Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł

Szczegóły
Tytuł Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zbigniew Żakiewicz BIAŁY KARZEŁ Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 Dominice... Część pierwsza I Otoczony solidną staroświecczyzną, co zwijała żelazo w kapryśne zawijasy, jakby dotknięte było ono jęzorem ognia, który wybuchnąwszy zastygł w mgnieniu oka, zagłębiałem się w pluszową kanapkę przedziału pierwszej klasy. Cały byłem przesycony zapachem starego pluszu, węglowego czadu, mdłego i słodkiego zarazem, który mógł być też wspomnieniem dawno wykurzonej fajki lub nachalnych perfum nieznanej mi damy. Gdy rzuciłem okiem na szybę przedziału, i tam ujrzałem mdłe i żółtawe, jakby ktoś lekko podwędził szkło siarczanym oddechem. Wystarczyło jednak szybę obdarzyć nieuwagą – ginęło mdłe i siarczane, natomiast gdzieś z wnętrza czy też spoza wnętrza szyby wypływał strumień przedmiotów i rzeczy, widoków i widoczków. Powstawały pojedyncze domy, lekko odęte, choć wyraźnie sześcienne i skłócone z łagodnością horyzontu, wyjeżdżały drzewa ustawione skrzętnie obok siebie, tkane z zielonych dymów gwałconych nagłą czerwienią lub ostrym jak szkło słońcem. Wreszcie powstawały całe miasteczka i kładły się długo, jakby z rozmysłem, za wzgórza jaśniejące od letniej żółcizny oraz lekko siniejące od fioletów lekkich i płynnych niczym drzewny spirytus. Coś tam zazgrzytało pod kanapką, coś pisnęło przeciągle i taniec za szybą, czy też w szybie, stał się szybszy i bardziej oberkowy, jakby za chwilę wszystko miało zawirować i wejść w jakiś żarłoczny lej. Ale oto najspokojniej w świecie wyskakiwała zza ramy biała, murowana stacyjka, jakże biała i jakże murowana, i dzięki temu – jakże stacyjka! I wszystko wracało do normy, i znów szyba pulsowała wewnętrznym, choć tak widocznym na zewnątrz życiem, niebaczna ani na żółty zaciek, który mdlił się na jej szklanej skórze, ani na mnie, com ją przenikał czy też tylko przyjmował, co mi raczyła ukazać. Kiedy tak trwałem zagłębiony w plusz, spowity w różne zapachy (i w ten zapach również, który mógł być kolorem) oraz owinięty w widoki i widoczki, czując pod pluszem, a również pod chodniczkiem, zakurzonym i zeszmaconym mocno, niekończącą się pracę kół, które okrywały swym startym do żywego grzbietem wciąż dalszy i dalszy odcinek szyny, gdy więc tak pogrążyłem się w czymś, com za sprawą przyzwyczajenia nazywał siedzeniem, głowę moją na wskroś przewiercił mocny zgrzyt, co był też piskiem, i to tak dokuczliwym, jakby ktoś nawijał na palec mój, już nieco zmęczony, mózg. Gdy otworzyłem oczy (a że je zamykałem, pojąłem wówczas, kiedy uderzyło we mnie światło, bijąc w źrenice jak w środek tarczy) i gdy przetrzymałem pierwszą inwazję jasności, dostrzegłem, że nie wiedzieć jak i skąd zjawił się w przedziale nieznany mi człowiek, zajmując skromnie miejsce przy drzwiach. – Mój Boże, cóż to takiego? Przecież można od tego pisku głowę stracić – rzekłem, jak się mi zdawało, półgłosem, lecz przybysz, siedząc w kąciku ławki prosto i nieco nawet za sztywno, odparł: – W rzeczy samej, drzwi w tym przedziale są, można rzec, bezczelnie piskliwe. Po tych słowach zapadło milczenie, lekko kłopotliwe i trochę niezręczne, gdy tymczasem wagon dalej czynił swoje, a i szyba ciągle ukazywała to, co było zewnętrzne czy też wewnętrzne. W istocie – pomyślałem wówczas – drzwi są nie po prostu piskliwe, ale „bezczelnie piskliwe”. Sprawiedliwy jest ten nieznany mi człowiek wobec drzwi, nie tylko że sprawiedliwy, ale też zadziwiająco przenikliwy. – Sprawiedliwie pan rzekł – odezwał się nagle nieznajomy – a może więcej niż sprawiedliwie, bo zadziwiająco przenikliwie, że można od tego pisku nawet głowę stracić. – Co pan powiedział?! – zawołałem przyglądając się bacznie mężczyźnie. – To właśnie, co pan usłyszał – odparł grzecznie przybysz. – Mógłbym też powiedzieć – podjął za chwilę – że słysząc podobnie przeraźliwy pisk ma się wrażenie, że ktoś nawija na palec nasz, już nieco zmęczony, mózg... – Trafił pan w sedno – odparłem w miarę spokojnie. – Kropka w kropkę mógłbym rzec to samo. Przybysz skłonił lekko głowę, jakby oddając mi należny hołd, i rzekł: – Świat powinien uczyć się od nas, gdyby choć w części był podobnie jednomyślny, jak jesteśmy jednomyślni z panem, nie byłoby wówczas ani tych przeklętych wojen, ani innych niedorzeczności. – Rzeczywiście – odparłem – ma pan rację, jesteśmy jednomyślni. Nawet więcej: powiedziałbym, że jesteśmy wprost zadziwiająco jednomyślni... Nieznajomy uśmiechnął się skromnie i rozkładając ręce w geście, który mógł oznaczać, że cała zasługa leży po mojej stronie, powiedział: – Cóż, czy mamy z tego powodu się martwić? Rzeczywiście – pomyślałem, jak się mi zdawało, w duchu – czyż nie należy się cieszyć, iż się spotkało jakże blisko myślącego człowieka, co rozumie w pół słowa, jeśli nie w pół myśli. – Należy się tylko cieszyć – podjął po dłuższym milczeniu przybysz – iż rozumiemy się w pół słowa, jeśli nie w pół myśli... – Proszę mi wybaczyć – odpowiedziałem – ale rozważywszy całą sprawę, jak się to mówi, na zimno, znowu tak bardzo nie ma z czego się cieszyć. Chyba że, chyba że... – tu umilkłem i tknięty pewną niezbyt jasną myślą jeszcze raz zlustrowałem przybysza. – Chyba że? – podchwycił ten, lekko się rozluźniając, lecz nie na tyle, aby stracić ową sztywność, z którą zjawił się w mym przedziale. – Chyba, żebyśmy się już skądś znali! – Tak? A to ciekawe – przyznał mężczyzna uśmiechając się pod wąsem. – Proszę mi wybaczyć – zawołałem z jakąś dziwaczną, wprost nieprzyzwoitą szczerością – ale właściwie od samego początku, jak tylko usłyszałem pierwsze zdanie, które pan wypowiedział, poczułem, że już skądś znam pana. I to nie od dziś ani też nie od wczoraj! Mało tego, poczułem też, lecz nie w pełni uświadomiłem sobie, że znam pana w jakiś szczególny sposób, można rzec – znam pana oko w oko, bez jakichkolwiek porównań i analogii, tak zapewne znają się niemowlęta albo ludzie pierwotni należący do tego samego plemienia. Inaczej, jakże wytłumaczyć ową dziwną zgodność naszych myśli? Przybysz zarumieniwszy się lekko, lecz spokojnie wytrzymując mój wzrok pewnym siebie spojrzeniem, w którym mogłem też odczytać coś na kształt wyrzutu, odparł: – Muszę się przyznać, nic nie skrywając, gdyż dlaczegoś mi się wydaje, że trudno tu cokolwiek skryć, że ja również zostałem dotknięty podobnym stanem uczuć. – Pozostało więc nam jedynie wyjaśnić, gdzieśmy się zdążyli z panem poznać... – stwierdziłem z godnością. – Rzeczywiście, jest rzeczą nad wyraz interesującą: gdzie i kiedy zdążyliśmy zawrzeć z panem znajomość, i to taką znajomość... Przy słowie „taką” przybysz nie wiadomo dlaczego puścił perskie oko, co wydało się mi niezbyt uprzejme, powiedziałem więc z nienaruszonym spokojem: – Jeśli chodzi o mnie, to większą część swego żywota, jeśli nie cały, spędziłem na ustawicznych wędrówkach, przeprowadzkach z miasta do miasta, częściowo z własnej winy, czę- ściowo, jak to się mówi, za sprawą historii. Niewykluczone więc jest, jeśli nie pewne, że mogłem się spotkać z panem oko w oko na jednym z zakrętów mojej, czy też świata, historii: w jednym z miasteczek czy miast, w których przebywałem czas pewien. – Podobna ewentualność czy też pewność, jak pan woli, jest raczej wykluczona – odparł przybysz uważnie i przyjaźnie mnie wysłuchawszy. – Prowadzę bardzo osiadły tryb życia i z zasady nie lubię zmieniać miejsca zamieszkania. Właściwie dzisiejsza podróż jest moją pierwszą podróżą, nie licząc tej, którą odbyłem lat temu trzydzieści i parę w drodze ze szpitala do domu albo, wyrażając się ścislej, którą odbyto ze mną, gdy zaistniałem na świecie. Wątpię więc, abym mógł pana poznać w podróżach, a dziś rozpoznać. Pozostała zatem jedyna możliwość, że w swych podróżach, o których pan wspomniał, zahaczył pan i o te okolice, i o naszą dolinę, która jest nie tak znów daleko... – Okolice, przez które obecnie jedziemy – odparłem równie grzecznie i spokojnie – oglądam po raz pierwszy w życiu. Jak do tej pory, podróże moje wiodły przez krainę równinną albo najwyżej pagórkowatą, sądząc zaś z pana słów oraz po tym, co mi ujawniła szyba, musi pan zamieszkiwać w okolicach górzystych, jeśli nie górskich. – Wynikałoby z tego – rzekł przybysz z wciąż nie wygasającą kurtuazją, chociaż policzki jego zdradzały jakiś burzliwy proces zachodzący w głębi serca – że musiałem spotkać kogoś, kto jedynie z pozoru był panem, kogoś, kto był pana, że się tak wyrażę, fizyczną kopią. – Czyli że i ja również natknąłem się na kopię pana? – spytałem, czując, iż przybysz coś pokpił. – Ale, mój szanowny panie, zapewne przyzna pan, że i pan do dzisiejszego dnia nie rozmawiał z kimś tak bardzo znajomym, znajomym t a k ą znajomością, a więc znajomością bez jakichkolwiek porównań i analogii, znajomym, że się tak wyrażę, bez znajomości. Pozostawmy to jednak na boku, gdyż widzę, iż zżyma się pan na podobną, muszę przyznać, że i dla mnie samego zaskakującą, szczerość. Byłby to, szanowny panie, nadzwyczaj rzadki zbieg okoliczności, abyśmy spotkali nasze kopie, gdyż oznaczałoby to, że po świecie chodzą dwie pary nas i myśmy po kolei spotykali jednego z pary, czyli ja spotkałem pana sobowtóra, a pan mojego... – Tak... – zadumał się przybysz i nagle poczerwieniawszy wypalił, patrząc mi prosto w oczy: – A czy nie uważa pan, że mogło być tak, iż spotkaliśmy nie dwie osoby przypominające nas nawzajem, lecz że spotkaliśmy jedną osobę przypominającą... – Przypominającą równocześnie mnie i pana?! – Ano właśnie! – ucieszył się przybysz i znów oko jego uczyniło pewien aż za bardzo określony tik. – Jeśli miałby istnieć ktoś łudząco podobny do mnie i równocześnie do pana – odpowiedziałem nad podziw spokojnie – oznaczałoby to, że jesteśmy podobni do siebie jak dwaj bracia syjamscy albo dwie krople z tego samego morza. Co znowu oznaczałoby, gdybyśmy dodali jeszcze tę trzecią hipotetyczną osobę podróżującą tam, gdzie i ja podróżowałem, oraz przebywającą tu, gdzie i pan przebywał od początku swego bytowania, że na świecie istnieją trzej bracia syjamscy albo trzej ludzie jak trzy krople z tego samego oceanu. Powiedziawszy to, poczułem, że z niewiadomych powodów oblewam się jaskrawym rumieńcem, tymczasem przybysz najspokojniej w świecie, jakby policzki jego od początku były martwe niczym marmur kararyjski, ciągnął: – Pozostaje więc jedyne proste rozwiązanie, że owa znajomość, co nie znosi żadnych porównań, że owo uczucie bliskości, jakie nami zawładnęło, że tkwi ono w nas samych! Po prostu, patrząc jeden na drugiego, widzimy siebie samych i stąd to złudzenie patrzenia, jak pan trafnie określił, niemowlęcego, patrzenia oko w oko, nos w nos, ząb w ząb. I gdyby to nie był przedział wagonu, a dajmy na to, jakiś magazyn czy dom mody, powinniśmy poszukać lustra, aby sprawdzić, czy czasami rzecz cała nie sprowadza się do magii zwierciadlanego odbicia... Wyrzekłszy te słowa przybysz również zarumienił się, i to tak bardzo, że twarz jego, szyja, a nawet ręce stały się purpurowe, jakby oblane gęstym sokiem porzeczkowym. – Rozumuje pan prawidłowo – rzekłem ze spokojem, na jaki było mnie stać, lecz odwracając wzrok od przybysza – ale zawsze byłem i zdaje się, że nadal jestem pewien tego, iż nadto dobrze znam siebie, abym nie mógł od pierwszego spojrzenia ujrzeć w panu kogo należy. – I ja również powoływaniem się na znajomość siebie gasiłem niepokój jaki wkradł się w me serce, jak tylko siadłem naprzeciwko pana – odparł przybysz. – Teraz pozostaje nam tylko stwierdzić, że zbyt mało znamy siebie, aby się poznać... – A więc to tak! – zakrzyknąłem – a więc pan miałby być moim sobowtórem, i to tak idealnym, że nie potrzeba tu jakichkolwiek porównań ani analogii? – Poniekąd – stwierdził przybysz. – W każdym razie tak to wygląda z miejsca, na którym pan siedzi, natomiast z mego miejsca... – Ja jestem pana sobowtórem? – O, właśnie... Cieszę się, że tak szybko wpadł pan na właściwy trop. Rozumie pan teraz powód mego zmieszania, za co, mówiąc nawiasem, jestem na siebie wściekły niesamowicie. Ale przyzna pan, że nie należy do rzeczy przyjemnych spotkać kogoś, kto, że się tak wyrażę, przedstawia, i to przedstawia akurat mnie! – Ależ, proszę pana! Jak to „przedstawia”? Jestem jak najbardziej sobą i nawet na moment nie przedstawiałem nikogo, a tym bardziej pana. Co prawda moje „jestem” jest cokolwiek zakłócone trybem mego życia, pełnego wyjazdów i zmian ustawicznych, tak że w końcu nie wiadomo, czy są to wyjazdy, czy przyjazdy, albowiem, aby skądś wyjechać, trzeba tam przedtem kapkę pobyć. Z kolei nie przyjeżdżając na serio, trudno również na serio wyjechać. Tak więc sytuacja moja jest nieco skomplikowana, ale tylko sytuacja zewnętrzna. Wewnętrznie, mniemam, że jestem sobą i tylko sobą, a nie żadnym przedstawiaczem! Zresztą – podjąłem zaczerpnąwszy oddechu – dlaczego zaraz ja mam przedstawiać? W końcu to nie ja, ale pan wtargnął do tego przedziału, w którym ja już byłem, czyli istniałem na własną rękę i bez związku z kimkolwiek. Wynikałoby z tego, że to raczej pan jest moim przedstawiaczem! – Mój panie – uśmiechnął się przybysz z jakąś zgoła diabelską przebiegłością – nie chce chyba pan powiedzieć, że do momentu, w którym spotkałem pana, w ogóle nie istniałem? – Proszę pamiętać, że pan pierwszy to powiedział! – zakrzyknąłem. Po tym wykrzykniku, trzeba przyznać, iż niezbyt przyzwoitym, gdyż dotykającym do żywego mego rozmówcę, i to tak do żywego, iż pozostawiającym mu bardzo mało życia, w przedziale zapadła głucha cisza, krajana łomotem niestrudzonych kół. – A właściwie – rzekłem po dłuższym namyśle – po co mamy nawzajem pozbawiać się czci i wiary? Przecież należymy do ludzi kulturalnych i przyzwoitych, zgódźmy się więc, że jest pan moim sobowtórem jedynie w tej chwili, w przedziale tego pociągu, w którym ja jechałem, kiedy pana jeszcze nie było (ma się rozumieć – w przedziale!). W tej sytuacji, z chwilą gdy się tylko rozstaniemy, stanie się pan jak najbardziej sobą, i kropka! – Jakżeż to „i kropka” – zaśmiał się boleściwie przybysz. – Co pan właściwie sobie wyobraża? Jakżeżbym mógł spojrzeć sobie w oczy, gdybym przyjął pana wersję i wyszedł z tego przedziału jako pana sobowtór?! Czy nie rozumie pan, że pan stałby się normą, jedynym miernikiem i skalą określającą? W rezultacie nigdy, ale to nigdy nie miałbym pewności co do siebie, zawsze podejrzewałbym się o różne rzeczy i sprawki, jako że przyzna pan, iż nie jest mi znane pańskie życie ani pana skłonności. Nie mówiąc o najważniejszym, a mianowicie o tym, że pan uzurpując sobie realizację pełnej idei, która przejawiła się w nas obu, skazałby mnie na wtórność. Pan istniałby naprawdę, ja zaś byłbym tylko niedoskonałą realizacją owej pełni. – Ma pan rację – zgodziłem się wspaniałomyślnie i podumawszy chwilkę, rzekłem: – Jest jeszcze inne i, sądzę, najlepsze wyjście. Zgódźmy się, że każdy z nas ma w drugim swego 10 naśladowcę, czyli sobowtóra! Niechże więc pan spokojnie patrzy na mnie jako na swoje naśladownictwo, ja zaś, pozwoli pan, że w dalszym ciągu będę patrzał na pana jako na moje odbicie, na moją kopię, trzeba przyznać, że nie najgorszą. – Jest pan rzeczywiście o r y g i n a l n y – stwierdził z przekąsem przybysz. – Nie pojmuje pan jednego, a mianowicie, że w proponowanym zawieszeniu broni nie tylko pan znalazłby się na ofiarowanej mi tak lekkomyślnie, choć nie bezmyślnie, pozycji, ale że obaj stracilibyśmy wszystko, ale to dosłownie wszystko! Bo jakże mógłbym na serio być oryginałem, skoro wiadomo, że jestem pana odbiciem. I ab ovo: jakże mógłby być pan normą dla mnie, gdy z góry wiadomo, że jest pan moim sobowtórem, moim naśladownictwem, swego rodzaju ersatzem mnie. Proszę pomyśleć, jaką niedorzeczność proponuje pan: każdy z nas odbijałby wówczas odbicie, a gdzież byłby ten ktoś niezależny, ten ktoś, kto wynikałby z siebie i tylko z siebie, ten ktoś niezachwianie pewny, kto mógłby rzec: „Jestem”. A nie, jak pan to proponuje: „Jestem, bo on jest, ten on, który jest dlatego, że ja jestem”. Rzeczywiście trudno było nie zgodzić się z moim rozmówcą, chociaż skądinąd czułem, że z p e w n e g o w z g l ę d u nie mogę mu przyznać racji, choćby to była najbardziej racjonalna z racji. Tymczasem w trakcie naszej pogawędki pociąg zaczął wstrzymywać bieg, piszcząc i zgrzytając przeraźliwie, szyba przestała okręcać horyzont wokół osi, co była zawsze wetknięta w środek pejzażu, i przed wagonem stanęła na baczność, zesztywniała nieco i biała jak mąka, piętrowa stacyjka. Mój Boże, jakże jest szczęśliwa ta stacyjka! – myślałem patrząc na pięterko, gdzie spoza firanek i kwiatków wyzierała twarz dziewczyny, znudzonej wieczną zmiennością, która stała się czymś niedostrzegalnym, jeśli zgoła nie monotonnym – jakże jest szczęśliwa ta stacyjka, trwając tak u progu wiecznej zmienności, ciągłych przejazdów i rozjazdów, nienaruszona i spokojna, jeśli nawet nie senna, choć biała, jakby i ją dotknęło szaleństwo podróży. Mój Boże, jakże przyjemnie musi się czekać w czasie niepogody na tej stacyjce, sącząc kwaśne piwo pod dymek z papierosa, który to dymek zmieszawszy się z wonią naoliwionej podłogi i wilgotnych ubrań tworzy niezapomniane zapachy, trochę mdłe, trochę słodkie i mocne jak w klozecie. Jakże musi być przyjemnie tak siedzieć na brzegu podróżowania, mając we krwi dreszczyk podróży, a pod nogami stały grunt, a do tego drzwi, co nie piszczą tak przeraźliwie i dojmująco! Gdy tak rozmyślałem, na peron wwalił się spory tłumek ludzi gotowych porzucić stacyjkę i pędzić przez nieznane krajobrazy. Depcząc się i popychając tłumek wwalał się do wagonów, wnosząc do nich swoją niecierpliwość i zamieszanie, które widoczne było gołym okiem nawet dla najmniej doświadczonego podróżnika: oto obok dorodnych mężczyzn przyodzianych w białe, lekko przyżółcone pelerynki i takież spodnie, kwitnące jakimś kwiatem wielobarwnym, w płaskich czarnych kapelusikach na spoconych łbach, mężczyzn, którzy wyłonili się gdzieś z głębi tych nieznanych mi pejzaży, dzierżących w garści mocno wypchane plecaki, obok tych mężczyzn tłoczyły się kobiety przyodziane w spódniczki, które obnażały muskularne i miękkie zarazem uda, obok kobiet znów pchał się jakiś staruch o wąsach żółtych i wywiniętych niczym baranie różki, w okrągłej siwej czapeczce na głowie, a zaraz za staruchem cisnęły się już nie kobiety, lecz panie wielkomiejskie, które śmiało obnosiły swą opaleniznę i swe piersi na wpół utajone, choć bardziej jawne, niźli to z pozoru wyglądało. Obróciłem się do swego towarzysza pragnąc podzielić się z nim uwagami na temat stacyjki, podróżowania i ludzi tak wymieszanych, jakby wieża Babel rozpadła się dopiero przed godziną, ale on najspokojniej w świecie oddawał się lekturze gazety tak ogromnej, iż można było przypuszczać, że traktuje ona o sprawach niezmiernie ważnych, zgłębiając je do samego dna. Chwilę popatrzyłem na płachtę papieru popstrykaną literkami, jakby upodobały ją sobie w czas letni niecierpliwe muchy. A uprzykrzywszy sobie to niezbyt wdzięczne zajęcie skierowałem wzrok na ruchliwe palce przybysza dzierżące mocno gazetę: były to palce długie, lekko zwężające się, co świadczyło o pewnym uduchowieniu mężczyzny, z paznokciami o szlachetnym wykroju, lecz z wyraźnymi śladami ogryzania, co by z kolei świadczyło, że mężczyzna jest człowiekiem nerwowym i impulsywnym. Wszystko to jest mi aż zanadto dobrze znane – pomyślałem sobie – i to pewne uduchowienie, i ta nazbyt wyraźna nerwowość. Ciekawy jestem, jakie on ma nogi, ten niezbyt, trzeba przyznać, uprzejmy człowiek. Nogi mężczyzny były nie za szczupłe, ale też nie grube, raczej silne i dobrze wyćwiczone, znać ich właściciel lubił często i dużo chodzić i na pewno czynił to z zadowoleniem, gdyż musiało być przyjemnie opierać się i władać podobnie silnymi i długimi nogami, które podnosiły swego właściciela gdzieś na wysokość metra osiemdziesięciu trzech centymetrów. Spodnie, które oblekały nogi mężczyzny, były dobrze skrojone, modne, bez mankietów, o wąskiej nogawce lekko u dołu poszerzonej. Na dużych, ale szczupłych stopach, które wymagały obuwia o numeracji dziewięć i pół, albo nawet dziesięć, siedziały lekkie i przewiewne półbuciki w kolorze leśnego mchu. Ho, ho – pomyślałem sobie – nie takim zwykłym kmiotkiem w swej, nieznanej mi, dolinie jest ten człowiek. Poznać w nim człowieka władnego i pewnego siebie, człowieka, co też musiał skończyć jakieś nauki. Tylko ciekaw jestem, co były to za nauki, jeśli rzeczywiście nie ruszał się on na krok ze swej doliny, albo też – co to musi być za dolina, że wychowuje podobnych ludzi. – No i do jakich doszedł pan wniosków? – spytał uprzejmie mężczyzna odkładając gazetę. – Do jakich doszedłem wniosków? Niby dlaczego mam zaraz dochodzić do wniosków, i to na dodatek „do jakichś”? – No, jakżeż to, przecież cały czas nie robił pan nic innego, jak tylko dochodził do wniosków, a jakich, to już sam pan najlepiej wie. – Tak? – spytałem blednąc, nie na tyle jednak, aby nie być wciąż czerwonym. – Tak? – Tak... – zgodził się dobrodusznie mój rozmówca. – No, więc dobrze. Otóż sądzę, że całe to zamieszanie, które powstało, dajmy na to, w n a s z y c h umysłach, gdy, dajmy na to, o b a j pędziliśmy z szybkością średnio czterdziestu kilometrów na godzinę, że całe to zamieszanie jest rezultatem zbytniej i zgoła niepotrzebnej komplikacji tego, co znów nie jest aż tak bardzo skomplikowane... W trakcie tych słów drzwi przedziału zgrzytnęły mocno i zdecydowanie, przygważdżając moją głowę i mój mózg do karku, a kark znów do tułowia, i w drzwiach stanęła młoda kobieta, opalona, w złotych deseniach piegów, podobnie złotych, jak złote były jej włosy rozsypane bujną falą; w białej sukience w różowe kwiaty i z czerwoną torebką w silnej, małej dłoni. Kobieta rozejrzawszy się uważnie po przedziale zatrzymała na mnie wzrok wyrażający szczególne zainteresowanie. Patrzyliśmy na siebie chwilę: ja na nią, ona na mnie i wówczas, nie wiedząc czemu, uniosłem się ponad plusz siedzenia, czując, jak w piersi mojej, i nie tylko w piersi odzywa się jakiś głos, bardzo silny, dojmujący, lecz niezrozumiały i przez to jeszcze bardziej dojmujący i tym trudniejszy do umiejscowienia. – Słucham pana – zawołał z gniewem mój towarzysz, nie zwracając żadnej uwagi na kobietę, choć dlaczegoś byłem pewien, że ją dostrzega, a nawet pała ku niej szczególnego rodzaju niechęcią – niechże pan nie przerywa! Kobieta spojrzała na mnie w wielkim skupieniu, jakby pragnąc zapamiętać mnie czy też, abym ja ją zapamiętał, i spuściwszy głowę cicho usunęła się za drzwi, zamykając je tak delikatnie, iż można było sądzić, że pozostały nadal otwarte. – Cóż to stał się pan tak niecierpliwy – rzekłem z goryczą, patrząc na drzwi, które były zamknięte, jakby nikt ich i nigdy nie otwierał. – Mówił pan coś na temat nadmiernej komplikacji – przypomniał przybysz już tonem łagodniejszym, uśmiechając się pojednawczo. – Tak jest, zacząłem mówić na temat nadmiernej komplikacji... – Zaczął pan i nie dokończył. – Owszem, zacząłem i nie dokończyłem... Mało tego – nie muszę wcale dokańczać, gdyż pan i tak doskonale w s z y s t k o r o z u m i e! Mężczyzna uśmiechnął się z pewną wyższością, jak człowiek, który słucha kogoś, kogo nie warto słuchać, ale gazetę, którą wciąż trzymał w ręku, odłożył na bok. – Tak – ciągnąłem – wszystko pan rozumie, dlatego nie muszę dokańczać myśli, która jest tak dalece prosta, iż w swej prostocie może wydać się nawet za prostą. – Ależ słucham pana! – zawołał mężczyzna, jak się mi wydało, tracąc nieco ze swego spokoju i z owej wyższości. – Może więc powie mi pan, dlaczego kobieta, która stanęła w tych drzwiach, jakże kobieca i jakże złota, niczym jaszczurka, dlaczego kobieta ta obdarzała szczególną i, powiedziałbym, nawet bolesną uwagą mnie... A może bardziej dokładnie wyrażę ową sytuację: dlaczego ta złotowłosa i złotoskóra kobieta patrzyła na mnie i tylko na mnie, gdy, dajmy na to, w przedziale było nas dwóch? – Odniosłem inne wrażenie – odparł ze spokojem przybysz. – Właśnie zdziwiło mnie, dlaczego ta, nie przeczę, że urocza, lecz jak na mój gust zbyt prostacka i zbyt jawnie kobieca niewiasta zwróciła baczną uwagę na mnie, że poczułem w piersiach coś na kształt bólu czy też słodyczy, co, przyzna pan, nie należy do rzeczy przyjemnych ani godnych rozpamiętywania i zapamiętywania. – Ależ, szanowny panie, to, że twierdzi pan to samo, jedynie niby z innej pozycji, to, że również odczuwa pan ból, gdy i mnie boli, gdy mówi pan o słodyczy, gdy takie słowo cisnęło się na moje usta, to właśnie jest najlepszym dowodem na to, że... – Że?! – zawołał czerwieniejąc mężczyzna. – Że jest pan niczym innym, jak tylko produktem mej wyobraźni czy też mojej świadomości! Gdy kończyłem te słowa, wagon drgnął gwałtownie, zazgrzytał i pociąg powoli ruszył zostawiając stacyjkę na brzegu tej rzeki, co miast koryta miała kamienne usypisko, a miast wody żelazne wagony, co się toczyły po żelazie srebrnym i lśniącym jak woda w słoneczny dzień; ruszył, ale nie w tę stronę, która była przede mną. Sprawiało to dziwne wrażenie, jakbym wycofywał się plecami z ziemi, przez którą wędrowałem czas Bóg wie jak długi. Przez pewien czas siedzieliśmy w pełnym skupienia milczeniu: ja cofając się plecami, wchodząc jakby w czas przeszły i w drogę przebytą, a ten, który miał być przybyszem, a który nim nie był, bo w ogóle nie był, jakby goniąc mnie. – A więc to tak – stwierdził ten, który miał być przybyszem. – A więc tak... Nie darmo miałem najgorsze przeczucie, nie darmo od samego rana czułem się nieswój i w lekkiej gorączce... – A to co znów! – zawołałem. – Ponownie chce pan odwracać kota ogonem! Ta urocza i bardzo kobieca kobieta stanęła w drzwiach i spojrzała głęboko w oczy mnie, bo komuż innemu mogła ona spojrzeć w oczy, jeśli w przedziale tym, wbrew mym początkowym złudzeniom, siedzę tylko ja jeden! – Cały czas odczuwałem – ciągnął niezrażony niczym przybysz – że sytuacja jest zbyt nieprawdopodobna, zbyt fantastyczna, aby ją można było uznać za istniejącą obiektywnie, niezależnie od mojej świadomości. Podczas swego, co prawda niezbyt długiego, życia zdążyłem już pogodzić się z faktem, że nie jestem żadnym wyjątkiem ani też niewytłumaczalnym zjawiskiem, z czym również zgodził się świat w postaci najbliższych i znajomych. I oto z tą zdrową, normalną ambicją wsiadam do pociągu, aby załatwić jak najbardziej ludzkie i zwyczajne sprawy, do pociągu, w którym spotykam równie określonych i skończonych, zarówno w sensie fizycznym, jak i duchowym ludzi. I jest mi najzupełniej dobrze z tą myślą, że jadę w towarzystwie podobnie określonych ludzi, aż tu nagle, w drodze powrotnej, spotykam kogoś identycznie takiego samego jak ja, który jednak moją zwykłość mnoży przez podobną co- dzienność i oto miast podwojonej zwykłości – pojawia się nieprzyzwoita, gdyż tylko tak można ją nazwać, niezwykłość! Nie, szanowny panie – stwierdził z naciskiem mój współtowarzysz – ja również nie jestem skłonny przyjąć do wiadomości pana istnienia jako istnienia niezależnego od mojej woli i przede wszystkim od mojej jaźni, albowiem sprzeczne to jest z naturą świata, w którym dane mi żyć, dixi! – Jakżeż to! więc śmie pan twierdzić, pan, który jest mną, że mnie nie ma?! Że jestem produktem pana chorej świadomości, tej świadomości, która się odszczepiła ode mnie i teraz występuje przeciwko sobie, czyli mnie?! – Byłoby mi niezmiernie przykro – odparł ze spokojem przybysz – gdyby zmusił mnie pan do tego, abym pana z powrotem utożsamił ze mną i zamiast – jak pan obłudnie twierdzi – spędzać życie na ustawicznym zmienianiu miejsca, osiedlił pana wraz ze mną w mojej dolinie, gdzie wszyscy pana (czyli mnie) doskonale znają, gdzie pan (czyli ja) posiadam żonę, krewnych, kuzynów i tak dalej! – A więc upiera się pan, że jest mną, że utrzymuje mnie w stanie istnienia, że... – Ależ nie – łagodnie sprostował przybysz – wcale nie twierdzę, że jestem panem, tylko, że pan jest mną! – Czyli że ja jestem panem wówczas, gdy właściwie pan jest mną! Gdzież więc, do diabła, jesteśmy! Czy nie dostrzega pan, że znów znaleźliśmy się, podobnie jak przed godziną, gdy sprawę naszego istnienia rozważaliśmy w kategoriach fizycznej tożsamości, w ślepym zaułku, panie... jak się pan raczy nazywać... – Sobiesław Prokop. – Panie Sobiesławie Prokopie. Zresztą, proszę bardzo! Nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek w życiu nosił podobne nazwisko: Prokop, Prokop... – Widzę – odparł cierpliwie przybysz zwący się Prokopem – że nie zna się pan, mój szanowny odszczepiony kolego, na psychiatrii. Na tym właśnie polega rozdwojenie jaźni, że nie przyznajemy się do siebie, wyobrażając się pod postacią Cezarów, Napoleonów czy innych wielkich tego świata. I właśnie moja choroba polega na tym, że nie chcę się przyznać do tego, że jestem Prokopem, człowiekiem żonatym, ustabilizowanym, nigdy nie opuszczającym swej rodzinnej osady i okolic, lecz utożsamiam się z kimś takim właśnie jak w tej chwili. Gdyż jako człowiek przeciętny, z czego, jak rzekłem, jestem nawet dumny, swojej rozszczepionej jaźni nie wszczepiłem ani w postać Cezara, ani Napoleona, lecz... No bo proszę powiedzieć, czy jest pan Napoleonem albo Cezarem? – Z niepokojem zapytał przybysz, co nie był przybyszem. – Nie. Nie jestem żadnym Napoleonem ani tym bardziej Prokopem! – Wspaniale, właśnie nie może być pan Prokopem, gdyż wówczas nie byłoby żadnego rozszczepienia. Byłbym w przedziale tym jedynie sam z sobą: Prokop z Prokopem – pouczył. – Tak więc – podjął za chwilę Prokop, jakby zbierając myśli – tak więc moja jaźń wcieliła się właśnie w kogoś takiego, kto wciąż jest w podróżach, mniemam, że służbowych, w kogoś, kto nie może zagrzać miejsca, kto nigdy nie był w dolinie ani też nie zostawił tam żony, krewnych, kuzynów i towarzyszy pracy, kogoś, kto się zwie... – Jacek Cyganiewicz, czy nie tak? – O, właśnie! – podchwycił niczym niezrażony Prokop. – Jacek Cyganiewicz! Proszę też zwrócić uwagę na to, panie Jacku – ciągnął przybysz, przy słowie „Jacek” mrugnąwszy filuternie – proszę zwrócić uwagę na to, jak dalece różnimy się w swojej chorobie od innych schizofreników, posiadając, że tak powiem, podwójne widzenie rzeczy w jednym momencie, co dozwala nam rozmawiać ze sobą i zajmować oddzielne stanowiska. Normalny rozszczepieniec patrzy tylko z jednego punktu widzenia, wcielając się całkowicie w swoją wizję czy tęsknotę, aby potem powrócić do rzeczywistości, czyli do siebie, stąd zapewne bierze początek jego mrukliwość i nietowarzyskość. Nam natomiast nie grozi zbytnia samotność, bo ja, Prokop, patrzę na pana, i to patrzę całkowicie autonomicznie, gaworząc sobie z panem, z ko- lei pan – Jacek Cyganiewicz, spoziera na mnie w przekonaniu o swej niezachwianej autonomii. Na dodatek, co już jest szczytem!, mamy, że się tak wyrażę, trzecią świadomość, albowiem wiemy o tym, że jesteśmy chorzy, czyli że właściwie, co brzmi niezbyt ładnie z punktu widzenia gramatyki, jesteśmy j e d e n. Dzięki temu chorując jesteśmy równocześnie jak najbardziej zdrowi, bo jak wiadomo, prawdziwie chory nie zdaje sobie sprawy z tego, że jest zaatakowany przez niszczycielską siłę! – Jestem panu niezmiernie wdzięczny, temu panu, co jest mną – rzekłem ze spokojem, na jaki było mnie stać – jestem wdzięczny, że w swej niewyczerpanej uprzejmości zechciał pan łaskawie, rozmawiając ze mną, używać liczby mnogiej. Niestety, ja nie będę tak dalece zakłamany, abym się miał nie przyznawać do siebie – choćbym nawet wszczepił się w cały pułk Prokopów naraz – i abym zwracał się do własnej świadomości w liczbie mnogiej. Otóż nie ulega wątpliwości, że jestem chory, i to chory właśnie na jakiegoś Prokopa, co jest rzeczą nad wyraz nieprzyjemną, albowiem ów wyobrażany Prokop posiada bardzo skomplikowaną, wielopiętrową świadomość i na dodatek ma on daleko posunięte skłonności agresywne w stosunku do siebie prawdziwego, czyli do Jacka Cyganiewicza. Wolałbym więc już, po stokroć bym wolał, aby to, co jest „Prokopem”, było mym sobowtórem fizycznym, a nie duchowym! Ponieważ tak nie jest, pozostaje mi jedynie sięgnąć po ostateczny argument, bardziej z myślą o autoterapii aniżeli o jałowych dysputach z kimś, kogo nie ma. Jest bowiem jeszcze jedna furteczka, której nie dostrzegłem od początku, furteczka, co właściwie nie jest furteczką, lecz całym krajobrazem, na tle którego rozgrywa się moja (a nie: nasza!) przygoda. Otóż krajobraz ten, stanowiący tło dla mej jazdy, wyraźnie jest, jak by tu rzec... wyraźnie jest skłonny uznawać moje pierwszeństwo, domniemanego „Prokopa” traktując jako mój cień. I właśnie na skutek tej przychylności krajobrazu, co otacza mnie zewsząd i jest nieskończony, podobnie jak nieskończoną jest kula, krajobrazu, który obok przestrzenności posiada również pewną (a nawet bardziej niźli „pewną”) swobodę względem czasu, nakładając ten czas na siebie, jak liście kapusty, tak iż istnieje czas mojej jazdy pociągiem obok drugiego czasu, czasu w pewnym sensie bezczasowego; a więc ten krajobraz i ten czas, co jest ponad moją chwilą obecną, wyraźnie są zbratane ze mną! Bowiem od początku mego spotkania z domniemanym „Prokopem” owa przestrzeń, a również i czas mówiły o mnie: „ja”, a potem „Jacek Cyganiewicz”, tymczasem pana, panie moje „ja” zbuntowane, określano raz jako „przybysza”, raz jako „współtowarzysza podróży” czy, ostatnio, jako tego, który podaje się za Prokopa. – Rzeczywiście, panie Jacku, sięgnął pan po środki ostateczne, co przyprawia mnie o lekką dumę, jako że nie przypuszczałem nigdy, abym posiadał tak dalece rozwiniętą umiejętność logicznego myślenia. Lecz gra staje się coraz bardziej niebezpieczna, mój panie Jacku —powiedziałem, uśmiechając się z lekką ironią – lepiej, abyśmy ową rzeczywistość, co jest teraz i „w ogóle”, podobnie jak czas, który staje się w dwóch różnych porządkach: w porządku naszej jazdy i w porządku ponadczasowym, pozostawili w spokoju, gdyż kto wie, jakie mogą wyniknąć z tego konsekwencje. Ja zaś, panie Cyganiewiczu – ciągnąłem – aby dowieść panu, że grę naszą można prowadzić w nieskończoność, chciałbym zwrócić uwagę na to, że jeśli ów „krajobraz” sprzysiężony z wielowarstwowym czasem dostrzegał mnie w trzeciej osobie, a pana zaś w pierwszej, oznaczało to, że był pan zależny i poddany czasowi i przestrzeni, ja zaś mogłem stanąć na równi, jako byt równie niezależny, zamknięty w sobie i na pewno istniejący... Któż zatem jest tym pierwszym, panie Jacku Cyganiewiczu! – zaśmiałem się. – Jakże to któż?! – zawołałem w przypływie gniewu na tak daleko posuniętą bezczelność. – A właśnie któż?! – śmiałem się dalej – ano właśnie! Któż jest tym pierwszym, czy ten ja, który był w pierwszej osobie, czy ten ja, który raczył być w trzeciej, a teraz jest również w pierwszej osobie! Ano właśnie, któż... II Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale czułem, że to „coś” jest nad wyraz uparte i wprost nieprzyzwoicie pewne siebie, tak pewne siebie, że gdybym miał chociaż część tej pewności, sprawy moje zapewne potoczyłyby się innym torem. Jedyne, co zdołałem dostrzec, było to, że pociąg w pewnej chwili wjechał do tunelu pod szeroko rozsiadłą górą: w przedziale zrobiło się ciemno, zapachniało dymem i węglowym czadem i gdy wreszcie okno na nowo odżyło otwierając się na szeroki świat, gdy więc wyszedłem z tego niebytu na moment (nie wiadomo, jak długi był to moment, ponoć dla nieśmiertelnych i życie nasze jest momentem, dlatego też dlaczegoś byłem pewien, że momentem moim można sprawiedliwie obdzielić pół sporego miasteczka i jeszcze zostałoby tych momentów dla drugiej połowy), pierwsze, co zauważyłem, było to, że twarzą siedzę w kierunku jazdy, plecami zaś żegnam się z przebytą drogą. Spuściwszy oczy ku podłodze zasłanej przybrudzonym dywanikiem, zauważyłem, że na nogach mych zielenią się krzepko nadziane zamszowe półbuciki w kolorze leśnego mchu, zaś nogi długie i zwinne opinają modnie skrojone spodnie... Wskazywałoby to – pomyślałem ochłonąwszy lekko – że w trakcie owego niewiadomych rozmiarów momentu przesiadłem się z miejsca na miejsce oraz przywdziałem zielone półbuciki i modne spodnie. Co do zmiany miejsca, sprawa jest w miarę wytłumaczalna, szczególnie jeśli będziemy pamiętali o zgubnych myślach, jakie nasunęły mi się w związku z podróżowaniem plecami w rychłą przyszłość – ciągnąłem myślenie. – Czym jednak wytłumaczyć ten fakt, że stopy moje zdobią zamszówki o wiadomym kolorze? Jasne – tym, że przebrałem się w cudze buty, spodnie, a może i w inne części garderoby! I biorąc pod uwagę techniczną stronę zagadnienia rzecz nie wydaje się aż tak niemożliwa do urzeczywistnienia, ale tylko od strony technicznej! Jeśli bowiem zagadnienie rozważymy nie od strony technicznej, lecz ściśle osobistej i wewnętrznej, oznaczałoby to, że podczas jazdy w ciemnościach doszliśmy do jakiegoś porozumienia, kompromisu, że zgodziliśmy się na to, że... że?! W tym momencie poczułem coś jakby przyspieszone wirowanie ziemi i gdy wyszedłem z tego wirowania, stanął przede mną w całej swej bezczelnej nagości problemik natury dość zasadniczej: albowiem kim właściwie byłem czy też kim byliśmy – każdy oddzielnie, i ten od strony Prokopa, i ten z parafii Cyganiewicza; jak też – kim mogliśmy być wzięci razem?! I na jakie właściwie kompromisy mogliśmy pójść?! I jakie wyjście właściwie mogło być wyjściem, a nie coraz bardziej labiryntowym wejściem bo na przykład, jak mogłem być jeden, jak mogliśmy być jedni, gdy czuliśmy i myśleliśmy siebie oddzielnie?! Bo na drugi przykład, jak mogliśmy być dwaj, gdy byliśmy aż tak dalece tożsami niczym koń postawiony chrapa w chrapę przed lustrem?! Pozostawało więc jedyne wyjście, a to – brak jakiegokolwiek wyjścia! No tak – pomyślałem wówczas, uśmiechając się gorzkawo – ale przecież wyraźnie widać, że siedzę w przedziale sam, twarzą w kierunku jazdy pociągu i na nogach mam półbuciki w kolorze leśnego mchu... Jeśli więc brać pod uwagę chwilę obecną, odrzuciwszy to wszystko, co się do tego czasu działo – pomyślałem – wynikałby z tego jeden, nie podlegający wątpliwości wniosek, a mianowicie, że jestem... Tknięty tą tak prostą, że aż niewiarygodną myślą, rozejrzałem się po przedziale, potem spojrzałem na kanapkę, stwierdzając, że stoi koło mnie duża teczka z założoną za pasek gazetą. Tak więc sądząc po wszystkim, co istniało i co określało mnie zgoła niedwuznacznie, nie jestem, jak sądziłem początkowo, Jackiem Cyganiewiczem, ale egzystuję jako Sobiesław Prokop! Stwierdziwszy oczywistą oczywistość odetchnąłem nie tyle z ulgą, jak to bywa z ludźmi, którzy odetchnęli, ale tak sobie, bez szczególnego uczucia, ażeby jedynie odetchnąć. Odetchnąwszy rzuciłem okiem na szybę, zauważając, z cokolwiek niezrozumiałą satysfakcją, że szyba jest gęsto zaparowana, ale żółta plama dalej się złoci niczym siarczany oddech. Ponieważ zaciek jest od strony przedziału – pomyślałem – wynikałoby z tego, że zaparowanie nastąpiło z zewnątrz. A to z kolei, pamiętając lekcje fizyki, wskazywałoby, że na dworze jest cieplej aniżeli w wagonie czy na powierzchni szyby. Tak więc zyskałem jeszcze jeden dowód na to, że pobyt w ciemnym i chłodnym tunelu nie był tak krótki, że przez ten czas mogły się wydarzyć sprawy Bóg wie jakie! Tymczasem pociąg, piszcząc i zgrzytając, z trudem posuwał się do przodu, przechylając wagonem niczym łodzią na wzburzonym morzu. Raz korytarz, który miałem po lewej ręce, wznosił się wciąż wyżej i wyżej ponad przedział, to znów przedział dążąc do wyrównania poziomów układał wagon w płaszczyźnie właściwej wszystkim wagonom, a uzyskawszy równowagę naciskał na korytarz i ten z oporem, ale konsekwentnie opadał wciąż niżej i niżej. Takie kłopoty ze statycznością nie były przyjemne dla podróżujących, a już szczególnie dla mnie, com podróżował rozkołysany o wiele wyżej czy też niżej. Dlatego z ogromną ulgą, jeśli nie radością, powitałem konduktora, który trzymając się drzwi, zawisł nade mną i spojrzawszy mi głęboko w oczy, spytał z urzędową troską: – Czy już sprawdzałem u szanownego pana bilecik? – Czy już pan sprawdzał bilecik? – spytałem, płoniąc się rumieńcem, a w głowie mej roztańczyły się gorączkowe myśli: jeśli – myślałem – jestem tym, który wsiadł pierwszy i jechał od samego początku, to jest od węzłowej stacji, jaka leżała na międzynarodowym szlaku, to musiałem już podawać bilet do sprawdzenia; jeśli natomiast wsiadłem jako drugi (co wszak jest bardziej prawdopodobne), to zapewne bilet nie był jeszcze sprawdzony. Aczkolwiek i w pierwszym, i w drugim wypadku mogła zaistnieć sytuacja odwrotna: to znaczy ten, który wsiadł drugi, mógł od razu napotkać konduktora i wejść do przedziału ze sprawdzonym biletem, zaś ten, który zajął miejsce w przedziale od samego początku jazdy, nie wychylając z niego nosa na krok, mógł mieć do czynienia z konduktorem dopiero teraz. – Sprawdzałem u szanownego – powtórzył niezrażony konduktor. – Pan, panie konduktorze, musi wiedzieć najlepiej – odparłem w miarę godnie, choć wciąż byłem na różowo, co podważało ową godność. – Ja? – zdziwił się szczerze i zupełnie prywatnie konduktor. – Tak, pan... Pan jako ten, który jest konduktorem, musi wiedzieć, komu pan sprawdzał bilet, a komu zaś biletu nie sprawdził. – Hm... – zafrasował się konduktor i trzymając się mocno drzwi, które tymczasem skłoniły się na stronę korytarza, odparł: – Nie mogę tego wiedzieć. – Jak to pan „nie może”? – Nie mogę, bo ludzi jest za dużo, a jak nie za dużo, to znów trudno ich rozpoznać... – No, wie pan! – zakrzyknąłem przechodząc z różu w pąs. – Dawniej, panie – ciągnął konduktor drapiąc się frasobliwie po karku – chłop był podobny do chłopa, pan do pana, furman do furmana, a dziś, panie, istna wieża Babel! – A skąd znowu może pan wiedzieć, jak było dawniej? – zainteresowałem się. – Mało to człowiek przeżył. – Nie powie pan chyba, że żył pan dłużej, aniżeli zazwyczaj żyją konduktorzy? – Czasy, panie, czasy się zmieniają szybciej od ludzi. W tym momencie wagonem szarpnęło mocno, konduktor wleciał do środka przedziału i znać mocno tym się skonfundowawszy zawołał: – Gadu, gadu, stary dziadu, a coś mi tu wygląda, że szanowny pan nie ma biletu! – Chwileczkę, panie konduktorze, o ile się nie mylę, chodziło nam nie o bilet, lecz o sprawdzanie biletu. Jeśli jednak pragnie pan mieć bilecik, proszę bardzo... Rzekłszy te słowa począłem gorączkowo przewracać wszystkie kieszenie przestronnej marynarki, jak też eleganckich spodni, czując, że sytuacja moja staje się rzeczywiście nie najweselsza, gdyż nie tylko, że nie byłem pewien, kiedy i gdzie wsiadłem i czy miałem sprawdzony bilet, ale na dodatek mogłem w ogóle nie mieć biletu! I to z winy, w pewnym sensie, nie zawinionej przeze mnie. – No to co zrobimy? Trzeba znakiem tego wypisać szanownemu panu bilecik – stwierdził dobrodusznie konduktor, grzebiąc się w zatłuszczonej i śmierdzącej wagonem torbie. – Jako że szanowny pan nie zgłosił, że jedzie bez biletu, więc będzie musiał szanowny pan zapłacić przewidzianą taryfą karę. – Ależ, proszę pana, jestem pewien, że bilet posiadam i że bilet ten prawdopodobnie już raz pan sprawdzał. Jedynie z pewnych, nie sądzę, aby zrozumiałych dla pana względów, dokładnie nie jestem w stanie określić, kiedy się to stało! – zawołałem zrozpaczony podobnym obrotem sprawy. – Jak to mam rozumieć? – zainteresował się konduktor, wygrzebawszy bloczek z biletami i z kolei szukając ołówka. – Był pan śpiący czy co? – Można to nazwać i tak, co zresztą byłoby najszczęśliwszym wyjściem z sytuacji... – Proszę powiedzieć, gdzie szanowny pan wsiadł – rzekł konduktor, wreszcie znalazłszy wszystko potrzebne do wypisywania. – Gdzie ja wsiadłem? – Ma się rozumieć, że nie ja – dobrodusznie wyjaśnił konduktor. – Mam prawo ściągnąć od pana karę za całą trasę, od stacji początkowej... Ale po co mamy utrudniać człowiek człowiekowi życie, no nie? – zakończył konduktor i oko jego uczyniło dziwny pląs, aby zajaśnieć pogodnie niczym letnie niebo. – Chce pan rzec, że wsiadłem na pierwszej stacji? – spytałem nastawiając czujnie ucha. – Jeśli pan tak chce, to proszę bardzo – zniecierpliwił się konduktor. – Chciałem jak człowiek z człowiekiem, ale jak pan tak chce, to proszę bardzo... – Ale ja... ja naprawdę nie mogę wiedzieć, na której stacji wsiadłem... – Dobrze! Piszemy: bilecik pierwszej klasy do stacji... Dokąd pan jedzie? – Proszę pana, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale na skutek pewnych okoliczności, których nie mogę panu dokładnie zrelacjonować, otóż na skutek tych okoliczności – również nie wiem, dokąd jadę! To znaczy wiem... Gdzieś do jakiejś doliny, w której mieszkam od dawna, gdzie mam żonę, krewnych i kuzynów... Ma się rozumieć, jadę tam, jeśli rzeczywiście nie wsiadłem na tej węzłowej stacji, którą raczył pan wypisać na bilecie... Natomiast jeśli wsiadłem na węzłowej stacji, to jadę, to jadę... Ale ta ewentualność raczej odpada z powodu półbucików w kolorze leśnego mchu... Podczas tej nieco chaotycznej przemowy, którą wygłosiłem w najwyższym stopniu zdenerwowany i równocześnie zmieszany, gdyż nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, abym jechał bez biletu, i to na dodatek nie wiadomo skąd i dokąd, konduktor założył ołówek za ucho i przysłuchiwał mi się z wyrazem wzrastającego zdziwienia pomieszanego z pewną, niezbyt przyjemną dla mnie, wesołością. – Z powodu półbucików, mówi pan? – Błagam, niech pan mnie źle nie zrozumie. Niech pan, bro