Żurakowska Zofia - Jutro niedziela

Szczegóły
Tytuł Żurakowska Zofia - Jutro niedziela
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żurakowska Zofia - Jutro niedziela PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żurakowska Zofia - Jutro niedziela PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żurakowska Zofia - Jutro niedziela - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zofia Żurakowska Jutro niedziela i inne opowiadania Wydawnictwo "Nasza Księgarnia", Warszawa 1972 Szafka była stale zamknięta na klucz, a klucz leżał w szufladzie katedry. Wiedziała o tym cała klasa i pani nauczycielka, nikt więcej. Poza tym wszyscy od stu lat znali starą Katarzynę, która sprzątała szkołę, i wiedzieli, że nic jej nie obchodzi oprócz nabożeństwa w kościele i szkolnych mioteł i ścierek. Więc któż wyjął skarbonkę z szafy? Ktoś z klasy, to jasne. Tak powiedziała nauczycielka przy końcu ostatniej lekcji. Dziś jest poniedziałek - do soboty skarbonka musi się znaleźć. Musi. Jeśli się nie znajdzie, trzeba będzie zawiadomić pana kierownika: taki straszny wstyd dla klasy! Otóż nauczycielka, panna Jadwiga, prosi wszystkich uczniów i uczennice, by stworzyli w klasie taką atmosferę, taki nastrój prawdy i uczciwości, by winny sam zrozumiał, jak niskiego czynu się dopuścił. Nie powinni się szpiegować ani podpatrywać, tylko wpływać na siebie wzajemnie, podnosić się duchowo i moralnie, zmusić winowajcę do żalu za popełniony czyn i do zwrotu skarbonki. Wszyscy widzieli, że nauczycielka miała łzy w oczach. Mówiła tak przejmującym głosem, że niejednemu zadrżało serce. Bo cóż z tego, że się tej skarbonki nie dotknęło nawet palcem? Jednak straszno się robi od takiej sprawy! Nauczycielka powiedziała jeszcze, że może się zdarzyć, iż ktoś nagle, ni stąd, ni zowąd, ulegnie brzydkiej pokusie. Otóż powinien znaleźć w sercu odwagę przyznania się do tego. Zakręciło mu się w głowie, na sekundę pomyślał, że nie robi nic złego, bo pieniądze w skarbonce są właściwie wspólne - ale teraz musi zrozumieć, że były zbierane od dłuższego już czasu nie dla niego, ale na wspólny cel, na pomnik burmistrza miasta. Więc biorąc je, popełnił... - panna Jadwiga nie może wymówić słowa: kradzież - popełnił zły czyn. I już od dziś aż do soboty panna Jadwiga nie będzie nawet wspominała o tej sprawie i nie chce o niej słyszeć. Do soboty skarbonka na pewno znajdzie się w szafie albo na katedrze. Wyszła z wypiekami na twarzy. I od razu nazajutrz rano rozpoczął się ten najważniejszy pod słońcem tydzień. O godzinie siódmej minut czterdzieści weszli do klasy jednocześnie Władek Szydelski, Jerzy Lot i Zoja Relichówna - wszyscy troje mieszkali bardzo daleko od szkoły, wobec czego przychodzili najczęściej pierwsi. I wszyscy troje jednocześnie spostrzegli na tablicy ten wielki biały napis, który potem doprowadził klasę do stanu wrzenia. Napis głosił: "Skarbonka nie została ukradziona. Zwrócę ją, jeśli obiecacie uroczyście, że pieniądze zostaną użyte na kupno wielkiej mapy całego świata. Musimy wiedzieć, jak jest na całym świecie. Pomnik burmistrza nikogo nie obchodzi. Już dawno umarł i wszystko nam jedno!" - No, no! - powiedziała Zoja kręcąc głową. Jerzy roześmiał się krótko i mruknął: - Naturalnie, że wszystko nam jedno. Ale Władek zapałał oburzeniem. - To sobie dobre! - wykrzyknął. - Stawia nam warunki, każe obiecywać to, czego on chce, i w dodatku uroczyście! Mam w pięcie wszystkie mapy świata! Długo jeszcze wykrzykiwał w ten sposób, a Jerzy przez ten czas działał, nie tracąc chwili. Wypadł na korytarz i wypatrzywszy Katarzynę w ciemnej sionce nad paką węgla, rozpoczął natychmiast dochodzenie. - Katarzyno, kto przed nami był w klasie? Babina nie podniosła nawet głowy, szperała dalej w pace. - Skąd ja mam to wiedzieć? - mruknęła. - Siedzę cięgiem w klasach czy co? - No, dobrze, a kto najpierwszy przyszedł do szkoły? Teraz już staruszka zirytowała się wyraźnie. - Żebym miała czas, tobym siedziała na progu i wiedziała, co i jak, a jak nie mam czasu, to skąd mam wiedzieć? Drzwi otwieram, słomiankę wytrzepię i spokój. W klasie już było pełno. Wszyscy po kolei podchodzili do tablicy i czytali wyzywającą propozycję. Ten i ów, nadając sobie tony Sherlocka Holmesa, studiował podłogę przy tablicy, szukając śladów, badał okna i kredę. Ale w chwili gdy zadźwięczał dzwonek, wszyscy jedną myślą tknięci skoczyli ku tablicy i dziesięć rąk jednocześnie zatarło napis. Bo dla każdego było jasne, że sprawa ta stała się wyłączną własnością klasy. Pierwsza lekcja płynęła w atmosferze głębokiej uwagi i skupienia - aż panna Jadwiga poczuła lekki niepokój w sercu. Dopiero pod koniec godziny gruby Bronek szepnął do Władka: - A ja myślę, że to ty... Władek rzucił się na ławce. - Dureń - syknął donośnie. Jerzy zapytał nie odwracając głowy: - Na jakiej podstawie? Ale Bronek nie miał żadnej podstawy, wobec czego jego sąsiadka, ciemnowłosa Krysia, doradziła mu, żeby kazał się wypchać i w ogóle nie obrażał uczciwych ludzi posądzeniami. Dzwonek zadźwięczał. Ani jeden uczeń, ani jedna uczennica nie wybiegli z klasy na pauzę do ogrodu. - Po prostu, po prostu każmy mu! Niech się przyzna! - krzyczał Władek podrażniony i blady. - Niech zrozumie, na co naraża swoich kolegów i koleżanki. Już wszyscy patrzymy jedni na drugich jak na złodziejów! Jerzy zaprotestował spokojnie: - Wcale nie jak na złodziejów, bo już wiemy, że mamy do czynienia nie ze złodziejem, ale z kimś, komu strzeliło do głowy zażartować sobie z nas. A po wtóre, ciekaw jestem, w jaki sposób możemy kazać? On sobie drwi z tego, póki go nie znamy. Ale zacietrzewiony Władek nie słuchał, skoczył ku tablicy i wielkimi literami drżącą ręką napisał: "My, cała klasa, rozkazujemy ci, złodzieju, żebyś zwrócił skarbonkę i przyznał się. Inaczej wyrzucimy cię ze szkoły!" Zoja wzięła wilgotną ściereczkę i spytała uprzejmie: - Czy już przeczytaliście wszyscy? - Potem starła napis powolutku i dokładnie. Teraz zrozumiał Władek, że całe jego wezwanie było bez sensu. Siadł na ławce i zatopił ręce we włosach. Rozpoczęła się lekcja. Z początku chciano się zastosować do prośby panny Jadwigi i "stworzyć w klasie atmosferę prawości", ale nikt nie wiedział, jak się do tego wziąć. Władek wygłaszał podnieconym głosem tyrady, Krysia wykrzykiwała, dwa razy głośniej niż zwykle, zdania w rodzaju: - Ale ja się bardzo dziwię, bardzo, że pomiędzy nami jest ktoś taki! Gruby Bronek coraz to na kogo innego patrzał bacznie krągłymi oczkami. Wszyscy dużo mówili o "oburzającym fakcie", ale i wszyscy czuli, że to do niczego nie prowadzi. Zresztą stała się ta oto ważna rzecz: już nikt nie śmiał mówić szczerze, co o tym zdarzeniu myśli. Ten i ów miał ochotę zawołać: "Wiecie co? Zgódźmy się, ten burmistrz naprawdę nikogo nie obchodzi" - ale zaraz nasuwała się wątpliwość: "Pomyślą, że to ja". Pozostawała jedyna droga: oburzać się i protestować głośno. Jerzy pierwszy obrał inny system. Powiedział podczas ostatniej pauzy: - On ma nas w ręku. Nic sobie nie robi z naszego oburzenia, bo nie czuje winy. Wydaje mu się, że ma rację. Ale my wcale nie chcemy ulec pogróżce i dlatego musimy go wykryć. Niech każdy działa na własną rękę, ale już dajmy pokój temu gadaniu! Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że to jest oburzające - dokończył bez przekonania. Potem była lekcja przyrody. Krysia, spocona i rozczochrana, rzucając wkoło rozpaczliwe spojrzenia, mówiła: - O liściu można powiedzieć albo bardzo mało, albo bardzo dużo - tu jej wiadomości z tego zakresu wyczerpały się - utknęła. Daremnie Jerzy, nie otwierając ust, szeptał zbawcze słowa Krysi, przymknęła oczy i o tym tylko marzyła, żeby co prędzej dostać tę pałę i usiąść. Panna Jadwiga powiedziała złowieszczo: - To jest rzeczywiście bardzo mało. Ale cóż znaczyły jej słowa i pała, i bohaterskie wysiłki Jerzego wobec faktu, że właśnie w tym momencie Krysia doznała olśnienia: poczuła najwyraźniej, że skarbonkę zabrał gruby Bronek! Trzęsła się z niecierpliwości, by się tą pewnością podzielić z Jerzym. Czyż to nie Bronek pierwszy rzucił podejrzenie na Władka? Czy nie on przepadał za geografią i studiował mapy? Czy to wreszcie nie jego styl: "Burmistrz nikogo nie obchodzi"? Krysia po skończonych lekcjach odprowadziła kawałek drogi Jerzego, Władka i Zoję. Wszyscy troje wysłuchali jej zwierzeń z uwagą, ale bez szczególniejszego zainteresowania i nie dali się przekonać. Bronek nie był aż tak głupi, by pisać o mapach, wiedząc, że cała klasa zna jego zamiłowania geograficzne. To musiał pisać ktoś, kto właśnie wcale się tych podejrzeń nie bał. Że zwrócił się do Władka z oskarżeniem? Także niczego nie dowodzi - Bronek nigdy nie widział dalej niż koniec swego nosa, a właśnie Władka miał na końcu nosa, bo siedział za nim. A styl? W tym zdaniu nie było żadnego specjalnego stylu. Takie było zdanie Jerzego i Władka. Małomówna, spokojna Zoja przyłączyła się do ich wywodów. Wtedy Krysia obraziła się i krzyknęła: - Bardzo się dziwię, że nie chcecie mi uwierzyć, przekonacie się wkrótce - i zawróciła do domu. Stali właśnie przed furtką sadu rodziców Jerzego, chłopiec pożegnał się i wszedł. W tym małym, parterowym domku mieszkał, a okna jego pokoju wychodziły na sztachety, za którymi rozpoczynał się sad rodziców Zoi. Siedząc przy swoim stoliku miał przed oknami rzędy drzew, z których jesienne wiatry strząsały rdzewiejące liście. Blade słońce napełniło ten mały sadek słodkim, kolorowym ciepłem, między pniami drzew, z których deszcze zmyły już wapno, bielała ściana starego domu Zoi, niby krwią znaczona rubinowymi liśćmi dzikiego wina. Na małych, okrągłych klombach kłębiły się różnokolorowe astry, a wszędzie popod ścianami na rabatach słały się pożółkłe łodygi i zwiędłe liście umarłych kwiatów letnich. Jerzy popadał w łagodny smutek, ilekroć patrzył na ten sadek w bezsilnym pięknie odchodzącej jesieni. Od roku już w tym domu, za sztachetami, mieszkała jego koleżanka, od roku co rano spotykali się u furtki i razem szli do szkoły, od roku po ostatnim dzwonku wracali razem aż do progu, a jednak nigdy jeszcze nie był w tym sadzie, nigdy nie wszedł do wnętrza jej domu i nie zabawił się z nią przyjacielsko. Po ogrodzie zawsze chodziła sama, bardzo poważna i zgarbiona. Z młodszą siostrzyczką swoją, śliczną, złotowłosą Hanusią, nie bawiła się prawie nigdy, na dźwięk głosu matki biegła z wypiekami na twarzy i zalęknionym wzrokiem. Jerzy to wszystko widział i nic nie rozumiał. Nie mógł pojąć, dlaczego nigdy nie zaprosiła go do sadu i dlaczego mówiła tak mało i tylko o rzeczach obojętnych. Teraz właśnie słyszał z ogrodu radosny śmiech Hanusi biegającej za psami i widział, jak Zoja cichutko znikała w głębi domu. "Widocznie ma taki charakter" - pomyślał chłopiec otwierając teczkę, ale nie uspokoiło go to przypuszczenie. Wyrzucił książki i zeszyty na stół i już miał zamiar wyskoczyć przez okno do ojca, który przed domem skopywał grządki, kiedy spostrzegł na okładce botaniki strzęp papieru wydarty z kajetu i zapisany drukowanymi literami. Przeczytał pełen zdumienia: "Nie rozumiem, dlaczego wszyscy mają rozkazywać jednemu, a nie jeden wszystkim, jeśli on ma rację. Żeby wam ułatwić poszukiwania, oznajmiam, że jutro rano znowu będzie napis na tablicy." W pierwszej chwili Jerzy powziął zamiar zawołania Władka i Zoi, najbliższych swych sąsiadów, i naradzenia się z nimi nad tą znalezioną kartką papieru, zaraz jednak zmienił postanowienie. Któż mu zaręczy, że przygodny doradca i sojusznik nie okaże się właśnie tym utajonym sprawcą zniknięcia skarbonki i autorem śmiałych karteczek? Był w gruncie rzeczy pewien, że to ani Władek, ani Zoja, mimo to powiedział sobie: "Nie trzeba być pewnym, jeśli się nie wie na pewno!" "Wiedział zaś na pewno" tylko to jedno, że nie on rozpoczął ten dziwny spór z klasą, natomiast czuł, że tylko on potrafi odnaleźć sprawcę. Wobec tego schował starannie kartkę do kieszeni i siadłszy na oknie zamyślił się. W szkole wszystkie okna były pootwierane i Katarzyna kończyła sprzątać korytarz. Przed oknami, na trawie, między przekwitającymi astrami nauczycielki ustawiły sobie leżaki i siedziały w ostatnich błyskach zachodzącego słońca. Na kolanach ich zeszyty w barwnych okładkach migały bielą przewracanych kartek. Nauczycielki poprawiały wypracowania. Wszystko to widział Jerzy ze swojej kryjówki. Przed chwilą właśnie przemknął się między wysokimi krzakami malin i wlazł na stryszek składziku, w którym chowano narzędzia ogrodnicze. Zanim zdecydował się czatować w tym miejscu, zajrzał przez okno do klasy i stwierdził, że na czarnej tablicy jeszcze nie widniał żaden napis. "On myśli, że będę na niego czatował jutro rano, więc przyjdzie pewnie dziś wieczorem" - pomyślał jeszcze w domu i właśnie dlatego zaraz po obiedzie i odrobieniu lekcji zdecydował się zająć stanowisko na stryszku drewnianej budy, w ogrodzie szkolnym. Z tego stryszku, poprzez słomianą strzechę, która łatwo się dawała rozchylić w dowolnych miejscach, widział szkołę od lewego skrzydła, widział drogę, furtkę i podwórze przed szkołą, a także ogród za szkołą. Siedząc tak skulony, w niewygodnej pozycji, z oczami utkwionymi w gmachu szkolnym, Jerzy namyślał się nad całą sprawą. Jakiż to dziwnym pomysł zrodził się w głowie tego niewiadomego kolegi czy koleżanki? Bo po co ta cała historia? Czy nie prościej było powiedzieć: - Słuchajcie, użyjmy pieniędzy ze skarbonki na taki a taki cel. Byliby się przecież wszyscy zgodzili prawie na pewno, a teraz? Nie zgodzą się za nic w świecie, w dodatku... Nagle wytężył słuch - doleciał go jakiś podejrzany szmer, ale nie od strony szkoły, tylko z przeciwnej, od strony parkanu, za składzikiem. Ostrożnie, starając się nie uczynić najmniejszego hałasu, Jerzy przeczołgał się i rozchylił słomę strzechy. Aż zadrżał z wrażenia. O dwa kroki od siebie ujrzał pucołowatą, lśniącą od potu twarz Bronka, który stał pod płotem, z oczami na wierzch wywalonymi z przerażenia i liśćmi we włosach. Jerzy powstrzymał oddech. Cisza panowała dokoła, tylko z wnętrza szkoły dolatywały odgłosy kroków Katarzyny, a przed domem nauczycielki śmiały się jak szalone. Bronek zdawał się uspokajać, wodził dookoła bacznym wzrokiem, w końcu obciągnął kurtkę i cicho na palcach ruszył w kierunku północnej ściany domu, kryjąc się za krzakami malin i pniami drzew. Posuwając się na swoim stryszku, Jerzy dojrzał, jak Bronek dotarł w końcu do okien ich klasy i... tu spotkał Jerzego wielki zawód. Zamiast wskoczyć przez okno, Bronek zajrzał tylko do środka, chwilę patrzył, aż w końcu cofnął się w głąb ogrodu. Jerzy widział, jak chłopak szedł od drzewa do drzewa, aż w końcu, obrawszy starą jabłoń, wlazł na nią z wysiłkiem. - No, no, już nie wiem, co mam o tym myśleć - mruknął do siebie Jerzy. Właśnie Katarzyna wyszła na próg i powiedziała do nauczycielek: - Ni ma dziś zsiadłego mlika... - Ale Jerzy nie dosłyszał odpowiedzi nauczycielek, bo oto w tejże samej chwili spostrzegł, że w głębi ogrodu coś się rusza pod ścianą chlewika. Wytężył wzrok - niewielka, ciemno ubrana postać sunęła ostrożnie od drzewa do drzewa, czając się i nasłuchując. "Kto to znów taki, kto to?" - niepokoił się Jerzy na swym stryszku. W jakiejś chwili postać mignęła tak szybko w oknie szkoły, że tylko stuknęły o ramę okienną obcasy trepek. Nie minęła jednak sekunda, gdy już była z powrotem i szybko pobiegła między drzewa. I nagle zakotłowało się w krzakach malin - to Bronek, jak dojrzałe jabłko, oderwał się od swej gałęzi i spadł prosto na kark uciekającej postaci. Jerzy nie czekał dłużej, zeskoczył ze stryszku i popędził ku walczącym. - Ja cię widziałem, ja widziałem! - bełkotał Bronek wodząc się za bary z przeciwnikiem. - Puść mnie, wcale nie dlatego! Ty właśnie, ty - jęczała przyłapana istota. Podniosła potarganą głowę, ale już przedtem po włosach ciemnych i fikających nogach Jerzy poznał Krysię. Teraz stali wszyscy troje naprzeciw siebie, zdumieni i przerażeni. - Ja mówiłam, że to Bronek! - krzyknęła zajadle Krysia. - Cicho - uspakajał ją Jerzy - cicho, bo panie posłyszą. - Przecież ja ciebie widziałem, jak wyłaziłaś przez okno - powiedział Bronek czerwony z oburzenia. - Bo chciałam się przekonać. A ty po co tu jesteś? - Bo czekałem. Ja przecież widziałem... - Możesz się przekonać, czy co napisałam - syknęła drżąca z gniewu Krysia. - Owszem, owszem, przekonam się - powiedział Bronek i ruszył ku otwartym oknom klasy. Wszyscy troje jednocześnie zajrzeli do środka. Krysia odskoczyła jak sparzona i załamała ręce: cała tablica była zapisana wielkimi, drukowanymi literami! - A co! - triumfująco zawołał Bronek. Ale Jerzy już właził przez okno i czytał: "Bijcie się sobie pod drzewami, a ja tu piszę, że skarbonki nie oddam, póki nie obiecacie. Jerzy jest gapa." - To wszystko jedno... Krysia... - zaczął z uporem Bronek, ale Jerzy wzruszył ramionami i zbliżywszy się do szafki zajrzał za nią. - To nie ty, Jurku? - zapytała Krysia podnosząc na niego zalęknione oczy. - Nie - odpowiedział spokojnie. Obeszli całą szkołę, aż po strych, ku wielkiemu zdziwieniu Katarzyny. Pytali pań nauczycielek, czy nikt nie przechodził drogą i nie wchodził na podwórze szkolne. Zdziwiły się. - Nie, nikt nie przechodził, nikogo nie widziały na podwórzu. Ale dlaczego? Jerzy wahał się chwilkę. - Bo bawimy się w jedną zabawę - powiedział. - A teraz szukamy jednego. Ale widocznie go tu nie ma. Za furtką na drodze powiedział do Bronka i Krysi: - Bo przecież rzeczywiście to już jest zabawa, co? - Ładna mi zabawa! - mruknął Bronek. - Ja bym go sprał na kwaśne jabłko. - Toś głupi - uciął krótko Jerzy. Potem pożegnał ich i patrząc z roztargnieniem, jak odchodzili w przykładnej zgodzie, drogą pełną liści kasztanowych i raz po raz nachylali się po brązowy, błyszczący owoc - na nic niepotrzebny, a przecież tak kuszący i miły. Już mrok zapadał, a Jerzy nie wracał jeszcze do domu. Wałęsał się po miasteczku, tu i ówdzie zaglądał do cudzych ogrodów, rzucał okiem w okna niskich domów, w których już gdzieniegdzie zapalano światło. Tu mieszka Stefek, chorowity, pilny chłopak, prymus klasy. Zawsze mówi przyćmionym głosem. "Może on? Ach, nie, co za głupstwo! Tu, w tym domku, na rynku, w ciasnym, ciemnym mieszkaniu, siódma z kolei w rodzinie Rózia, zawsze zajęta, zawsze głodna, zawsze ściągająca czarną nitką dziury na łokciach - przecież nie ona naturalnie! Więc może Wojtek, syn zakrystiana, czyściutko wymyty, rumiany chłopczyk, służący co dzień przed szkołą do mszy?" Jerzy się roześmiał. Już wszystkie światła paliły się w miasteczku. Ulicą starych drzew, tą ulicą, na którą w pogodne dni świąteczne wylegało całe miasto, poszedł w stronę swego domu. Przed furtką przystanął. W domu okna były otwarte, a w jadalni paliła się lampa nad stołem, który matka nakrywała obrusem w czerwoną kratę. Światło padało na przekwitające pod oknem georginie i na ścieżkę wyłożoną starannie płaskimi kamykami. Ojciec położył na stole spracowane ręce - wypoczywał. "Ja patrzę na nich z ciemności, a oni nic nie wiedzą" - pomyślał serdecznie Jerzy. W tej chwili spostrzegł, że ktoś przy nim stoi. To Zoja z rękami na drewnianych prętach sztachet także patrzała w okno dużymi, uważnymi oczami. Chwilę milczeli. - Siądziesz koło nich przy stole i będziesz jadł kolację? - zapytała cichutko. Kiwnął głową bez uśmiechu. Nie wydało mu się śmieszne to naiwne pytanie. - I będziesz rozmawiał? - Będę. - O wszystkim? Z ojcem i z matką? - Będę rozmawiał o szkole i kolegach, o robocie tatka. Chcesz? Chodź ze mną do domu! Potrząsnęła przecząco głową. Zapytała jeszcze: - I nie będą się gniewali? - Nie zrobiłem dzisiaj nic złego, czegóż się mają gniewać? - zdziwił się Jerzy. Otworzył furtkę; aż go poderwało, tak nagle zapragnął wejść w krąg światła lampy. - Chodź ze mną, chodź - powtórzył prośbę. Jeszcze raz potrząsnęła głową i znikła w ciemnościach ogrodu. Nazajutrz w szkole nie zaszło nic nowego. Dużo tylko było gadania o skarbonce, napisach i "tajemniczym bezczelniku". Klasa jednak nie dowiedziała się o przygodzie Jerzego, Bronka i Krysi. Nie umawiając się wszyscy troje przemilczeli to zdarzenie. Sprawa utknęła na martwym punkcie. Władek obwieścił: - Poczekajcie do jutra. Mam pewien plan. Czekali więc i każdy powrócił do spraw, które go najbardziej interesowały. Potoczyło się życie codzienne, zapełnione umianą lub nieumianą lekcją, zabawą i zwadą, krzykiem, bieganiem, poceniem się przy tablicy i wysokim głosem panny Jadwigi, która umiała się także gniewać, jak było potrzeba. Chłopcy szanowali ją za niezłomną wolę. Jedno tylko zdarzenie przypomniało dzieciom, że "tajemniczy bezczelnik" nie ma zamiaru złożyć broni. Po lekcjach, kiedy Wojtek otworzył swój tornister, by zapakować książki, znalazł w nim kulę z papieru. Gdy kulę rozwinął i papier rozprostował, okazało się, że było to nowe wyzwanie: "Dziś już jest środa. A jeżeli do soboty mnie nie odkryjecie albo nie obiecacie, to w niedzielę wszystkie pieniądze ze skarbonki wsypię do puszki w kościele. Życzę Wam powodzenia!" W powrotnej drodze Władek mówił do Zoi i Jerzego: - Wszystko już obmyśliłem, zobaczycie - nie będzie mógł się wykręcić. Tylko myślę i myślę i nie mogę zrozumieć, po co on to wszystko robi? Jerzy uśmiechnął się. Doskonale już rozumiał. - Nabiera nas, to raz. A po wtóre chce mu się, żebyśmy go posłuchali - wtedy będzie triumfował i pewnie mu się zdaje, że już od tej chwili zawsze będziemy go słuchać. Tylko o jednym zapomina, że takie posłuszeństwo wymuszone nie jest długotrwałe. Daleko praktyczniej inaczej się urządzić. - Jak? - zapytała Zoja patrząc w ziemię. Jerzy nie chciał powiedzieć. Władek znowu się uniósł. - To jest bez sensu - krzyczał wywijając tornistrem - jak on może nie rozumieć tego, że ważniejsze jest to, czego wszyscy chcemy, niż to, czego on jeden chce! My wszyscy razem jesteśmy sto razy mądrzejsi od niego jednego i lepiej wiemy, co mamy robić! Jerzy wzruszył ramionami. - Tere fere! - powiedział. - Co to znaczy "my"? My - to jest kilkadziesiąt "ja", a każde "ja" chce czego innego. My wszyscy razem właśnie wrzucaliśmy nasze grosze na pomnik tego burmistrza, choć nikt z nas nawet nie wie, co on takiego nadzwyczajnego zrobił, a jemu jednemu przyszło na myśl, że lepiej - mapa. - Wcale nie lepiej - krzyczał Władek - pomnik to przykład dla wszystkich! - Jaki przykład? - spytała Zoja. - Przykład! No... żebyś pamiętała, że jak będziesz całe życie szlachetna, to potem ci postawią pomnik. - A kiedy ja wcale nie chcę pomnika! - krzyknęła ze złością Zoja. - Wolę mapę, bo będę wiedziała, dokąd pojechać! - Czego się kłócicie? Cicho bądźcie! - Bo jak to można mówić, że przykład niepotrzebny! Władek aż zdjął czapkę i wsadził ją do kieszeni. - Właśnie, że niepotrzebny. Sama wiem w środku, jaka powinnam być; bez żadnego burmistrza na pomniku! Władek nagle się uspokoił. Powiedział: - Dobrze, dobrze już, jutro wszystko się wyjaśni - i skręcił w swoją drogę. Jerzy i Zoja milczeli dłuższą chwilę. Szli, szeleszcząc nogami w zeschłych, opadłych liściach. Brązowe, lśniące kasztany toczyły się po drodze. Szare niebo nisko się pochyliło nad ziemią, lekka mgiełka przysłaniała drzewa i domy. Zoja ciężko westchnęła. - No, bo co? - zapytał Jerzy. - Bo już zaraz będzie zima - szepnęła Zoja. - I to jest straszne, kiedy trzeba ciągle siedzieć w domu. Stali już przed furtką ogrodu chłopca. Jerzy poprosił: - Zobacz, co jest zadane na jutro, bo ja zapomniałem sobie zapisać. Zoja spomiędzy kajetów wybrała gruby czarny brulion i otworzyła go. Na jednej stronie było napisane: "lekcje z wtorku na czwartek", druga strona czysta miała róg oberwany. Jerzy zapomniawszy o lekcjach, wpatrzył się w tę nadszarpniętą stronkę i nagle krew uderzyła mu do głowy: przypomniał sobie wyraźnie kształt karteczki, na której onegdaj wrzucono mu do tornistra ostrzeżenie. Podniósł oczy na Zoję. Ona również patrzyła na oberwaną stronkę z uwagą i zdziwieniem. - Jakie to dziwne - powiedziała powoli - któż to mi oberwał tę stronkę w brulionie? Jerzy wyciągnął z kieszeni karteczkę, którą przechowywał starannie - dokładnie pasowała do wydartego miejsca. Zoja nie podnosiła oczu znad kajetu. Zdawała się coś sobie przypominać. Ściągnęła brwi i zagryzła wargi. - Nie, doprawdy nie wiem, kto mógł to zrobić. Przy mnie siedzi Stefka Marzec, ale to na pewno nie ona. Taka niemądra! Jednego zdania nie potrafi napisać przyzwoicie. Może... - nagle urwała i pobladła. O kilka kroków od nich, za parkanem ogrodu sąsiedniego stał wysoki, barczysty pan i patrzał na dzieci surowymi oczami. - Zoja, proszę do domu - powiedział głosem, który zabrzmiał jakoś ostro. Prędko, prędko złożyła zeszyty, ściągnęła je paskiem i nie żegnając się z Jerzym, poszła skulona, z opuszczoną na piersi głową. A Jerzy stał jeszcze długą chwilę i patrzał zdumiony na oddalającą się postać pana, który tak ostro przemawiał do córki. Za dworcem kolejowym, nad rzeczką, był lasek niewielki, do którego często chodziły dzieci. Tu właśnie miało się odbyć zebranie, zwołane dnia tego przez Władka. - Na tym zebraniu wszystko się musi rozstrzygnąć - obiecywał; wobec czego wszystkie dzieci stawiły się punktualnie. Najpóźniej przyszedł Jerzy i oznajmił: - Zoi nie pozwolono przyjść. Sam prosiłem jej ojca - nie pozwolił, i już. To rzekłszy wyjął z kieszeni garść orzechów i siadłszy z boku na pieńku, zajął się gorliwie jedzeniem. Łupiny trzeszczały w jego mocnych, białych zębach. Tymczasem Władek kazał wszystkim usiąść, sam wstał i powiedział: - Teraz się dowiecie, co wymyśliłem. Po prostu każdy z nas będzie po kolei wstawać i dawać słowo, czy nie wziął skarbonki. Jestem pewien, że nie ma między nami takiego, który skłamie, mówiąc "jak mamę kocham itd.". Można się bawić, drwić - choć to głupio - i intrygować, ale nikt nie przysięgnie na kłamstwo, bo to podłość. Już ułożyłem rotę przysięgi. Nastała chwila ciszy, w której padły słowa Bronka: - A ja tam na nic nie będę przysięgał. W tej samej chwili Jerzy wyrzucił ostatniego orzecha w górę i krzyknął: - Możecie sobie myśleć, że to ja, wszystko mi jedno. Przysięgać nie będę - ani mi się śni. To wszystko jest zabawa, a Władek włazi na słonia i udaje ważnego. Nie będę przysięgał, bo ja sam wiem, że to nie ja, i to mi wystarcza. Kto mnie zna, ten mi wierzy. Poza tym róbcie sobie, co chcecie, a na mnie w domu robota czeka. Ale nie mógł odejść, bo podniósł się wielki wrzask: - Zostań! Nie odchodź! Wierzymy ci. Wymyśl coś, bo Władek wygłupia się i nic więcej. Siadł tedy, choć wiedział, że w domu całe stosy makówek leżą na ganku, a matka i ciotka Wikcia, nie czekając na niego, wsypują mak do woreczków. - No, więc co? - krzyknął z gniewem Władek. - Przeczytaj no tę rotę! - poradził ktoś. - Po co, jeśli nie chcecie przysięgać? - Chcieć, nie chcemy, ale przeczytaj! Władkowi także było żal pięknego utworu, więc zaczął: - Przysięgam, jak mamę kocham i żeby mnie tak ze szkoły wyleli, na mój honor szlachecki... - Te, widzisz go! A jak kto nie jest szlachcic? - Na przykład ja, to co? Może nie mam honoru? - rozzłościł się gruby Bronek. - Głupi jesteście, to wcale nie chodzi o to, czy szlachcic, czy nie - tylko tak w ogóle! - Ojej, wykreśl "szlachecki", i koniec! - No, więc bez "szlachecki", tylko "na mój honor i na pamięć moich przodków"... - A kto ich nie pamięta? - Ciołek afrykański z tego Władka! Mów dla wszystkich, a nie dla siebie jednego! - Bo jak się będziesz czepiać każdego słowa, to nigdy nie skończę. To wcale nie idzie o przodków i tak dalej, tylko to jest forma, rozumiesz? - Wal dalej! To ładne - powiedział z uznaniem Wojtek. - ...i żeby mnie piorun zabił nagle, jeśli skłamię, że nie brałem skarbonki, tak mi, Panie Boże, dopomóż. - Piorun zawsze zabija nagle, nigdy nie ostrzega - zauważył Jerzy. - Głupia ta cała twoja rota, Władku. Nie chcę cię obrazić, ale muszę to powiedzieć. Ale Stefkowi i niektórym podobała się. Twierdzili, że owszem, bardzo ładna, tylko w niej zmienić to i owo. - Ja bym na przykład dodał: "a jeśli nie, to niech mnie piekło pochłonie na wieki" - doradził świeżo wymyty Wojtek, rumiany jak rajskie jabłko, których miał pełne kieszenie. - Zamiast "szlacheckie", ja bym napisała: "szlachetne", bo to samo znaczy, a jest właściwsze - zauważyła Krysia. - Jak? Szlachetne słowo honoru? To nie ma sensu! Władka zaczynało drażnić, że każdy się wtrąca do jego utworu. Jerzy gwizdnął donośnie. Kilka wron porwało się z drzew, strącając złote liście. - Przecież nie będziemy przysięgali! - krzyknął. - Więc po co gadacie? Ja już stanowczo idę do domu. Do soboty jeszcze dużo czasu. - To jest straszne, straszne - krzyknęła z oburzeniem Krysia - że tu między nami jest ktoś, kto wie, a my nie wiemy, i on nie chce powiedzieć, a my nie możemy go przeniknąć i on sobie myśli, co chce, a my... - Nie ma go pomiędzy nami! - wrzasnął Jerzy i, zeskoczywszy z pieńka, pomknął w stronę miasta. Na drewnianej werandzie oplecionej winem rzeczywiście leżały już stosy makówek, a matka i ciotka Wikcia ostrymi nożami obcinały ich sztywne kryzki i wsypywały zawartość do misek. Ojciec znosił coraz to nowe pęki i składał swój szeleszczący, lekki ładunek na podłodze werandy. W ogrodzie żółciły się wielkie, otyłe dynie. Jerzy siadł na niskim stołeczku i zabrał się do roboty, a ojciec powiedział opierając się o słupek: - No, już wszystkie! - I długą chwilę przyglądał się robocie na ganku. - A tam u sąsiadów, żeby palcem o palec stuknęli w ogrodzie! - dodał kiwając głową. - Taki ogród! Taki szmat ziemi i nic! Drzewa dziczeją, inspekta zapuszczone. Ot, gospodarka. Ileż to razy w ciągu lata mówili o tych dziwnych sąsiadach, co nie sieli, nie orali, nie wiadomo co. Sprowadzili się rok temu z miasta ze stolicy i boczyli się na całą tę prowincję, na te domki pochowane w gęstwie ogrodów, na nie brukowane ulice, po których spacerowały wiecznie strapione kozy i aroganckie, wszędobylskie świnie, na ludzi z miasteczka, którzy żyli sobie powolutku i nie śpiesząc się spełniali sumiennie swoją powinność. Opowiadano sobie w miasteczku, że ci nowi przybysze byli ongiś bardzo bogaci i tak się oto pogodzić nie mogli ze zmienionymi warunkami bytu. Ciotka Wikcia najbardziej się oburzała. - Ja to bym im pozabierała i ogród, i to gospodarstwo - mówiła. - Jak Boga mego! Powinno być takie prawo, że nie wolno marnować darów Bożych, no nie? Nie chcesz robić, to ruszaj w świat! Ojciec bardzo się gniewał na takie gadanie. Żal mu było zaniedbanego ogrodu, ale cóż z tego? Każdy ma prawo robić po swojemu, co mu się podoba. - Jak mi się spodoba, to wszystkie drzewa wyrąbię i nasieję het, precz samego koperku. Żeby Wikcia wiedziała, że jak mi się spodoba, to tak zrobię. Ciotka aż zaczerwieniła się ze złości. - A żeby Józef wiedział, że jak to zrobi, to wszystkie kozy z miasteczka zegnam na ten koperek! - krzyknęła. - A to jakim prawem? - oburzył się ojciec. - Już nie mam może prawa siać koperku w moim ogrodzie? Jak mi się spodoba, to i pokrzywę przeflancuję na grządki i będę podlewać. A matka i Jerzy śmiali się, aż im się mak wysypywał na podłogę. Mało to razy ojciec i ciotka Wikcia kłócili się, wcale nie wiadomo o co, potem w przykładnej zgodzie stawali do pracy, pomagając sobie wzajemnie. Jerzy, póki był mały, nie cierpiał tych kłótni i zaraz krzyczał, zacisnąwszy piąstki: - Mamo, ja nie chcę! - Ale teraz już wiedział, że wszystko kończyło się dobrze i wesoło. Taka sobie przyjacielska zwada. Teraz, gdy tak śmiał się z całego serca, zobaczył nagle między drzewami sąsiedniego ogrodu ciemną sukienkę Zoi. Przypomniał sobie, że nie powiedział jej o przebiegu zebrania, więc wypróżniwszy rozciętą makówkę pobiegł do ogrodu. Zoja przywitała go bez entuzjazmu, a nawet z pewnym zakłopotaniem. Rozejrzała się lękliwie dookoła i zapytała: - Czego chcesz? Jerzy stropił się. - Niczego. To jest, przyszedłem ci powiedzieć o zebraniu. - Mnie to nic nie obchodzi - powiedziała patrząc w ziemię. Jerzy zirytował się. - Więc może cię obejdzie, jak powiem, że mamy wszyscy przysięgać, że nie braliśmy skarbonki - rzekł z hamowaną złością. Zoja spłonęła rumieńcem. - Nic mi do tego - odparła wyniośle. Jerzy nagle stracił panowanie nad sobą. Chwycił Zoję za ramiona i potrząsając nią silnie, wykrztusił z gniewem: - Nic cię nie obchodzi, nic się nie wtrącasz, udajesz królowę, a swoje robisz po cichutku, co? Puścił dziewczynę i sam się przeraził. Stała spokojnie i przyglądała mu się bez gniewu. - Cóż się mam wtrącać, chyba ja nie należę do was? - zapytała. - Wy sobie mówicie różne rzeczy po cichu i kochacie się, i macie swoich przyjaciół i swych wrogów, i zamieniacie się na scyzoryki i ołówki, a ja jestem obca. Słuchając tego Jerzy zawstydził się. Rzeczywiście, czy ktokolwiek z nich w klasie zaopiekował się tą dziewczynką, gdy przybyła do nich rok temu, obca, nieśmiała, zalękniona? Czy kto zbliżył się do niej, dopomógł jej do zapoznania się z klasą? Nikt. Wszyscy odnieśli się do niej obojętnie, nieżyczliwie, nikt jej nie wciągnął w krąg życia klasy, nikt jej nie wtajemniczył w sprawy, nadzieje i troski ogółu. I została tak przez cały rok poza nawiasem, obca wszystkim i nikomu niepotrzebna. - Dlaczego sama się nie postarałaś? - powiedział niepewnie. Tylko wzruszyła ramionami. - Myślisz, że to tak łatwo... szczególniej... - urwała rozpoczęte zdanie i pochyliła głowę. - Szczególniej co? - Szczególniej, kiedy się jest brzydką, głupią i złą dziewczyną! - krzyknęła jednym tchem. Jerzy aż cofnął się ze zdziwienia. - Kto ci to powiedział? - odkrzyknął gniewnie. - Myślisz, że nie wiem? Wiem bardzo dobrze, że jestem brzydką, głupią i złą dziewczyną - powtórzyła z jakimś rozpaczliwym uporem. - Kłamiesz - ostro zaprzeczył Jerzy. - Wcale nie jesteś brzydka, przeciwnie - nawet ładna, ale to nie jest ważne. Ważne jest, że nie jesteś głupia; gdybyś się postarała i była odważniejsza, mogłabyś być pierwszą uczennicą w klasie. I w końcu na pewno nie jesteś zła. - Jestem! - Nieprawda! Nie kłam! - krzyknął Jerzy tupiąc nogą. - Więc naturalnie Zoja znowu kłamie - powiedział suchy głos tuż za plecami dzieci. Jerzy odwrócił się: o dwa kroki za nimi stała młoda, tęga osoba, o gładko zaczesanych, jasnych włosach i bladoniebieskich, płytko osadzonych oczach. Trzymała za rękę śliczną, rumianą Hanię, która z niewzruszoną powagą zajadała jabłko. - Nawet już koledzy poznali się na tobie - powiedziała owa pani, którą Jerzy dostrzegał niekiedy w ogrodzie i brał za matkę Zoi . Chwilę trwało milczenie, po czym pani rzekła: - Zoja, proszę do domu - zupełnie takim samym głosem i tonem, jakim dnia poprzedniego ojciec dziewczynki powiedział to samo zdanie. Ale niespodziewanie Zoja nie poruszyła się z miejsca. Odpowiedziała chłodno: - Dobrze. Za chwilę przyjdę. - Oczy jej zwarły się z oczami młodej pani, która powoli spuściła powieki i zawróciła w głąb ogrodu, wzdychając ciężko. - Czy to jest twoja matka? - szeptem zapytał Jerzy. - Nie, nie - wybuchnęła gwałtownie - to nie jest moja matka, to jest nasza gospodyni. Mama umarła, a ona mnie nienawidzi. Gdybym mogła, uciekłabym w świat na zawsze. Jerzy schwycił dziewczynkę za ręce. - Cicho bądź, co ty pleciesz? - szeptał w przerażeniu. - Uspokój się. Na pewno ci się wydaje, dlaczego miałaby cię nienawidzić? Zoja milczała już, oddychając ciężko. Rzekła po chwili: - Nie wiem, dlaczego... byłam dla niej zła na początku, to prawda. Mama mnie kochała, wszystko mi było wolno. A kiedy ją tatuś sprowadził, żeby się nami opiekowała, wszystko się zmieniło. Zresztą ja już nie wiem, jak to się stało - zakończyła z oczami pełnymi łez. - Teraz i ona, i tatuś kochają tylko Hanusię... To prawda, że Hanusia jest śliczna i pieszczotliwa, i łagodna. Jerzy stał teraz bezradnie i nie wiedział, co mówić wobec tej bezgranicznej rozpaczy. - A teraz to ja już ciągle robię im na złość - powiedziała jeszcze Zoja - i oni coraz więcej mnie nienawidzą. Jerzy wrócił do swego domu z ogromnym ciężarem na sercu i chaosem splątanych myśli w głowie. Wieczorem zrobili naradę. Ojciec, matka, ciotka Wikcia i on. Opowiedział wszystko dokładnie. Ojciec myślał gładząc ręką wygoloną brodę; druty, na których ciocia Wikcia robiła rękawice na zimę, brzęczały złowrogo, a matka wzdychała ciężko, rozkładając obrus w kratę na stole. - Biedne dziecko - powiedziała w końcu i palcem obtarła łzę w kącie oka. - Moje zdanie takie - szorstko wygłosiła ciotka. - Paskudni ludzie, którzy zaniedbują ogród i zamęczają dziecko. Pewnie tamten chce się ożenić z tą kobietą, a jej znowu niepotrzebne cudze dziecko. Więc chce ją gdzieś wyprawić z domu, i kwita. Ale ojciec nie był zadowolony z tego wniosku. - A ja tam znowu tak nie myślę - rzekł. - Hanusia też nie jej dziecko, a kocha ją i pieści. To pewnie inaczej było - i znowu zamyślił się stukając palcem o stół. Jerzy siedział bardzo zmartwiony, pierwszy raz od poniedziałku nie myślał o skarbonce. W końcu ojciec już się domyślił, przynajmniej tak mu się zdawało. Więc tak, oni byli podobno bogaci i matka pewnie strasznie psuła swoje dziewczynki. Naraz stracili majątek i jednocześnie matka umarła. Więc Zoi już nikt nie pieścił i pewnie nie spełniano wszystkich jej zachcianek. I wtedy to przyszła do domu ta gospodyni. Może i niezła kobieta, ale obca i może nie bardzo mądra, więc kiedy Zoja zaczęła grymasić, a domagać się tego i owego, a gniewać - opiekunka zaczęła ją karać i skarżyć ojcu, zamiast wyperswadować głupiemu dziecku. I tak pewnie powolutku, powolutku, coraz się bardziej nie lubiły. Zoja robiła się coraz gorsza, a ona, opiekunka, coraz bezwzględniejsza. - Jak ty, Józefie, wszystko zrozumiesz i wytłumaczysz - powiedziała matka i przerwała sobie krajanie chleba, żeby przyjść i pocałować ojca w czoło. - Najgorzej, jak kobiety nie mają rozumu - mruknęła ciotka Wikcia. - Powiedziałaby dziecku, że tak i tak, pocieszyłaby i wszystko byłoby dobrze. Swoją drogą nazajutrz, w piątek, była już niewątpliwie ostatnia chwila. Los skarbonki musiał się rozstrzygnąć. Wszystkie dzieci spoglądały na siebie z niepokojem i wyczekiwaniem. Liczono już tylko na spryt i pomysłowość Jerzego. Jeśli on nic nie wymyśli, jeśli winowajca nie skruszy się w ostatniej chwili, wielkie przykrości czekają całą klasę - wielki wstyd. Tego dnia kropił deszczyk drobny i uparty; jednolicie szare niebo napełniało duszę smutkiem i zniechęceniem. Na pierwszej pauzie Wojtek napisał na tablicy: "Jeżeli on odda, to ja mu dam kilo ożechów włoskich." Efekt tego napisu osłabił trochę błąd w słowie - orzechy. Dokładny Stefek poprawił go natychmiast, po czym zmazał cały napis i powiedział: - Nie powinniśmy go przekupywać, to nie jest "atmosfera prawości"! - Jeśliby się zgodził, to jest świnia - zdecydowała Krysia. Chmury nasuwały się coraz gęstsze. W klasie było tak ciemno, że pani odłożyła klasówkę na następny tydzień. Trochę to pocieszyło znękane dusze, niemniej i na drugiej pauzie nikt nie miał ochoty do zabawy. Dzieci zbierały się małymi grupkami pod oknami i naradzały się cichutko. Jerzy nie ruszał się z ławki - siedział z rękami w kieszeniach i gapił się w okna. Daremnie dyżurny Stefek prosił: - Wyjdźcie z klasy, trzeba wywietrzyć. - Godzono się na wietrzenie, ale nikt nie chciał wyjść. Wilgotny chłód wiał przez otwarte okno, mokra gałąź jarzębiny uderzała w szybę. Przy końcu trzeciej lekcji wynikła krótka bójka między Krysią a Bronkiem. Panna Jadwiga zażądała wyjaśnień. - To... to nic - powiedziała Krysia zaczerwieniona - ja go trąciłam, bo... zresztą nic ważnego. Bronek był tego samego zdania. - O tak sobie, proszę pani! Przepraszamy - powiedział. Wobec tego panna Jadwiga nie pytała więcej, a zresztą dzwonek przerwał te wyjaśnienia. Dopiero gdy drzwi zamknęły się za nauczycielką, Bronek wskoczył na swoją ławkę i potrząsając kartką papieru, zaczął krzyczeć wniebogłosy: - Przyłapałem, przyłapałem! - Wcale nie! - darła się Krysia. - To jest list prywatny, oddaj zaraz! - Ładnie mi prywatny, znamy się na takich listach. Wszystkie się tak zaczynały! Dzieci zwartym murem otoczyły walczących. Bronek jedną ręką broniąc się przciw Krysi, drugą podał Jerzemu skrawek papieru wydarty z kajetu. To, co z tego skrawka Jerzy wyczytał głośno, brzmiało rzeczywiście dosyć podejrzanie: "Jeżeli mi obieca... -" tylko tyle. - Wszystkie listy od "niego" tak się zaczynały - powiedział z triumfem Bronek. - Dalej miało być naturalnie: "obiecacie, że kupimy mapę - oddam skarbonkę". Dzieci spojrzały na Krysię. Nie posiadała się ze złości. - Wcale nie będę z nim mówić, przez całe życie! - krzyknęła w kierunku Bronka. - Zajada się przez cały dzień i już ma same ulęgałki w głowie zamiast mózgu! - No dobrze - powiedział Jerzy - ale cóż to pisałaś na tym papierku? - Na tym papierku? Pisałam, co mi się podobało! List do papieża, skargę do sądu na najgłupszych chłopców w świecie, Bronków. Zresztą tobie powiem - zakończyła już trochę spokojniejszym głosem. - Odpisywałam Rózi, która napisała do mnie z zapytaniem, czy pójdę z nią jutro na orzechy do lasu. Masz tu jej kartkę... A ja chciałam odpowiedzieć: "Jeżeli mi obiecasz, że pomożesz mi odrobić zadania, bo mi nie wypadają, to pójdę". Jerzy uznał to wytłumaczenie za wystarczające i dzieci rozeszły się po klasie, kpiąc z Bronka na potęgę. Dopiero po ostatniej lekcji Jerzy krzyknął do wychodzących: - Poczekajcie, coś wam powiem! Dzieci zatrzymały się przy ławkach. Władek zamknął starannie drzwi na korytarz i stanął przy nich na straży. - Przede wszystkim pytam się was, czy nie zgadzacie się ustąpić i kupić mapę za pieniądze w skarbonce? - NIe, nie! - krzyknęli prawie wszyscy. Jerzy spojrzał na Zoję. Siedziała spokojnie, z rękami złożonymi na teczce. Oczy ich spotkały się. Zoja powoli spuściła powieki; i ona się widocznie nie zgadzała. Jerzy zawołał wesoło: - Więc się nie zgadzamy, naturalnie. Ja myślę, że ten ktoś, kto zabrał skarbonkę, zrobił to z dwóch przyczyn: najpierw chciał dokuczyć nam trochę, a po wtóre - chciał się zabawić. Bo przecież to wszystko razem było śmieszne! Tysiąc razy dał nam okazję do złapania go, pisząc na tablicy i podrzucając papierki, a myśmy go nie złapali. Ale on się myli, jeśli przypuszcza, że to dlatego, że wszyscy jesteśmy gapy. Po prostu nikomu z nas nie chciało się ustawicznie szpiegować. Wierzyliśmy, że on sam w końcu zrozumie, że groźbą nie wymoże od nas obietnicy. Ja myślę, że jemu się chce rządzić w klasie, ale już kiedyś powiedziałem, że rządzenie, oparte na wymuszeniu, jest krótkotrwałe i niebezpieczne. Dlatego lepiej tak postępować, żeby nas wszyscy kochali, szanowali i cenili, wtenczas nie potrzeba żadnych sztuczek, i tak słuchają cię, gdy potrzeba. - Otóż to właśnie! - powiedział z zadowoleniem Bronek. - Więc teraz on powinien to zrozumieć, że nawet gdybyśmy sto razy woleli kupić mapę niż dać pieniądze na ten pomnik - to i tak, póki tego żądają od nas pod przymusem, ustąpić nie możemy, bo to byłoby upokarzające. - Wiwat, Jerzy! - wrzasnął Staś Marzec, brat Stefki. - Gdybyśmy ustąpili, to rzeczywiście mógłby potem nami gardzić. A tak wolimy, żeby pieniądze przepadły. Nie my się będziemy tego wstydzili, tylko on, choćby nawet wiedział na pewno, że nikt nie zna jego imienia, to i tak będzie się wewnętrznie wstydził do końca życia. - To jest właśnie atmosfera prawości! - krzyknął olśniony Bronek, wyrzucił teczkę pod sufit i gwizdnął radośnie. Wszyscy nagle poczuli się jakby wyzwoleni z ciężkiej udręki. - No dobrze, ale panna Jadwiga? - powiedziała Krysia. - Ja ufam, że jutro skarbonka się znajdzie - zapewnił Jerzy. - Zabawa się skończy. I to najdoskonalej, bo on zwycięży tym, żeśmy go nie przyłapali, a my - żeśmy mu nie ulegli. Pannie Jadwidze wytłumaczymy to wszystko i zrozumie, bo jest mądra. No, do widzenia! Tylko jeszcze jedno, Musicie mi obiecać, że jutro rano nikt nie będzie się starał podpatrzyć, kto odniesie skarbonkę. Obiecali niezbyt chętnie, ale obiecali. Strasznie niejednemu leżało na sercu to, że sprawa pozostanie nie wyjaśniona, ale nie było rady. O zmroku Jerzy nie zapalił lampy w swoim pokoju i siedział cicho