Żurakowska Zofia - Jutro niedziela
Szczegóły | |
---|---|
Tytuł | Żurakowska Zofia - Jutro niedziela |
Rozszerzenie: |
Żurakowska Zofia - Jutro niedziela PDF Ebook podgląd online:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd Żurakowska Zofia - Jutro niedziela pdf poniżej lub pobierz na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Żurakowska Zofia - Jutro niedziela Ebook podgląd za darmo w formacie PDF tylko na PDF-X.PL. Niektóre ebooki są ściśle chronione prawem autorskim i rozpowszechnianie ich jest zabronione, więc w takich wypadkach zamiast podglądu możesz jedynie przeczytać informacje, detale, opinie oraz sprawdzić okładkę.
Żurakowska Zofia - Jutro niedziela Ebook transkrypt - 20 pierwszych stron:
Zofia Żurakowska
Jutro niedziela
i inne opowiadania
Wydawnictwo "Nasza Księgarnia",
Warszawa 1972
Szafka była stale zamknięta na
klucz, a klucz leżał w
szufladzie katedry. Wiedziała o
tym cała klasa i pani
nauczycielka, nikt więcej. Poza
tym wszyscy od stu lat znali
starą Katarzynę, która sprzątała
szkołę, i wiedzieli, że nic jej
nie obchodzi oprócz nabożeństwa
w kościele i szkolnych mioteł i
ścierek. Więc któż wyjął
skarbonkę z szafy? Ktoś z klasy,
to jasne.
Tak powiedziała nauczycielka
przy końcu ostatniej lekcji.
Dziś jest poniedziałek - do
soboty skarbonka musi się
znaleźć. Musi. Jeśli się nie
znajdzie, trzeba będzie
zawiadomić pana kierownika: taki
straszny wstyd dla klasy!
Otóż nauczycielka, panna
Jadwiga, prosi wszystkich
uczniów i uczennice, by
stworzyli w klasie taką
atmosferę, taki nastrój prawdy i
uczciwości, by winny sam
zrozumiał, jak niskiego czynu
się dopuścił. Nie powinni się
szpiegować ani podpatrywać,
tylko wpływać na siebie
wzajemnie, podnosić się duchowo
i moralnie, zmusić winowajcę do
żalu za popełniony czyn i do
zwrotu skarbonki.
Wszyscy widzieli, że
nauczycielka miała łzy w oczach.
Mówiła tak przejmującym głosem,
że niejednemu zadrżało serce. Bo
cóż z tego, że się tej skarbonki
nie dotknęło nawet palcem?
Jednak straszno się robi od
takiej sprawy!
Nauczycielka powiedziała
jeszcze, że może się zdarzyć, iż
ktoś nagle, ni stąd, ni zowąd,
ulegnie brzydkiej pokusie. Otóż
powinien znaleźć w sercu odwagę
przyznania się do tego.
Zakręciło mu się w głowie, na
sekundę pomyślał, że nie robi
nic złego, bo pieniądze w
skarbonce są właściwie wspólne -
ale teraz musi zrozumieć, że
były zbierane od dłuższego już
czasu nie dla niego, ale na
wspólny cel, na pomnik
burmistrza miasta. Więc biorąc
je, popełnił... - panna Jadwiga
nie może wymówić słowa: kradzież
- popełnił zły czyn. I już od
dziś aż do soboty panna Jadwiga
nie będzie nawet wspominała o
tej sprawie i nie chce o niej
słyszeć. Do soboty skarbonka na
pewno znajdzie się w szafie albo
na katedrze.
Wyszła z wypiekami na twarzy.
I od razu nazajutrz rano
rozpoczął się ten najważniejszy
pod słońcem tydzień.
O godzinie siódmej minut
czterdzieści weszli do klasy
jednocześnie Władek Szydelski,
Jerzy Lot i Zoja Relichówna -
wszyscy troje mieszkali bardzo
daleko od szkoły, wobec czego
przychodzili najczęściej
pierwsi. I wszyscy troje
jednocześnie spostrzegli na
tablicy ten wielki biały napis,
który potem doprowadził klasę do
stanu wrzenia.
Napis głosił:
"Skarbonka nie została
ukradziona. Zwrócę ją, jeśli
obiecacie uroczyście, że
pieniądze zostaną użyte na kupno
wielkiej mapy całego świata.
Musimy wiedzieć, jak jest na
całym świecie. Pomnik burmistrza
nikogo nie obchodzi. Już dawno
umarł i wszystko nam jedno!"
- No, no! - powiedziała Zoja
kręcąc głową.
Jerzy roześmiał się krótko i
mruknął:
- Naturalnie, że wszystko nam
jedno.
Ale Władek zapałał oburzeniem.
- To sobie dobre! -
wykrzyknął. - Stawia nam
warunki, każe obiecywać to,
czego on chce, i w dodatku
uroczyście! Mam w pięcie
wszystkie mapy świata!
Długo jeszcze wykrzykiwał w
ten sposób, a Jerzy przez ten
czas działał, nie tracąc chwili.
Wypadł na korytarz i
wypatrzywszy Katarzynę w ciemnej
sionce nad paką węgla, rozpoczął
natychmiast dochodzenie.
- Katarzyno, kto przed nami
był w klasie?
Babina nie podniosła nawet
głowy, szperała dalej w pace.
- Skąd ja mam to wiedzieć? -
mruknęła. - Siedzę cięgiem w
klasach czy co?
- No, dobrze, a kto
najpierwszy przyszedł do szkoły?
Teraz już staruszka zirytowała
się wyraźnie.
- Żebym miała czas, tobym
siedziała na progu i wiedziała,
co i jak, a jak nie mam czasu,
to skąd mam wiedzieć? Drzwi
otwieram, słomiankę wytrzepię i
spokój.
W klasie już było pełno.
Wszyscy po kolei podchodzili do
tablicy i czytali wyzywającą
propozycję. Ten i ów, nadając
sobie tony Sherlocka Holmesa,
studiował podłogę przy tablicy,
szukając śladów, badał okna i
kredę.
Ale w chwili gdy zadźwięczał
dzwonek, wszyscy jedną myślą
tknięci skoczyli ku tablicy i
dziesięć rąk jednocześnie
zatarło napis. Bo dla każdego
było jasne, że sprawa ta stała
się wyłączną własnością klasy.
Pierwsza lekcja płynęła w
atmosferze głębokiej uwagi i
skupienia - aż panna Jadwiga
poczuła lekki niepokój w sercu.
Dopiero pod koniec godziny gruby
Bronek szepnął do Władka:
- A ja myślę, że to ty...
Władek rzucił się na ławce.
- Dureń - syknął donośnie.
Jerzy zapytał nie odwracając
głowy:
- Na jakiej podstawie?
Ale Bronek nie miał żadnej
podstawy, wobec czego jego
sąsiadka, ciemnowłosa Krysia,
doradziła mu, żeby kazał się
wypchać i w ogóle nie obrażał
uczciwych ludzi posądzeniami.
Dzwonek zadźwięczał. Ani jeden
uczeń, ani jedna uczennica nie
wybiegli z klasy na pauzę do
ogrodu.
- Po prostu, po prostu każmy
mu! Niech się przyzna! -
krzyczał Władek podrażniony i
blady. - Niech zrozumie, na co
naraża swoich kolegów i
koleżanki. Już wszyscy patrzymy
jedni na drugich jak na
złodziejów!
Jerzy zaprotestował spokojnie:
- Wcale nie jak na złodziejów,
bo już wiemy, że mamy do
czynienia nie ze złodziejem, ale
z kimś, komu strzeliło do głowy
zażartować sobie z nas. A po
wtóre, ciekaw jestem, w jaki
sposób możemy kazać? On sobie
drwi z tego, póki go nie znamy.
Ale zacietrzewiony Władek nie
słuchał, skoczył ku tablicy i
wielkimi literami drżącą ręką
napisał:
"My, cała klasa, rozkazujemy
ci, złodzieju, żebyś zwrócił
skarbonkę i przyznał się.
Inaczej wyrzucimy cię ze
szkoły!"
Zoja wzięła wilgotną
ściereczkę i spytała uprzejmie:
- Czy już przeczytaliście
wszyscy? - Potem starła napis
powolutku i dokładnie.
Teraz zrozumiał Władek, że
całe jego wezwanie było bez
sensu. Siadł na ławce i zatopił
ręce we włosach. Rozpoczęła się
lekcja.
Z początku chciano się
zastosować do prośby panny
Jadwigi i "stworzyć w klasie
atmosferę prawości", ale nikt
nie wiedział, jak się do tego
wziąć. Władek wygłaszał
podnieconym głosem tyrady,
Krysia wykrzykiwała, dwa razy
głośniej niż zwykle, zdania w
rodzaju:
- Ale ja się bardzo dziwię,
bardzo, że pomiędzy nami jest
ktoś taki!
Gruby Bronek coraz to na kogo
innego patrzał bacznie krągłymi
oczkami. Wszyscy dużo mówili o
"oburzającym fakcie", ale i
wszyscy czuli, że to do niczego
nie prowadzi. Zresztą stała się
ta oto ważna rzecz: już nikt nie
śmiał mówić szczerze, co o tym
zdarzeniu myśli. Ten i ów miał
ochotę zawołać: "Wiecie co?
Zgódźmy się, ten burmistrz
naprawdę nikogo nie obchodzi" -
ale zaraz nasuwała się
wątpliwość: "Pomyślą, że to ja".
Pozostawała jedyna droga:
oburzać się i protestować
głośno.
Jerzy pierwszy obrał inny
system. Powiedział podczas
ostatniej pauzy:
- On ma nas w ręku. Nic sobie
nie robi z naszego oburzenia, bo
nie czuje winy. Wydaje mu się,
że ma rację. Ale my wcale nie
chcemy ulec pogróżce i dlatego
musimy go wykryć. Niech każdy
działa na własną rękę, ale już
dajmy pokój temu gadaniu!
Wszyscy bardzo dobrze wiemy, że
to jest oburzające - dokończył
bez przekonania.
Potem była lekcja przyrody.
Krysia, spocona i rozczochrana,
rzucając wkoło rozpaczliwe
spojrzenia, mówiła:
- O liściu można powiedzieć
albo bardzo mało, albo bardzo
dużo - tu jej wiadomości z tego
zakresu wyczerpały się -
utknęła.
Daremnie Jerzy, nie otwierając
ust, szeptał zbawcze słowa
Krysi, przymknęła oczy i o tym
tylko marzyła, żeby co prędzej
dostać tę pałę i usiąść.
Panna Jadwiga powiedziała
złowieszczo:
- To jest rzeczywiście bardzo
mało.
Ale cóż znaczyły jej słowa i
pała, i bohaterskie wysiłki
Jerzego wobec faktu, że właśnie
w tym momencie Krysia doznała
olśnienia: poczuła najwyraźniej,
że skarbonkę zabrał gruby
Bronek! Trzęsła się z
niecierpliwości, by się tą
pewnością podzielić z Jerzym.
Czyż to nie Bronek pierwszy
rzucił podejrzenie na Władka?
Czy nie on przepadał za
geografią i studiował mapy? Czy
to wreszcie nie jego styl:
"Burmistrz nikogo nie obchodzi"?
Krysia po skończonych lekcjach
odprowadziła kawałek drogi
Jerzego, Władka i Zoję.
Wszyscy troje wysłuchali jej
zwierzeń z uwagą, ale bez
szczególniejszego
zainteresowania i nie dali się
przekonać. Bronek nie był aż tak
głupi, by pisać o mapach,
wiedząc, że cała klasa zna jego
zamiłowania geograficzne. To
musiał pisać ktoś, kto właśnie
wcale się tych podejrzeń nie
bał. Że zwrócił się do Władka z
oskarżeniem? Także niczego nie
dowodzi - Bronek nigdy nie
widział dalej niż koniec swego
nosa, a właśnie Władka miał na
końcu nosa, bo siedział za nim.
A styl? W tym zdaniu nie było
żadnego specjalnego stylu. Takie
było zdanie Jerzego i Władka.
Małomówna, spokojna Zoja
przyłączyła się do ich wywodów.
Wtedy Krysia obraziła się i
krzyknęła:
- Bardzo się dziwię, że nie
chcecie mi uwierzyć, przekonacie
się wkrótce - i zawróciła do
domu.
Stali właśnie przed furtką
sadu rodziców Jerzego, chłopiec
pożegnał się i wszedł. W tym
małym, parterowym domku
mieszkał, a okna jego pokoju
wychodziły na sztachety, za
którymi rozpoczynał się sad
rodziców Zoi. Siedząc przy swoim
stoliku miał przed oknami rzędy
drzew, z których jesienne wiatry
strząsały rdzewiejące liście.
Blade słońce napełniło ten mały
sadek słodkim, kolorowym
ciepłem, między pniami drzew, z
których deszcze zmyły już wapno,
bielała ściana starego domu Zoi,
niby krwią znaczona rubinowymi
liśćmi dzikiego wina.
Na małych, okrągłych klombach
kłębiły się różnokolorowe astry,
a wszędzie popod ścianami na
rabatach słały się pożółkłe
łodygi i zwiędłe liście umarłych
kwiatów letnich.
Jerzy popadał w łagodny
smutek, ilekroć patrzył na ten
sadek w bezsilnym pięknie
odchodzącej jesieni. Od roku już
w tym domu, za sztachetami,
mieszkała jego koleżanka, od
roku co rano spotykali się u
furtki i razem szli do szkoły,
od roku po ostatnim dzwonku
wracali razem aż do progu, a
jednak nigdy jeszcze nie był w
tym sadzie, nigdy nie wszedł do
wnętrza jej domu i nie zabawił
się z nią przyjacielsko.
Po ogrodzie zawsze chodziła
sama, bardzo poważna i
zgarbiona. Z młodszą
siostrzyczką swoją, śliczną,
złotowłosą Hanusią, nie bawiła
się prawie nigdy, na dźwięk
głosu matki biegła z wypiekami
na twarzy i zalęknionym
wzrokiem.
Jerzy to wszystko widział i
nic nie rozumiał. Nie mógł
pojąć, dlaczego nigdy nie
zaprosiła go do sadu i dlaczego
mówiła tak mało i tylko o
rzeczach obojętnych.
Teraz właśnie słyszał z ogrodu
radosny śmiech Hanusi biegającej
za psami i widział, jak Zoja
cichutko znikała w głębi domu.
"Widocznie ma taki charakter"
- pomyślał chłopiec otwierając
teczkę, ale nie uspokoiło go to
przypuszczenie.
Wyrzucił książki i zeszyty na
stół i już miał zamiar wyskoczyć
przez okno do ojca, który przed
domem skopywał grządki, kiedy
spostrzegł na okładce botaniki
strzęp papieru wydarty z kajetu
i zapisany drukowanymi literami.
Przeczytał pełen zdumienia:
"Nie rozumiem, dlaczego
wszyscy mają rozkazywać jednemu,
a nie jeden wszystkim, jeśli on
ma rację. Żeby wam ułatwić
poszukiwania, oznajmiam, że
jutro rano znowu będzie napis na
tablicy."
W pierwszej chwili Jerzy
powziął zamiar zawołania Władka
i Zoi, najbliższych swych
sąsiadów, i naradzenia się z
nimi nad tą znalezioną kartką
papieru, zaraz jednak zmienił
postanowienie.
Któż mu zaręczy, że przygodny
doradca i sojusznik nie okaże
się właśnie tym utajonym sprawcą
zniknięcia skarbonki i autorem
śmiałych karteczek? Był w
gruncie rzeczy pewien, że to ani
Władek, ani Zoja, mimo to
powiedział sobie: "Nie trzeba
być pewnym, jeśli się nie wie na
pewno!" "Wiedział zaś na pewno"
tylko to jedno, że nie on
rozpoczął ten dziwny spór z
klasą, natomiast czuł, że tylko
on potrafi odnaleźć sprawcę.
Wobec tego schował starannie
kartkę do kieszeni i siadłszy na
oknie zamyślił się.
W szkole wszystkie okna były
pootwierane i Katarzyna kończyła
sprzątać korytarz.
Przed oknami, na trawie,
między przekwitającymi astrami
nauczycielki ustawiły sobie
leżaki i siedziały w ostatnich
błyskach zachodzącego słońca. Na
kolanach ich zeszyty w barwnych
okładkach migały bielą
przewracanych kartek.
Nauczycielki poprawiały
wypracowania.
Wszystko to widział Jerzy ze
swojej kryjówki. Przed chwilą
właśnie przemknął się między
wysokimi krzakami malin i wlazł
na stryszek składziku, w którym
chowano narzędzia ogrodnicze.
Zanim zdecydował się czatować w
tym miejscu, zajrzał przez okno
do klasy i stwierdził, że na
czarnej tablicy jeszcze nie
widniał żaden napis.
"On myśli, że będę na niego
czatował jutro rano, więc
przyjdzie pewnie dziś wieczorem"
- pomyślał jeszcze w domu i
właśnie dlatego zaraz po
obiedzie i odrobieniu lekcji
zdecydował się zająć stanowisko
na stryszku drewnianej budy, w
ogrodzie szkolnym.
Z tego stryszku, poprzez
słomianą strzechę, która łatwo
się dawała rozchylić w dowolnych
miejscach, widział szkołę od
lewego skrzydła, widział drogę,
furtkę i podwórze przed szkołą,
a także ogród za szkołą. Siedząc
tak skulony, w niewygodnej
pozycji, z oczami utkwionymi w
gmachu szkolnym, Jerzy namyślał
się nad całą sprawą. Jakiż to
dziwnym pomysł zrodził się w
głowie tego niewiadomego kolegi
czy koleżanki? Bo po co ta cała
historia? Czy nie prościej było
powiedzieć:
- Słuchajcie, użyjmy pieniędzy
ze skarbonki na taki a taki cel.
Byliby się przecież wszyscy
zgodzili prawie na pewno, a
teraz? Nie zgodzą się za nic w
świecie, w dodatku...
Nagle wytężył słuch - doleciał
go jakiś podejrzany szmer, ale
nie od strony szkoły, tylko z
przeciwnej, od strony parkanu,
za składzikiem. Ostrożnie,
starając się nie uczynić
najmniejszego hałasu, Jerzy
przeczołgał się i rozchylił
słomę strzechy. Aż zadrżał z
wrażenia. O dwa kroki od siebie
ujrzał pucołowatą, lśniącą od
potu twarz Bronka, który stał
pod płotem, z oczami na wierzch
wywalonymi z przerażenia i
liśćmi we włosach. Jerzy
powstrzymał oddech.
Cisza panowała dokoła, tylko z
wnętrza szkoły dolatywały
odgłosy kroków Katarzyny, a
przed domem nauczycielki śmiały
się jak szalone.
Bronek zdawał się uspokajać,
wodził dookoła bacznym wzrokiem,
w końcu obciągnął kurtkę i cicho
na palcach ruszył w kierunku
północnej ściany domu, kryjąc
się za krzakami malin i pniami
drzew. Posuwając się na swoim
stryszku, Jerzy dojrzał, jak
Bronek dotarł w końcu do okien
ich klasy i... tu spotkał
Jerzego wielki zawód.
Zamiast wskoczyć przez okno,
Bronek zajrzał tylko do środka,
chwilę patrzył, aż w końcu
cofnął się w głąb ogrodu. Jerzy
widział, jak chłopak szedł od
drzewa do drzewa, aż w końcu,
obrawszy starą jabłoń, wlazł na
nią z wysiłkiem.
- No, no, już nie wiem, co mam
o tym myśleć - mruknął do siebie
Jerzy.
Właśnie Katarzyna wyszła na
próg i powiedziała do
nauczycielek:
- Ni ma dziś zsiadłego
mlika... - Ale Jerzy nie
dosłyszał odpowiedzi
nauczycielek, bo oto w tejże
samej chwili spostrzegł, że w
głębi ogrodu coś się rusza pod
ścianą chlewika. Wytężył wzrok -
niewielka, ciemno ubrana postać
sunęła ostrożnie od drzewa do
drzewa, czając się i
nasłuchując.
"Kto to znów taki, kto to?" -
niepokoił się Jerzy na swym
stryszku. W jakiejś chwili
postać mignęła tak szybko w
oknie szkoły, że tylko stuknęły
o ramę okienną obcasy trepek.
Nie minęła jednak sekunda, gdy
już była z powrotem i szybko
pobiegła między drzewa. I nagle
zakotłowało się w krzakach malin
- to Bronek, jak dojrzałe
jabłko, oderwał się od swej
gałęzi i spadł prosto na kark
uciekającej postaci.
Jerzy nie czekał dłużej,
zeskoczył ze stryszku i popędził
ku walczącym.
- Ja cię widziałem, ja
widziałem! - bełkotał Bronek
wodząc się za bary z
przeciwnikiem.
- Puść mnie, wcale nie
dlatego! Ty właśnie, ty -
jęczała przyłapana istota.
Podniosła potarganą głowę, ale
już przedtem po włosach ciemnych
i fikających nogach Jerzy poznał
Krysię. Teraz stali wszyscy
troje naprzeciw siebie, zdumieni
i przerażeni.
- Ja mówiłam, że to Bronek! -
krzyknęła zajadle Krysia.
- Cicho - uspakajał ją Jerzy -
cicho, bo panie posłyszą.
- Przecież ja ciebie
widziałem, jak wyłaziłaś przez
okno - powiedział Bronek
czerwony z oburzenia.
- Bo chciałam się przekonać. A
ty po co tu jesteś?
- Bo czekałem. Ja przecież
widziałem...
- Możesz się przekonać, czy co
napisałam - syknęła drżąca z
gniewu Krysia.
- Owszem, owszem, przekonam
się - powiedział Bronek i ruszył
ku otwartym oknom klasy.
Wszyscy troje jednocześnie
zajrzeli do środka. Krysia
odskoczyła jak sparzona i
załamała ręce: cała tablica była
zapisana wielkimi, drukowanymi
literami!
- A co! - triumfująco zawołał
Bronek.
Ale Jerzy już właził przez
okno i czytał:
"Bijcie się sobie pod
drzewami, a ja tu piszę, że
skarbonki nie oddam, póki nie
obiecacie. Jerzy jest gapa."
- To wszystko jedno...
Krysia... - zaczął z uporem
Bronek, ale Jerzy wzruszył
ramionami i zbliżywszy się do
szafki zajrzał za nią.
- To nie ty, Jurku? - zapytała
Krysia podnosząc na niego
zalęknione oczy.
- Nie - odpowiedział
spokojnie.
Obeszli całą szkołę, aż po
strych, ku wielkiemu zdziwieniu
Katarzyny. Pytali pań
nauczycielek, czy nikt nie
przechodził drogą i nie wchodził
na podwórze szkolne. Zdziwiły
się.
- Nie, nikt nie przechodził,
nikogo nie widziały na podwórzu.
Ale dlaczego?
Jerzy wahał się chwilkę.
- Bo bawimy się w jedną zabawę
- powiedział. - A teraz szukamy
jednego. Ale widocznie go tu nie
ma.
Za furtką na drodze powiedział
do Bronka i Krysi:
- Bo przecież rzeczywiście to
już jest zabawa, co?
- Ładna mi zabawa! - mruknął
Bronek. - Ja bym go sprał na
kwaśne jabłko.
- Toś głupi - uciął krótko
Jerzy. Potem pożegnał ich i
patrząc z roztargnieniem, jak
odchodzili w przykładnej
zgodzie, drogą pełną liści
kasztanowych i raz po raz
nachylali się po brązowy,
błyszczący owoc - na nic
niepotrzebny, a przecież tak
kuszący i miły.
Już mrok zapadał, a Jerzy nie
wracał jeszcze do domu. Wałęsał
się po miasteczku, tu i ówdzie
zaglądał do cudzych ogrodów,
rzucał okiem w okna niskich
domów, w których już
gdzieniegdzie zapalano światło.
Tu mieszka Stefek, chorowity,
pilny chłopak, prymus klasy.
Zawsze mówi przyćmionym głosem.
"Może on? Ach, nie, co za
głupstwo!
Tu, w tym domku, na rynku, w
ciasnym, ciemnym mieszkaniu,
siódma z kolei w rodzinie Rózia,
zawsze zajęta, zawsze głodna,
zawsze ściągająca czarną nitką
dziury na łokciach - przecież
nie ona naturalnie!
Więc może Wojtek, syn
zakrystiana, czyściutko wymyty,
rumiany chłopczyk, służący co
dzień przed szkołą do mszy?"
Jerzy się roześmiał. Już
wszystkie światła paliły się w
miasteczku. Ulicą starych drzew,
tą ulicą, na którą w pogodne dni
świąteczne wylegało całe miasto,
poszedł w stronę swego domu.
Przed furtką przystanął. W
domu okna były otwarte, a w
jadalni paliła się lampa nad
stołem, który matka nakrywała
obrusem w czerwoną kratę.
Światło padało na przekwitające
pod oknem georginie i na ścieżkę
wyłożoną starannie płaskimi
kamykami. Ojciec położył na
stole spracowane ręce -
wypoczywał.
"Ja patrzę na nich z
ciemności, a oni nic nie wiedzą"
- pomyślał serdecznie Jerzy.
W tej chwili spostrzegł, że
ktoś przy nim stoi.
To Zoja z rękami na
drewnianych prętach sztachet
także patrzała w okno dużymi,
uważnymi oczami. Chwilę
milczeli.
- Siądziesz koło nich przy
stole i będziesz jadł kolację? -
zapytała cichutko.
Kiwnął głową bez uśmiechu. Nie
wydało mu się śmieszne to naiwne
pytanie.
- I będziesz rozmawiał?
- Będę.
- O wszystkim? Z ojcem i z
matką?
- Będę rozmawiał o szkole i
kolegach, o robocie tatka.
Chcesz? Chodź ze mną do domu!
Potrząsnęła przecząco głową.
Zapytała jeszcze:
- I nie będą się gniewali?
- Nie zrobiłem dzisiaj nic
złego, czegóż się mają gniewać?
- zdziwił się Jerzy.
Otworzył furtkę; aż go
poderwało, tak nagle zapragnął
wejść w krąg światła lampy.
- Chodź ze mną, chodź -
powtórzył prośbę.
Jeszcze raz potrząsnęła głową
i znikła w ciemnościach ogrodu.
Nazajutrz w szkole nie zaszło
nic nowego. Dużo tylko było
gadania o skarbonce, napisach i
"tajemniczym bezczelniku".
Klasa jednak nie dowiedziała
się o przygodzie Jerzego, Bronka
i Krysi. Nie umawiając się
wszyscy troje przemilczeli to
zdarzenie. Sprawa utknęła na
martwym punkcie. Władek
obwieścił:
- Poczekajcie do jutra. Mam
pewien plan.
Czekali więc i każdy powrócił
do spraw, które go najbardziej
interesowały.
Potoczyło się życie codzienne,
zapełnione umianą lub nieumianą
lekcją, zabawą i zwadą,
krzykiem, bieganiem, poceniem
się przy tablicy i wysokim
głosem panny Jadwigi, która
umiała się także gniewać, jak
było potrzeba. Chłopcy szanowali
ją za niezłomną wolę.
Jedno tylko zdarzenie
przypomniało dzieciom, że
"tajemniczy bezczelnik" nie ma
zamiaru złożyć broni. Po
lekcjach, kiedy Wojtek otworzył
swój tornister, by zapakować
książki, znalazł w nim kulę z
papieru. Gdy kulę rozwinął i
papier rozprostował, okazało
się, że było to nowe wyzwanie:
"Dziś już jest środa. A jeżeli
do soboty mnie nie odkryjecie
albo nie obiecacie, to w
niedzielę wszystkie pieniądze ze
skarbonki wsypię do puszki w
kościele. Życzę Wam powodzenia!"
W powrotnej drodze Władek
mówił do Zoi i Jerzego:
- Wszystko już obmyśliłem,
zobaczycie - nie będzie mógł się
wykręcić. Tylko myślę i myślę i
nie mogę zrozumieć, po co on to
wszystko robi?
Jerzy uśmiechnął się.
Doskonale już rozumiał.
- Nabiera nas, to raz. A po
wtóre chce mu się, żebyśmy go
posłuchali - wtedy będzie
triumfował i pewnie mu się
zdaje, że już od tej chwili
zawsze będziemy go słuchać.
Tylko o jednym zapomina, że
takie posłuszeństwo wymuszone
nie jest długotrwałe. Daleko
praktyczniej inaczej się
urządzić.
- Jak? - zapytała Zoja patrząc
w ziemię.
Jerzy nie chciał powiedzieć.
Władek znowu się uniósł.
- To jest bez sensu - krzyczał
wywijając tornistrem - jak on
może nie rozumieć tego, że
ważniejsze jest to, czego
wszyscy chcemy, niż to, czego on
jeden chce! My wszyscy razem
jesteśmy sto razy mądrzejsi od
niego jednego i lepiej wiemy, co
mamy robić!
Jerzy wzruszył ramionami.
- Tere fere! - powiedział. -
Co to znaczy "my"? My - to jest
kilkadziesiąt "ja", a każde "ja"
chce czego innego. My wszyscy
razem właśnie wrzucaliśmy nasze
grosze na pomnik tego
burmistrza, choć nikt z nas
nawet nie wie, co on takiego
nadzwyczajnego zrobił, a jemu
jednemu przyszło na myśl, że
lepiej - mapa.
- Wcale nie lepiej - krzyczał
Władek - pomnik to przykład dla
wszystkich!
- Jaki przykład? - spytała
Zoja.
- Przykład! No... żebyś
pamiętała, że jak będziesz całe
życie szlachetna, to potem ci
postawią pomnik.
- A kiedy ja wcale nie chcę
pomnika! - krzyknęła ze złością
Zoja. - Wolę mapę, bo będę
wiedziała, dokąd pojechać!
- Czego się kłócicie? Cicho
bądźcie!
- Bo jak to można mówić, że
przykład niepotrzebny!
Władek aż zdjął czapkę i
wsadził ją do kieszeni.
- Właśnie, że niepotrzebny.
Sama wiem w środku, jaka
powinnam być; bez żadnego
burmistrza na pomniku!
Władek nagle się uspokoił.
Powiedział:
- Dobrze, dobrze już, jutro
wszystko się wyjaśni - i skręcił
w swoją drogę.
Jerzy i Zoja milczeli dłuższą
chwilę. Szli, szeleszcząc nogami
w zeschłych, opadłych liściach.
Brązowe, lśniące kasztany
toczyły się po drodze. Szare
niebo nisko się pochyliło nad
ziemią, lekka mgiełka
przysłaniała drzewa i domy.
Zoja ciężko westchnęła.
- No, bo co? - zapytał Jerzy.
- Bo już zaraz będzie zima -
szepnęła Zoja. - I to jest
straszne, kiedy trzeba ciągle
siedzieć w domu.
Stali już przed furtką ogrodu
chłopca. Jerzy poprosił:
- Zobacz, co jest zadane na
jutro, bo ja zapomniałem sobie
zapisać.
Zoja spomiędzy kajetów wybrała
gruby czarny brulion i otworzyła
go. Na jednej stronie było
napisane: "lekcje z wtorku na
czwartek", druga strona czysta
miała róg oberwany. Jerzy
zapomniawszy o lekcjach,
wpatrzył się w tę nadszarpniętą
stronkę i nagle krew uderzyła mu
do głowy: przypomniał sobie
wyraźnie kształt karteczki, na
której onegdaj wrzucono mu do
tornistra ostrzeżenie.
Podniósł oczy na Zoję. Ona
również patrzyła na oberwaną
stronkę z uwagą i zdziwieniem.
- Jakie to dziwne -
powiedziała powoli - któż to mi
oberwał tę stronkę w brulionie?
Jerzy wyciągnął z kieszeni
karteczkę, którą przechowywał
starannie - dokładnie pasowała
do wydartego miejsca.
Zoja nie podnosiła oczu znad
kajetu. Zdawała się coś sobie
przypominać. Ściągnęła brwi i
zagryzła wargi.
- Nie, doprawdy nie wiem, kto
mógł to zrobić. Przy mnie siedzi
Stefka Marzec, ale to na pewno
nie ona. Taka niemądra! Jednego
zdania nie potrafi napisać
przyzwoicie. Może... - nagle
urwała i pobladła.
O kilka kroków od nich, za
parkanem ogrodu sąsiedniego stał
wysoki, barczysty pan i patrzał
na dzieci surowymi oczami.
- Zoja, proszę do domu -
powiedział głosem, który
zabrzmiał jakoś ostro.
Prędko, prędko złożyła
zeszyty, ściągnęła je paskiem i
nie żegnając się z Jerzym,
poszła skulona, z opuszczoną na
piersi głową.
A Jerzy stał jeszcze długą
chwilę i patrzał zdumiony na
oddalającą się postać pana,
który tak ostro przemawiał do
córki.
Za dworcem kolejowym, nad
rzeczką, był lasek niewielki, do
którego często chodziły dzieci.
Tu właśnie miało się odbyć
zebranie, zwołane dnia tego
przez Władka.
- Na tym zebraniu wszystko się
musi rozstrzygnąć - obiecywał;
wobec czego wszystkie dzieci
stawiły się punktualnie.
Najpóźniej przyszedł Jerzy i
oznajmił:
- Zoi nie pozwolono przyjść.
Sam prosiłem jej ojca - nie
pozwolił, i już.
To rzekłszy wyjął z kieszeni
garść orzechów i siadłszy z boku
na pieńku, zajął się gorliwie
jedzeniem. Łupiny trzeszczały w
jego mocnych, białych zębach.
Tymczasem Władek kazał
wszystkim usiąść, sam wstał i
powiedział:
- Teraz się dowiecie, co
wymyśliłem. Po prostu każdy z
nas będzie po kolei wstawać i
dawać słowo, czy nie wziął
skarbonki. Jestem pewien, że nie
ma między nami takiego, który
skłamie, mówiąc "jak mamę kocham
itd.". Można się bawić, drwić -
choć to głupio - i intrygować,
ale nikt nie przysięgnie na
kłamstwo, bo to podłość. Już
ułożyłem rotę przysięgi.
Nastała chwila ciszy, w której
padły słowa Bronka:
- A ja tam na nic nie będę
przysięgał.
W tej samej chwili Jerzy
wyrzucił ostatniego orzecha w
górę i krzyknął:
- Możecie sobie myśleć, że to
ja, wszystko mi jedno.
Przysięgać nie będę - ani mi się
śni. To wszystko jest zabawa, a
Władek włazi na słonia i udaje
ważnego. Nie będę przysięgał, bo
ja sam wiem, że to nie ja, i to
mi wystarcza. Kto mnie zna, ten
mi wierzy. Poza tym róbcie
sobie, co chcecie, a na mnie w
domu robota czeka.
Ale nie mógł odejść, bo
podniósł się wielki wrzask:
- Zostań! Nie odchodź!
Wierzymy ci. Wymyśl coś, bo
Władek wygłupia się i nic
więcej.
Siadł tedy, choć wiedział, że
w domu całe stosy makówek leżą
na ganku, a matka i ciotka
Wikcia, nie czekając na niego,
wsypują mak do woreczków.
- No, więc co? - krzyknął z
gniewem Władek.
- Przeczytaj no tę rotę! -
poradził ktoś.
- Po co, jeśli nie chcecie
przysięgać?
- Chcieć, nie chcemy, ale
przeczytaj!
Władkowi także było żal
pięknego utworu, więc zaczął:
- Przysięgam, jak mamę kocham
i żeby mnie tak ze szkoły
wyleli, na mój honor
szlachecki...
- Te, widzisz go! A jak kto
nie jest szlachcic?
- Na przykład ja, to co? Może
nie mam honoru? - rozzłościł się
gruby Bronek.
- Głupi jesteście, to wcale
nie chodzi o to, czy szlachcic,
czy nie - tylko tak w ogóle!
- Ojej, wykreśl "szlachecki",
i koniec!
- No, więc bez "szlachecki",
tylko "na mój honor i na pamięć
moich przodków"...
- A kto ich nie pamięta?
- Ciołek afrykański z tego
Władka! Mów dla wszystkich, a
nie dla siebie jednego!
- Bo jak się będziesz czepiać
każdego słowa, to nigdy nie
skończę. To wcale nie idzie o
przodków i tak dalej, tylko to
jest forma, rozumiesz?
- Wal dalej! To ładne -
powiedział z uznaniem Wojtek.
- ...i żeby mnie piorun zabił
nagle, jeśli skłamię, że nie
brałem skarbonki, tak mi, Panie
Boże, dopomóż.
- Piorun zawsze zabija nagle,
nigdy nie ostrzega - zauważył
Jerzy. - Głupia ta cała twoja
rota, Władku. Nie chcę cię
obrazić, ale muszę to
powiedzieć.
Ale Stefkowi i niektórym
podobała się. Twierdzili, że
owszem, bardzo ładna, tylko w
niej zmienić to i owo.
- Ja bym na przykład dodał: "a
jeśli nie, to niech mnie piekło
pochłonie na wieki" - doradził
świeżo wymyty Wojtek, rumiany
jak rajskie jabłko, których miał
pełne kieszenie.
- Zamiast "szlacheckie", ja
bym napisała: "szlachetne", bo
to samo znaczy, a jest
właściwsze - zauważyła Krysia.
- Jak? Szlachetne słowo
honoru? To nie ma sensu!
Władka zaczynało drażnić, że
każdy się wtrąca do jego utworu.
Jerzy gwizdnął donośnie. Kilka
wron porwało się z drzew,
strącając złote liście.
- Przecież nie będziemy
przysięgali! - krzyknął. - Więc
po co gadacie? Ja już stanowczo
idę do domu. Do soboty jeszcze
dużo czasu.
- To jest straszne, straszne -
krzyknęła z oburzeniem Krysia -
że tu między nami jest ktoś, kto
wie, a my nie wiemy, i on nie
chce powiedzieć, a my nie możemy
go przeniknąć i on sobie myśli,
co chce, a my...
- Nie ma go pomiędzy nami! -
wrzasnął Jerzy i, zeskoczywszy z
pieńka, pomknął w stronę miasta.
Na drewnianej werandzie
oplecionej winem rzeczywiście
leżały już stosy makówek, a
matka i ciotka Wikcia ostrymi
nożami obcinały ich sztywne
kryzki i wsypywały zawartość do
misek. Ojciec znosił coraz to
nowe pęki i składał swój
szeleszczący, lekki ładunek na
podłodze werandy.
W ogrodzie żółciły się
wielkie, otyłe dynie.
Jerzy siadł na niskim
stołeczku i zabrał się do
roboty, a ojciec powiedział
opierając się o słupek:
- No, już wszystkie! - I długą
chwilę przyglądał się robocie na
ganku.
- A tam u sąsiadów, żeby
palcem o palec stuknęli w
ogrodzie! - dodał kiwając głową.
- Taki ogród! Taki szmat ziemi i
nic! Drzewa dziczeją, inspekta
zapuszczone. Ot, gospodarka.
Ileż to razy w ciągu lata
mówili o tych dziwnych
sąsiadach, co nie sieli, nie
orali, nie wiadomo co.
Sprowadzili się rok temu z
miasta ze stolicy i boczyli się
na całą tę prowincję, na te
domki pochowane w gęstwie
ogrodów, na nie brukowane ulice,
po których spacerowały wiecznie
strapione kozy i aroganckie,
wszędobylskie świnie, na ludzi z
miasteczka, którzy żyli sobie
powolutku i nie śpiesząc się
spełniali sumiennie swoją
powinność.
Opowiadano sobie w miasteczku,
że ci nowi przybysze byli ongiś
bardzo bogaci i tak się oto
pogodzić nie mogli ze
zmienionymi warunkami bytu.
Ciotka Wikcia najbardziej się
oburzała.
- Ja to bym im pozabierała i
ogród, i to gospodarstwo -
mówiła. - Jak Boga mego! Powinno
być takie prawo, że nie wolno
marnować darów Bożych, no nie?
Nie chcesz robić, to ruszaj w
świat!
Ojciec bardzo się gniewał na
takie gadanie. Żal mu było
zaniedbanego ogrodu, ale cóż z
tego? Każdy ma prawo robić po
swojemu, co mu się podoba.
- Jak mi się spodoba, to
wszystkie drzewa wyrąbię i
nasieję het, precz samego
koperku. Żeby Wikcia wiedziała,
że jak mi się spodoba, to tak
zrobię.
Ciotka aż zaczerwieniła się ze
złości.
- A żeby Józef wiedział, że
jak to zrobi, to wszystkie kozy
z miasteczka zegnam na ten
koperek! - krzyknęła.
- A to jakim prawem? - oburzył
się ojciec. - Już nie mam może
prawa siać koperku w moim
ogrodzie? Jak mi się spodoba, to
i pokrzywę przeflancuję na
grządki i będę podlewać.
A matka i Jerzy śmiali się, aż
im się mak wysypywał na podłogę.
Mało to razy ojciec i ciotka
Wikcia kłócili się, wcale nie
wiadomo o co, potem w
przykładnej zgodzie stawali do
pracy, pomagając sobie
wzajemnie.
Jerzy, póki był mały, nie
cierpiał tych kłótni i zaraz
krzyczał, zacisnąwszy piąstki: -
Mamo, ja nie chcę! - Ale teraz
już wiedział, że wszystko
kończyło się dobrze i wesoło.
Taka sobie przyjacielska zwada.
Teraz, gdy tak śmiał się z
całego serca, zobaczył nagle
między drzewami sąsiedniego
ogrodu ciemną sukienkę Zoi.
Przypomniał sobie, że nie
powiedział jej o przebiegu
zebrania, więc wypróżniwszy
rozciętą makówkę pobiegł do
ogrodu.
Zoja przywitała go bez
entuzjazmu, a nawet z pewnym
zakłopotaniem. Rozejrzała się
lękliwie dookoła i zapytała:
- Czego chcesz?
Jerzy stropił się.
- Niczego. To jest,
przyszedłem ci powiedzieć o
zebraniu.
- Mnie to nic nie obchodzi -
powiedziała patrząc w ziemię.
Jerzy zirytował się.
- Więc może cię obejdzie, jak
powiem, że mamy wszyscy
przysięgać, że nie braliśmy
skarbonki - rzekł z hamowaną
złością.
Zoja spłonęła rumieńcem.
- Nic mi do tego - odparła
wyniośle.
Jerzy nagle stracił panowanie
nad sobą. Chwycił Zoję za
ramiona i potrząsając nią
silnie, wykrztusił z gniewem:
- Nic cię nie obchodzi, nic
się nie wtrącasz, udajesz
królowę, a swoje robisz po
cichutku, co?
Puścił dziewczynę i sam się
przeraził. Stała spokojnie i
przyglądała mu się bez gniewu.
- Cóż się mam wtrącać, chyba
ja nie należę do was? -
zapytała. - Wy sobie mówicie
różne rzeczy po cichu i kochacie
się, i macie swoich przyjaciół i
swych wrogów, i zamieniacie się
na scyzoryki i ołówki, a ja
jestem obca.
Słuchając tego Jerzy
zawstydził się. Rzeczywiście,
czy ktokolwiek z nich w klasie
zaopiekował się tą dziewczynką,
gdy przybyła do nich rok temu,
obca, nieśmiała, zalękniona? Czy
kto zbliżył się do niej,
dopomógł jej do zapoznania się z
klasą? Nikt.
Wszyscy odnieśli się do niej
obojętnie, nieżyczliwie, nikt
jej nie wciągnął w krąg życia
klasy, nikt jej nie wtajemniczył
w sprawy, nadzieje i troski
ogółu.
I została tak przez cały rok
poza nawiasem, obca wszystkim i
nikomu niepotrzebna.
- Dlaczego sama się nie
postarałaś? - powiedział
niepewnie.
Tylko wzruszyła ramionami.
- Myślisz, że to tak łatwo...
szczególniej... - urwała
rozpoczęte zdanie i pochyliła
głowę.
- Szczególniej co?
- Szczególniej, kiedy się jest
brzydką, głupią i złą
dziewczyną! - krzyknęła jednym
tchem.
Jerzy aż cofnął się ze
zdziwienia.
- Kto ci to powiedział? -
odkrzyknął gniewnie.
- Myślisz, że nie wiem? Wiem
bardzo dobrze, że jestem
brzydką, głupią i złą dziewczyną
- powtórzyła z jakimś
rozpaczliwym uporem.
- Kłamiesz - ostro zaprzeczył
Jerzy. - Wcale nie jesteś
brzydka, przeciwnie - nawet
ładna, ale to nie jest ważne.
Ważne jest, że nie jesteś
głupia; gdybyś się postarała i
była odważniejsza, mogłabyś być
pierwszą uczennicą w klasie. I w
końcu na pewno nie jesteś zła.
- Jestem!
- Nieprawda! Nie kłam! -
krzyknął Jerzy tupiąc nogą.
- Więc naturalnie Zoja znowu
kłamie - powiedział suchy głos
tuż za plecami dzieci.
Jerzy odwrócił się: o dwa
kroki za nimi stała młoda, tęga
osoba, o gładko zaczesanych,
jasnych włosach i
bladoniebieskich, płytko
osadzonych oczach. Trzymała za
rękę śliczną, rumianą Hanię,
która z niewzruszoną powagą
zajadała jabłko.
- Nawet już koledzy poznali
się na tobie - powiedziała owa
pani, którą Jerzy dostrzegał
niekiedy w ogrodzie i brał za
matkę Zoi .
Chwilę trwało milczenie, po
czym pani rzekła:
- Zoja, proszę do domu -
zupełnie takim samym głosem i
tonem, jakim dnia poprzedniego
ojciec dziewczynki powiedział to
samo zdanie. Ale niespodziewanie
Zoja nie poruszyła się z
miejsca. Odpowiedziała chłodno:
- Dobrze. Za chwilę przyjdę. -
Oczy jej zwarły się z oczami
młodej pani, która powoli
spuściła powieki i zawróciła w
głąb ogrodu, wzdychając ciężko.
- Czy to jest twoja matka? -
szeptem zapytał Jerzy.
- Nie, nie - wybuchnęła
gwałtownie - to nie jest moja
matka, to jest nasza gospodyni.
Mama umarła, a ona mnie
nienawidzi. Gdybym mogła,
uciekłabym w świat na zawsze.
Jerzy schwycił dziewczynkę za
ręce.
- Cicho bądź, co ty pleciesz?
- szeptał w przerażeniu. -
Uspokój się. Na pewno ci się
wydaje, dlaczego miałaby cię
nienawidzić?
Zoja milczała już, oddychając
ciężko. Rzekła po chwili:
- Nie wiem, dlaczego... byłam
dla niej zła na początku, to
prawda. Mama mnie kochała,
wszystko mi było wolno. A kiedy
ją tatuś sprowadził, żeby się
nami opiekowała, wszystko się
zmieniło. Zresztą ja już nie
wiem, jak to się stało -
zakończyła z oczami pełnymi łez.
- Teraz i ona, i tatuś kochają
tylko Hanusię... To prawda, że
Hanusia jest śliczna i
pieszczotliwa, i łagodna.
Jerzy stał teraz bezradnie i
nie wiedział, co mówić wobec tej
bezgranicznej rozpaczy.
- A teraz to ja już ciągle
robię im na złość - powiedziała
jeszcze Zoja - i oni coraz
więcej mnie nienawidzą.
Jerzy wrócił do swego domu z
ogromnym ciężarem na sercu i
chaosem splątanych myśli w
głowie.
Wieczorem zrobili naradę.
Ojciec, matka, ciotka Wikcia i
on. Opowiedział wszystko
dokładnie.
Ojciec myślał gładząc ręką
wygoloną brodę; druty, na
których ciocia Wikcia robiła
rękawice na zimę, brzęczały
złowrogo, a matka wzdychała
ciężko, rozkładając obrus w
kratę na stole.
- Biedne dziecko - powiedziała
w końcu i palcem obtarła łzę w
kącie oka.
- Moje zdanie takie - szorstko
wygłosiła ciotka. - Paskudni
ludzie, którzy zaniedbują ogród
i zamęczają dziecko. Pewnie
tamten chce się ożenić z tą
kobietą, a jej znowu
niepotrzebne cudze dziecko. Więc
chce ją gdzieś wyprawić z domu,
i kwita.
Ale ojciec nie był zadowolony
z tego wniosku.
- A ja tam znowu tak nie myślę
- rzekł. - Hanusia też nie jej
dziecko, a kocha ją i pieści. To
pewnie inaczej było - i znowu
zamyślił się stukając palcem o
stół.
Jerzy siedział bardzo
zmartwiony, pierwszy raz od
poniedziałku nie myślał o
skarbonce.
W końcu ojciec już się
domyślił, przynajmniej tak mu
się zdawało. Więc tak, oni byli
podobno bogaci i matka pewnie
strasznie psuła swoje
dziewczynki. Naraz stracili
majątek i jednocześnie matka
umarła. Więc Zoi już nikt nie
pieścił i pewnie nie spełniano
wszystkich jej zachcianek. I
wtedy to przyszła do domu ta
gospodyni. Może i niezła
kobieta, ale obca i może nie
bardzo mądra, więc kiedy Zoja
zaczęła grymasić, a domagać się
tego i owego, a gniewać -
opiekunka zaczęła ją karać i
skarżyć ojcu, zamiast
wyperswadować głupiemu dziecku.
I tak pewnie powolutku,
powolutku, coraz się bardziej
nie lubiły. Zoja robiła się
coraz gorsza, a ona, opiekunka,
coraz bezwzględniejsza.
- Jak ty, Józefie, wszystko
zrozumiesz i wytłumaczysz -
powiedziała matka i przerwała
sobie krajanie chleba, żeby
przyjść i pocałować ojca w
czoło.
- Najgorzej, jak kobiety nie
mają rozumu - mruknęła ciotka
Wikcia. - Powiedziałaby dziecku,
że tak i tak, pocieszyłaby i
wszystko byłoby dobrze.
Swoją drogą nazajutrz, w
piątek, była już niewątpliwie
ostatnia chwila. Los skarbonki
musiał się rozstrzygnąć.
Wszystkie dzieci spoglądały na
siebie z niepokojem i
wyczekiwaniem. Liczono już tylko
na spryt i pomysłowość Jerzego.
Jeśli on nic nie wymyśli, jeśli
winowajca nie skruszy się w
ostatniej chwili, wielkie
przykrości czekają całą klasę -
wielki wstyd.
Tego dnia kropił deszczyk
drobny i uparty; jednolicie
szare niebo napełniało duszę
smutkiem i zniechęceniem.
Na pierwszej pauzie Wojtek
napisał na tablicy:
"Jeżeli on odda, to ja mu dam
kilo ożechów włoskich."
Efekt tego napisu osłabił
trochę błąd w słowie - orzechy.
Dokładny Stefek poprawił go
natychmiast, po czym zmazał cały
napis i powiedział:
- Nie powinniśmy go
przekupywać, to nie jest
"atmosfera prawości"!
- Jeśliby się zgodził, to jest
świnia - zdecydowała Krysia.
Chmury nasuwały się coraz
gęstsze. W klasie było tak
ciemno, że pani odłożyła
klasówkę na następny tydzień.
Trochę to pocieszyło znękane
dusze, niemniej i na drugiej
pauzie nikt nie miał ochoty do
zabawy. Dzieci zbierały się
małymi grupkami pod oknami i
naradzały się cichutko.
Jerzy nie ruszał się z ławki -
siedział z rękami w kieszeniach
i gapił się w okna.
Daremnie dyżurny Stefek
prosił: - Wyjdźcie z klasy,
trzeba wywietrzyć. - Godzono się
na wietrzenie, ale nikt nie
chciał wyjść. Wilgotny chłód
wiał przez otwarte okno, mokra
gałąź jarzębiny uderzała w
szybę.
Przy końcu trzeciej lekcji
wynikła krótka bójka między
Krysią a Bronkiem. Panna Jadwiga
zażądała wyjaśnień.
- To... to nic - powiedziała
Krysia zaczerwieniona - ja go
trąciłam, bo... zresztą nic
ważnego.
Bronek był tego samego zdania.
- O tak sobie, proszę pani!
Przepraszamy - powiedział.
Wobec tego panna Jadwiga nie
pytała więcej, a zresztą dzwonek
przerwał te wyjaśnienia.
Dopiero gdy drzwi zamknęły się
za nauczycielką, Bronek wskoczył
na swoją ławkę i potrząsając
kartką papieru, zaczął krzyczeć
wniebogłosy:
- Przyłapałem, przyłapałem!
- Wcale nie! - darła się
Krysia. - To jest list prywatny,
oddaj zaraz!
- Ładnie mi prywatny, znamy
się na takich listach. Wszystkie
się tak zaczynały!
Dzieci zwartym murem otoczyły
walczących. Bronek jedną ręką
broniąc się przciw Krysi, drugą
podał Jerzemu skrawek papieru
wydarty z kajetu.
To, co z tego skrawka Jerzy
wyczytał głośno, brzmiało
rzeczywiście dosyć podejrzanie:
"Jeżeli mi obieca... -" tylko
tyle.
- Wszystkie listy od "niego"
tak się zaczynały - powiedział z
triumfem Bronek. - Dalej miało
być naturalnie: "obiecacie, że
kupimy mapę - oddam skarbonkę".
Dzieci spojrzały na Krysię.
Nie posiadała się ze złości.
- Wcale nie będę z nim mówić,
przez całe życie! - krzyknęła w
kierunku Bronka. - Zajada się
przez cały dzień i już ma same
ulęgałki w głowie zamiast mózgu!
- No dobrze - powiedział Jerzy
- ale cóż to pisałaś na tym
papierku?
- Na tym papierku? Pisałam, co
mi się podobało! List do
papieża, skargę do sądu na
najgłupszych chłopców w świecie,
Bronków. Zresztą tobie powiem -
zakończyła już trochę
spokojniejszym głosem. -
Odpisywałam Rózi, która napisała
do mnie z zapytaniem, czy pójdę
z nią jutro na orzechy do lasu.
Masz tu jej kartkę... A ja
chciałam odpowiedzieć: "Jeżeli
mi obiecasz, że pomożesz mi
odrobić zadania, bo mi nie
wypadają, to pójdę".
Jerzy uznał to wytłumaczenie
za wystarczające i dzieci
rozeszły się po klasie, kpiąc z
Bronka na potęgę.
Dopiero po ostatniej lekcji
Jerzy krzyknął do wychodzących:
- Poczekajcie, coś wam powiem!
Dzieci zatrzymały się przy
ławkach. Władek zamknął
starannie drzwi na korytarz i
stanął przy nich na straży.
- Przede wszystkim pytam się
was, czy nie zgadzacie się
ustąpić i kupić mapę za
pieniądze w skarbonce?
- NIe, nie! - krzyknęli prawie
wszyscy.
Jerzy spojrzał na Zoję.
Siedziała spokojnie, z rękami
złożonymi na teczce. Oczy ich
spotkały się. Zoja powoli
spuściła powieki; i ona się
widocznie nie zgadzała.
Jerzy zawołał wesoło:
- Więc się nie zgadzamy,
naturalnie. Ja myślę, że ten
ktoś, kto zabrał skarbonkę,
zrobił to z dwóch przyczyn:
najpierw chciał dokuczyć nam
trochę, a po wtóre - chciał się
zabawić. Bo przecież to wszystko
razem było śmieszne! Tysiąc razy
dał nam okazję do złapania go,
pisząc na tablicy i podrzucając
papierki, a myśmy go nie
złapali. Ale on się myli, jeśli
przypuszcza, że to dlatego, że
wszyscy jesteśmy gapy. Po prostu
nikomu z nas nie chciało się
ustawicznie szpiegować.
Wierzyliśmy, że on sam w końcu
zrozumie, że groźbą nie wymoże
od nas obietnicy. Ja myślę, że
jemu się chce rządzić w klasie,
ale już kiedyś powiedziałem, że
rządzenie, oparte na wymuszeniu,
jest krótkotrwałe i
niebezpieczne. Dlatego lepiej
tak postępować, żeby nas wszyscy
kochali, szanowali i cenili,
wtenczas nie potrzeba żadnych
sztuczek, i tak słuchają cię,
gdy potrzeba.
- Otóż to właśnie! -
powiedział z zadowoleniem
Bronek.
- Więc teraz on powinien to
zrozumieć, że nawet gdybyśmy sto
razy woleli kupić mapę niż dać
pieniądze na ten pomnik - to i
tak, póki tego żądają od nas pod
przymusem, ustąpić nie możemy,
bo to byłoby upokarzające.
- Wiwat, Jerzy! - wrzasnął
Staś Marzec, brat Stefki.
- Gdybyśmy ustąpili, to
rzeczywiście mógłby potem nami
gardzić. A tak wolimy, żeby
pieniądze przepadły. Nie my się
będziemy tego wstydzili, tylko
on, choćby nawet wiedział na
pewno, że nikt nie zna jego
imienia, to i tak będzie się
wewnętrznie wstydził do końca
życia.
- To jest właśnie atmosfera
prawości! - krzyknął olśniony
Bronek, wyrzucił teczkę pod
sufit i gwizdnął radośnie.
Wszyscy nagle poczuli się
jakby wyzwoleni z ciężkiej
udręki.
- No dobrze, ale panna
Jadwiga? - powiedziała Krysia.
- Ja ufam, że jutro skarbonka
się znajdzie - zapewnił Jerzy. -
Zabawa się skończy. I to
najdoskonalej, bo on zwycięży
tym, żeśmy go nie przyłapali, a
my - żeśmy mu nie ulegli. Pannie
Jadwidze wytłumaczymy to
wszystko i zrozumie, bo jest
mądra. No, do widzenia! Tylko
jeszcze jedno, Musicie mi
obiecać, że jutro rano nikt nie
będzie się starał podpatrzyć,
kto odniesie skarbonkę.
Obiecali niezbyt chętnie, ale
obiecali. Strasznie niejednemu
leżało na sercu to, że sprawa
pozostanie nie wyjaśniona, ale
nie było rady. O zmroku Jerzy
nie zapalił lampy w swoim pokoju
i siedział cicho