosku, że mam poprzestawiane wnętrzności i odbite nerki, wpadł Robert na przerwę śniadaniową. Korzystając z nieobecności Rutkowskiej, zaproponował zamknięcie drzwi na klucz i kontynuowanie nocnych zajęć na dywanie. Jęknęłam tylko ze zgrozy, pełna nadziei, że po jednodniowej reanimacji powrócę do formy. Wkrótce okazało się, że Robert nie darzył mnie zaufaniem. Odniosłam wrażenie, że zaczyna przemyśliwać, jakby tu przedłużyć malowanie w nieskończoność. Zobowiązałam się ustnie (chciałam też pisemnie) spać z nim, ile zechce, co najmniej przez dwa miesiące, byleby tylko nie przedłużał stanu rozgardiaszu w chałupie do sądnego dnia. Nie uwierzył mi, więc stanęło na tym, że błyskawicznie uwinie się z pokojem, a potem już może zwolnić tempo i front robót przenieść (z wyjątkiem tapczanu) do pozostałych pomieszczeń. Malowanie w tym czasie było trudne - panowała bardzo sroga zima, minusowe temperatury sięgały dwudziestu pięciu stopni i niżej. Na przystankach przymarzało się niemal do chodnika, czekając po czterdzieści pięć minut, nierzadko w sypiącym śniegu, na środek lokomocji. Mimo to jednak w godzinach pracy wyrywaliśmy się nieraz do domu, gdy nachodziła nas ogromna ochota na wywiązywanie się z moich zobowiązań. Pokój i kuchenkę wymalował pięknie, konflikty rozpoczęły się przy przedpokoju, przed malowaniem łazienki. Jako mężczyzna wolny - był rozwiedziony - Robert zaczął zdradzać skłonności osiedleńcze, a to mi się nie spodobało. Nie miałam zamiaru wiązać się na stałe ani z nim, ani z nikim innym, ani teraz, ani potem. Chciałam mieć narzeczonego dochodzącego, bo zbytnio już zakosztowałam swobód obywatelskich i kultu jednostki w swoim mieszkanku. A on chciał być ze mną, a co gorsza, u mnie. Naciskał na to zgodnie z naturą mężczyzn i wyłącznie tylko dlatego. Sympatyczne te stworzonka są bowiem niezwykle przekorne. Kiedy wyczują, że miłość do nich nie odebrała nam poczytalności, że zaangażowane jesteśmy tak na pół gwizdka i nie pragniemy spleść naszych losów z ich losami, to wtedy właśnie oni przystępują do splatania, zdumieni i zszokowani takim dziwadłem, które się z nimi przespało i nie zakochało. I odwrotnie, gdy wyczują, że któraś z nas o niczym innym nie marzy, tylko o tym, żeby być razem z którymś z nich, od razu dają nogę, bijąc wszelkie ustanowione na bieżniach rekordy, a zrozpaczona zakochana zamiast ukochanego, może ujrzeć tylko jego znikającą za zakrętem piętę. Między nami zaczęło dochodzić do zadrażnień, tempo robót na obydwu frontach osłabło. Kiedy doszliśmy do łazienki, rozstanie było już nieuniknione; zbiegło się mniej więcej z zakończeniem prac remontowych w mojej instytucji. Trzeba przyznać, że Robert był bardzo dobrym fachowcem. Wymalował wszystko pięknie, przyłożył się do tego. Ja także sroce spod ogona nie wypadłam i na swoim odcinku robót starałam się, jak mogłam. W tych okolicznościach trudno mówić, by nasze rozejście się było zgodne. Choć skłaniam się ku takim właśnie rozstaniom, wiem, że bywa to bardzo trudne, a czasami wręcz niemożliwe. Zawsze ze zdumieniem czytałam o opisywanych w gazetach rozstaniach znanych gwiazd showbiznesu. Okazywało się, że on w rozmowach wstępnych podbił jej oko, złamał rękę i zdemolował mieszkanie, a ona w rewanżu podpaliła jego ulubiony samochód, zawiadomiła władze o machinacjach podatkowych, wyśmiała w prasie jego zamierające możliwości seksualne. Kiedy to wszystko już się zdarzyło, rzecznik obojga ogłaszał publiczności, że rozwód został przeprowadzony, a byli małżonkowie pozostają w przyjaźni. Mijały dni. Zza ołowianych chmur zaczęło nieśmiało przebijać się słońce i świecić coraz bardziej obiecująco. Odeszły gdzieś ciemne, zaśnieżone wieczory. Wszystko zapowiadało przebudzenie wiosny. Zaczęły mnie nękać awarie, na razie pojedyncze, z biegiem czasu przeradzające się w wiązane zestawy, o których głośno było na całym osiedlu z racji ich niespotykanej oryginalności. Ciekło mi z kranu z ciepłą wodą w kuchni, i to całkiem nieźle. Nie było to najbezpieczniejsze ze względu na bliskość lodówki, a bliskość ta wynikała z mikroskopijnych rozmiarów pomieszczenia, zwanego kuchnią. W moich marzeniach zagościł więc hydraulik, a w tamtych czasach było to marzenie mocno wygórowane. Hydraulik jawił się jako ktoś na wagę złota, nieosiągalny obiekt westchnień tysięcy mieszkańców bloków. Na ogół był to facet bardzo rozbestwiony wzięciem, na którego zewsząd zaczajano się i polowano, a on i tak umykał. Oprócz pożądania ogółu, jakie wzbudzał swym poszukiwanym rzemiosłem, stanowił obok sprzedawcy w sklepie mięsnym jedną z najbardziej upragnionych i najatrakcyjniejszych partii na matrymonialnym rynku. W macierzystym ROM-ie (odpowiednik dzisiejszych ADK) nie miałam żadnych szans na jakiekolwiek poparcie - wzgardziłam onegdaj zalotami mocno nadgryzionego zębem czasu fachowca i teraz mogłam liczyć tylko na pokazanie mi drzwi wyjściowych. Przybita, snułam się po osiedlu i płaczliwie wypytywałam wszystkich napotykanych sąsiadów, czy nie znają kogoś, kto byłby skłonny naprawić mi kran. Cień nadziei zaświtał, gdy zwróciłam się w tej sprawie do naszej sąsiadki Zosi, osoby, wydawało się kompetentnej, zwanej „Lokalną Agencją Tass”. Ale nawet ona o nikim takim nie słyszała, co tylko świadczyło o absurdalności moich poszukiwań, bo przecież „Agencja” słyszała o wszystkim. I oto któregoś dnia niespodziewanie załkałam na ten temat do pani Lisowej, milej, starszej niewiasty, spacerującej z dziarskim, wielorasowym Tuptusiem na smyczy. - Tak, znam takiego - odparła Lisowa powoli, słabiutkim głosikiem, jaki wydają z siebie ludzie na moment przed utratą przytomności. Sprawiała wrażenie słabowitej, schorowanej staruszki, a emanująca z niej ogólna niemoc dziwnie kontrastowała z czujnymi oczami rządowego ochroniarza, zawsze gotowymi do wyłapywania smakowitych kąsków z życia okolicznych mieszkańców. W taki sposób zapewne wyłapała gdzieś hydraulika. - Pan Rysiek - kontynuowała Lisowa - bardzo dobry fachowiec. Zakładał niedawno u mnie umywalkę. - Och! - wyrwał mi się z piersi okrzyk radości. - Czy zechce pani podać mi jego namiary?! - Owszem, wydaje mi się, że można go pani polecić - powiedziała Lisowa z lekkim ociąganiem. - Ale pani wie, jaka jest sytuacja. Trzeba postępować z nim bardzo delikatnie, aby się nie zraził i nie uciekł nam. Mówiła o hydrauliku jak o kimś schwytanym na własność w sidła przez przedsiębiorczą, a zarazem nadskakującą mu grupę osób, obawiającą się, aby ów skarb nie wymknął się i nie pomknął ku innej grupie, lepiej noszącej go na rękach. - Rozumiem, oczywiście - przytakiwałam. - Gdzie można go spotkać? - spytałam z przejęciem. - Są z tym pewne trudności - odparła Lisowa zbolałym głosem, mocniej wspierając się na lasce. - Pan Rysiek mieszka kilka przecznic dalej, ale warsztat ma w zupełnie innej dzielnicy. Musiałaby pani dość daleko jechać, a w dodatku trudno jest go tam złapać. Ten jego warsztat jest nielegalny, ma go w jakiejś kanciapie na zapleczu magazynu, w którym zatrudniony jest jego kolega. Natomiast dorywczo pan Rysiek pracuje rano jako ślusarz w zakładzie - i tu podała mi adres pobliskiego warsztatu ślusarskiego. - Aha - zrozumiałam. - Najłatwiej spotka go pani rano - ciągnęła Lisowa - jak otwiera warsztat, zaraz po siódmej, potem porządkuje i sprząta wokół zakładu. Przekazując mi namiary owego pana Ryśka, Lisowa czyniła to tak, jakby wręczała mi rodową biżuterię na przechowanie. - Jak on wygląda? - zapytałam. - Wysoki, szczupły, mocno czarny, gdzieś tak trzydzieści siedem - trzydzieści osiem lat, twarz - zupełnie Sylwester Stallone, tylko szczuplejsza. Tu Lisowa zadziwiła mnie znajomością współczesnych gwiazdorów. Mylnie oceniałam ją, że zatrzymała się przy Eugeniuszu Bodo lub młodym Duszyńskim. - Tylko proszę pamiętać o należytym traktowaniu go dla naszego wspólnego dobra - przypominała mi Lisowa, a w jej głosie dało się wyczuć pewne wątpliwości co do mojej osoby. Najprawdopodobniej zastanawiała się, na ile mogę okazać się wandalem, nie potrafiącym obchodzić się z takim cackiem jak Ryszard S. - Może być pani całkowicie spokojna, że zrobię wszystko, aby zadowolić pana Ryśka, i nie narażę państwa na jego utratę - ślubowałam poważnym głosem. Podziękowałam serdecznie za pomoc i z uznaniem pomyślałam o jej operatywności. Znacznie od niej młodsza - Agencja Tass” nie wykazała się takimi wiadomościami. Lisowa najwyraźniej zagrażała jej prestiżowi na osiedlu, podważając modną obecnie teorię o zbędności oświadczenia i całkowitej wyższości rozumowej młodzieży nad ludźmi starszymi, od trzydziestego roku Wzwyż. I tak w kwietniowe poranki, w czarnym płaszczyku, w czerwonej czapeczce i takim też szaliku, wraz z moją suczką Psotką, okrążałyśmy co rano wskazany warsztat ślusarski. Niestety, żaden Stallone tam się nie kręcił, a w środku także nikogo takiego nie było. Poszukiwania sobowtóra gwiazdora przerwała gwałtowna awaria wodna w całym naszym bloku, w wyniku czego przyjechał SPEC, zakręcił ciepłą wodę i w ten sposób chwilowo kłopot z kranem miałam z głowy. Awaria okazała się poważna, prace w piwnicy zapowiedziano na tydzień, trzeba było grzać wodę do mycia. Kiedy nabierałam ją do garnka, trąciłam nim z całej siły o wlewkę feralnego kranu, a ta z hukiem odpadła. O, rany! W pierwszym momencie chciałam usiąść i wyrywać włosy z głowy! Szef ekipy ze SPEC-u, sprawiający wrażenie dygnitarza na wysokim stanowisku, poinformował mnie, że nie wiadomo, czy jeśli puszczą wodę, nie poleje się u mnie, bez względu na zakręcony kran. A kiedy wodę puszczą? Tego nikt nie wie. Tak więc zagrożona nowym kataklizmem, codziennie cichaczem, w połowie dnia, uciekałam z pracy do domu, żeby zbadać, czy już puścili i czy nie pływa lodówka. Tym bardziej gorliwie codziennie rano zataczałam koła wokół zakładu ślusarskiego, tęsknie wypatrując sobowtóra sławnego aktora. Ale nie pojawiał się on ani w lokalu, ani przed nim. Zauważyłam natomiast, że okolica ta jest miejscem porannych spacerów z psem postawnej i nieco pulchnej szatynki, znanej mi dotąd przelotnie oraz ze słyszenia (była bohaterką bulwersujących otoczenie i przekazywanych na ucho opowieści). Parę lat wstecz zetknęłyśmy się na skwerze. Moja Psotka akurat miała cieczkę, a jej Kruczek ruszył gwałtownie w stronę nadarzającej się okazji. Jego pani stanowczym tonem uspokajała mnie, że jej pupil jest jeszcze bardzo dziecinny. Szczęśliwie nie utraciłam czujności i weszłam do akcji, gdy okazało się, że jego dzieciństwo właśnie dobiegło kresu. Teraz więc, podczas polowań na hydraulika, poznałam bliżej Izabellę, trochę młodszą ode mnie wdowę z sąsiedniej kamienicy. Nie była to wdowa spowita czernią, zapatrzona w mroki przeszłości i całymi dniami przesiadująca przy grobie męża. Od śmierci jej małżonka upłynęło już sporo czasu. Izabella tryskała werwą, dobrym humorem. Mocno też tkwiła w teraźniejszości, której huczne odgłosy często dobiegały z jej mieszkania do ściśle przylegających do ścian uszu sąsiadów. Izabella, kobieta niezwykle energiczna i temperamentna, o niekonwencjonalnym sposobie bycia, umiała sobie powetować straty moralne, jakie poniosła przez wdowieństwo. Co rusz wylatywał od niej z hukiem, wyrzucany na złom, narzeczony. Nie wszyscy jednak godzili się z takim wyrokiem losu. Pewien wydalony z obrębu mieszkania amant pozbierał się i wrócił, żeby staranować drzwi. Ja w takiej sytuacji, jako kompletna mimoza wagi pchlej, silna głównie w języku, od razu chowałam się pod łóżko. Natomiast Izabella, rozsierdzona dobijaniem się, złapała ogromną patelnię z zawartością, otworzyła drzwi, wyrżnęła w łeb zakochanego, który wziął nogi za pas i zaczął zbiegać ze schodów. Ona jednak uważała, że sprawę należy definitywnie zakończyć, dlatego biegła za nim, tłukąc go patelnią po głowie, aż nieborak krzycząc: „zabiła mnie, zabiła mnie!”, zniknął za zakrętem. Prawdę mówiąc, nie musiała aż tak się fatygować. Wystarczyło, gdyby stanęła tylko na szczycie schodów i trzepnęła swym biustem-gigantem, a mogłaby ogłuszyć i strącić ze schodów o wiele więcej osobników niż tego jednego. Izabella słynęła także z niecodziennych sposobów załatwiania spraw urzędowych. Zajmowała lokal z balkonem w starym budownictwie, usytuowany we wspólnym korytarzu, dawniej przedpokoju wielkiego mieszkania. Po śmierci sąsiada przydzielono jej jego pokój, przylegający do zajmowanego przez nią mieszkania. Stanowiło to jedyne logiczne rozwiązanie, gdyż pokój ten sąsiadował z jednej strony z jej pomieszczeniem, z drugiej zaś z klatką schodową. Nie miał żadnych urządzeń wodno-kanalizacyjnych i gazowych, nie mógł więc stanowić samodzielnego lokalu. Izabella zamurowała drzwi wychodzące na korytarz, zaangażowała brygadę, która wykuła w ścianie wejście z jej pokoju do nowo uzyskanego pomieszczenia. Wszystko to nie spodobało się sąsiadowi Jankowskiemu, znanemu z tego, że nic mu się nigdy nie podobało. Zajmował on mieszkanie położone na drugim końcu korytarza, skąd nawet nie było widać pokoju przydzielonego Izabelli. Jankowski uważał, że pokój ten należy się jemu. Wystosował pismo do administracji. Zahartowany w tego typu bojach, nasłał na Izabellę komisję, donosząc o nielegalnym wykuwaniu otworów w ścianach. Komisja pojawiła się momentalnie. Zawsze zresztą przychodziła szybciej niż jakikolwiek zawiadamiany i wyczekiwany wykonawca. Weszli do Izabelli, stanęli półkolem i rzekli groźnie: - Podobno ma tu pani jakiś otwór. - Tak! - wrzasnęła Izabella i odwróciła się do nich tyłem, unosząc spódnicę. - Mogę wam zaraz pokazać!! Na tym zakończyła się praca komisji salwującej się ucieczką, a pokoik przeistoczył się w bardzo miły buduarek utrzymany w barwach wina i bordo. Wszystko, co złe, ma jednak swój kres. Niebawem SPEC zakończył swe prace. Woda w moim mieszkaniu, na szczęście, nie polała się. Powróciła natomiast sytuacja wyjściowa, z kranu ciekło po staremu, co natychmiast zmobilizowało mnie do ponownych porannych okrążeń wzmiankowanego zakładu ślusarskiego. I oto któregoś poranka, gdy wyszłam z psem na spacer, rzucił mi się w oczy sobowtór Sylwestra Stallone, ściągający energicznie kraty z wystawy zakładu. Zatkało mnie z wrażenia. Istotnie, ogromnie przypominał znanego aktora, choć jego zgrabna i sprężysta sylwetka nie była oblepiona - niczym balonami - zwałami muskułów wyhodowanych na siłowni. Mężczyźni, a często także i kobiety, traktują je jako symbol męskiej siły, hartu i odwagi, ja natomiast po latach obcowania z „problemem męskim” mogę tylko ostrzec: nie wierzcie, panie, bezgranicznie muskułom i bykowatej obudowie, bo tam, w środku, bardzo często kołacze się przerażone serduszko pisklęcia. Podeszłam do „Stallone” z uśmiechem na ustach, ciągnąc na siłę opierającą się zmianie kierunku spaceru suczkę, i spytałam, być może, nie najinteligentniej, wlepiając w niego oczy: - Czy pan jest panem Ryśkiem? „Stallone” przekręcił głowę, zmrużył oko podrażnione dymem z papierosa trzymanego w kąciku warg, odwrócił się do mnie, po czym zostawił kraty w spokoju, wyjął z ust papieros i bez żenady zaczął mi się przyglądać. - Tak, to ja - odparł, a jego twarz zdradzała zaciekawienie. Potem znowu się uśmiechnął. - Ach! - westchnęłam żałośnie, wywróciłam oczami i ponownie wpiłam w niego wzrok pełen miodu, mając nadzieję, że Lisowa byłaby z tego zadowolona. Aktorstwo nigdy nie było moją mocną stroną. Nie miałam ani odrobiny talentu - choć zdarzało mi się spotkać przedstawicieli sfer artystycznych gotowych go ze mnie wydobywać - a mój głos zmuszany do recytacji cudzych tekstów robi się od razu drewniany. Tu jednak taka ewentualność nie zachodziła. Nie musiałam być aktorką, jakiej nie zaangażowałby nawet najgorszy teatr świata. Po prostu Ryszard „Stallone” emanował ogromnym wdziękiem i miał niezaprzeczalną urodę, połączoną z naturalnym urokiem osobistym, co w sumie sprawiało, że dysponował kolosalnym środkiem masowego rażenia. Tak więc, już częściowo porażona, rozpoczęłam pełne rozdzierającej skargi przemówienie: - Przysłała mnie do pana pani Lisowa, pan u niej robił niedawno umywalkę... Spotkało mnie takie nieszczęście - westchnęłam z siłą halniaka - cieknie mi z kranu w kuchni, wlewka się urwała i nie mam nikogo, kto by mi to naprawił, bo od śmierci męża mieszkam sama - ostatnie słowa wypowiedziałam zdecydowanie głośniej i wyraźniej. - Mam taką prośbę... Gdyby pan mógł do mnie przyjść. Dostosuję się, kiedy pan może. Ryszard „Stallonne” zajrzał mi w oczy z jeszcze mniejszej odległości i odparł: - Dobra. Za godzinę, może być? - Och, tak, oczywiście! Czekam! - ucieszyłam się, w podskokach oddalając się ze swoją Psotką. W tamtych czasach nie słyszałam jeszcze nigdy o hydrauliku, który zechciałby przyjść prawie natychmiast. W domu coś niecoś posprzątałam i choć nie przepadam za spodniami, założyłam dżinsy, tak obcisłe, że sprawiały wrażenie wymalowanych na ciele. Ryszard, istotnie, przyszedł za godzinę, ale ku mojemu zaskoczeniu przytaszczył ze sobą jakąś łajzę płci męskiej, która podobno marzyła o zdobyciu hydraulicznego fachu i bardzo pragnęła przyuczać się do zawodu. Jak na studenta wiedzy hydraulicznej wykazywał jednak całkowity brak zainteresowania poczynaniami „Stallone” w moim domu. Najprawdopodobniej został użyty przez swego wykładowcę jako zasłona dymna na wypadek obecności ewentualnego małżonka, który, błędnie pojmując charakter napraw Ryszarda, mógłby wyskoczyć z siekierą. Kran, moje utrapienie, Ryszard naprawił szybko, niestety, wlewkę musiał dopiero znaleźć, był to bowiem stary typ, trudno osiągalny na rynku. W trakcie robót przyglądał mi się całkiem niehydraulicznie, a ja, wykorzystując lilipuci metraż pomieszczonka, snułam się wokół niego jak nić babiego lata i co chwila ocierałam się o niego z przepraszającym uśmiechem. W ogóle się nie obrażał. Za swe usługi policzył symboliczne grosze, stwierdził, że widzi tu u mnie jeszcze dużo napraw - owszem, racja - obiecał załatwić wlewkę, po czym wziął narzędzia, torbę, łajzę i wyszedł. W związku ze wspomnianymi licznymi popsuciami sprzętów w moim mieszkaniu Ryszard zaczął do mnie zachodzić, świadcząc, jak to się wówczas popularnie nazywało, usługi dla ludności. Były to bardzo cenne usługi, bo jako ludność mam dwie lewe ręce do napraw w domu. Trudno, jestem trochę takie kobieciątko, co to nie może udźwignąć młotka, a jak spróbuje przybić gwóźdź, od razu dokładnie wyceluje sobie w palec. Kiedyś, zmieniając igłę w maszynie do szycia, spowodowałam przerwę w dopływie elektryczności na całym piętrze. Następnym razem podczas podobnej awarii przyszła wymieniać igłę Izabella, mając na względzie dobro sąsiadów. Tym razem w celu usunięcia drobnych awarii przychodził Rysiek. Naprawił lampy, kontakty, szuflady w szafce i suszarkę do włosów, która w trakcie suszenia chciała mnie polizać płomykiem. Gdy wziął się za naprawę tapczanu, mocno zużytego pod wpływem działań w przeszłości, jasne było, że nie chodzi mu o dobro sąsiadów, ale o własne. Ile razy pytałam o ceny, podawał jakieś śmieszne kwoty, niemal jak za bilet tramwajowy. Zrozumiałam więc, że zanosi się na fakturę zbiorczą i nie mogłam się doczekać, kiedy ją wystawi. Wreszcie Rysiek zaproponował mi umówienie się na finalną, najgorszą robotę: umycie pięcioczęściowego, podwójnego, nietkniętego od dawna okna. Te okna w naszym bloku były przekleństwem wszystkich sąsiadów, a pomysłem szalonego architekta, który zaprojektował taką masę szkła na całą szerokość frontowej ściany, wystawionej latem na całodzienne działanie słońca. Dzięki temu, nie wyjeżdżając do Afryki, każdy mógł się przekonać, jak to bywa na równiku w samo południe, bez osłony drzew. Szóstego maja, w dniu randki połączonej z myciem okna, pogoda nam sprzyjała. Był to jedyny upalny dzień i upalna noc tamtego maja. Okno było w stanie tragicznym, toteż Rysiek mordował się przy nim cztery godziny. Śruby, nie odkręcane od niepamiętnych czasów, nie chciały ruszyć, przecinał je więc brzeszczotem i biegał do pawilonów (dziś stacja metra - Świętokrzyska) po nowe, potem śrubokręt wpychał między ramy, pobijając młotkiem, i w ten sposób otwierał okna, gdyż solidna siła wykonawcza sprzed lat wylakierowała je także od wewnątrz, co połączyło je na wieki. Na koniec tej mordęgi Rysiek złożył oświadczenie, że za żadne pieniądze i dla nikogo innego nigdy by tego nie robił. I słusznie, nie wchodził tu przecież w grę nikt inny i żadne pieniądze. Udając, że musi jeszcze wyskoczyć na moment, aby coś bardzo ważnego załatwić w warsztacie ślusarskim, wyszedł około godziny dwudziestej trzeciej. Wrócił niebawem, wypucowany i wyelegantowany. Zasiedliśmy wreszcie do przygotowanej przeze mnie kolacji. Gaworząc wesoło, popijaliśmy mój ulubiony wówczas Cassis w proporcjach: Rysiek cztery kieliszki, ja jeden, zbliżając się do finału wieczoru, choć w rzeczywistości była to już późna noc. I wtedy, ku memu zaskoczeniu, choć przez cały ten wieczór (podobnie zresztą jak i poprzednio) każdy nasz gest i każde nasze słowo aż kipiało od seksu, Rysiek zaczął droczyć się ze mną, że najwyższa już pora pójść do domu. Kiedy zaczął się żegnać, ze zgrozą zaświtało mi w głowie podejrzenie, że oto mam przez sobą nie supermena, ale kompletnego idiotę, który rzeczywiście ma zamiar iść do domu. Szczęśliwie szybko przyszło mi zmienić zdanie, gdy znienacka objął mnie, a nasze ciała przylgnęły do siebie tak dokładnie, jak masa w torcie przylega do ciasta. Całowaliśmy się. - Czy mam zostać? - zapytał Rysiek, zaskakując mnie swym zamiłowaniem do formalności. - Czy potrzeba ci do tego potwierdzenia na piśmie? - spytałam z ironią. Zdecydował się jednak działać bez urzędowych podkładek i zgasił światło, a przez otwarte, lśniące czystością okna, oprócz majowego upału, wpadały światła sąsiednich, rzęsiście oświetlonych wieżowców. Kiedy leżeliśmy zupełnie nadzy na prześcieradle w bliskości wykluczającej jakąkolwiek szczelinę, odezwała się w nim ponownie natura formalisty i spytał: - Czy oddasz mi się? Na moment mnie zamurowało. Czyżby uważał, że po to pozbyłam się całkowicie odzieży wierzchniej, zostawiając jedynie pierścionek na palcu, aby w tym stroju dyskutować o ostatnich rozgrywkach naszej reprezentacji piłkarskiej lub planach zakupów po wygranej w lotka? Kochaliśmy się do upadu, do świtu, bo Rysiek nie należał do mężczyzn, których efektowna aparycja tak wiele obiecuje, a praktyka rozczarowuje. Był niewątpliwym talentem w tej dziedzinie i kto nie znał seksu w takim wykonaniu, dużo stracił, mogłabym nawet zaryzykować twierdzenie, że kto nie spał z Ryszardem „Stallone”, nie wie, co to seks. Nad ranem omal nie zginęłam tragicznie na skutek niekończących się możliwości Ryszarda. Wypity wieczorem Cassis trochę mnie podsuszył, sięgnęłam więc po mazowszankę, łudząc się, że tę krótką przerwę, potrzebną na wypicie kilku łyków, Rysiek jakoś przeżyje. Niestety, mylnie oceniłam jego wytrzymałość na przestoje. Nie zdążyłam jeszcze przełknąć wody, gdy przewrócił mnie na wznak, co spowodowało gwałtowne zakrztuszenie się upragnionym napojem. Gdy wstałam rano do pracy, nogi trzęsły mi się jak najstarszemu mieszkańcowi domu spokojnej starości. Oparłam się więc rękami o toaletkę, niestety, trzęsły mi się także ręce. Runęłam więc, celem reanimacji, na tapczan, czego tym razem nie wykorzystał Rysiek, gdyż też spieszył się do pracy. Nasz romans kwitnął przez cały maj. Rysiek zachodził do mnie dzień w dzień, absolutnie nie po to, żeby cokolwiek naprawiać. Intensywność tego związku trochę mnie niepokoiła, gdyż nie życzyłam sobie żadnych komplikacji osobistych po obydwu stronach, a Rysiek, jak prawie każdy chłop w tym wieku, był żonaty i miał dwóch synków. Chcąc kiedyś choć odrobinę sprowadzić sprawy na ziemię, wyznałam mu bohatersko: - Znamy się już trochę czasu, a ty nawet nie wiesz, ile mam lat, a mam ich dużo więcej od ciebie. - A miej sobie sto! - wykazał się dużą tolerancją dla zagadnienia, lecz zaraz spytał podejrzliwie: - A co, próbujesz mnie zrazić, tak? Chcesz się mnie już pozbyć? Chwilowo nie kontynuowałam tego wątku, pozwalając nieść się falom wydarzeń, a te zaczęły stopniowo zagrażać tak cenionemu przeze mnie spokojowi. Przedłużające się poza domem pobyty Ryśka, który rzekomo pracował w zakładzie ślusarskim, oraz stała nieobecność w zakładzie hydraulicznym na zapleczu magazynu kolegi zaniepokoiły małżonkę Ryśka, którą niebawem miałam okazję zobaczyć. Wyszłam właśnie z moją suczką na spacer, gdy ona akurat wizytowała zakład ślusarski. Rysiek gościł tam zupełnie przelotnie, cud więc, że się spotkali. Gdy przechodziłam nieopodal, prowadzili właśnie dialog, nie całkiem przyjaznym tonem. Zona Ryśka była to ładna blondynka, szczupła i bardzo jasna od włosów do stóp, sprawiająca wrażenie wypłowiałej po wielu kąpielach w reklamowanych proszkach do prania nowej generacji. Przypominała bardzo Sondrę Locke, eksukochaną Clinta Eastwooda. Mysie, że miałaby u niego szanse, skoro latami preferował ten typ urody, wykreowanej przy pomocy wybielaczy. Nie życzyłam sobie, aby małżonka Ryśka posiadła wiedzę na nasz temat. Odpowiadało mi niezobowiązujące, niepoważne, wesołe zainteresowanie się mężczyznami. Z małżeństwem nie chciałam mieć nic wspólnego, a Ryśkowi zapewne nie w głowie były rozwody. Wyjawiłam więc mu swoje zapatrywanie na romanse z żonatymi. I tu po raz kolejny, lecz zdecydowanie ostatni, popełniłam błąd, wygłaszając swoje expose, którym raczyłam ewentualnych kandydatów na kochanków i kochanków na początku ich kadencji. Swój program uważam za bardzo korzystny dla obydwu stron, jednak od czasów Ryśka jestem zdania, że należy go wdrażać w życie bez uprzedniego zapoznawania z nim przedstawicieli płci przeciwnej. Zawsze słuchali oni moich słów z nieukrywanym entuzjazmem w oczach, wpatrując się we mnie jak w charyzmatycznego lidera ugrupowania, który właśnie obiecuje spełnienie ich od dawna wymarzonych postulatów. Zupełnie nie przeszkadza mi to, że facet jest żonaty, nie obchodzi mnie, czy żona go kocha, czy też poniewiera nim jak szmacianym pajacykiem. Nie chcę wysłuchiwać skowytów, jaki to on w małżeństwie jest niedoceniony, nieszanowany, niezrozumiany i nieprzytulany, a z żoną spał ostatnio jeszcze za czasów PRL-u. Ten zestaw bredni zupełnie mnie nie interesuje, jak również to, dokąd on idzie i co robi po wyjściu ode mnie. Rozumiem jego sytuację rodzinną i wynikające stąd obowiązki, jak również potrzebę dyskrecji. Nie chcę burzyć tego układu, ale za ten komfort żądam tego samego w stosunku do mnie. A więc, ty masz żonę i swoje życie, do którego ja się nie wtrącam, ja mam narzeczonych i swoje życie, do którego ty się nie wtrącasz. Na pierwszym etapie znajomości każdy teoretycznie się zgadzał. Zadzierzgnięcie bliższych stosunków w pościeli powodowało radykalną zmianę poglądów, jakby poprzez fizyczny kontakt nabywali niepisany akt prawny niepodzielnej własności mojej wiadomej części ciała. I już nikt nie zgadzał się kompletnie z teorią, której dopiero niedawno radośnie przyklasnął. Rzecz jasna, ich, żonatych dżentelmenów, jakiekolwiek ograniczenia nie dotyczyły, żądane poprawki miały działać jednokierunkowo wobec mnie. Na szczęście ja nie nadaję się na cierpiętniczą bohaterkę XIX-wiecznej powieści, kochającą nieprzytomnie zupełnie przytomnych osobników, nie mających najmniejszego zamiaru poluzować swych węzłów małżeńskich - wierną aż po grób, której jedynym protestem jest łkanie w haftowaną chusteczkę, najchętniej z monogramem. A ja myślę, że jak równouprawnienie, to równouprawnienie, natomiast upragnionym przez mężczyzn modelem równouprawnienia w miłości jest: wy się zakochujecie, a my sobie bimbamy. Sama w praktyce nigdy się z tym nie zetknęłam, ale to zapewne dlatego, że nie łkam w haftowane chusteczki. Nie zdawałam sobie wtedy jeszcze sprawy z tego, że wyłożenie kart co do moich reguł gry w postępowaniu z osobnikami zaobrączkowanymi jest błędem. W przypadku Ryśka spotęgowało to tylko nachodzenie mnie o różnych porach dnia i nocy w poszukiwaniu tych człekokształtnych, do których miałam prawo w myśl głoszonych prawideł. Równocześnie Rysiek nie mógł wytrzymać, żeby „o swym szczęściu” nie poinformować kolegi, niejakiego Szymona Razińskiego, zamieszkałego w pobliżu, a ten z kolei, do głębi oburzony, że nie jego to szczęście spotkało, o wszystkim opowiedział „Sondrze Locke”. Ona zaś, zważywszy notoryczne absencje swego „Stallone” w zakładzie ślusarskim i hydraulicznym, szybko zlokalizowała jego prawdziwe miejsce pracy. To wszystko, a szczególnie dlugojęzyczność Ryśka, sprawiło, że ograniczyłam wpuszczanie go do siebie do minimum, planując zawieszenie go w czynnościach na jakiś czas, aż sprawy przyschną. Nie powstrzymało go to od dobijania się do moich drzwi. Któregoś dnia uległam ostrej awarii gardła, a głos, jaki z siebie wydobywałam, budził przerażenie na twarzach przypadkowych słuchaczy. Aby powiadomić telefonicznie swoje kierownictwo o mojej niezdolności do pracy, zmuszona byłam skorzystać z pomocy tłumacza, czyli sąsiadki Mirelli, która podjęła się przetłumaczenia mojego charkotu na język polski. Do budzących grozę dźwięków dołączyła się gorączka, co spowodowało, że skazana zostałam na odsiadkę we własnym mieszkaniu. Nie przejmowałam się tym zbytnio, jak zwykle zresztą. Dawno bowiem doszłam do wniosku, że choroby, jeżeli się nad nimi rozczulamy, roztkliwiamy, z przyjemnością się w nas osiedlają. Natomiast lekceważone i traktowane jak niepożądani intruzi, obrażają się i nas opuszczają. Mnie to nawet onegdaj opuściła myszka na plecach - o co miałam do niej żal, bo przywiązałam się do tego charakterystycznego detalu - ale o tym wspomnę później. Teraz, gdy znalazłam się w niemocy, moją suczkę wyprowadzała koleżanka z sąsiedztwa, Bożenka. Zazwyczaj w tego typu sytuacjach ratował mnie kuzyn Wojtek, ale akurat teraz wyjechał z Mariolą zaznać relaksu na Mazurach. Przyszła więc raz Bożenka, by wyprowadzić Psotkę, a zaraz po ich wyjściu złożyła mi wizytę goszcząca przelotnie w Warszawie moja była teściowa. Zasiadłyśmy ochoczo do stołu i konwersowałyśmy sobie: ona tonem słowiczym, ja - głosem spotykanym na melinach. I wtedy zaczęłam odczuwać niepokój. Ilekroć Bożenka wyprowadzała Psotkę, ta załatwiała się błyskawicznie i ciągnęła z powrotem do domu, a teraz mijało już piętnaście minut, potem dwadzieścia, a ich nie było. Bożenka była osobą poważną, zrównoważoną, nie spuściłaby mojego chuliganka ze smyczy, tymczasem minęło pół godziny, a one nie wracały. Ledwo żyjąc ze zdenerwowania, uznałam, że wydarzyło się coś złego i na każdy odgłos dobiegający z klatki schodowej biegłam do drzwi i otwierałam je, aby zobaczyć, czy to już one. Z jednego z takich rzutów na drzwi skorzystała moja teściowa i udała się do toalety. A wtedy na piętrze zatrzymała się winda. Półżywa poleciałam znowu do drzwi i nie czekając na dzwonek, otworzyłam je. Na progu stał Ryszard „Stallone” w pozycji bojowej. - Aaaa! - zawył przeciągle jak ugodzony kojot, wpadając do środka. - Złapałem cię! Mam cię! - wykrzykiwał. - Na kogo czekasz?! „Stallone” uganiał się za mną po pokoju, nie przerywając wojowniczego przemówienia, a ja ze swoim charczeniem nie miałam żadnych szans przebicia się przez ten potok słów. Złapałam go wreszcie za rękaw i gdy musiał chwycić łyk powietrza, udało mi się wśliznąć w tę przerwę i wtrącić rynsztokowym głosikiem: - Co ty wyprawiasz?! Co ty wygadujesz?! Czekam na Bożenkę i moją Psotkę. Nie słyszysz, że jestem chora? Strasznie długo ich nie ma, denerwuję się i co chwila sprawdzam! Rysiek uspokoił się i spojrzał na mnie z uśmiechem zapowiadającym lądowanie na tapczanie. W tym momencie zauważył światło w toalecie, na twarz powrócił mu dziki wyraz, obrócił się na pięcie i skierował do łazienki. - A jednak ktoś tu jest! - wrzasnął i otworzył drzwi gwałtownym ruchem. Rozległ się pisk teściowej, jakby ktoś nadepnął na ogony piętnastu myszom naraz, a ona sama stała z zadartą spódnicą jak w finałowym kankanie w paryskim kabarecie, z tą różnicą, że nie wystawały spod niej fikuśne, falbaniaste dessous, lecz długie do kolan, cokolwiek dziwne w maju, wełniane majciory. - Co ja zrobiłem! Przepraszam! - kajał się „Stallone”. - Widzisz, do czego doprowadzasz! - grzmiałam głosem zapijaczonej, trzeciorzędnej śpiewaczki z marnej spelunki i na fali jago kajania oraz wywołanego skandalu udało mi się wystawić go na klatkę schodową. A tam nastąpiło miłe memu sercu spotkanie z Bożenką i Psotką. Kompletnie speszony „Stallone” zwiał czym prędzej. Okazało się, że Psotka nabrała zaufania do Bożenki i pociągnęła ją na długi spacer swym ulubionym szlakiem. Rysiek urządzał najścia w najrozmaitszych porach. Skoro nie udało się nikogo przyłapać nocą, próbował podchodów o świcie. Była to wyjątkowo nieodpowiednia pora na cokolwiek, ponieważ rano, przed wyjściem do pracy, koncentruję się na tym, aby wszystko ze sobą zabrać, w domu wszystko pozamykać i wyprowadzić psa. Każdą minutę mam zaplanowaną, toteż najście Ryśka w takim momencie wyjątkowo mnie wkurzyło, tym bardziej że nie mogłam się akurat uporać z herbatą; włamanie do mieszkania przypuszczalnie byłoby łatwiejsze niż do zaklejonej na mur paczki Yunan. - Rysiek - wysyczałam ostro w otwartych drzwiach. - Mówiłam ci, żebyś nie przychodził rano, kiedy spieszę się do pracy. - Zabrakło mi kawy - zaczął się tłumaczyć, usiłując dojrzeć coś w pokoju ponad moją głową. - Rano bez kawy trudno mi coś robić. W tamtych czasach bywały kłopoty z różnymi produktami, brzmiało to jednak idiotycznie, zważywszy jego zażyłe stosunki z całą załogą pobliskiego sklepu spożywczego. - Dam ci ją - odparłam, nie miałam bowiem czasu na przekomarzanki - ale nie napiję się z tobą, bo wychodzę. To mówiąc wpuściłam go rozzłoszczona do mieszkania i weszłam do kuchni po kawę. Rysiek widocznie uznał, że znajduje się ona gdzie indziej, bo wpadł do pokoju i gorączkowo zaczął rozglądać się po kątach. Jego uwagę przykuł stożek, jaki tworzyła zwinięta na tapczanie kołdra. Z nietajonym triumfem rzucił się na nią i w tym momencie dał się słyszeć wrzask mojej Psotki, która była budowniczym tego wigwamu. Rysiek spuścił oczy i uszy po sobie, jedną rękę potulnie wyciągnął po kawę, a drugą wycierał policzek, gdyż zdenerwowane zwierzątko opluło go przez zęby, w ten sposób zamykając niefortunne śledztwo. Najścia Ryśka powtarzały się jednak nadal, choć przebiegały w miarę umiarkowanie i nie stawiały na nogi sąsiadów. Niekiedy poprzez zaczajenie się, podstępne schowanie w zsypie tudzież moje zagapienie udało mu się wejść do środka. Wykorzystywał tę sposobność do maksimum. Raz nawet omal nie zasłabłam. Przerażona wizją zgonu, zdołałam wymamrotać ostatnie życzenie, wskazując ręką szufladę w biurku z numerem telefonu kuzyna Wojtka, do którego należało zadzwonić w wypadku mojego zejścia ze świata. Przeżyłam jednak i to, a w sukurs przyszła mi prawowita, aczkolwiek zaniedbywana małżonka Ryśka. Doprowadzona do furii, wydobyła z zanadrza jakiś hak na swego rozbrykanego małżonka (do dziś nie mam pojęcia jaki) i to na jakiś czas pozwoliło mi od niego wytchnąć. Choć autentycznie lubiłam Ryśka, zdawałam sobie sprawę, że jako mąż jest całkowicie pozbawiony jakichkolwiek predyspozycji do tego miana i stanowi wzorcowe utrapienie wielu pokoleń kobiet, rozbestwione hossą i nieustającym popytem pośród pań, sparaliżowanych strachem przed widmem staropanieństwa, wymyślonym zapewne przez męską część społeczeństwa, aby upłynniać tego rodzaju zdefektowany towar. Rysiek należał do armii beztroskich, obdarzonych wdziękiem, nieodpowiedzialnych panów, całkowicie minimalizujących swoje przewinienia, głównie z powodu niezmiernej wrażliwości, osadzonej głównie w uszach. Ci dżentelmeni jak ognia unikają nazywania rzeczy po imieniu, a dla od dawien dawna powtarzających się, niewygodnych dla nich sytuacji ich autorstwa wybierają zawsze niezmiernie wyrafinowane i subtelne określenia; gdy zainteresują się inną, obciążają tym żonę, mówiąc „coś w naszym związku zaczęło się psuć”; potem, gdy dla innej ją porzucają: „ale się porobiło!”; gdy swoim dzieckiem zainteresują się po dwudziestu latach: „kontakty z moim dzieckiem nie były łatwe” (oczywiście z winy dziecka). Nie mogłam więc nadziwić się, że w dzisiejszych czasach istnieją takie „Sondry Locke”, pragnące kontynuować cierniową drogę z tego typu partnerem, dochodziły mnie bowiem słuchy o bokserskich talentach „Stallone”, głównie ujawniających się w domowym zaciszu. Ale „Sondra Locke” należała do tych zabytkowych niewiast, które bronią swych prześladowców, a grożące im konsekwencje przerażają je tak, jakby chodziło o wyrywanie pieluchy spod pupki bezbronnego niemowlęcia. I zapewne za niemowlaki ich uważają, skoro we wszystkich skokach w bok winą obciążają wyłącznie rywalki, posługując się cudownym zwrotem: „ona mi go odbiera”, a przecież chłop to nie przedmiot do odbierania lub zwracania, to nie krowa, co lezie do koniczyny, swój rozum jednak ma. Zaczęło się lato w pełni. Było upalnie, pięknie i błogo. A tu nagle pewnego gorącego poranka omal nie padłam, przeczytawszy obwieszczonko na tablicy wiszącej na klatce schodowej: za tydzień zaczyna się wymiana rur we wszystkich mieszkaniach naszego bloku! Wymiana rur w moim świeżo i pięknie wymalowanym mieszkaniu! Krew mnie chciała zalać! Malowanie było efektem połączenia przyjemnego z pożytecznym - przyjemne zostało w pamięci, nie rozumiałam, dlaczego mam być pozbawiona pożytecznego? Stopniowo dowiadywałam się prawdy, która, na szczęście, nie wyglądała tak tragicznie. Dwaj dżentelmeni - młody i stary - z ramienia swej firmy sukcesywnie wymieniali rury co., a więc w pokojach i w łazience. Potem okazało się, że w każdej łazience, ale w co drugim mieszkaniu w pokoju, bo tak rozmieszczone były piony. Po chwilowym niepokoju okazało się, że u mnie nie ma pionu. Co za ulga! A więc zagrażała mi tylko demolka łazienki, a ta i tak była niewymalowana, bo na łazience zakończył się romans z Robertem. Należało pomyśleć teraz o zdobyciu farby, co wtedy stanowiło dużą trudność. Pan Mirek i pan Zenon, wymieniający rury, w przerwach w pracy lubili napić się kawy i wychylić kieliszeczek - nie więcej - czegoś mocniejszego w mieszkaniach, gdzie akurat zastał ich czas przeznaczony na wytchnienie. Wytchnęliśmy trochę u mnie, trochę u sąsiadki Anety, pogadaliśmy o wszystkim i o niczym, na koniec o głównym problemie nurtującym mieszkańców naszego bloku, a mianowicie o raku. Biorąc pod uwagę liczbę zgonów na tę chorobę w ostatnich kilku latach: cztery rocznie na czterdzieści dziewięć mieszkań - rak stanowił poważne zagrożenie. Pan Zenon i pan Mirek podchwycili ten temat i od razu sięgnęli po kieliszki, stwierdzając: - I dlatego musimy się dezynfekować! Do mnie raki nie docierały, nigdy nie zawracałam sobie głowy takimi obawami, gdyż uważałam, że mam czas się martwić, jak bestia mnie ewentualnie zechce zaatakować, choć nie bardzo w to wierzyłam. Kiedyś, zbyt energicznie wycierając szyję ręcznikiem, zerwałam coś w rodzaju pieprzyka, wskutek czego popłynęła krew. Kiedy spotkałam Izabellę na skwerze, opowiedziałam jej o tym. - Słyszałam - rzekłam - że takie zerwanie narośli nieraz uaktywnia raka i może się on wtedy rzucić. - Na ciebie? - uniosła brwi Izabella. - Nie rozśmieszaj mnie! On nie taki głupi, jeszcze mu życie miłe! - podsumowała. Zaśmiałam się, pokiwałam jej ręką na pożegnanie i poszłam w stronę swego bloku. Po drodze kątem oka zauważyłam siedzących na murku dwóch mężczyzn w wieku przeze mnie preferowanym. Jeden z nich był tak przystojny, że zaparło mi dech z wrażenia. Od razu pomyślałam skromnie, że nie dla psa kiełbasa i nawet nie powinnam na niego spojrzeć. Ponieważ jednak miałam wielką ochotę przekonać się, czy on zaiste jest taki przystojny, postanowiłam spojrzeć na niego obojętnie, chłodno, bezpłciowo. Chyba mi to jednak nie wyszło, bo to cudo siedzące na murku zareagowało, jakby go piorun strzelił, a ja czmychnęłam na klatkę schodową. A tymczasem należało jakoś rozwiązać problem z farbą. Pomyślałam o usytuowanym w naszym bloku sklepie chemicznym, z którym mieszkańcy onegdaj ostro i bezskutecznie walczyli, powołując się na przepis zabraniający umieszczania sklepu tej branży w bloku mieszkalnym posiadającym tylko jedno wyjście. Przestali nagle walczyć, gdy dokonali wiekopomnego odkrycia: nasz dom jako jedyny w okolicy nie podobał się prusakom i karaluchom, a w sąsiadującym z naszą enklawą czystości osiedlu za Żelazną Bramą osobniki te nierzadko czwórkami maszerowały po ścianach. I nie chodziło o to, że nie podobał im się styl architektoniczny naszego bloku czy też jego wystrój - to aromaty ze sklepu chemicznego i wyziewy będącego w ciągłej sprzedaży denaturatu skutecznie odpędzały tych kandydatów na lokatorów. W tej sytuacji mieszkańcy bloku woleli współżycie ze sklepem chemicznym niż z karaluchami i ich krewnymi. Ale nie sklep chemiczny prezentował się interesująco, ale jego zawartość. Pracował w nim trzydziestosześcioletni przedstawiciel rodu męskiego, będący ucieleśnieniem wszelkich niecnot i związanej z nimi aparycji, w jaką wyposażali negatywnych bohaterów twórcy niemych filmów z lat dwudziestych lub naiwnych, starych komedyjek. Średni wzrost, mocna budowa, dziki wzrok, gęsta czupryna wpadająca do oczu, rozchełstana koszula i ochrypnięty baryton stanowiący krzyżówkę głosów Armstronga i Włodzimierza Wysockiego, gdyby obaj akurat mieli zapalenie gardła. Leszek D., bo o nim mowa, szedł przez życie pijąc, paląc i nie stroniąc od kobiet, a w wolnych chwilach pracował w sklepie chemicznym, raz od frontu obsługując oficjalnych klientów, innym razem od tyłu nieoficjalnych, spragnionych denaturatu. Oprócz niego zatrudniony był tam jeszcze barczysty blondyn, jakaś melancholijna, nieśmiała panienka i pani kierowniczka. Leszka widywałam kilkakrotnie w okolicach sklepu, a raz spotkałam go na naszej klatce schodowej, gdy wraz z kolegą udawał się na zakrapianą kolacyjkę do mieszkających na trzecim piętrze państwa Rewiańskich. Postanowiłam zwrócić się do niego z prośbą o farbę, spoczywającą w sklepie głównie pod ladą. Okazję do tego stworzyli mi pan Mirek z panem Zenonem, wywołując pożar w piwnicy podczas spawania ruch, choć trzeba przyznać, że nie było to całkowicie ich winą. Wcześniej ogłoszono, aby pozabierać z piwnic wszelkie rzeczy łatwo palne, nie wszyscy się jednak do tego dostosowali i tak w trakcie spawania w oczyszczonej piwnicy iskry wpadły do sąsiedniej, zagraconej, szybko obejmując ją płomieniami. Postawiło to na nogi mieszkańców, którzy wylegli przed budynek, jak również pracowników sklepu chemicznego, posiadających w piwnicy, nieopodal epicentrum pożaru, magazyn swoich fajerwerkowych towarów. Na szczęście Straż Pożarną mamy blisko i nieraz już przyjeżdżała błyskawicznie, gdy rozkoszni malcy podpalali śmietnik, przytulony do ściany budyneczku mieszczącego - mówiąc całkowicie po amatorsku - jakiś ważny węzeł elektryczny. Teraz przyjechali także od razu, w pięć wozów, i szybko uporali się z żywiołem. Ogień ugaszono, emocje opadły pośród zgromadzonej licznie publiczności, która zaczęła tworzyć grupki dyskusyjne i uprawiać życie towarzyskie. Zauważyłam Izabellę z Kruczkiem, rozmawiającą z jakimiś obywatelami, wśród których był Leszek. Podeszłam do nich i w tym momencie spostrzegłam przystojniaka z murku, jak sunie do nas ze wzrokiem utkwionym we mnie. Zaczęła się gadka, podśmiechiwanie. Diaboliczny Leszek o ładnej twarzy spowodował, że pogwarki słały się bardziej pikantne, Izabella rozmawiała biustem, panowie przyglądali się mojej sylwetce z aplauzem dla mojej oszczędności - widać było, że bardzo niewiele wydaję najedzenie i niewiele materiału kupuję na sukienkę. Przystojniak był trochę nieśmiały i małomówny, sprawiał wrażenie nobliwego. Akurat odwrotnością był Leszek, jak się okazało, bardzo dobrze znający przystojniaka. Po pożegnaniu zerknęłam, który bardziej będzie kręcić się na pięcie, a że był to przebojowy Leszek, więc z nim rozpoczęłam pełną ciepła, trzepotania rzęs i uśmiechów rozmówkę. Zaproponowałam mu uczciwie: odłoży mi białą emulsyjną na łazienkę, ja mu wręczam pół litra umiłowanego płynu. Leszek z miejsca przystał na tę transakcję. Za parę dni spotkałam Izabellę i opowiedziałam jej o moich konszachtach z Leszkiem. Izabella trochę kręciła głową. - Coś mi się wydaje - rzekła - że pół litra będzie za mało. - Dobrze, wypiję z nim! - zobowiązałam się natychmiast, mając na myśli stosowaną przeze mnie metodę: jeden kieliszek mój na cztery przeciwnika. Izabella w imieniu Leszka nie była zadowolona. - Chyba i to będzie mało - westchnęła. - Dobrze - poprawiłam się - prześpię się z nim. Taka ewentualność wcale nie była mi niemiła. Leszek był niebrzydki i niestary, a jego aparycja i sposób bycia, może szorstki, może gwałtowny, były na pewno męskie i podobały mi się. O, jakże nie znoszę męskich dup wołowych, z osikowatym wnętrzem, rozedrganą psychiką, które mażą się co krok, a w kobiecie tak naprawdę poszukują mamusi utraconej po nieszczęsnym dorośnięciu (raczej wyrośnięciu). Nigdy nie matkowałam starym niemowlętom płci męskiej, a na myśl o pójściu do łóżka z taką ofermą, nóż sam mi się otwiera w kieszeni. Rzadko kiedy mam ochotę komuś przylać, ale męska ofiara losu sprawia, że noga sama mi się huśta do kopniaka, który wstrząsnąłby może taką mimozą i spowodował wzięcie się w garść o wiele skuteczniej niż promowanie ofermy na amanta za pomocą sprzętów, gadżetów i designerskich linii kosmetycznych. Co parę dni wstępowałam do sklepu chemicznego, pytając o farbę. Spodziewano się jej lada moment. Nadeszła właśnie w dniu, w którym pan Mirek z panem Zenonem obrócili moją łazienkę w kupę gruzu. Kiedy wpadłam do sklepu, Leszek od razu pokazał mi wielką puszkę. Sprawy potoczyły się szybko - wiadomo, że takie coś jak ja nie uniesie takiego czegoś jak ta puszka, więc Leszek natychmiast podjął się usługi przewozowej (windą) i wcale nie czekał z tym do zamknięcia sklepu. Pani kierowniczka była chyba przyzwyczajona do jego nagłych opuszczeń miejsca pracy... Gdy znaleźliśmy się w windzie, Leszek, obejmując puszkę pochylił lekko głowę i wbił we mnie wzrok, przypominając byka szykującego się do szarży. Miałam głęboką nadzieję, że jest na tyle wytrwały, aby dojechać na piąte piętro, i nie zechce demolować windy w budynku, w którym mieści się jego zakład pracy. Obiecany alkohol wypiliśmy połowicznie. Od razu rzucało się w oczy, że z trzech hobby Leszka picie mało go dziś interesowało, a siedzenie przy stole wyraźnie męczyło. Wstał więc i objął mnie tak, że usłyszałam chrupnięcie kręgosłupa i zawyłam. - Cicho, czego krzyczysz? - zachrypiał Leszek. - Bo przecież to boli - wypiszczałam, nie wyrywając się jednak z tych objęć seksownej ośmiornicy. - Przynajmniej czujesz, że masz chłopa - stwierdził, mocniej zaciskając rękę wokół mojej talii, a potem przeszedł do zrywania tych kilku szmatek, jakie miałam na sobie. Gdy rzucił mnie na tapczan i rozpoczął z impetem wykonywanie czynności uchodzących za nieprzyzwoite, moja suczka ze zdumienia wytrzeszczyła oczy. Odtąd Leszek przychodził regularnie urządzać dwuosobowe balangi. Możliwości miał jeszcze większe niż „Stallone”, a o jego wyczynach na tym polu głośno było w okolicy. Leszek posiadał także zdolności uzdrowicielskie. Zdarzyło się, że przedawkowałam nie bardzo dozwoloną dla mnie ostrą sałatkę podolską własnej produkcji. Poprzedniego dnia miałam gości, którzy zjedli sałatkę z kalafiora i to samo usiłowali zrobić z sałatką podolską. Bardzo mnie zawsze cieszy dokładne opróżnianie półmisków przez gości, gdyż świadczy to, że moje dzieła kulinarne smakują. Tym razem jednak, gdy wyraźnie zaczęło się ukazywać dno salaterki, straciłam opanowanie i ochoczo przyłączyłam się do konsumpcji. W efekcie nazajutrz w pracy z trudem utrzymywałam się na stołku, w dodatku nie miałam przy sobie ani jednej tabletki nospa. Wreszcie pik Maksa zwolnił mnie do domu, ale znając przyczyny leżenia plackiem na biurku, zaznaczył: - Pani Małgosiu, proszę iść do domu i wykurować się, ale musi pani przynieść nam tej sałatki. W domu zażyłam co trzeba i padłam na tapczan. Ledwo jako tako wróciłam do przytomności, zapukał Leszek. Wszedł energicznie, rzucił dzikim wzrokiem i spytał zachrypłe: - A to co? W odpowiedzi zakwiliłam jękliwie. - Wstawaj, szkoda marnować czasu! - zawołał Leszek, nie tolerujący jakichkolwiek niedyspozycji, uniemożliwiających mu kultywowanie jego zamiłowań. Przy pomocy pomruku usiłowałam podtrzymywać konwersację. - Wstawaj! Zaraz cię postawię na nogi! - wesoło zakomenderował. - Kieliszek Cassisu dobrze ci zrobi - to mówiąc, wyjął butelkę z kieszeni. - Nie szkoda ci życia na jęczenie pod kocem? Ten ostatni argument mnie przekonał. W moim wieku naprawdę szkoda czasu na pielęgnowanie dolegliwości, wstałam więc i poddałam się dyrektywom Leszka, a niebawem nastąpiła pełna reanimacja. Tego dnia Leszek, zainspirowany akurat rozgrywającą się w Seulu olimpiadą, także przystąpił do ustalania rekordów. Widząc, jakie sukcesy odnosili tam nasi sportowcy, nie chciał być gorszy w swojej dyscyplinie. Ustanowił wynik na bardzo przyzwoitym poziomie 14/11 - pierwsza cyfra mówi, ile godzin rekordzista przebywał u mnie, druga - ile razy w tym czasie startował. Nie był chyba jednak w pełni zadowolony ze swych osiągnięć. Rano wyszłam z suczką na spacer, podczas gdy on siedział nad kawą i zbierał siły na powrót do domu. Energia wracała mu na tyle szybko, że w drzwiach rzucił się na mnie i poprawił wynik na 14/12. Innym razem, a było to nadal podczas olimpiady, sportowe ambicje Leszka i wyśrubowywanie światowych wyników sprawiły, że ledwo zipiąc, padłam nieprzytomna na pościel, nie pamiętając, jak się nazywam. Jakież było moje zdumienie, gdy obudziłam się nad ranem i ujrzałam jeżdżących po pokoju kolarzy. Dopiero po dobrej chwili uświadomiłam sobie, że poprzedniego dnia nie wyłączyłam telewizora, a o czwartej nad ranem transmitowano z Seulu konkurencje kolarskie. Leszek, podobnie jak ogromna większość mężczyzn, nie czułby się w pełni usatysfakcjonowany w miłosnych podbojach - choć ja wcale nie czułam się podbita ani teraz, ani kiedy indziej - gdyby się tym nie pochwalił tu i tam, tak że w całej okolicy głośno było o naszym romansie. Ale mnie to nie przeszkadzało. Od pradziejów wiadomo, że ludzie zawsze pasjonują się cudzymi historiami tapczanowymi, przeważnie z ubóstwa własnych przeżyć w tym zakresie, będącego wynikiem braku wzięcia lub odwagi. Dlatego też spojrzenia czy szepty okolicznej ludności traktowałam z należytym zrozumieniem. Zainteresowała mnie natomiast pani Iwa, kierowniczka sklepu chemicznego, gdzie pracował mój gwiazdor porno. Pani Iwa była drobną, naturalną blondyneczką w średnim wieku, ogromnie schludniutką, czyściutką i zadbaną w sposób nie mający nic wspólnego z kobiecą kokieterią, natomiast będący efektem drastycznej pedanterii, uporządkowania i zamiłowania do bezwzględnej higieny. Fryzurka zawsze od fryzjera, porządna, nieruchoma, nie zezwalająca ani jednemu włosowi na swawole. Kołnierzyk zawsze nieskazitelny, paznokcie skromnie pociągnięte bladą emalią. Pani Iwa lśniła czystością niczym wyfroterowana posadzka i niezmiennie wyglądała tak, jakby wyszła spod żelazka, spod igły i spod aparatu fryzjerskiego. Stroje nosiła bardzo dyskretne, starannie dobrane, tylko mimochodem spełniające warunki panującej mody, bo innych nie było w sklepie. Drobną buzię miała świeżutką, którą oprócz mydełka nie tknął nigdy żaden nieskromny kosmetyk. Zycie spędzała porządnie, w obowiązkach, wraz z mężem i dwiema córkami i robiła tylko rzeczy użyteczne i pożyteczne oraz chętnie poświęcała się uporządkowaniu wszystkiego wokół, co jej dotyczyło. W kolejce do kiosku stała raz przede mną. Widziałam wylakierowaną fryzurkę i czyściutkie paluszki z drobnymi pierścioneczkami, jak sięgały do schludnego portfelika po idealnie ułożony plik banknotów, a głosik, jakim mówiła, przypominał głos dziewczynki w wieku szkolnym, wierzącej jeszcze w bociany. Pani Iwa już w bociany nie wierzyła, bo skąd by się wzięły jej dwie córki, ale wszelkie choćby z lekka nieprzyzwoite tematy były przy niej nie do pomyślenia, a gdy padło brzydkie słowo w jej towarzystwie, zalewała się szkarłatnym rumieńcem. Jej wygląd i sposób bycia stale kojarzył się ze zdrobnieniami, bo taka była przesłodzona, a zapewne brało to się stąd, że pani Iwa pracowała przedtem w sklepie z ciasteczkami i cukierkami. Wyrwana z cukierni i przeniesiona między rozpuszczalniki, smary i węże gumowe, wprawdzie uśmiechała się do klientów wymagających denaturatu, jakby prosili o ptysia lub babeczkę z truskawkami, ale mimo to sprawiała wrażenie lilii wodnej na wysypisku śmieci. Czasami wdepnęłam do sklepu chemicznego, niekoniecznie akurat do mojego aktualnego narzeczonego, lecz jako klientka, i wówczas zauważyłam, że pani Iwa na mój widok zachowuje się jakby ją podłączono do prądu: na przemian blednie, czerwienieje, oddycha szybciej, uśmiecha się, to poważnieje i coś mówi, nie wiadomo, czy do siebie, czy do personelu, wyraźnie podenerwowana. Weszłam raz do Leszka, żeby zmienić pieniądze. Sklep był pusty, z personelu obecni byli tylko Leszek i pani Iwa. Podeszłam do Leszka, nie zwracając uwagi na taniec św. Wita, jaki na moją część zaczęła wykonywać roztrzęsiona pani Iwa. A gdy usłyszała, że Leszek nie ma pieniędzy, zapiała rozemocjonowanym głosikiem: - Tu jest kasa!! Tu jest przecież kasa!! A pani idzie do swojego przyjaciela - dodała triumfująco, jakbym nie wiedziała, co łączy mnie z jej pracownikiem, a dopiero °na mi to uświadomiła. Skorzystałam z jej kasy, choć ze zdenerwowania jej paluszki w pierścioneczkach nie mogły utrzymać banknotów. Zaczęłam coś podejrzewać. Następny incydent, o którym opowiedział mi Leszek, dawał już dużo do myślenia. Zatelefonowała do Leszka jego żona, bo trzeba dodać, że Leszek, mimo braku kwalifikacji na to stanowisko, był mężem. Był też ojcem, i to bardzo dobrym, dwóch chłopców. Gdy pani Iwa zorientowała się, z kim rozmawia Leszek, nie mogła zapanować nad sobą i zaczęła histerycznie krzyczeć: „Ma tu kochankę!! Ma w tym bloku kochankę!!”. Trudno uznać, że był to wyraz niezadowolenia kierownika z pracy swego personelu. Prawda była taka, że przy wzorowym, spokojnym, układnym trybie życia w uporządkowanej główce pod nienaganną fryzurką lęgły się rozszalałe myśli i pragnienia, których nigdy nie odważyłaby się zrealizować. Zostawały więc rozpłomienionymi marzeniami, wymykającymi się spod kontroli. Leszek uosabiał te siły przyrody, których w myślach gorąco pragnęła pani Iwa, a z których w pełni korzystałam ja, stąd budziłam w niej negatywne emocje. Pani Iwa marzyła, aby ktoś zburzył jej gładką fryzurkę, podrapał twarz nieogolonym zarostem, ścisnął owłosioną łapą, zalatywał zapachem tytoniu, a nawet alkoholu i rzucił się na nią, pogryzł, zmiętosił, zgniótł i kochał do nieprzytomności. Tego wszystkiego nie mógł jej dać spokojny, solidny, anemiczny i mocno niemłody małżonek, który w miejscu intymnym miał zapewne coś, co przypomniało ściereczkę do naczyń. Jego fizjonomia i temperament świadczyły, że i w młodszym wieku tkwiła tam ściereczka, a seks w jego wykonaniu przywodził na myśl bzyknięcie pszczółki Mai. Ta pszczółka Maja bzyknęła czasem cichutko przed snem, tak że zanim się można było zorientować, o co chodzi, już odleciała. Trzeba przyznać, że pani Iwa, mimo swej świętoszkowatości, bezbłędnie ulokowała swe tęsknoty w obiekcie spełniającym wszystkie warunki jej marzeń. Kiedy ona marzyła, on praktykował, ale, niestety, gdzie indziej. Częstotliwość jego praktyk bywała jednak męcząca i nie zawsze lubiłam balansować na skraju utraty przytomności. I w tym przypadku zmuszona byłam wskazywać szufladę z numerem telefonu kuzyna Wojtka. Był to okres ogromnych kłopotów zaopatrzeniowych. Tworzyły się wtedy zespoły wzajemnej pomocy w przekazywaniu sobie najrozmaitszych artykułów, najczęściej spożywczych. Ja współdziałałam w tercecie z Rutkowską i kuzynem Wojtkiem. I tak na przykład, gdy Wojtek miał możliwość zdobycia musztardy, nabywał dziesięć słoików, część odpalał mnie, część Rutkowskiej, która przeze mnie przesyłała mu oleje słonecznikowe, plus jeden do mojej siatki. Gdy ja upolowałam konserwy mięsne, zaraz dzieliłam się z Wojtkiem i Rutkowską, ta zaś w rewanżu zasypywała mnie budyniami. I tak tercet ten wzajemnie się wspomagał, przy czym stale chodziliśmy do pracy i z pracy obładowani torbami. Leszek pracował w handlu, miał kontakty towarzyskie z innymi branżami i nieraz zasilał tercet, puszczając w obieg swoje trofea. Miał bezcenny kontakt w aptece, gdyż u schyłku lat osiemdziesiątych chyba pomylono się w jakimś planowaniu i przyjęto, że 95 procent kobiet w Polsce to staruszki lub niemowlęta, zmniejszono bowiem drastycznie produkcję podpasek i waty oraz ligniny. Tu Leszek był nieoceniony, dostarczał mi ten towar do domu. Niekiedy jego wizyty były zbyt częste i przekraczały moje możliwości fizyczne, więc nie chciałam go wpuścić do swego mieszkania. Wtedy w wizjerze rezygnował z prezentacji swego oblicza, natomiast podstawiał mi pod oczy zbliżenie kartonu wyładowanego sanitarnymi rarytasami. I choć były to czasy ciężkie, wszystkiego brakowało, żyło się prościej i w pewnym sensie normalniej. Teraz towarów wszędzie w bród, lecz pokomplikowano sprawy najprostsze. Wkrótce trudno będzie sprzedać pęczek rzodkiewek i parę majtek bez chiefa ds. marketingu, generał director oraz naczelnego psychologa ds. badania opinii rynkowej. Oczami wyobraźni widzę już stanowiska: International Marketing Menager ds. papieru toaletowego spółdzielni „Lubawka” w Lubawce Dolnej, Director Public Relation Europę i rzecznik prasowy budki z mięsem pod Halą Mirowską. Wracając do Leszka, czasami przybywał bez zapowiedzi, bez kartonu, ale z nieprzepartą chęcią wejścia do środka, gdy nie było mi to na rękę. Z impetem molestował drzwi i dzwonek. W tym samym czasie zakończyła się okresowa uległość „Stallone” wobec „Sondry Locke”. Zrzucił on z siebie skórkę baranka i przypominając wilka, który przegryzł pręty klatki, zameldował się pod moim adresem i teraz na zmianę z Leszkiem koncertowali przy moich drzwiach. Nie rozpoznawałam ich po pukaniu, więc w celu identyfikacji, skradając się bez pantofli, na palcach, podchodziłam pod wizjer, a jakieś skrzypnięcia podłogi tuszowało rozeźlone szczekanie mojej Psotki. Aby światło nie buchnęło im w oczy, wyrobiłam sobie technikę inteligentnego zaglądania w lufcik. Przed odsunięciem klapki okrągły otworek zasłaniałam ręką, potem rękę zamieniałam na oko. „Stallone” w swym dobijaniu się do mnie był może mniej gwałtowny, ale bardziej racjonalny. Jak później wyznał, kierował się zasadą: raz nie wpuści, drugi raz nie wpuści i trzeci, aż kiedyś wpuści - i tak też bywało. Jemu nie mogłam odmówić, on miał to coś, co powodowało dziwne osłabienie woli, a garderoba okropnie zaczynała przeszkadzać. Wpuszczałam więc go znowu, choć nie zawsze, czasem powodem były moje obowiązki, innym razem „Sondra Locke” kręciła się po okolicy w poszukiwaniu małżonka. Niekiedy, już w pokoju, udawało mi się wyperswadować mu amory tego dnia, pod warunkiem niepopełnienia błędu, jaki przytrafił mi się pewnego wieczoru. Sytuacja była wtedy niepewna, pora późna, „Stallone” nie ściągając wiatrówki, siedział w fotelu i zgodził się już na przełożenie randki na jutro. Gdy podniósł się do wyjścia, poniosła mnie euforia z powodu niespodziewanego sukcesu w mediacjach i z radości pocałowałam go w policzek. Rysiek zesztywniał, uśmiech pojawił się na jego twarzy, w oczach ukazały się dwa diabły. - Nie! - rzekł cichutko, ale za to z siłą tarana. Błyskawicznie, bezszelestnie ściągnął wiatrówkę i niemal teatralnym, zwolnionym gestem cisnął ją na fotel. - Teraz nie pójdę - dodał. Potem ciskał pozostałe części naszego przyodziewku, ale już bez teatralnych póz, lecz w sprinterskim tempie. Szczęśliwie mijali się z Leszkiem bezkolizyjnie, nie znali się osobiście, można było ewentualnie coś wymyślić, gdyby wpadli na siebie. Zauważyłam natomiast wyrazy potępienia i oburzonej dezaprobaty, wyzierające z oczu ich kolegów oraz niektórych znajomych płci damskiej. I chociaż w obydwu przypadkach wzrok ich miał mnie zabić - geneza jadu była różna. Mili panowie na moim przykładzie oburzali się generalnie na niewierność kobiet, gdyż według przepisów ustalonych od pradziejów w głowach męskich (niestety, nie zatwierdzonych jeszcze przez parlament) patent na zdrady mają tylko oni. Niewierna kobieta, bez względu na przyczyny, to, oczywiście, kurwa, niewierny facet - to mężczyzna; podobnie jak ta, która nie da się zrobić w konia, to dziwka, ta zaś, która da się zrobić - to idiotka. Przy pomocy literatury romantycznej latami wbijali kobietom do głów, jaka jest ich natura, i wykreowali typ bohaterki bardzo dla nich wygodny: przesentymentalizowana, egzaltowana panienka, usychająca z tęsknoty za ukochanym, który, oj, rozkoszny szaławiła, gdzieś sobie zaszalał, nie gardząc białogłowami. Nasza bohaterka w odpowiedzi na to z godnością sznurowała usteczka, z dumnie uniesioną głową łkała, poświęcając się krajowi i haftując sztandary. Nic jej nie przychodziło do głowy z wyjątkiem płaczu, na rewanż była za dumna (czytaj: za durna), dobry zaś pstryk w nos przydałby się akurat niewiernemu. Z tego, co piszę, wydawać by się mogło, że jestem jakimś kobietonem, herod-babą o męskich cechach, boksującą nagminnie mężczyzn. Boże, broń, wręcz odwrotnie! Znak Byka i planeta Wenus uczyniły mnie nie tylko kobietą bez cienia naleciałości męskich cech, ale wręcz kobieciątkiem. Sił fizycznych mam niewiele w swojej postaci wagi pchlej, głosik też nikogo nie wystraszy, a na widok dużej pięści podniesionej wysoko czmycham, gdzie pieprz rośnie. Nie jestem też kobietą-dyrektorem, menedżerem ani bisneswoman. Szczególnie przeraża mnie ta ostatnia funkcja, zupełnie nie wyobrażam sobie, co się wtedy robi. W pozostałych przypadkach również zawaliłabym wszystko już pierwszego dnia i uważam, że mężczyźni z pewnością robią to lepiej ode mnie. No, ale odeszliśmy daleko spod moich drzwi, gdzie panowie Leszek i Rysiek lubili przebywać. Wizjer musiał wzbudzić jakieś podejrzenia, bo pewnego dnia został zamalowany białą farbą. Identyfikacja autora popukiwań była teraz niemożliwa. Nie mogłam ryzykować konwersacji, więc nie otwierałam wcale, co wybitnie wzmogło napór na drzwi i spotęgowało hałasy. Rozumiem, że w tym momencie można postawić pytanie, dlaczego zadaję się z osobnikami tak niepohamowanymi w swoich odruchach. Odpowiadam: nie preferuję wcale osobników o niepohamowanych odruchach. Ja wybieram typy będące zaprzeczeniem dup wołowych, a to nieraz łączy się z dużą niekontrolowaną wybuchowością sił w nich drzemiących. Ogłada dup wołowych wynika często z tego, że w nich żadne siły nie drzemią - to oni drzemią nieprzerwanie. Z dwojga złego wolę już wyżywanie się na moich drzwiach osobnika wybuchowego niż towarzystwo osobnika śpiącego. Nie lubię tylko zakłócania spokoju sąsiadom. U mnie w domu możemy chodzić na rzęsach, ale to nie znaczy, że sąsiedzi mają przez to nie spać. Okazało się, że niekiedy niepotrzebnie martwiłam się o uszy sąsiadów, bo one w momentach wzmiankowanych hałasów zazwyczaj przytulone były szczelnie do wewnętrznej strony drzwi wejściowych ich mieszkań, a każdy eksces traktowany był jako widowiskowy show. Grobowa cisza, jaka zalegała u sąsiadów, gdy na korytarzu występował Rysiek lub Leszek, nie oznaczała ich obojętności na zajścia, lecz spowodowana była zbiorowym wstrzymywaniem oddechów przy wizjerach zastępujących telewizor, aby nie uronić niczego z toczących się scenek. Przekonałam się o tym na przykładzie sąsiadki Anety, młodej piękności o urodzie kwalifikującej ją do roli gwiazdy w Hollywood - choć podobna, Connie Selecca - już tam jest. Zmieniła właśnie narzeczonego, z czym poprzedni absolutnie nie chciał się pogodzić. Przyszedł więc pewnego wieczoru i całą noc do ósmej rano odwoływał się od tej decyzji, niemiłosiernie waląc i kopiąc w drzwi z przerwami na pogróżki pod adresem swego następcy. Drzwi, choć sfatygowane, w dwóch miejscach wykręcone i trzymające się na jednym zamku, wytrzymały ten napór miłości, co dobrze rokowało dla mnie, bo moje drzwi były identyczne. Rano, ku mojemu nieopisanemu zdumieniu, zamiast oburzenia, sąsiedzi omawiali ten przypadek z rozbawieniem, jak po wyjściu z kina, a jeden z nich nawet kibicował odtrąconemu amantowi, mówiąc: - Ja cały czas miałem ochotę wyjść i podpowiedzieć mu, żeby wziął rozpęd w zsypie, wtedy drzwi wyleciałyby z całą pewnością! Powoli, lecz nieuchronnie odchodziło lato. Jeszcze było ciepło, słonecznie, jeszcze nosiło się letnie sukienki, ale przyroda, choć bujna i zielona, jakby już zastygała. Nienawidzę pożegnań, a pożegnania lata - najbardziej ze wszystkiego; jest mi po prostu strasznie żal i z wielką niechęcią myślę o coraz krótszych dniach, chłodniejszych wieczorach i zasypianiu tego wszystkiego, co latem tak łapie za serce. Tej jesieni spotkany przed domem Leszek przedstawił mi dwóch kolegów, z którymi rozmawiał. Pierwszy to ów tajemniczy przystojniak, Czarek, jak się miało okazać. Pracował tużtuż, zajmował się naprawą lodówek, pieców akumulacyjnych i niektórego sprzętu domowego, a że słabo udzielał się na naszym podwórku, dlatego bardzo rzadko go widywałam. Drugiego znałam z widzenia i ze słyszenia - niczego sobie blondynek o przyjemnej buzi, w wieku odpowiednim: czterdziestka, z wyglądu znacznie mniej. Wiedziałam, że prowadzi zakład ślusarski w podwórku, słyszałam, że przyjaźni się z Leszkiem, widziałam go nieraz, jak emablował stada bab ze wzrokiem świadczącym, że jest to jego największa pasja życiowa. Na imię miał Marcin. Gaworzyliśmy w jesiennym słonku, gdy dołączyła do nas Izabella i opowiedziała, jak niedawno drewniakiem, a potem ziemniakiem doprowadziła ze swego balkonu do respektowania ciszy nocnej. Panowie uśmiechali się seksownie, my prężyłyśmy się po kociemu, ktoś się zaśmiał, ktoś kogoś złapał za rękę, było miło i fajnie. Gdy pożegnałyśmy się z wykazującymi chęć do dalszej rozmowy panami, zapytałam Izabellę: - Słuchaj, co ty wiesz o tym Czarku? Izabella wzruszyła ramionami. - Niewiele. Ma żonę, syna, córkę. - Chyba jest trochę nieśmiały? - drążyłam zagadnienie. - On jest po prosu niezepsuty - to wszystko. - Przystojny z niego facet - zauważyłam. - Romanse mu nie w głowie? - Nie, on jest naprawdę przyzwoity - odparła Izabella. - Och! - pomyślałam. - Byłby to pierwszy tego typu przypadek w moim życiu! Przyjęłam to jednak do wiadomości i uszanowałam, choć nie zapomniałam spojrzenia, jakie mi rzucał, z przyzwoitością nie mającego wiele wspólnego. - Może się mylę - powiedziałam sobie w duchu - może ten typ tak ma i w ten sposób patrzy też na bułkę z kiełbasą, na pralkę i na wiadomości telewizyjne. Od razu przestałam się nim interesować. Należę do kobiet zajmujących się tylko tymi mężczyznami, którzy na mnie zwracają uwagę. Nastawiam uszy do góry na wszelki odgłos kadzenia mi, przymykam z rozkoszy oczy i upajam się płynącymi w moją stronę pochlebstwami, a komplementów słucham z taką zachłannością, jak dawniej słuchano pod łóżkiem Głosu Ameryki. - No, a Marcin? - pytałam nadal Izabellę, wiedząc, że ten przypadek zna dokładniej, z autopsji. - Marcin? - zaśmiała się Izabella. - O, ten to czasu nie marnuje, interesuje go wszystko, co chodzi, z wyjątkiem zegara! Marcin rozwiódł się już wiele lat temu, był związany nieformalnie i niezbyt chętnie z konkubiną Dorotą, która wychowywała mu dzieci, gotowała, sprzątała, uwielbiała go, za co w nagrodę on pozwalał jej się kochać. Dorota ofiarowywała mu tyle miłości, że czuł się nią przysypany jak lawiną śnieżną, ale było mu z tą lawiną bardzo wygodnie. Lawina zajmowała się całą praktyczną stroną ich koegzystencji, natomiast jego obowiązkiem był codzienny powrót do domu. Taki podział ról zagwarantował sobie na wstępie, gdy zaoferował zakochanej Dorocie kocią łapę, podkreślając swą niezawisłość, autonomię i swobody obywatelskie. Trzeba przyznać, że Marcin umiał docenić niekwestionowane zalety Doroty. Często i głośno chwalił ją za prowadzenie domu i wychowywanie jego dzieci, a mówił to przeważnie do kobiet niezbyt ciepło przyodzianych, siedzących mu właśnie na kolanach. Zakład ślusarski prowadził bardzo dobrze, chociaż zważywszy jego notoryczne wystrojenie, głównie przy pomocy personelu. Na dole firmy brał udział w pracach ślusarskich, natomiast na antresoli z oddaniem pełnił obowiązki casanowy. Po wybiciu godziny dziewiętnastej zaciągano story w oknach i zakład zmieniał się w restauracyjkę. Biesiadowali tam okoliczni amanci, przyjaciele i kumple. Bardzo często gościł tam Leszek, właściciel pobliskiego zakładu tapicerskiego, Janek, z ciekawości wpadał, ale na krótko, niezepsuty Czarek. Przychodził też były mistrz świata, agresywny zapaśnik Widalski, który po paru głębszych chciał wszystkich bić, no i mieszkająca w naszym bloku mgr Joanna Lechowicz, przed południem pracująca, po południu pijąca. O mgr Lechowicz i jej alkoholowym hobby krążyły po osiedlu legendy. Ogromnie chciałam ją zobaczyć z uwagi na niezwykle widowiskowy sposób oddziaływania na nią spożytych trunków. Wielokrotnie mi ją opisywano, niestety, nie kojarzyłam jej z żadną ze spotykanych osób. Izabella, podobnie jak ja, nie miała telefonu. Nie wszczynała jednak starań, bo o ile ja mieszkałam w nowym bloku, ona posiadała mieszkanie w starej, grubo przedwojennej kamienicy, która należała do zestawu staroci-zabytków, cudem trzymających się kupy. Mieszkańcy jednego z tych zabytków któregoś dnia nie mogli rano udać się do pracy, bo zabrakło nagle schodów. W kamienicy Izabelli schody jeszcze były, ale u sąsiadów w czasie świątecznego obiadu gzyms z sufitu wylądował w charakterze wkładki w wazie z zupą. Izabella miała szanse na inne mieszkanie, nie była więc zainteresowana instalacją telefonu. Gdy zapragnęła z kimś kontaktu telefonicznego, udawała się do pobliskich zakładów pracy, nieraz nawiedzała Marcina. Któregoś dnia pociągnęła mnie tam ze sobą. Marcin usuwał właśnie pozostałości po pracy na antresoli, stanął przy balustradce w niedopiętej koszuli, byle jak włożonej do dżinsów, i odezwał się uwodzicielsko, patrząc na mnie jak kanibal na swój obiad: - Witam piękną sąsiadkę - skłonił się przesadnie szarmancko, omal nie lądując na dole. Natychmiast uderzył we właściwy ton. Jak wspomniałam, na komplementy cała zamieniałam się w słuch i w kruka z kawałkiem sera w dziobie. Byłam zdecydowana słuchać dalej, ale Izabella mi przerwała. - Chodź na górę - zaproponowała - zobaczysz, co to za zakątek. - Proszę, proszę - zachęcał Marcin z blond kosmykiem, opadającym mu na oczy w kolorze nieba. Na antresolę prowadziła bardzo stroma drabinka, ustawiona niemal pionowo. Trudno było po niej wejść, a jeszcze trudniej zejść. Gdy wdrapałyśmy się do tej prowizorycznej świątyni miłości, ujrzałam krzesła, stolik, resztki przyjątka i szeroki tapczan. Nad tapczanem wisiała ogromna kolorowa plansza, a na niej dużo i ciasno naćkanych zdjęć, będących realistycznym katalogiem póz i figur, powiedzmy, matrymonialnych. - A to ściągawka, jakby ktoś coś zapomniał? - spytałam, niewinnie patrząc w niebiańskie oczy Marcina, a palcem pukając w golizny. - Tu wszyscy znają materiał - zapewnił Marcin - i chętnie go przerabiają - podkreślił dobitnie z zawadiackim uśmiechem. Zeszłyśmy na dół. Izabella pożartowała, poprzekomarzała się i zatelefonowała. Z antresoli żegnał nas oparty dwiema rękami o balustradę Marcin, niczym kapitan na pokładzie statku. Gdy byłyśmy już w drzwiach, nachylił się za burtę i spytał głosem przesyconym erotyzmem: - Kiedy piękna sąsiadka zaprosi mnie na kawę? - Zauważył, że jestem łasa na wlewanie mi do uszu takiego nektaru i tego się trzymał. Kiedy później mijaliśmy się przypadkowo na naszym swojskim, zabałaganionym podwórku, będącym enklawą przedwojenności z wylotem na współczesność w postaci skweru i bloków, Marcin niepokojącym tonem ponawiał swoje propozycje. Podobał mi się i nie musiałam zastanawiać się nad jego kandydaturą. Problem tkwił gdzie indziej, przez co zwlekałam z zaproszeniem na kawę, którą teraz nazywało się naprawą zamków w szafie. Leszek zwęszył nasze obopólne zainteresowanie, obrócił to w żart, wygrażając przy każdej okazji, że w razie kontaktów innych niż ślusarskie - zabije mnie. Był całkowicie przy zdrowych zmysłach i nawet po wódce myślał trzeźwo, więc taki bieg wydarzeń nie wchodził w grę. Obawiałam się jednak innego rodzaju konfliktu. Izabella kiedyś romansowała z Marcinem. Dla niej była to starożytność, a nowożytni narzeczeni często gęsto składali jej wizyty. Czy nie miałaby jednak jakiejś urazy, że naruszam kogoś z jej listy, choć naprawdę wyglądała na normalną kobietę, nie interesującą się archeologią i amantami z wykopalisk. Pewne kłopoty mogły zagrażać ze strony niejakiej Lalkowej. Syn Lalkowej zajmował w naszym bloku mieszkanie, przez które przewalało się multum osobników o skłonnościach zabawowych, lubiących jak najgłośniej dzielić się z nami swymi radościami i dylematami. Malutka, drobna Lalkowa, ubolewając nad trybem życia swego stukilogramowego i prawie dwumetrowego syna, Jasia Lalki, przychodziła tu stale, donosząc mu torby i siaty jadła, aby, broń Boże, nie zmizerniał. Często wyprowadzała na spacer jego największą miłość, malutkiego ratlerka. Nasze pieski zaprzyjaźniły się i w ten sposób poznałam Lalkową, która po zaopatrzeniu i skrzyczeniu swojego syna, stojącego przed nią na baczność, zachodziła do mnie użalić się na tę czarną owcę jej rodziny. I tak dowiedziałam się, że jest ona ciocią Doroty, konkubiny Marcina, którego nie akceptowała, lecz zawsze swej siostrzenicy dobrze życzyła. Mając taką ekipę po drugiej stronie barykady, wahałam się przed wpuszczeniem Marcina w swoje progi. Jakoś tak w tym czasie rozpętała się epidemia napadów niewyjaśnionych typów w niewyjaśnionych celach na moją Bogu ducha winną osobę. Napaść usiłowali na mnie osobnicy zupełnie mi nieznani, a czynili to na klatce schodowej. Żałuję, że z przyczyn ode mnie niezależnych nie mogę opisać próby pierwszego, szczęśliwie nieudanego napadu, który przeżyłam bardzo ciężko i autentycznie bałam się przebywania na klatce schodowej. Nie mieliśmy wtedy jeszcze błogosławionej kraty na korytarzu. Nie pozbyłam się jeszcze strachu przed wystawieniem nogi za próg swego mieszkania, gdy następna próba, w wykonaniu innego napadającego, zdzieliła mnie niczym pałką po głowie. Dotychczas starałam się jak najrzadziej korzystać z windy, gdyż przeczytałam w którejś z umiłowanych gazet - od dziecka wykupywałam połowę kiosku z prasą - że ci, którzy chodzą pieszo po schodach, mogą to sobie zaliczyć jako uprawianie sportu. Ponieważ moja mama od małego prowadziła „zimny wychów” swoich pociech, czemu sprzyjał nasz ówczesny adres i bliskość Zakopanego, ledwo wyszłam z niemowlęctwa, zjeżdżano ze mną, okutaną jak tobołek, na sankach. Jak tylko zaczęłam nieźle chodzić, przypięto mi nartki, potem zaraz łyżwy. Jeszcze nie umiałam czytać i pisać, ale już jeździłam na dwukołowym rowerze, a gdy skończyłam lat dziewięć, sama zaproponowałam, żeby nauczono mnie pływać, bo na basenie w Wiśle koleżanka kąpała się na ponadmetrowej głębokości, a ja taplałam się w płytszej wodzie. Z Warszawy do Zakopanego mam teraz daleko, z łyżwami dawno nie miałam do czynienia, rower stoi w piwnicy, chodzenie na pływalnię stale zostaje w sferze ambitnych zamierzeń, więc pozostał alpinizm schodowy. I tak któregoś dnia wyszłam z domu przed południem i na dole przypomniałam sobie, że w lodówce jest pustawo. Skierowałam się więc do sklepu mięsnego, nabyłam co trzeba, stwierdzając, że dobrze będzie wrócić do domu i pozbyć się tego balastu przed zaplanowaną przechadzką. Gdy wkroczyłam na klatkę schodową, sąsiad z drugiego piętra akurat wsiadał do windy i zapraszająco przytrzymywał drzwi. Przypomniałam mu, że jestem piechurem schodowym i rozpoczęłam zdobywanie pięter. Na drugie weszłam w momencie, gdy sąsiad opuszczał windę, zamknął drzwi i poszedł w stronę swego mieszkania. Usłyszałam wtedy, że ktoś z niebywałym rozpędem zaczął wbiegać na schody od parteru. Zdziwiło mnie to, bo nikt z naszych sąsiadów nie miał zwyczaju galopować pod górę schodami. Zaniepokojona, zatrzymałam się na drugim piętrze, mając chwilowe zabezpieczenie w sąsiedzie, który nie mógł uporać się ze swymi kluczami i mnogością drzwi. Wkrótce biegnący pojawił się na drugim piętrze - był to młody i bardzo przystojny chłopak. Lekko się uśmiechnął i biorąc po dwa stopnie, pobiegł wyżej. Sąsiad zakończył zmagania z drzwiami i zniknął w swym mieszkaniu, a młodzieniec w dżinsowym komplecie zatrzymał się na trzecim piętrze i nie ruszał wyżej. Specjalnie nasłuchiwałam, czy wchodzi do którychś drzwi. Nie, stał, a więc czeka na mnie - pomyślałam. Na klatce schodowej panowała absolutna cisza; gorączkowo zastanawiałam się, co robić - wsiądę do windy, aby dojechać na swoje piąte piętro, dogoni mnie z trzeciego, iść wyżej - w żadnym wypadku; brak jakiegokolwiek ruchu z jego strony świadczył, że nie przyszedł tu do nikogo, to ja byłam jego celem. W ułamku sekundy zakończył moje rozważania: zeskoczył pół piętra przez poręcz, na co ja, oszalała ze strachu, wystartowałam momentalnie w dół. Młody ów człowiek był ogromnie wysportowany, ale jego niefart polegał na tym, że dzięki wychowaniu mamusi i ja byłam wysportowana oraz sprawna, co jednak niewiele by mi dało, gdybym na nogach miała buty takie jak poprzedniego dnia. Teraz zbiegałam w zawrotnym tempie, schody wydawały się ciągnąć w nieskończoność, jego tempo, niestety, też było zawrotne. Raz już mnie prawie miał, wyciągnął ręce, wtedy na zakręcie przeskoczyłam przez poręcz, zyskując parę metrów przewagi. Nie dawał za wygraną, znowu usiłował mnie złapać. Umierałam ze strachu, czy drzwi wejściowe będą otwarte na roścież, jak to często u nas wtedy bywało. W przeciwnym razie otwieranie ich zajęłoby mi moment, właśnie jemu potrzebny na złapanie mnie, co w pobliżu piwnicy mogło być niebezpieczne. Nie, na szczęście były otwarte, przyspieszyłam maksymalnie i wypadłam na dwór z walącym sercem w gardle. Oparłam się o ścianę, ciężko dysząc, wszędzie tu pełno było ludzi. Młodzieniec jednak nie wychodził, bał się, że mogę wszcząć alarm, no, ale z jakiego powodu? On tylko za mną biegł, nic nie zdołał mi zrobić, zawsze mógłby powiedzieć, że ta pani mu się podobała, więc za nią biegł, nie wolno? Prawo zabrania? Chyba doszedł do tego samego wniosku, wyszedł bowiem z bramy normalnym krokiem, ale z miną jakby obrażoną, czołem zmarszczonym i głową podniesioną wysoko, lecz gdy mnie minął, zaczął uciekać ile sil w nogach, co dobitnie świadczyło o jego złych zamiarach. Nie mogłam się ruszyć, nogi mi się tak trzęsły, że obawiałam się runięcia na ziemię. Zamarzyłam o czymś na uspokojenie, co było ewenementem, zważywszy, że od lekarstw, z wyjątkiem ziołowych, uciekam jak od zarazy, a na kontakt z lekarzami reflektuję, gdy mnie zbiorą z ulicy. Poczłapałam do ławki, żeby ochłonąć. Sytuacja nie przedstawiała się wesoło: skoro napastnik rozpoczął swój bieg wtedy, gdy znajdowałam się na drugim piętrze, musiał mnie znać. Wiedział, że mieszkam wyżej, poczekał więc, aż kawałek ujdę. Gdyby mnie nie znał, nie rozpoczynałby galopady w tym momencie, mogłam przecież mieszkać na drugim piętrze i wejść do mieszkania. Przerażała mnie ta myśl, oznaczała bowiem, że on ma mnie na oku i ponownie zaatakuje. Gaz w aerozolu dopiero nieśmiało wchodził na rynek, o kracie na korytarzu jeszcze nam się nie śniło. Na razie postanowiłam przeprosić się z windą, a w kieszeni nosić piasek. Zażyłam oxazepam, przeznaczony dla Psotki, która po przejściach przez schronisko, mimo że była pogodna i wesoła, cierpiała okropne lęki, wywoływane detonacjami, odgłosami strzałów, burzą. Sama zażywałam jedną tabletkę na pół roku, co dawało dwie rocznie. Teraz była druga. Ogłupiła mnie błyskawicznie, gdyż byłam nieprzyzwyczajona do leków. Pokręciłam się po okolicy, zrobiłam zakupy i wróciłam pod dom. Nie miałam jednak odwagi tam wejść. Kto mi zaręczy, że ów młodzian nie czai się na piątym piętrze? Weszłam do sklepu chemicznego. Na mój widok pani Iwa w chałaciku z białym, wykrochmalonym kołnierzykiem i takąż chusteczką w kieszonce, ułożoną na podobieństwo rozkwitłej róży, podskoczyła do góry, jak na wyrzutni rakietowej. Nie zważałam na jej wzmożoną nerwowość, podeszłam do Leszka i zreferowałam sprawę. Wjechał ze mną na górę, wielce rad, że miał godziwy powód do opuszczenia sklepu, gdzie zresztą panował dziś zastój. Na piętrze nie było nikogo. - Co on od ciebie chciał? - dopytywał się Leszek, gdy poukładaliśmy na stole wiktuały i wreszcie przy nim usiedliśmy. - Nie wiem. Nie dopuściłam do tego, żeby się przekonać - przypomniałam mu, łapiąc szklankę gorącej, smołowatej herbaty, stanowiącej główny płyn mojego życia. Płynem tym, zawsze mocnym i gorącym, zaczynam 365 dni w roku i przypuszczam, że tylko kuracja odwykowa mogłaby mnie od niego odzwyczaić. - Myślę jednak, że mogło mu chodzić o torebkę - dodałam. - O torebkę? - zdziwił się Leszek. - Skąd wiesz, że chodziło mu o torebkę?! - No bo ja właśnie miałam torebkę - odparłam. - A z tego, co słyszałam, wiem, że ci, którzy wyrywają torebki, właśnie szybko biegają. - Eeee - niedowierzająco pokręcił głową Leszek, po czym łypnął na mnie ognistym spojrzeniem spod obfitej czupryny. - Gdybym ja cię gonił, to na pewno nie z powodu torebki... Dziarsko wstał od stołu, aż z wrażenia zadrżała na nim zastawa, i powoli zaczął iść ku mnie, równocześnie rozpinając koszulę, a potem dżinsy. Przed tym napastnikiem nie uciekałam... Naśladując jego ruchy, zaczęłam także rozpinać ciuchy, tyle że swoje. Wiedziałam, że zanosi się na trzęsienie ziemi, rozpętane trzęsieniem tapczanu, który chyba już resztkami sił wytrzymywał te popisy. Nieraz zastanawiałam się, czy nie opisać szczegółów występów moich utalentowanych i wyposażonych w kondycję nie do zdarcia narzeczonych, aby utrwalić ich nieprzeciętne dokonania dla potomnych. Doszłam jednak do wniosku, że opisy stosunków seksualnych nie są moją specjalnością, a poza tym mogłabym zostać zarzucona listami z prośbą o adresy tych panów. Jakkolwiek naturę mam życzliwą i przyjazną ludziom, tym się dzielić nie chcę. Moje historie z napadami znane były i komentowane na naszej klatce schodowej. Sąsiadka z piętra, która wróciła ze szpitala w dwa dni po mojej przygodzie na schodach, bezbłędnie, bez moich sugestii, opisała bardzo uroczą fizjonomię owego młodego człowieka. Spotkała go na klatce dwukrotnie. Za pierwszym razem wchodziła do mieszkania, a on schodził z szóstego piętra, drugim razem wysiadała z windy na parterze, a on schodził na wprost z pierwszego piętra. Powiało grozą. Ani razu jej nie zaatakował, a przecież kręcił się tu bez przerwy. Nie ulegało wątpliwości, że chodziło o mnie... Teraz moje wychodzenie z domu i powroty w godzinach przedpołudniowych, kiedy nie pracowałam, były podporządkowane wychodzeniom i wchodzeniom sąsiadów. Rano, gdy szłam do pracy, robili to niemal wszyscy, a popołudniami ruch na klatce schodowej, szczególnie przy windzie, był taki jak przy kolejce na Kasprowy Wierch w dni świąteczne. Czułam się więc względnie bezpiecznie. Pewnego dnia Izabella zagadnęła mnie na temat ostatniego napadającego: - Słuchaj, mówiłaś, że on taki przystojny... - Tak, ogromnie - odparłam z przekonaniem. - Pracuje u nas taki pułkownik, Czesław Biel, który jest zniewalająco przystojny, starszy ode mnie, ale bardzo młodzieńczy, ma w sobie coś takiego, nie umiem tego zdefiniować, właśnie zniewalającego, i to nie tylko do łóżka. Ten chłopak bardzo go przypominał. Pułkownik Biel tak właśnie musiał wyglądać w młodości. Izabella słuchała z uśmiechem i spytała: - Skoro on był taki przystojny, to powiedz mi, po jaką cholerę tak uciekałaś?! - Jak to - wyjąkałam - przecież to jakiś dewiant! Czy uważasz, że to był normalny sposób zawierania znajomości? Izabella śmiała się na cały glos, a jej pies przystanął i przysłuchiwał się, nie rozumiejąc, o co chodzi. Gdy spoważniała, zapytała: - A ten pułkownik, nie interesuje cię? Kiedy o nim mówiłaś, byłaś jak urzeczona. - Czyżby? - zdziwiłam się. - Och, to nie w tym rzecz! Nie przyszłoby mi to nigdy do głowy! Coś ty! On pracuje na innym piętrze, bardzo rzadko u nas bywa, a poza tym, wiesz, że ja nie robię takich rzeczy w pracy, to bardzo przeszkadza i zakłóca spokój. W pracy rzeczywiście miałam spokój, nie dane mi go było zaznać w domu. W dwa tygodnie po zajściach na klatce schodowej wychodziłam rano do pracy w świetnym nastroju. Wszystko posprawdzałam, suczce pomachałam i modnie odstrzelona w przepisowej mini podążyłam do windy. Na ramieniu miałam torebkę, w jednej ręce siatkę, w drugiej plik gazet, które chciałam wyrzucić do śmietnika, żeby nie zatkać zsypu. Winda kursowała bez przerwy do góry i na dół, załadowana pędzącymi do podpisywania list obecności, była to bowiem pora ogólnego wymarszu do pracy, w czym bardzo lubiłam brać udział. Nie udało mi się jednak złapać windy, mimo prób, a czas naglił. Ja też podpisywałam listę, która na mnie nie poczeka. Wolałam więc zejść na dół na własnych nogach, niż występować w kadrach z przebojami pt. „przerwa w komunikacji”, „nie mogłam wysiąść z windy”, „zaciął się zamek w mieszkaniu”. Schodziłam po schodach ostro i przenikliwie stukając obcasikami, gdy na drugim piętrze zakiełkował mi w głowie protest przeciwko ograniczaniu swobód jednostki mnogością przepisów: a po co ja się tak męczę z tymi gazetami, czyż nie lepiej je siup do zsypu, skoro wszyscy mieszkańcy są w windzie i nikt tego nie widzi. Zboczyłam więc z trasy i pociągnęłam klamkę od zsypu. Coś nie puszczało. Rewolucyjny zew kazał mi pociągnąć mocniej. Trochę się otworzyło, lecz w mig zamknęło z powrotem. Bez zastanowienia szarpnęłam jeszcze raz, wszystko się powtórzyło, usłyszałam jakieś kłębienie się i wtedy zrozumiałam, że tam ktoś jest. Z wrażenia upuściłam gazety na podłogę w chwili, gdy to coś, co nie puszczało klamki od wewnątrz, usiłowało wyjść. Mignęła mi przed oczami jakaś ciemna, nierealna postać we włóczkowej, czarnej czapce naciągniętej na oczy, z bladą twarzą zombie. Wrzasnęłam i w nogi co tchu, choć nie było to łatwe w butach na szpilkach i bardzo wąskiej spódniczce. Na szczęście, czarna postać pośliznęła się na rozrzuconych przeze mnie tygodnikach i wyrżnęła na podłogę. Kątem oka widziałam, jak się zbiera, wykonując przy tym masę niepotrzebnych ruchów jak w surrealistycznej pantomimie. Uradowana z tej przewagi, rzuciłam się do schodów, lecz ledwie zbiegłam pół piętra, o połowę za wolno przez niedopasowane do ucieczki buty, urosła przede mną niespodziewana przeszkoda: na schodach leżała młoda, elegancka kobieta, z włosami zrobionymi na jasny blond, zadbana, z nienagannym makijażem na twarzy, fałdy plisowanej w kratkę spódnicy miała starannie ułożone, dłonie podłożyła sobie pod policzek i smacznie spała. Sądząc z pozycji było jej bardzo wygodnie i brała nasze schody za tapczan. Zszokowana, półżywa z nerwów, zauważyłam to mimochodem i prześliznęłam się koło niej, słysząc jakieś dziwne pomruki podążającej za mną postaci. Akurat zapanowała cisza na schodach, ostatni sort zjechał już windą, która stała na dole. Wymanewrowałam się jakoś z przeszkody i spocona ze strachu jak mysz zbiegłam na dół. Słysząc walenie swego serca, bałam się, że zaraz padnę. Nie widziałam, ale wyczuwałam, że blady typ trochę zamarudził nad śpiącą spokojnie kobietą, chyba jednak wolał żywe niż padłe i już zaraz usłyszałam go tuż za sobą. Niestety, nogi w szpileczkach nie chciały się poruszać tak szybko, jakbym tego pragnęła, a specjalnie zwężona w celach kokieteryjnych spódniczka skutecznie tamowała ruchy. Już chciałam krzyczeć z przerażenia, gdy przede mną zajaśniało słońce za otwartymi drzwiami wejściowymi, do których rzuciłam się jak słynna Griffith-Joyner na taśmę mety. Wypadłam prosto na jakieś zbiegowisko - część ludzi momentalnie rzuciła się w stronę klatki schodowej, skąd właśnie wyleciałam jak katapultowana, a inne osoby otoczyły mnie troskliwie, przy czym niektórzy koniecznie chcieli potrzymać mnie za łapkę. Usiadłam na murku, na którym onegdaj odpoczywał Czarek, gdy ujrzałam go pierwszy raz, i dyszałam ciężko. - Nic się pani nie stało? - zapytał ktoś. - Nie - ledwo wydusiłam z siebie. - Nic pani nie zrobił? - ponowiono pytanie. Pokręciłam przecząco głową, a gdy przestałam dyszeć, zapytałam: - Co się stało? Co to za zbiegowisko? To przez tego typa? - Tak - odparli mi zbiorowo. - Milicja zorganizowała obławę na zbiegłego bandziora, był poszukiwany. - I ja go znalazłam, w zsypie - stwierdziłam smętnie, niezbyt zadowolona z takiego znaleziska. Okazało się, że typ w czarnej czapce miał na swoim koncie gwałty, kradzieże, napady, nie wiadomo tylko, skąd akurat uciekł, gdyż czas swój dzielił między więzieniem a szpitalem psychiatrycznym, ponieważ oprócz zamiłowania do łamania prawa, miał także coś poprzestawiane w głowie. I że też właśnie ja, na tylu mieszkańców bloku, miałam przyjemność go poznać... Podniosłam się z murku, pomyślałam, że, niestety, znowu pozbawię psa oxazepamu, będzie to trzecia tabletka w roku. Nigdy nie osiągnęłam takiego wyniku. Potem stwierdziłam, że trzeba zadzwonić do pracy i wzrok mój padł na warsztat Marcina, gdzie oprócz atrakcyjnego właściciela był także telefon. Doczłapałam do celu. W warsztacie, o dziwo, był tylko Marcin, z niezrozumiałych powodów brakowało personelu, a właściciel pracował i to nie na antresoli, ale na dole. - Dzień dobry - słabo załkałam. - Dzień dobry - radośnie odezwał się Marcin, ale zaraz potem utkwił we mnie wzrok pełen znaków zapytania. Usiadłam i popłakując, opowiedziałam całe zajście. - Jak nie wariat to bandyta, jak nie bandyta to idiota, nie wiem, za co mnie to spotyka - nie panowałam już nad nerwami i głośno pochlipywałam. Marcin stanął na wysokości zadania i nienachalnie, ale skutecznie i mądrze mnie pocieszał. Podał mi coś do picia, zażyłam tabletkę, od czego tak stronie, i przez okno widziałam, jak wyprowadzali z mojego bloku zombie i załadowali do samochodu. Nie dowidziałam jedynie z tej odległości, czy pojazd ten był karetką milicyjną, czy też stanowił własność lecznictwa psychiatrycznego, ale było mi obojętne, gdzie go zamkną, byle dobrze i na długo. - Panie Marcinie - uniosłam oczy w górę, bo Marcin właśnie czegoś szukał na antresoli - pozwoli pan, że zadzwonię do pracy? - Bardzo proszę - ni to beztrosko, ni to obojętnie odparł Marcin. Swoim zachowaniem, zwyczajnym, starał się nie panikować, nie wlepiał we mnie złaknionych sensacji gał, nie wypytywał na siłę o szczegóły zajść, lecz zajął się pracą, jak gdyby nigdy nic, aby zaznaczyć, że nic takiego strasznego się nie stało. Słabym, zapłakanym głosem zrelacjonowałam Rutkowskiej to, co mi się przytrafiło, z prośbą o przekazanie szefowi i usprawiedliwienie mojego spóźnienia. Potem klapnęłam na fotel z głębokim westchnieniem, wpatrując się w ścianę z taką inteligencją w spojrzeniu, jaką ma krowa podczas przeżuwania trawy. Marcin krzątał się, nucił coś pod nosem, a ja siedziałam bez jakichkolwiek reakcji. Coś jednak we mnie drgnęło, zaskoczyło. Oderwałam wzrok od fascynującej ściany i skierowałam go na Marcina, który nadał coś przestawiał z miejsca na miejsce, co miało oznaczać, że pracuje. Nie wiem, co było we mnie takiego, że wzbudzałam ochotę do napadania. Być może mój nie budzący respektu tonaż zachęcał do schwycenia mnie za kark i potrząśnięcia w powietrzu jak Myszką Miki. Należało więc przypuszczać, że kiedyś znowu coś wyskoczy zza węgła, zza śmietnika lub zza rogu w agresywnych celach i nie wiadomo, jak to się dla mnie skończy. Wobec takich perspektyw cóż mogły znaczyć dąsy i animozje Lalkowej, jej familii, Leszka i całej reszty, spytałam więc zdecydowanie: - Panie Marcinie, a co z naszą kawą? Przestawianie przedmiotów ucichło gwałtownie. - Stale czekam na zaproszenie - usiłując udawać obojętność, odezwał się Marcin. - Więc zapraszam - rzekłam. - Kiedy? - W każdej chwili - odparł z antresoli. Podniosłam się z fotela, tabletka już działała niemal ze zdwojoną silą, tak że omal nie zwaliłam się z powrotem na siedzenie. Zachowując jednak pion, powiedziałam: - Dzisiaj jest piątek i po przyjściu z pracy pewnie padnę i będę się kurować po tak miłych przejściach. Może w poniedziałek? - Dobrze, o dziewiętnastej, po zamknięciu firmy. - Oczywiście, żeby panu nie szkodzić, nie będę mówiła o tym nikomu - dodałam poufnie i z uśmiechem. - Jasne, ja też nie - zgodził się ze mną. - No to pa! - pomachałam ręką i ruszyłam tak gwałtownie do przodu, że gdyby nie stół, którego się złapałam, już leżałabym na podłodze. Kompletnie nieprzytomna od oxazepamu, powlokłam się do domu, aby doprowadzić się do porządku, napić herbaty i jakoś wystartować do pracy. Przed domem sąsiedzi komentowali jeszcze zdarzenie. Gdy wsiadałam do windy, przypomniałam sobie o młodej, eleganckiej kobiecie leżącej na schodach między piętrami. Zatrzymałam windę w pobliżu tego miejsca i gdy uchyliłam drzwi, zobaczyłam, że nic się nie zmieniło - z rękami pod szykowną blond fryzurą spała nadal. Mieszkańcy bloku w większości byli w pracy, nikt więc jej nie przeszkadzał. Zaczęłam się zastanawiać, co robić. Najprościej byłoby powiadomić dozorcę, czyli gospodarza domu, jak oficjalnie brzmiał tytuł, ale to wcale nie było proste. Prawie wszyscy dozorcy w naszej okolicy, po otrzymaniu mieszkań, przeszli na renty, byli więc obecni ciałem, ale nie duchem i odmawiali wykonywania obowiązków, zasłaniając się złym stanem zdrowia. Tylko w jednym z bloków mieszkańcy nie wytrzymali nerwowo i skrzyknęli się, aby ukrócić te praktyki. Wystosowali kategoryczne pismo do administracji z podpisami wszystkich lokatorów, na co usłyszeli od zaatakowanej rencistki, bardzo zdrowej w buzi: „Piszcie sobie, piszcie! Macie za krótkie długopisy, żeby mi coś zrobić!”. Ale pomimo że długopisy były nieodpowiednie, zaczęła sprzątać. W naszym bloku nie mieliśmy tyle szczęścia, a w ogóle nie było do kogo zwrócić się w tej chwili choćby prywatnie, bo nasi renciści przed południem byli w pracy. Zjechałam na dół i ledwo wyszłam przed dom, natknęłam się na „Lokalną Agencję Tass”. - Dzień dobry, Zosiu - powiedziałam. - Dzień dobry, Gosiu - odparła - słyszałam właśnie, że ten typ próbował cię napaść. - Tak, potem ci opowiem... - Nie musisz, wiem już wszystko! - triumfalnie zawołała „Agencja”. - To dobrze, bo mam inny problem - powiedziałam. - Na schodach śpi młoda, dobrze ubrana kobieta i nie wiem, co z tym fantem począć. - Co ty powiesz!! - wytrzeszczyła oczy „Agencja”. Stanowczo się marnowała ze swoją nieustanną żądzą sensacji i upodobaniem do wtykania nosa we wszystkie sprawy w okolicy. Byłaby znakomitym latającym reporterem rejestrującym wszystkie wypadki w mieście i w terenie. Teraz machnęła ręką na windę, odepchnęła mnie na dalszą pozycję i zaczęła wbiegać po schodach. Jakież niezadowolenie odmalowało się na jej twarzy, gdy dobiegłyśmy do celu. - Przecież to Joaśka - rzekła z kompletnym rozczarowaniem i jakby pretensją w głosie, że zafundowałam jej tak nieciekawe widowisko. - Jaka Joaśka? - spytałam. - No Joaśka - niecierpliwiła się „Agencja” - to normalne, jak za dużo wypije, to się wywraca i śpi. To nic nowego. I w ten oto sposób wreszcie doczekałam się okazji, aby ujrzeć na własne oczy legendarną mgr Lechowicz, o której tyle słyszałam. Nie mogła z pewnością doczekać się na windę, spróbowała więc iść po schodach, lecz to przerosło jej możliwości. Podobno zdarzało się to nieraz. Totalnie zawiedziona „Agencja” zaczęła odchodzić. - Może jej trzeba pomóc? - spytałam. - Nieee, to normalka - z lekceważeniem odpowiedziała „Agencja”. - Nie możemy jej tak zostawić - oponowałam. Spanie na schodach wcale nie wydawało mi się takie normalne. - Spróbujmy ją obudzić. - Po co? - zdziwiła się „Agencja”. - Może zaprowadzimy ją do mieszkania. - Niee - odparła „Agencja” bez cienia zainteresowania, z miną taką, jakbym ją namawiała do obejrzenia piąty raz starej komedii filmowej z życia kołchozu w Turkmenii. - Cześć, lecę - dorzuciła i pobiegła poszukać ciekawszych incydentów. Dwa dni kurowałam się po kolejnym zetknięciu z osobnikiem, któremu wpadłam w oko w celach napaściowych. Wewnętrzny uraz został jednak na długo i jeszcze nieraz dał o sobie znać. Zaczęłam się bać - ciemnych zaułków, klatek schodowych, pustych korytarzy i dżentelmenów zbyt natarczywie mi się przyglądających. Przyszedł wreszcie poniedziałek finalizujący sprawę napadu. Podejrzewam, że Marcin w zakamarkach swej duszy odczuwał wdzięczność zapuszkowanemu zombie, który, aczkolwiek specjalizował się w różnego rodzaju napadach, niechcący zadebiutował z powodzeniem jako swat, kojarzący nasz związek. Część oficjalna tego wieczoru była bardzo krótka - obydwojgu strasznie spieszyło się do części artystycznej. Zbyt długo odmawialiśmy sobie tej przyjemności, żeby teraz siedzieć przy stole i wygłaszać do siebie przemówienia. Jakąś herbatkę wypadało wypić, ale ręce chodziły nam po stole nie w stronę szklanek i bardzo prędko zrezygnowaliśmy z gastronomii na rzecz anatomii własnych ciał. Zamieniliśmy więc stół na tapczan, aby te ciała mogły się bliżej poznać. Potem wróciliśmy na stół, ale nie po to, żeby jeść i pić. Kochaliśmy się niemal na wszystkich sprzętach, omijając jedynie telewizor z wystającymi antenkami. Zachowywaliśmy się jak długoletni więźniowie, którym w ramach kary serwowano na przemian kasety z pornosami i celibat, aż ci rozerwali łańcuchy i wnyki, przeszli zasieki i transzeje, sforsowali fosy i rzucili się do odtwarzania na żywo scen oglądanych na ekranie, wzbogacając je własną inwencją. Kontuzjowana i zmarnowana, jak po przejściu przez wyżymaczkę, rozpoczęłam następny poranek w pracy, usiłując pod jak zwykle starannym makijażem i w efektownych szmatkach ukryć skutki spotkania z Marcinem. Próby maskowania niezbyt się powiodły. Baczne oko Rutkowskiej, mimo kłębów produkowanego przez nią dymu z papierosów, zauważyło wszystko. Gdy zmarnowana ległam wreszcie na płask na biurku, Rutkowska zaniepokoiła się i być może doszłoby do interwencji, gdyby nie wejście uśmiechniętego i miłego szefa pułkownika Maksy. Zmobilizowało mnie to natychmiast do przybrania postawy obowiązującej w biurach, a Rutkowska przeniosła uwagę ze mnie na to, co trzymał w ręce pułkownik. Wiedziała, że to nalewka domowej roboty, poemat - same porzeczki i maliny! Szerokim, kumplowskim ruchem wyrwała pułkownikowi butelkę. Nie był tym zdziwiony. Jako wojskowy, był przyzwyczajony do pewnej rubaszności, a choć Rutkowska to cywil, była jednak żoną pułkownika, wszyscy zaś wiedzieli, że w tym związku pułkownikiem jest ona. - Podzielimy się po połowie! - zawołała do mnie. - Bardzo dziękujemy, panie pułkowniku! - wyszczerzyła do niego wszystkie zęby. A gdy pułkownik wyszedł, przelała połowę do drugiej butelki, wychyliła jednego, zgodnie z biurową tradycją, za szafą i schowała obydwie butelki za segregatory. Jako półnieboszczyk nie piłam, ale po pracy postanowiłam zawieźć napój Marioli i Wojtkowi. Mariola i Wojtek od niedawna prowadzili u siebie prywatne przedszkole, cieszące się wielkim powodzeniem u dzieci i ich rodziców. Wojtek miał nienormowany dzień pracy, więc wpadał, aby pomóc np. przy wydawaniu obiadów lub zawieźć dzieci do zoo bądź zaprowadzić do parku. Powodzenie ich przedszkola opierało się na kilku zasadach. Przede wszystkim oboje autentycznie lubili dzieci i każde traktowali bardzo osobiście, nie zmuszali ich do jedzenia, jeśli nie wykazywały ochoty, i nie kazali im na siłę spać. Za to dużo czasu poświęcali na wspólne zabawy, zabierali ich na basen, do teatru kukiełkowego, na wystawy zabawek i ciekawe spacery. Jedzenie było dobre, choć skromne, a dzieciom tak smakowało, że w domu chciały tego samego. Jedna z pociech, Marta, bawiąc z rodzicami na ekskluzywnych wczasach, zwróciła uwagę personelowi, że nie potrafi gotować tak jak w przedszkolu. Dzieci mnie znały i lubiły, toteż gdy pojawiłam się tego dnia, od razu otoczyły mnie kołem. Po owacji powitalnej powędrowały do zabawek, a ja do kuchni, gdzie udało mi się wręczyć kuzynostwu butelkę. Wojtek zaproponował mi codzienne uczenie dzieci angielskiego przed południem, a w dni kiedy pracuję, po pracy, w zamian za obiady w przedszkolu. Ta umowa bardzo mi się spodobała, gdyż ogromnie lubię gotować dla kogoś, dla siebie - nie cierpię. Na odchodne wręczyli mi niespodziewany upominek - paczkę prezerwatyw, przypominając w ten sposób o problemie, który pojawił się na świecie, czyli o AIDS. Też o tym myślałam, choć wtedy nieszczęście to miało jeszcze posmak egzotyki. Opowieści o życiu i śmierci Rocka Hudsona czytało się z przerażeniem, ale takim, z jakim czyta się o huraganach pustoszących Karaiby. Wzięłam paczkę i postanowiłam zastosować. Zaproponowałam Marcinowi. Oburzył się. - Nie, to nie to - pokręcił głową. - To jest lizanie cukierka przez papierek - stwierdził i oddalił moją propozycję. - Marcin - rzekłam - przecież wiesz, że panuje AIDS. - Ja go nie mam - uciął krótko. - Skąd wiesz? - zapytałam. - Sama widziałam, ilu babom wisiałeś na szyi. - Ale u mnie kończy się to na wieszaniu na szyi, a u ciebie nie. Ja bardziej mógłbym obawiać się ciebie niż ty mnie, a jednak jestem bardziej taktowny od ciebie i niczego ci nie zarzucam. - W takim razie powinieneś bać się mnie. - Ale się nie boję, co też zaraz udowodnię. I na tym skończyła się dyskusja. Na początku lat dziewięćdziesiątych była to jeszcze kwestia taktu, obecnie, bez względu na takt, należy zmuszać narzeczonych do używania prezerwatyw, mimo że wyraźnie tego nie chcą. Wtedy te prezerwatywy w liczbie pięćdziesięciu sztuk włożyłam wysoko do szafy, między tkaniny, których u mnie, u osoby szyjącej, zawsze jest pod dostatkiem. I tylko raz opuściły swe lokum, gdy odwiedziła mnie pewna starsza, nobliwa matrona i w trakcie rozmowy o szyciu zapragnęła zobaczyć moją wełenkę w kratkę. Ochoczo rzuciłam się do spełnienia jej życzenia, weszłam na krzesło, pociągnęłam za wełenkę, a wtedy deszcz prezerwatyw zasypał stateczną głowę czcigodnej niewiasty. I tak upływała mi ostra zima w ramionach trzech rozgrzewających mnie narzeczonych, walnie swym ciepłem wspomagających centralne ogrzewanie. Śnieg sypał i sypał, cały świat tonął w białym puchu. Mieszkając w mieście, nie zauważa się niemal pór roku, uprawiając biegi z siatami pełnymi zakupów z domu do pracy, z pracy do domu. Ja mogłam dostrzec piękno natury, nie ruszając się z Warszawy dzięki spacerom z moją ulubioną suczką. Wieczorem, gdy widzę śnieg za oknem i wirujące białe płatki wokół mgliście świecących lamp, nie mogłabym zasnąć, gdybym nie poczuła trzasku śniegu pod nogami i mrozu na policzkach. A latem wręcz coś katapultuje mnie z domu, aby nacieszyć się letnim wieczorem i zapachem skoszonej trawy. No, ale teraz była zima - mroźna, śnieżna jak z obrazów Szemiota. Miłe były te wieczory, gdy składali mi wizyty Marcin, Leszek i Rysiek, oczywiście, osobno i nie zawsze w tej kolejności. Dawały mi one nieskończenie wiele uciechy zarówno dla ciała, jak i dla ducha, wszyscy bowiem trzej wzmiankowani dżentelmeni byli zdecydowanie ode mnie młodsi, a to ogromnie łaskocze psychicznie lub podnosi na duchu, jeśli duch akurat się wywrócił. Dziś tego typu związki zupełnie nikogo nie dziwią; wtedy, na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, stanowiły bulwersującą sensację, co najmniej jak pierwszy przelot nad Atlantykiem Charlesa Lindebergha. Zewsząd dookoła dobiegały, powtarzające się jak zdarta płyta, jęki: „zdradza z młodszą”, „poszedł do młodszej”, „poszukał sobie młodszej”. Uznałam obowiązujące kanony współżycia damsko-męskiego za zwietrzałe, zabrałam się więc za reformę, która w przeciwieństwie do niejednej gospodarczej w kraju, bardzo mi się powiodła i dziesiątki razy udowodniłam, że może również „pójść do starszej”. Z opisów kontaktów z moimi narzeczonymi można by wysnuć mylny wniosek, że czas upływał nam głównie na gwałtownym miotaniu się w pościeli, na niemo, bez jakiejkolwiek rozmowy. Nic biedniejszego! Bardzo dużo rozmawialiśmy - oni zwierzali mi się ze swoich spraw rodzinnych, zawodowych, którymi zawsze byłam zainteresowana i o wszystkim dobrze pamiętałam. Wypytywałam ich o dzieci, problemy i opowiadałam im o swoich kłopotach lub radościach. A że nie byli reżyserami filmowymi, dyrektorami departamentów i doktorami filozofii? Jest tyle różnych platform przyjaźni i wzajemnego, ludzkiego zrozumienia, że znajomość prawideł bankowości, wszystkich dziel Szekspira czy też fizyki kwantowej nie jest tu konieczna. Dyplomy ukończenia choćby dwudziestu uczelni nie zastąpią zwykłej serdeczności, ciepła i porozumienia, że o sprawach łóżkowych nie wspomnę. Mogę podziwiać szczerze intelekt lub dokonania jakiegoś mężczyzny, lecz dla mnie nie ma to nic wspólnego z seksem. Mogę zachwycać się wspaniałym, strzelistym, oszałamiającym wieżowcem, efektem bezspornego talentu architekta. Ale czy to znaczy, że mam się położyć do łóżka z jego autorem, skoro będzie nim wyliniały pokurcz z brzuchem jak w piętnastym miesiącu uporczywej ciąży, nie rozróżniający bez okularów kurczątka od hipopotama? W tym momencie zasłużyłam już bezsprzecznie na lincz - jakim prawem śmiem krytykować tak doskonały twór, jakim jest mężczyzna?! Proszę, drogie panie, zwróćcie uwagę na to, jak niemal w każdej publikacji, tygodniku czy miesięczniku, wolno wybrzydzać na kobiety, jak na cebulę wyłożoną na straganie: że krzywa, że gruba, że stara, że ruda. Ale jakie oburzenie tych nietykalnych, bezpardonowo oceniających recenzentów wzbudza odwrotność tej sytuacji! Panowie dawno już narzucili bezdyskusyjne i bezdowodowe twierdzenie: „wystarczy, jeśli mężczyzna jest odrobinę ładniejszy od diabła”, i niezbicie uważają, że każda kobieta powinna skakać pod sufit z radości, gdy zaszczyci ją zainteresowanie odrażającej fizycznie kreatury, przy której strach na wróble mógłby zostać laureatem konkursu piękności. A wszystko to wynika z przeświadczenia o posiadaniu w spodniach tego czegoś, czym się szczycą, zapominając, że często powinni jeszcze zaopatrzyć się w mikroskop lub lunetę, przez jaką z Gubałówki ogląda się panoramę Tatr, abyśmy to coś mogły dojrzeć. I znów, jak co roku, w marcu poczuło się nagle w powietrzu coś radosnego. Śniegi zaczynały topnieć, słońce świeciło inaczej, bardziej świetliście i tęsknie, a w sercu budziły się nadzieje. Wiosna zastała mnie w przedszkolu Marioli i Wojtka. Codziennie po czternastej zjawiałam się tam, aby przez pół godziny zapoznawać dzieci z angielskimi słówkami. Już wtedy dało się zauważyć, że do dzieci mam wyjątkowe podejście i rodzice nie mogli się nadziwić, ile słówek pamiętały ich małe pociechy. Wszystkie dzieci były miłe, grzeczne, kłopoty powstawały jedynie wtedy, gdy w przedszkolu pojawiał się ktoś nowy, dotąd chowający się solo i debiutujący w większym zespole. Niecodzienne formy współżycia na wstępie zaprezentowała wspomniana wcześniej Marta: biła dzieci po głowie czym popadło, wyrywała im zabawki, a na zwróconą uwagę wchodziła pod stół i ściągała z niego serwetę. Teraz kłopoty aklimatyzacyjne sprawiał czteroletni Filip, któremu mamusia pozwalała na wszystko, a tatuś poprosił nas o solidne dokręcenie mu śruby. Był to ładny chłopiec, owoc miłości polsko-radzieckiej, w związku z czym posługiwał się słownictwem takim jak ta miłość. Już przy pierwszym obiedzie głośno zaprotestował przeciwko kompotowi. - Hebatku!! - domagał się na całe gardło. Nie dostał jednak herbatki i bardzo szybko dostosował się do wszystkich. Później przystopowaliśmy jego zapędy do lania kolegów i koleżanek, a gdy się zapomniał, wbijaliśmy mu do głowy, że należy powiedzieć „przepraszam”. Zrozumiał to swoiście. Któregoś dnia z płaczem przybiegło do nas jedno z dzieci, skarżąc się, że Filip je zbił i wyrwał zabawkę, a ten - skarcony przez nas - oznajmił spokojnie, jakby nie rozumiejąc zarzutu: - Ale ja skazał przepraszam. Życie płynęłoby sielsko, gdyby nie fatalny zgrzyt, który nastąpił tuż u progu zamierzającej właśnie eksplodować wiosny. Pewnego popołudnia, gdy Wojtek po wydaniu obiadów pobiegł szybko do pracy, aby nie zauważono jego chwilowej nieobecności, zostałyśmy z Mariolą i dziećmi. Towarzystwa dotrzymywała nam, przybyła na jeden dzień do Warszawy mama Marioli, pani Lusia, osoba urodziwa, energiczna i młoda. Ktoś zadzwonił, więc ja automatycznie, z uśmiechem „popłynęłam” w stronę drzwi i ujęłam klamkę. Otworzyłam i uśmiech zamarł mi na ustach. Poczułam się jak rażona całą serią piorunów na widok okropnego indywiduum stojącego w drzwiach. Łysawy, poorany na zakazanej twarzy, był absolutnym dowodem na pochodzenie człowieka od małpy. Uśmiechał się głupkowato, szczerząc przy tym cały garnitur srebrnych i złotych zębów i wydając jakieś pomruki, co można było odczytać jako „he, he, he”. Całości dopełniało czyste, choć kompletnie przestarzałe ubranie, jakie u nas nosiło się przed elektryfikacją wsi, a obecnie można spotkać wyścielone nimi psie budy. Spocona ze strachu, na trzęsących nogach, jednak z refleksem trzasnęłam mu drzwiami przed nosem i drżącymi rękami usiłowałam zasunąć zasuwę. - Mariola, zamek nie chce się zamknąć! - wykrztusiłam w stronę pokoju, gdzie niepomne niczego dzieci bawiły się w kółko graniaste. Przekonana byłam, że patologiczne monstrum zaraz zacznie atakować drzwi. - Tak - odparła spokojnie z pokoju Mariola. - Wojtek wstawił dziś nowy zamek, który na razie zamyka się tylko od klatki schodowej. Jak przyjdzie, to go dopasuje... - Ale tam stoi jakiś... typ! - wydusiłam w miarę cicho - a tu nie ma nawet łańcucha. - Nie szkodzi - nadal tym samym nieporuszonym tonem konwersowała z pokoju Mariola - zapytaj, czego chce. Odskoczyłam od drzwi jak oparzona - wszystkie poprzednie napady stanęły mi przed oczami - i wpadłam do pokoju, za wszelką cenę starając się nie niepokoić dzieci. - Mariola, przecież to jakiś denaturowiec czy wariat, jak mam z nim rozmawiać? Wygląda potwornie! - rzekłam w miarę cicho. - Nieee, zaraz pewnie sobie pójdzie - machnęła ręką Mariola. - Jakżesz ma gdzieś pójść, skoro właśnie tu dzwonił... A ja muszę dziś wcześniej wyjść, nie mogę czekać na Wojtka, aż „to” się usunie spod drzwi. Co mam robić? Z kuchni wyszła pani Lusia. Słyszała wszystko i zdecydowała się działać. - Ja się nie boję - powiedziała pewnie - zaraz go zdzielę parasolem w łeb. Mam doświadczenie, jak dwóch się biło nad Bzurą, rozdzieliłam ich. Niech się pani ubiera - zwróciła się do mnie stanowczo - ja biorę parasol. Gdy byłam już w kurtce, pani Lusia zakomenderowała: - Mariola, ty otwierasz drzwi, ja go walę w łeb parasolem, a pani Małgosia wychodzi. Umierałam ze strachu, postanowiłam jednak poddać się rozkazom. Pani Lusia dala znak Marioli głową do rozpoczęcia akcji. Mariola gwałtownie otworzyła drzwi - monstrum nieporuszenie stało w tym samym miejscu, czyli prawie nosem musiało dotykać drzwi i tak samo uśmiechało się patologicznie, demonstrując skład złota i srebra w gębie i wydając zdyszane pomruki „he, he, he”. Omal z przerażenia nie krzyknęłam! Lusia podniosła rękę z parasolem, ale w tym samym momencie Mariola zawołała: - Mamo, nie!!! Nie trzeba!! Ojej!! - a do monstrum uśmiechnęła się zapraszająco: - Proszę, proszę bardzo - powiedziała i wpuściła go do środka. Popatrzyła na nas z wyrzutem i naganą, po czym rzekła: - To dziadek Filipa ze Związku Radzieckiego... On słowa nie rozumie po polsku. Oparłam się o ścianę. - A skądże miałam wiedzieć, że tak może prezentować się przybysz ze Związku Radzieckiego?! Widziałam przecież wielu bardzo eleganckich i przystojnych ludzi z ZSRR, ale to... - załkałam, bo nerwy całkowicie mnie zawiodły. Pani Lusia również stwierdziła, że aparycja gościa zasługiwała na takie powitanie, jakiego cudem uniknął. - Dziadek przyszedł po wnuczka - mówiła cicho Mariola, gdy sąsiad zza wschodniej granicy witał się w pokoju z Filipem. Obróciła się do mnie i załamała ręce: - Małgosia... Małgosia... - Czemu nie powiedział cokolwiek po rosyjsku, choćby zdrastwujtie, a on wydawał dziwne charkoty! Skąd miałam wiedzieć, że przyszedł po Filipa? Kiedy innym razem po Filipa przyszła jego rosyjska babcia, żona indywiduum, ze zdumienia zaniemówiłam. Była to elegancka, modnie ubrana, kulturalna, wykształcona i urodziwa kobieta. W żaden sposób nie mogłam pojąć, jakim cudem wyszła za mąż za owego osobnika. Być może on też kiedyś wyglądał inaczej, ale teraz powrócił do korzeni, a może ta dama na poziomie zmuszona była poślubić to proste chłopisko na mocy jakiegoś postanowienia egzekutywy partyjnej, np. karnie za niepłacenie składek? Mieli dwie córki: Tanie i Nadię, które idealnie wrodziły się w rodziców. Tania, matka Filipa, superładna szatynka, szałowo przyodziana, mogłaby z powodzeniem występować w niejednym domu mody w Paryżu, Nadia natomiast tylko i wyłącznie w domu rolnika w rodzinnej wiosce. Przygoda ta bardzo źle wpłynęła na moje samopoczucie. Zdrowa z pochodzenia i wyboru - nie interesują mnie choroby i kategorycznie nie życzę sobie ich towarzystwa, więc automatycznie wypraszam je na wstępie z organizmu - cierpię jednak od czasu do czasu na migreny. Teraz, wiosną, przypadłość ta ogromnie się do mnie przywiązała i starała się mnie rzadko opuszczać. W pracy często żaliłam się Rutkowskiej na nękające mnie objawy tego paskudztwa, szczególnie cierpiała moja głowa, którą w miarę możności układałam na maszynie do pisania, doczekując w tej pozycji końca dnia. Szczęśliwie chwilowo w naszej instytucji panowała przerwa w produkcji elaboratów - autorzy musieli od czasu do czasu odpocząć po morderczych i rzadko udanych zmaganiach z ortografią i gramatyką, więc nikt nas nie nękał. Dzięki temu ja mogłam leżeć na maszynie, a Rutkowska spokojnie pisać sobie chałturę, czyli pracę dyplomową córki najprzystojniejszego pułkownika w instytucji, Czesława Biela. I tylko on zachodził co jakiś czas do nas, aby uzgadniać z Rutkowską jakieś niejasności w ich współpracy. Na czas jego wizyty usuwałam głowę z maszyny, udając, że siedzę prosto, żeby zaraz po jego wyjściu uwalić się tam z powrotem. W tym okresie zawsze trzymałam się generalnej zasady niewplątywania się w pracy w kłopotliwe romanse. Stosowałam radykalny podział zgodnie z moją mało podzielną uwagą: tu skupiamy się na pracy i wytchnieniu po romansach, tam - czyli w domu - koncentrujemy się na romansach i wytchnieniu po pracy. W późniejszym czasie zweryfikowałam nieco ten pogląd i nabrawszy stuprocentowej pewności o swych umiejętnościach pełnego bezwolnej słodyczy i granitowej bezwzględności sterowania biegiem miłosnych wypadków, mogłabym wdać się w takie amory. Ale powtarzam, aby uniknąć w pracy stresujących sytuacji, bądź co bądź w codziennych kontaktach z obiektem swego zainteresowania, należy umiejętnie pożenić słodycz i kruchość róży ze słodyczą i kruchością stalowej szyny. Bez cienia więc zainteresowania spoglądałam w miejscu swego zatrudnienia na przystojnych mężczyzn, którzy całkowicie nie przystawali do reguł gry i mogli stanowić jedynie zawalidrogę w moim szczęśliwie ułożonym schemacie. Pułkownik Biel był ogromnie przystojny. Miał urodę zdecydowanie męską, będącą zaprzeczeniem lalusia, ale nie była to udawana męskość filmowych kowboi, u których spod postury supermana często wyziera oferma, czyli ich prywatna prawdziwa osobowość. Nie była to też inscenizowana męskość typu Hemingway, z przypinaniem sobie jakiejś sierści na piersiach. Pułkownik Biel był naprawdę męski, tchnął siłą i pewnością siebie, co nie znaczy toporny. Cechowała go przy tym pewna przyjemna odrobina miękkości w niezwykle pięknym, niskim głosie i w sposobie bycia. Był dziewięć lat starszy ode mnie, co nie miało żadnego znaczenia, bo posiadał tak zwany młody typ urody, czyli młode u niego było wszystko w całkowicie naturalny sposób, bez jakiegokolwiek jego udziału i starania - sylwetka, sposób poruszania i mówienia. Przyszedł pewnego dnia do Rutkowskiej, która już ledwo zipała przy pracy dyplomowej jego córki, i odwróceni do mnie tyłem omawiali jakieś szczegóły. Pamiętam, że siedziałam wtedy pionowo, a więc migrena opuściła mój niegościnny organizm, i miło się odprężałam w przymusowej bezczynności. Rozmyślałam o Ryśku, Leszku i Marcinie, przewidując różne układy i przetasowania. W pewnym momencie pułkownik Biel odwrócił się do mnie i przyjrzał mi się bacznie. Jego brązowe oczy zawsze były jednakowo chłodne i chmurne - reprezentował w ogóle urodę chmurną. Teraz coś w nich na chwilę zajaśniało, a na twarzy na krótko zagościł łagodniejszy wyraz. „Czyżby mu coś przyszło do głowy?” - pomyślałam sennie z nastawieniem fortecy gotowej wysunąć lufy. Kiedy praca została przepisana, nie miał już wielu powodów do odwiedzin naszego pokoju. Dzieliły nas dwa piętra i dwa różne skrzydła budynku. Do bufetu wpadałam na krótko, nie było więc okazji do spotkań, z czego byłam bardzo zadowolona. Aż tu nagle wybuchła sprawa przeprowadzki i pani Zagajewicz! Nasz wódz pułkownik Maksa oraz pan Damiański, Rutkowska i ja tworzyliśmy dziwną komórkę o zawiłej nazwie, z której absolutnie nie można się było domyślić, jakie spełnia zadania. Nasza komórka, aczkolwiek niezależna z nazwy, z szefem dźwigającym tytuł dyrektora, zgodnie ze schematem funkcjonowania instytucji, stanowiła cząstkę działu, którego kierownik był zwierzchnikiem naszego dyrektora, co do żywego przypominało skomplikowaną konfigurację rodzinną, w wyniku której wnuczka zostaje babcią swej matki. Po latach postanowiono wyprostować to formalne dziwactwo, sprawiające wiele kłopotów zarówno pod względem formalnym, jak i lokalowym. Z uwagi na nasze usytuowanie dwudziestoosobowy dział, któremu podlegałyśmy, zmuszony był do pokonywania kilka razy dziennie paru pięter dzielących go od swoich maszynistek. Tu nadmienię, że w szefostwie działu znajdował się pułkownik Biel. Podjęto więc decyzję o przetransportowaniu nas do nich, co napotkało nasz zbrojny opór. I nie był to kaprys maszynistek rozwydrzonych panującym wówczas popytem na tę specjalność. Najgorsze było towarzystwo, w jakim miałyśmy - jak nas zapewniano chwilowo - pracować. Chodziło o panią Haneczkę Zagajewicz, maszynistkę niepiszącą - za to pijącą. Nie pisała od dawna, bo całymi dniami piła w innych pokojach. Gdy jednak czasem zdradzała gotowość do napisania, rezygnowano z jej usług, bo i tak musiał to potem ktoś przepisywać. Przez kilkadziesiąt lat nie potrafiono jej zwolnić. Kiedy zwołano w tej sprawie egzekutywę, z miejsca wyznała, że prawie wszyscy jej członkowie wysyłali ją po butelkę, a ona z ochotą wykonywała to polecenie. Miała też inne koligacje wiążące szefostwu ręce i nogi, aż świerzbiące z pragnienia wykopania tej zakały na zieloną trawkę. Była kobietą niezwykłej kiedyś piękności, której resztki jeszcze teraz rzucały się w oczy pomimo notorycznego pijaństwa, niechlujstwa i niedbania o siebie, a zarazem osobą superprymitywną z oznakami alkoholowego rozmiękczenia umysłu. Zawsze dziwiło mnie, że w instytucjach tego typu co nasza, nieraz, wydawałoby się, inteligentni szefowie korzystają z donosów takich tumanów jak Zagajewicz, osoby nałogowo kłamiącej i zmyślającej. Powodowało to powszechną niechęć do stale fałszywie przymilającej się Haneczki. Na wszystkich wszystko zwalała, szkalowała każdego bez wyjątku, obmawiała, donosiła i fantazjowała. W całej instytucji nie znalazła się ani jedna osoba, która mogłaby liczyć na jej pijane względy, dlatego z czystym sumieniem można by ją nazwać klasyczną świnią, gdyby nie obawa obrażenia tego gatunku zwierząt. I teraz, mimo obrzydzenia, musiałyśmy przebywać wraz z Rutkowską w jednym pokoju z Haneczką Zagajewicz, szczęśliwie nie przez całe osiem godzin, bo Zagajewicz zgodnie ze swoim zwyczajem fruwała z butelką po przedsiębiorstwie. I wtedy bardzo często zaczął przychodzić do nas pułkownik Biel. Nie, nie do nas, do mnie - i wcale się z tym nie krył. Niełatwo było odpychać pułkownika Biela i chyba mało która zdobyłaby się na to. Wyglądał bosko, miał piękne włosy ciemnoblond o brązowym odcieniu, brązowomigdałowe oczy i chętnie ubierał się na sportowo we wszystkich odcieniach stonowanego niebieskiego. Zauważyłam, że codziennie przychodził inaczej ubrany i codziennie prezentował się piękniej. Apogeum osiągnął w eleganckim szarym garniturze, granatowej koszuli i krawacie popielatoniebieskogranatowym. Zatkało mnie z wrażenia, w porę się jednak opamiętałam, udając wzmożone zainteresowanie jakąś parszywą tabelą do przepisania. Powoli zaczął u nas przesiadywać i wdawać się w rozmowy, najpierw z czerwoną na obliczu od nadciśnienia, alkoholu i zmieszania Zagajewicz, potem z nami dwiema, ale oczy zawsze miał skierowane na mnie. Przy Zagajewicz czuł się swobodnie, znali się od dawna, niewykluczone, że napili się kiedyś, zgodnie z zasadami tutejszej konspiracji, za szafą, chociaż w przeciwieństwie do innych pułkownik Biel pił bardzo umiarkowanie. Jak wspomniałam na początku, instytucja ta zatrudniała sporo wojskowych, w większości poszkodowanych na ciele lub umyśle, i był to w zasadzie przedsionek szpitala, którego pacjenci intensywnie leczyli się alkoholem. Oczywiście, zdarzały się rzadkie odstępstwa od tych zasad. Pułkownik Biel był jednym z tych niewielu. Do pracy na tym wygnaniu zmuszono go, wylewając z normalnej służby za zgubienie legitymacji partyjnej. Stanowił też inny wyjątek: nie tylko umiał bezbłędnie czytać i pisać, ale tworzył najinteligentniejsze pisma - zwięzłe, sensowne, w doskonałym stylu. Różnił się od reszty jeszcze czymś - on o mnie zabiegał. Akurat niechcący robił to, na co jestem czuła, a tymczasem w tej instytucji sprawa ta przedstawiała się superkomicznie. Dużo kobiet na hasło „wojsko” ma na myśli dziarskich, energicznych zdobywców. Na podstawie obserwacji tej grupy, z którą się zetknęłam, muszę je kompletnie rozczarować, a grupa ta była wcale niemała. Niemal wszystkich mundurowych w tej firmie cechował podobny typ zachowania, co nasuwało przypuszczenie, że wszyscy mieli to wpojone na jakichś szkoleniach. Oni nikogo nie zdobywali, oni się podstawiali jak panienki na wydaniu lub modelki na wybiegu i nie robili nic z wyjątkiem oddychania. Kilkakrotnie miałam do czynienia z tą formą „wyróżnienia”, gdy nagle na korytarzu nieruchomo stawał przede mną wojskowy, sygnalizując w ten sposób, że daje mi możliwość zabiegania o niego. Musiałam więc obejść naokoło taki słup soli, żebym mogła iść dalej. Później okazało się, że oni nas zaszczycają! Omal boku mi ze śmiechu nie wyrwało - pół świata tego kwiata, a to ma być zaszczyt. Przyznaję, że krótkie wizyty i rozmowy pułkownika Biela bawiły mnie i podniecały, tak jak kota podnieca zabawa z myszką. Pisałam właśnie dość długie zarządzenie jego autorstwa. A ponieważ nie pracowałam we wszystkie dni, więc umówiłam się z nim, że podczas mojej nieobecności weźmie swój brudnopis z szafy, gdyby go potrzebował, po czym położy go na tym samym miejscu, abym nazajutrz od rana mogła przystąpić do pracy. Niestety, pewnego dnia nie było pisma w szafie, natomiast przyszedł Biel, świadom swej wspaniałej prezencji, lecz niezarozumiały, i dopytywał się z figlikami w oczach o ciąg dalszy. - Pani Małgosiu, napisała pani dalsze strony? - zapytał ciepło i zajrzał mi w oczy. - Jak miałam napisać, skoro nie było oryginału? Umawialiśmy się, że włoży go pan do szafy. - Jak miałem włożyć, skoro pani nie było? - odezwał się zza szafy, gdzie właśnie kładł elaborat. Cudem opanowałam parsknięcie, czego nie udało się Zagajewicz. Pułkownik również zaśmiał się pod nosem i wyszedł. Tego dnia migrena znowu sobie o mnie przypomniała. Pułkownik Suszczyk wysmarował mi czoło maścią tygrysią. Był moim kolegą po dolegliwości i zaproponował nieznane mi tabletki. Natychmiast skierowałam je do kosza i wybrałam polegiwanie na maszynie. Wtedy wszedł pułkownik Biel ze swoją kawą, która w naszym pokoju chyba lepiej mu smakowała. Rozsiadł się wygodnie i zaczął dworować ze mnie. - Pani Małgosiu - powiedział miękkim barytonem, zza kłębów papierosowego dymu. Od seksownego brzmienia jego głosu trudno było usiedzieć na krześle. - Bardzo pani dokucza ta migrena? - Tak, bardzo - ucięłam tonem zaczepno-obronnym, pomna ustalonych przez siebie reguł. - Może byśmy coś zaradzili - zaproponował łagodnie. Była to łagodność, z jaką dorośli zwracają się do dzieci. Bardzo dobrze poczułam się jako dziecko. Tak naprawdę zawsze drzemie we mnie dziecko, które potrzebuje opieki. - Nie wiem, co pan ma na myśli - rzuciłam mało przyjaźnie znad maszyny, co nie zniechęciło Biela i nie wymiotło mu z twarzy spokojnego uśmiechu. - Akurat nadchodzi wiosna - mówił ciepło i nieco żartobliwie - być może męskie ramię, na którym mogłaby się pani wesprzeć, przydałoby się... - Uważa pan, że cierpię na niedobór męskich ramion? - spytałam. - Może... - tym samym żartobliwym tonem powiedział pułkownik. To mnie ubodło. Fama o mnie krążyła nieprzerwanie po całym osiedlu, zasilana aktualnymi nowościami. Dotarła także do instytucji, a on ośmiela się nic o tym nie wiedzieć? - To mało pan wie! - wybuchłam jak mina i zapominając o migrenie, od razu znalazłam się na środku pokoju w pozycji wyjściowej do dyskusji, czyli podparta pod boki. - Właśnie tego mam akurat w nadmiarze! - oświadczyłam dumnie. Pułkownik Biel uśmiechał się wprawdzie nadal, ale na moment przez jego przystojne oblicze przemknął cień niezadowolenia. A więc zabolało go to! I dobrze. Zdaję się, że myślał po tutejszemu, iż może wyświadczyć mi przysługę. - Ma pani na myśli narzeczonego? - badał jednak spokojnie i łagodnie i nie podnosił się z krzesła. - Na - rze - czo - nych!! - wysylabizowałam mu prosto nad głową i powróciłam na swoje miejsce. Z wrażenia wstał, wziął kawę i usiadł vis-a-vis mnie na miejscu nieobecnej dziś Rutkowskiej. Był zdenerwowany. - Tylu ma pani narzeczonych? - patrzył mi ostro prosto w oczy. - Tylu - zgodziłam się uprzejmie. - Nie lubię monotonii. Więc nie z braku... laku boli mnie głowa - dorzuciłam triumfalnie. - Zaraz, zaraz, pani Małgosiu - pułkownik próbował powrócić do stanu rozbawienia, jaki towarzyszył mu na początku rozmowy. Głos zastosował się do tego, ale twarz odmówiła posłuszeństwa i nadal miała wyraz zdenerwowany i trochę agresywny. - Czy chce mi pani powiedzieć, że oni wszyscy z panią... - Tak, oni wszyscy ze mną... A co pan myślał, że oni przychodzą do mnie, żeby sobie podumać? - Podumać może nie... - zająknął się pułkownik. - Nie wiem zresztą, na co ich stać... - Na wiele! - odpaliłam. - I wszyscy tacy dobrzy? - mówił już wyraźnie rozeźlony. - Skoro mają po trzydzieści lat z hakiem, to natura ich wspomaga - chwaliłam się ostentacyjnie. Pułkownik Biel na siłę próbował zbagatelizować to, co usłyszał, i powrócić do poprzedniego lekkiego tonu rozmowy. - Pani Małgosiu, pani mnie przeraża - powiedział z rozbawieniem, ale zaraz potem zrobił minę, jakby właśnie szlag go trafił. - Oni czasem mnie też przerażają! - wykrzyknęłam wesoło. - Kiedy wydaje mi się, że będzie trzeba wezwać pogotowie! Pułkownik Biel ze złością odsunął krzesło, mocnym, szybkim krokiem skierował się do drzwi i choć z całych sił starał się zamknąć je delikatnie, to pod wpływem tej delikatności omal nie wyleciały z futryny. Natomiast Zagajewicz z wrażenia o mało nie spadła z krzesła. - Ojej, pani Gosieńko - powiedziała przerażona i całkowicie czerwona na twarzy. - Ale go pani rozzłościła! - To co z tego! - szczeknęłam. - Niech się nie podstawia! - Ale jemu zależy! - rzekła Zagajewicz tonem, z którego wynikało, że jak któremuś chłopu zależy, to trzeba się natychmiast rozbierać i kłaść na czym popadnie. Ale pułkownikowi Bieli mało było tego zwarcia, za dwa dni bowiem stawił się do dalszej rundy rozgrywek. Znowu przyniósł kawę, znowu ubrał się w inny sweter, pięknie zharmonizowany z dżinsami, zgrabnie opinającymi jego młodzieńczą, wysportowaną sylwetkę. Tym razem zajął miejsce Rutkowskiej, zażywającej rozkoszy wynikłych z druku L-4, czyli zwolnienia lekarskiego. Patrzył na mnie wprost, tak wnikliwie jak krótkowidz na ekran telewizora z odległości trzydziestu centymetrów. Ja udawałam, że ledwo rzucam na niego okiem, ale tak naprawdę ogromne wrażenie robiła na mnie jego urodziwa męska twarz i wspaniała czupryna bez śladu siwizny. Absolutnie jednak nie zamierzałam dać się zwieść ani twarzy, ani czuprynie, skoro ich posiadacz nie odpowiadał warunkom naboru. Zawsze bardzo dobrze się czułam, jeśli aktualny narzeczony coś dla mnie zrobił, a to przybił gwóźdź, a to naprawił kran lub wymalował mieszkanie. Oni też mieli lepsze samopoczucie, choć, być może, tego sobie nie uświadamiali. W stosunkach damsko-meskich, nawet w tych na najwyższych poziomach finezji i uduchowienia, bardzo często obowiązują, zazwyczaj nieuświadamiane sobie, zupełnie proste, że nie powiem prostackie, prawidła. Całkiem podobne do tych, jakie stosuje się przy kupniesprzedaży zwierzaków: jeśli chcemy przekazać komuś pieska lub kotka, to dla dobra tych zwierząt należy bezwarunkowo wziąć jakąś kwotę pieniędzy (uwaga - zdarzają się szlachetne wyjątki!), choćby symboliczną, w ten sposób bowiem zapewniamy im bezpieczeństwo. Wielu ludziom jakoś trudniej pozbyć się czegoś, co nie przyszło za darmo. A pułkownik Biel żadnego fantu (w postaci usług) zapewniającego moje dobre samopoczucie nie mógł mi dać, co wraz z odrazą do romansów w pracy stanowiło podstawę odpierania jego ataków. Następnego dnia, podczas kolejnej wizyty w naszym pokoju, zauważyłam, że Biel był przydeptany moim życiorysem. - Ja takich przeżyć nie mam - kręcił głową, przybierając minę bidusi. - A ja mam! - nie zamierzałam się nad tą rzekomą bidusią litować. - Ale ja z kolei mam większe doświadczenie! - sam podniósł się na duchu. - Trzydzieści lat małżeństwa! - Ha! Ha! Ha! - wyśmiałam go taktownie. - A cóż to za doświadczenie z jedną osobą! A w ogóle seks w małżeństwie po tylu latach to już jest kazirodztwo! Zupełnie jakby szedł pan do łóżka ze swoją mamusią! Pułkownika zamurowało. Cały kipiał, przypominając czajnik z gotującą się wodą, w którym zatkano wszystkie otwory. Moje stwierdzenie dotarło do niego, ale nie chciał się do tego przyznać. - Jest wiele poradników, z których kobiety po latach małżeństwa uczą się atrakcyjności i pokonywania monotonii w pożyciu seksualnym - powiedział z wyższością, sugerując mi żółtodziobostwo w tej materii. - Poradniki takie mogą być - rozpoczęłam wykład tonem profesora wyższej uczelni, który na skutek nieszczęśliwego przypadku znalazł się wśród uczniów pierwszej klasy szkoły podstawowej - tylko nie przewidują, jak komicznie musi wyglądać wieloletnia małżonka, widywana w piżamie i z lokówkami, z bólem żołądka, w toalecie, gdy nagle zechce zrzucić domowy szlafrok lub dres, kapcie i przebierać się w bieliznę z porno shopu, często nie dopinającą się na niezbyt foremnej figurze. A potem zechce wystąpić w niej na tle pełnej domowego ciepełka i zdjęć dzieci rodzinnej sypialni, kojarzącej się z przebytymi grypami i poceniem się pod kołdrą, a nie z seksownym buduarem. Pułkownik zaperzył się: - A co, żona nie może włożyć takiej bielizny? - wykrzyknął. - Może, może, tylko po co? - zaśmiałam się i znów wylądowałam na środku pokoju, skąd mi się lepiej przemawiało do niego i Zagajewicz, słuchającej z otwartą gębą. - Ale do tych rzeczy - zniżyłam głos, pochyliłam się nad nim i nogę w czarnej pończosze oparłam o krzesło, tak jak widywałam to w kabaretach - nie wystarczy przebieranka jak na balu maskowym, gdzie może się pan przebrać za małpkę Kiki - rzekłam powoli jak do ucznia. - To musi być prawda! Ta kobieta musi być kimś, do kogo te akcesoria pasują naprawdę, czyli konieczna jest magia osoby i miejsca! To nie może być M-3 czy M-4, gdzie od dwudziestu lat mieszkamy z rodziną. To musi być miejsce, o którym wiadomo, że tam się dzieją pewne rzeczy... Pułkownik Biel zerwał się z krzesła i zaczął gwałtownie spacerować po pokoju - najwyraźniej nie mógł znieść tego rodzaju bagażu doświadczeń i nieukrywania się z nim. Do tej pory biurowe idiotki, z którymi często zdradzał prawowitą małżonkę, nie śmiałyby nawet o tym pisnąć z obawy przed zrażeniem pana pułkownika, czyniącego im awanse. Ogarnęła go wściekłość. - Pani Małgosiu! - ryknął kompletnie wyprowadzony z równowagi. - Tu mi pani nie zaimponuje! Pani nie ma pojęcia, jakie ja oglądałem pornusy! Takich pani nigdy nie oglądała na oczy! Kolega przywiózł je z zagranicy! - To już gorzej niż źle - odparłam spokojnie, z ironią. - Jak już niewiele można, to ogląda się filmy pornograficzne! - Ale takiego filmu to pani nie widziała! - huknął tubalnie i podszedł do mnie rozsierdzony. - Pewnie, że nie - zgodziłam się pół słodko, pół agresywnie. - Ja nie oglądam filmów pornograficznych. Ja w nich występuję. Na żywo - dodałam i hardo wysunęłam brodę do przodu, a nogą tupnęłam w podłogę tak, że piętro niżej z pewnością zahuśtała się lampa na suficie. Był bliski apopleksji. Złapał mnie z całej siły za rękę. Nie poruszyłam się ani o milimetr. Ten chwyt był mocny i miękki zarazem. I wtedy na moment mi odbiło: przyłapałam się na nieprzepartej chęci znalezienia się w jego objęciach. Ze zgrozą i złością odrzuciłam od siebie ten durny zew ciała i pamiętając o swej sportowej zaprawie, zaczęłam się z nim szarpać. Do pokoju wpadł jak tajfun szef, pułkownik Broniewicz. - Czesiek, telefon do ciebie - zawołał krótko i zbaraniał, widząc nasze wściekłe zapasy. - Co tu się dzieje? Odskoczyliśmy od siebie poszarpani. Pułkownik Biel opuścił pokój, a ja wyjaśniłam: - Rozmawialiśmy właśnie... Nazajutrz nie pracowałam, ale z relacji Zagajewicz, która w tym okresie przesiadywała w pokoju, przedkładając oglądanie tego widowiska nad konsumpcję alkoholu, wiem, że pułkownik Biel zaglądał do nas, nie wchodząc do środka, i pytał o mnie. Kolejne spotkanie kilka dni później nie zapowiadało się wybuchowo. Przy kawie gaworzyliśmy sobie zdawkowo w asyście naszego wiernego widza, Zagajewicz. Kątem oka obserwowałam Biela i musiałam w duchu przyznać, że jest niebezpieczny. Niełatwo jest bić się z kimś, kto tak bardzo nam się podoba. Wiedziałam, że nie ulegnę, ale na chwilę musiałam dopuścić tę myśl, że pułkownik Biel to jest strzał w dziesiątkę. Tak właśnie wygląda ten man, o którym marzy się gdzieś tam w odległych dziewczyńskich czasach. Przez ułamek sekundy poczułam żal za czymś, co mnie ominęło, za te lata, które spędził on gdzie indziej i z inną kobietą. Szybko jednak sprowadziłam się na ziemię. Sielankowy nastrój nie na długo odpowiadał pułkownikowi. Niedokończone zawody „kto lepszy” nie dawały mu chyba spokoju, a ja dość już miałam tych starć. - Pani Małgosiu... - rozpoczął figlarnie - chociaż tyle pani widziała... - Ja nie występowałam w roli obserwatora - przypomniałam z przechwałką w głosie. - Więc chociaż tyle pani przeżyła - poprawił się i zaraz zachmurzył, gdy treść tych słów obrazowo dotarła do jego świadomości - tego pani nie widziała! - To znaczy czego? - zagadnęłam obojętnie. - Oglądałem pornusa - zawołał gromko, pożółkły ze złości - babka występowała tam sama i miała taki przyrząd... Uniosłam brwi w bezgranicznym zdumieniu. - I to tym przyrządem chce mi pan zaimponować? - zapytałam z ironią. - Bo tego pani jeszcze nie widziała! - zagrzmiał. - Nie - zgodziłam się natychmiast. - Jakichś sztucznych przedmiotów rzeczywiście nie widziałam. Moi narzeczeni przychodzą do mnie z własnymi przyrządami, prawdziwymi - wypaliłam. Pułkownik zerwał się z wściekłością z krzesła. Zagajewicz zamarła z kanapką włożoną do połowy ust. Kawałek szynki zwisał jej z dolnej wargi jak psu ozór, a ja na wszelki wypadek udałam się mocno przyspieszonym krokiem do w.c, aby w tym przyjemnym otoczeniu przeczekać wybuch wulkanu w naszym pokoju. Od tego momentu nasze starcia ustały. Pułkownik chodził po korytarzu przybity, a ja sprawiałam wrażenie triumfującego kota, któremu udało się gdzieś wylizać śmietanę, ale tak naprawdę odczuwałam brak jego wizyt, i to mnie ogromnie zaniepokoiło. Rozśmieszała mnie natomiast jego wiernopoddańcza pracownica Janina Bujakowa. Sparaliżowana ze strachu myślą, że mogłaby sama siedzieć w domu, zamiast chodzić do pracy, starała się dogadzać we wszystkim szefom i dbać o nich jak o dzieci, których los jej poskąpił. Parzyła im kawki i herbatki, przynosiła własne wypieki, utrzymywała porządek w ich pokojach, pamiętała, co, jak i kiedy lubią jeść i pić i odpędzała od nich natrętów, zarówno prywatnych, jak i służbowych. Widząc pogarszający się stan zdrowia pułkownika Biela, zaapelowała do Haneczki Zagajewicz, aby ta zaapelowała do mnie, żebym nie przeciągała struny i w celach leczniczych położyła się z nim do łóżka. Bujakowa nie była dużo starsza ode mnie, ale jej przyciężkawy sposób ubierania się, niewygimnastykowane ciało, fatalna, starcza psychika i zrzędliwość, brak poczucia humoru i cienia kokieterii - czyniły między nami przepaść całej epoki. Nie mogła więc siebie złożyć w ofierze. Często natomiast rozmawiała z Bielem o jego żonie, a robiła to z pozycji futrzaka leżącego na podłodze, co mnie szalenie drażniło. Nadszedł szósty dzień maja, bardzo ciepły i słoneczny. W tym dniu obchodził imieniny nasz kolega z działu, Waldemar. Dołożyłam się do prezentu, ale z góry wiedziałam, że nie pójdę na przyjęcie, aby nie spotkać się z Bielem. Tego dnia Bujakowa zachęcała wszystkie babki do odwiedzenia pawilonu obuwniczego przy Puławskiej, gdzie rzucono nowy towar. Mnie namawiała także. Przechodził wtedy akurat korytarzem markotny, lecz zabójczo przystojny Czesław Biel. Bujakowa od razu skierowała się do niego i przymilnie, z czołobitnością zaszczebiotała: - Panie pułkowniku, a pan nie kupi żonie nowych butów? Biel uśmiechnął się smutno i odparł: - Nie, ja już żony nie kocham, więc jej nie kupię, niech sobie kupi sama. Zresztą ona nigdy nic mi nie kupuje. Podsłyszane słowa podziałały jak wylany kubeł miodu na moje serce. Wcale nie byłam już taka pewna, czy nadal twardo będę się upierać, żeby nie iść do Waldemara na imieniny, a gdy on sam przyszedł do naszego pokoju i stanowczo zaprosił, nie opierałam się ani sekundy. W pokoju solenizanta stoły zastawione były stosami kanapek i słodkościami, panował przyjemny gwar, a pokój wypełniał dym papierosów i zieleń wojskowych mundurów. Opiekuńcze ręce Bujakowej, przy pomocy spodziewającej się wódki Zagajewicz, usadziły mnie tuż obok pułkownika Biela, który całe imieniny przeistoczył w pełne uroku i szarmu natarcie na mnie, mając za sobą doping swego oddziału. Nie stawiałam się już tak mocno, wahałam się, co z tym fantem począć - trzymać się kurczowo przyjętych zasad, czy też spróbować raz się z nich wyłamać. Lecz choć wewnątrz topniałam jak śnieg polewany gorącą wodą, to na zewnątrz nie sprawiałam wrażenia cielęcia prowadzonego na pastwisko. Kiedy przyjęcie się rozkręciło i rozprzestrzeniło na sąsiednie pokoje, znalazłam się przelotnie sam na sam z Bielem w jego gabinecie. Podobało mi się, że nie był nachalny. Aby mu trochę wynagrodzić starania, z czułością dotknęłam ręką jego policzka. Wtedy znienacka pocałował mnie w usta. Zakręciło mi się w głowie. Zapomniałam, że to może być takie cudowne! Czesław Biel odezwał się do mnie swym miękkim barytonem: - Co mam zrobić, żebyś ze mną poszła? Proszę cię! Jeżeli będzie trzeba, będę błagać, jeżeli trzeba, uklęknę. - Nie, nie trzeba - odparłam zaskoczona. - Zgadzam się, ale nie dzisiaj. Muszę jechać do przedszkola na obiad - podałam absolutnie prawdziwy argument, bo byłam rzeczywiście bardzo głodna i nie wyobrażałam sobie randki w tym nastroju. - Zapraszam cię na obiad - rzekł. Udaliśmy się do pobliskiej restauracji, której nazwy nie pamiętam, a ponieważ trzeba było do niej przejść na drugą stronę ulicy, przez tory tramwajowe, często biesiadujący tam pracownicy naszej instytucji nadali jej nazwę „Za torami”. Jeszcze na torach (tych prawdziwych), w przypływie buntu, usiłowałam nagle zbiec do stojącego na przystanku tramwaju, żeby wywiózł mnie w bezpieczne miejsce i uchronił przed pchaniem się do przepaści. Ale Biel złapał mnie mocno za rękę i za liliową wiatrówkę i ani myślał puścić, gotów brać udział w widowisku ulicznym. Skapitulowałam i od razu poczułam się lepiej. Z przyjemnością i na luzie, bez atmosfery napięcia towarzyszącego rozgrywanej bitwie, zasiedliśmy do obiadu i wreszcie mogliśmy naprawdę o wszystkim porozmawiać. Biel podobał mi się szalenie, ale na szczęście zdrowy rozsądek, jak zwykle, pozwalał mi zachować trzeźwość umysłu. Później pojechaliśmy do mnie. Wyprowadziłam suczkę, a gdy wróciłam, wzruszył mnie widok Czesława robiącego rozeznanie w moim niezbyt uporządkowanym gospodarstwie domowym i przygotowującego kawę i herbatę. Zdążyłam tylko zrzucić z siebie reprezentacyjne ciuchy, w których występowałam w pracy, i założyć różowiutki, koronkowy peniuar, przeznaczony do występów w domu, gdy Czesław objął mnie i zaczął całować. Poczułam się jak w scenie z jakiegoś filmu - Czesław był bowiem typem prawdziwego amanta w najlepszym słowa znaczeniu. Gdzie ja takie sceny widziałam? Humphrey Bogart i Laureen Bacall? Marylin Monroe i Yves Montand? Śmiać mi się chciało trochę z naiwności skojarzenia, a jednak serce, to głupie serce, zabiło mi mocniej... Przy Czesławie znalazłam się nagle w czarownym, zapomnianym już świecie bajek z dzieciństwa z leśnymi łąkami pełnymi fioletowych dzwonków, z cienistymi wąwozami z mnóstwem konwalii i ogrodami skąpanymi w słońcu i niezapominajkach... Nie wypuszczając z objęć, nakierowywał mnie w stronę tapczanu, jednocześnie rozchylając mój peniuar i powoli ściągając mi figi biodrówki. Potem w łóżku była także bajka, ale już dla dorosłych... Kochaliśmy się z Czesławem Bielem z taką intensywnością, jak byśmy czekali na ten moment ze sto lat. Gdy wreszcie padliśmy bliscy omdlenia, objął mnie ramieniem i leżeliśmy nadzy obok siebie, muskani ciepłem promieni słonecznych. Był maj. Przez szeroko otwarte okno słychać było szum drzew kołyszących się pod wpływem lekkiego wiatru, pachniało świeżo rozkwitłymi kwiatami. Upajała nas zarówno nasza bliskość, jak i te radosne tchnienia wiosny. Czesław był taki czuły i uczuciowy! Kto by pomyślał, widząc jego surowy wyraz twarzy, tak bardzo męską urodę i sposób bycia! - Nie przeżyłem czegoś takiego nigdy w życiu - powiedział do mnie. W przerwie między kolejnymi wypadami na tapczan rezydowaliśmy przy stole, on siedział w fotelu, ja na jego kolanach. O czymś mu opowiadałam, on słuchał, a gdy go zagadnęłam, po dłuższej przerwie odezwał się, jak nagle przebudzony: - Wiesz, ja jestem taki zasłuchany w ciebie, w twój głos, jesteś taka miła i słodka... Mogę tylko powtórzyć nie po raz pierwszy - to wszystko było takie cudowne! Nasz romans został gwałtownie zastopowany przez... śniadanko, jakie spożywałam w najbliższą niedzielę po spotkaniu z Czesławem. Jadłam bardzo mięciutką bułeczkę z bryndzą, zieloną sałatą i keczupem i kiedy po raz kolejny ugryzłam kanapkę, zorientowałam się, że stało się coś dziwnego z którymś z moich zębów. Byłam bliska apopleksji, gdy okazało się, że to złamała się u samej nasady górna jedynka! Jak romansować z zabójczym obiektem przy braku zęba na przodzie! Jak wyjść z domu z tą ziejącą, czarną szparą, która każdą twarz upodobni do właścicielki miotły z Łysej Góry?! Widziałam już te niekończące się korowody: rentgen, potem rwanie pozostałości, przepisowy okres na wygojenie, wreszcie zastanawianie się, w jaki sposób przymocować nowy ząbek, a wszystko to stale z niezmienną dziurą w ustach, przypominającą wyłamaną żerdź w płocie. Gdy tego dnia z miną, jaką się ma po uczestnictwie w pięciu pogrzebach z rzędu, dotarłam do Wojtka i Marioli, początkowo nie spotkałam się z ich zrozumieniem. Przypomnieli mi niedawne „awarie”, które tu taktownie przemilczałam, i zadali dodatkowy cios: - O, moja droga! - zawołał Wojtek. - Trochę za ostro się bawicie! Najpierw była noga, teraz ząb, potem będzie mój magnetofon!! Oddawać!! - Oj, nie! - jęcząc, zawodząc i łkając wyprosiłam, aby nie pozbawiał mnie jedynej radości, jaka mi chwilowo została. Nazajutrz zaczęłam działać. Zadzwoniłam do syna mojej przyjaciółki, który był artystą w uzupełnianiu uzębienia. Szczęśliwie okazało się, że były ząb był martwy z wypełnionym korzeniem, co stwarzało szansę na wkręcenie atrapy. Później zatelefonowałam służbowo do szefa, pułkownika Broniewicza z prośbą o tygodniowy urlop, bo tyle w przybliżeniu miał trwać okres chowania się przed ludźmi i wychodzenia o zmroku ze szczelnie zamkniętym otworem gębowym. Pułkownik Broniewicz był nieobecny, zastępował go pułkownik Biel. Zatkało mnie, ale zaraz wylałam potok słów na temat swego dramatu, który jemu wydał się komedią. Gdy wyznałam ze łzami, że złamał mi się ząb na przodzie, zapytał figlarnie: - Tylko jeden? Na tematy osobiste nie rozmawialiśmy w ogóle, zważywszy, że rozmowa toczyła się poprzez czujnouszą centralę. Dostałam tydzień urlopu. W zasadzie spędziłam go w przedszkolu. Dzieci nie dziwił mój przygaszony wyraz twarzy i brak uśmiechu. Dla mnie był to stan bardzo trudny do zniesienia, jestem bowiem z natury szalenie pogodna i niezmiernie często się śmieję. Teraz nie mogłam się śmiać - za to śmiał się ze mnie Wojtek. Któregoś posępnego i bezzębnego dnia nalewał zupę do talerzy. Zauważyłam, że tylko ja otrzymałam jakąś monstrualną porcję, grożącą w każdej chwili wystąpieniem zupy z brzegów talerza. Gdy zapytałam o powód takiego wyróżnienia, Wojtek odparł spokojnie i pogłaskał mnie po główce: - Ty musisz teraz dużo jeść, bo tobie rośnie ząbek... No, ale wszystko co złe ma kiedyś swój kres i dla mnie zaświeciło słońce. Ząbek wprawdzie nie wyrósł, ale pojawił się nowy, dzięki czemu mogłam znów się śmiać i normalnie rozmawiać z ludźmi. Pierwszy zauważył pozytywną zmianę mego nastroju sąsiad Rewiański. Sąsiad Rewiański był młodym, trzydziestoletnim byczkiem, mieszkającym wraz z żoną Magdą i synkiem Alkiem w naszym bloku. Na co dzień prowadził się względnie spokojnie, wyjąwszy przedłużające się spotkania towarzyskie w mieszczących się na dole zakładach pracy moich narzeczonych. Kiedy nadchodziła pora urlopów, sąsiad Rewiański natychmiast, prawie na każdy weekend, łączony z dniami wolnymi lub zwolnieniami lekarskimi, ochoczo wysyłał swą rodzinę na wypoczynek w innym klimacie, sam natomiast zdradzał skrajny wstręt do opuszczenia swej siedziby rodowej. Zaraz po ich odjeździe tęsknota za nimi rozdzierała go tak boleśnie jak Mickiewicza na emigracji, miał więc całkowicie usprawiedliwione podstawy do jej tłumienia. Nie czynił jednak tego przy pomocy nieskutecznej dla jego duszy poezji, lecz leczył ją wyrobami alkoholowymi. Właśnie korzystając z pięknej, majowej pogody, zadbał o zdrowie najbliższych, wysyłając ich na Mazury, a teraz, siedząc na murku koło domu, zapragnął zatroszczyć się o swoje samopoczucie, więc odezwał się do mnie bez ogródek: - Pani sąsiadko, od dawna o pani myślałem. Ciągle jednak nie byłem sam, a teraz już jestem. Może byśmy tak razem zaszaleli? Trochę zaniepokoiła mnie ta propozycja. Był silny, w miarę potrzeby hałaśliwy i stanowczy. Owszem, przystojny, ale stwarzanie sobie piekiełka w jednym bloku stanowczo mi nie odpowiadało. W innych warunkach nie patyczkowałabym się i jego oferta uzyskałaby zdecydowany, nie owijany w bawełnę odpór, teraz musiałam jednak kręcić, więc na chwilę wstąpiłam do dyplomacji. - Panie Adamie, jest pan młody i przystojny, bez trudu znajdzie pan sobie chętne kandydatki do Bara-bara - powiedziałam. - Ale ja chcę panią, a nie inne kandydatki - upierał się. - Pan mi się bardzo podoba - posunęłam mu komplement na osłodę odmowy. - Ale, wie pan, ja znam pana żonę, mamy wspólnych znajomych, rozpoczną się konflikty. Takich rzeczy nie robi się w jednym bloku. - Ależ możemy iść do innego bloku - zaproponował sąsiad Rewiański, na co parsknęłam śmiechem, a to od razu wykluczyło mnie z dyplomacji. Obiecując mu gruszki na wierzbie i nie szczędząc widoku nowego zęba, oddaliłam się do domu. Wróciłam do pracy. Pierwszemu, od czasu pamiętnych imienin Waldemara, spotkaniu z pułkownikiem Bielem towarzyszyło obopólne, lekkie zmieszanie, a niebawem miałam się przekonać, że pułkownik, z zawodu strateg wojskowy, tak nasiąknął arkanami sztuki wojennej, że obszary życia prywatnego traktował jako pole bitewne. Zastosował manewr, który w zamierzeniu miał mnie powalić na kolana, spowodować ból serca i płacz z miłości. Ale nie spowodował. Na strategię wojskową odpowiedziałam strategią cywilną: wcale nie miałam zamiaru za nim latać. Czesław zorientował się błyskawicznie w nieskuteczności swych posunięć i wycofał się z tego zagrania. Początkowo podejrzewałam, że stwierdziwszy, iż przeciwnik dysponuje jeszcze zasobami bojowymi, w miejsce armaty zechce wprowadzić czołg. Gdy po kilku dniach znaleźliśmy się sam na sam w pokoju, odrzuciliśmy wszelkie strategie i za szafą, która spełniała tu wiele funkcji, przywarliśmy do siebie z niepohamowaną tęsknotą. Czerwiec tamtego roku był piękny i gorący. On udał w domu, że wyjeżdża służbowo, i przygotował samochód do drogi. Ja przed swoją suczką nic nie musiałam udawać. Powierzyłam ją wraz z kluczami od mieszkania, nie po raz pierwszy, Wojtkowi i na pięć dni wyrwaliśmy się do Jastarni. Mijaliśmy zalane słońcem pola, nad którymi unosiło się powietrze lekko zamglone od żaru lejącego się z nieba, a przez otwarte okno samochodu wpadał delikatny wietrzyk wraz z zapachami z łąk. Mówiliśmy po drodze niewiele, wystarczyły nam porozumiewawcze uśmiechy, jego ręka na mojej dłoni i wymowne spojrzenie w moją stronę, gdy radio tego dnia raz po raz nadawało starą piosenkę Eddie Fishera Inna panna młoda, inny czerwiec, inny słoneczny miesiąc miodowy. Kiedy wjeżdżaliśmy na półwysep, poczułam ożywczą bryzę - zza piaszczystej skarpy ukazało się morze z białymi grzywami, w powolnym rytmie obmywające brzeg plaży. Zamieszkaliśmy w przytulnym pokoju z balkonem na pierwszym piętrze, stanowiącym poddasze niedużego, malowniczego domku, położonego od strony zatoki. W te ostatnie dni czerwca Jastarnia nie przeżywała jeszcze najazdu turystów, dowoli można było cieszyć się przestrzenią na białym piasku i nasycić wzrok łagodną, posrebrzaną zielenią traw i drzew znieruchomiałych w skwarze. Pierwszego późnego popołudnia udaliśmy się na taras Domu Zdrojowego, aby wypić kawę i obejrzeć pustą już o tej porze plażę. Morze przybrało barwę ciemnoszarej stali, piasek przy tym kolorze wydawał się wyjątkowo biały, a słońce niczym kula rozżarzonego żelaza powoli zatapiało się za widnokręgiem. To była pora popołudniowych tańców. Zespół muzyczny towarzyszył pląsającym na parkiecie z dyskretną, kameralną elegancją i w takt tej sugestywnie melancholijnej melodii Czesław zapragnął ze mną zatańczyć. Wtedy znalazłam się z nim na parkiecie po raz pierwszy i choć byliśmy już przecież kochankami, jego czar, wdzięk, dotyk ręki wokół mojej talii, lekkość w tańcu i w dowcipnej rozmowie sprawiły, że ja, odporna, a i bywająca w razie potrzeby toporna, poczułam się oszołomiona, ba - nawet stremowana, jak gdybym sunęła w ramionach onieśmielającego mnie swym urokiem kogoś dopiero poznanego. Przedpołudnia spędzaliśmy na plaży. Czesław już pod domem odbierał mi torbę z plażowymi akcesoriami, a drugą ręką przyciągał mnie do siebie - i tak szliśmy, trzymając się za palce. Gdy kładliśmy się na ręczniku kąpielowym na piasku, lubił leżeć bardzo blisko mnie i od czasu do czasu położyć swą dłoń na mojej. - To dlatego, żebyś mi nie uciekła - mówił spoglądając na mnie spod rzęs błyszczącymi oczami, przypominającymi roztopiony bursztyn. A ja w rozleniwiającym słońcu spod półprzymkniętych powiek obserwowałam świat skąpany w zastygłym powietrzu. Jego ciche piękno wywoływało we mnie tęsknotę, za czym? Co jakiś czas Czesław, opierając się na łokciu, pochylał się nade mną bez słów i lekkim muśnięciem całował moje usta. Obydwoje świetnie pływaliśmy - uwielbiałam te pełne zabawy kąpiele, wodę połyskującą oślepiająco w słońcu i nasze mokre, śliskie ciała, wykorzystujące każdy moment, aby do siebie przylgnąć. A później zapatrzeni, zasłuchani w morze, spacerowaliśmy wzdłuż brzegu, nierzadko aż do Juraty. Niekiedy zostawałam w grajdołku, a on sam wybierał się na przechadzkę. Patrzyłam za nim długo, jak szedł w złocistym świetle, zawsze nieodparcie zmysłowy w sposobie poruszania się, dopóki fale nie zmyły z piasku śladów jego stóp. - Tęskniłem za tobą - mówił po powrocie. Nasze noce, podczas których umierałam po kilka razy, spędzane w szaleńczych uściskach i objęciach, były równie gorące jak te, rozedrgane upałem za oknem. Wszystkie nasze noce w Jastarni były upalne. Przez otwarte drzwi balkonu widziałam granatowy firmament, rozjaśniony na styku z horyzontem, zasypany rojem migoczących gwiazd, świecących intensywnym światłem. Ciszę nocną przeszywały czasem stłumione śmiechy, dobiegające urywki rozmów. Ogarniało cudowne, letnie zapomnienie, a cały urzekający świat oddychał szczęściem. - Z nikim nigdy nie czułem się tak jak z tobą - szeptał Czesław. Leżąc tak parną nocą w jego objęciach, w cieniutkiej, odrzuconej pościeli, zza jego brązowego, mocnego ramienia widziałam lśniącą zatokę i myślałam z bólem, że ta czarowność, ta noc, wszystko to powtórzy się tu jeszcze nieraz, tylko nas tu już nie będzie. Któregoś popołudnia, zaraz po obiedzie, wsiedliśmy do samochodu i pomknęliśmy do Gdyni. Jeszcze w wieku licealnym, podczas wakacji spędzanych w Sopocie, najbardziej w Trójmieście podobała mi się Gdynia, gdzie często z mamą przyjeżdżałyśmy trolejbusem. A teraz byłam tu z Czesławem, nie mogłam w to uwierzyć! Rozbawieni, wchodziliśmy do sklepów, przemierzaliśmy ulice, skwerem Kościuszki dotarliśmy do morza. Bałtyk lekką bryzą przypominał chłodny powiew oceanu. Usiedliśmy pod parasolami urokliwej kawiarenki, popijaliśmy jakiś napój przez słomki i nie odrywaliśmy od siebie wzroku, a potem przenosiliśmy go na linię horyzontu, za którym był półwysep, Jastarnia, nasz pokój, nasze łóżko. A gdy zapadł letni, kolorowy zmierzch, objęci spacerowaliśmy ulicą Świętojańską pośród gwaru przechodniów i zapalających się w oknach i na ulicy świateł. I jeszcze upalny wieczór w Domu Zdrojowym. W rytm omdlewającego, zmysłowego saksofonu, z ciemno opalonymi ciałami, gorącymi od przedpołudniowego słońca, kręciliśmy się na parkiecie. Ja, w mocno wydekoltowanej, żółtej sukience, z zarzuconym nagim ramieniem na jego szyi i on wpatrzony w moją twarz. Potem przytuliłam policzek do jego policzka, tańczyliśmy spleceni uściskiem, a w otwartym szeroko oknie widziałam opustoszałą, ciemną plażę, fale leniwie opłukujące brzeg i morze połyskujące w srebrzystej poświacie księżyca. Powróciliśmy do Warszawy - i do pracy. I wtedy zauważyłam, że stało się coś niedobrego. Przedtem każdy dzień był dla mnie samą radością, już od rana ćwierkałam wesoło wraz z ptactwem za oknem i z werwą maszerowałam do pracy podobnie jak zespół junaków do żniw. Teraz budziłam się ze smętnym samopoczuciem, nie cieszyła mnie otaczająca rzeczywistość i nie śmiałam się już tak beztrosko jak dawniej. Początkowo symptomy te wzięłam za objawy niespodziewanie ujawnionej nerwicy i zamierzałam udać się do lekarza, aby przywrócił mi dobry nastrój pewnego zwycięstwa boksera, podskakującego wesoło na ringu przed rozgrywką. Gdy jednak najpierw zamiast lekarza raczyłam swymi doznaniami wszystkich wokół, po kolejnej konsultacji z którymś ze słuchaczy dokonałam przerażającego odkrycia: to nie nerwica, to miłość - ja zakochałam się w pułkowniku Bielu! Zgodnie z tym, co napisałam na początku, mój scenariusz na nadchodzące lata nie przewidywał takich sytuacji, a nawet wręcz uznawał je za niepożądane. Wykluczał on bowiem tego typu znajomości, które mogły być zarzewiem smutku, cierpienia lub komplikacji. W moim wieku miewa się już różne dramaty za sobą - choćby zgony najbliższych osób - dlatego uważałam, że teraz należy unikać w sprawach damsko-męskich świadomego pchania się w potencjalne zagrożenia dla naszego dobrego samopoczucia. A pułkownik Biel stanowił bardzo realne zagrożenie dla mego beztroskiego bytowania. Był, jak wiadomo, żonaty, co nigdy w romansach mi nie przeszkadzało, gdyż obce mi są ciągoty do ołtarza. Skoro jednak w grę wchodziło uczucie, obawiałam się, że mogłoby mi to w którymś momencie zacząć przeszkadzać. Czy chciałabym, aby się rozwiódł? Nie wiem. I jakkolwiek muszę tu wyznać, że w moim życiorysie zdarzyły się przed laty dwa przypadki rozwodów dla mnie, zapewne dlatego, że aż tak mi na tym nie zależało, to wcale nie byłam taka pewna, czy pułkownik Biel by się rozwiódł. Raczej nie, był bowiem człowiekiem szalenie rodzinnym i ustabilizowanym. Wszystko wskazywało na to, że mogę uwikłać się w sytuację dla mnie nie do przyjęcia. Kochałam Biela naprawdę. Był dla mnie uosobieniem tego wszystkiego, co kiedyś, bardzo dawno temu, kiedy jeszcze umiałam marzyć, pragnęłam mieć. Patrzyłam jednak na świat realnie i teraz byłam przekonana, że mieć tego nie będę. Dlatego postanowiłam odepchnąć Biela od siebie i zniszczyć to uczucie, które, jak mi się wydawało, mogło przynieść mi cierpienie. Początkowo postawa Czesława bardzo ułatwiała mi wykonanie tego zadania. Nie zaliczam się do pasjonatów horoskopów, analityków znaków Zodiaku i zupełnie nie obchodzi mnie, czy mam Saturna w Marsie, Barana w Rybie czy też Koziorożca w Nosorożcu. Coś jednak jest w tym, że mężczyźni spod znaku Raka są mi zupełnie niezrozumiali, wkurzają mnie i denerwują niemal od pierwszego wejrzenia, co trudno pogodzić z twierdzeniem astrologów, że Rak jest dla mnie (Byka z ascendentem w Baranie) idealnym partnerem. Dla mnie męski Rak to ktoś, kto w posagu wnosi stresy, humorzastość, przewrażliwienie, poplątaną psychikę, nieoczekiwane i zupełnie niezrozumiałe postępowanie, a z Warszawy do Gdańska jeździ przez Zakopane. I pomimo niechęci do zagłębiania się w zodiakalne zoo nieraz zastanawiałam się, jaki to znak pozwala małżonkom znanych mi Raków tkwić u ich boków. Wówczas gdy ja przed Rakami wieję do schronu. I właśnie gdy postanowiłam usunąć Biela ze swego życia, bo zbyt wiele dla mnie znaczył, on przypomniał sobie, że jest Rakiem. Nie przejawiał żadnych inicjatyw wobec mnie, lecz notorycznie i wszędzie podstawiał mi się, prowokując mnie w ten sposób do aktywności. Oczywiście, żadnej aktywności nie wykrzesał, bo czyż mogłam aktywnie przystąpić do szykowania sobie pętli na szyję? Gdyby jednak wykazał więcej inicjatywy, obawiam się, że, być może, spróbowałabym główkę w tę pętlę wsunąć... Kilka razy nie zdzierżył jednak i zachował się zupełnie zwyczajnie, proponując mi spotkanie. Podczas jednego z nich, gdy znaleźliśmy się w łóżku i kochaliśmy się tak namiętnie jak w czerwcowe noce w Jastarni, wyrwały mu się słowa, do których nieraz wracam w myślach i nigdy ich nie zapomnę: - Tak bardzo bym chciał, abyś należała do mnie całym sercem i całym ciałem, a czuję tylko ciało... Prawdopodobnie w tym momencie zasłużyłam bezapelacyjnie na Oscara, skoro nie wyczuł, nie domyślił się, nie zauważył, że moje serce należało do niego. Nie chciałam jednak, aby to właśnie serce posłużyło za zabawkę żonatemu mężczyźnie bez względu na uczucie, jakie do niego żywiłam. Miałam dość - koniec z dylematami, niejasnościami, nieśmiałymi nadziejami i męczącą niepewnością! Koniec ze smutkiem! Wystarczająco długo czekałam na kolejny ludzki odruch z jego strony - teraz postanowiłam wreszcie wrócić do realizacji własnego scenariusza i wyrzucić to wszystko, co sprawiało mi ból. Rola w melodramacie, prawdopodobnie bez happy endu, całkowicie mi nie odpowiadała, wolałam grywać w innych gatunkach u innych reżyserów! I właśnie tacy reżyserzy pojawili się jesienią na horyzoncie, zwabieni niebywałą kokieterią naszej instytucji, która znowu zapragnęła się malować. Celem spełnienia tego życzenia zagościł na terenie naszego biura młody szatyn o kręconych włosach i zielonych oczach, bardzo ładnej twarzy z seksownym wąsem. Jako szef firmy malarskiej, ściągnął ze sobą trzech przystojnych malarzy, co nasuwało przypuszczenie, że do robót malarskich, zgodnie z duchem czasu, angażował, na podstawie fotoofert, laureatów lokalnych konkursów piękności. Szef ów, zwinny, elegancki, młodzieżowy Adrian Malankiewicz, sam też chyba wywodził się z konkursów na mistera, bo dysponował urodą, ale o malowaniu nie miał pojęcia. Zostawiał ten problem pracownikom, natomiast sam rozpoczął eliminacje konkursowe wśród płci pięknej naszej instytucji pod kątem doboru kandydatek do swego łóżka. Początkowo wzrok jego zawisł na dwóch młodych, ładnych dziewczynach: Agacie T. i Małgorzacie Z. Znajdował się z nimi na etapie wstępnych rozmów przy stoliku kawiarnianym, gdy los nas zetknął na korytarzu, co - z dumą muszę wyznać - pozwoliło mi pokonać obydwie pretendentki. Pomogła mi w tym - opierając się na słowach Adriana - kompletna głupota wyżej wzmiankowanych, która zniechęciła go do wszczęcia romansów. Adrian Malankiewicz chciał mieć oprócz wizji także fonię, gdyż po zdemolowaniu pościeli i uszkodzeniu tapczanu lubił porozmawiać. W trakcie naszego wcale niecichego romansu zajeżdżał koło południa swym BMW pod moje biurowe okna i aby dać znać, że już do mnie idzie, naciskał klakson, na co w sąsiednim oknie pojawiał się pułkownik Biel. Malankiewicz wydawał dyspozycje swoim pracownikom, wpadał na chwilę do bufetu, po czym rezydował w moim pokoju pod nieobecność Rutkowskiej, której organizm w odpowiednich momentach odmawiał posłuszeństwa - obecnie znów bawiła na druku L-4. Podczas naszych tete-a-tete Adrian nie siedział z założonymi rękami, zatrudniał je w wędrówkach po mnie, usilnie starając się w godzinach pracy doprowadzić mnie do striptizu. Żeby nie doprowadzić do skandalu, postanowiłam zadośćuczynić jego zamiłowaniem do rozbiórek i zaprosiłam go do domu. Ten romans nie trwał długo. Mylnie oceniłam Malankiewicza. W czasie naszej bliskiej zażyłości wydawał mi się zarozumiały, odęty, z mocno poprzewracanymi urządzeniami w głowie na tle swego niechybnego wzięcia u kobiet. Wszystko okazało się nieprawdą, pozą, szkoda, że przekonałam się o tym za późno. I znów nadeszła zima, przyroda zapadła w sen pod puchatą przykrywą białego śniegu, który pośród ciszy i w spokoju sypał i sypał. Wokół mojego bloku potworzyły się zaspy, pagóry i doliny, za sprawą niedokończonych na czas robót wykopkowych. Któregoś wieczoru, wracając ze spaceru z moją Psotką, zauważyłam, że z jednego z kopców śnieżnych sterczą pionowo do góry jakieś dwa patyki. Pomyślałam, że są to efekty zabaw okolicznych dzieci w Krzyżaków. Jak pamiętamy, na początku słynnego filmu w reżyserii Forda wbito do ziemi dwa miecze. Zamierzałam usunąć te pręty udające miecze, aby ktoś w ciemnościach o nie nie zahaczył. Gdy podeszłam bliżej, okazało się, że nie są to pręty, które miały wyglądać jak miecze, tylko damskie nogi wyglądające jak pręty. Dalszy ciąg osoby spoczywał na śniegu i niknął w mroku. Przerażona odkryciem, wpadłam do zakładu Marcina po pomoc. - Ktoś leży w śniegu i nie daje oznak życia! - zakomunikowałam od progu. Marcin stał przy stole i pracował. Podniósł nieco senne oczy, najwyraźniej znudzony wykonywaniem czynności, na które w tej chwili nie miał ochoty, po czym ożywił się. Podszedł do mnie bliżej i przerzucił się na czynności, na które miał ochotę. Nie było to niemiłe, więc się nie wyrywałam, przypomniałam mu jednak, po co przyszłam. - W zaspie leży jakieś ciało! - wskazałam ręką za okno. Niechętnie oderwał się ode mnie i bez entuzjazmu zgodził się przystąpić do akcji ratunkowej. Narzucił na ramiona kurtkę podbitą kożuchem i wyszliśmy na zewnątrz. Nogi w dalszym ciągu wznosiły się ku górze. Marcin zmarszczył brwi i przyspieszył kroku. Stanął przy domniemanych zwłokach, po czym spojrzał na mnie ze zdumieniem i ziewnął. - To nic takiego - powiedział - to Joaśka. Piła przecież dzisiaj od rana, więc się wywróciła. Po raz drugi miałam więc okazję zetknąć się z mgr Lechowicz, lecz znów jej stan nie pozwalał na dokonanie prezentacji. Marcin pobiegł do zakładu Czarka i sprowadził go do pomocy. Podnieśli mgr Lechowicz, odśnieżyli, oderwali jej parę sopli spod nosa, za co w podzięce otrzymali kilka wymamrotanych inwektyw. Nie zrażając się jednak brakiem wdzięczności, odholowali ją na miejsce spoczynku, czyli do mieszkania. Ułożyli ją na tapczanie i po obu stronach głowy postawili dwa budziki - na jedno ucho każdy - aby umożliwić jej od rana pełnienie obowiązków zastępcy dyrektora ds. ekonomicznych w Biurze Projektów Budownictwa Mieszkaniowego „Budomiesz”. Gdy dotknęliśmy się z Marcinem przy okazji organizowania pomocy dla mgr Lechowicz, zapragnęliśmy się podotykać bardziej dokładnie i szybko zrealizowaliśmy nasze pragnienia. Związek z Marcinem mógłby przybrać całkiem przyjemny obrót, gdybyśmy mogli tak dobrze porozumieć się poza łóżkiem jak w łóżku. Obydwoje byliśmy niesłychanie ambitni i powściągliwi w wyrażaniu tego, co mogłoby nas silniej złączyć, bo sympatię odczuwaliśmy do siebie z całą pewnością. Jednak zdecydowanie przesadna godność osobista nie pozwalała nam tego wyrazić. Marcin miał także nieprostą sytuację domową, zważywszy konkubinat z Dorotą, czym specjalnie nie przejmowałabym się, gdyby nie służył on jego dzieciom. A dzieci nie powinny nigdy ucierpieć na skutek zagmatwali uczuciowych rodziców. Przy tych wszystkich supłach i węzłach oraz kołtunach, jakie tworzą nieraz drogi życiowe tatusiów i mamuś, nie da się całkiem wyeliminować cierpienia dzieci, ale trzeba robić wszystko, aby były one jak najmniejsze. Dorota ofiarnie chowała dzieci Marcina, aby zasłużyć na oficjalne miejsce u jego boku. Dzieliła ich różnica poglądów na sposób usankcjonowania tego związku: ona była zwolenniczką zaświadczenia z USC, on preferował kocią łapę. Wolałam, żeby Dorota nie wiedziała o naszych stosunkach. Zdaje się, że Marcinowi było to obojętne. Któregoś zimowego dnia zawitałyśmy wraz z moją Psotką do jego zakładu. Chciałam skorzystać w pilnej sprawie z telefonu. Już od progu zauważyłam drobną postać Doroty, wystrojoną według najnowszych wskazań mody, na co zezwalały obroty firmy Marcina. Zgodnie z zasadami konspiracji odezwałam się od drzwi: - Dzień dobry, panie Marcinie. - Dzień dobry, Gosiu - odparł wesoło Marcin, gwiżdżąc na te zasady. Dorota lekko drgnęła przy stole, przy którym siedziała. - Panie Marcinie, czy możemy zadzwonić od pana? - utrzymywałam fałszywy dystans. - A dzwoń sobie! - zawołał beztrosko i głośno. Po twarzy Doroty przebiegły skurcze. Kiedy wyciągnęłam rękę w stronę aparatu, Marcin odezwał się na cały głos: - I czego się tak wygłupiasz z tym panem? Co ci do głowy strzeliło?! Mnie nic nie strzeliło, ale Dorota zaczęła zachowywać się tak, jakby właśnie strzelił w nią piorun. Widząc płomienie na jej policzkach i rozbiegane nerwowo oczy, postanowiłam zaniechać połączeń telefonicznych. - To może my zadzwonimy innym razem... - bąknęłam, wycofując się w stronę drzwi. - A co to?! - wrzasnął Marcin rozzłoszczony moją postawą. - Dopiero chciałaś telefonować i już ci się odechciało?! - Przyjdziemy innym razem - powiedziałam łagodnie, robiąc kolejne dwa kroki do tyłu. W tym samym czasie Dorota łapała nerwowo powietrze, a oczy jej skakały we wszystkich kierunkach. O tym, żeby zrobiła awanturę, nie było mowy, zbyt w tym związku była stłamszona i pozbawiona praw obywatelskich, by dobitniej zaznaczyć swoje istnienie. Marcin pragnął zaś podkreślić swą suwerenność i autonomię, czyli prawo lokowania swych uczuć gdzie indziej. - Czemu nie dzwonisz? - huknął do mnie niby przyjacielsko, a tak naprawdę to ze złością za nieprzyłączenie się do akcji ogłaszania światu, co nas łączy. - To my już uciekamy... - oznajmiłam spokojnie w pobliżu drzwi. - A uciekajcie, uciekajcie! - ryknął na cały regulator. - Uciekały kury przed kogutem, a jedna z nich mówi: koleżanko, czy my nie za szybko uciekamy? Przy ostatnich słowach zamykałam już drzwi, a z wewnątrz dobiegł odgłos, jaki czyni wywracająca się szafa pełna garnków. Uciekając, nie analizowałam, które z nich dało wyraz temu, co czuło, natomiast postanowiłam odpocząć od Marcina, zważywszy kły, jakie zaczęła szczerzyć Dorota. No bo po co mi afera? Zmykając z miejsca konfliktu, wpadłam prosto na radosnego Ryszarda „Stallone”. Zima nie przeszkadzała mu w dobrym nastroju, mimo że padający śnieg masowo pchał mu się prosto do ust, szeroko rozwartych w pełnym szczęścia uśmiechu. Oznajmił uroczyście, że pragnie natychmiast złożyć mi wizytę. Uznałam to za idiotyzm przy takiej ilości oczu spozierających wokół i zorganizowanej przez „Sondrę Locke” siatce szpiegowskiej, mającej na celu tropienie jej małżonka i tej czarnej spod szóstki, czyli mnie. Rysiek z dumą wyznał, że właśnie dziś „Sondra Locke” odleciała do Francji, gdzie jej samotna ciocia zaczęła dobijać do końca swej wędrówki na tym świecie i wezwała ją do opieki, odpowiednio dziękując jej za to w testamencie i na bieżąco. Nie mogłam w to uwierzyć. Uważałam, że Rysiek znowu wymyślił coś głupiego, aby tylko przekroczyć próg mojego mieszkania. Nie zezwalałam na to z uwagi na stan wrzenia „Sondry Locke”, doprowadzonej do tego przechwałkami o nas na lewo i prawo. „Sondra Locke” pilnowała męża jak strażnik mennicy państwowej. Śledziła go bezustannie sama lub przy pomocy przyjaciół. Wydzielała mu chwile wytchnienia, niesłusznie podejrzewając mnie o chęć założenia ślubnego welonu. I teraz miałaby nagle zostawić swego bezbronnego baranka na pastwę potwornego smoka? Tak sobie, zdaje się, wyobrażała nasz układ, nie wiedząc, ile to razy biedny smok resztkami sił musiał bronić się przed rozbuchanym barankiem, gotowym minę podstawić pod moje drzwi, aby wejść do środka. - Dobrze, sprawdź, ja mam czas, ja poczekam - swobodnie mówił Rysiek. - Nie widzisz, że stoję na środku skweru razem z tobą i niczego się nie obawiam? Za jak długo mam przyjść? - zapytał pewny swych racji, rozluźniony. - Za parę dni - odparłam i łapiąc Psotkę, udałam się w stronę swojej siedziby. Zanim śledztwo dobiegło końca, nawaliła mi suszarka do włosów. Ze względu na to, że jedynym wyjściem w tej sytuacji było odniesienie jej do naprawy, skierowałam się więc, nie bez tremy, do zakładu owianego mgiełką tajemnicy Czarka. To on onegdaj, siedząc na murku, wzrokiem omal nie powalił mnie na ziemię. Z kolei jego przystojność, ilekroć go zobaczyłam w okolicy, utrudniała mi oddychanie. Teraz, gdy przekroczyłam próg jego zakładu i rzuciłam na niego okiem, dolegliwość ta wystąpiła natychmiast, a co gorsza, w jego towarzystwie czułam się trochę zmieszana. W głębi ducha łajałam się za to i tłumaczyłam sobie jak debilowi, że to taki sam człowiek z rękami, nogami i głową jak ja. Pojmowałam to w lot, a zmieszanie nie mijało. Pocieszało mnie tylko jego spąsowienie na policzkach, wskazujące, że borykał się z podobnym dylematem. Przemiłe mnie przyjął, obiecał naprawić suszarkę na wieczór, czyli ekspresowo, a kiedy zjawiłam się o uzgodnionej porze, wręczył mi ją, tłumacząc, że coś tam się przepaliło, niestety, zupełnie nie słuchałam co. Uśmiechając się do niego, właśnie znów sobie wymyślałam, aby utrzymać fason. - Dziękuję, panie Czarku - rozpływałam się w podziękowaniach, choć suszarka w tej chwili zupełnie mnie nie obchodziła. - Ile płacę? - Nic, to drobiazg - machnął ręką. - Jak to? - spytałam zaskoczona. - Sąsiedzka przysługa - zbagatelizował zagadnienie. - Dziękuję - wymamrotałam. - Jak coś się zepsuje, to proszę do mnie! - dodał. - Ojej! - zmieszałam się nie na żarty. - Oczywiście, dziękuję - i zaraz pomyślałam, że dobrze byłoby, żeby jak najszybciej coś się zepsuło! Niebawem kolega sprawdzający prawdomówność Ryśka zawiadomił mnie, że tym razem nasz „Stallone” nie kłamał. „Sondra Locke” dnia tego a tego opuściła kraj, odfruwając samolotem do Francji, żeby złapać w objęcia ciocię i testament. Z moich obliczeń wynikało, że jeszcze nie dojechała do Okęcia, gdy on już biegł do mnie, piętami bijąc się w pewną część ciała. Miałam jednak wątpliwości, czy wszczynać ten przerwany romans. „Sondra Locke” nie rozumiała, że nie chciałam odbierać jej męża. Przez jego długojęzyczność dowiedziała się o tym cała okolica, a ja nie miałam zamiaru wdawać się w jakiekolwiek boje i potyczki. Ostatecznie przekonała mnie Izabella. - Co ci szkodzi - powiedziała. - Róbcie to po cichu. Ty już go znasz, on zna ciebie, prześpijcie więc tę zimę razem. - Dobrze, ale tylko do powrotu z Francji „Sondry Locke” - odparłam i to samo powtórzyłam jej małżonkowi. Biała, śnieżna zima przeszła mi na wzorowym, układnym pożyciu z Ryśkiem „Stallone”. Czy myślałam o pułkowniku Bielu? Nie pozwalałam sobie na myślenie o nim, wiedząc, że to uczucie może być zalążkiem mojego nieszczęścia. Metoda ta zdawała egzamin do momentu zetknięcia się z nim w pracy. Kochałam go i bolało mnie, że najprawdopodobniej nie mogłabym go mieć. Biłam się nawet z myślami, czy nie zmienić pracy, aby nie mieć okazji do spotkań. Jego oczy mówiły mi o uczuciu, ale postępowanie ograniczało się do szukania różnych okazji do podstawiania się. Gdyby tylko zdecydowanie zadziałał, mój opór ległby natychmiast w gruzach. Dziś myślę nieco inaczej - może należało docenić te wysiłki, które jednak czynił... Wracając do zimy z Ryśkiem - dla niego była ona bardzo ciężka. Całe dnie pracował, gotował synom, sprzątał, prał, jedynie noce spędzał u mnie, co nie spodobało się jego staremu koledze Szymkowi Razińskiemu, który już wcześniej zadał sobie trud poinformowania „Sondry Locke”, co się święci i gdzie. Aby zemścić się na Ryśku za to, że ten ze mną spał, a nie on, w rozmowie z nim źle się o mnie wyraził. W odpowiedzi ręka Ryśka momentalnie wylądowała na jego szczęce, a noga poniżej talii, na końcu kręgosłupa. Urażony tą formą odpowiedzi Raziński postanowił się zemścić, o czym wtedy nikt z nas nie miał pojęcia. Pod koniec zimy Rysiek zniknął - zarówno z mojego życia, jak i z horyzontu. W ogóle nie było go w okolicy. Nie przejmowałam się tym, rozumując, że zastosował się do naszej umowy, zgodnie z którą rozstajemy się po powrocie „Sondry Locke”. Trochę dziwiła mnie tylko jego nieobecność w okolicznym krajobrazie, dotąd bowiem zawsze w którymś punkcie naszego Kaczego Dołu można go było zauważyć. Kaczym Dołem nazywaliśmy mniej więcej kwadratowy, wypełniony paroma ulicami, placem i skwerami obszar, w obrębie którego kwitła symbioza sąsiedzko-towarzyska na podobieństwo małego miasteczka. Mieliśmy tu ścisłe związki z sąsiadami, z tutejszymi sklepami, warsztatami, kioskami, punktami usługowymi, mieliśmy też znane postacie będące na ustach kaczodolskiej społeczności. Bez krygowania się, spuszczania ocząt i fałszywego zaprzeczania przyznaję, że jedną z nich byłam ja. I nieważne, czy komuś się to podoba, czy nie, miło mi, że w wieku pięćdziesięciu lat uchodziłam za Czarną Mańkę tej okolicy. Po zniknięciu „Stallone” zajęłam się swoim życiorysem, a ścisłej mówiąc, oknami, które wymagały malowania. Jak już wspominałam, był to cały zestaw okien rozciągający się na całą szerokość frontowej ściany, wystawionej na ustawiczne działanie słońca po to, aby usmażyć lokatorów. Wkrótce w naszym sklepie spożywczym zderzyłam się czołowo koszykami z wybitnie podenerwowaną „Sondrą”, która zaraz w pośpiechu opuściła lokal. Modna, wąska spódnica, efektowna wiatrówka i fantazyjny ondul na głowie niezbicie świadczyły o otarciu się o kulturę Zachodu. Ucieszyłam się, że nie zareagowała na mój widok i uznałam z zadowoleniem, że moje cudzołożenie z jej małżonkiem uszło nam na sucho. Jakżesz fatalnie się pomyliłam... Niebawem, przedwiosennym porankiem, podążając przez skwer do pracy, zauważyłam w oddali moją koleżankę Bożenkę, wyprowadzającą swojego Puszka. Na mój widok opanowana zazwyczaj Bożenka rzuciła się pędem w moim kierunku, a poły jej płaszcza unosiły się na wietrze jak peleryna latającemu Batmanowi. - Małgosiu!! - zawołała zduszonym głosem, gdy dobiegła. - Czy ty wiesz, co się stało z panem Ryśkiem? - Bożena jak zwykle przestrzegała form najwyższej uprzejmości. - Nie, nie wiem - zdziwiłam się. - Jest w szpitalu - tłumaczyła mi z przejęciem Bożena. - Małżonka go tak urządziła! - Co się stało? - wybałuszyłam oczy. - Poraziła go prądem i poraniła - mówiła z przejęciem Bożena, rozglądając się, czy nikt nie słucha. - Doszło u nich do awantury i rękoczynów, ona chwyciła za ogromną, ciężką lampę podłączoną do prądu podobno z wadliwą instalacją. Rozbiła mu ją na głowie. Poraniła go i poraziła prądem, on się wywrócił i doznał wstrząsu mózgu! - Rany boskie! - złapałam się za głowę i choć bardzo byłam ciekawa, wolałam na wszelki wypadek ominąć pytanie o temat awantury. - I co z nim? - Od miesiąca jest w szpitalu, to poważna sprawa - odparła Bożena. - Ją chcieli od razu aresztować, ale nie uczynili tego, bo jest ona osobą niekaraną, jedyną opiekunką dzieci, no i on o to poprosił z uwagi na synów... - Jakie ma obrażenia, w co jest ranny? - dopytywałam się zdenerwowana. - Nie wiem - Bożena bezradnie rozłożyła ręce. - Jest pokaleczony. A więc Rysiek od miesiąca przebywał w szpitalu. Cały Kaczy Dół z pewnością wiedział o aferze, tylko ja nie, spokojnie sobie spacerując po skwerze, wówczas gdy prawie z każdego okna, zakamarka, sklepu wyzierały jak dzidy żądne sensacji oczy. Pokazywano mnie palcami, szeptano, przerywano oglądanie seriali w tv, gdy nadchodziłam, mając na widoku bohaterkę zdarzenia z życia wziętego. Było to jedno z pierwszych zainteresowań reality show - a ja nic o tym nie wiedziałam! Pomyślałam o Izabelli - czyż to możliwe, aby ona, tak znakomicie zorientowana w szczegółach życia lokalnej społeczności, także o niczym nie wiedziała? Po pracy wzięłam ukochaną Psotkę i natychmiast udałam się do Izabelli. - Tak, wiedziałam o wszystkim - przyznała zupełnie otwarcie Izabella - ale skoro ty mi nic nie mówiłaś o swoim zadawaniu się z Ryśkiem, to ja ci nic nie chciałam mówić o tym. Przełknęłam to w milczeniu. W imię dyskrecji i uniknięcia komplikacji w życiu Ryszarda nie przyznałam się do naszego romansu nawet koleżance. Niepotrzebnie czyniłam sobie jednak wyrzuty, bo dzięki jego dyskrecji poinformowała ją o tym okolica. - Zaraz na drugi dzień wiedziałam, co się stało! - chwaliła się Izabella. - Mirka Razińska przyleciała mi powiedzieć... Wiesz, jak to się wydało? - A skąd mam wiedzieć? - Jak tylko Rysiek pobił się z Szymkiem Razińskim, ten napisał list do Francji do jego żony i opisał, co wy robicie, oraz ostrzegł ją przed planami rozwodowymi męża. - Jakimi planami rozwodowymi? - podniosłam głos. - Pierwsze o tym słyszę. Izabella wzruszyła ramionami. Nie znała zawartości duszy Ryśka, powtarzała tylko sumiennie zasłyszane fakty, głaszcząc swego Kruczka, który z dżentelmeńskim spokojem obserwował moją Psotkę, wyjadającą mu z miski podwieczorek. Rysiek „Stallone” należał do tych nieprzebranych rzesz żonatych mężczyzn, którzy przy okazji zdradzania żony panicznie boją się powikłań, wsyp. Gdy zauważą, że druga strona romansu dyskrecję także uważa za swój interes, a więc ma ją zaklepaną, natychmiast ochoczo zaczynają mleć ozorem o wszystkim na lewo i na prawo, w wyniku czego - jak się okazało - można trafić do szpitala. Żyłam teraz na osiedlu otoczona specyficzną aurą, zupełnie jednak nie zwracałam na to uwagi. Nie zdołałam się jedynie dowiedzieć, jakie obrażenia odniósł Rysiek - nikt ze znajomych nic nie wiedział na ten temat. O zdarzeniu poinformowałam tylko Mariolę i Wojtka, moich stałych powierników. Wiosna była tuż-tuż, gdy pewnego marcowego przedpołudnia zadzwoniła do mnie do pracy Bożena. - Małgosiu - zaczęła rozgorączkowanym głosem - dziś na ulicy widziałam pana Rysica. Pięknie wyglądał, wypoczęty, gładka twarz, ładnie ubrany... - Więc głowę ma całą? - zapytałam z radością. - Jak najbardziej. Nie ma żadnych śladów po wypadku! - odparła Bożenka. Ucieszona tą wiadomością, natychmiast zatelefonowałam do Wojtka i oznajmiłam mu radośnie: - Wiesz, przed chwilą dzwoniła Bożena, widziała Ryśka na ulicy. Głowę ma całą bez jakichkolwiek śladów poranienia! Wojtek nie uznał jednak tej wiadomości za pomyślną. - Skoro głowę ma całą - rzekł powoli - to ty lepiej szybko sprawdź, co ona mu uszkodziła... Niebawem na głównym trakcie osiedlowym, na widnokręgu zamajaczyła mi znana sylwetka Rysia „Stallone”. Na naszym skwerze zupełnie jak na Forum Romanum można było zawsze wszystkich spotkać. Kiedyś, wiedziona nieprzepartą ochotą połączenia mojego ciała z ciałem wyżej wymienionego, pobłąkałam się trochę po skwerze, ukłoniłam się starszyźnie okupującej gęsto ławki, potowarzyszyłam sąsiadce w trzepaniu dywanu, odpowiedziałam na szereg pytań dzieci o zdrowie Psotki - a na tle trzepaka pojawił się niebawem boski Ryszard. Teraz w aksamitnej, czarnej marynarce przemierzał główny trakt Kaczego Dołu - i za chwilę wpadliśmy na siebie. Pobyt w szpitalu rzeczywiście mu posłużył, twarz miał gładką jak tkanina, z której wykonano jego marynarkę. - Wcale taka nie była - powiedział pochmurnym tonem, gdy posunęłam mu komplement. - Szkło od lampy i żarówek skaleczyło mnie tuż przy oku i poparzyło, to wszystko się wygoiło. Na piersiach mam trochę śladów po pokaleczeniach. Najgorzej było z raną głowy i wstrząsem mózgu, długo byłem nieprzytomny. Ja jej, cholerze, nigdy tego nie podaruję. - Po tym co ona zrobiła - powiedziałam - ja nie mogę się z tobą widywać, to nieopanowana osoba. Po co tak rozpowiadałeś o wszystkim? Nie otrzymałam odpowiedzi na to pytanie, jedynie zapewnienia o chęci rozwiedzenia się z „Sondrą Locke”. To przeraziło mnie jeszcze bardziej - nie miałam zamiaru znaleźć się na linii rażenia domowym sprzętem podczas rozwodowych dyskusji. Z ubolewaniem podkreśliłam jeszcze raz, że skoro ma taką awanturniczą małżonkę, wycofuję się z tego związku. - Ona bardzo płakała - przekonywał mnie Rysiek - i powiedziała, że nigdy, przenigdy nie zrobiłaby już więcej czegoś podobnego. Codziennie przychodziła do mnie do szpitala. - To jasne - odparłam - przecież zależy jej na mężu. Tak więc jej przychodzenie do szpitala nie wpłynęło na zmianę mojej decyzji, którą Rysiek przyjął z dużym niezadowoleniem. Sprawa niebawem trochę przycichła, a już wkrótce nastąpił gwałtowny, cudowny wybuch wiosny ze śpiewem ptasząt, budzącą się do życia przyrodą i przygrzewającym słońcem. Nastały znowu piękne, radosne poranki przy otwartych oknach, przez które wpadało upragnione, ciepłe powietrze i podniecające, wiosenne zapachy. Przyjemnie było pospacerować z Izabellą po okolicy. Szczególnie chętnie towarzyszyłam jej w wyprawach po zakupy na miejscowe targowisko, gdzie jej elokwencja w wymianie zdań ze sprzedającymi zawsze gromadziła krąg słuchaczy. Udałyśmy się którejś soboty pod Halę Mirowską, a ściślej mówiąc na placyk usytuowany vis-a-vis. Tu Izabella dokonywała często swoich słynnych transakcji. Ulubionym daniem, które serwowała swemu Kruczkowi, był wołowy ogon, pływający w bogato urozmaiconej jarzynami zupie. Tego dnia także była zainteresowana tą częścią wolowego ciała. Z budki mięsnej wyglądał zachęcająco młody człowiek. Izabella postawiła mu pytanie wprost: - Ma pan ogon? Z niezrozumiałych względów sprzedawcy zawsze traktowali to pytanie bardzo osobiście. Tak samo tym razem młody człowiek wyprężył się jak przed wyższym rangą oficerem i wypalił od razu: - Tak jest. Widząc to Izabella uśmiechnęła się ironicznie i spokojniej dodała: - Wołowy, wolowy... - A... wołowy... Tak, mam, oczywiście... - zmieszał się sprzedający i wyciągnął parę sztuk na ladę. Izabella pogardliwie szturchnęła to kłębowisko. - To są ogony? To tasiemki! - prychnęła i zaczęła grzebać między nimi. Wygrzebała wreszcie najdorodniejszy okaz i wymachując nim przed oczami sprzedawcy zapytała o cenę. Odpowiedź, jaką uzyskała, wprawiła ją w zdumienie. - Co?! Ta lichota tyle kosztuje?! Panie, bój się pan Boga!! - wykrzyknęła. - Ogony poszły w górę - uprzejmie poinformował ją sprzedawca. - Nie wszystkie - odparła z naciskiem Izabella i zajrzała głęboko w oczy właścicielowi budki, który skulił się, przerażony taką ewentualnością. - Chodźmy już, Iza - pociągnęłam ją za rękaw, bo ogonowy spektakl przyciągnął już wyjątkowo sporą liczbę widzów. Pomrukując coś pod nosem, Izabella ładowała ogon do torby, gdzie panował już istny tłok artykułów spożywczych i ogon nie mógł się tam pomieścić. - Jak słyszę takie ceny, to na czerwono widzę! - oświadczyła na zakończenie wizyty w budce mięsnej. Nigdy nie miałam kłopotów z porannym wstawaniem. Teraz, wiosną, wręcz sfruwałam z łóżka, wykonując rutynowy ciąg czynności na dzień dobry: włączenie radia, zapalenie gazu pod czajnikiem, a kiedy tam gotowało się, tu zaś grało, ja przebywałam w łazience. O poranku najchętniej słuchałam Jedynki. Gdy powstały prywatne stacje, upodobałam sobie jedną z nich - oczywiście, nie powiem którą - i w trakcie picia porannej herbaty, połączonego z wykonywaniem malunku, nieraz zrywałam się, aby nagrać któryś z nadawanych przebojów. Nowością były reklamy, wciskane pomiędzy piosenki. Przyznaję, że początkowo niejednokrotnie szokowało mnie ich wykonanie, gdy znana piosenkarka osiągała szczyty ekspresji i nadinterpretacji na temat środków ułatwiających trawienie. Gdy tak piłam poranną herbatkę, miałam okazję przyjrzeć się swoim oknom, których ramy wyglądały fatalnie. Szczęśliwie ekipa pod wodzą Adriana Malankiewicza, zaangażowana jesienią do wykonania makijażu naszej instytucji, bardzo się do niej przywiązała i jeszcze tam gościła. Z Adrianem Malankiewiczem nie stykaliśmy się i tak naprawdę nie wiedziałam, o co mu chodzi. Wyznaję zasadę, że jeżeli mężczyzna, który nawet bardzo mi się podoba, postępuje w sposób dla mnie niezrozumiały, wymaga specjalnych kluczy lub wytrychów, aby dotrzeć do jego wnętrza, oraz pomocy wybitnego speca od szarad i łamigłówek, żeby pojąć jego zachowanie - zostawiam go w spokoju. Na co dzień nie cierpię zabawiania się w Herkulesa Poirota i przeprowadzania drobiazgowego śledztwa dotyczącego męskich humorów. Tak więc na Malankiewicza spuściłam kurtynę, a zwróciłam uwagę na jego pracownika, reprezentacyjnego Marka Wiśniowskiego, malarza, który jak ulał pasował do moich drzwi. Marek Wiśniowski, postawny, męski, niebieskooki ciemny blondyn, był chętny, przystojny i - jak się okazało - bezczelny. Kiedy znalazł się już wewnątrz mojego mieszkania, postanowił wykorzystać nadarzającą się sposobność do maksimum. Okna malował w tempie, w jakim żółw ciągnąłby zaprzęg, gdyby go do tego zaangażowano. Co dwadzieścia, trzydzieści centymetrów wymalowanej ramy przystępował do czynnego odpoczynku, wymownie wymachując moim różowym peniuarem. W pewnym momencie, kiedy prace malarskie nie dobiegły nawet do półmetka, poczułam się wykorzystywana i postanowiłam dać Wiśniowskiemu odpór. Ten w swoim zadufaniu nie wziął pod uwagę faktu, że są jeszcze inni malarze na świecie i czując się jedynym przedstawicielem tej grupy zawodowej na kuli ziemskiej, coraz bardziej był rozwydrzony. Nie zaskoczyło mnie to. Podobny rodzaj zaciemnienia umysłu, jakkolwiek nie na tle wykonywanego zawodu, spotykałam już u wielu innych mężczyzn. Tam zarozumialstwo miało podłoże w niezbyt dokładnym przyłożeniu się do nauki biologii w szkole. Każdy z nich bowiem żywił niezachwiane przekonanie, że tylko on jest rasowym mężczyzną, reszta to jacyś bezpłciowcy. Rozumujący w ten sposób, tyle że w innych kategoriach, Wiśniowski wbiegał sobie pewnego dnia ochoczo, po dwa schodki, z piosenką na ustach w stronę mojego mieszkania, gdy napotkał niespodziewanie opór drzwi, które zdecydowanie nie chciały się otworzyć. Żaden logiczny wniosek nie zadrgał w jego mózgownicy. Pukał w drzwi, zdumiony bezgranicznie, że nikt go nie wita na progu. Kiedy wyszłam wreszcie, jego mina mówiła, abym się usunęła i zrobiła przejście, bo on chce wejść do środka. Nie usunęłam się i nie zrobiłam przejścia, jedynie poinformowałam go krótko, że dosyć mam jego wizyt i prac malarskich. Nie potraktował serio mojego oświadczenia: nie wyrzuca się przecież za drzwi jedynego malarza, jaki się ostał na tym globie. Dopiero gdy powtórzyłam to pięć razy głośniej, szokujące zdumienie odmalowało się na jego beztroskim obliczu, a oko zazezowało z wrażenia. - Czy nie mogę napić się herbaty? - wydukał zmieszany, głosem zbesztanego uczniaka. - Herbaty możesz się napić u siebie w domu - oznajmiłam stanowczo, zamykając mu drzwi przed nosem. Gdy zrozumiał, o co chodzi, niemal sfruwał ze schodów wraz z hałaśliwym pobrzękiwaniem niesionego sprzętu. Miałam chwilowo dosyć łączenia romansów z czynnościami remontowymi i spoglądając na swoje okno z ramą po części białą, a po części w kolorze futra zakwaterowanego w piwnicy szczura, postanowiłam kategorycznie poszukać malarza, któremu za dokończenie rozpoczętego dzieła zapłacę gotówką. Odkryłam w pobliżu lokal, z którego często wysypywali się w dużych ilościach malarze. Usytuowany był po przeciwnej stronie budynku, w którym mieścił się zakład ślusarski, zatrudniający dorywczo Ryśka „Stallone”. Chciałam tam udać się natychmiast, zapytać o cenę, zapłacić i mieć święty spokój. W tym celu postanowiłam włożyć biało-niebieską sukienkę w kwiatki, bo kwiecień w tym roku był bardzo ciepły. Niestety, była pognieciona. Włączyłam więc żelazko i wtedy okazało się, że jest zepsute. Okna od razu poszły w odstawkę, a na pierwszą lokatę wysunęło się żelazko. Złość, jaka mnie ogarnia w tego rodzaju sytuacjach, powoduje, że zamieniam się w słup ognia. Dopiero świadomość, że pobiegnę do Czarka, przyniosła mi ukojenie. Niebieską sukienkę cisnęłam w kąt, zeszłam do Czarka w czerwonej w białe grochy i z żelazkiem w ręku zajrzałam mu w oczy. Zrobiłam to z prawdziwą przyjemnością, Czarek ogromnie mi się podobał i żelazko nie miało tu żadnego znaczenia. Było jedynie pomostem, przez który mogłam się przeprawić, aby w te oczy spojrzeć. - Dobra - powiedział Czarek - zrobię na jutro. - Ale musi pan przyjąć pieniądze - podkreśliłam. Zgodnie z prawdą nie chciałam mieszać sprzętu gospodarstwa domowego w afekt, jaki odczuwałam do bardzo przystojnego szefa punktu napraw. - Nie ma mowy - rzekł stanowczo Czarek. - W takim razie przyniosę alkohol - zaproponowałam. - Nie piję alkoholu - wzbraniał się. - Panie Czarku - jęknęłam - niech mi pan nie utrudnia! Nie mogę przecież wykorzystywać pana w nieskończoność. - To nie jest wykorzystywanie, to jest sąsiedzka przysługa - obstawał przy swojej teorii. Nazajutrz zeszłam na dół, tym razem w czarnej kreacji w duże niebieskie kwiaty i małe białe kwiatki. Czarek z czarującym uśmiechem wręczył mi naprawione żelazko. - Dziękuję, bardzo dziękuję - mówiłam, nie spuszczając z niego wzroku, a było na czym ten wzrok zatrzymać. - Drobiazg - uśmiechał się filmowo Czarek. - Panie Czarku - podjęłam znowu temat należności. - Pieniędzy pan nie chce, alkoholu pan nie chce, może da się pan zaprosić na kawę - podsunęłam rozwiązanie, które mnie osobiście ogromnie się podobało. - Kawy nie piję - odrzekł stanowczo, choć wesołym tonem. Mój repertuar propozycji wyczerpał się i skoro wszystkie zostały oddalone, rozłożyłam bezradnie ręce wraz z żelazkiem i spytałam: - No to jak się mam zrewanżować? - W ogóle się nie rewanżować - odparł Czarek swobodnie - to sąsiedzka przysługa. Skapitulowałam. Termin „sąsiedzka przysługa” nie dawał mi jednak spokoju i ogarniały mnie wątpliwości, czy istotnie w tym wypadku akurat zachodzi ta ewentualność. Aby rozwiązać problem, szeregu znajomym - każdemu z osobna - opisałam zjawisko, po czym domagałam się wyjaśnienia postępowania Czarka. Przypadkowy zespół naprędce mianowanych ekspertów odrzucił zdecydowanie wersję pomocy sąsiedzkiej, jak również inne niebywale zawiłe hipotezy z palca wyssane, raczej optując za rozwiązaniem najprostszym pod tytułem „baba podoba się chłopu”. Z kolei to mnie nie przekonywało - uważałam, że wówczas przyjąłby zaproszenie na kawę, ale moi adwersarze twierdzili, że zostawia to sobie na potem. Przyzwyczajona do okazywania mi gwałtownych uczuć z wyłamywaniem drzwi włącznie i domagania się ich natychmiastowego spełnienia, potraktowałam termin „potem” jako w następnym wcieleniu. I dlatego przestałam się nim interesować. Pięknym porankiem pod koniec kwietnia zapukałam do drzwi wspomnianego wcześniej lokalu zajmowanego przez ekipę malarzy. Okazało się, że przynależy wraz z zawartością do naszego ROM-u (ówczesna nazwa administracji osiedla). Frekwencja tego poranka była tam mizerna - zastałam tylko dwóch mężczyzn: był to kierownik i pracownik. Ten pierwszy krzątał się, coś mierzył, przygotowywał, ten drugi apatycznie siedział na krześle, paląc papierosa. Rzucała się w oczy ogromna różnica aparycji tych dwóch. Oblicze pierwszego było zdecydowanie przaśne, ogorzałe i zaniedbane. Golił się z pewnością rzadko, o czym świadczyła bura szczecina na twarzy wystawianej niechybnie często na działanie czynników atmosferycznych. Gościły tam ślady wielkich mrozów, jak i kolosalnych upałów, które nieraz musiał spędzić, śpiąc na słońcu po opróżnieniu butelek z alkoholem. Nieporządny, brudny strój znakomicie był dobrany do jego typu urody i wspaniale harmonizował z całością. Ten drugi był młodzieńcem o kulturalnym i cywilizowanym wyglądzie z dużą dozą subtelności, jaką często mają osobnicy pracujący wyłącznie umysłowo. Urodę natomiast posiadał oszałamiającą: gdybyśmy skrzyżowali Jeffa Colby’ego z Dynastii z Jamesem Readem z serialu Północ-Południe, który obok Patricka Swayze grał tam główną rolę - otrzymalibyśmy osobnika siedzącego tu na krześle. Miał przepiękne rysy twarzy, włosy blond o złotobrązowokasztanowym odcieniu i zielone oczy, także wpadające w kasztanowy brąz. Na oko sprawiał wrażenie trzydziestoletniego. Odetchnęłam z ulgą: jak to dobrze, że wcześniej zaplanowałam załatwić sprawę za pomocą gotówki, bo nie wierzyłam, żeby taki chłopak mógł zainteresować się mną, która za tydzień miała ukończyć pięćdziesiąty rok życia, choć muszę przyznać nieskromnie - wcale na to nie wyglądałam. Zreferowałam sprawę temu pierwszemu, a on zlecił temu siedzącemu, aby się podniósł i poszedł ze mną zlustrować okna i na tej podstawie ustalił cenę. Kiedy urodziwy młodzian wstał, mogłam dojrzeć jego idealnie zgrabną i proporcjonalną sylwetkę średniego wzrostu. Bardzo lubię mężczyzn średniego wzrostu. Nie przepadam za wysokimi, a decydujące znaczenie w męskiej urodzie ma dla mnie twarz. Zawsze trochę śmieszy mnie pogląd, ustalony chyba jeszcze w pradawnych czasach, a stosowany zapewne podczas naboru na dragonów - że mężczyzna przystojny - to mężczyzna wysokiego wzrostu. Stosując te kryteria, najprzystojniejsza mogłaby się okazać drabina. Młodzian skierował się do wyjścia z miną nie wyrażającą zainteresowania czymkolwiek. Mało mnie to obchodziło, nie miałam najmniejszego zamiaru pobudzać go do jakichkolwiek reakcji. Po pierwsze, z powodów, które wymieniłam już wcześniej, a po drugie dlatego, że nigdy tego nie robię. Moja aktywność, wprawdzie umiarkowana, jest zawsze odpowiedzią na sygnał, jaki pierwszy daje mężczyzna. Jak z mojej opowieści wynika, nie jestem przedstawicielką średniowiecznej formy zalotów ani zwolenniczką „siedzenia w kącie, a znajdą cię”, nie zalecałabym jednak współczesnym dziewczynom, aby zdecydowanie brały sprawy w swoje ręce i napierały na mężczyzn - wydzwaniały, proponowały spotkania. Nawet największa oferma rodzaju męskiego, gdy trafi na swój typ, potrafi wysilić się na tyle, aby dać znać, że jest chętny do zawarcia bliższej znajomości. Mężczyźni generalnie nie lubią kobiet narzucających się, wolą czuć się zdobywcami, nawet wtedy, gdy zdobycz od dawna już nie może doczekać się, kiedy będzie zdobyta. Nie znaczy to, że nie należy dyskretnie sprowokować męski obiekt do zwrócenia na siebie uwagi, choćby w na pozór zwykłej, zdawkowej rozmowie. Idąc do domu, rozpoczęłam taką rozmowę, bez jakiegokolwiek podtekstu, ot po prostu, gadka szmatka. Okazało się, że mój rozmówca ma na imię Grzegorz i skończył trzydzieści siedem lat. Kiedy w domu dokonywał pomiarów okna, rozgwarzyliśmy się na dobre i niebawem dowiedziałam się, że jest rozwiedziony, ma dwójkę dzieci i mieszka w Piasecznie. Zachowywał się swobodnie, działał sprawnie, zastanowiło mnie tylko jego zachowanie przy oglądaniu lufcika w oknie: przyjrzał mu się jakoś dziwnie, potem szybko spojrzał na mnie, jak ktoś przyłapany na gorącym uczynku, natychmiast go zamknął i zszedł ze stołka. Umówił się ze mną na drugi dzień, po czym opuścił gościnne progi mojego apartamentu. Następnego dnia przyszedł punktualnie i po zamienieniu paru słów ochoczo przystąpił do pracy. To, z czym Marek Wiśniowski nie mógł się uporać przez szereg dni, Grzegorz machnął w ciągu godziny, w trakcie robót wesoło ze mną konwersując. - Gotowe! - zawołał na koniec. - Nadzwyczajne! - wykrzyknęłam, mając w pamięci umiłowanie Wiśniowskiego do przestojów. Nie ociągając się ani chwili, wyłożyłam na stół banknoty i choć bardzo przyjemnie przekomarzało mi się z Grzegorzem, sprawę uważałam za zakończoną. - Przydałoby się u pani wymalować jeszcze drzwi - nie kończył sprawy Grzegorz. - Z pewnością - zgodziłam się od razu. - Nie mam jednak w tej chwili pieniędzy - wypaliłam szczerze i bez namysłu. - Przecież nie musi pani płacić... tak od razu... - niewinnym tonem odparł Grzegorz. Stanowczo nie chciałam malowania drzwi, które rzeczywiście były brudne. Obfitości pieniędzy nie odczuwałam, a przecież postanowiłam dyskutować wyłącznie za pomocą gotówki. - Zobaczę, zastanowię się - wykręcałam się. - Jestem do usług - zaoferował się Grzegorz - proszę się namyślić i przyjść do mnie, będę czekał. - Dam panu znać, tak za tydzień - powiedziałam na odczepnego. - Przez tydzień będzie u mnie ciocia z Katowic. - Fajnie, czekam. Do zobaczenia - wyszczerzył przepiękne zęby, a kiedy słońce padło na jego twarz, oczy i włosy zalśniły kasztanową barwą. Pożegnał się i wyszedł. Ciocia z Katowic nie miała pojęcia, że powinna do mnie przyjechać. Wymyśliłam to naprędce, gdyż jakiś wewnętrzny sufler podszepnął mi, że tego chłopaka w wyposażeniu mojego mieszkania, oprócz drzwi, interesuje także łóżko. A ja byłabym ostatnią idiotką, gdybym w wieku wymienionym przed chwilą odrzuciła możliwość spotkania się pod kołdrą z takim Apollo. Ostatnie, niezwykle wyczerpujące kontakty z Markiem Wiśniowskim nadwerężyły moje zdrowie, toteż musiałam zasięgnąć porady doktora. W trakcie kuracji spotkałam Grzegorza na skwerze, gdy udawał się właśnie do swojej macierzystej jednostki, czyli do ROM-u. Przywitał się, był miły, zachowywał się kulturalnie i niedowierzająco dopytywał się o ciocię z Katowic. - Ciocia już wkrótce wyjedzie - pocieszałam go. Za dwa dni natknęłam się na niego ponownie, znów na skwerze. Jak wiadomo, spotykali się tutaj - oprócz mieszkańców - wszyscy poruszający się w orbicie spraw naszego Kaczego Dołu. Zainteresowanie Grzegorza osobą cioci wzrosło jeszcze bardziej. Teraz gdy o niej mówił, przysunął się bliżej mojej twarzy, jego zielone oczy patrzyły na mnie zawadiacko-zaczepnie i namiętnie, a z ust nie znikał dwuznaczny uśmiech. Przy trzecim spotkaniu wyznaczyłam mu termin rozpoczęcia robót, który wypadł akurat w dniu moich urodzin, czyli siódmego maja. Wspominałam wcześniej, że obce mi są jakiekolwiek obciążenia z powodu wieku i w ogóle nie zaprzątam sobie głowy tym zagadnieniem, podobnie jak nie interesują się nim moi znajomi. Nie znaczy to jednak, że chętnie maszerowałabym przez miasto z transparentem informującym wszystkich, jaki wiek udało mi się osiągnąć. Podobnie jak ogromna większość rodaków obchodzę imieniny, nie ukrywam jednak dnia moich urodzin, przyjmuję z przyjemnością życzenia, ale nie przywiązuję wagi do tego, jaka liczba za tym się kryje. Moja instytucja uważała, że należy mi dobitnie o tym przypomnieć i taktownie uczcić moją okrągłą rocznicę. Panował tam sumiennie przestrzegany zwyczaj, że gdy wojskowy kończył pięćdziesiąt lat, asygnowano z kasy pewną kwotę na prezent i dołączano specjalnie oprawione życzenia z gratulacjami z powodu pięćdziesięcioletniego błąkania się po tej ziemi. W swojej subtelności wojsko nie zwróciło uwagi na to, że jestem cywilem, nie rozpoznało we mnie kobiety i wrzuciło do jednego wora wraz z oficerami. Wątpię, czy nawet najbardziej seksowna pięćdziesięciolatka o twarzy Goldie Hawn i figurze Adriany Sklenarikovej byłaby oczarowana pomysłem uczczenia tej rocznicy urodzin. A tu już o ósmej rano wezwano mnie do kadr, pogratulowano zupełnie nie wiem czego i poinformowano, że w ramach takiej to a takiej kwoty przysługuje mi prezent, po czym zapytano, czy mam jakieś życzenie za taką sumę. Oczywiście, że miałam. Właśnie niedawno, podczas parodii malowania okien przez Marka Wiśniowskiego, rozpoznając po paru centymetrach wymalowanej ramy, że zbliża się antrakt, nastawiłam czajnik z wodą na herbatę. Stan czajnika, który po wygotowaniu wody kompletnie się spalił, najlepiej świadczy o długości przerw, jakie co chwila zarządzał Marek. Od razu więc wymieniłam swoje życzenie: czajnik, z uzasadnieniem, że akurat mi się spalił. - Niech pani teraz będzie ostrożna! - ostrzegł mnie pułkownik Polański, szef komórki. - Kolejny czajnik przysługuje pani za następne pięćdziesiąt lat. Już chciałam dyskretnie się ulotnić, ale pułkownik Polański zatrzymał mnie. - To jeszcze nie wszystko - powiedział podniosłym tonem. - Teraz damy pani przysługującą kwotę i w dniu tak uroczystym może pani wyjść na miasto i sobie go kupić. - Dobrze - zgodziłam się, bo chociaż pracownikiem byłam pilnym i rzetelnym, każdą okazję opuszczenia zakładu pracy traktowałam jak wyrwanie się mieszkańca zoo z klatki. - I koniecznie proszę przynieść paragon! - na odchodne dorzuciła pracownica kadr, wiernopoddańcza Alicja Dąbkowa. Wybiegłam na miasto z impetem i dany mi czas przeznaczyłam na buszowanie po sklepach z odzieżą, dopiero pod koniec pobytu na wolności skierowałam się po upatrzony wcześniej czajnik. Trzymając go pod pachą, wpadłam potem do kadr, gdzie na biurku złożyłam upragniony paragon. Niestety, gestem grzecznym, lecz stanowczym odebrali mi prezent. - Nie, nie, pani go dostanie - uspokoił mnie pułkownik Polański - ale my przyjdziemy do pani pokoju i oficjalnie go wręczymy. Istotnie, około południa zapukano głośno do drzwi i na progu ukazała się delegacja zakładu pracy, czyli Polański z Dąbkową. Uroczystym tonem wygłosili do mnie przemówienie, po czym wręczyli mi efektownie opakowany czajnik wraz z ozdobnie oprawionymi życzeniami. Czajnik ucieszył mnie, gdyż był bardzo potrzebny, jednakże dużo lepszy prezent urodzinowy przyszedł do mnie po południu sam, na własnych nogach. Około siedemnastej Grzegorz pojawił się w drzwiach z bukiecikiem kwiatów i szampanem, chociaż o urodzinach nic nie wiedział, bo, choć w sprawie swych lat jestem szczera i nigdy nie kryguję się, udając młódkę, to jednak w kontaktach z mężczyznami szczerość ta jest kontrolowana. Upominki Grzegorza bardzo mnie ujęły, nie wskazywały jednak, aby ich ofiarodawca miał zamiar malować drzwi. Nie słyszałam nigdy, żeby najbardziej nawet ekscentryczny malarz robił to kwiatami i szampanem, a innego sprzętu nie zauważyłam. Moje przypuszczenia, że „drzwi” to kryptonim afery o charakterze pornograficznym, potwierdziły się, gdy rozmowę ukierunkował na bardziej frywolny temat, niż malowanie. A po wypiciu bruderszaftu wyznał szczerze: - Kiedy tylko wróciłem do ROM-u po pierwszej wizycie u ciebie, od razu oświadczyłem kolegom: „ja tej babce nie podaruję!”. Coś pogłaskało mnie po duszy na takie dictum. - Przygotowałem sobie nawet pretekst do przyjścia tutaj, gdyby twoja ciocia, w którą nie wierzę, przeciągała swój pobyt w nieskończoność. - Ależ moja ciocia była u mnie naprawdę - uniosłam brwi najwyżej jak mogłam. - Powiedzmy - machnął ręką Grzegorz. - I tak bym przyszedł do ciebie. Wcześniej zauważyłem, że lufcik został pomalowany przez mojego utalentowanego poprzednika od wewnątrz, ale na zewnątrz już się nim nie interesował. Ja nie pomalowałem go także. Zawsze mógłbym powiedzieć, że przechodząc ulicą zauważyłem swoją niedoróbkę i przychodzę dokończyć tego dzieła. Musiałam przyznać, że umiejętnie otwierał drzwi prowadzące do celu, choć nie zauważył, że nie były zamknięte. Ogromnie lubię, gdy mężczyźni wymyślają fortele, za pomocą których mnie zdobywają - i choć nie jestem żadną Bastylią, bo jako twierdza padam dość szybko, w pierwszej fazie umizgów cechuje mnie całkowita bierność, nie obejmująca jedynie języka, którym mogę mleć bez ograniczeń. Jedynie przeprowadzona u mnie przed wielu laty operacja migdałów zmusiła mnie do męczeństwa, jakim było kilkutygodniowe milczenie. Wkrótce Grzegorz uznał, że siedzenie przy stole o szerokości siedemdziesięciu centymetrów vis-a-vis siebie stwarza niemożliwą do pokonania barierę w rozmowie, podobną do tej, jaką napotyka dwoje ludzi stojących na przeciwległych brzegach Niagary. Z łatwością uporał się z Niagarą i nim zdążyłam się zorientować, co się dzieje, wylądowałam w jego ramionach, a wkrótce i w łóżku. Kochał się jak oszalały. Oprócz temperamentu odznaczał się dużymi zdolnościami akrobatycznymi. Nie pogiął mnie jednak ani nie połamał, bo w odpowiednim momencie zaprocentowało moje dzieciństwo spędzone w balecie i w łyżwiarstwie figurowym. Kiedy po długim czasie podniebnej podróży wróciliśmy na ziemię, prezentowaliśmy się całkiem normalnie. I w ten oto sposób całkiem niechcący zyskałam zupełnie nowego narzeczonego. Początkowo znajomość wyglądała idyllicznie, a sąsiadom bardzo się podobał urodziwy i sympatyczny młodzieniec, bo na oko sprawiał wrażenie dobijającego do trzydziestki młodzieżowego, amerykańskiego aktora filmowego. W niektórych oczach czytałam nawet lekkie zdziwienie, że taki młody i miły chłopak zadaje się z taką czarną i znacznie starszą szantrapą, zamiast z ich córkami. Nie mieli pojęcia, że Grzegorz właśnie przepadał za czymś czarnym, doświadczonym i traktującym seks jako frajdę - czy to na tapczanie, czy na dywanie - a nie jak wypracowanie szkolne. Niebawem wstąpiła do mnie Izabella, zwabiona pogłoskami o moim nowym amancie, żeby zobaczyć na własne oczy, co to zaptica. Urządziliśmy sobie kolacyjkę składkową: ja wykonałam danie firmowe tego lokalu, a więc kluseczki kładzione, nadziewane koperkiem i wątróbką, Izabella przyniosła ciasto własnej produkcji, a Grzegorz alkohol produkcji państwowej. Stroje w trakcie przyjęcia nosiliśmy frywolne z winy architekta, który, jak już wspominałam, projektując okna w naszym domu, nie przewidział latem upałów. W tej sytuacji Izabella zasiadła do stołu w rozpiętej od góry do dołu sukience, Grzegorz jedynie w dżinsach, a ja w czarnych majtkach biodrówkach i w tym samym kolorze staniku, udających bikini. Atmosfera od początku była przyjemna, relaksowa, choć lekko zakłócił ją Grzegorz swoim nieco dziwnym zachowaniem spotykanym nieraz w wieku lat pięciu, a nie trzydziestu siedmiu. Ponieważ kluskami objedliśmy się do nieprzytomności i nikt już nie reflektował na pozostały kopczyk na półmisku, postanowiłam poczęstować nim mały, czarny, podpalany obiekt moich uczuć, zwinięty w kłębek na tapczanie. Już wcześniej dostrzegłam niechęć w wyrazie twarzy Grzegorza na wieść, że ją kocham, teraz natomiast ze złością usunął psu półmisek spod pyszczka i sam zabrał się do konsumpcji, choć wydawało się, że to, co połykał, organizm chciał od razu wypchnąć na zewnątrz. Incydent ten rozmył się w ogólnej wesołości i nie spostrzegłyśmy wtedy z Izabellą oznak patologicznej zazdrości, na jaką cierpiał Grzegorz. Po zakończeniu przyjątka, już upalnym wieczorem odprowadziliśmy Izabellę do sąsiedniej kamienicy. Moja suczka zrobiła to, co należało, i wróciliśmy do domu. Ledwie zamknęliśmy za sobą drzwi, przywarliśmy do siebie jak dwa magnesy i przystąpiliśmy do gwałtownego zdzierania tych resztek odzieży, jakie pro forma nosiliśmy w domu. Zaczęliśmy się kochać przy szafie, potem na stole, zahaczyliśmy o fotel, a skończyliśmy na podłodze. Dalszy ciąg programu nastąpił już na tapczanie, który jęczał razem z nami przez dobre pół nocy. Przez cały czas trwania naszego związku kochaliśmy się wyjątkowo często - był znakomity w te klocki. A jednak ponad przyjemność w naszych damsko-męskich kontaktach podświadomie przedkładałam dumę z faktu, że oto ja, tyle to a tyle letnia, jestem obiektem zdecydowanej adoracji dżentelmena tyle to a tyle młodszego, a w dodatku jakże przystojnego. Być może, gdzieś tam na dnie, bardzo głęboko, tkwił we mnie jakiś niewyciągany na światło dzienne kompleksik wieku, który teraz dochodził do głosu. I chyba bardziej byłam uszczęśliwiona tą satysfakcją niż samym życiem łóżkowym - przyznaję, bardzo atrakcyjnym - z Grzegorzem. Początkowo nasza znajomość układała się sielankowo. Ciepłe wieczory na mieście, spacery wzdłuż oświetlonych Domów Centrum, kupowanie mi kwiatków w przejściu podziemnym koło Rotundy i powrót pod rękę do domu. Nie przychodziło mi do głowy, że Grzegorz, pracując w mojej okolicy, mógł już porobić pewne znajomości. Nie zastanawiałam się też zupełnie nad tym, że jako osoba prowadząca życie barwne, wzbudzałam wzmożone zainteresowanie osiedla, a pewne fakty z mego życiorysu bywają tu dobarwiane. Przesadnie zazdrosny Grzegorz dotychczas złym okiem spoglądał jedynie na Psotkę, bo niepotrzebnie przy nim stale deklarowałam uczucia do niej. Teraz zaczął przychodzić często zły, a nawet agresywny, naładowany wiadomościami pochodzącymi z miarodajnych źródeł typu „jedna pani powiedziała drugiej pani”. Każdy temat naszej rozmowy przetykany był jego aluzjami dotyczącymi pewnej części mojego ciała, a wszystko razem kończyło się awanturą. Muszę przyznać, że nie doceniałam wagi problemu i zbywałam go machnięciem ręki. Ostatecznie nie miał wady wzroku i widział, że zadaje się nie z niewinną panienką z gimnazjum, tylko z kobietą w kwiecie wieku, która choćby właśnie przez ten kwiat ma już za sobą spore przeżycia, bo trudno wymagać, aby do pięćdziesiątego roku życia uchować dziewictwo. Któregoś dnia przyszedł ogromnie wzburzony. Jak się okazało, dokonał coś, czego nikt przed nim ani po nim zrobić nie potrafił: ustalił liczbę narzeczonych, jaka przewinęła się przez moją biografię. Stanął na środku pokoju i wypalił gromkim głosem: - Ładnych rzeczy się dowiaduję! Tylu kochanków, ile liści na drzewie! Zdumiona dokonanymi wyliczeniami, poprosiłam go o uściślenie tej liczby i spytałam: - A czy mógłbyś mi powiedzieć, jakiego drzewa użyłeś do tych obliczeń? Nie każde ma przecież tyle samo liści... Niestety, moje poczucie humoru nie znalazło uznania w oczach Grzesia. Rozwścieczony, natychmiast z baranka wielkanocnego, za którego uchodził, przeistoczył się w rozsierdzonego szakala i po paru komplementach pod moim adresem do rozmowy usiłował włączyć ręce. Po krótkiej szarpaninie zreflektował się i przeprosił mnie, ale już odtąd wiedziałam, że mam do czynienia nie z uosobieniem łagodności, jakie odgrywał, pewnie męcząc się nieludzko w cudzej skórce, lecz ze wschodnioeuropejską odmianą „macho”. Niebawem stało się to, z czego w zasadzie od początku powinnam sobie zdawać sprawę. Skoro lokal będący filią ROM-u mieścił się w budynku, gdzie usytuowany był zakład ślusarski, w którym dorabiał „Stallone”, a całość sąsiadowała z naszym skwerem, ich drogi musiały się przeciąć. I tak też się stało, Grzegorz zaznajomił się z Ryśkiem i poinformował go o naszym romansie. Po ataku z lampą „Sondry Locke” czułam się zwolniona z zobowiązań wobec Ryszarda, co też mu w odpowiednim czasie oznajmiłam, jednak nie uważałam za stosowne, aby go umyślnie ranić. Gdy uczyniłam Grzegorzowi wyrzuty za niepotrzebne dogryzienie Ryśkowi, dogryzający rzucił się na mnie z impetem i ścisnął tak mocno, że omal duszyczka nie uleciała z mojego przestraszonego, wątłego ciałka. - A co?! - huknął mi nad uchem. - Chcesz się z nim nadal zadawać?! Chcesz?! Spróbuj tylko, to skończysz w szpitalu! Nie zamierzałam zadawać się bez względu na wzmiankowany szpital, uważałam, że ze „Stallone” przeżyliśmy w zgodzie dużo pięknych chwil, za co należy zostawić w spokoju jego system nerwowy. Grzegorz był akurat odmiennego zdania. - Jak Rysiek zareagował na twoje rewelacje? - spytałam go. - Jak? - wrzasnął triumfująco. - Gdyby jego oczy mogły zabijać, od razu byłoby po mnie! Poszedł i kompletnie się upił! Rysiek „Stallone”, zawsze bardzo układny w obejściu, nigdy nie aspirował do roli damskiego boksera i nie zauważyłam, aby kiedykolwiek na mój widok ręka mu drgnęła. Nigdy jednak nie należy być pewnym reakcji narzeczonych w drastycznych sytuacjach, dlatego udając się rano do pracy, nadkładałam drogi, żeby omijać z daleka feralny budynek z zakładem ślusarskim. Pewnego ranka moje przygotowania do wyjścia z domu przedłużyły się na skutek powszechnie znanego dylematu, co na siebie włożyć. Żeby zdążyć do ostatniego tramwaju gwarantującego mi dopadniecie rozłożonych na portierni list obecności, musiałam zrezygnować z obwodnicy i przejść tuż przy trefnym budynku. A tam, jak na komendę, zza zakrętu wyłonił się Rysiek i skierował prosto na mnie. Na mój widok jego twarz przybrała kolor flag na placu Czerwonym w Moskwie podczas pierwszomajowych obchodów. Wobec wystąpienia tych barw nogi zaczęły mnie nieść mniej pewnie, uśmiechałam się jednak przyjaźnie. Zgodnie z przewidywaniami „Stallone”, po wstępnej wymianie komplementów dotyczących naszych aparycji, szybko przeszedł do osoby Grzegorza. I tu nastąpił cud! Mój Anioł Stróż nie drzemał w groźnych sytuacjach i po raz drugi w życiu - pierwszy miał miejsce podczas egzaminu z matematyki na maturze - zesłał mi odpowiedź, którą wypaliłam natychmiast. - Grzegorz? - wymamrotałam z rezygnacją i bólem. - Ach, co tam Grzegorz! - westchnęłam męczeńsko. - Gdyby nie te plotki o tobie, nie byłoby Grzegorza... Doniesiono mi, że ty, tu, na osiedlu kogoś masz. Więc chciałam się zrewanżować. Grzegorz nic dla mnie nie znaczy... Zawsze tylko ciebie darzyłam uczuciem... Nie zdążyłam dokończyć, gdy wzruszony Ryszard przywarł do mych ust, a niemal równocześnie zza węgła wyłoniła się masywna, dobrze odżywiona postać Mirki Razińskiej i jej wybałuszone oczy. O wrodzonej dyskrecji Razińskich i wypisywaniu listów do Francji wspominałam już wcześniej. Wskazując na zegarek, pożegnałam Ryszarda i pobiegłam do tramwaju, spodziewając się dalszego ciągu wydarzeń. Nastąpiły tego popołudnia, gdy nie mogłam doczekać się Grzegorza, z którym planowaliśmy udać się do kina. Gdy wreszcie przyszedł, jego stan świadczył o poważnym nadużyciu alkoholu, wobec czego ze złością stwierdziłam, że lepiej będzie, aby przespał się w domu niż w kinie. Nie omieszkałam mu jednak wypomnieć zepsucia mi popołudnia, na co zerwał się z fotela na równe nogi. - Powinnaś być mi wdzięczna, że uratowałem cię przed biciem - wykrzyknął. - Biciem?! - zakipiałam z oburzenia. - Jakim biciem?! - A no takim, kochanie - wrzasnął mi do ucha - że Marta (tu mowa o „Sondrze Locke”) miała zamiar ci wlać za całowanie się z jej mężem po skwerach! Powiedziała: „niech ten cholernik obraca tę zarazę, ile chce, ale po co się afiszuje, czy musi mi robić wstyd?”. - Coś podobnego! - zawołałam. - Chciała ci wydrzeć trochę kudłów z głowy, ale ja cię uratowałem! Dałem jej słowo honoru, że teraz ja z tobą śpię, a nie on! Ale to z kolei rozjuszyło jego, a ja także się do nich dołączę za to, że całujesz się z nim na skwerze! Tak więc musiałam przyjąć do wiadomości, że uformował się lokalny zespół ds. wymierzania sprawiedliwości, z którym należało się liczyć. Czy całuję się z Ryśkiem, czy nie - Grzegorz postanowił jak najszybciej sprawdzić i na swe penetracje wybrał środek najbliższej nocy. W tym celu o pierwszej po północy jął nękać moje drzwi, co postawiło na nogi połowę sąsiadów. Spałam właśnie przykładnie snem przygotowującym mnie do pracy, w nocnej koszuli w kwiatki, z rozdziałkiem pośrodku głowy i z indiańskimi warkoczykami po jej bokach. Nie byłam skłonna przyjmować o tej porze jakiejkolwiek bladej twarzy, a Grzegorza w szczególności. Przede wszystkim dlatego, że nie dało się z nim dojść do porozumienia w sprawie ograniczenia działalności seksualnej, a ponieważ podaż zdecydowanie przekraczała popyt, nie miałam zamiaru w pracy padać na nos i powieki podpierać zapałkami. Oznajmiłam mu to z drugiej strony drzwi i zamierzałam iść do łóżka, gdy rozwścieczony zalotnik, oprócz dobijania się, rozpoczął awanturę na schodach, wykrzykując pod moim adresem pogróżki. - No to zobaczysz, co cię czeka! - pastwił się nad drzwiami i dzwonkiem. - Jak otworzysz, stłukę cię na kwaśne jabłko! - Dlatego nie otworzę! - wrzasnęłam godnie. - Bo on tam jest! - ryknął Grzegorz. - Żaden on! - tym samym tonem odparłam. - Chcę się wyspać, idę jutro do pracy! - Jesteś dziwka! - wrzasnął Grzegorz, budząc tę połowę mieszkańców bloku, której dotąd udało się jeszcze spać. - Jak będziesz szła z psem po skwerze, będę wołał: idzie ta dziwka! - Nie wybieram się na skwer tylko do łóżka spać! - krzyknęłam mocno zdenerwowana. - Życzę ci miłej nocy, kochanie! - zaśmiał się szatańsko Grzegorz i po rozbiciu obudowy, połączył razem dwa przewody dzwonka, co spowodowało bezustanne dzwonienie w moim mieszkaniu. Coś zrobił jeszcze przy zamku do drzwi i chyba ruszył w świat. Bałam się jednak wyjść na klatkę schodową, żeby rozplatać druty - mógł się przecież przyczaić gdzieś w pobliżu, a nie mieliśmy jeszcze wtedy umiłowanej kraty. Niestety, specyfika połączenia dzwonków w naszym bloku jest dość oryginalna. Nie podlegają one korkom w mieszkaniu, jedynie tym na klatce, a przede wszystkim w głównej rozdzielni na parterze. Nie pozostawało mi nic innego, żeby zapewnić sobie ciszę nocną, jak wyrwać przewody ze ściany w przedpokoju, co też uczyniłam. Gdy rankiem wymykałam się do pracy, zauważyłam kilka zapałek tkwiących w moim zamku. Prawdopodobnie plan zakładał, że nie wydostanę się z mieszkania. Niestety, zapałki zostały w środku, bo zrezygnowałam z próby ich wydobycia, skoro zamek działał sprawnie, a mnie spieszyło się do list obecności. Po południu udałam się do Czarka w sprawie dzwonka, pamiętając o jego zadeklarowanej gotowości do wszelkich napraw w moim mieszkaniu tudzież o niechęci do rewanżu z mojej strony. Nie zawracałam więc sobie zbytnio nim głowy i nie przeszkadzałam w realizacji jemu wiadomych założeń. Być może, bezinteresowne miłosierdzie miało odkupić jakieś winy z jego przeszłości i właśnie ja miałam posłużyć mu do oczyszczenia. Przyszedł uśmiechnięty, naprawił dzwonek, zamienił wesoło kilka słów na temat przyczyn jego wyrwania ze ściany i poszedł. Nie zdziwiłam się, uznałam to za prawidłowość i na takie kontakty nastawiłam się na przyszłość. Dość szybko pogodziliśmy się z Grzegorzem, no bo skoro wykrzykiwanie za mną per „dziwka” było uwarunkowane chodzeniem z psem, to winny był pies. Wystarczyło więc wyjść bez psa, aby przestać być dziwką. Po wyjątkowo namiętnym pogodzeniu się postanowiliśmy odwiedzić lokal „Smok”. Przygotowania do wyjścia nie obyły się bez drobnej scysji. Przyzwyczajona do zapasów z krewkimi amantami, którzy nie tolerowali mnie w ubraniu i zbyt szybko usiłowali mnie rozebrać, po raz pierwszy w życiu musiałam walczyć z narzeczonym, który na siłę chciał mnie ubrać. Otóż zapragnęłam włożyć na ten wieczór czerwoną sukienkę, co spotkało się z niezadowoleniem Grzegorza, preferującego niebieską. Zawsze przedkładam kolor niebieski nad czerwony, lecz tym razem miałam wyjątkową ochotę na czerwony, jak ktoś kogo napadnie chęć na placki ziemniaczane lub lody czekoladowe z bitą śmietaną. Nie pojmował tego Grzegorz i, mimo zaciętego oporu z mojej strony, wcisnął mnie w tę niebieską. Rozzłościł mnie tym na dobre, tak że chciałam przenieść akcję widowiska z mojego mieszkania w plener i udałam, że zgadzam się pójść z nim do „Smoka”. A gdy znaleźliśmy się przed domem, spotkaliśmy całą masę znajomych, zbitych w grupki towarzyskie. Nie wiem, czemu należało przypisać ten nieoczekiwany spęd. Tu wyłoniła się Izabella, z którą należało się przywitać, tam wychynęła Agnieszka Rewiańska, a nawet w ciemnościach ciepłego wieczoru zamajaczyła postać Czarka, mocno wychylającego się z taksującym spojrzeniem w stronę Grzegorza. Ten natomiast również nadział się na swoich znajomych. Powstały małe korowody towarzyskie, lekkie zamieszanie, z czego skorzystałam, aby umknąć do swego mieszkania. Niestety, omamiony atmosferą powitań, poklepywań i dowcipów Grzegorz ocknął się w którymś momencie i zauważył moje zniknięcie. Błyskawicznie znalazł się pod moimi drzwiami i wobec braku oznak zainteresowania jego dzwonieniem, postanowił je staranować. Tego było dla mnie za wiele, podeszłam do drzwi i wrzasnęłam mało przyjaźnie: - Odejdź stąd! Nie mam zamiaru cię wpuszczać! Dosyć mam twoich awantur! - Wpuszczaj natychmiast! - rozkazał macho. A że rozkazywanie nie jest najtrafniejszą formą porozumiewania się ze mną, odparłam bardzo głośno: - Ani mi się śni!! - To wywalę drzwi! - zagroził niewpuszczany. - Tylko spróbuj! Zawezwę milicję! - Po-li-cję - skorygował mnie ciszej. - Teraz jest policja. - Wszystko jedno kogo! Dosyć mam twoich szarpań, wykręcania mi rąk i nóg i siłowania! - miałam na myśli przebieg strojenia mnie w niebieską sukienkę. - Nie będę cię szarpał - spokojnie i poważnym tonem oznajmił Grzegorz. - Nie wierzę! - Nie będę cię szarpał ani tarmosił, ani wyrywał rąk - tak samo spokojnie ślubował. - Nie wierzę ani w jedno słowo! Koniec! - odparłam. - Nie będę cię szarpał, tarmosił ani wyrywał rąk - monotonnym głosem wyklepywał Grzegorz, a po chwili dodał: - chyba że będziesz tego sama chciała... Na krótko znów zapanowała między nami nieco już wymuszona harmonia, lecz niebawem awanturnictwo Grzegorza ponownie zaczęło się nasilać. Tym razem czepiał się już czegokolwiek, aby tylko sprowokować konflikt i wyładować się na czymkolwiek. Szczerze mówiąc, tego rodzaju gruchaniem byłam już bardzo zmęczona. Stwierdziłam też, że w kontaktach z Grzegorzem mogę odnieść większe kontuzje niż cała drużyna hokejowa w bójce na kije z przeciwnikami z lodowiska. Zważywszy jego usposobienie i charakter, w czasie spotkań musiałabym występować w pełnym rynsztunku hokejowego bramkarza. Denerwowało mnie także zakłócanie spokoju sąsiadom, choć niektórzy z nich stawiali wyżej akcję na żywo od najbardziej zawrotnej akcji w telewizorze. Z moimi sąsiadami utrzymywałam bardzo dobre stosunki, z jednymi bliższe, z innymi zdawkowe, ale wszystkie nacechowane były życzliwością lub w najgorszym wypadku obojętnością. Niektórzy z nich odwiedzali mnie z wzajemnością, innym wystarczyły pogwarki na klatce schodowej. Ale byli też i tacy, stanowiący zresztą wyjątek, którzy mimo okazywanej uprzejmości za nic nie przekroczyliby progu mojego mieszkania, gdyż „magia miejsca” przesadnie działała na ich wyobraźnię. W odpowiedzi na moje zaproszenie niemal zwiewali z uniesionymi do góry rękami i włosami, najwyraźniej uważając, że natychmiast po wejściu do wewnątrz ktoś z przodu przystawi im ogromny lejek i będzie wlewał na siłę wódkę, a ktoś za plecami zedrze im odzież i będzie wykorzystywał ich seksualnie od tyłu. Postanowiłam definitywnie zerwać niebezpieczną dla mojej powłoki cielesnej znajomość z Grzegorzem. Kilkakrotnie ponawiane próby na płaszczyźnie porozumienia stron nie tylko nie przyniosły rezultatów, ale wręcz coraz bardziej rozjuszały mego oponenta. Skoro więc mediacje słowne nie przynosiły efektów, zamiast bawić się w pełną subtelności, wyszukaną grę słów, podtekstów i niuansów, należało zastosować działanie proste i skuteczne - kazać iść gdzie pieprz rośnie i zatrzasnąć drzwi przed nosem na amen. Wtedy zaczęły się nachodzenia. Początkowo niegroźne, nie za głośne, później bardziej natarczywe wraz z towarzyszącym szarpaniem za klamkę, pukaniem i znęcaniem się nad dzwonkiem. Wreszcie apogeum starań o wejście do wewnątrz nastąpiło tydzień przed Wielkanocą. Tego dnia zaatakowała mnie znienacka migrena, całkowicie uniemożliwiająca pójście do pracy. Dowlokłam się więc z trudem do przychodni po zwolnienie i gdy wracałam przez skwer do domu, musiałam zostać zauważona. O, jakże dziś doceniam naszą kochaną kratę, oddzielającą korytarz od klatki schodowej! Nie mogę uwierzyć, że można było wówczas żyć, będąc odgrodzonym jedynie gołymi, lichymi drzwiami od zewnętrznego świata, którego najrozmaitsi przedstawiciele mogli się dowoli pod nimi kręcić, a opuszczenie własnego lokum groziło wpadnięciem w ich objęcia. Tym razem Grzegorz, dzwoniąc, oznajmił z przeciwnej strony, że przybył dziś specjalnie, aby złożyć mi życzenia wielkanocne. Nie odpowiadałam, nie ruszałam się i nie zamierzałam wpuszczać go do środka. Pomieszanie urażonej ambicji, patologicznej zazdrości z niezaprzeczalnym niezrównoważeniem psychicznym przyniosło w efekcie koktajl Mołotowa, którego wybuch nastąpił na moich drzwiach. Było to nieustanne kopanie w nie z wściekłością, wyrywanie klamki z jednoczesnym maltretowaniem dzwonka, a okrzyki, jakie przy tym padały, świadczyły o nadejściu ataku szalu. Pod naporem tych ciosów drzwi trzeszczały jak sosny w Tatrach podczas gigantycznego halniaka. Siedziałam w fotelu struchlała z przerażenia, zastanawiając się nad ich wytrzymałością, stanowiły one bowiem, zgodnie z wolą projektodawcy, zaporę umowną, to znaczy przetrzymującą napór, jeżeli umówimy się, że nie będziemy na nie zbyt silnie napierać. Oprócz kopniaków, jakie według mojego wyobrażenia potrafiłaby jedynie wymierzać noga Schwarzeneggera, do moich uszu dolatywał odgłos sypiącego się tynku i wyrywania obudowy niedawno naprawionego dzwonka, po chwili dzwoniącego już bezustannie. Groźby pod moim adresem, wykrzykiwane z wyjątkowym rozwścieczeniem, jak również niezaprzeczalna, niekontrolowana furia, nie zostawiały cienia wątpliwości, co ze mną się stanie, gdy lada moment runą drzwi - jedyna, kiepska zapora chroniąca mnie przed składaniem tak serdecznych życzeń wielkanocnych. Gdy po krótkiej chwili ciszy Grzegorz przeszedł do ataku ze zdwojoną siłą pięści, nóg i gardła, a framuga zaskrzypiała, jakby już odpadała ze ściany, rzuciłam się do okna z krzykiem o pomoc. Natychmiast kilku mężczyzn z ulicy złapało drąg i pospieszyło w stronę schodów. Mój krzyk usłyszał także Grzegorz i, jak przystało na bohatera, umknął momentalnie do windy. Skąd moi wybawcy, znajdujący się akurat na parterze, mogli przypuszczać, że sympatyczny, młody człowiek o łagodnym typie urody, wysiadający z windy w delikatny sposób - to rozjuszona bestia, która właśnie zdemolowała korytarz na piątym piętrze? Gdy zapłakana wyszłam na klatkę schodową, moim oczom ukazało się rumowisko. Na podłodze walały się masy tynku, pełno lakieru ze skopanych, pobrudzonych, odrapanych drzwi, drobne kawałki cegły i roztrzaskane fragmenty obudowy dzwonka. Wróciłam do siebie, trzęsąc się po przejściach, zaparzyłam mocną herbatę, po czym opadłam na fotel. Początkowo znieruchomiałam w zupełnym odrętwieniu. Gdy dotarło do mnie, że niebezpieczeństwo przynajmniej na razie zostało oddalone, zrozumiałam, że nie istnieje dla mnie inne wyjście, niż wziąć się w garść mimo trzęsących łydek i zorganizować się do obrony, bo działalność oszalałego adoratora to już nie żarty. Gaz - pomyślałam od razu - muszę mieć koniecznie gaz paraliżujący, którym poczęstuję napastnika. Szybko ubrałam się i postanowiłam działać, bo wiedziałam, że nieuzbrojona nie zaznam spokoju we własnym mieszkaniu. Lotem zdenerwowanej błyskawicy pobiegłam do pawilonów, gdzie mieścił się punkt sprzedaży tego rodzaju urządzeń. Niestety, miałam pecha, właśnie weszło w życie zarządzenie zabraniające sprzedaży gazu paraliżującego bez zezwolenia. Obiegłam w tempie olimpijskim wszystkie punkty tego typu i wszędzie słyszałam tę samą odpowiedź. Na nic zdały się moje perswazje i prośby oraz mękolenie. Zdesperowana, wróciłam do punktu pierwszego i jęłam na nowo męczyć właściciela. - Nic nie poradzę - rozkładał ręce posiadacz wymienionej placówki. - Musi postarać się pani o zezwolenie. - Zezwolenie?! - huknęłam. - Ja do wieczora mogę mieć już urwaną głowę, a pan mi mówi o zezwoleniu?! Widocznie biła ode mnie maksymalna trwoga, bo właściciel podniósł na mnie uważnie wzrok i odczytał stan mego ducha. Nachylił się do mnie i rzekł konspiracyjnym szeptem: - A nie może pani kupić nielegalnie? - A gdzie? - zapytałam cicho. - Obok, pod Pałacem Kultury - wskazał głową. - Oczywiście, nie będzie to rozłożone na stoliku ani na ladzie. - A po czym poznam u kogo? - dopytywałam niegłośno. - Pozna pani po wyglądzie - odparł, a z jego miny i tonu głosu wynikało, że mają to być fizjonomie mętne. Wpadłam jak burza na plac targowy i, muszę przyznać, bardzo szybko i celnie wybrałam odpowiednie aparycje dwóch trochę zapyziałych handlowców stojących przy stoliku, zastawionym w nieładzie jakimiś śrubami, przewodami i niewiadomego przeznaczenia maszynkami. Przechyliłam się ponad asortymentem i klientami, wpadając prawie na twarz jednego z tych dwóch. Wymownie spojrzałam mu w oczy z bliskości kilku centymetrów. - Ma pan gaz? - wymamrotałam pod nosem, wzrokiem wpijając się w jego oczy. - Yhm - przytaknął. - Jaki pani chce, słabszy czy mocniejszy? - Mocniejszy! - wysyczałam tuż przy jego nosie. Kupiec przytaknął głową. - Ile? - spytałam. Wymienił cenę, po czym ponad głowami grzebiących w jego żelastwie podał mi wymarzony pojemnik, z którym szczęśliwa udałam się do domu. Niesprzątnięte ślady demolki przypominały o porannych wydarzeniach. Nie miałam teraz siły ani czasu, aby zajmować się porządkiem. Wpadłam do mieszkania z uczuciem ulgi, jakie dawała mi świadomość posiadania adekwatnej odpowiedzi na ewentualną napaść ze strony Grzegorza. Przez moment mój wzrok zatrzymał się na rozbitym dzwonku, którego wnętrzności poprzez roztrzaskaną obudowę wychodziły na zewnątrz. Na ułamek sekundy ogarnęło mnie zdziwienie, że przewody są w dalszym ciągu celowo połączone, a dzwonek jednak nie dzwoni. Pomyślałam, żeby je rozdzielić, ale machnęłam ręką. Niebawem przyjechał kuzyn Wojtek zaprosić mnie na święta wielkanocne i pożyczyć łóżko polowe, gdyż spodziewali się z Mariolą odwiedzin rodziny. Oniemiał, ujrzawszy pozostałości po wizycie Grzegorza, a ponieważ nerwy wreszcie odmówiły mi posłuszeństwa, rozbeczałam się na dobre, gdy opowiadałam mu przebieg zajść. I w tym stanie zastał mnie niespodziewanie przybyły inspektor PZU. Zapomniałam, że akurat mija termin ważności mojej polisy ubezpieczeniowej na mieszkanie, a inspektor przyszedł mi o tym przypomnieć. Obraz zniszczenia i mojej osoby plączącej do szklanki z herbatą od razu właściwie skojarzył. - Włamanie?! - spytał, szeroko otwierając oczy. - Tak - odparł kuzyn za mnie, gdy stwierdził, że nie zamierzam wyjąć nosa ze szklanki. - Rabunkowe? - upewnił się machinalnie inspektor. - Nie, z miłości - odrzekł Wojtek. Na twarzy inspektora odmalowało się bezgraniczne zdumienie siłą uczucia amanta i poważne zafrasowanie, gdyż przepisy PZU nie przewidywały tego rodzaju podłoża strat. Poprosiliśmy go, aby z nami usiadł i napił się herbaty, a on dokładnie wymościł stół zarządzeniami, ustawami i przepisami, tworząc grubą ściółkę, na której rozpostarł się wygodnie i jął wypełniać polisę ubezpieczeniową. Popołudnie spędziłam na bezmyślnym, odreagowującym spacerze po sklepach. Zlustrowałam wszystkie stoiska D.T. „Sawa”, zakupiłam trochę kosmetyków i zrelaksowana udałam się w kierunku domu. W okolicy mojego bloku rozpoczęły się właśnie wiosenne wykopki, toteż na jednym ze zwałów ziemi potknęłam się, lądując szczęśliwie na stabilnej i mocnej postaci akurat przechodzącej tędy Izabelli. - Nie wiesz, czemu oni tu tak stale kopią? - spytała, ratując mnie przed padnięciem na cztery łapy i przywracając do postawy przynależnej dwunożnym. - I to co roku w tym samym miejscu. Czy coś tu zgubili? Chyba szukają czegoś, co zostawili poprzedniego roku. Z Izabellą byłyśmy umówione na dzisiejszy wieczór u mnie. Już wcześniej powiadomiłam ją o tym, co dziś się wydarzyło, i obiecała wpaść na krótko. Czekała ją jeszcze przykra sprawa. Izabella świadczyła od czasu do czasu drobne usługi krawieckie i właśnie nazajutrz miała pojawić się klientka po odbiór oddanej trzy miesiące temu spódnicy, a Izabelli nie udało się jeszcze ustalić, gdzie ją położyła. - To co, idziemy do mnie? - zawołałam już wesoło. Izabella przytaknęła, lecz gdy znalazłyśmy się na klatce schodowej, drogę zagrodził nam przystojny sąsiad Andrzej Drawiński, korzystający w chwili obecnej z resztek kawalerskich swobód tuż przed zawarciem związku małżeńskiego, zasugerowanego mu siłą przez wieloletnią, utrzymującą go narzeczoną. Koszty tego utrzymania przerosły już cierpliwość wyczekującej na ten finał kobiety i postawiono mu ultimatum: ślub albo zakręcamy kurek z gotówką. Powabny Andrzej Drawiński, nieprzywykły do pracy, natomiast przyzwyczajony do reprezentacyjnego przyodziewku, wchłaniania przedniej żywności tudzież lokowania swego siedzenia w fotelach markowych samochodów, z bólem serca wybrał małżeństwo. Dziwić mógł tylko fakt, że narzeczona Andrzeja Drawińskiego była osobą bardzo urodziwą i bez dotacji finansowej z pewnością mogłaby znaleźć sobie wizualnie atrakcyjnego reflektanta. Niestety, w tym przypadku XX-wieczna uroda o całe stulecie wyprzedzała świadomość, tkwiącą w XIX-wiecznych czworakach, z czego umiejętnie ciągnął profity Drawiński. Tego wieczoru, z oczami rozświetlonymi niewielką ilością alkoholu, z lekko łobuzerskim wyrazem twarzy, przypominał rozbawionego zwierzaka, który urwał się z łańcucha. Od razu reflektował na nas obie. Ja lubiłam go na sposób koleżeński, ale nie budził mojego zainteresowania ten rodzaj mężczyzn, więc natychmiast ustąpiłam miejsca Izabelli. Ta zaś, nie zastanawiając się nad jego charakterem, myślała jedynie o tym, żeby się z nim przespać i zrobić bezinteresownie na złość jego narzeczonej Natalii, którą widziała zaledwie dwa razy w życiu, i to z daleka. Drawiński pomieszkiwał na trzecim piętrze, ja na piątym, więc razem zaczęliśmy wchodzić na schody, przy czym Drawiński, zorientowany już, gdzie może liczyć na akceptację, obejmował w talii Izabellę. Na trzecim piętrze sytuacja zrobiła się niejasna, kto do kogo idzie, więc na chwilę odciągnęłam przywartą do kurtki Drawińskiego Izabellę i zapytałam wprost: - Idziesz do niego, czy do mnie? - Wpadnę do niego na chwilę, umówię się i zaraz będę u ciebie - odparła indagowana. - Jeżeli nie chcesz, to nie musisz, skoro masz ochotę na niego - powiedziałam bez wyrzutu. Zawsze byłam pełna zrozumienia dla takich okoliczności i tego samego wymagałam dla siebie. - Nie dzisiaj - rzekła Izabella - przecież wiesz, że mam szycie... - Aha, i mu to powiesz. - Nie powiem. Im mniej wie, tym lepiej śpi - stwierdziła kategorycznie. - Idź na górę, zaraz przyjdę. Gdy już prawie osiągnęłam piąte piętro, do moich uszu dobiegł niepokojący, ciągły dźwięk, nasilający się, im bliżej znajdowałam się celu. Coś mi w duszy drgnęło z obawy. Zaraz potem przekonałam się, że na całym moim piętrze huczy. Nie za głośno, za to jednostajnie i groźnie jak w bombowcu z II wojny światowej. „Co to może być?” - pomyślałam ze zgrozą i natychmiast postanowiłam sprawdzić źródło nieustannego dźwięku pod wszystkimi drzwiami na korytarzu z wyjątkiem moich, bo nie chciałam dopuścić nawet myśli, że to może być u mnie. Sprawdzian wypadł dla mnie niekorzystnie. Nogi się pode mną ugięły, gdy wkładałam klucz do zamka, nie miałam bowiem pojęcia, co mogło się tam stać. Na powitanie, na szczęście, wypadła moja suczka, o nią bałam się zawsze najbardziej. W całym mieszkaniu drżąco buczało, a gdy chciałam zapalić światło, okazało się, że nie ma prądu. Jakim cudem więc to coś buczy?! Wpadłam w panikę, przestałam logicznie myśleć i zaczęłam podejrzewać, że to, co się dzieje w moim mieszkaniu, jest efektem kolejnej wizyty Grzegorza, być może, jeszcze kręcącego się w pobliżu. Gwałtownie więc zamknęłam drzwi i znalazłam się w całkowitych ciemnościach, a bombowiec pracował nadal. W pierwszej chwili nie wiedziałam, czego szukać najpierw - pojemnika z gazem na powitanie gościa czy świeczki, żeby nie nabić sobie guza. I wtedy zrozumiałam, co się stało. To bez przerwy dzwonił całkowicie zachrypnięty, dziwnie zmieniony dzwonek - tylko dlaczego? Wyciągnęłam świeczki z szafki i po omacku skierowałam się w stronę domniemanego miejsca pobytu ozdobnego, kutego lichtarza, który leżał schowany w kącie i brał udział w wieczorach przy świecach jedynie wtedy, gdy zgasło światło. Zawsze bardzo śmieszyło mnie sztuczne wywoływanie romantycznego nastroju podczas damsko-męskiego tete-a-tete poprzez zapalanie świec. Powszechnie spotykany współczesny, racjonalny mężczyzna, przerażony taką iluminacją, może pomyśleć, że to wyłączenie prądu lub ktoś umarł. Teraz zapalonymi świecami powitałam Izabellę przybyłą z garsoniery na trzecim piętrze, ona zaś, widząc i słysząc, co się u mnie dzieje, złapała tkwiącą od dawna na korytarzu deskę - pozostałość po remoncie u sąsiada - i krzyknęła dziko: - Gdzie ten drań?! Nie było go nigdzie. Weszłam na krzesło i po raz kolejny wyrwałam dzwonek ze ściany. Innej metody na uciszenie go nie znałam, a Izabella sprawdziła korki w mieszkaniu - były w porządku. Wzięła więc stolik, wystawiła go na korytarz, wspięła się na niego dość lekko, mimo sylwetki hojnie wyposażonej w dobra natury, i stwierdziła spalenie korka głównego. Wymiana nie stanowiła problemu, natomiast problem, jak mogło dojść do takich powikłań elektrycznych, do dziś nie został rozwiązany. Przede wszystkim z powodu bardzo skomplikowanych podłączeń - dzwonek podlegał pod tablicę rozdzielczą na dole, gdy zapalono światła na korytarzu jął dzwonić i wysadził korki - i na skutek bardzo niskiego poziomu wykształcenia elektrycznego właścicielki mieszkania. Gdy w mieszkaniu rozbłysło światło, usadowiłyśmy się wygodnie przy herbacie i wtedy zauważyłam rozchełstaną bluzkę Izabelli z niedopiętym guzikiem, zamek błyskawiczny w spódnicy z boku przesunięty do przodu, co świadczyło o odbyciu penetracji wstępnych. Izabella była ubawiona, nie kryła zadowolenia z zawarcia tej znajomości, której główny punkt programu miał nastąpić nazajutrz u niej. Nie krępowały ją występy na obcym terenie, ale pełne zaprezentowanie się w jeździe figurowej umożliwiała jej posiadana ława, z której niejeden wyeksploatowany dżentelmen, jęcząc, wzywał pomocy, przekonany, że to jego ostatnie tchnienia. U mnie w domu takiej ławy nie było, ale też sytuacja była odwrotna. O ile Izabella, pełna junackiej krzepy, nieszczupła dziewoja pastwiła się nad zalotnikami, o tyle ja, osóbka wiotka o kocich ramionkach, zawsze występowałam w roli ofiary, często uszkodzonej, a w trakcie popisów moich jurnych narzeczonych marzyłam o pogotowiu ratunkowym. Nazajutrz, w blado świecącym, wczesnowiosennym słonku, skierowałam swe kroki do warsztatu Czarka, aby kolejny raz prosić o naprawę dzwonka. Z wcześniej wymienionych względów zalotów nie brałam już w ogóle pod uwagę, natomiast chętnie korzystałam ze złożonej onegdaj oferty, aby w razie awarii iść do niego jak w dym. - Znowu dzwonek? - zdziwił się z ujmującym uśmiechem. - Myślę, że to już ostatni raz - odparłam z przekonaniem. - Po czym pani to wnioskuje? - zapytał żartobliwym tonem. - Po tym - odrzekłam i pokazałam na wypchaną kieszeń, którą wypełniał mi pojemnik z gazem. Wyjęłam go, przesunęłam mu kilkakrotnie przed oczami i włożyłam z powrotem do kieszeni. - Teraz już sobie poradzę z napastnikiem. Ja mu pokażę! Niech tylko spróbuje choćby zaskrobać w drzwi! - Niech pani tylko tym nie poczęstuje kogoś niewinnego! - zaśmiał się Czarek z lekką obawą, widząc, jak chętnie wymachuję pojemnikiem, wznosząc odwetowe okrzyki. Zgodził się przyjść niemal od razu, za co byłam mu naprawdę wdzięczna i zaglądając w jego oczy o trudnym do ustalenia i rzadko występującym w przyrodzie kolorze niebieskobrązowozielonożółtym, wygłosiłam do niego krótkie przemówienie: - Panie Czarku! Mój dług wdzięczności stale rośnie, a pan nie daje mi najmniejszej szansy na jakikolwiek rewanż. Boi się pan nawet ze mną napić kawy czy herbaty, a ja jeszcze w życiu nie rzuciłam się na żadnego chłopa i nie odczuwam takiej potrzeby - mówiłam szczerze, bo choć nie jestem niewinnym kwiatuszkiem opuszczającym wstydliwie oczęta, to nie wyobrażam sobie siebie w roli atakującej mężczyzn baby. - Na przykład mogłabym się z panem napić alkoholu - tu nie zaznaczyłam, że z zastosowaniem mojej metody: on cztery kieliszki, ja jeden - i do końca wieczoru nawet nie wstanę z krzesła. - A no to ja wstanę - oświadczył Czarek bohatersko. Na jego wstawanie nie liczyłam wcale i uważałam, że nasza znajomość ma charakter koleżeńsko-przyjacielski. Po prostu traktował mnie jak koło zapasowe w samochodzie: na razie się go nie zakłada, wozimy je starannie ułożone, żeby w razie wypadku było jak znalazł. Nie miałam ochoty łamać sobie głowy przewidywaniami, kiedy nastąpi wypadek w jego rodzinie, zwalniający go z przysięgi. Byłam mu po prostu wdzięczna za udzielaną pomoc. Gdy przybył w moje progi, zaśmiał się pod nosem na widok kikutów zwisających z miejsc, gdzie przed zajściami przymocowany był dzwonek. Taktownie nie komentował wypadków, które doprowadziły do spustoszenia, i wziął się do przywracania dzwonka do normalności. Jako fachowca, zamierzałam go zapytać przy okazji, co oznacza powtarzające się od czasu do czasu w moim mieszkaniu migotanie światła. Jednak perspektywa dochodzenia przyczyny, rozgrzebywania kontaktów czy też nieznanych mi z nazwy urządzeń elektrycznych i bałaganu zniechęciła mnie. Machnęłam ręką na migotanie i pomyślałam, że kiedyś zjawisko to samo się wyjaśni. Nie przypuszczałam jedynie, że nastąpi to tak szybko. Zapewne na skutek wcześniej złożonej przeze mnie gwarancji bezpieczeństwa nie odmówił wypicia herbaty w klatce z lwem, jak prawdopodobnie traktował moje mieszkanie ze mną w środku. Nie miałam najmniejszej ochoty wyprowadzać go z błędu, bo zważywszy metraż mego mieszkania, mógł mieć rację, przyrównując je do klatki, natomiast pomylenie płochliwego emu z lwem nie mieściło mi się w głowie. Wrośnięta w podłogę i odsunięta na przyzwoitą odległość, żegnałam go wylewnym uśmiechem, a jedynym zbliżeniem tego wieczoru było moje zbliżenie do drzwi, aby je za nim zamknąć. „Miły koleś” - pomyślałam na do widzenia. Grzegorz, na szczęście, nie pojawiał się. Być może czuł zapach gazu w powietrzu. Odetchnęłam więc z ulgą i postanowiłam wziąć się za przedwielkanocne porządki. Nim to jednak nastąpiło, musiałam zaspokoić rozpierającą mnie ciekawość, jak potoczyły się dalsze losy zawiązanego na mojej klatce schodowej duetu IzabellaDrawiński. Narzuciłam żółtą kurtkę na grzbiet, włożyłam buty i pobiegłam do sąsiedniego budynku. Izabella mieszkała w kamienicy sprzed I wojny światowej, a może i jeszcze starszej, w przeszłości reprezentacyjnej, teraz sypiącej się, z bardzo podziurawionym dachem. Nawet najwyższe wskaźniki bezrobocia i tragiczna sytuacja rodzinna nie były w stanie zmusić żadnego osobnika do zaryzykowania życia i poczynienia napraw na rozwalającym się, stromym dachu. Stąd też przez dziury lała się na klatkę schodową niezbyt czysta deszczówka. To zaś doprowadziło do poważnego nadwerężenia stale przemakanych schodów, aż pewnego ranka zbyt ochoczym krokiem maszerujący do pracy sąsiad Izabelli poczuł na plecach kilka cegieł, a w ustach całą masę tynku, który spowił go wraz z otoczeniem. Zaraz też przystąpiono do akcji ratowania schodów, ustawiając cały las drewnianych stropów i podtrzymywaczy, przez co starodawny, wysoki, kiedyś stylowy korytarz przypominał teraz wnętrze tajemniczego zamczyska z bajki. Z uwagi na swe zaniedbanie - ze Śpiącej królewny po stuletnim przebudzeniu. Zastałam ich obydwoje. Siedzieli w salono-kuchni przy suto zastawionym stole, do którego ochoczo mnie zaprosili. Aparycja Drawińskiego, wyglądającego jakby przeszedł przez wyżymaczkę, oraz rzucające się w oczy jego osłabienie wskazywały na to, że zaznał uciech cielesnych z Izabellą, która wrzucała jedzenie do ust, jak dawniej wrzucało się węgiel do kotła parowozu. Świadczyło to dobitnie o przygotowywaniu się do dalszych igraszek, choć stan Drawińskiego kwalifikował go do zwolnienia lekarskiego. Gdy na chwilę wyszedł z pokoju, Izabella przerwała połykanie i odstawiła na moment łapę wyhodowanego na specjalnych odżywkach, ogromnego okazu drobiu, prawdopodobnie patologicznego indora, i opisała mi przebieg ich łóżkowych zmagań. Najlepsze efekty przyniosły jednak popisy na wspomnianej ławie... - Ryczał jak krowa w połogu! - stwierdziła triumfująco Izabela i dodała: - Jak chcesz, mogę ci ją pożyczyć. Do salono-kuchni - było to niewielkie pomieszczenie meblami przedzielone na pół, co oddzielało kuchnię od salonu - wszedł Drawiński. - Powiedz Małgosi, co mówiłeś, gdy ledwo żyłeś! - zawołała Izabella, pałaszując sałatkę, jednocześnie nakładając sobie kawał ciasta; w kawiarni byłyby to cztery porcje. Drawiński najpierw wzmocnił się kieliszkiem, a potem bąkał: - No, no... mówiłem, gdzie mam dokumenty na wypadek zgonu... - Ha! Ha! Ha! - śmiała się Izabella.-Mówił o jakimś biurku i szufladzie. To zupełnie jak ty - spojrzała w moją stronę - ty też pokazywałaś na biurko, gdzie masz numer telefonu do Marioli i Wojtka! Ha! Ha! - zaśmiewała się nadal. Odstawiła skrzętnie opróżnione półmiski, przetarła usta serwetką i popijając herbatą, łyknęła kilka tabletek na odchudzanie. Obecność Drawińskiego przeszkadzała nam w przeprowadzeniu dokładniejszej rozmowy. Na szczęście, od czasu do czasu trochę kręcił się po mieszkaniu, co stwarzało możliwość do zwierzeń. Z krótkich, urywkowych zdań wywnioskowałam, że właśnie teraz przeżywają swoje szczęśliwe chwile, nad przyszłością się nie zastanawiają i nie zanosi się na razie na to, aby wyczekująca w welonie Natalia mogła w najbliższym czasie zawrzeć z Drawińskim upragniony związek małżeński. Oczekiwała ona na swego umiłowanego w Szwecji, gdzie uwiła dla nich gniazdko i miała dobrze płatną pracę, umożliwiającą małżonkowi in spe egzystencję na wymaganym poziomie. Niestety, wszystko wskazywało na to, że w nadchodzące za dwa dni święta wielkanocne Natalia będzie musiała samotnie malować pisanki, gdyż oczekiwany kandydat na męża zamierzał wesołe jajeczka urządzić u Izabelli. Nadciągały święta. W Wielką Sobotę, po całodziennym sprzątaniu, wzięłam się za pieczenie ciasta, z którym miałam przybyć nazajutrz na świąteczne śniadanko rodzinne u Marioli i Wojtka. Aby połączyć tradycję, która zaleca w tym dniu baby i makowce, z naszymi zachciankami, po przedyskutowaniu problemu, zdecydowaliśmy się na tort makowy z masą kawową. Jak wiadomo, natchnienie do pieczenia zawsze dopada mnie nocą, więc i tym razem z przygotowanym do pieczenia biszkoptem makowym około godziny dwudziestej trzeciej trzydzieści zamierzałam udać się w kierunku prodiża. I wtedy bezszelestnie, bez jakichkolwiek efektów akustycznych, cichutko-zgasło światło w całym mieszkaniu. Nie potraktowałam tego poważnie. Odstawiłam masę makową i nauczona manipulacjami Izabelli, skierowałam się do automatycznych korków w przedpokoju. Niestety, były wciśnięte. Zaczął ogarniać mnie lekki niepokój, lecz pełna nadziei, najpierw przez wizjer obadałam klatkę schodową na intencję niezapowiedzianej wizyty Grzegorza, potem złapałam pojemnik z gazem i ostrożnie wyszłam na korytarz, jak policjanci w amerykańskich filmach, skradający się w podejrzanych domostwach. Zajrzałam do zsypu, przebiegłam piętro wyżej i piętro niżej - korytarz był czysty i ani siadu domniemanego osobnika. Wysunęłam więc stolik na klatkę schodową i wspięłam się do korków na korytarzu - były w porządku. To mnie powaliło jak cios obuchem - co się stało? Lodówka pełna jedzenia, nieupieczone ciasto, Wielka Sobota, pół godziny przed północą, awaria światła - zupełnie jak w naciąganych komedyjkach filmowych. Spotyka mnie wiele mało prawdopodobnych przypadków jak właśnie w tych komedyjkach. Swoim przykładem mogę je zrehabilitować, potwierdzić ich życiową prawdę oraz w niebyt odesłać określenie „to się zdarza tylko w filmach” - nieprawda, to się zdarza także i mnie. W tę sobotę nie pozostawało mi nic innego, jak wzywać pogotowie. Firmy prywatne dopiero nieśmiało zaczynały raczkować i tylko pogotowie mogło mi udzielić pomocy. Chyba wspominałam, że nie posiadałam wówczas telefonu, czym prędzej więc udałam się do sąsiednich drzwi, za którymi mieszkała zaprzyjaźniona ze mną prawdziwa piękność, ogromnie podobna do Connie Selecca, Aneta, bardzo chętnie pozwalająca mi korzystać ze swego telefonu. Wraz z nieodłączną psiną, w mocno kwiecistym szlafroku do ziemi, wkroczyłam w gościnne progi, lądując w samym środku przyjęcia. Niezrażona swym nieodpowiednim strojem, usiadłam przy barku i jęłam łączyć się z pogotowiem. Okazało się, że tam już przybył zajączek i trwają obchody świąt, na co wskazywały mocno nietrzeźwe głosy pracowników. Zawsze myślałam, że takie scenki mają miejsce głównie w oklepanych skeczach satyrycznych, a tymczasem znowu przekonałam się, że to autentyk. Na moje błagalne prośby o pomoc w ratowaniu świątecznej żywności i niepozostawianie mnie w ciemnościach przez całe święta przesączony alkoholem głos dysponenta zaproponował mi randkę w ciemno, dosłownie i w przenośni. Najwyraźniej znajdował się on już w tym stadium upojenia, że nie miało dla niego żadnego znaczenia, czy mam lat dwadzieścia czy też sto i czy przypominam Marylin Monroe czy też Frankensteina. Namówienie go na jakiekolwiek naprawy było zupełnie niemożliwe. Potem wyrwała mu słuchawkę kobieta, która nie chciała umówić się ze mną, ale w trzeźwości nie odbiegała wiele od swego kolegi. Zapisała sobie wszystkie dane, z adresem Anety włącznie, gdzie - zniechęcona perspektywą dalszego ślęczenia przy świecach we własnym mieszkaniu - postanowiłam spędzić resztę wieczoru. Niestety, do rana nikt nie przybył. Zaczęłam więc o poranku krążyć po osiedlu w poszukiwaniu ratunku i w ten sposób natknęłam się na żonę sąsiada, która wzruszona moją niedolą zobowiązała się przysłać do mnie męża elektryka. Czekając na niego w domu, nie mogłam wyjść do telefonu - Aneta już udała się na świąteczne śniadanie do rodziców - aby powiadomić o wszystkim oczekujących na mnie Mariolę i Wojtka. Sąsiad elektryk przybył, posprawdzał wszystko, co było możliwe, i zafrasował się, nie znajdując przyczyny. Pocieszył mnie, że po świętach trzeba będzie zawiadomić administrację, a ta wydeleguje swego elektryka, który poprzez kucie w ścianach na pewno znajdzie przyczynę nieszczęścia. Już się żegnał, gdy wzrok jego padł na gwoździk, wbity jeszcze przez poprzedniego właściciela tego lokalu, a tkwiący pod gniazdkiem z korkami. Rzucił się na gniazdko, zdemontował je, wrył się w ścianę poza nim i triumfalnie obwieścił mi zakończenie moich kłopotów. Otóż niewinny ten gwoździk, latami znajdujący się w ścianie w bezpośredniej bliskości korków, na skutek drgań, wstrząsów i tym podobnych zjawisk zachodzących w budynku, zbliżył się do przewodów elektrycznych, co powodowało wspomniane wcześniej migotanie, aż wreszcie nastąpiło spięcie i przepalenie czegoś tam (tu padła fachowa nazwa). Rwący się już do wielkanocnego śniadanka sąsiad naprawił co trzeba, na kartce napisał, co jest tam prowizorką, którą po świętach trzeba solidnie poprawić, a ja z kartką zamierzałam udać się do Czarka. Zaraz po świętach okazało się, że muszę nagle na dwa dni wyjechać z Warszawy. Nie przejmowałabym się zbytnio opinią sąsiada, że światło świeci się u mnie na słowo honoru, jednak - kolejny cios - niespodziewane zepsucie się kontaktu w kuchni zmusiło mnie do wygospodarowania w przedwyjazdowym natłoku zajęć kilku chwil na sprowadzenie Czarka. Obawiałam się, że wyprowadzający Psotkę podczas mojej nieobecności kuzyn Wojtek zechce przystąpić do napraw, przez co niechybnie po powrocie powitałyby mnie ciemności w całym mieszkaniu. Z perspektywy czasu przyznaję, że zaocznie mylnie oceniłam umiejętności kuzyna, za co obecnie biję się w piersi, a w wyniku tego błędu pojawił się u mnie tego dnia Czarek. Uganiając się po mieszkaniu za rzeczami niezbędnymi do podróży, wdzięczna mu byłam w duchu za narzuconą mi formę znajomości: „przyszedł, naprawił, wyszedł”. Właśnie przy moim dzisiejszym braku czasu okazała się idealna, bo choć starałam się, zgodnie z zasadami dobrego wychowania, odpowiadać coś na jego zdawkowo-towarzyskie odzywki, którymi raczył mnie podczas wykonywania naprawy, to już do wyszczerzenia paru ząbków w uprzejmym uśmiechu nie miałam głowy. A tu, jak na ironię, jemu wzięło się na gadanie i po wypiciu grzecznościowej herbaty rozsiadł się wygodnie, wszczynając ze swadą dyskusję na różnorodne, choć w tym momencie zupełnie mnie nie obchodzące tematy. Gdy po omówieniu najważniejszych spraw krajowych przeszedł do konfliktu zbrojnego na Bliskim Wschodzie, ja, z trudem udając zainteresowanie, zastanawiałam się, czy zabrać na drogę ciepłe majtki i gdzie należy szukać parasola. Na nic zdały się co jakiś czas wtrącane moje wyznania, że jutro wyjeżdżam, jak również wymowne wiercenie się na fotelu. Wreszcie przypomniałam sobie niezawodny sposób na wypłoszenie gości i rzuciłam się w stronę mego rozmówcy z plikiem zdjęć zupełnie mu nieznanych moich krewnych i znajomych. Z tego pliku wypadło od razu zdjęcie z wojska mego dziadka przy armacie, cioci stryjecznej siostry babci przy jakimś krzaku, na spacerze w nieznanej mi okolicy i mego brata w dzieciństwie spędzanym na nocniku i trzymającego w objęciach misia (sztucznego). Ale tą metodą ukręciłam bat na samą siebie, gdyż Czarek postanowił przejrzeć wszystkie zdjęcia i jeszcze je dokładnie przeanalizować! Ręce opadały mi pod stołem, o wpół do czwartej rano musiałam wstawać i zupełnie nie pojmowałam, czego on chce, przedłużając swój pobyt w moim mieszkaniu. Podobał mi się, lubiłam go, chętnie spędziłabym z nim trochę czasu, wcześniej już o tym wspominałam, no ale nie teraz. Wreszcie wstał, choć z wielkim ociąganiem, ja natychmiast zrobiłam to samo, aby nie zmienił decyzji, i gdy wyglądało, że zmierzamy do happy endu - gdyż swe niespieszne kroki skierował do wyjścia - nagle zatrzymał się przy szafie i jął perorować dalej. Wytrzeszczyłam oczy w pełnym nierozumieniu sytuacji i coś w jego wzroku błysnęło podejrzanego, ale zanim zdołałam zdefiniować to coś, trzymał mnie w objęciach i całował. Sparaliżowało mnie totalne zdumienie i zaskoczenie, a w głowie odczułam błysk na podobieństwo eksplozji nuklearnej. Prędzej spodziewałabym się wybuchu pod moim oknem dotąd nie ujawniającego się wulkanu niż wybuchu jego namiętności. A namiętność długo tłumiona, tłamszone pożądanie i trzymanie siebie na smyczy, która się nagle urwała, przeistoczyły się w niekontrolowany żywioł, nad którym żadne z nas nie zamierzało zapanować. Żywioł z siłą huraganu zmiótł z nas ubrania, jego podmuch rzucił nas na tapczan, a nim pochłonął nasze ciała, których temperatura znacznie przekroczyła skalę Celsjusza, resztkami świadomości wydedukowałam: to jednak nie chodziło o pomoc sąsiedzką... W ten jeden wieczór Czarek w zbyt drakoński sposób postanowił nadrobić wszystkie wynikłe z jego celibatu zaległości. Ja także poczułam, jak smakuje owoc zakazany, więc niezwykle aktywnie udzielałam się w tym zrywaniu pęt, więzów, przerywaniu tam i łańcuchów, w wyniku czego o świcie zastanawiałam się, czy ktoś tak staranowany jak ja może wstać o własnych siłach i dowlec się do pociągu. Żałowałam tylko ogromnie, że przed wyjazdem nie będę mogła udać się schodami starego zamczyska do Izabelli i tam stanąć w pełnym świetle stale grożącego zerwaniem żyrandola, a ona, jak nieraz bywało, po mojej stratowanej aparycji domyśliłaby się wszystkiego. Po moim zdecydowanie przyspieszonym powrocie do Warszawy odszukaliśmy się z Czarkiem natychmiast i przywarci do siebie w windzie, pospieszyliśmy do mojego mieszkania. Tam już od drzwi w szatańskim tempie zdzieraliśmy z siebie stroje, po czym pognaliśmy jak do pożaru w stronę tapczanu, nie zwracając uwagi na nic, a w szczególności na szeroko rozwarte oczy mojej Psot-ki, która nie po raz pierwszy bacznie oglądała tego rodzaju spektakl. Już nieraz kuzyn Wojtek mawiał, że zawnioskuje pozbawienie mnie praw rodzicielskich wobec niej za notoryczne gorszenie pornografią na żywo. Aby sprostać wyjątkowo w tym przypadku wygórowanym wymaganiom natury, obydwoje z Czarkiem musieliśmy na kilka dni rozstać się ze swoimi zakładami pracy. Ja poprosiłam o parę dni urlopu, który z racji znakomitej opinii otrzymałam bez trudu, on natomiast udzielił go sobie sam. Zaopatrzywszy się w prowiant jak na daleką wycieczkę, opuszczaliśmy nasze „gniazdo miłości” tylko na krótko w ciągu dnia: on żeby rano otworzyć zakład i wpuścić pracowników, a wieczorem za nimi zamknąć, ja z kolei chwiejnym krokiem wyprowadzałam na spacer swoje również zataczające się zwierzątko, tyle że z wrażenia po tym, co całymi dniami i nocami oglądało. Intrygowało mnie trochę, dlaczego akurat teraz, po tak długim okresie aseksualnych kontaktów między nami, Czarek pozwolił sobie na niedochowanie wierności małżeńskiej, z której słynął. Owego dnia, gdy przybył w sprawie kontaktu, nic w moim ubraniu ani zachowaniu nie sugerowało jakichkolwiek erotycznych podtekstów. Na nogach miałam czarne, ciepłe rajstopy, na sobie czarną spódniczkę i jasnoróżowy półgolf, czyli najbardziej przeciętny ubiór, spotykany nagminnie. Uganiałam się po mieszkaniu w poszukiwaniu rzeczy potrzebnych mi na wyjazd, a jedyne spojrzenia, jakie rzucałam, skierowane były na zegarek z nabożnym westchnieniem, aby mój gość jak najszybciej sobie poszedł. Niebawem okazało się, że to jego małżonka, znudzona spokojem, stabilizacją i oddanym, atrakcyjnym mężem, zarządziła rewolucję seksualną, suto podlewaną alkoholem. W tej sytuacji Czarek poczuł się zwolniony z danego słowa i natychmiast zabrał się do realizacji swych marzeń. Lata wierności żonie niekoniecznie trzeba uznać za stracone, gdyż z tego właśnie powodu nie straszyło nas widmo AIDS. To, oczywiście, jeśli chodzi o niego. Ja natomiast stale się miałam na baczności, szczególnie po wydarzeniu, jakie miało miejsce pół roku wcześniej. Bawili wówczas u mnie z wizytą Mariola z Wojtkiem. W trakcie miłego wieczoru zaczęłam się użalać nad sobą, płaczliwym tonem wymieniając nieszczęścia, jakie mnie ostatnio dotknęły. W poszukiwaniu przyczyn złej passy znalazłam ich sprawcę, z pojękiwań przeszłam do furii i skierowałam ją przeciwko niemu. A że był to osobnik od dłuższego czasu już nieżyjący, przekleństwa kierowałam w stronę sufitu. Uważałam, że jako były narzeczony mści się na mnie, z góry zsyłając złe fatum za to, że nie żyję w cielesnym umartwieniu. Przeklinałam więc i złorzeczyłam mu z całych sił ku przerażeniu bogobojnej Marioli, która lżonemu duchowi przyszła na pomoc i zawołała: - Nie mów tak, zobaczysz, Bóg cię skaże i dostaniesz AIDS-u! - Nie dostanę! - wrzasnęłam i tupnęłam nogą. Kara dosięgnęła mnie momentalnie, tylko innego rodzaju. Na skutek mojego tupnięcia przechyliła się i spadła na podłogę jedna z dwóch doniczek z kwiatami, zostawionych mi do podlewania przez bawiącą na wczasach sąsiadkę. Doniczka spadła i rozbiła się. Z miejsca zaniechałam wyzwisk i zabrałam się za zbieranie skorup. Później musiałam kupić doniczkę, ziemię, zanim doprowadzoną do porządku całość oddalam właścicielce. A na AIDS, na wszelki wypadek, zaczęłam jeszcze baczniej uważać. Gdy wreszcie sytuacja między mną a Czarkiem unormowała się na tyle, aby nasze ciała wytrzymywały odklejone od siebie przez osiem godzin, powróciliśmy do pracy. Zaraz też postanowiłam odwiedzić Izabellę i uraczyć ją swoimi rewelacjami. W wiosennym słonku biegłam więc któregoś dnia w kierunku jej domostwa, a droga moja wiodła obok zaplecza zakładu Czarka, gdzie przy otwartych drzwiach konferowali: Czarek, Marcin i Danek Kłos, równie przystojny jak pozostała dwójka, barczysty, potężnie zbudowany posiadacz sklepu z artykułami metalowymi po drugiej stronie ulicy. Czarek nie przepuścił okazji, aby mnie zaczepić. - Dokąd tak spieszymy? - zagrodził mi drogę i uśmiechnął się promiennie. - Do Izabelli - odparłam wesoło. - I po to ten gaz? - wskazał na wyjątkowe wybrzuszenie w kieszeni mojego żakietu. - O, wiesz, że od czasu wizyty tego idioty - tu mowa była o Grzegorzu - noszę go zawsze przy sobie. - Pokaż go - powiedział Czarek, a pozostali dwaj dżentelmeni z uwagą spojrzeli w stronę mojej kieszeni. - Proszę bardzo - odparłam dumnie i podałam mu mocno odrapany pojemnik. Dopiero teraz to zresztą zauważyłam... - A cóż to jest? - ironicznie zawołał Czarek na widok tych odrapań. - Sprzedali ci zużyty odpadek! - zaśmiał się i potrząsnął nim. - Przecież tu prawie w ogóle nie ma gazu! Marcin z Dankiem Kłosem wzięli także do rąk pojemnik i stwierdzili to samo. Zagryzłam wargę ze złości. Przypomniałam sobie swoje wzburzenie, z jakim wpadłam onegdaj na placyk handlowy pod Pałacem Kultury, i dwóch wybitnych psychologów po podstawówce przy stoliku z żelastwem, którzy widząc zapewne obłęd w moich oczach i zdenerwowanie, wykorzystali to umiejętnie, aby sprzedać mi nie to, co było do sprzedania, ale to, co trzeba było wyrzucić. Podejrzewam, że ze swoją praktyką potrafiliby omamić profesora uniwersytetu i upchnąć mu swoje rupiecie. - Zaraz ci udowodnię, że tu prawie nic nie ma - uśmiechał się Czarek. Odszedł parę kroków i pstryknął gazem na plandekę stojącego obok samochodu. - Nie! - wrzasnęłam gwałtownie, lecz za późno. Gaz istotnie skończył się po paru psiknięciach. Byłam załamana. - Wreszcie będzie bezpiecznie - stwierdził figlarnie Czarek. - W panice jeszcze by mnie tym uraczyła, gdy do niej przyjdę - tu Czarek udzielił informacji swoim kolegom, po czym wygląd Marcina zastanawiał, czy aby gaz rzeczywiście został pstryknięty tylko na plandekę. Danek Kłos natomiast zachował miłą, akceptującą neutralność - znaliśmy się z widzenia, wymienialiśmy uśmiechy i ukłony, ale nie interesowaliśmy się sobą. On był maści czarnej o niebieskich oczach, podobnie jak ja, a czy ktoś słyszał, żeby rzucali się na siebie osobnicy tacy sami? Wtem zza narożnika budynku wyłoniły się najpierw obfite wdzięki, a za nimi ich właścicielka, Izabella. Wracała właśnie do domu, jak zwykle energicznym krokiem, od którego drżał chodnik. Łypnęła przeszywającym na wylot wzrokiem na mnie i na Czarka, znieruchomiała na ułamek sekundy, a potem z lekka maślanym spojrzeniem omiotła Danka Kłosa. Ilekroć nasza rozmowa schodziła na jego temat, stanowczo i dobitnie wyrażającej się zawsze Izabelli w tym wypadku z lekka plątał się język. - O, Iza! - ucieszyłam się, chwilowo nie myśląc o braku gazu. - Lecę do niej! Gdy wystartowałam, Czarek pochwycił moją wyprostowaną rękę i zatrzymując mnie w ten sposób, splótł swoje palce z moimi. Głęboko przy tym spojrzał mi w oczy. - Do wieczora - uśmiechnął się. - Do wieczora - odparłam i pobiegłam za znikającą w czeluściach klatki schodowej Izabellą. Już jej tam zresztą nie było. Na schodach nie certoliła się przesadnie, gdyż nie bardzo ufała drewnianym stropom i była zdania, że należy zmykać stamtąd jak najprędzej.Dopadłam ją dopiero w mieszkaniu, gdy już pozbyła się płaszcza i sprężystym krokiem przemieszczała się z jednego końca lokalu na drugi, a w tle błąkał się niepewnie Drawiński. Ten chód Izabelli administracja budynku wykorzystywała w sporze z lokatorami, twierdząc, że to nie rozwalająca się kamienica jest zagrożeniem dla mieszkańców, lecz chód Izabelli jest zagrożeniem dla kamienicy. Udałam się za nią do kuchennej części pomieszczenia, gdzie mogłyśmy pobyć oddzielone od Drawińskiego, a Izabella wzięła się ochoczo za donośne strzelanie garnkami, co miało chyba oznaczać niezadowolenie ze snującego się po kątach amanta. Zanim poruszyłyśmy ten temat, chciałam ją uraczyć swoją nowiną. - Słuchaj, nie wyobrażasz sobie, co się stało! - zaczęłam w podnieceniu. Izabella gwałtownie zastygła, odwracając do mnie głowę, a w utkwionych we mnie oczach błysnęło coś na podobieństwo flesza. - Wiem - odrzekła spokojnie. - To widać na kilometr. - Co? - zdziwiłam się. - Blask - odparła spokojnie. - On się unosi nad wami jak łuna. - Jaki blask? - uśmiechnęłam się, nie rozumiejąc. - Blask pierdolenia - stwierdziła dobitnie. - Tego się nie da ukryć. Wybuchnęłam śmiechem, a potem opowiedziałam jej o wszystkim. Ona natomiast nie kryła swego rozczarowania Drawińskim, który najwyraźniej bardzo ją znudził. Podała mu obiad na stół w taki sposób, w jaki podaje się paszę królikom, i wróciła do mnie. Jak się okazało, Drawiński coraz tęskniej spozierał na horyzont, niepokoiło go bowiem wyschnięcie źródła gotówki w biurku. Popadał w zadumę, znikał na dłużej, jakby sposobiąc się do odlotu na północ. Udomowienie Drawińskiego było tak samo niewykonalne jak udomowienie wilka, gdyż obydwaj w którymś momencie poczują zew krwi: wilk zwieje do kniei, a Drawiński do pieniędzy. A Natalia, wiedząc o tym, przysyłała mu stale płomienne, niemal parzące w palce listy i coraz nowsze zdjęcia. Wszystkie przedstawiały zamożne, efektownie wyeksponowane wnętrze ich nowego mieszkania, gdzie jako dodatek do wyposażenia widniała Natalia - aby nie rozpraszać uwagi drugorzędnymi detalami - upchana za regałem lub ledwie wystająca zza szafy. Wraz z herbatą, wesoło gaworząc, udałyśmy się z Izabellą do stołu. Ze smętną miną, dziwnie zmalały, siedział tam na wprost kieliszka z wódką Drawiński. Swą postawą przywodził na myśl chłopczyka skarconego przy stole za to, że sięgnął po kolejne ciastka, z tą różnicą, że Drawiński sięgał po kolejny kieliszek, co nie spodobało się nietolerancyjnej Izabelli. Natalia nie tylko by mu ten kieliszek podała, lecz także wlałaby jego zawartość do gardła amanta. Stąd w oczach Drawińskiego pojawiła się lekka zaduma i tęsknie zaczął spozierać za okno, gdzie hen, daleko, czekały na niego niezobowiązujące do wdzięczności rarytasy. W tym nastroju rozkładu związku trudno mi było dalej tkwić. Pożegnałam się z nadzieją szybkiego spotkania w lepszych czasach i pobiegłam do domu. Romanse romansami, miłości miłościami, a świadomość braku gazu, czyli odpowiedniego środka do dyskusji w razie nadziania się na Grzegorza, nie dawała mi spokoju. Wolny od pracy i uczuć poranek postanowiłam spożytkować na łowy. Gdy tylko wypadłam z bramy z zamiarem wnikliwego a zarazem konspiracyjnego zaglądania w oczy wszystkim mętnym indywiduom na pobliskim targowisku, natknęłam się na sąsiada, mocno starszego emeryta z naszego bloku. Po krótkiej wymianie zdań o tym, co słychać, okazał się być szczęśliwym posiadaczem gazu bojowego i chętnie zgodził się pożyczyć mi go na czas, jaki będę potrzebowała na zdobycie nowego pojemnika. Ten człowiek do niedawna pracował jako nocny stróż w prężnie rozwijającej się firmie komputerowej. Niestety, został zwolniony, ponieważ psuł image firmy i przeszkadzał w kreowaniu jej wizerunku: był za mało seksowny, nie ubierał się w prestiżowych sklepach i nie wykrzykiwał co kilka minut „łoł!”. Odszedł więc wraz z gazem, o którym w miejscu jego pracy zapomniano. Była to dość potężna kolba, rzucająca się w oczy pod ubraniem. Traktowałam więc ją jako element stroju i nosiłam zarówno do sukienek, jak i kostiumów oraz szat wizytowych. Letnie miesiące tamtego roku spędzałam w mieście, w objęciach Czarka i w temperaturze żaru lejącego się z nieba, czyli w temperaturze hutniczego pieca. Czy była to także temperatura uczuć? Zniewalający upał tego lata, łąki skąpane w słońcu aż po prześwietlony horyzont, parne noce przesycone zapachem siana - przypominały mi inne lato, inne gorące noce, dotyk innego rozpalonego ciała w cienkiej, letniej pościeli, zsuwającej się z łóżka ku otwartym na noc drzwiom balkonu, przypominały mi gwiazdy i srebrną poświatę na wodach zatoki. Wszystkie szmery, westchnienia i uśmiechy letniej nocy na zawsze już będą kojarzyć mi się wyłącznie z tamtym latem i z tamtym mężczyzną. I choć czułam się szczęśliwa, a ktoś, z kim teraz byłam, nie był mi obojętny, to jednak w jego ramionach leżało tylko moje ciało. I choć to ciało nie należało już do Czesława Biela, a ja - słuchając głosu rozsądku - nauczyłam się żyć bez niego, to jednak śmieszne, nierozsądne i nieposłuszne serce nigdy się do tego nie zastosowało. Żyło we mnie całkowicie niepodporządkowane, autonomiczne i obrażone. I choć tyle razy tłumaczyłam głuptasowi, co jest słuszne, odwracało się ode mnie i uparcie powtarzało: Czesław, Czesław, tylko Czesław... Mój romans z Czarkiem przebiegał bezkolizyjnie, być może dlatego, że poddałam się letniej beztrosce i nastrojowi euforii i nie zawracałam sobie głowy analizowaniem charakteru narzeczonego. Nie dostarczał mi jednak żadnych „materiałów do przemyśleń”, a w jego zachowaniu zwróciła moją uwagę jedynie przesadna drażliwość, niejednokrotnie z zupełnie błahych powodów. Nie przypuszczałam, aby właśnie ta jedna cecha spowodowała tak wielką niechęć jego małżonki, że po latach przykładnego małżeństwa zdecydowała się wywrócić swe życie do góry nogami. Nadal więc gubiłam się w domysłach, czym tak zniechęcił swą połowicę Czarek, uchodzący wszędzie za ogromnie miłego, uczynnego i dobrze wychowanego mężczyznę. Jego zachowanie i postawa wobec agresywnego zachowania żądającej rozwodu małżonki nie wskazywały na to, aby w domu zarzucał swój wyjściowy wizerunek, pod którym chowałaby się rozjuszona bestia. Z przygaszonym spokojem pokazywał nam sińce na ciele pozostałe po wałku od ciasta, za pomocą którego żona pragnęła usunąć go z przyznanego mu przez sąd pokoju. Sam poszkodowany zachowywał milczenie i nie był skory do udzielania wywiadów. Bezkolizyjność związku z Czarkiem została z niepokojem odnotowana na naszym osiedlu. Pewnego dnia natknęłam się pod domem na Izabellę. Już z daleka machała do mnie jedną z dźwiganych sporych siat i krzyczała: - Małgorzata! Zaczekaj! Gdy podeszła bliżej, odezwała się ciszej: - Sąsiedzi się na ciebie skarżą. Zdziwiłam się. Akurat ostatnio panował u mnie całkowity spokój. - Spotkałam wczoraj Walickiego - wydyszała. Walicki to mój sąsiad, kulturalny, uczynny. - Pytał, dlaczego u ciebie ostatnio tak cicho? Chyba się nudzą... - A co ty na to? - Przeprosiłam ich, oczywiście, za ciebie i powiedziałam, że teraz przychodzi do ciebie taki jeden spokojny. Ale im solennie przyrzekłam, że to jest jedyny taki przypadek. Następny już będzie hałasował. Gdy tak sobie gaworzyłyśmy, od strony szerokiej, starej bramy w wytwornej - kilkadziesiąt lat temu - kamienicy Izabelli dał się słyszeć silny dźwięk, przypominający gong. - Co to? - zwróciłam się do Izabelli. Nim zdążyła mi odpowiedzieć, odgłos uderzenia w gong powtórzył się. - Nie mam pojęcia - odparła szczerze zdziwiona Izabella i nie zrażając się wypełnionymi siatami, zaproponowała: - Chodź, zobaczymy. Podeszłyśmy bliżej. Od strony bramy buchnął nam w twarze zapach wyjątkowo jadowitych perfum, który jednak przegrywał z atakującym nozdrza aromatem alkoholu. Po drugiej stronie szerokiego wejścia stało, a właściwie kiwało się, osiągając niebywałe przechyły, źródło tych wonności, czyli mająca kłopoty z powrotem do domu mgr Lechowicz. Ubrana w sukienkę w kolorze wrzeszczącoróżowym, z twarzą ani brzydką, ani ładną, lecz mocno wymalowaną, sposobiła się do kolejnej próby trafienia w wylot bramy, przystosowanej do wjazdu samochodów ciężarowych. Niestety, gong i tym razem obwieścił niepowodzenie, mgr Lechowicz wylądowała bowiem po raz kolejny na zewnętrznej ścianie kamienicy i uderzyła swym ciałem z impetem w źle umocowaną, blaszaną tablicę, polecającą usługi ślusarskie zakładu Marcina. - Może jej pomóc? - zwróciłam się do Izabelli. - Nieee - skrzywiła się Izabella - obruga cię z wdzięczności. Poradzi sobie jak zwykle, a jak nie, to prześpi się tu trochę. Nic jej się nie stanie, jest lato. Postanowiłam odwołać się do bardziej ludzkich uczuć Izabelli i spytałam: - Nie obawiasz się, że za kolejnym razem zniszczy Marcinowi tablicę? Ten argument przemówił do jej sumienia i byłby zadziałał, gdyby na horyzoncie nie zamajaczyła wydatna postać Danka Kłosa, na siłę wtłoczona w koszulkę w kratkę i dżinsy pokaźnych rozmiarów. Masa jego mocnego ciała sprawiała, że przylegająca do niego odzież w każdej chwili groziła rozerwaniem. Oczy Izabelli przeniosły się z rozregulowanej mgr Lechowicz, która łatwiej trafiłaby szóstkę w „lotto” niż w wylot bramy, i omiotły solidnie zbudowaną, mocną jak konstrukcja mostu, przystojną postać Danka Kłosa. Nie chcąc przeszkadzać, być może, w zadzierzgnięciu następnego związku, pożegnałam się szybko i zniknęłam w swej bramie. Niedługo potem któryś z poranków odchodzącego powoli lata powitał mnie brakiem zimnej i ciepłej wody w kranach. Niebawem dowiedziałam się, że to nie tylko ja zostałam wyróżniona tą niedogodnością, lecz cierpi wraz ze mną cały blok, a nawet także część naszej ulicy. Niestety, wtedy, mimo że nękały mnie często awarie, nie wyrobiłam w sobie jeszcze odporności na tego typu przeciwności losu. Ogarnął mnie przejmujący smutek, podszyty z trudem tłumioną wściekłością. W minorowym nastroju zaczęłam więc trudzić się rozlewnictwem wody. Przynosiłam ją cierpliwie w kanistrach i wlewałam do wanny z przeznaczeniem na mycie, przydźwiganą w butelkach przeznaczałam na picie, a tę z wiadra używałam do spłukiwania w.c. Odgłosy podobnego przelewania i chlupotania dochodziły niemal ze wszystkich mieszkań. Awaria miała głębsze podłoże i nieprędko należało się spodziewać powrotu do normalności. Po dwóch dniach posuchy wystąpiły pierwsze zatkania w.c, w tym i mojego. Byłam więc już bez wody i bez „karolka”. Przygnębiona tym faktem, w kiepskim nastroju, ze zniecierpliwieniem krzątałam się przy przelewaniu wód. W mojej kuchni należało podczas wykonywania tej czynności zachować szczególną ostrożność. Przygwożdżona kłopotami wodnymi, niezbyt precyzyjnie wlewałam wodę z butelki do czajnika stojącego na trzypalnikowej kuchence, pod którą miała swe miejsce mała lodówka. I ją właśnie zalałam. Lodówka na to odpowiedziała głuchymi detonacjami spięć i błyskami świetlnymi, przypominającymi dyskotekę. Zamarłam z przerażenia. Nie miałam już wody, w.c. i lodówki. Wyłączyłam ją z kontaktu i nie licząc na przywrócenie do życia, postanowiłam zostawić ją w spokoju, aż wyschnie. Za tę inteligencję w działaniu pochwalił mnie Czarek, gdy nazajutrz przyszłam do niego do warsztatu i z grobową miną obwieściłam, co się stało. - Nic przy niej nie rusz! - zawołał kategorycznie, odrywając się od naprawy jakiegoś żelazka. - Po południu do ciebie przyjdę i zbadam, co się da zrobić! Nie martw się! - dodał czule i pogłaskał mnie po policzku. Ze spuszczoną głową odmaszerowałam, udając się na zakupy, aby sklecić jakiś obiad, który umiliłby nam rozrywkę z lodówką. W sercu nieśmiało zatliła mi nadzieja zakończenia utrapień, lecz gdy objuczona siatami stanęłam pod drzwiami swego mieszkania i usiłowałam otworzyć drzwi, klucz stanął w zamku nieporuszenie i w żaden sposób nie dał się przekręcić. Właśnie teraz, przy takiej sumie nieszczęść, po tylu miesiącach! Bo nie miałam najmniejszych wątpliwości, że zamek odmówił posłuszeństwa przez te przeklęte zapałki, tkwiące tam od dawna, a wsadzone celowo przez Grzegorza. Onegdaj w założeniu miałam rano nie wyjść, stało się akurat odwrotnie, nie mogłam wejść, niemniej należało uznać, że plan się powiódł. W trakcie moich usiłowań poruszenia upartym kluczem w zamku z pobliskiego mieszkania wyszedł syn sąsiadki. Przyodziany w letni płaszcz o niebywale bujnych połach, zamierzał wyjść na miasto. Gdy zauważył mnie szamoczącą się z kluczem, przystanął i zaoferował swoje usługi. Parę razy poruszył lekko kluczem i stwierdził - nie wiadomo, czy był to efekt braku kwalifikacji, czy też niesforne poły płaszcza, całą masą przewalające się do przodu, przeszkadzały mu w czynnościach - że zamka nie da się w żaden sposób naprawić, a tym samym wejść do mieszkania. Ton jego błyskawicznej i ostatecznie wydanej diagnozy sugerował, że już na zawsze skazana jestem na pomieszkiwanie na klatce schodowej. Choć załamana, nie uznałam go za całkowicie wiarygodnego eksperta i z dwiema ciężkimi siatami powlokłam się do Czarka. Wiedziałam, że ślusarski punkt Marcina miał przerwę urlopową, przypomniałam sobie jednak, że przy ulicy Próżnej mieści się zakład tego typu niejakiego Mariusza Kowalika, którego znałam z widzenia i do niego zamierzałam zwrócić się o pomoc. Wpadłam więc jak huragan do Czarka i w skrócie opowiedziałam mu o kolejnej awarii, jaka mnie dotknęła. - Nie będziemy dziś naprawiać lodówki - prawie załkałam - przecież nie da się wejść do mieszkania. Muszę lecieć do ślusarza! - Do ślusarza?! - zdziwił się Czarek i odłożył na bok robot kuchenny, przy którym pracował. Zatkało mnie. Czyżbym pomyliła specjalności? - Skoczę do tego Mariusza z Próżnej - wyjaśniłam. - Do Mariusza?! - głośniej zawołał Czarek z osłupieniem w oczach. - Do Mariusza Kowalika - tłumaczyłam cierpliwie, nie rozumiejąc narastającej zgrozy w jego spojrzeniu. - Do Mariusza Kowalika?! - powtórzył niemal z piskiem, jednocześnie wstając z krzesła i naciągając marynarkę. - Idziemy! - zakomenderował. - Ja to zrobię! Wtedy doznałam olśnienia i ręce byłyby mi opadły, gdyby nie to, że obciążone siatami sięgały już ziemi. W nawale kataklizmów domowych nie byłam w stanie oderwać swych myśli od wody, w.c. i lodówki. Czarek jednak miał odmienny punkt widzenia i skądinąd w nobliwym, cichym Mariuszu Kowaliku dopatrywał się utajonego wampira seksualnego. Gdy stanęliśmy przed moimi drzwiami, Czarek wyjął narzędzia i zabrał się do roboty. Zza drzwi po raz któryś rozległy się popiskiwania mojej Psotki, nie mogącej doczekać się powitania. Niestety, ten fachowiec także pokręcił trochę kluczem, podobnie jak poprzedni, jednak nie były to kręcenia bezowocne - już w pierwszych chwilach swej działalności złamał klucz w zamku. - Teraz to już z pewnością nie da się nic zrobić - stwierdził. - Więc co? - rozzłościłam się. - W ogóle nie można wejść do mieszkania?! - Można. Tylko trzeba wyważyć drzwi - odparł. - Co?! - krzyknęłam z rozpaczą. Dziś wiem, że popełniłam wtedy błąd, nie sprowadzając autentycznego ślusarza. Czarek kazał mi otworzyć pozostałe dwa zamki. Tak się szczęśliwie dla obranej przez niego taktyki składało, że właśnie te dwa zamki były solidnie wmurowane w ścianę, ten natomiast, który się zaciął, umocowany był lekkomyślnie jedynie na drewnianej framudze. Czarek wziął mocny rozpęd, natarł z całej siły na drzwi i w tym momencie suchy, głośny trzask oznajmił mi, że przeszkoda została staranowana. Mogłam śmiało uznać moje mieszkanie za rejon klęski żywiołowej - nie miałam wody, w.c, lodówki i drzwi. Weszliśmy do środka. - Co ja teraz zrobię bez drzwi? - ukryłam twarz w dłoniach. - Przecież rano muszę iść do pracy. Jak ja mam tu siedzieć w nocy?! - Nie jest tak źle - pocieszył mnie Czarek, który już zdążył dokładnie zlustrować sytuację. - Będę całą noc robił, żebyś jutro rano mogła wyjść. Większą część roboty muszę wykonywać w warsztacie, ale od wewnątrz zamyka się na raz jeden z niewyłamanych zamków. O! - wskazał. Trochę mi ulżyło, zaczęłam ściągać okrycie wierzchnie i klapnęłam, zmęczona, na krześle. Czarek tymczasem zamknął, na ile to było możliwe, wyłamane drzwi i pośpiesznie przystąpił do oględzin wyschniętej lodówki. Najwyraźniej bardzo się spieszył, jak przypuszczałam, do złożenia porozkręcanego w warsztacie robota kuchennego. Niebawem usłyszałam pierwszą radosną wieść - lodówka działa! Uwijając się w mocno przyspieszonym tempie, Czarek nabrał wody z wanny do pustego wiadra, wszedł na stołek, wlał ją do zbiornika toaletowego i pociągnął za spłuczkę. Miałam już w.c! A po chwili zorientowaliśmy się, że w kranach jest woda. Przypominało to do złudzenia finał pewnej komedii parodiującej western, gdzie na koniec filmu bohaterowie padają sobie w objęcia, wyznając miłość, a w miejscu, gdzie stoją - pod wpływem tupnięcia nogą - tryska ropa naftowa, z oddali zaś dolatuje posłaniec z wiadomością, że ich los wygrał na loterii. Niestety, mnie do szczęścia brakowało jeszcze drzwi. Tymczasem Czarek, ciskając w kąt narzędzia, złapał mnie wpół i spytał: - Pokochamy się? Mój umysł całkowicie tkwił w awariach, więc w pierwszej chwili nie skojarzyłam, o co chodzi. Nim zdołałam otworzyć usta, leżałam już w pościeli bez szatek, a Czarek uznał brak odpowiedzi za zgodę i rzucił się na mnie jak lis na kurę po kilkutygodniowej diecie. Kiedy nazajutrz łamiącym się głosem opowiadałam kuzynowi Wojtkowi moje perypetie ostatnich dni, zakończone wyłamaniem drzwi, ten huknął mi do ucha: - A co? To już tak do łóżka wam się spieszyło, że nie mogliście otworzyć kluczem?! I coś w tym pośpiechu musiało być, bo gdy Czarek ubrał się i wyszedł do warsztatu, postanowiłam zabrać się za gotowanie - czekały nas dziś przecież nocne zmagania z drzwiami. Obszukałam całe mieszkanie, lecz nigdzie nie mogłam znaleźć siatek z zakupami. Ponowiłam rewizję lokalu, lecz bez rezultatu. Dopiero po dłuższym czasie, nie dowierzając, nabrałam słusznego podejrzenia, że siatki, zapomniane, przez cały czas leżały oparte o ścianę na klatce schodowej. Noc przeszła bez zakłóceń, nie licząc kilku zapowiedzianych nalotów Czarka z przymiarkami. Rano energicznie przystąpił do prac finalnych, ale dla mnie było to już trochę za późno, zmuszona więc byłam zatelefonować do swego zakładu pracy i poinformować o moim spóźnieniu. Telefon w kadrach odebrał pułkownik Polański, ten sam, który niedawno z urzędu hucznie obchodził z czajnikiem moje urodziny. Polański mylnie zrozumiał istotę mojego spóźnienia, nie pojmując, że kataklizm drzwiowy był wynikiem awarii. - Drzwi wyważone?! - huknął do słuchawki. - A który je wyważył?! Przyjął jednak do wiadomości moje wyjaśnienie, a ja wróciłam do domu, gdzie Czarek kończył właśnie swą pracę. Byłam mu szczerze wdzięczna za wszystko i pewnie dlatego zawisłam na jego szyi, pytając: - Kiedy się zobaczymy? - Nie zobaczymy się - odparł spokojnie i bez emocji. Nie zrozumiałam. - Nie zobaczymy się? - zdziwiłam się. - Nie, nie możemy tego kontynuować - odparł trochę beznamiętnie. - Chcę, żebyśmy przeszli na przyjaźń, bez łóżka. Osłupiałam. Czarek nie był miłością mego życia, bez której dalsza egzystencja nie miałaby dla mnie sensu. Nie zdradzałam go nie dlatego, że chciałam dochować mu wierności, lecz akurat tak się składało. Nie kochałam go, lecz polubiłam, niemniej jego wypowiedź bardzo mnie zabolała i ubodła ambicjonalnie. Nie dałam tego po sobie poznać, opanowałam się i spytałam z prostej ciekawości - dlaczego? - To jest dla mnie za ciężkie, za trudne. Ja nie mogę o niczym innym myśleć tylko o tobie, ja nie mam spokoju. Znam siebie, nie wolno mi tak przeżywać. Wczoraj byłbym przejechał kogoś, bo znowu moje myśli były tylko przy tobie. - I dlatego, że tak bardzo o mnie myślisz, wolisz ze mną zerwać? - spytałam ostrożnie. - Tak - odparł, pakując swoje przybory. - Ja nie mogę tak żyć. Że był osobnikiem znerwicowanym, orientowałam się od dłuższego czasu, lecz nigdy nie przypuszczałam, że jego system nerwowy wytrzymuje jedynie emocje, jakie zdolna jest okazać ryba. Poczułam wściekłość, lecz równocześnie coś się we mnie zacięło, zaparło i zatrzasnęło. Wiedziałam już, że nigdy, w żadnej sytuacji i pod żadnym warunkiem, do końca mego istnienia na tej planecie nie zechcę się położyć do łóżka z Czarkiem. - Dobrze - rzekłam obojętnie. - Niech tak będzie. Dziękuję za to, co dla mnie zrobiłeś. - Nie ma za co - odrzekł obrażonym tonem i z miną nadąsanego przedszkolaka, głosem, jakim ośmiolatka odnosi się do drugiej ośmiolatki po sporze o zabawki, powiedział „do widzenia” i wyszedł. Na pierwszy rzut oka swym zachowaniem przypominał primadonnę, którą cały teatr musi błagać, aby dokończyła arię. Ale nie była to zupełna prawda. W dniu, w którym zaistniał opisany incydent, moja wiedza o naturze ludzkiej, zważywszy mój wiek, przedstawiała się katastrofalnie. Świat postrzegałam oczami Ani z Zielonego Wzgórza, ludzi segregowałam według prościutkiego schematu i miałam dużo szczęścia, że żaden kopniak nie zburzył dotąd tego idyllicznego i nieskomplikowanego wizerunku. W związku z tym nie rozumiałam, o co Czarkowi tak naprawdę chodzi. Zrozumiałam wszystko znacznie później, gdyż mimowolnie obserwowałam jego życie toczące się w moim pobliżu i nieobce mi były koleje jego losu. Rozmawiałam także - jak zwykle - z ludźmi, którzy byli również jego znajomymi. Dopiero po długim czasie udało mi się rozwikłać jego osobowość. Niezwykle urodziwy Czarek był człowiekiem ogromnie zakompleksionym i niepewnym siebie. Przy pomocy fochów upominał się o okazywanie mu względów, przekonujących go o uczuciach, których nigdy nie był pewien. W chwili gdy oznajmił mi, że mnie opuszcza, bynajmniej nie miał takiego zamiaru. Oczekiwał błagań, wyznań, klęczeń, ryglowania drzwi i sunięcia za nim po podłodze, uczepiwszy się jego nogawki od spodni. Obraził się, bo nie wykazałam najmniejszej chęci poczynienia tego rodzaju widowiska. Kiedyś zwróciłam uwagę na jego niebywałą drażliwość - obawiam się, że swą zakompleksiałą, kapryśną naturą potrafił zniecierpliwić niejedną kobietę. Być może nie należałoby tak pochopnie i całkowicie negatywnie oceniać zmianę w postępowaniu jego żony. Niewykluczone, że latami, doceniając niezaprzeczalne zalety męża, jednocześnie musiała znosić jego emocjonalne rozchwianie, stałe urazy i rozwiązywać łamigłówki, jakie stwarzał swym znerwicowanym zachowaniem. Był bardzo męczący, często, na co dzień stosując zabawę: „ja cię kocham, ale już cię nie kocham, odchodzę, ale ty mnie goń i powiedz, że mnie kochasz, a wtedy ja cię będę gonić i powiem, że cię kocham, ale nie wiem, czy cię kocham, a ty mnie goń...” i tak dalej. Czarek, taki nieskazitelny zewnętrznie, odczuwał kompleksy! A ileż to razy spotykałam się z brakiem jakiejkolwiek samokrytyki ze strony całych zastępów mężczyzn! Te zastępy były przekonane, że jeśli zadaję się z jednym mężczyzną, drugiemu i trzeciemu to się natychmiast także należy i nie przychodziło im nawet na myśl, aby najpierw zakupić lusterko i sprawdzić, czy to, co się w nim odbija - a nierzadko przypominało mieszkańców zoo - ma choćby minimalne szanse spodobania się niezainteresowanej. Wkrótce jesień zapanowała nad światem. Z nieba się lało, za oknem wiało, a w parku brnęło po kostki w gęstwinie żółtych, rudych, czerwonych i brązowych liści. Tej jesieni nie zakwitła w mym życiu żadna męska nowalijka. Nie zdradzałam zbytniej ochoty na rozglądanie się za nowościami. Od czasu do czasu spotykałam się na miłe tete-a-tete z którymś z moich wysłużonych amantów, głównie jednak zajmowałam się sobą i chodziłam do pracy. Praca - a mam tu na myśli budynek, ludzi i zajęcie, jakie tam wykonywałam - była dla mnie bezpieczną bazą, stabilną opoką i trwałą wartością. Dawała mi poczucie stałej więzi i przynależności. I choć w tym wszystkim tkwił bolesny kolec, jakim była moja bardzo głęboko schowana, zamaskowana, wręcz zabetonowana jak czwarty blok elektrowni atomowej w Czarnobylu, miłość do pułkownika Biela, nie pomniejszało to moich pozytywnych odczuć do miejsca mego zatrudnienia. Moja instytucja zajmowała przyjemny, nieco nostalgiczny, przedwojenny budynek w zacisznej uliczce, także tchnącej atmosferą lat trzydziestych. Mimo skromnej, nie rzucającej się w oczy fasady, dom ten przepełniony był bogactwem. Po raz pierwszy w życiu spotkałam się z przypadkiem, aby budynek zawierający tak bezcenne skarby niczym w Fort Knox był kompletnie niestrzeżony. Skarby te wypełniały całe biuro i wraz ze swymi drogocennymi klejnotami poruszały się samodzielnie. Mowa o większości zatrudnionych tu mężczyzn, którzy takie mieli o sobie mniemanie. Swe miejsce pracy uważali za bardzo niebezpieczne. Obszar ten traktowali jak wielki teren łowny, z nimi jako zwierzyną - niejednokrotnie mocno już wyliniałą i regularnie stołującą się w aptekach - oraz wszystkimi pracującymi tu kobietami, bez względu na wiek, aparycję, zdrowie i chęci, jako myśliwymi. Mieli oni głęboko zakodowane, wieloletnie przeświadczenie o nieodzowności posiadania mężczyzny przez kobietę, która bez niego nic nie znaczy, przywodzi na myśl inwalidkę i musi się nim podpierać jak kulą. Pogląd ten powstał wiele dziesiątek lat temu, gdy kobiety nie pracowały i gdyby nie mężczyźni, często umarłyby z głodu. Chodziło więc w tej nieodzowności o wartość finansową. Natomiast panowie przenieśli go beztrosko w XX wiek - wiek kobiet pracujących i zarabiających całkiem niemałe pieniądze, przy czym moi koledzy z pracy kultywowali go jeszcze na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, traktując siebie jako wartość samą w sobie, w dalszym ciągu nieraz będąc kulą, tylko teraz już u nogi. Do ich hermetycznego świata nie docierało, że dzisiejsze kobiety nie pragną wychodzić za mąż za wszelką cenę, że nie czepiają się w panice mężczyzn jak kół ratunkowych. Dla nich los kobiet nieodmiennie kojarzył się z sytuacją pasażerów na pogrążającym się w otchłani „Titaniku”. A ponieważ ja byłam innego zdania, czemu swym zachowaniem dawałam wielokrotnie wyraz, w oczach niejednego miejscowego dżentelmena dostrzegałam czającą się odwieczną pretensję o to, że gdzieś na samym początku nie zemdlałam na ich widok, a od tego najprawdopodobniej powinna rozpocząć się praca kobiety w tej instytucji. Skoro jednak nie zemdlałam, a tym samym przekreśliłam wszelkie szanse na jakiekolwiek awanse w tej firmie, istniało tylko jedno określenie na ten rodzaj antypatycznej baby: zarozumiała. Działalność tej półmundurowej firmy o trudnym do zdefiniowania charakterze, przypominającym po trosze zrzeszenie, klub lub organizację, polegała na zarządzaniu jednostkami terenowymi, choć ja podciągnęłabym ją pod zakład produkcyjny, ponieważ głównym zajęciem niemal wszystkich działów była niezwykle wydajna, acz pracochłonna produkcja pism. Pisma te tworzone w języku ojczystym, wymagające w większości tłumaczeń z polskiego na polski, marnowały się w nieodkurzanych od lat segregatorach jednostek terenowych. W ramach reorganizacji, po wydatnie zmniejszonej dotacji, mogłyby być z powodzeniem sprzedawane w aptekach jako znakomity środek nasenny, nie powodujący żadnych skutków ubocznych z wyjątkiem występującej interakcji z gramatyką, ortografią i zdrowym rozsądkiem. Nowe czasy zmusiły jednak dyrekcję do szukania nowych dróg zaspokojenia potrzeb finansowych, przystąpiono więc ochoczo do wynajmowania pokoi innym instytucjom. Przyszło to o tyle łatwo, że nasz budynek był bardzo przestronny, posiadał piękne, o przedwojennym metrażu pokoje i mieścił się w bardzo przyzwoitej dzielnicy. Z powodu tempa, w jakim te pokoje wynajmowano, zanosiło się na prowadzenie działalności organizacyjnej w parku na ławce. W czasach rozkwitu rozbudowywano pokoje nawet kosztem komplikacji pracownikom załatwiania ich naturalnych potrzeb, rekwirując bez pardonu niektóre klozety i przerabiając je na gabinety. Owe saloniki miały jednak tę wadę, że słychać w nich było wyraźnie szum wody spłukiwanej w pomieszczeniach nad i pod nimi, bo te zachowały swój pierwotny charakter. W czasach, gdy wynajem pokoi stał się jednym z głównych sposobów utrzymania się na powierzchni, ochoczo ścieśniano się w owych szumiących pokoikach, oddając swe przepastne i, trzeba przyznać, piękne gabinety zupełnie obcym duchowo firmom. Najwyższym urzędem w instytucji było stanowisko dyrektora generalnego, a piastował je eks-wojskowy, a obecnie zdeklarowany cywil, Przemysław Gęgacz. Szczęście to spadło na niego całkowicie przypadkowo, gdy tuż przed walnymi wyborami, co jakiś czas decydującymi o tym, komu powierzyć berło w firmie, kilku obrotnych dżentelmenów, jeszcze wówczas w mundurach, zajmujących przeciętne pozycje w hierarchii administracyjnej, postanowiło przejąć władzę w swe ręce. Niestety, osobiście nie mogli zastartować w wyborach, gdyż dyskwalifikowały ich mankamenty personalne, a jednym z nich był brak papierów stwierdzających ukończenie wyższych uczelni. Dziś pluli sobie w brody za spanikowanie przed laty, gdy całe ich roczniki niemal na silę zaganiano na uczelnie po dyplomy, a oni, w obawie przed wysiłkiem umysłowym, zasłonili się wszelkimi możliwymi zaświadczeniami. Nie pozostawało więc im nic innego, jak rozejrzeć się bacznie wokół za kandydatem na atrapę dyrektora. Kandydatura Przemysława Gęgacza nasunęła się im zupełnie przypadkowo, gdy się na niego napatoczyli, co nie sprawiało specjalnych trudności, głównym bowiem jego zajęciem przed nominacją było uporczywe snucie się po korytarzach z rękami w kieszeniach i niezbyt rozgarniętym uśmieszkiem na twarzy. Gęgaczowi nigdy nie śniły się takie zaszczyty; jedyne, o czym mógł marzyć, to funkcja kierownika w jego dziale, który, podobnie jak on, nie miał nic do roboty. Gęgacz posiadał jednak ów brakujący dżentelmenom walor: mógł stawiać przed swym nazwiskiem magiczne literki mgr, na co zezwalał mu dyplom wyższej uczelni. On swego czasu nie uciekł przed wysiłkiem umysłowym, ponieważ nie wierzył w jego niezbędność w tym przypadku, natomiast ufał pomocy sił wyższych (rangą), a wiara ta pozwoliła mu zdobyć status absolwenta wyższej uczelni. Gdy dżentelmeni zaznajomili Gęgacza ze swymi planami w stosunku do niego, ten omal nie zasłabł z wrażenia, a zaraz potem rozpłakał się z radości. Aby zdobyć poparcie jednostek terenowych w wyborach, załadowano kontenery ze środkami masowego przekonywania w płynie. Trochę wolnego miejsca, jakie zostało, zajęła przyszła władza, zabrano także kukiełkę, mającą w przyszłości zasiąść na tronie, spod którego oni podpowiadaliby jej, co ma robić - i tak wypełniony, mocno obciążony, wesoły autobus wyruszył w przedwyborcze tournee. Podczas upływających w serdecznej atmosferze spotkań z wyborcami, odbywających się przy suto zastawionych stołach, stosowano skuteczną metodę delikatnej perswazji: roztaczano przed nimi miraże, jakie przyniesie im wybór Gęgacza, wlewano do gardzieli wódkę, po czym podsuwano przed oczy ich teczki z personalnymi „hakami”. W tej akcji wyborczej okazało się, ku uciesze protektorów, że Gęgacz oprócz dyplomu posiada też głowę: gdy przyszły elektorat spoczywał już w nieładzie pod stołem, ten, pełen wigoru, rwał się ku następnemu wiecowi. Dopiero zastosowanie rozwiązań siłowych doprowadzało go do hotelu i rezygnacji z ambitnych zamierzeń. W ten sposób Przemysław Gęgacz stanął na czele instytucji - i to stanie, choć wykonywane na siedząco, było jego główną, o ile nie jedyną samodzielną czynnością. Pocieszeniem był fakt, że choć nie mógł rządzić, mógł sobie na wiele pozwolić. Wkrótce po koronacji, aby uszczęśliwić poddanych, sprawiono Gęgaczowi wspaniały, nowoczesny i nietani samochód, a sam dyrektor wykazał sporo inicjatywy we wprowadzaniu w instytucji stosunków rodzinnych poprzez gorliwe zatrudnianie wszędzie, gdzie się dało, członków swojej rodziny. W trudnych czasach transformacji ustrojowej, gdy jego tron zachwiał się w posadach, Gęgacz, nie oglądając się na swych popleczników, sam desperacko rzucił się do walki. Oderwał swe wiernopoddańcze wargi od mankietów partyjnych sekretarzy i przywarł je do mankietów aktualnych dostojników. Pokajał się, leżąc plackiem, całe swe życie w poprzednim okresie uznał za niepojęty dla niego efekt zamroczenia umysłu i zdarł z siebie mundur, ciskając nim precz, jakby podszyty był pokrzywami. Splunął na swą przeszłość z obrzydzeniem, a w odpowiednim momencie przemiany duchowej dołączyła do tego spektaklu kamaryla, pojawiając się z niezawodnymi kontenerami wódki, aby wesprzeć klęczącego na podłodze dyrektora. Skomasowane działania przyniosły pozytywne efekty i Gęgacz trzymał się stołka nadal. W tym okresie, w związku ze stale zmniejszającą się powierzchnią kwadratową naszego biura, starano się także zmniejszyć do minimum obsadę firmy. I przy tej okazji, po wielu latach bezowocnych zmagań, udało się wreszcie zwolnić Haneczkę Zagajewicz, choć nie bez jej kategorycznych protestów. Posłużyła do tego celu ustawa o przymusowym przejściu na emeryturę osób, które osiągnęły wymagany wiek. Gdy stare szantaże straciły swą moc, Haneczka z pewną miną zwróciła się do swego długoletniego protektora, od niepamiętnych czasów podkładającego za nią swą steraną głowę i od pradziejów zakochanego w niej pułkownika Milskiego. Miłość Milskiego nie była tu dla nikogo tajemnicą, a jej wybuch nastąpił jeszcze wówczas, gdy Zagajewicz, prawie pół wieku młodsza, była olśniewającą pięknością. Notoryczne pijaństwo i nałogowe niechlujstwo, zarówno fizyczne, jak i umysłowe, wydatnie nadwerężyło ten skarb, jaki posiadała, jednak choć goniła resztkami poharatanej urody - i tak trzymała się i wyglądała świetnie. Pułkownik Milski onegdaj zagalopował się w swym uczuciu tak dalece, że nie bacząc na swój trzeci, a zarazem nadłuższy związek małżeński, złożył jej oświadczyny, niestety, odrzucone przez jej męża. Haneczka bowiem, jak większość kobiet o tego rodzaju zaletach - niewierna, nielojalna, zabawowa, niesłowna, fałszywa, wyrachowana, oszukująca, często z nałogami - posiadała bardzo porządnego, oddanego męża, od kilkudziesięciu lat tkwiącego nieporuszenie u jej boku. Mąż Haneczki z determinacją zaciskał usta i godził się znosić wszystkie jej ekscesy, byleby doczekać wymarzonego momentu, gdy wyeksploatowana, zdezelowana i rozsypująca się małżonka przejdzie w stan przymusowego spoczynku, a on wraz ze służbą zdrowia będzie dbać o te rozlatujące się resztki, które zostały z jego ideału. I taki moment właśnie nadszedł. Okazało się, że cierpliwość i uczucia Milskiego skończyły się definitywnie. Dość już miał użytkowania jej mocno sfatygowanych wdzięków, nieprzerwanie płynących na nią skarg, a jako mężczyzna, niezbyt dobrze znosił docierające stale do jego uszu wieści o jej specyficznych zabawach na terenie biura. Rozmiłowana w alkoholu, każdy wydatek swój czy obcy automatycznie uważała za stratę w przeliczeniu na flaszki. Posiadała węch na wódkę, a i słuch nie najgorszy, bo gdy gdzieś, nawet na drugim końcu biura rozległ się lekki brzęk umiłowanej flaszki, Zagajewicz odrzucając wszystko - imitację pracy, przybyłe akurat dzieci, telefon od ciężko chorej matki - na złamanie karku startowała w tamtym kierunku. Piła w godzinach pracy, ale jeszcze chętniej po, bo wtedy zabawa mogła się toczyć już zupełnie swobodnie w ustalonym kierunku: najpierw rozlewano ukochany płyn do szklanek wiele razy, potem gwar się nasilał, a oblicza zaburaczały, opowiadano kawały, żartowano rubasznie, wreszcie zwracano się do czerwonej jak koguci grzebień Zagajewicz, aby podniosła spódnicę, na co ona bez oporu zarzucała ją sobie na głowę. Tego pułkownik Milski także już miał dość i wykorzystał zbawienną ustawę, wobec której udawał całkowitą bezradność, aby uwolnić siebie i zakład pracy od jarzma, w jakie popadli. I tak niemal po półwieczu daremnych starań, które nasuwały przypuszczenie, że prędzej runą ściany budynku, a wewnątrz Zagajewicz - nieporuszona, przytwierdzona do tego miejsca - będzie tam tkwić nadal, udało się jej pozbyć. Oprócz dobra instytucji zyskał także na tym jej małżonek - teraz bowiem pan Zagajewicz mógł dowoli cieszyć się swym szczęściem, które przeważnie pijane, wyjąc, leżało w łóżku. W wyniku łączenia działów i likwidacji wielu etatów maszynistek działowych dokooptowano do nas czarującą blondynkę Elę, abyśmy razem z nią i Rutkowską obsługiwały całe biuro. Elżbieta była kobietą w moim wieku, wyposażoną w niezwykłą urodę, wdzięk, dowcip i czar w sposobie bycia, zjednujący jej sympatię zarówno kobiet, jak i mężczyzn, choć tych drugich o wiele bardziej. Posiadała urodę bardzo kobiecą, delikatną: blond włosy o żółtawym odcieniu wiły jej się wokół buzi o lśniących, złotomigdałowych oczach, z dołeczkami w policzkach przy zniewalającym uśmiechu. Była wdową i matką trzynastoletniej, równie urodziwej i bardzo zdolnej córki, Malwiny. Niebywała uroda dziewczynki wzbudzała obawy, że wyrośnie z niej zajęta swą pięknością kokietka, a tymczasem Malwinka zdradzała niepospolite zdolności konstruktorsko-inżynierskie i tej pasji oddawała się bez reszty po przyjściu ze szkoły do domu. Elżbieta czasem z obawą przypatrywała się jej pracom opartym na podręcznikach typu Zrób to sam, doszła jednak do wniosku, że dopóki nie przyłapie jej na konstruowaniu bombki wodorowej, nie będzie się niepokoić. Od razu przypadłyśmy sobie z Elą do gustu, a jej poczucie humoru umilało mi czas spędzany w biurze. Zjawiła się w naszym dziale w korzystnym momencie swego życia, gdy w pięć lat po śmierci bardzo atrakcyjnego męża najcięższe chwile miała już poza sobą, uśmiech znów zagościł na jej twarzy i zaczęła już dostrzegać tłumy mężczyzn kłębiące się wokół niej. W duecie wyglądałyśmy ciekawie i kontrastowo. I chociaż zawsze zadbane, umalowane i ładnie, ale bez przesady ubrane, mogłyśmy sprawiać wrażenie elementów dekoracyjnych tego biura, to przecież uchodziłyśmy za doskonałe i niezawodne pracownice. Jej urok potrafił rozładować wiele spięć i nieprzyjemnych sytuacji spowodowanych nierzadko gburowatym lub grubiańskim zachowaniem naszych klientów, z których każdy chciał mieć pismo przepisane za pięć minut. Jednym z najbardziej ponurych i niemiłych klientów był całkiem przystojny pułkownik Ładosz. Nigdy nie opuścił pokoju, jeśli nie pozrzędził. Jeżeli nie było na co, roztaczał ponure wizje na przyszłość. Przyniósł raz swoje dzieło, które odebrałyśmy i ułożyłyśmy, zgodnie ze zwyczajem, na stosie. - To źle - zagderał pod nosem. - Co źle? - półżartem spytała Ela. - To pismo tu leży - warknął bez śladu uśmiechu. Ela uśmiechała się nadal niezrażona. - Jak to źle? Co panu źle? - Bo to pismo tak tu leży - marudził ponuro. - A jak ma leżeć? - kontynuowała dialog Ela. - Jak tu będzie leżało, to przepadnie! - mękolil nadał. - Pismo? - zdziwiła się Ela. - Kto tu wpadnie, to przepadnie! - wyjaśniła mu uprzejmie, a Ładosz, parsknąwszy niewyraźnie pod nosem, wyparował z pokoju. Innego rodzaju klientem był komandor Graczyk, powszechnie lubiany przez kobiety z racji swej aparycji i pełnego uwodzicielstwa zachowania. W przeciwieństwie do Ładosza, Graczyka, stale podbudowanego powodzeniem u pań, cechował sympatyczny sposób bycia, choć akurat nie cieszył się on uznaniem Eli. Ja z kolei Graczyka lubiłam. Wpadł raz z pismem do naszego pokoju i widząc mnie w białej bluzeczce z koronkowymi falbankami przy krótkich, bufiastych rękawkach oraz w niebieskiej spódnicy w różowe kwiatki na fikuśnych szelkach, zawołał od drzwi, być może w celu przyspieszenia produkcji jego pisma: - Pani Małgosiu! Jak ślicznie pani dziś wygląda! Zupełnie jak dziewczynka! Na to Ela podniosła się z krzesła, przyjrzała mi się baczniej i rzekła: - Przecież to nie jest chłopczyk. Czasem razem udawałyśmy się do bufetu, innym razem spacerowałyśmy po korytarzach lub odwiedzałyśmy znajomych w ich pokojach. Nie mając akurat nic do roboty, wpadłyśmy pewnego dnia do pokoju Graczyka. Graczyk uznał to za wyróżnienie, dumny jak paw częstował nas wyszukanymi słodyczami zdobytymi po znajomości i na koniec podziękował nam za złożenie wizyty. Ela, jak zwykle, stanęła na wysokości zadania, mówiąc: - Jak mogłyśmy nie odwiedzić naszego gwiazdora! Graczyk tonął w uśmiechach szczęścia, a gdy zamknęły się za nami drzwi, spytałam Elę: - Naprawdę uważasz go za gwiazdora? - A co miałam powiedzieć - odparła - że przyszłyśmy odwiedzić naszego basiora? Pośród wielu panów odwiedzających służbowo nasz pokój zaczął pojawiać się z częstotliwością zdecydowanie przewyższającą potrzeby jego działu szef tej komórki, pułkownik Janusz Bandurowski, mężczyzna przystojny, pięćdziesięcioletni i od niedawna ulokowany w Warszawie oraz na kierowniczym stanowisku. Z zapałem wyręczał swych podwładnych, jeżeli tylko zaistniała potrzeba udania się do nas, i już od progu wraz z plikiem papierów kierował się, niczym wiedziony kompasem, prosto do biurka Eli. Tam rozsiadał się wygodnie, zachęcany jej przyzwalającym uśmiechem, szeroko rozwodził się na temat każdej najmniejszej nawet karteluszki ze swej grubej sterty, która w trakcie tej tyrady leżała na stole, a Bandurowski, oparty o nią, z głową zwróconą w bok pod kątem prostym w stosunku do tułowia, wzrokiem wpijał się w oczy naszej koleżanki. Bandurowski przybył do Warszawy z Bydgoszczy, gdzie zostawił mieszkanie, a w nim nie odwołującą się od tej decyzji małżonkę Reginę wraz z dwójką dorosłych dzieci. Małżeństwo Bandurowskich od dawna było fikcją, zmarło śmiercią naturalną przed laty i pani Regina już dawno obojętnie przeszła nad tym do porządku dziennego, a wyjazd małżonka był tylko konsekwencją zestarzałej sytuacji. Nie rozwodzili się formalnie, bo żadne z nich nie związało się z nikim i nie czyniło takich planów. Ponieważ byli dla siebie powietrzem, pani Regina wyprowadzenie małżonka potraktowała jak ubycie trochę powietrza i kontynuowała zajmowanie się swoimi sprawami. Obserwując parę Ela-Bandurowski, tworzącą wspólnym wysiłkiem sążniste elaboraty, nie miałam najmniejszych wątpliwości, że choć omawiano jedynie zagadnienia związane z działem Bandurowskiego, oprócz pism wykluwało się tam także zupełnie coś innego. Tymczasem nade mną zaczęły gromadzić się czarne chmury. Także i u mnie coś się wykluwało, z tą różnicą, że na plecach. U góry, na linii kręgosłupa, tak dokładnie na samym środku, że lepiej nie oznaczyłoby się tego punktu za pomocą dziesięciu cyrkli i ekierek, od dawien dawna usadowiło się coś, co przypominało ścisły zbiór pieprzyków lub myszkę. Myszka ta stanowiła nawet mój znak firmowy i latem na opalonych plecach prezentowała się zabawnie. Niestety, w ostatnim czasie myszka, siedząca dotąd cichutko, zgodnie ze swą naturą, jak mysz pod miotłą, rozpoczęła jakąś podejrzaną działalność. Odczuwałam często pod nią swędzenie, czasami lekkie ściąganie, trudno nawet zdefiniować wrażenia, jakich mi dostarczała, natomiast niekwestionowany był fakt, że coś się tam działo. Przez to, że umiejscowiła się tak idealnie pośrodku, oglądając ją w lustrze, mogłam dostrzec jedynie jej prawy kawałek lub lewy; środek ewentualnie mógłby być widoczny, gdybym zastosowała komplet luster, ułożony pod różnymi kątami. Zadanie to przedstawiało się dość karkołomnie, wybrałam więc zamęczanie otoczenia, raz po raz pochylając głowę w głębokim skłonie ku ziemi, ściągając sweter na głowę i pytając, co oni tam widzą. Nie widzieli nic oprócz samej myszki, ja jednak czułam pod nią wyraźnie coś na podobieństwo kreciej roboty. Na razie zbytnio nie zawracałam sobie głowy dokazywaniem myszki w moim organizmie, ale za to systematycznie, a nawet coraz częściej wykonywałam wyżej opisane skłony ze swetrem na głowie przed coraz to nowszym audytorium. Nie gardziłam także osobami nieraz już przepytywanymi na tę okoliczność, spodziewając się, że efekty poczynań myszki pojawią się jednak na zewnątrz. Któregoś dnia, gdy w trójkę przebywałyśmy w pokoju, a ja właśnie dopiero co włożyłam poprawnie sweter po kolejnym przeglądzie technicznym myszki, drzwi otworzyły się szeroko, z przesadnym impetem, a w nich pojawił się szef kadr, pułkownik Waldemar Polański. Na chwilę zatrzymał się w staroteatralny sposób w wejściu, aby dać nam czas na zasłabnięcie z wrażenia, a gdy to nie nastąpiło, nienaturalnie zwolnionym krokiem, bez cienia uśmiechu, wyprostowany i usztywniony, jakby był odlewem gipsowym własnej osoby - wszedł do pokoju. Zdziwiłyśmy się jego wizytą niezmiernie. Polański, jako miejscowy dygnitarz, nigdy nie fatygował się do pokojów pracowników niższego szczebla. On ich przywoływał do siebie lub do porządku poprzez swój personel. Jeżeli opuszczał gabinet, to tylko do przylegającego doń swego sekretariatu lub do gabinetów nie uwłaczających mu tytułem i stanowiskiem kolegów, a jedynym miejscem, gdzie godził się - z braku wyboru - przebywać ze wszystkimi pracownikami instytucji, było w.c. Usiadł na krawędzi krzesła przy stole, nadal sztywny, i rozpoczął oficjalnym tonem rozmowę na bliżej niesprecyzowany temat. Gubiłyśmy się w domysłach, po co tu przyszedł: do poleceń służbowych używał swoich pracowników, a oni używali telefonu, prywatnie nie leżałyśmy na linii jego zainteresowań, zresztą w jego zachowaniu nie było nawet cienia prywatności. Zaczęłyśmy podejrzewać, że na kogoś tu czeka, więc w milczeniu, przerywanym oklepanymi komunałami, postanowiłyśmy przetrwać ten męczący zaszczyt. Z pułkownikiem Polańskim pierwszy raz zetknęłam się przed paru laty, w trakcie przyjmowania mnie do pracy. Instytucja ta nie była mi obca, oni także znali mnie jako bardzo dobrego pracownika, gdyż w przeszłości sporadycznie utrzymywałam z nimi kontakty zawodowe. Znałam większość ludzi tu pracujących i wiedziałam o zmianach kadrowych, jakie tu zaszły, także na stanowisku szefa angażującej mnie komórki. Nie zdziwiłam się więc, gdy na progu gabinetu stanął ktoś inny niż dawniej, nie spodziewałam się jedynie, że będzie to mężczyzna atrakcyjny. Nie zatkało mnie z zachwytu, nie oszołomił mnie ten widok i nie dałam po sobie poznać, że ten pan właśnie miałby u mnie wielkie szanse. Patrzyłam na niego obojętnie, bez wyrazu, choć w duchu stwierdzałam, że jego fizjonomia bez zastrzeżeń pasuje do wizerunku „mężczyzny w moim typie”: intensywnie jasnoniebieskie oczy, przypominające zamrożone niezapominajki, połyskiwały zimnem stali w twarzy o silnej szczęce z męskimi bruzdami, której lodowaty chłód znikał wraz z pojawieniem się promiennie uwodzicielskiego uśmiechu. Odkąd zaczęłam stałą pracę w tej instytucji, pragnęłam, aby zwrócił na mnie uwagę, tym bardziej że już na wstępie okoliczności zaczęły nam sprzyjać. Zepsuła się moja maszyna do pisania, a w tamtym okresie był to kataklizm niełatwy do szybkiego usunięcia, zważywszy niebywale rzadko występujący wówczas w przyrodzie, wymierający gatunek rzemieślników. Jedyny egzemplarz z identyczną czcionką - a byłam w połowie gigantycznego elaboratu - tkwił w gabinecie pułkownika Polańskiego, a on w uprzejmy sposób zgodził się, abym kontynuowała pracę u niego. Przez blisko dwa tygodnie wędrowałam więc między swoim pokojem a jego siedzibą, w której spędzałam większość dnia, raz z nim, raz bez niego, to znów z innymi pracownikami naszej instytucji. Przy bliższym poznaniu pułkownik Polański wydawał się miły, gościnny i towarzyski. Chętnie z nami rozmawiał, żartował, co całkowicie kolidowało z krążącą po biurze famą, że jest to człowiek niesympatyczny, niewyrozumiały i bezwzględny. Lecz jego żarty i ujmujący uśmiech nigdy nie przekraczały bariery zwykłej towarzyskości, a roześmiane, niezapominajkowe oczy od czasu do czasu patrzyły na mnie, nie dostrzegając mnie, tak jakbym zbudowana była z mgły, poprzez którą widział dalszy ciąg pokoju. Pułkownik Biel, poznany przelotnie we wspomnianym okresie mojej wcześniejszej współpracy z tą instytucją, znajdował się wtedy poza sferą moich marzeń, i to nie dlatego, że jego zabójcza przystojność budziła we mnie jakieś kompleksy. Nie, jego oszałamiająca uroda, powodzenie, preferowany typ kobiet i błędnie określona mentalność stawiały go w zupełnie odległej galaktyce, z którą nie miałam nic wspólnego. Był jak piękny zamek, widniejący gdzieś na horyzoncie i podziwiany z daleka podczas wycieczki krajoznawczej, nie przewidującej jego zwiedzania. Zupełnie do głowy nie przyszłoby mi wtedy, że nasze galaktyki mogłyby się zetknąć, odebrać mi rozum i zawirować w tak rozpalonym uścisku... Kompletny brak zainteresowania ze strony Polańskiego sprawił mi przykrość. Przyjęłam go ze smutnym spokojem i po cichu, niezauważalna, wróciłam do swego macierzystego działu. Odtąd w czasie bardzo nielicznych mijań się na korytarzu widziałam już tylko jego urzędową, mroźnozimową stronę osobowości. Nigdy nie zdradziłam się ze swą tajemną skłonnością i zapomniałam o niej szybko, bo nie potrafię się interesować kimś, kto nie interesuje się mną. Tymczasem pułkownik Polański nie opuszczał naszego pokoju oraz sztywności, z jaką się zaprezentował na wstępie. Siedział na skraju krzesła, wyprostowany jakby kij połknął, ręce opierał o lekko ugięte kolana i sprawiał wrażenie kogoś, kto pozuje do fotografii w prastarym zakładzie fotograficznym, gdy nieruchomo, w nienaturalnej pozie oczekiwało się na błysk lampy. Lecz oto nagle coś w tej statyczności drgnęło. Utkwił we mnie służbowy wzrok i zwrócił się pełnym wyższości tonem z samego wierzchołka hierarchii administracyjnej do nizin personalnych, recytując w zwolnionym tempie: - Moja żona wyjechała do Londynu. Chciałem pani powiedzieć, że jestem wolny. Nagła cisza, jaka zapanowała po tych słowach, była najlepszym potwierdzeniem szoku doznanego przez cały skład osobowy naszego pokoju. Po prostu zatkało nas, łącznie z moją myszką, która, osłupiała, nagle zaprzestała swej działalności. Jak długo przebywam już na tej ziemi, nie stroniąc od mężczyzn i spotykając najrozmaitsze okazy tego gatunku, z podobną formą okazania zainteresowania jeszcze się nie zetknęłam. Zabrzmiało to jak wygłoszony przez głośnik komunikat z nieukrywaną pewnością podporządkowania się. Szybko zebrałam się w garść i choć nadal nie mogłam ochłonąć z wrażenia, spytałam obojętnie: - A dlaczego pan mi to mówi? - Dlatego - odparł ozięble i mimo że poruszał zagadnienia niezwykle osobiste, wręcz intymne, w niezamierzenie humorystyczny sposób zachowywał postawę pułkownika rozmawiającego z kapralem - że teraz powinna pani za mną latać. Omal nie parsknęłam śmiechem. Wiadomo przecież, że latać to ja mogę za swoim psem lub po sklepach, ale latanie za mężczyznami nie leży w mojej naturze, co też mu pokrótce przekazałam. - Będzie pani za mną latać - odrzekł, całkowicie nie przyjmując do wiadomości mojej wypowiedzi. Zupełnie nie zbierało mi się na latanie, jednak ciekawa egzotycznego dla mnie toku myślenia, spytałam: - A dlaczego to ja bym miała za panem latać? - Dlatego - rzekł nieporuszenie - bo statystyka mówi, że w Polsce jest o wiele więcej kobiet niż mężczyzn. - A wziął pan pod uwagę staruszki i dzieci? - spytałam kpiąco. - Będzie pani za mną latać - stwierdził stanowczo i wstał z krzesła, kierując się w stronę drzwi. Po jego wyjściu w pokoju zawrzało jak w ulu. Najwyższe zdumienie wywołała treść i forma jego zalotów. Dziwiło także całkowite ignorowanie świadków, przy których, bądź co bądź, żonaty mężczyzna, od lat z zadowoleniem zasiedziały w nienaruszonym związku małżeńskim, oznajmiał swe łóżkowe zamiary. A przecież już mój dziewięcioletni kuzyn, który wraz z kolegą spalił i wrzucił do rzeki dziennik lekcyjny zawierający nieprzychylne im oceny, oberwawszy za to od ojca, bo kolega sypnął, na pytanie, czy żałuje tego, co zrobił, odparł: żałuję, że nie zrobiłem tego sam. Prawdopodobnie - jak przypuszczałam - Polański był w posiadaniu małżonki, o jakiej wielu nielojalnych, niewiernych mężów z dumą mówi: mam mądrą i tolerancyjną żonę. Tolerancyjność i mądrość owych żon objawia się przeważnie zaciśniętymi pięściami, zaczerwienionymi, opuchniętymi od płaczu oczami, ściśniętym żołądkiem oraz ciasno zwartymi wargami, aby nie wyrwało się ani jedno piśniecie, będące odzwierciedleniem prawdziwych myśli. Mądrość natomiast każe im wszystkie wyskoki współmałżonka rozumieć jako wynik: a to szczególnie niekorzystnego połączenia fatalnych zbiegów okoliczności z ujemnymi warunkami meteorologicznymi, a to akurat jego zmniejszonej odporności psychofizycznej na bodźce z zewnątrz, zderzone z nieprzewidzianą, przerastającą go sytuacją, a nawet jako rezultat przeżytego koszmaru w dzieciństwie, gdy rodzice dali mu w prezencie bąka zamiast wymarzonej trąbki. Nie dochodzący do głosu tych małżonek umysł podpowiadał im jednak coś zupełnie innego i mniej skomplikowanego. Taktyka ta stosowana jest w celu przeczekania niedojrzałości psychicznej i płciowej małżonka do momentu, gdy już dojrzały, po siedemdziesiątce, wyłysiały i bezzębny, nie panujący nad czynnościami fizjologicznymi i z trudem poruszający się o własnych siłach, runie w ramiona swej połowicy, aby dochować jej wierności już na zawsze. Ponieważ taktyka ta spotykana jest u przedstawicieli obojga płci, stąd też tego rodzaju szczęścia zażywał właśnie od niedawna mąż Haneczki Zagajewicz. A niebawem do naszego pokoju wkroczył ktoś, kto ukradł show Polańskiemu. A był nim pułkownik Janusz Bandurowski. Już od progu wlepił oczy w Elę, nie fatygując wzroku postrzeganiem innych osób czy też przedmiotów i w możliwie najprostszej linii skierował się w stronę jej biurka. Dopadł go tak gwałtownie, jakby zamierzało stąd odfrunąć, usiadł obok Eli, miłośnie objął ramieniem, w jej zastępstwie, krzesło, na którym siedziała, przez co barkiem mógł trochę przylgnąć do jej ciała, a wszystko to w celu dokładnego przeanalizowania swego brudnopisu. Ela zwierzyła mi się niedawno, że z Bandurowskim doszli już do porozumienia w sprawie stanu swych uczuć, nie mieli tylko jeszcze okazji, aby ustalić datę i miejsce ich wzajemnego okazania. Sposobność ta nadarzyła się już nazajutrz, gdy pięknie tego dnia wyglądająca Ela - w białej bluzeczce, w malinowej spódnicy i w tym samym kolorze z opaską na żółtych włosach - wyszła do toalety. Wiadomo, że nie jest to miejsce stworzone do romantycznych schadzek, jedyne jednak w naszym budynku gwarantujące chwilową intymność. I tam wreszcie wyznaczyli sobie randkę w mieszkaniu Eli, a randka ta okazała się momentem zwrotnym w ich życiu, Bandurowski bowiem, po przekroczeniu progu tego domostwa, pozostał w nim na zawsze, czyli na piętnaście lat. Ja natomiast pozostawałam ze swoimi problemami, z których na czoło ponownie wysunęła się myszka. Niestety, nie ustawała w czynnościach, obecnie zmieniając się w górnika i kopiąc mi najwyraźniej na plecach. Gdy po raz n-ty usiłowałam zbadać wzrokowo i namacalnie jej działalność, kawalątko myszki odpadło i znalazło się w mojej ręce. Nie rozumiałam tego rodzaju zachowania, cóż jednak miałam począć, skoro notorycznie atakowane jej widokiem audytorium stwierdzało, że niczego tam nie widać. Postanowiłam swoimi wątpliwościami podzielić się z zaniedbywaną ostatnio przeze mnie Izabellą. Udając się do jej apartamentu, pomyślałam, że ona także od pewnego czasu nie daje znaku życia. Gdy znajdowałam się nieopodal wejścia do wiekowego wnętrza jej budynku, wyłoniła się nagle z sąsiedniej bramy, lecz nie sama - całą swą masywną postacią była wtopiona w jeszcze bardziej masywną postać Danka Kłosa. Główki mieli złączone razem i tak jako nie zauważająca niczego wokół całość płynęli w stronę jej mieszkania. Cel tego płynięcia widoczny był jak na dłoni, tak więc wycofałam się cichaczem, aby nie zakłócać tego sam na sam. Wraz z wojującą myszką wróciłam do pracy, a tam czekały mnie kolejne ataki Polańskiego, teraz przeprowadzane na korytarzach. O tym informowałam szczegółowo koleżanki z pokoju, zawsze dostarczając im najświeższych wiadomości z placu boju. O ile Ela w całej rozciągłości popierała moje zachowanie, o tyle Rutkowska słuchała moich relacji z nieco zakłopotaną miną. Dla niej wojsko to było wojsko - pracowała w wojsku, w domu miała wojsko (przypominam: mąż pułkownik), przesiąknięta więc była na wylot respektowaniem zależności między stopniami. I choć jako kobieta akceptowała mój odpór, to jednak wewnątrz nie bardzo godziła się na podskakiwanie wyższemu rangą oficerowi, zupełnie nie biorąc pod uwagę, że ja jestem cywilem, a instytucja nasza nie była wojskowa. Starałyśmy się więc z Elą nie przerabiać tego materiału przy niej. Podobnie sprzeczne odczucia, choć z innych powodów, żywiła wobec związku Elżbieta-Bandurowski, przez co tylko podczas jej wyjść z pokoju Ela mogła pośpiesznie i skrótowo przekazywać mi trochę szczegółów z ich szczęśliwego pożycia. Nasze biurowe pożycie z Rutkowską układało się także szczęśliwie, jednak zachodziły między nami bardzo wyraźne różnice pokoleń i czasów, w których szalała nasza młodość. My z Elą niezwykle aktywnie i ochoczo brałyśmy udział w rewolucji seksualnej lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, która ukształtowała naszą mentalność. Natomiast Rutkowska, choć osobiście udziału nie brała, najlepiej obznajomiona była z Rewolucją Październikową, gdy jako uczennica zwyciężała w szkole we wszelkich konkursach na ten temat, a to nie ułatwiało jej zrozumienia naszych problemów. I choć szczerze ją lubiłyśmy, z radością przyjęłyśmy wiadomość o jej niespodziewanym udaniu się na krótki urlop w celu przypilnowania prac malarskich w swym domu. Teraz w zupełnym spokoju, w sielankowym nastroju, rozkoszowałyśmy się z Elą swoim towarzystwem. Zarządzałyśmy sobie urocze antrakty w pracy, przy herbatkach, a wtedy Ela opowiadała mi o Bandurowskim i o sobie. Znakomicie do siebie pasowali; on z upojeniem chłonął pełną kobiecego ciepła atmosferę, jaką roztaczała ona, ona zaś cieszyła się, że trafił się jej mężczyzna, który dzięki sile swej osobowości stanowił dla niej solidną opokę, niezawodną do wsparcia i nadzwyczaj atrakcyjną dla oka. Błogi nastrój tych dni potęgowała wydatnie nagła, bezterminowa nieobecność pułkownika Polańskiego. Padł on bowiem ofiarą młodości - co prawda nie swojej - która u nas stalą się warunkiem przeżycia, lekkomyślnie powierzając swe uzębienie wraz ze sobą jednemu z przedstawicieli kierunku: „młodzi, prężni, bezwzględnie mądrzy”. Kierunek ten, bardzo u nas popularny w wielu specjalnościach, uważa doświadczenie za największą wadę zawodową. Młodociany dentysta, wybranek Polańskiego, był przekonany, że można je zastąpić luksusowo urządzonym gabinetem z wieloma oszałamiającymi, technicznymi bajerami, leżącą na podorędziu najnowocześniejszą komórką i wiszącą na krześle marynarką od Armaniego. Omamiony tymi atrybutami prestiżu i sukcesu Polański pomylił je z fachowością i zaraz po usunięciu zęba wylądował na pogotowiu, potem w klinice, a obecnie opuchnięty, jak po wsadzeniu głowy do ula, powracał do zdrowia i urody na zwolnieniu lekarskim. Lubię ludzi młodych i przyjaźnię się z osobami niekiedy znacznie młodszymi od siebie, z większością moich rówieśników dzieli mnie bowiem przepaść pokoleniowa. Ja interesuję się współczesnością w wielu dziedzinach, uwielbiam ludzi z poczuciem humoru i wolę wymianę zdań z młodszymi osobami na temat hitów muzycznych, filmowych i książkowych niż na dzień dobry wysłuchiwania listy przebojów z apteki. Domagałam się od zawsze dopuszczania młodych do głosu w niejednym zawodzie i nadal jestem tego zdania, niestety, całkowicie nie mam zaufania do wyglądającej na uczennicę dziennikarki lub na oko piętnastoletniej ekspertki, która pragnie mnie pouczać z okienka telewizora. Całymi latami faworyzowano tylko starszych, często zramolałych osobników, często z pierwszymi sygnałami nadchodzącego Alzheimera, teraz przegięto pałę w drugą stronę, dopuszczając do bezkrytycznej dyktatury młodości, nierzadko nie wyrośniętej jeszcze z liceum. Zastrzyk młodości jest w wielu strupieszałych sytuacjach bardzo potrzebny - młodzi wnoszą szczerą chęć działania, nieobciążonego schematami i rutyną, nowe pomysły, nie boją się zmian i obce jest im zastanie. Brakuje im natomiast czasu potrzebnego na zebranie doświadczenia, bezcennego zarówno pod względem zawodowym, jak i życiowym. Kiedy weszłam pewnego razu do instytucji zdominowanej całkowicie przez młodzież, poczułam się zupełnie jak w starym filmie Król Maciuś I i siłą faktu, nie mając zaufania do Maciusiów i obawiając się powierzenia im swoich spraw, czym prędzej stamtąd zwiałam, czego, niestety, nie uczynił Polański. Gdy pewnego miłego, niespiesznego, piątkowego popołudnia wróciłam do domu, od razu, jak zwykle, powyrzucałam z włosów wszelkie żelastwo w rodzaju spinek, wsuwek, klamerek, które przed południem, utrzymując moje włosy w uporządkowanym ładzie, miały zatrzeć ślady rozbawionych wieczorów i pomóc mi w kreowaniu roli nobliwej pracownicy. Zrzuciłam także krępujące mnie odzienie, pozostając w samej halce. Tu muszę paroma słowami uczcić pamięć mojej ukochanej halki, którą właśnie tego dnia nosiłam na sobie - żałuję, że choćby w stanie nie nadającym się do użytku, nie zostawiłam jej na pamiątkę. Uwielbiałam ją ze względu na jej niezwykłą urodę. Wyprodukowana w NRD, cała w urzekającym kolorze lila. Dopasowana, odcięta góra, zrobiona z gęstej, liliowej, wzorzystej koronki podbitej tiulem, dochodziła do talii, gdzie na przodzie wżynała się szpicem w gładką, nieprzezroczystą spódniczkę, a koronkowe, delikatne ramiączka dopełniały reszty. W tej właśnie halce, chcąc zapewnić sobie parę chwil relaksu, runęłam na wznak na tapczan i wtedy odczułam ból pod myszką. Dla pewności runęłam jeszcze parokrotnie na plecy jak kłoda, a potem położyłam się kilka razy nieco subtelniej. Niestety, rezultat był ten sam: bolało. Szybko przeprowadziłam prawidłowe procesy myślowe, przypominając sobie dokładnie wszystkie zasłyszane historie o konsekwencjach naruszenia znamion, myszek, pieprzyków, pryszczy, i zrozumiałam, że pod moją myszką dzieje się coś niedobrego. Tłumiąc lęk, sięgnęłam po książkę lekarską, gdzie szybko zidentyfikowałam swą przypadłość jako zdecydowany czerniak, a książka pocieszyła mnie, że jest on prawie w stu procentach śmiertelny. Ta wiekowa publikacja pochodziła z okresu, gdy samo słowo „rak” budziło najwyższą zgrozę i oznaczało zgon. Dziś wiadomo, że około pięćdziesięciu procent pacjentów ze złośliwym czerniakiem wylizuje się z niego i żyje do późnej starości. Wtedy zakończenie kłopotów zdrowotnych widziano jedynie na cmentarzu. Przeczytawszy ten wyrok, zdrętwiałam, choć starałam się za wszelką cenę zachować spokój. Wiedziałam już, że moje życie nie potrwa długo, że rozpacz niczego nie załatwi. Powściągnęłam więc w miarę możności emocje, nie mogłam jedynie powstrzymać żalu za tym wszystkim, co będę zmuszona zostawić. I nie wiem dlaczego, zapragnęłam natychmiast podzielić się tą wiadomością z bliskimi osobami, choć przecież było jasne, że do rana pociągnę na pewno. Zeszłam więc do telefonu - w dalszym ciągu nie miałam swojego - i opanowanym lecz smutnym głosem przekazałam im tę straszną prawdę. Gdy powróciłam do domu, bez względu na tańczące skocznie wnętrzności i trzęsące się ręce, postanowiłam po raz kolejny zachować na siłę, choćby pozornie, kompletny spokój, niezbędny do przemyślenia sytuacji i zastanowienia się, co w niej zrobić powinnam. Natychmiastowe, czyli nocne dobijanie się w panice do drzwi lekarzy od razu wykluczyłam. Zrzuciłam więc z siebie odzież wierzchnią, pozostając ponownie w umiłowanej halce, i udałam się do kuchni po herbatę, która dodałaby mi sił do wzięcia się z dramatem za bary. W chwili przekraczania progu kuchni poczułam jak z pleców po moim ciele coś zjeżdża szusem w dół, a potem usłyszałam bardzo delikatny odgłos zakończenia trasy zjazdowej tego czegoś na podłodze. Skamieniałam w bezruchu, domyślając się, co się stało, lecz z przerażenia nie byłam w stanie spojrzeć za siebie. Długo tak stałam, nim zdołałam się odwrócić i zobaczyć leżącą na podłodze moją myszkę. Nigdy dotąd nie słyszałam o możliwości opuszczenia człowieka przez myszkę i moje zdumienie nie miało granic, a jednocześnie wyobrażałam sobie, co po niej pozostało mi na plecach, zważywszy, że pracowała tam już od jakiegoś czasu systematycznie i ofiarnie. Oczami wyobraźni widziałam zakrwawioną, wyrytą niczym świdrem rozwalającym chodnik, ziejącą, rakową dziurę. Tymczasem dane mi było przeżyć drugie tego wieczoru, lecz o niebo większe zdumienie: na miejscu myszki było całe, gładkie, nienaruszone ciało, jedynie przy bliższym przyjrzeniu się uwidaczniał się o ton ciemniejszy kolor skóry. Nie było widać śladu choroby i nie zamierzałam jej poszukiwać, choć jeszcze po latach znajomi, nieraz słysząc tę historię, dziwili się i mówili: „i nie poszłaś do lekarza?”. A niby po co? Pomijając fakt, że całkowicie nie pociągają mnie kontakty z przychodniami i lekarzami (te służbowe, oczywiście), niezupełnie pojmowałam, po co miałabym się tam udać? Zebrać na szufelkę myszkę i prosić o zrobienie sekcji jej zwłok? Czy też pokazać gładkie jak ślizgawka plecy i twierdzić, że coś tam jest? Dla mnie istotne było, że jestem cała, zdrowa, a z mysiej działalności nie zostało śladu. Doznawałam jednak mieszanych odczuć - mogłam się przecież poczuć odtrącona, bo po kilkudziesięciu latach taszczenia jej na grzbiecie myszka mnie porzuciła. Zważywszy jej zabawne i widoczne latem usytuowanie i ciemne zabarwienie, stanowiła mój znak firmowy. Czułam się więc jak BMW z oderwanym emblematem lub wytwórnia MGM, której ze zwojów taśmy uciekł lew. Rano, gdy smacznie przespałam noc, pozbywszy się problemu, u mych drzwi stali bliscy, których wcześniej informowałam o nadciągającej tragedii, a potem, już pełna szczęścia, jej nie odwołałam. Wprawdzie wiadomość tę przekazałam im możliwie jak najspokojniej i w miarę beznamiętnie, musiało coś złowieszczego pobrzmiewać w moim tonie, skoro raniutko, ledwo się rozwidniło, przybiegli, aby zastać mnie jeszcze żywą. Zaskoczyłam ich swą witalnością i przeprosiwszy za wszczynanie nieuzasadnionego alarmu, opisałam gwałtowne odejście myszki. - Nie mogła z tobą już wytrzymać - stwierdzili - chciała spokoju, więc się wyprowadziła. Z pełnym radości, szerokoekranowym uśmiechem wparowałam w poniedziałek do pracy, gdzie nad twórczością jednego z naszych przełożonych męczyła się ze zbolałą miną Ela. Pisała na maszynie, nie podnosząc wzroku i nie reagując na toczące się obok życie, a zazwyczaj uśmiechnięte usta teraz miała zamknięte, z opadającymi do dołu kącikami. Obok niej, na talerzyku, spoczywał nadgryziony pączek rodem z naszego bufetu i to on mógł spowodować ten smętny wyraz twarzy, bo pączki z naszego bufetu zawsze smakowały jak opona samochodowa. Mógł to być także efekt skupienia, gdyż Ela i ja, choć cały dzień potrafiłyśmy się śmiać i żartować, kiedy zabierałyśmy się do pisania, odrzucałyśmy na bok wszelkie żarty i rozmowy, całkowicie zatapiając się w pracy. Usiadłam więc obok i po cichu zaczęłam się krzątać przy swoim biurku, sposobiąc się do obowiązków. Tymczasem Ela skończyła pisanie, odłożyła pismo, zamknęła biurko i odwróciła do mnie swą poważną dziś i zamyśloną twarz. - Ty wiesz, co się wczoraj stało, gdy zamierzaliśmy rano z Januszem wyjechać za miasto? - powiedziała ściszonym głosem. - Co takiego? - zaniepokoiłam się. - Nie wyobrażasz sobie, jak nas ktoś urządził! - odparła niewesołym tonem. Przysunęła do mnie krzesło i zaczęła opowieść. Otóż gdy tylko poranne słońce zajrzało do okna ich pełnego szczęścia mieszkanka, ochoczo wyskoczyli z łóżka, aby niedzielę spędzić na łonie natury. A wywieźć ich tam miał stojący pod oknem polonez Janusza. Promienni jak ten dzień słoneczny, niemal sfrunęli ze schodów z lekkością Ginger Rogers i Freda Astaire’a razem wziętych, a ich radosne dotąd oblicza diametralnie zmieniły wyraz na widok samochodu. Stał w tym samym miejscu co poprzedniego dnia, jednak wczoraj jeszcze krwistoczerwony i lśniący, dziś był wyraźnie brązowy i matowy. W miarę ich zbliżania się jego kolor stawał się brunatniejszy, w wielu miejscach miał zróżnicowany odcień i nawarstwienie tego czegoś, co chyba nie było farbą, a świadczyło o dużej rozrzutności w dysponowaniu materiałem. Myśli i hipotezy Elżbiety i Janusza zmieniały się z szybkością przerzucanych kanałów w tv przy wciśniętym pilocie, aż zatrzymały się na podejrzeniu, że to nie jest jednak ich samochód. Gdy podeszli do niego całkiem blisko, dotarła do nich prawda: to był samochód Bandurowskiego - stał wysmarowany, zaschnięty i śmierdział w pełnym słońcu. - Był cały wraz z szybami zamalowany gównami!! - wykrzyknęła zazwyczaj bardzo subtelna Ela. - Co takiego? - zawołałam zaszokowana. - Kto to zrobił?! - Pojęcia nie mam! - denerwowała się Ela. - W ogóle nie widzę żadnych kandydatur. Jedynie mogę podejrzewać tylko Stanisława. Stanisław, niczego sobie inżynier w średnim wieku, przed nastaniem Bandurowskiego w życiu Eli pełnił funkcję jej półnarzeczonego. A dlatego pół, że tylko pół związku było tu zaangażowane uczuciowo i tą połową był właśnie on. Dla Elżbiety, która zawsze lubiła mieć obok siebie coś rodzaju męskiego, a od śmierci męża na głębsze uczucia zdobyć się nie mogła, odgrywał rolę przeciwnopłciowego ramienia do wsparcia i męskiej przybudówki u boku do zadań towarzyskich. Poznałam kiedyś Stanisława, gdy przybył po Elżbietę do pracy, a także wiedziałam o nim wiele z jej opowieści - i choć moje wnioski z nich wypływające nie zawsze pokrywały się z opiniami Elżbiety, to według mojej oceny nie sprawiał on wrażenia kogoś, kto przez dłuższy czas magazynowałby tego rodzaju surowiec lub zdobywał go hurtem u czyścicieli szamb, aby potem się w nim paprać. - Czy nie przypuszczasz, że mogliście paść ofiarą pomyłki sprawcy? - spytałam. - Po prostu wypaćkał nie ten samochód, co trzeba - dodałam, gdy Elżbieta jeszcze raz dokładnie przeanalizowała wszystkie swoje znajomości w poszukiwaniu zarzewia konfliktu, cofając się dwadzieścia lat wstecz i nic nie znajdując. - Może - westchnęła. - Nic na razie nie mogę zrobić... Początkowo chcieliśmy się zabrać od razu do szorowania, ale stwierdziliśmy, że ludzie rzuciliby się na nas, gdyby te gówna zaczęły spływać po ulicy. Więc przejechaliśmy w tym śmierdzielstwie bocznymi ulicami całe miasto, zjechaliśmy nad Wisłę i tam zabraliśmy się do roboty - zakończyła ciężko, najwidoczniej jeszcze dziś utrudzona walką z fekaliami. - Niestety, trzeba czekać, co będzie dalej, czy ten ktoś znowu da o sobie znać, czy też była to pomyłka - zaopiniowałam. - O ile w ogóle będzie jakiś ciąg dalszy. Zdarzenie to przycichło i odsunęło się w cień wobec dwóch głośnych powrotów na łono zakładu pracy. Pierwszą powracającą była Rutkowska - choć już wypoczęta po trudach remontu, jednak w jakiś sposób tym koszmarem jeszcze przytłoczona. Nawet jej włosy, przedtem ciemniejsze, teraz sprawiały wrażenie przysypanych z lekka tynkiem, cementem i tym wszystkim, co przy dźwiękach świdrów, wierceń i łomotów fruwało w jej mieszkaniu. Ten powrót został przyjęty z sympatią przez otoczenie, natomiast drugi powrót, pełnego energii i sił witalnych pułkownika Polańskiego, pracownicy potraktowali jak powrót Godzilli z jednego z filmów o tym stworzonku. Inaczej przyjęli go równi stopniami i stanowiskami koledzy, którzy zgotowali mu pasmo powitań. Ja, oczywiście, się tu nie liczyłam, choć z pewnością nie udałabym się go witać i żywiłam cichą nadzieję, że okres walk z niespodziewanie eksplodującym w nim amantem mam już poza sobą. Niestety, myliłam się bardzo. Niepomny braku sukcesów przed wypadkiem stomatologicznym oraz braku talentu w tej dziedzinie, Polański rozpoczął szturm na starą modłę. Jego damsko-męski analfabetyzm nie pozwalał mu w dalszym ciągu pojąć, że zwierzchnictwo służbowe nie obejmuje automatycznie czynności prokreacyjnych i domagał się ich ode mnie jak obowiązkowego sprawozdania administracyjnego. A ja odpychałam te nie na czasie zaloty ze zdwojoną energią. Muszę tu wyznać, że niektóre koleżanki, przerażone wrednym charakterem Polańskiego i znające siłę jego nieobliczalnych odwetów, w obawie o los działu, a więc i własne posady, usiłowały na mnie delikatnie wpłynąć, abym złożyła swe ciało na ołtarzu wspólnego dobra. Ponieważ składałam je na wielu innych ołtarzach, nie byłoby to wcale niewykonalne. Mimo że Polański był przystojny - w tym jednak przypadku działało zdecydowanie hamująco kilka czynników. Przede wszystkim ja także doceniałam wredny charakter pana Waldemara i nie ufałam mu pod żadnym względem. Nie istniały więc żadne gwarancje, że po moim poświęceniu nie dokona on aktu zemsty za doznane upokorzenia i w szale niszczenia nie zmiecie nas z powierzchni ziemi razem z działem. Złościł i odrzucał mnie styl jego umizgów, zakładający minimum fatygi z jego strony i nie przewidujący żadnych starań, a na to jestem bardzo czuła. Wreszcie powód trzeci - naiwny, głupi, a przy mojej naturze wręcz absurdalny - to pułkownik Biel... Bez względu na to, co do mnie czuł i jakby chciał to wykorzystać, pragnęłam aby tylko on jeden mógł w tej firmie powiedzieć, że cos go ze mną łączyło. Żeby tylko on jeden mógł pamiętać, jak kiedyś, majowym popołudniem, po długiej i przegranej walce z popychającymi nas ku sobie uczuciami, nie dowierzając, że oto nadszedł ten moment, przylgnęliśmy do siebie. No cóż, nawet diabeł żeńskiego rodzaju miewa głupiutką duszyczkę i jak każdej innej kobiecie, czy to w rynsztunku techno, czy przy sterach rakiety międzygwiezdnej, nieobce są mu myśli pod tytułem: „a kiedy zjawi się mój książę”. Nie miałam żadnych wątpliwości, że dla mnie był nim pułkownik Biel. Mój książę zjawił się, ale życie nie pozwoliło mi być z nim razem. Widocznie w realnym świecie nie ma miejsca dla książąt. Zachowałam więc go na zawsze w zakamarkach tej głupiutkiej części mojej duszyczki i powróciłam z bajki do codziennej rzeczywistości. A w niej niezmordowany Polański, po bezowocnym szturmie na powitanie, postanowił znowelizować swoje metody. Opierając się na niepojętej dla mnie logice, najwyraźniej doszedł do wniosku, że skoro jestem tak niechętna na jego żądania, zapewne nabiorę ochoty, gdy postawi przede mną zadania do wykonania, a nagrodą będzie on (!!). Tak więc, zmieniwszy swój sposób zadzierzgnięcia pozasłużbowych stosunków na jeszcze lepszy, oznajmił mi któregoś poranka z entuzjazmem: - A może zrobimy to tak: pani coś dla mnie zrobi, na przykład przepisze na maszynie pracę mojego syna, lub wymyślimy jakieś inne zajęcie, a ja to pani wynagrodzę! - tu dołączył zestaw wieloznacznych min, spojrzeń i gestów. Omal nie rozerwało mnie na kawałki ze śmiechu: to ja miałam odwalić przymusowe roboty za coś, za co inni w pocie czoła tapetowali, malowali i tak dalej? - Proponuje mi pan swoje usługi seksualne? - spytałam, z trudem utrzymując powagę. - To tak jakby komuś, kto sprzedaje kapelusze, dać w prezencie kapelusz. Zaniemówił, uśmiech zniknął z jego twarzy, przez którą przeszła gradowa chmura. Z jego miny wynikało, że nigdy nie słyszał o kobietach postępujących w ten sposób. Zaczynałam podejrzewać, że ten pewny siebie głos i ta kuriozalna taktyka mają swe podłoże w całkowitej nieznajomości przedmiotu. Po prostu jego doświadczenie w tej materii równało się zeru i nie mając zupełnie pojęcia o prawach damsko-męskiego rynku, postanowił zastosować swe doświadczenie administracyjno-urzędnicze (stąd zaloty ze statystyką) i na nim oprzeć swój podryw. Przez najbliższe dni, nękana o każdym poranku tą samą formą zalotów, słuchałam początkowo tych wypowiedzi z zainteresowaniem, z jakim głuchy słucha gry na skrzypcach, po czym udawałam się do swego pokoju. Ale w pewnym momencie zdecydowałam się sprawdzić, ile prawdy kryje się w moich podejrzeniach. Na kolejne zaczepki w tym samym stylu zrzuciłam z siebie maskę grzecznego pracownika, przyodziewaną na czas przebywania w pracy, i odsłoniłam tę część swojej osobowości, która dochodziła do głosu tylko popołudniami. - To taki z pana zawodnik? - zawołałam domowym tonem, pozbawionym służbowej zależności, machając mu zamaszyście ręką przed nosem. Zdębiał natychmiast, przyzwyczajony do niebotycznego dystansu i pokornego zachowania. Podparłam się w boki, przebierając nóżką i patrząc na niego bezczelnym wzrokiem, pod wpływem którego jął nerwowo przełykać ślinę. - Taki z pana artysta? - kontynuowałam. - Chciałby pan tak od razu wszystkich przeskoczyć? A u mnie trochę tych narzeczonych kłębi się pod drzwiami... Nie jest to wprawdzie kolejka jak niegdyś pod sklepem mięsnym, ale jednak jakiś tłok jest... Mina mu zrzedła, a szczęka opadła. Chyba uważał dotąd, że zaszczyca mnie swoją propozycją. - No, a poza tym - wyginałam się całkiem prywatnie - czy pan przy nich dobrze wypadnie? Wie pan, jacy to są zawodnicy? Ha!! - zawołałam z podziwem. I tu rzuciłam mu kilka przykładów możliwości moich narzeczonych. Po tych dosadnych opisach gwałtownie zmalał za biurkiem. Dotąd rozmawiał ze mną tonem Conana-Barbarzyńcy, z czego należałoby wnioskować, że z podobną kondycją kosi w łóżku całe łany powalonych kobiet. Tymczasem, gdy konwersację skierowałam na fachowe aspekty zagadnienia, stalowy głos pogromcy przeszedł w zawstydzony pisk bezradnego, parodniowego kotka, jąkającego wyznanie, że seks pozamałżeński zna tylko z telewizora. - Nie wiem, czy mi wyjdzie - dodał wstydliwie, kompromitując się do reszty. Chciałam mu w tym miejscu wykrzyczeć: więc z czym do gościa! - lecz powróciłam do biurowego emploi i skierowałam się do pracy. Jak się wkrótce dowiedziałam, dzielny ten mężczyzna na co dzień spoczywał rozpłaszczony pod pantoflem małżonki, jedynej bliżej znanej mu kobiety w życiu. Po jej wyjeździe za granicę zaczął zachowywać się jak mysz, która pod nieobecność kota usiłuje wychylić głowę z nory i porozrabiać, zanim bawiący w ogrodzie kot nie wróci do domu i jednym machnięciem łapy nie zapędzi jej z powrotem na miejsce. Wkrótce po zdemaskowaniu prawdziwej natury supermana z kadr, gdy, jak zwykle, wpadłam pewnego poranka do naszego pokoju, Rutkowska majaczyła niewyraźnie w kłębach wyprodukowanego przez siebie dymu papierosowego, przez który z trudem przebijały się błyski szkieł z jej okularów. Nasza koleżanka paliła bez opamiętania od dawien dawna, ani myśląc pozbawiać się tej przyjemności, a zaczynające nieśmiało się pojawiać billboardy z ostrzeżeniami omijała w obawie, żeby nie spadły jej na głowę. Także Ela siedziała szczelnie otulona, nie z własnej winy, kłębami dymu, a jednak pomimo tej zasłony rzucał się w oczy jej zdenerwowany i napięty wyraz twarzy. Na szczęście Rutkowska doszła do wniosku, że w swym macierzystym lokalu naprodukowała taką ilość trujących miazmatów, że nie sposób tu usiedzieć, i przeniosła się z produkcją gdzie indziej. Zatelefonowała do swej przyjaciółki, Halinki, ulokowanej dwa piętra nad nami i tam obie panie lubiły sobie urządzać przy kawie krótkie, odprężające interwiew. Zaraz gdy drzwi zamknęły się za Rutkowską, Ela podniosła ku mnie swe oczy i wypaliła: - Znowu ta sama osoba zasmarowała tym razem ściany na naszej klatce schodowej i nasze drzwi!! - Niemożliwe! - zawołałam, wybałuszając oczy z przejęcia. - A więc to nie przypadek?! Czym to zasmarowano? - Tym samym! - wykrzyknęła Ela ze złością. - Gównami i bitexem!! Tu nieobeznanym z towarami z tamtych lat wyjaśniam, że bitex był czarną, trochę smołowatą, silnie działającą mazią w aerozolu, sprzedawaną w sklepach chemicznych. - Kto to może robić? - zastanawiałam się, zatrwożona nie na żarty, nie przypuszczałam bowiem, że ten wysoce nieestetyczny atak może się powtórzyć. - Nie sądzisz, że mogą to być jakieś chuligańskie wybryki trudnej młodzieży z sąsiedztwa? - Ależ skąd! - zatrzęsła się Ela. - To świadome działanie przeciwko nam! To nie jest zwykłe zabrudzenie ścian i drzwi, to są napisy z naszymi nazwiskami! Zamurowało mnie z wrażenia, a Ela przystąpiła do opisywania zastanego rano widoku na klatce schodowej. Nieznany autor, przy pomocy czyichś odchodów, wzmacniający ich czytelność bitexem, w języku tekściarzy ściennych z publicznych toalet informował mieszkańców bloku, kim są Ela i Janusz i jakim czynnościom oddają się w zaciszu swej sypialni. W niewybredny sposób podawał jednak w wątpliwość seksualną sprawność Bandurowskiego, z góry skazując wszelkie działania w tym kierunku na niepowodzenia i przewidując totalną klapę. - Jeszcze dziś dzwonię do Stanisława! - krzyknęła Ela. - To tylko jego stać na takie numery! To on jest wściekły na Janusza! Pójdę do jego przełożonych! - groziła gniewnie. A to już nie były żarty i sprawa mogła przyjąć poważny obrót, ponieważ Stanisław był zawodowym oficerem i podlegał rygorom dyscyplinie wojskowej. - Ela, nie działaj pochopnie, musisz mieć najpierw choćby znikomy dowód jego winy - powiedziałam pełna wątpliwości. - Możesz narobić mu niezłego bigosu, przecież on nie pracuje w sklepie z ciuchami, gdzie najwyżej właściciel przepędziłby go na cztery wiatry. - Przecież sama wiesz, że nikt inny nie może tego robić! - zagrzmiała Ela. - No kto? Widzisz jakąś kandydaturę?! Bo ja nie!! Nie zostawię tego tak! Korzystając z nieobecności Rutkowskiej, Elżbieta energicznie zamknęła pokój od wewnątrz i złapała aparat telefoniczny z bezpośrednim wyjściem na miasto. Bardzo szybko uzyskała połączenie, a po chwili także kontakt ze Stanisławem. Bez ogródek, ostro, wzburzonym głosem wyłożyła mu, co o tym myśli, zwymyślała go od najgorszych, a na koniec zagroziła konsekwencjami u jego przełożonych. A po drugiej stronie przewodu nastąpiła najpierw martwa cisza - prawdopodobnie rozmówcę zatkało z wrażenia - po czym popłynął dramatyczny ciąg protestów. Stanisław zaklinał się na wszystkie świętości, że to nie on jest twórcą specyficznej mozaiki ściennej, walił się przy tym tak mocno w swą klatkę piersiową, że w słuchawce rozległy się trzaski. Odparowywał wszystkie ataki Eli, ta jednak nie dała się przekonać i wyczerpana własnym krzykiem, zakończyła rozmowę. A przez oszklone drzwi naszego pokoju dało się zauważyć skłębione grono zafascynowanych słuchaczy. - Nie przyznaje się! - zawołała Ela i padła na krzesło. - Ale ja i tak mu nie wierzę! - pogroziła pięścią. - Nie wiem, co mam ci powiedzieć - westchnęłam głęboko. - Nawet głos mu nie drgnął, draniowi! - kontynuowała Ela, nie zwracając uwagi na mnie i moje słowa. - Uważasz więc, że kłamie? - spytałam bez przekonania. - Oczywiście! - zawyrokowała Ela. - To może być tylko on! Ale ja się tym zajmę! Pójdę do niego do pracy! Atmosfera nie polepszyła się już do końca dnia. Obie przeżywałyśmy ten skandalicznoobsceniczny wybryk - ona, rozjątrzona zaistniałą sytuacją, ja, pogrążona w myślach nad choćby wątłym domniemaniem sprawcy i motywów. I gdy tak zamyślona wychodziłam z pracy, wpadłam prosto na ekskluzywny samochód dyrektora naczelnego, Przemysława Gęgacza, zatrzymując się tuż przed maską. Po drugiej stronie samochodu stał we własnej osobie Przemysław Gęgacz i zamykał drzwiczki. Tył jego samochodu wręcz wżynał się w drzwi wejściowe budynku, dając szansę nadziania się na niego tym, którzy nie wykazali zbytnich starań, aby ów pojazd podziwiać, a potem wydawać adekwatne okrzyki. Tu należy się mała dygresja. Otóż męskie środowisko mojej instytucji od samego początku umizgów Polańskiego, najwyraźniej znakomicie poinformowane o przebiegu tej akcji, było pełne potępienia dla mnie i szemrało jak woda dochodząca do wrzenia. A po moim ostatnim wystąpieniu w kadrach zagotowało się z oburzenia, że śmiałam odrzucić łaskawie podawany mi zaszczyt. Dobitnie dał mi teraz do zrozumienia, co o tym myśli, Przemysław Gęgacz. Dawniej, zawsze zmieszany, nieoswojony, wręcz dziki, uciekał z pokoju jak oparzony, gdy tylko podrzucił nam w biegu jakieś pismo. Teraz, po nominacji, spotkany niechcący, rzucił mi z pięter swego majestatu surowe, agresywne, długo trwające spojrzenie jako wyraz dezaprobaty, a ja tylko pomyślałam, że nawet rozwydrzona mrówka staje się bezczelna. Pod moim budynkiem mieszkalnym, w dalszym ciągu zamyślona, wpadłam tym razem na Izabellę, stojącą właśnie pośrodku naszego podwórko-skweru i doglądającą swego psa, który wodził nosem po trawniku jak wykrywaczem min, zapewne w poszukiwaniu pikantnych, rozkładających się zakąsek. Izabella uśmiechała się w promieniach słońca, wyraźnie szczęśliwa, na co z pewnością miał wpływ jej związek z Dankiem Kłosem. Z zakładu ślusarskiego Marcina dochodziły odgłosy pracy, na tyłach zakładu Czarka także toczyło się życie zawodowe, a jego pracownicy raz po raz wychodzili na podwórko, wyrzucając jakieś odpady na śmietnik. W samym środku, pomiędzy kręcącymi się tu sąsiadami, dreptała pani Lisowa ze swym Tuptusiem, jak zwykle, biorąc aktywny udział w życiu tutejszej społeczności. - Wreszcie cię dopadłam - odezwałam się do Izabelli. - I ja ciebie też - odparła Izabella z filuterną minką. - No, ale ty chyba teraz jesteś bardziej ode mnie zajęta - zauważyłam, mając na myśli Danka Kłosa. - Może - odparła lekko i beztrosko Iza - ale dobrze wiesz, że zawsze wieczorem jestem w domu i możesz do mnie przyjść. - Skąd mogę wiedzieć, czy nie natknę się właśnie na wasze „momenty”? - odparłam na swe usprawiedliwienie i opowiedziałam jej o wszystkim, co ostatnio mi się przydarzyło, wreszcie na koniec uraczyłam ją opisem wyglądu klatki schodowej Elżbiety dzisiejszego poranka. - Wyobrażasz sobie, co to za widok?! - tłumaczyłam jej z przejęciem. Izabella, nieporuszona, jakby napompowana szczęściem, uśmiechała się łobuzersko i rzekła: - A ja ci powiem, jaki widok ukazał się moim oczom wczoraj wieczorem tu, na podwórku. - Jaki? - zaciekawiłam się. - Muszę mówić szeptem, bo Lisowa słucha - powiedziała ciszej Izabella. - Mój narzeczony i twój narzeczony prowadzili pod ręce kompletnie pijanego naszego narzeczonego, rzucili go na tylne siedzenie auta i zawieźli do domu. W pierwszej chwili zbaraniałam od tej liczby narzeczonych zgromadzonych w jednym miejscu, ale już za moment, przy pomagającym mi spojrzeniu Izy, podstawiłam odpowiednie dane pod niewiadome i wszystko się zgodziło: Danek z Czarkiem odstawiali na miejsce Marcina. A w tej właśnie chwili, jakby wywołany z lasu wilk, pojawił się w swym efektownym samochodzie Marcin, zajeżdżając z przesadną brawurą pod swój zakład, po drodze omal nie ocierając się o nasze pięty. - Chciał was przejechać! - zawołała Lisowa, podnosząc do góry laskę. - Nie, proszę pani - zaszczebiotała Izabella, przeginając do niej wdzięcznie swą postać. - On wolałby nas przelecieć! Lisowa ani drgnęła na to wyjaśnienie. Od dawna, bezkolizyjnie wkomponowana w tutejszy pejzaż, zapomniała o wiktoriańskich obyczajach i utraciła przynależne swemu pokoleniu zgorszenie. Jej uszu nie drażniły frywolności ani mocne słowa, a i oczy przywykły do obserwacji nietuzinkowych scen. Wyszczerzyła wszystkie zęby w uśmiechu - sztuczne i prawdziwe - i podreptała ku innym rejonom. - No, a jak z Dankiem? - spytałam Izabellę. - Świetnie! Wpadnij do mnie któregoś wieczoru, to ci opowiem - zawołała, odchodząc. - Muszę teraz lecieć skończyć obiad! Odbiegła kroczkiem lekkim mimo wagi raczej cięższej - widocznie to miłość ją tak uskrzydlała. Najbliższe dni w pracy przebiegały szybko, bez nowych atrakcji, a co do starych, to w dalszym ciągu nagabywana byłam przez Polańskiego, który stykając się ze mną codziennie rano w kadrach, przybierał coraz bardziej zacięty wyraz twarzy. Po sile, z jaką zaciskał szczęki, domyślałam się, że za niezgadzanie się z prawdą statystyki przyjdzie mi odpokutować. Zauważyłam, że wiele pań z mojego biurowego otoczenia, w tym Rutkowska, trochę dziwiło się mojemu uporowi, z jakim odpychałam natarcia Polańskiego. Nie znały one moich osobistych przesłanek to raz, po drugie, po cichu uważały, że wobec jego namolności i niezbaczania z raz obranej drogi powinnam przymknąć oko na cały, szokująco niestosowny rytuał tych zalotów, czyli wynagrodzić go za bezmyślne, uparte, idiotyczne brnięcie po niewłaściwym torze. Wszystkie one w duchu mu sprzyjały, przede wszystkim jednak odczuwały ogromny, bałwochwalczy, pełen podziwu respekt przed jego stanowiskiem, a w skład tego respektu automatycznie wchodziła gotowość do świadczenia usług seksualnych. Moje odczucia w stosunku do przełożonych były zupełnie inne: w pracy nigdy niczym im nie uchybiałam i zawsze zachowywałam się w sposób w pełni akceptujący ich zwierzchnictwo. Ja także żywiłam respekt przed ich stanowiskiem, ale nigdy nie było ono dla mnie afrodyzjakiem, wręcz przeciwnie, powodowało awersję do jakichkolwiek stosunków prywatnych. Zapewne wynikało to z nierzadko spotykanego u kadry kierowniczej przeświadczenia, że w kontaktach pozasłużbowych ze swą pracownicą mogą nadal sprawować swe rządy, co z miejsca napotyka mój opór, gdyż dla mnie ich dyrektorowanie kończy się po wystawieniu nogi za próg dowodzonego przez nich przedsiębiorstwa. Odpycha mnie także, i, przyznam się, rozśmiesza, często spotykana prawda: ludzie ci, w pracy nieraz dyktatorscy, nadmuchani jak balon i terroryzujący otoczenie, w domu bez szemrania znoszą obrywanie ścierą po głowie, czego nie szczędzą im byle jakie, niewykształcone, ale pewne siebie małżonki. I właśnie ten rodzaj dygnitarstwa uprawiał Waldemar Polański - w pracy tyranek, w domu gałganek. Tymczasem Elżbieta wraz z Januszem, przy pomocy Malwiny, z wielkim trudem wyskrobali część napisów ze ścian ich klatki schodowej, a część wyszorowali - i chociaż nie zniknęły one zupełnie, nie raziły już tak swą intensywnością. Dom ich posiadał cztery piętra, zgodnie więc z przepisami nie było w nim windy, przez co wszyscy schodzący i wchodzący po schodach sąsiedzi mieli możność zetknąć się z niecodziennym freskiem. Jakby rozzłoszczony tym zacieraniem śladów jego twórczości nieznany autor niebawem z furią powtórzył atak na drzwi i ściany tego domostwa. Mażąc ordynarne wyzwiska, konsekwentnie posługując się umiłowanym tworzywem, zbryzgał klatkę schodową o wiele mocniej niż poprzednio, chcąc zainteresować tą tematyką mieszkańców. A mieszkańcy otwierali usta ze zdumienia na widok tego wandalizmu, ponadto zainteresowanie wykazała administracja budynku, kategorycznie domagając się wyremontowania klatki schodowej przez Elżbietę lub poniesienia kosztów remontu. W przeciwnym razie sprawa miała zostać oddana do sądu. Postawiona tą groźbą na nogi Elżbieta momentalnie udała się na policję oraz do dowództwa Stanisława, opisując jego przełożonym bezeceństwa, jakich się dopuścił na jej korytarzu. Stanisław gorąco zapewniał o swej niewinności, przysięgał na wszystkich przodków, odpoczywających po trudach życia na cmentarzu. Potraktowany nad wyraz surowo przez swych przełożonych i zagrożony prokuratorem wojskowym, bronił się rozpaczliwie i zapewniał, że już dawno wyleczył się z miłości do Elżbiety i życzy jej szczęścia. Na potwierdzenie swych słów przyprowadził i postawił im przed oczami urodziwą, odlotową superdziewczynę w podkoszulku z najwyższym trudem powstrzymującym napór wylewającego się zeń biustu i w śladowym szczątku spódniczki na zgrabnym odwłoczku, osadzonym na niebotycznie długich nogach. Dziewczyna odsunęła lekko nawałnicę niebywałej bujności loków zasłaniających jej całą twarz i wystającymi spod nich czerwonymi usteczkami wydyszała: - Jestem Lila. - Mamy zamiar w najbliższym czasie pobrać się - oznajmił dumnie Stanisław, wskazując na nieporuszenie stojącą damę. Jednym z grona przełożonych oczy powychodziły z orbit, drudzy zezowali z wrażenia, a pozostali gwałtownie jęli szukać okularów. Niestety, nie uznali jednak narzeczonej za wystarczający dowód niewinności. Być może zdawali sobie sprawę z siły rażenia uroku Elżbiety, przełamującego wszelkie bariery wiekowe, uczuciowe i pozostałe. Elżbieta i Janusz całe nadzieje na sfinalizowanie tej bulwersującej afery pokładali w policji. Innego zdania była jednak córka Elżbiety, bardzo urodziwa i rozgarnięta dwunastoletnia Malwina. - Musimy sami złapać sprawcę - oznajmiła przybyłej po pracy matce, widząc jej zbolałą minę. Właśnie na klatce schodowej Elżbieta spotkała jedną z sąsiadek, a ta dała upust swemu oburzeniu wulgarnymi napisami, z którymi zmuszone jest stykać się codziennie jej dziesięcioletnie dziecko. - Jak chcesz to zrobić? - bez cienia zainteresowania spytała Elżbieta. - Mamy co noc pełnić dyżur przy wizjerze? Zdaje się, że będzie to konieczne - dodała ciszej z westchnieniem. - Nic podobnego! - wesoło zawołała Malwinka. - Zainstaluję dzwonek pod wycieraczką. Ponieważ ta osoba smaruje nam drzwi, musi na niej stanąć. - Dobrze, Malwinko, tyle tylko, że ktokolwiek stanie, dzwonek stale będzie dzwonił. Ale niech już i tak będzie - machnął ręką zafrasowany Bandurowski. - Wcale nie - odparł domowy Einstein, tyle że urodziwy. - Dzwonek będziemy włączać tylko na noc. Za dzień, dwa wszystko będzie gotowe. Zważywszy pasje i umiejętności Malwiny - zapewne była to dla niej fraszka. Udała się więc zaraz po obiedzie zakupić niezbędne elementy do planowanej pułapki, a Elżbieta i Janusz zakasali rękawy i przystąpili do szorowania ścian na korytarzu. W dwa dni później urządzenie alarmowe było gotowe. Niestety, akcja ta nie powiodła się, i to nie dlatego, że zawiódł mechanizm - zawiódł bowiem człowiek. Po prostu w ferworze wielu czynności, w napięciu towarzyszącym cały czas rodzinie, w pośpiechu realizującej zamysł Malwiny, gdy późnym wieczorem wszystko już było zainstalowane, padli ze zmęczenia, zapominając włączyć ów dzwonek. A właśnie tej nocy wyjątkowo rozjuszony sprawca napisów uderzył ponownie, w dwójnasób dewastując klatkę schodową. Ogromne napisy, plamy, bazgroły - wszystko to pokrywało umyte, a także jeszcze te niezapisane miejsca na ścianach. Na drzwiach Elżbiety płynęły przyschłe już strugi czarnego bitexu i brązowej, wiadomej mazi. Treść napisów, z małymi poprawkami na pogłębienie niesmacznej wulgarności, pozostawała bez zmian. Zrozpaczeni Elżbieta i Janusz łącznie powiadomili swą instytucję o jakichś wyimaginowanych kłopotach, przez co spóźnią się tego dnia do pracy, postarali się o drabinę, na pomoc wezwali jeszcze siostrzeńca Eli i wespół zabrali się za zmywanie ohydy. - Dla mnie jest to ktoś szalony, niezupełnie w porządku psychicznie - powiedziałam Elżbiecie, gdy tego dnia, umordowana i zmartwiona, około południa pojawiła się w pracy. - Nikt normalny, nawet z wielką pretensją, awersją czy nienawiścią, nie będzie łapał za wiadra czy też inne naczynia, a szczególnie za łajna, i smarował obsceniczne, świńskie napisy po ścianach. Tego wieczoru dzwonek już włączono, ale, jak na razie, ordynarny autor, być może zmęczony swą furią, zamilkł. Tak więc w przytłaczającej oczekiwaniem ciszy, jak przed spodziewanym nalotem, spędzałyśmy z Elą kolejne dni w pracy. Niemal równocześnie z wykonaniem pułapki u Elżbiety do zakładania wnyków na mnie przystąpił Waldemar Polański. O ile Malwina posłużyła się w swej pracy myślą techniczną z XX wieku, to Polańskiego stać było tylko na wiek XIX. Skonstruował on pułapkę rodem z tamtych odległych czasów, nic więc dziwnego, że jej mocno przestarzały mechanizm nie mógł zadziałać ponad sto lat później. Rozpuścił on pogłoskę, przykładając się bardzo starannie do jej szerokiego rozkolportowania, że już zdobył to, co chciał. Metoda ta, mająca swe pochodzenie w XIXwiecznych, zacofanych wsiach, zakładała, że oporny dotąd obiekt uczuć czy też zachodów stawał się pokorny wobec famy o „pohańbieniu” i skompromitowany w oczach wsi, legł w ramionach „hańbiciela”. W dobie pełnej emancypacji i wyzwolenia kobiet, gdy świat roi się od pań, które śpią z kim chcą i kiedy chcą, mężczyzn wybierają sobie według własnego uznania, a po użyciu nierzadko odrzucają z wdziękiem to, co z nich zostało - posługiwanie się tą archaiczną metodą to tak jak używanie żelazka „na duszę” w skomputeryzowanym, gigantycznym koncernie odzieżowym. Polański, całkowicie pewny zwycięstwa, wpadł w szał, gdy ja nie tylko nie poczułam na sobie piętna „hańby”, lecz wszędzie, gdzie mogłam, rozsiałam zdecydowane dementi, uprzednio porządnie się uśmiawszy. A śmiałam się szczerze, bez cienia złośliwości, po prostu nie wyobrażałam sobie, że wyjąwszy staruszków, których młodość przypadała na czasy ck Austrii, mogą jeszcze istnieć mężczyźni o tak średniowiecznym wyobrażeniu stosunków damsko-męskich. Rozsierdzony Polański, z trudem hamując wściekłość, natychmiast przystąpił do odwetu w imieniu własnym i tych kolegów, którzy moją odmową poczuli się spoliczkowani. W tej instytucji nie wolno było bezkarnie lekceważyć zaszczytu propozycji łóżkowych ze strony zatrudnionych tu mężczyzn. Polański przegrał wojnę o seks, a będąc wojskowym, potraktował to jako osobiste Waterloo i w odwet wypowiedział mi umowę o pracę, bez trudu uzyskując aprobatę bezwolnego dyrektora generalnego. A wypowiadali mija dwaj niedoceniani amanci, Polański i Dobrzański - przywodzący na myśl pionowo stojącą tasiemkę - w ramach zemsty za niedostrzeganie ich słabo tlącej się męskości, natomiast dostrzeganie ich seksualnego analfabetyzmu. Zgodnie z prawem został mi do przeżycia w tej firmie miesiąc i właśnie w ciągu tego miesiąca, pewnej nocy, sen Elżbiety i Janusza przerwał włączony w ich pokoju dzwonek. Usiedli w łóżku niemal równocześnie i niemal równocześnie palcami przy ustach nakazali sobie milczenie i ciszę. Janusz, wskazując na kontakt, zabronił Elżbiecie zapalania światła; a dzwonek podzwaniał sobie nieregularnie, nierównymi seriami, co sugerowało, że osoba okupująca wycieraczkę nie nadepnęła jej jednorazowo, lecz przebywa tam nadal i na niej się kokosi. Niemal bezszelestnie wkroczyli do ciemnego przedpokoju i uważając, aby podłoga nie skrzypnęła, znaleźli się pod drzwiami, gdzie z drugiej strony dobiegały ich odgłosy skrobania i chlastania. Elżbieta aż się zatrzęsła, bo dźwięk ten przypomniał jej wszystkie fatalne doznania i przejścia związane z ukazywaniem się smarowideł na korytarzu, i gdy Bandurowski, w dalszym ciągu nakazując zachowanie maksymalnej ciszy, skierował swe ręce do klamki, ona chwyciła za wyczekujący tam od dawna na odegranie swej roli gumowy szlauch, zwinięty we dwoje. Bandurowski gwałtownie szarpnął za klamkę, otworzył drzwi i wtedy, na tle źle oświetlonej klatki schodowej, stanęli oko w oko z kobietą w średnim wieku, o jakimś dziwnym, trudnym do sprecyzowania w pierwszej chwili wyglądzie. Elżbieta widziała ją po raz pierwszy w życiu. Bandurowski skrzywił się, zaatakowany wzmożoną wonią dobywającą się z trzymanego przez ową postać słoika, a Elżbieta podniosła rękę ze szlauchem. - Bij mnie! Zabij!! - rozdarła się histerycznie kobieta i z pseudoteatralnym patosem wypięła do przodu pierś, jak wyposażeni w przesadne emocje bohaterowie niemych filmów wojennych, rozrywający koszulę, aby gołą pierś przeciwstawić uzbrojonemu wrogowi. I gdy w tym geście ze swym cuchnącym ekwipunkiem podeszła krok bliżej i nie myta od dawna żarówka rzuciła na nią nieco więcej swego mdławego światła, rozległ się ryk zdumienia i przerażenia Bandurowskiego: - Regina?! To ty?! Regina, czy ty zwariowałaś?!! Tego rodzaju automatyczne, bezwiedne pytanie domniemanego wariata o stan jego zdrowia nie ma sensu, bo wiadomo, że według jego uznania zawsze jest znakomity. Mimo to, wstrząśnięty Bandurowski, zadał je ponownie: - Regina, czy ty masz dobrze w głowie?! Czy ty oszalałaś?! Był chyba zbyt zszokowany, aby powiedzieć cokolwiek innego. Nie mniejszego szoku doznała Elżbieta. W tym sensacyjnym zwrocie akcji nie zdążyła zrobić użytku ze szlauchu, odwróciła się natomiast do Janusza i wysyczała mu nad uchem: - A więc to twoja żona! Gratuluję! A miała być taka kulturalna! - Zniszczyłaś moje życie! - wydzierała się tymczasem Regina, tuląc do siebie słoik. - Odebrałaś mi go! Ale ja go kocham i on do mnie wróci!! Będzie mnie kochał!! - Uspokój się natychmiast i wynoś się stąd! - krzyknął Bandurowski, odzyskując przytomność umysłu. - Nigdy!! - wrzasnęła Regina, a do uszu Janusza zaczęły dobiegać odgłosy kroków przebudzonych sąsiadów. - Proszę państwa, proszę o zachowanie ciszy nocnej! - zawołał ktoś z wyższego piętra, a i na piętrze Elżbiety otworzyły się dwie pary drzwi. - Wezwiemy policję! - zawołała kobieta w szlafroku, wychylająca na korytarz głowę w papilotach. - Nie trzeba! - zawołał sąsiad z góry. - Właśnie zadzwoniłem po nich. Usłyszawszy te słowa, Regina odwróciła się na pięcie i usiłowała zbiec. Natychmiast rzucił się za nią Bandurowski i ryzykując bezpośredni kontakt z zawartością słoika, pochwycił ją wpół. Na pomoc nadbiegł w piżamie sąsiad z wyższego piętra oraz przyodziany w skąpe majteczki sąsiad z parteru, a dama w papilotach zbiegła po schodach i zamknęła drzwi wejściowe do budynku na klucz. Niebawem nadjechał radiowóz, wysiedli z niego policjanci i po wysłuchaniu relacji świadków zdarzenia zaprosili Reginę ze słoikiem do środka. Ela i Janusz powrócili do swego mieszkania, stratowani przeżyciami dzisiejszej nocy, lecz już w poczuciu wyzwolenia się z osaczającego ich koszmaru. Najpierw osunęli się półżywi na fotele i długo nie odzywali, dochodząc do siebie, wreszcie Ela podniosła się i zrobiła kawę, przy której przegadali do rana. Pani Regina poniosła konsekwencje sądowe i finansowe swych poczynań, mimo że uzasadniała je wielką miłością do małżonka. Nie wspomniała jednak ani słowem, że był on jej najzupełniej obojętny od dawien dawna i nie zareagowała w ogóle na jego wyprowadzkę z domu. I byłaby chyba zupełnie zapomniała, że kiedyś miała męża, gdyby nie dowiedziała się, że on związał się z inną kobietą. I gdyby nie ta wiadomość, zapewne aż do śmierci - jego, lub jej, nie interesowałaby się jego losem. Uważała jednak, że luzem może się on gdzieś pętać po świecie, z inną - w żadnym wypadku. Żywiła bowiem gorące przeświadczenie, że zdobyte wiele lat temu pokwitowanie z Urzędu Stanu Cywilnego na Bandurowskiego, pomimo zgody na rozejście się, upoważniają do wymagania, aby pewna część jego ciała została nieczynna po wsze czasy. Z czystej więc, choć niezbyt normalnie się objawiającej złośliwości, przy pomocy kału zaczęła walczyć, jak utrzymywała, o swe szczęście. Nigdy nie wyjaśniła sądowi, w jaki sposób cuchnące teksty na ścianach miały spowodować ekshumację dawno zmarłych uczuć męża. Trzeba jednak przyznać, że oprócz tego szokującego sposobu odciągnięcia byłego małżonka od aktualnego obiektu uczuć zastosowała także metody konwencjonalne. Skorzystała z usług wizażysty, a ten oparł swą oryginalność na zasadzie: „przeciwnie niż było dotychczas”, co niejednokrotnie nie ma nic wspólnego z ładnym wyglądem, a jest jedynie szokowaniem zmianą: ktoś dotąd zasłaniał ośle uszy, wizażysta mu je odkryje jako element nowego image’u, ktoś zakrywał długą spódnicą krzywe nogi, wizażysta włoży mu mini. Nic więc dziwnego, że Bandurowski, dotąd nie dostrzegający mankamentów urody byłej małżonki, mógł je teraz w pełni dojrzeć i pamiętnej nocy na klatce schodowej początkowo w ogóle jej nie poznał. Mój czas pobytu w instytucji nieuchronnie zbliżał się ku końcowi. Ale nie to mnie zasmucało. Wiedziałam, że to wszystko, co łączyło mnie z pułkownikiem Bielem, bezpowrotnie odejdzie i znikną już wszelkie, wbrew zdrowemu rozsądkowi tlące się nadzieje stale zamieszkującego we mnie dziecka, łudzącego się, że czarowne bajki mogą spełniać się w rzeczywistości. Wiedziałam, że nigdy już nie zadrżę, gdy policzek innego mężczyzny dotknie mego policzka, że nigdy świat nie zakołysze się od pocałunku, a ja nigdy już, lekka i świetlista, nie będę płynąć przez życie w nastroju miłości. Kiedyś upalnym popołudniem w Jastarni wieszałam nasze mokre kostiumy kąpielowe na balkonie, a Czesław, czekając na mnie, przechadzał się na dole. Patrzyłam na niego ukradkiem z balkonu, aby w przeczuciu nieuchronności i kruchości szczęścia, złapanego na krótko, utrwalić tę chwilę w pamięci na zawsze. Teraz będę mogła tylko przywoływać w myślach tamten niezwykły czas, w którym dane mi było spotkać się z nim i przeżyć coś, o co nigdy się nie podejrzewałam. I w ten sposób zakończyło się moje długoletnie pożycie z instytucją, wobec której wcale nie zamierzałam składać pozwu rozwodowego. Rozwiódł mnie z nią pułkownik Polański, cierpiący na nigdy nie wyleczone kompleksy na tle nieumiejętnego obcowania z kobietami. Na pierwszy rzut oka trudno byłoby w tę przypadłość uwierzyć, zważywszy jego niezaprzeczalną przystojność, była to jednak przystojność niewykorzystana i stanowiła sztukę dla sztuki. Przeszłam więc na zasiłek i postanowiłam na nim pobyć, aby w spokoju dojść do siebie po szkwałach, jakie nawiedziły mnie w moim życiu prywatno-zawodowym. Moja była instytucja tymczasem zaczęła osiągać przechył tonącego statku i powierzchniowo oraz personalnie skurczyła się jak wełniany sweter nieopatrznie wrzucony do wrzątku. Inne instytucje z kolei już spoczęły na dnie, zrezygnowałam więc z kariery biurowej. Przypomniałam sobie natomiast o swojej wielkiej miłości do dzieci i niebawem odniosłam wielki sukces jako rewelacyjna ich opiekunka. Zanim to nastąpiło, tuż pod koniec zasiłku zabrałam się do wprowadzenia w życie swej nowej profesji. W tym celu w pewien pogodny dzień zlatywałam ze schodów niczym nawałnica i wpadłam wprost na mego sąsiada, miłego i uczynnego pana Walickiego. - A dokąd tak biegniesz? - zagadnął zdumiony. - Staram się o dziecko! - wrzasnęłam w odpowiedzi. - Idę dać ogłoszenie! Walicki przystanął zaskoczony i zaczął przyglądać mi się z niebywałym zafrasowaniem. - Ojej - jęknął i skrzywił się z troską. - Przecież tego nie robi się przez ogłoszenie...