McDevitt Jack - Zagłada księżyca
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | McDevitt Jack - Zagłada księżyca |
Rozszerzenie: |
McDevitt Jack - Zagłada księżyca PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd McDevitt Jack - Zagłada księżyca pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. McDevitt Jack - Zagłada księżyca Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
McDevitt Jack - Zagłada księżyca Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Strona 1
JACK McDEVITT
K/IĘŻYCA
Strona 2
W SERII „KOSMICZNY RODZYNEK"
UKAZAŁY SIĘ M.IN.:
Eugeniusz Dębski „Planeta Anioła Stróża" Leonid
Kudriawcew „Polowanie na Quacka" Marek Oramus
„Arsenał" Mirosław P. Jabłoński „Duch Czasu"
Marek Oramus „Rozmyślania nad tlenem" Marek
Oramus „Rewolucja z dostawą na miejsce" Stefan
Otceten „Przechowalnia" Marcin Wolski „The
Bestiarium" Leonid Kudriawcew „Prawo metamorfa"
Antologia polskiej SF „Wizje alternatywne 3"
Frederik Pohl „Gateway - brama do gwiazd" Frederik
Pohl „Za błękitnym horyzontem zdarzeń Frederik
Pohl „Spotkanie z Heechami" Frederik Pohl „Kroniki
Heechów" Brian W. Ałdiss „Malacjański gobelin" Kir
Bułyczow „Pieriestrojka w Wielkim Guslarze"
W PRZYGOTOWANIU:
C.J. Cherryh „Cyteen" t. 1-3 HUGO 1988
Gordon R. Dickson „Encyklopedia Ostateczna" Jack
McDevitt „Plaża nieskończoności" Kir Bułyczow
„Zamach na Tezeusza" Brian W. Aldiss „Siwobrody"
Pat Cadigan „Synners" Antologia polskiej fantastyki
„Wizje alternatywne 4"
Strona 3
JACK McDEVITT
ZAGŁAD
A
KilĘŻYCA
Przełożył
Jarosław Cieśla
Olsztyn 2002
Strona 4
„Zagłada Księżyca" Tytuł
oryginału „MoonfaW
Copyright © 1998 by Cryptic, Inc.
Ali Rights Reserved
Copyright © for the Polish translation by
Jarosław Cieśla
ISBN 83-88431-37-4
Vv<
Pr©jjekt graficzny serii Tomasz Wencek
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Dariusz Jasiczak
Redaktor serii Wojtek Sedeńko
Korekta Bożena Mołdoch
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solans
Małgorzata Piasecka
ul. Generała Okulickiego 9/1, 10-693 Olsztyn
tel/fax. (0-89) 541-31-17
f-mail: [email protected]
www.solaris.net.pl
Strona 5
Dla Frań i Briana Cole
Desperados z Clearwater
Podziękowania
Jestem niezmiernie wdzięczny za pomoc, porady i pod-
trzymywanie mnie na duchu, czym obdarzyli mnie: Fran-
klin R. Chang-Diaz z Centrum Kosmicznego im. Lyndona
B. Johnsona (Lyndon B. Johnson Space Center); Ted Dun-
ham i Bruce Koehn z Obserwatorium Lowella (Lowell Ob-
servatory); Terry Gipson z Centrum Naukowego St. Louis
(St. Louis Science Center); Sergei Pershman z Uniwersyte-
tu Pensylwanii (University of Pennsylvania); Eileen Ryan z
Obserwatorium Narodowego Kitt Peak (Kitt Peak National
Observatory); Jim Sharp, były pracownik Smithsoniań-
skiego Muzeum Lotnictwa i Kosmonautyki (Smithsonian
Air & Space Museum); George Tindle z Urzędu Celnego
USA (U.S. Customs Sernice) oraz Judith A. Tyner z Uni-
wersytetu Stanu Kalifornia w Long Beach (California Sta-
te University, Long Beach).
Tekst ten zyskał też wiele dzięki przewodnictwu Fre-da
Espenaka z Ośrodka Goddarda NASA (NASA God-dard),
tak osobistemu jak i za pośrednictwem jego znakomitej
książki „Fifty Year Cannon of Solar Eclipses: 1986-2035"
(„Zaćmienia Słońca w latach 1986-2035") wydanej w
1988 przez Sky Publishing Corp., Cambridge, MA.
Składam też serdeczne podziękowania Benowi « Bova za
pozwolenie wykorzystania jego wersji Bazy Księżycowej,
której szczegóły zostały zaczerpnięte przede wszystkim z
jego książki „Wellcome to Moonbase" („Witajcie w Bazie
Księżycowej") wydanej w 1987 roku przez Ballantine
Books.
W trakcie tworzenia tej książki Geoff Chester z Ob-
serwatorium Marynarki USA (U.S. Naval Observatory)
i pisarz science fiction Walt Curlie z Seminarium im.
Isaaca Asimova (Isaac Asimov Seminar) byli obiektami
Strona 6
bezustannych prześladowań. Znieśli to z ogromną cier-
pliwością i, mam nadzieję, wciąż jeszcze odzywają się do
mnie.
Maureen McDevitt pomogła w tworzeniu licznych
wersji manuskryptu a Caitlin Blasdell z wydawnictwa
HarperPrism służyła swoją zazwyczaj bardzo słuszną
oceną. Dziękuję również Dolores Dwyer za pomoc edy-
torską.
Ron Pfeiffer współpracował ze mną przy tworzeniu
fragmentów związanych z działalnością Straży Przybrzeż-
nej (Coast Guard) a Lewis Shiner dostarczył przezroczy-
stą taśmę samoprzylepną.
Strona 7
O wiele lepiej jest ważyć się na rzeczy wielkie, dążąc
do najwspanialszych triumfów, nawet skażonych nie -
powodzeniami, niż pozostawać wśród tych nieszczęsnych
dusz, którym nigdy nie jest dana ani ogromna radość
ani ogromne cierpienie, jako że żyją w szarym cieniu nie
znającym ani zwycięstwa ani porażki.
- Theodore Rooseuelt
Strona 8
Strona 9
Rozdział pierwszy
Całkowite zaćmienie
Poniedziałek, 8 kwietnia 2024
1.
Statek wycieczkowy „Merrivale", wschodni Pacyfik.
5:21 czasu strefowego (9:21 letniego czasu wschodnioame-
rykańskiego EDT).
„Merrivale" płynął do Honolulu. W chwili gdy zaczy-
nało się zaćmienie słońca mijały cztery dni od jego wy-
płynięcia z Los Angeles. Tylko nieliczni pasażerowie wy-
szli na pokład oglądać to zjawisko. Lecz Horace Brick-
mann, który zapłacił za rejs poważną sumę, chciał by
Amy uważała go za człowieka o szerokich zainteresowa-
niach naukowych i artystycznych.
- Tak - powiedział jej wczoraj wieczorem, kiedy stali
koło łodzi ratunkowych słuchając monotonnego dudnie-
nia silników statku i przyglądając się jak odkosy dzio-
bowe odpływają w mrok - całkowite zaćmienie słońca.
Nie mogę go przegapić. Prawdę mówiąc, dlatego udałem
się w ten rejs.
Kiedy zauważyła, że pas widoczności zaćmienia prze-
chodzi w poprzek dużej części Stanów Zjednoczonych,
szybko odrzekł, że to nie to samo.
Zasugerowała, że też chciałaby je zobaczyć. W świe-
tle gwiazd Amy wyglądała prześlicznie, serce biło mu
mocno, przywodząc na myśl wspomnienia z czasów, gdy
miał dwadzieścia parę lat, okresu, który pamiętał jako
Strona 10
pełen romantyzmu i namiętności. Miał wrażenie, że
w młodości to on kończył różne romanse, łamiąc kobie-
tom serca, że w owym czasie nie był gotów do poważne-
go związku. Lecz nadal zdarzały mu się chwile, gdy bu-
dził się w nocy żałując tej czy innej utraconej kochanki.
Czasami zastanawiał się gdzie teraz są i jak sobie radzą.
Był to dziwny świt, słońce i księżyc razem, w chłod-
nym, szarym uścisku. Ocean zrobił się niespokojny,
a Horace siedział na leżaku popijając gorącą kawę, za -
stanawiając się co zatrzymuje Amy. Obciągnął wełniany
sweter na brzuchu i przypomniał sam sobie, że obser -
wowanie zjawiska gołym okiem jest niebezpieczne. Więk-
szość rannych ptaszków przyniosła koce, ale Horace
chciał sprawiać wrażenie człowieka z fantazją i koc do
tego nie pasował.
Ku jego konsternacji, gadatliwy bankier, którego
spotkał poprzedniego dnia, pojawił się przed nim i powi-
tał go z taką wesołością, jakiej okazywanie tak wcześnie
rano zawsze jest irytujące, po czym usiadł na sąsiednim
leżaku.
- To wspaniałe doświadczenie - oświadczył, zerka-
jąc mniej więcej w kierunku zaćmienia, wyciągając jed-
nocześnie z kieszeni niebieskiego, marynarskiego bleze-
ra złożony egzemplarz Wall Street Journal. Usiłował czy-
tać gazetę w słabym, szarym świetle, ale dał za wygraną
i upuścił ją na kolana.
Zaczął gadać o surowcach, obligacjach i stosunku
płac do cen. Horace omiótł wzrokiem niemal pusty po-
kład. Przy relingu stał starszy mężczyzna oglądający
zaćmienie przez okulary przeciwsłoneczne. Podszedł do
niego steward i zaoferował jeden z przyrządów obserwa-
cyjnych rozdawanych przez obsługę. Horace był za da-
leko by usłyszeć rozmowę, spostrzegł jednak irytację
pasażera, który w końcu przyjął przedmiot, odczekał aż
steward się odwróci i wrzucił niechcianą rzecz do kie-
szeni, by powrócić do obserwacji słońca. Bankier gadał
dalej, pełen obaw, że rząd federalny znów podniesie sto-
pę procentową.
Zaczynało coraz mocniej wiać.
Strona 11
Steward podszedł do Horace'a i bankiera, podając
im przyrządy do oglądania.
- Lepiej, żeby panowie nie patrzyli na zaćmienie go
łym okiem - powiedział.
Horace wziął jeden. Była to niebieska, plastikowa
rura, o średnicy mniej więcej piętnastu centymetrów,
z przyczepioną z jednej strony cynfolią.
- Proszę skierować rurę na zaćmienie - ciągnął ste
ward, - a na folii pojawi się rzutowany obraz słońca.
Będzie pan mógł bezpiecznie obserwować wszystko.
Na rurze umieszczono profil i nazwę statku. Horace
podziękował.
Amy spóźniała się już dwadzieścia minut, ale mu-
siała opiekować się ośmioletnią córką, więc każde spo-
tkanie było dość nieprzewidywalne.
Nagle zdał sobie sprawę, że bankier zadał mu jakieś
pytanie.
- Przepraszam - usprawiedliwił się. - Byłem myśla
mi gdzie indziej.
- Nie ma sprawy, wiem jak to jest.
Jego rozmówca był w średnim wieku. Włosy miał
czarne jak pasta do butów, a leżak protestował przy
każdym jego poruszeniu.
Głęboki zmierzch zapadł nad statkiem. Bankier od-
chrząknął i rzucił okiem na zegarek. Musiał unieść rękę
i na szkiełku przez moment błysnęło odbicie luku. Spra-
wiało to wrażenie, jakby sprawdzając czas kontrolował
całe zdarzenie. Ostatki szarego blasku znikły z nieba
i pojawiła się korona, blada i posępna. Do Horace'a do-
biegały pełne podziwu wypowiedzi i głębokie westchnie-
nia.
Pojawiły się gwiazdy, ocean znikł w mroku.
- Wspaniała rzecz, natura - powiedział bankier.
- Piękna.
Horace wymamrotał coś odpowiedniego.
W ciągu mniej więcej godziny zjawisko zakończyło
się, cień księżyca powędrował dalej a bankier udał się
na śniadanie. Amy nie pojawiła się, a „Merrivale" sunął
przez wciąż szare, niespokojne morze.
Strona 12
Horace długo jeszcze siedział na leżaku. Wilgotny
chłód niepostrzeżenie przesączył mu się pod ubranie.
Później, wędrując po pokładzie, zobaczył Amy siedzącą
z córką w liczniejszym towarzystwie przy stole w jadal-
ni. Pogrążona była w ożywionej rozmowie z mężczyzną,
którego Horace widział wczoraj skaczącego z wieży. Za-
trzymał się na chwilę, lecz ani na moment nie podniosła
wzroku.
Zupełnie jakby cień, który ogarnął statek, dotknął
samego serca świata.
Stacja Kosmiczna LI, sterownia "Percivala Lowełla". 8:03.
Zawsze wiedziano, że kanały to bzdura, że sieć prze-
cinających się linii widziana przez "Percivala Lowella"
oraz obszary ciemniejące latem, po nasączeniu wodą, to
tylko ułuda. Adams i Dunham, w 1933, zanim ja się
urodziłem, wykazali, że zawartość tlenu w atmosferze
Marsa stanowi mniej niż jedną dziesiątą procenta jego
stężenia na Ziemi. To powinno wystarczyć. Jednak lu -
dzie wciąż mieli nadzieję, nawet gdy w latach sześćdzie-
siątych byłem w szkole średniej. Do chwili, gdy tuż po
Święcie Dziękczynienia 1964 roku Mariner 4 przysłał te
koszmarne zdjęcia i wtedy zrozumieliśmy, że widzimy
koniec mitu kanałów.
Dziadek Rachel Quinn chciał zostać astronomem,
lecz poszedł na niewłaściwą uczelnię, bo była blisko
i tania. Musiał studiować to, co było tam dostępne
i w jakiś sposób skończył jako księgowy. Lecz miał wspa-
niały teleskop, przez który Rachel oglądała księżyce Jo-
wisza, demoniczną gwiazdę - Algola i Wielką Kometę
w roku 2011. Ona też bardzo żałowała, że na Marsie nie
ma kanałów.
Ostatnio, w trakcie przygotowań do startu, często przy-
chodziło jej to na myśl. Jakże inna byłaby to wyprawa,
gdyby ktoś czekał po drugiej stronie. „Witamy, ludzie
z Ziemi". No cóż, na Marsie istnieją prymitywne formy bio-
logiczne, lecz nic, co mogłoby zauważyć jej przybycie.
Zastanawiała się, dlaczego pragnienie znalezienia
innych istot wśród świateł na niebie jest tak silne. Wła-
Strona 13
ściwie to było ono tak głęboko zakorzenione, że nikt ni-
gdy nie spostrzegł, iż samotni bylibyśmy o wiele bar-
dziej bezpieczni.
Start miał nastąpić za dwadzieścia dwa dni. Blask
słońca wpadał przez okna i lśnił na srebrnym dziobie
„Lowella". Znajdowali się na stacji Lagrange Jeden,
powszechnie znanej jako LI, zawieszonej pomiędzy
Ziemią i Księżycem, pięćdziesiąt osiem tysięcy kilo-
metrów ponad powierzchnią ziemskiego satelity. Byli
gotowi do odlotu. Reaktor atomowy statku został prze-
testowany na pustyni Mojave i na orbicie wokółksię-
życowej; w systemy nawigacyjne wpisano wytyczony
kurs na Marsa; sprzęt pomiarowy został załadowany;
części zapasowe spoczywały w pokładowych magazy-
nach i biblioteka wideo też była na miejscu. Jeden
z techników zaprogramował obwody kontrolne tak, by
codziennie rano zadawały Rachel kolejny wariant py-
tania „Czy już czas?".
NASA poprosiła dzieci z całego świata o zapropo-
nowanie nazwy dla nuklearnego statku, który miał wy-
ruszyć na Marsa. Nagrodą dla zwycięzcy konkursu
były: wycieczka na LI, pamiątkowe zdjęcie z sześcio-
osobową załogą i możliwość obserwacji startu z bli-
ska. Napłynęły setki tysięcy propozycji, nazwy we
wszystkich językach Ziemi. Cała armia sekretarzy,
młodszych asystentów i stażystów przeglądała ten
zalew listów, wynajdując nazwy, które mogły mieć
w opinii jury cechy oryginalności lub atrakcyjności.
Krążyły plotki o animozjach i impasie, jeden z sędziów
naprawdę zrezygnował z funkcji, lecz w końcu komi-
sja wybrała nazwę „Perciual Lowell".
W nazwaniu marsjańskiego statku imieniem czło-
wieka, który tak dogłębnie się mylił i tkwił w błędzie do
samej śmierci, tkwiło ziarno ironii.
- Ale on marzył - powiedział zwycięzca - w imie-
niu nas wszystkich. Bez niego nie byłoby Barsoom ani
Kronik marsjańskich. Nieodparte pragnienie pchające
nas w przestrzeń narodziło się wraz z „Perciualem
Lowellem".
Strona 14
To powiedzenie utkwiło Rachel w pamięci. Nie zga-
dzała się z nim, ale nie potrafiła też znaleźć wystarcza-
jąco mocnych argumentów przeciwko.
Dzieciak pochodził z Chin, był uczniem szkoły śred-
niej w Kantonie i za dwa tygodnie miał przylecieć razem
z resztą załogi. Jak dotychczas oprócz niej na pokładzie
znajdował się tylko geolog Lee Cochran.
Rachel niewiele obchodziło jaka nazwa zostanie
umieszczona na kadłubie, byle tylko statek był zdolny
do lotu. A po raz pierwszy w historii jej styczności z rzą-
dowymi projektami wszystko zdawało się przebiegać tak
sprawnie, że jeszcze zostawała rezerwa czasowa.
„Lowell" składał się z długiego trzonu, na jednym
końcu którego umieszczono pomieszczenia załogi i ste-
rownię, na drugim silniki jądrowe. Pokłady załogowe,
oprócz sterowni, mogły się obracać dając pozorne ciąże-
nie 0.07 g. Było to za mało, by zapewnić wygodną pod-
róż, lecz dość blisko warunków panujących na stacji
i stanowiło prawie połowę ciążenia księżycowego. Pod
brzuchem statku przymocowano ładownik. Z kadłuba
wystawały talerze czujników, gniazda przewodów zasi-
lających i anteny.
Napędzały go zmiennoimpulsowe silniki plazmo-
we, wymyślone pod koniec lat 90. XX wieku 1 . Zasada
ich działania opierała się na podgrzaniu znajdującego
się w butelce magnetycznej wodoru, promieniowaniem
0 częstotliwości radiowej do temperatur gwiazdowych
1 skierowaniu powstałej plazmy do dyszy, również za
pomocą potężnych pól magnetycznych. Technologii tej
nie rozwijano dopóki prezydent Culpepper nie podjął
decyzji o wyprawie na Marsa jako logicznej kontynu
acji ustanowienia stałej bazy na Księżycu.
' Variable Specific Impulse Plasma Dńve. Naprawdę
taki silnik jest opracowywany obecnie przez NASA. Jego
konstrukcje umożliwiło odkrycie nadprzewodników wy-
sokotemperaturowych. Na 2004 rok planuje się pierw-
szy start pojazdu z takim silnikiem, próbnika mającego
badać pasy van Allena. (przyp. tłum.)
Strona 15
Kilka lat temu Rachel prowadziła prototypowy lu-
nobus napędzany pyłem aluminiowym i ciekłym tlenem.
Teraz siedziała w nuklearnym potworze, który miał ją
zabrać przez międzyplanetarną pustkę.
Było to miłe uczucie.
Otworzyła się śluza prowadząca do sterowni i Lee
wsadził przez nią głowę.
- Hello, Rache. Co ty tutaj robisz?
Siedziała w fotelu pilota. Wyznaczone na dziś sy-
mulacje już się skończyły i czuła się niemal winna,
jakby przyłapano ją na stawianiu pasjansa na kom -
puterze.
- Wącham róże - odparła.
Miała teraz wrażenie, że całe jej życie prowadziło do
tej chwili, że znalezienie się w tym fotelu było jej prze-
znaczeniem. Zamierzała w pełni delektować się sukce-
sem. Pragnęła tego gdy miała dziesięć lat i spoglądała
przez teleskop dziadka. Tkwiło to w zakamarkach jej
umysłu gdy poszła do szkoły lotniczej, gdy latała w pa-
trolach nad Zagrzebiem i gdy zaczęła pilotować lunobu-
sy pomiędzy instalacjami księżycowymi i LI. Gdy Cul-
pepper dziewięć lat temu ogłosił, że jej naród wyruszy
na Marsa, Rachel Quinn złożyła podanie zanim jeszcze
skończył mówić.
- A gdzie miałabym być? - spytała Lee.
- Dziś jest poniedziałek. Dyrektorskie śniadanie.
- Zapomniała. Wczoraj jadła lunch z wiceprezyden-
tem, który znalazł się tu w drodze na Księżyc, gdzie
dziś po południu miał pełnić honory w czasie uro-
czystości przecięcia wstęgi na otwarciu Bazy Księży-
cowej. Dziś powinna spożyć jajka na bekonie w to-
warzystwie dyrektora stacji. Jutro będzie to kolejny
lunch, tym razem z chińską delegacją dyplomatów
i przemysłowców. Miała wrażenie, że najbardziej cza-
sochłonną częścią jej pracy jest dotrzymywanie to-
warzystwa wszystkim VIP-om trafiającym na LI.
A przy zbliżającym się starcie na Marsa i dzisiejszym
oficjalnym otwarciu Bazy, znajdzie się tu cała horda
ważniaków.
Strona 16
Lee skrzywił się.
- Kolejne faux pas popełnione przez zespół NASA.
Rachel wzruszyła ramionami, próbując zasugerować,
że ma ważniejsze rzeczy do roboty. Jednak tak napraw-
dę to porządnie wyprzedzali harmonogram.
Większość „Lowella" wystawała poza stację. Tylko
przednia sfera, w której mieściła się sterownia, znajdowa-
ła się w doku wypełnionym powietrzem. Popatrzyła w dół
na samotnego technika przełączającego przewody.
- Mogę ruszać, Lee - powiedziała.
Statek też. Było to już tylko sprawą odpraw i polityki.
Lee usiadł w fotelu drugiego pilota. Na wiszącym
nad nimi ekranie widniał obraz Marsa, szeroki, posęp-
ny, rdzawy.
- Nastąpi to już naprawdę niedługo - odezwał się
Lee. - Sądzę jednak, że tymczasem powinnaś pójść na
to śniadanie. W ostatnich dniach jesteś gwiazdą pro
gramu i zignorowanie dyrektora sprawi nie najlepsze
wrażenie.
Rachel skrzywiła się.
- Nienawidzę polityki związanej z tego typu rzecza
mi.
Właściwie to nie nienawidziła. A w każdym razie nie
całej. Wczorajsze spotkanie z wiceprezydentem było miłe.
Lecz do kodeksu astronautów należało tra ktowanie
wszystkich szczurów lądowych, nawet wiceprezydentów,
jak pechowców. Istoty gorszego gatunku.
- Rachel, do jasnej Anielki, dorośnij.
Uśmiechnął się. Major Lee Cochran był opanowa-
ny, miał żywe, przystojne rysy i wciąż spadające mu na
oczy włosy.
- Połowa tej roboty to polityka i kontakty z media
mi. Kto, jak myślisz, płaci za tę zabawkę?
Był członkiem załogi uwielbianym przez media.
Wciąż jeszcze przed czterdziestką, w zeszłym miesiącu
znalazł się na czort wie czyjej liście dziesięciu najlep -
szych kawalerów do wzięcia. W przeciwieństwie do Ra-
chel i wszystkich pozostałych potrafił powiedzieć coś,
co dawało się zacytować. Był dubletem, dwa-w-jednym,
Strona 17
inżynier kosmonautyki i jednocześnie światowej sławy
geolog. Cochran miał dotrzeć do serca Marsa i używając
laserów oraz przyrządów do zbierania próbek rozpocząć
wreszcie rzeczywiste badania historii planety. A jednak,
choć nikt by tego nie przyznał, to nie sprawność zawo-
dowa zapewniła mu ten przydział, ale umiejętność ra -
dzenia sobie z mediami.
- On mówi to co trzeba - oznajmił jej dyrektor sta-
cji. - Pogadaj z nim zanim zejdziesz z drabinki. Posłu-
chaj jego rad i niech już nigdy nie będzie tego pieprzo-
nego „wielkiego kroku ludzkości".
Taak. Rachel udała, że jej uczucia zostały zranione,
ale facet miał rację. Tak jak Lee teraz. Jeśli nie chcą
powtórzyć historii projektu Apollo, czyli parę razy prze-
lecieć się na Marsa i pożegnać się z nim na długo, nale-
żało potraktować media bardzo poważnie.
Kosmodrom Bazy Księżycowej. 8:11.
Kiedy wiceprezydent Charles L. Haskell przeszedł
z mikrobusu do rękawa dla pasażerów, zrobił to jako
najwyższy urzędnik administracji USA, który kiedykol-
wiek stanął na Księżycu i jednocześnie przerośnięty dzie-
sięciolatek. Serce waliło mu mocno, bardzo uważnie po-
stawił stopę na rampie zejściowej prowadzącej prosto
do hali pasażerskiej. „Tak, właśnie tak. Naprawdę tu
jestem." pomyślał. Odetchnął głęboko, przypominając
sobie dinozaury i modele statków kosmicznych, które
kiedyś wypełniały mu życie. By ukryć targające nim
uczucia zwrócił się z jakąś niewinną uwagą do Ricka
Haileya i uścisnął dłonie przedstawicieli kierownictwa
Bazy Księżycowej, którzy wyszli mu na powitanie.
Pomimo długiej podróży czuł się świeżo. Zapewne
dzięki temu, że zarówno obie stacje kosmiczne, jak i baza
na Księżycu działały według EDT, letniego czasu strefo-
wego wschodniego wybrzeża USA, gdzie znajdowały się
siedziby Administracji Transportu
Księżycowego (LTA)
i konsorcium Moonbase International
(MBI). oficjalnie Bazy Księżycowa jeszcze nie
istniała. Znaj-dowała się na naszym satelicie i
funkcjonowała w ten
Strona 18
czy inny sposób już od siedmiu lat, może nawet ośmiu,
zależy od którego momentu zacząć liczyć. Jednak dziś
zostanie oficjalnie ogłoszone jej otwarcie. Dlatego wła-
śnie Charlie Haskell przybył na Księżyc.
Gdy wszedł do hali przylotów, dziennikarze już na
niego czekali. Zarejestrowali jego uścisk dłoni z Eve-
lyn Hampton, główną dyrektorką Moonbase Interna-
tional; wykrzyczeli kilka pytań wyborczych i głośno
zastanawiali się, dlaczego prezydent nie przyjechał.
Czy to dlatego, że nie ubiegał się o drugą kadencję
i chciał dać Charliemu przewagę nad innymi kandy-
datami?
Charlie odparł, że nie ma tu głowy żadnego pań-
stwa, Baza jest przedsięwzięciem komercyjnym, i że sta-
rał się znaleźć pod ręką, bo mogła to być dla niego ostat-
nia szansa na darmową wycieczkę na Księżyc (ostatnia
uwaga odnosiła się do faktu, że niewielu spodziewało
się, by Charlie dostał latem nominację swojej partii).
- Jednak - dodał poważnym tonem, - Stany Zjedno
czone są głównym udziałowcem tego przedsięwzięcia,
a kosmos zawsze zarezerwowany był dla wiceprezyden
tów. Datuje się to już od czasów Lyndona Johnsona.
Prawda była zaś taka, że prezydent nie za bardzo
lubił Charliego, który znalazł się na tym stanowisku
wyłącznie dzięki swoim głosom w Nowej Anglii. Z Wa-
szyngtonu Baza wyglądała jak inwestycyjna bzdura
i Henry Kollander wcale nie chciał być z nią wiązany,
nawet jeśli wycofywał się z życia publicznego.
- Wiedział jak wiele ten program znaczy dla mnie
- ciągnął Charlie, znacząco naginając prawdę. - Popro
sił mnie więc, bym go reprezentował. Jestem zachwyco
ny, że się tu znalazłem.
Odwrócił się i uśmiechnął do Evelyn Hampton, która
lekko skinęła głową.
2
Regolit to rozdrobniony i wymieszany luźny mate-
riał skalny, powstający przy braku gęstej atmosfery,
wielkich skokach temperatury oraz upadkach meteory-
tów i mikrometeorytów. (przyp. tłum.)
Strona 19
Za tłumkiem reporterów znajdowało się okno z wi-
dokiem na regolitową 2 równinę. Płaski grunt ciągnął się
do bardzo bliskiego horyzontu. „TR byłby zachwycony",
pomyślał.
Teddy Roosevelt stanowił dla Charliego wzorzec do
naśladowania. Twardy. Niewzruszony, gdy przekonany,
że ma rację. Bezwzględnie uczciwy. Zafascynowany ota-
czającym go światem. Co by dał stary „Rough Rider", by
móc spojrzeć na ten krajobraz?
Hampton zaprowadziła go do kwater w towarzystwie
czterech ochroniarzy z Secret Service. Agenci byli dość
nieszczęśliwi, że nie mogli z tego rejonu usunąć miesz-
kańców przed przybyciem Charliego. Jednak w Bazie było
jeszcze dość ciasno i po prostu nie znalazłoby się dość
miejsca na ludzi z całego skrzydła. Co więcej, wicepre-
zydent zwrócił uwagę głównemu agentowi, że na Księ-
życ nie wpuszczają wariatów.
Evelyn Hampton była zaskakująco atrakcyjną Syn-
galezką, mówiła znakomitą angielszczyzną ze śladami
akcentu oksfordzkiego. Miała błyszczące, ciemne oczy
i władczy sposób bycia, który nie pozostawiał jej pod-
władnym najmniejszych wątpliwości kto tu rządzi.
- Jesteśmy zachwyceni, że mógł pan przybyć, panie
wiceprezydencie - powiedziała, stojąc na progu jego kwa
tery. - Mamy nadzieję, że będzie pan w pełni zadowolo
ny z pobytu u nas.
Przez moment jej oczy obiecywały coś więcej.
- Pańscy ludzie mają mój numer - dodała. - Proszę
zwracać się do mnie, jeśli tylko będę mogła w czymś pomóc.
- Zrobię tak - obiecał Charlie.
Był kawalerem i jedyną przykrą dla niego rzeczą
w politycznej karierze stanowiło zainteresowanie mediów,
tak utrudniające prowadzenie choćby w miarę normal -
nego życia.
Evelyn Hampton miała na sobie oficjalny mun -
dur Bazy - białą bluzkę, marynarską kurtkę, spodnie
i chustę wokół szyi. Na naszywce na kieszeni wyha -
ftowano jej nazwisko i emblemat Bazy, pomnik Arm-
stronga.
Strona 20
- Po ceremonii będzie niewielki poczęstunek - do
kończyła. - Mam nadzieję, że znajdzie się na to miejsce
w pańskim harmonogramie.
- Oczywiście - zgodził się Charlie. - Nie mógłbym go
opuścić.
Jego apartament znajdował się w Dzielnicy Gris-
soma, sekcji zarezerwowanej dla wyższego personelu
i odwiedzających Bazę VIP-ów. Był większy niż się
spodziewał. Miał do dyspozycji dwa całkiem spore
pokoje oraz łazienkę i wnękę kuchenną. Znajdowało
się tu biurko, niewielki stół konferencyjny, kilka krze-
seł, półka z książkami (na której ktoś przezornie
umieścił powieści współczesne i historyczne) oraz
stolik do kawy. W jednej ze ścian znajdowało się uni-
wersalne okno, które zapewniało widok na powierzch-
nię Księżyca. Albo, jeśliby wolał, na wodospad Tequ-
endama w Kolumbii, Mount Bromo w Indonezji czy
też dolomitowe wzgórza Kweilin. Gdyby poczuł tęsk-
notę za domem, dostępne było kilka widoków z przy-
lądka Cape Cod. Po naciśnięciu guzika ze ściany wy-
suwało się łóżko.
Ktoś zostawił na sofie dwa mundury Bazy, jeden
wyjściowy, drugi roboczy, oraz marynarkę. Mundur do-
brze prezentowałby się przed kamerami, postanowił więc
założyć go na ceremonię otwarcia.
Pomimo, że na Księżycu znaleziono zamarzniętą
wodę, jej wydobycie wciąż było kosztowne i trudne.
W rezultacie bardzo ją oszczędzano. Nie zabraniano
jej używania, jednak wielki napis zwracał się do niego
z prośbą o skorzystanie z ultradźwiękowej skrobaczki
zamiast prysznica. Personel księżycowy miał niewielki
przydział wody pozwalający od czasu do czasu na
wybór sposobu mycia. Charlie wiedział, że mógłby
zużyć jej dowolną ilość i nie usłyszałby na ten temat
ani słowa skargi. Jednak na pewno przeciekłoby to do
mediów. Uśmiechnął się, rozbawiony grą słów. Roze-
brał się, wszedł do kabinki, zaciągnął zasłonę i wy-
brał pozycję „Ultradźwięki". Wrażenie wcale nie było
przykre. Tysiące drobniutkich palców szturchały