Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł
Szczegóły |
Tytuł |
Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żakiewicz Zbigniew - Biały karzeł - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zbigniew Żakiewicz
BIAŁY KARZEŁ
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Dominice...
Część pierwsza
I
Otoczony solidną staroświecczyzną, co zwijała żelazo w kapryśne zawijasy, jakby
dotknięte
było ono jęzorem ognia, który wybuchnąwszy zastygł w mgnieniu oka, zagłębiałem
się w pluszową kanapkę przedziału pierwszej klasy. Cały byłem przesycony
zapachem starego
pluszu, węglowego czadu, mdłego i słodkiego zarazem, który mógł być też
wspomnieniem
dawno wykurzonej fajki lub nachalnych perfum nieznanej mi damy.
Gdy rzuciłem okiem na szybę przedziału, i tam ujrzałem mdłe i żółtawe, jakby
ktoś lekko
podwędził szkło siarczanym oddechem. Wystarczyło jednak szybę obdarzyć nieuwagą
– ginęło
mdłe i siarczane, natomiast gdzieś z wnętrza czy też spoza wnętrza szyby
wypływał
strumień przedmiotów i rzeczy, widoków i widoczków. Powstawały pojedyncze domy,
lekko
odęte, choć wyraźnie sześcienne i skłócone z łagodnością horyzontu, wyjeżdżały
drzewa
ustawione skrzętnie obok siebie, tkane z zielonych dymów gwałconych nagłą
czerwienią lub
ostrym jak szkło słońcem. Wreszcie powstawały całe miasteczka i kładły się
długo, jakby z
rozmysłem, za wzgórza jaśniejące od letniej żółcizny oraz lekko siniejące od
fioletów lekkich
i płynnych niczym drzewny spirytus.
Coś tam zazgrzytało pod kanapką, coś pisnęło przeciągle i taniec za szybą, czy
też w szybie,
stał się szybszy i bardziej oberkowy, jakby za chwilę wszystko miało zawirować i
wejść
w jakiś żarłoczny lej. Ale oto najspokojniej w świecie wyskakiwała zza ramy
biała, murowana
stacyjka, jakże biała i jakże murowana, i dzięki temu – jakże stacyjka! I
wszystko wracało
do normy, i znów szyba pulsowała wewnętrznym, choć tak widocznym na zewnątrz
życiem,
niebaczna ani na żółty zaciek, który mdlił się na jej szklanej skórze, ani na
mnie, com ją przenikał
czy też tylko przyjmował, co mi raczyła ukazać.
Kiedy tak trwałem zagłębiony w plusz, spowity w różne zapachy (i w ten zapach
również,
który mógł być kolorem) oraz owinięty w widoki i widoczki, czując pod pluszem, a
również
pod chodniczkiem, zakurzonym i zeszmaconym mocno, niekończącą się pracę kół,
które
okrywały swym startym do żywego grzbietem wciąż dalszy i dalszy odcinek szyny,
gdy więc
tak pogrążyłem się w czymś, com za sprawą przyzwyczajenia nazywał siedzeniem,
głowę
moją na wskroś przewiercił mocny zgrzyt, co był też piskiem, i to tak
dokuczliwym, jakby
ktoś nawijał na palec mój, już nieco zmęczony, mózg.
Gdy otworzyłem oczy (a że je zamykałem, pojąłem wówczas, kiedy uderzyło we mnie
światło, bijąc w źrenice jak w środek tarczy) i gdy przetrzymałem pierwszą
inwazję jasności,
dostrzegłem, że nie wiedzieć jak i skąd zjawił się w przedziale nieznany mi
człowiek, zajmując
skromnie miejsce przy drzwiach.
– Mój Boże, cóż to takiego? Przecież można od tego pisku głowę stracić –
rzekłem, jak się
mi zdawało, półgłosem, lecz przybysz, siedząc w kąciku ławki prosto i nieco
nawet za sztywno,
odparł:
– W rzeczy samej, drzwi w tym przedziale są, można rzec, bezczelnie piskliwe.
Po tych słowach zapadło milczenie, lekko kłopotliwe i trochę niezręczne, gdy
tymczasem
wagon dalej czynił swoje, a i szyba ciągle ukazywała to, co było zewnętrzne czy
też wewnętrzne.
W istocie – pomyślałem wówczas – drzwi są nie po prostu piskliwe, ale
„bezczelnie piskliwe”.
Sprawiedliwy jest ten nieznany mi człowiek wobec drzwi, nie tylko że
sprawiedliwy,
ale też zadziwiająco przenikliwy.
– Sprawiedliwie pan rzekł – odezwał się nagle nieznajomy – a może więcej niż
sprawiedliwie,
bo zadziwiająco przenikliwie, że można od tego pisku nawet głowę stracić.
– Co pan powiedział?! – zawołałem przyglądając się bacznie mężczyźnie.
– To właśnie, co pan usłyszał – odparł grzecznie przybysz. – Mógłbym też
powiedzieć –
podjął za chwilę – że słysząc podobnie przeraźliwy pisk ma się wrażenie, że ktoś
nawija na
palec nasz, już nieco zmęczony, mózg...
– Trafił pan w sedno – odparłem w miarę spokojnie. – Kropka w kropkę mógłbym
rzec to
samo.
Przybysz skłonił lekko głowę, jakby oddając mi należny hołd, i rzekł:
– Świat powinien uczyć się od nas, gdyby choć w części był podobnie jednomyślny,
jak jesteśmy
jednomyślni z panem, nie byłoby wówczas ani tych przeklętych wojen, ani innych
niedorzeczności.
– Rzeczywiście – odparłem – ma pan rację, jesteśmy jednomyślni. Nawet więcej:
powiedziałbym,
że jesteśmy wprost zadziwiająco jednomyślni...
Nieznajomy uśmiechnął się skromnie i rozkładając ręce w geście, który mógł
oznaczać, że
cała zasługa leży po mojej stronie, powiedział:
– Cóż, czy mamy z tego powodu się martwić?
Rzeczywiście – pomyślałem, jak się mi zdawało, w duchu – czyż nie należy się
cieszyć, iż
się spotkało jakże blisko myślącego człowieka, co rozumie w pół słowa, jeśli nie
w pół myśli.
– Należy się tylko cieszyć – podjął po dłuższym milczeniu przybysz – iż
rozumiemy się w
pół słowa, jeśli nie w pół myśli...
– Proszę mi wybaczyć – odpowiedziałem – ale rozważywszy całą sprawę, jak się to
mówi,
na zimno, znowu tak bardzo nie ma z czego się cieszyć. Chyba że, chyba że... –
tu umilkłem i
tknięty pewną niezbyt jasną myślą jeszcze raz zlustrowałem przybysza.
– Chyba że? – podchwycił ten, lekko się rozluźniając, lecz nie na tyle, aby
stracić ową
sztywność, z którą zjawił się w mym przedziale.
– Chyba, żebyśmy się już skądś znali!
– Tak? A to ciekawe – przyznał mężczyzna uśmiechając się pod wąsem.
– Proszę mi wybaczyć – zawołałem z jakąś dziwaczną, wprost nieprzyzwoitą
szczerością –
ale właściwie od samego początku, jak tylko usłyszałem pierwsze zdanie, które
pan wypowiedział,
poczułem, że już skądś znam pana. I to nie od dziś ani też nie od wczoraj! Mało
tego, poczułem też, lecz nie w pełni uświadomiłem sobie, że znam pana w jakiś
szczególny
sposób, można rzec – znam pana oko w oko, bez jakichkolwiek porównań i analogii,
tak zapewne
znają się niemowlęta albo ludzie pierwotni należący do tego samego plemienia.
Inaczej,
jakże wytłumaczyć ową dziwną zgodność naszych myśli?
Przybysz zarumieniwszy się lekko, lecz spokojnie wytrzymując mój wzrok pewnym
siebie
spojrzeniem, w którym mogłem też odczytać coś na kształt wyrzutu, odparł:
– Muszę się przyznać, nic nie skrywając, gdyż dlaczegoś mi się wydaje, że trudno
tu cokolwiek
skryć, że ja również zostałem dotknięty podobnym stanem uczuć.
– Pozostało więc nam jedynie wyjaśnić, gdzieśmy się zdążyli z panem poznać... –
stwierdziłem
z godnością.
– Rzeczywiście, jest rzeczą nad wyraz interesującą: gdzie i kiedy zdążyliśmy
zawrzeć z
panem znajomość, i to taką znajomość...
Przy słowie „taką” przybysz nie wiadomo dlaczego puścił perskie oko, co wydało
się mi
niezbyt uprzejme, powiedziałem więc z nienaruszonym spokojem:
– Jeśli chodzi o mnie, to większą część swego żywota, jeśli nie cały, spędziłem
na ustawicznych
wędrówkach, przeprowadzkach z miasta do miasta, częściowo z własnej winy, czę-
ściowo, jak to się mówi, za sprawą historii. Niewykluczone więc jest, jeśli nie
pewne, że mogłem
się spotkać z panem oko w oko na jednym z zakrętów mojej, czy też świata,
historii: w
jednym z miasteczek czy miast, w których przebywałem czas pewien.
– Podobna ewentualność czy też pewność, jak pan woli, jest raczej wykluczona –
odparł
przybysz uważnie i przyjaźnie mnie wysłuchawszy. – Prowadzę bardzo osiadły tryb
życia i z
zasady nie lubię zmieniać miejsca zamieszkania. Właściwie dzisiejsza podróż jest
moją
pierwszą podróżą, nie licząc tej, którą odbyłem lat temu trzydzieści i parę w
drodze ze szpitala
do domu albo, wyrażając się ścislej, którą odbyto ze mną, gdy zaistniałem na
świecie.
Wątpię więc, abym mógł pana poznać w podróżach, a dziś rozpoznać. Pozostała
zatem jedyna
możliwość, że w swych podróżach, o których pan wspomniał, zahaczył pan i o te
okolice, i o
naszą dolinę, która jest nie tak znów daleko...
– Okolice, przez które obecnie jedziemy – odparłem równie grzecznie i spokojnie
– oglądam
po raz pierwszy w życiu. Jak do tej pory, podróże moje wiodły przez krainę
równinną
albo najwyżej pagórkowatą, sądząc zaś z pana słów oraz po tym, co mi ujawniła
szyba, musi
pan zamieszkiwać w okolicach górzystych, jeśli nie górskich.
– Wynikałoby z tego – rzekł przybysz z wciąż nie wygasającą kurtuazją, chociaż
policzki
jego zdradzały jakiś burzliwy proces zachodzący w głębi serca – że musiałem
spotkać kogoś,
kto jedynie z pozoru był panem, kogoś, kto był pana, że się tak wyrażę, fizyczną
kopią.
– Czyli że i ja również natknąłem się na kopię pana? – spytałem, czując, iż
przybysz coś
pokpił. – Ale, mój szanowny panie, zapewne przyzna pan, że i pan do dzisiejszego
dnia nie
rozmawiał z kimś tak bardzo znajomym, znajomym t a k ą znajomością, a więc
znajomością
bez jakichkolwiek porównań i analogii, znajomym, że się tak wyrażę, bez
znajomości. Pozostawmy
to jednak na boku, gdyż widzę, iż zżyma się pan na podobną, muszę przyznać, że i
dla mnie samego zaskakującą, szczerość. Byłby to, szanowny panie, nadzwyczaj
rzadki zbieg
okoliczności, abyśmy spotkali nasze kopie, gdyż oznaczałoby to, że po świecie
chodzą dwie
pary nas i myśmy po kolei spotykali jednego z pary, czyli ja spotkałem pana
sobowtóra, a pan
mojego...
– Tak... – zadumał się przybysz i nagle poczerwieniawszy wypalił, patrząc mi
prosto w
oczy: – A czy nie uważa pan, że mogło być tak, iż spotkaliśmy nie dwie osoby
przypominające
nas nawzajem, lecz że spotkaliśmy jedną osobę przypominającą...
– Przypominającą równocześnie mnie i pana?!
– Ano właśnie! – ucieszył się przybysz i znów oko jego uczyniło pewien aż za
bardzo
określony tik.
– Jeśli miałby istnieć ktoś łudząco podobny do mnie i równocześnie do pana –
odpowiedziałem
nad podziw spokojnie – oznaczałoby to, że jesteśmy podobni do siebie jak dwaj
bracia
syjamscy albo dwie krople z tego samego morza. Co znowu oznaczałoby, gdybyśmy
dodali
jeszcze tę trzecią hipotetyczną osobę podróżującą tam, gdzie i ja podróżowałem,
oraz
przebywającą tu, gdzie i pan przebywał od początku swego bytowania, że na
świecie istnieją
trzej bracia syjamscy albo trzej ludzie jak trzy krople z tego samego oceanu.
Powiedziawszy to, poczułem, że z niewiadomych powodów oblewam się jaskrawym
rumieńcem,
tymczasem przybysz najspokojniej w świecie, jakby policzki jego od początku były
martwe niczym marmur kararyjski, ciągnął:
– Pozostaje więc jedyne proste rozwiązanie, że owa znajomość, co nie znosi
żadnych porównań,
że owo uczucie bliskości, jakie nami zawładnęło, że tkwi ono w nas samych! Po
prostu,
patrząc jeden na drugiego, widzimy siebie samych i stąd to złudzenie patrzenia,
jak pan
trafnie określił, niemowlęcego, patrzenia oko w oko, nos w nos, ząb w ząb.
I gdyby to nie był przedział wagonu, a dajmy na to, jakiś magazyn czy dom mody,
powinniśmy
poszukać lustra, aby sprawdzić, czy czasami rzecz cała nie sprowadza się do
magii
zwierciadlanego odbicia...
Wyrzekłszy te słowa przybysz również zarumienił się, i to tak bardzo, że twarz
jego, szyja,
a nawet ręce stały się purpurowe, jakby oblane gęstym sokiem porzeczkowym.
– Rozumuje pan prawidłowo – rzekłem ze spokojem, na jaki było mnie stać, lecz
odwracając
wzrok od przybysza – ale zawsze byłem i zdaje się, że nadal jestem pewien tego,
iż
nadto dobrze znam siebie, abym nie mógł od pierwszego spojrzenia ujrzeć w panu
kogo należy.
– I ja również powoływaniem się na znajomość siebie gasiłem niepokój jaki wkradł
się w
me serce, jak tylko siadłem naprzeciwko pana – odparł przybysz. – Teraz
pozostaje nam tylko
stwierdzić, że zbyt mało znamy siebie, aby się poznać...
– A więc to tak! – zakrzyknąłem – a więc pan miałby być moim sobowtórem, i to
tak idealnym,
że nie potrzeba tu jakichkolwiek porównań ani analogii?
– Poniekąd – stwierdził przybysz. – W każdym razie tak to wygląda z miejsca, na
którym
pan siedzi, natomiast z mego miejsca...
– Ja jestem pana sobowtórem?
– O, właśnie... Cieszę się, że tak szybko wpadł pan na właściwy trop. Rozumie
pan teraz
powód mego zmieszania, za co, mówiąc nawiasem, jestem na siebie wściekły
niesamowicie.
Ale przyzna pan, że nie należy do rzeczy przyjemnych spotkać kogoś, kto, że się
tak wyrażę,
przedstawia, i to przedstawia akurat mnie!
– Ależ, proszę pana! Jak to „przedstawia”? Jestem jak najbardziej sobą i nawet
na moment
nie przedstawiałem nikogo, a tym bardziej pana. Co prawda moje „jestem” jest
cokolwiek
zakłócone trybem mego życia, pełnego wyjazdów i zmian ustawicznych, tak że w
końcu nie
wiadomo, czy są to wyjazdy, czy przyjazdy, albowiem, aby skądś wyjechać, trzeba
tam
przedtem kapkę pobyć. Z kolei nie przyjeżdżając na serio, trudno również na
serio wyjechać.
Tak więc sytuacja moja jest nieco skomplikowana, ale tylko sytuacja zewnętrzna.
Wewnętrznie,
mniemam, że jestem sobą i tylko sobą, a nie żadnym przedstawiaczem!
Zresztą – podjąłem zaczerpnąwszy oddechu – dlaczego zaraz ja mam przedstawiać? W
końcu to nie ja, ale pan wtargnął do tego przedziału, w którym ja już byłem,
czyli istniałem na
własną rękę i bez związku z kimkolwiek. Wynikałoby z tego, że to raczej pan jest
moim
przedstawiaczem!
– Mój panie – uśmiechnął się przybysz z jakąś zgoła diabelską przebiegłością –
nie chce
chyba pan powiedzieć, że do momentu, w którym spotkałem pana, w ogóle nie
istniałem?
– Proszę pamiętać, że pan pierwszy to powiedział! – zakrzyknąłem.
Po tym wykrzykniku, trzeba przyznać, iż niezbyt przyzwoitym, gdyż dotykającym do
żywego
mego rozmówcę, i to tak do żywego, iż pozostawiającym mu bardzo mało życia, w
przedziale zapadła głucha cisza, krajana łomotem niestrudzonych kół.
– A właściwie – rzekłem po dłuższym namyśle – po co mamy nawzajem pozbawiać się
czci i wiary? Przecież należymy do ludzi kulturalnych i przyzwoitych, zgódźmy
się więc, że
jest pan moim sobowtórem jedynie w tej chwili, w przedziale tego pociągu, w
którym ja jechałem,
kiedy pana jeszcze nie było (ma się rozumieć – w przedziale!). W tej sytuacji, z
chwilą gdy się tylko rozstaniemy, stanie się pan jak najbardziej sobą, i kropka!
– Jakżeż to „i kropka” – zaśmiał się boleściwie przybysz. – Co pan właściwie
sobie wyobraża?
Jakżeżbym mógł spojrzeć sobie w oczy, gdybym przyjął pana wersję i wyszedł z
tego
przedziału jako pana sobowtór?! Czy nie rozumie pan, że pan stałby się normą,
jedynym
miernikiem i skalą określającą? W rezultacie nigdy, ale to nigdy nie miałbym
pewności co do
siebie, zawsze podejrzewałbym się o różne rzeczy i sprawki, jako że przyzna pan,
iż nie jest
mi znane pańskie życie ani pana skłonności. Nie mówiąc o najważniejszym, a
mianowicie o
tym, że pan uzurpując sobie realizację pełnej idei, która przejawiła się w nas
obu, skazałby mnie
na wtórność. Pan istniałby naprawdę, ja zaś byłbym tylko niedoskonałą realizacją
owej pełni.
– Ma pan rację – zgodziłem się wspaniałomyślnie i podumawszy chwilkę, rzekłem: –
Jest
jeszcze inne i, sądzę, najlepsze wyjście. Zgódźmy się, że każdy z nas ma w
drugim swego
10
naśladowcę, czyli sobowtóra! Niechże więc pan spokojnie patrzy na mnie jako na
swoje naśladownictwo,
ja zaś, pozwoli pan, że w dalszym ciągu będę patrzał na pana jako na moje
odbicie, na moją kopię, trzeba przyznać, że nie najgorszą.
– Jest pan rzeczywiście o r y g i n a l n y – stwierdził z przekąsem przybysz. –
Nie pojmuje
pan jednego, a mianowicie, że w proponowanym zawieszeniu broni nie tylko pan
znalazłby
się na ofiarowanej mi tak lekkomyślnie, choć nie bezmyślnie, pozycji, ale że
obaj stracilibyśmy
wszystko, ale to dosłownie wszystko! Bo jakże mógłbym na serio być oryginałem,
skoro
wiadomo, że jestem pana odbiciem. I ab ovo: jakże mógłby być pan normą dla mnie,
gdy z
góry wiadomo, że jest pan moim sobowtórem, moim naśladownictwem, swego rodzaju
ersatzem
mnie. Proszę pomyśleć, jaką niedorzeczność proponuje pan: każdy z nas odbijałby
wówczas
odbicie, a gdzież byłby ten ktoś niezależny, ten ktoś, kto wynikałby z siebie i
tylko z
siebie, ten ktoś niezachwianie pewny, kto mógłby rzec: „Jestem”. A nie, jak pan
to proponuje:
„Jestem, bo on jest, ten on, który jest dlatego, że ja jestem”.
Rzeczywiście trudno było nie zgodzić się z moim rozmówcą, chociaż skądinąd
czułem, że
z p e w n e g o w z g l ę d u nie mogę mu przyznać racji, choćby to była
najbardziej racjonalna
z racji.
Tymczasem w trakcie naszej pogawędki pociąg zaczął wstrzymywać bieg, piszcząc i
zgrzytając przeraźliwie, szyba przestała okręcać horyzont wokół osi, co była
zawsze wetknięta
w środek pejzażu, i przed wagonem stanęła na baczność, zesztywniała nieco i
biała jak
mąka, piętrowa stacyjka.
Mój Boże, jakże jest szczęśliwa ta stacyjka! – myślałem patrząc na pięterko,
gdzie spoza
firanek i kwiatków wyzierała twarz dziewczyny, znudzonej wieczną zmiennością,
która stała
się czymś niedostrzegalnym, jeśli zgoła nie monotonnym – jakże jest szczęśliwa
ta stacyjka,
trwając tak u progu wiecznej zmienności, ciągłych przejazdów i rozjazdów,
nienaruszona i
spokojna, jeśli nawet nie senna, choć biała, jakby i ją dotknęło szaleństwo
podróży. Mój Boże,
jakże przyjemnie musi się czekać w czasie niepogody na tej stacyjce, sącząc
kwaśne piwo
pod dymek z papierosa, który to dymek zmieszawszy się z wonią naoliwionej
podłogi i wilgotnych
ubrań tworzy niezapomniane zapachy, trochę mdłe, trochę słodkie i mocne jak w
klozecie. Jakże musi być przyjemnie tak siedzieć na brzegu podróżowania, mając
we krwi
dreszczyk podróży, a pod nogami stały grunt, a do tego drzwi, co nie piszczą tak
przeraźliwie
i dojmująco!
Gdy tak rozmyślałem, na peron wwalił się spory tłumek ludzi gotowych porzucić
stacyjkę i
pędzić przez nieznane krajobrazy. Depcząc się i popychając tłumek wwalał się do
wagonów,
wnosząc do nich swoją niecierpliwość i zamieszanie, które widoczne było gołym
okiem nawet
dla najmniej doświadczonego podróżnika: oto obok dorodnych mężczyzn
przyodzianych
w białe, lekko przyżółcone pelerynki i takież spodnie, kwitnące jakimś kwiatem
wielobarwnym,
w płaskich czarnych kapelusikach na spoconych łbach, mężczyzn, którzy wyłonili
się
gdzieś z głębi tych nieznanych mi pejzaży, dzierżących w garści mocno wypchane
plecaki,
obok tych mężczyzn tłoczyły się kobiety przyodziane w spódniczki, które obnażały
muskularne
i miękkie zarazem uda, obok kobiet znów pchał się jakiś staruch o wąsach żółtych
i
wywiniętych niczym baranie różki, w okrągłej siwej czapeczce na głowie, a zaraz
za staruchem
cisnęły się już nie kobiety, lecz panie wielkomiejskie, które śmiało obnosiły
swą opaleniznę
i swe piersi na wpół utajone, choć bardziej jawne, niźli to z pozoru wyglądało.
Obróciłem się do swego towarzysza pragnąc podzielić się z nim uwagami na temat
stacyjki,
podróżowania i ludzi tak wymieszanych, jakby wieża Babel rozpadła się dopiero
przed
godziną, ale on najspokojniej w świecie oddawał się lekturze gazety tak
ogromnej, iż można
było przypuszczać, że traktuje ona o sprawach niezmiernie ważnych, zgłębiając je
do samego
dna. Chwilę popatrzyłem na płachtę papieru popstrykaną literkami, jakby
upodobały ją sobie
w czas letni niecierpliwe muchy. A uprzykrzywszy sobie to niezbyt wdzięczne
zajęcie skierowałem
wzrok na ruchliwe palce przybysza dzierżące mocno gazetę: były to palce długie,
lekko zwężające się, co świadczyło o pewnym uduchowieniu mężczyzny, z
paznokciami o
szlachetnym wykroju, lecz z wyraźnymi śladami ogryzania, co by z kolei
świadczyło, że
mężczyzna jest człowiekiem nerwowym i impulsywnym.
Wszystko to jest mi aż zanadto dobrze znane – pomyślałem sobie – i to pewne
uduchowienie,
i ta nazbyt wyraźna nerwowość. Ciekawy jestem, jakie on ma nogi, ten niezbyt,
trzeba
przyznać, uprzejmy człowiek.
Nogi mężczyzny były nie za szczupłe, ale też nie grube, raczej silne i dobrze
wyćwiczone,
znać ich właściciel lubił często i dużo chodzić i na pewno czynił to z
zadowoleniem, gdyż
musiało być przyjemnie opierać się i władać podobnie silnymi i długimi nogami,
które podnosiły
swego właściciela gdzieś na wysokość metra osiemdziesięciu trzech centymetrów.
Spodnie, które oblekały nogi mężczyzny, były dobrze skrojone, modne, bez
mankietów, o
wąskiej nogawce lekko u dołu poszerzonej. Na dużych, ale szczupłych stopach,
które wymagały
obuwia o numeracji dziewięć i pół, albo nawet dziesięć, siedziały lekkie i
przewiewne
półbuciki w kolorze leśnego mchu.
Ho, ho – pomyślałem sobie – nie takim zwykłym kmiotkiem w swej, nieznanej mi,
dolinie
jest ten człowiek. Poznać w nim człowieka władnego i pewnego siebie, człowieka,
co też musiał
skończyć jakieś nauki. Tylko ciekaw jestem, co były to za nauki, jeśli
rzeczywiście nie
ruszał się on na krok ze swej doliny, albo też – co to musi być za dolina, że
wychowuje podobnych
ludzi.
– No i do jakich doszedł pan wniosków? – spytał uprzejmie mężczyzna odkładając
gazetę.
– Do jakich doszedłem wniosków? Niby dlaczego mam zaraz dochodzić do wniosków, i
to
na dodatek „do jakichś”?
– No, jakżeż to, przecież cały czas nie robił pan nic innego, jak tylko
dochodził do wniosków,
a jakich, to już sam pan najlepiej wie.
– Tak? – spytałem blednąc, nie na tyle jednak, aby nie być wciąż czerwonym. –
Tak?
– Tak... – zgodził się dobrodusznie mój rozmówca.
– No, więc dobrze. Otóż sądzę, że całe to zamieszanie, które powstało, dajmy na
to, w n a
s z y c h umysłach, gdy, dajmy na to, o b a j pędziliśmy z szybkością średnio
czterdziestu
kilometrów na godzinę, że całe to zamieszanie jest rezultatem zbytniej i zgoła
niepotrzebnej
komplikacji tego, co znów nie jest aż tak bardzo skomplikowane...
W trakcie tych słów drzwi przedziału zgrzytnęły mocno i zdecydowanie,
przygważdżając
moją głowę i mój mózg do karku, a kark znów do tułowia, i w drzwiach stanęła
młoda kobieta,
opalona, w złotych deseniach piegów, podobnie złotych, jak złote były jej włosy
rozsypane
bujną falą; w białej sukience w różowe kwiaty i z czerwoną torebką w silnej,
małej dłoni.
Kobieta rozejrzawszy się uważnie po przedziale zatrzymała na mnie wzrok
wyrażający szczególne
zainteresowanie. Patrzyliśmy na siebie chwilę: ja na nią, ona na mnie i wówczas,
nie
wiedząc czemu, uniosłem się ponad plusz siedzenia, czując, jak w piersi mojej, i
nie tylko w
piersi odzywa się jakiś głos, bardzo silny, dojmujący, lecz niezrozumiały i
przez to jeszcze
bardziej dojmujący i tym trudniejszy do umiejscowienia.
– Słucham pana – zawołał z gniewem mój towarzysz, nie zwracając żadnej uwagi na
kobietę,
choć dlaczegoś byłem pewien, że ją dostrzega, a nawet pała ku niej szczególnego
rodzaju
niechęcią – niechże pan nie przerywa!
Kobieta spojrzała na mnie w wielkim skupieniu, jakby pragnąc zapamiętać mnie czy
też,
abym ja ją zapamiętał, i spuściwszy głowę cicho usunęła się za drzwi, zamykając
je tak delikatnie,
iż można było sądzić, że pozostały nadal otwarte.
– Cóż to stał się pan tak niecierpliwy – rzekłem z goryczą, patrząc na drzwi,
które były
zamknięte, jakby nikt ich i nigdy nie otwierał.
– Mówił pan coś na temat nadmiernej komplikacji – przypomniał przybysz już tonem
łagodniejszym,
uśmiechając się pojednawczo.
– Tak jest, zacząłem mówić na temat nadmiernej komplikacji...
– Zaczął pan i nie dokończył.
– Owszem, zacząłem i nie dokończyłem... Mało tego – nie muszę wcale dokańczać,
gdyż
pan i tak doskonale w s z y s t k o r o z u m i e!
Mężczyzna uśmiechnął się z pewną wyższością, jak człowiek, który słucha kogoś,
kogo
nie warto słuchać, ale gazetę, którą wciąż trzymał w ręku, odłożył na bok.
– Tak – ciągnąłem – wszystko pan rozumie, dlatego nie muszę dokańczać myśli,
która jest
tak dalece prosta, iż w swej prostocie może wydać się nawet za prostą.
– Ależ słucham pana! – zawołał mężczyzna, jak się mi wydało, tracąc nieco ze
swego spokoju
i z owej wyższości.
– Może więc powie mi pan, dlaczego kobieta, która stanęła w tych drzwiach, jakże
kobieca
i jakże złota, niczym jaszczurka, dlaczego kobieta ta obdarzała szczególną i,
powiedziałbym,
nawet bolesną uwagą mnie... A może bardziej dokładnie wyrażę ową sytuację:
dlaczego ta
złotowłosa i złotoskóra kobieta patrzyła na mnie i tylko na mnie, gdy, dajmy na
to, w przedziale
było nas dwóch?
– Odniosłem inne wrażenie – odparł ze spokojem przybysz. – Właśnie zdziwiło
mnie, dlaczego
ta, nie przeczę, że urocza, lecz jak na mój gust zbyt prostacka i zbyt jawnie
kobieca
niewiasta zwróciła baczną uwagę na mnie, że poczułem w piersiach coś na kształt
bólu czy
też słodyczy, co, przyzna pan, nie należy do rzeczy przyjemnych ani godnych
rozpamiętywania
i zapamiętywania.
– Ależ, szanowny panie, to, że twierdzi pan to samo, jedynie niby z innej
pozycji, to, że
również odczuwa pan ból, gdy i mnie boli, gdy mówi pan o słodyczy, gdy takie
słowo cisnęło
się na moje usta, to właśnie jest najlepszym dowodem na to, że...
– Że?! – zawołał czerwieniejąc mężczyzna.
– Że jest pan niczym innym, jak tylko produktem mej wyobraźni czy też mojej
świadomości!
Gdy kończyłem te słowa, wagon drgnął gwałtownie, zazgrzytał i pociąg powoli
ruszył zostawiając
stacyjkę na brzegu tej rzeki, co miast koryta miała kamienne usypisko, a miast
wody
żelazne wagony, co się toczyły po żelazie srebrnym i lśniącym jak woda w
słoneczny
dzień; ruszył, ale nie w tę stronę, która była przede mną. Sprawiało to dziwne
wrażenie, jakbym
wycofywał się plecami z ziemi, przez którą wędrowałem czas Bóg wie jak długi.
Przez
pewien czas siedzieliśmy w pełnym skupienia milczeniu: ja cofając się plecami,
wchodząc
jakby w czas przeszły i w drogę przebytą, a ten, który miał być przybyszem, a
który nim nie
był, bo w ogóle nie był, jakby goniąc mnie.
– A więc to tak – stwierdził ten, który miał być przybyszem. – A więc tak... Nie
darmo
miałem najgorsze przeczucie, nie darmo od samego rana czułem się nieswój i w
lekkiej gorączce...
– A to co znów! – zawołałem. – Ponownie chce pan odwracać kota ogonem! Ta urocza
i
bardzo kobieca kobieta stanęła w drzwiach i spojrzała głęboko w oczy mnie, bo
komuż innemu
mogła ona spojrzeć w oczy, jeśli w przedziale tym, wbrew mym początkowym
złudzeniom,
siedzę tylko ja jeden!
– Cały czas odczuwałem – ciągnął niezrażony niczym przybysz – że sytuacja jest
zbyt nieprawdopodobna,
zbyt fantastyczna, aby ją można było uznać za istniejącą obiektywnie,
niezależnie
od mojej świadomości. Podczas swego, co prawda niezbyt długiego, życia zdążyłem
już pogodzić się z faktem, że nie jestem żadnym wyjątkiem ani też
niewytłumaczalnym zjawiskiem,
z czym również zgodził się świat w postaci najbliższych i znajomych. I oto z tą
zdrową, normalną ambicją wsiadam do pociągu, aby załatwić jak najbardziej
ludzkie i zwyczajne
sprawy, do pociągu, w którym spotykam równie określonych i skończonych, zarówno
w sensie fizycznym, jak i duchowym ludzi. I jest mi najzupełniej dobrze z tą
myślą, że jadę w
towarzystwie podobnie określonych ludzi, aż tu nagle, w drodze powrotnej,
spotykam kogoś
identycznie takiego samego jak ja, który jednak moją zwykłość mnoży przez
podobną co-
dzienność i oto miast podwojonej zwykłości – pojawia się nieprzyzwoita, gdyż
tylko tak
można ją nazwać, niezwykłość! Nie, szanowny panie – stwierdził z naciskiem mój
współtowarzysz
– ja również nie jestem skłonny przyjąć do wiadomości pana istnienia jako
istnienia
niezależnego od mojej woli i przede wszystkim od mojej jaźni, albowiem sprzeczne
to jest z
naturą świata, w którym dane mi żyć, dixi!
– Jakżeż to! więc śmie pan twierdzić, pan, który jest mną, że mnie nie ma?! Że
jestem produktem
pana chorej świadomości, tej świadomości, która się odszczepiła ode mnie i teraz
występuje przeciwko sobie, czyli mnie?!
– Byłoby mi niezmiernie przykro – odparł ze spokojem przybysz – gdyby zmusił
mnie pan
do tego, abym pana z powrotem utożsamił ze mną i zamiast – jak pan obłudnie
twierdzi –
spędzać życie na ustawicznym zmienianiu miejsca, osiedlił pana wraz ze mną w
mojej dolinie,
gdzie wszyscy pana (czyli mnie) doskonale znają, gdzie pan (czyli ja) posiadam
żonę,
krewnych, kuzynów i tak dalej!
– A więc upiera się pan, że jest mną, że utrzymuje mnie w stanie istnienia,
że...
– Ależ nie – łagodnie sprostował przybysz – wcale nie twierdzę, że jestem panem,
tylko, że
pan jest mną!
– Czyli że ja jestem panem wówczas, gdy właściwie pan jest mną! Gdzież więc, do
diabła,
jesteśmy! Czy nie dostrzega pan, że znów znaleźliśmy się, podobnie jak przed
godziną, gdy
sprawę naszego istnienia rozważaliśmy w kategoriach fizycznej tożsamości, w
ślepym zaułku,
panie... jak się pan raczy nazywać...
– Sobiesław Prokop.
– Panie Sobiesławie Prokopie. Zresztą, proszę bardzo! Nie przypominam sobie,
abym kiedykolwiek
w życiu nosił podobne nazwisko: Prokop, Prokop...
– Widzę – odparł cierpliwie przybysz zwący się Prokopem – że nie zna się pan,
mój szanowny
odszczepiony kolego, na psychiatrii. Na tym właśnie polega rozdwojenie jaźni, że
nie
przyznajemy się do siebie, wyobrażając się pod postacią Cezarów, Napoleonów czy
innych
wielkich tego świata. I właśnie moja choroba polega na tym, że nie chcę się
przyznać do tego,
że jestem Prokopem, człowiekiem żonatym, ustabilizowanym, nigdy nie
opuszczającym swej
rodzinnej osady i okolic, lecz utożsamiam się z kimś takim właśnie jak w tej
chwili. Gdyż
jako człowiek przeciętny, z czego, jak rzekłem, jestem nawet dumny, swojej
rozszczepionej
jaźni nie wszczepiłem ani w postać Cezara, ani Napoleona, lecz... No bo proszę
powiedzieć,
czy jest pan Napoleonem albo Cezarem? – Z niepokojem zapytał przybysz, co nie
był przybyszem.
– Nie. Nie jestem żadnym Napoleonem ani tym bardziej Prokopem!
– Wspaniale, właśnie nie może być pan Prokopem, gdyż wówczas nie byłoby żadnego
rozszczepienia.
Byłbym w przedziale tym jedynie sam z sobą: Prokop z Prokopem – pouczył.
– Tak więc – podjął za chwilę Prokop, jakby zbierając myśli – tak więc moja jaźń
wcieliła
się właśnie w kogoś takiego, kto wciąż jest w podróżach, mniemam, że służbowych,
w kogoś,
kto nie może zagrzać miejsca, kto nigdy nie był w dolinie ani też nie zostawił
tam żony,
krewnych, kuzynów i towarzyszy pracy, kogoś, kto się zwie...
– Jacek Cyganiewicz, czy nie tak?
– O, właśnie! – podchwycił niczym niezrażony Prokop. – Jacek Cyganiewicz! Proszę
też
zwrócić uwagę na to, panie Jacku – ciągnął przybysz, przy słowie „Jacek”
mrugnąwszy filuternie
– proszę zwrócić uwagę na to, jak dalece różnimy się w swojej chorobie od innych
schizofreników, posiadając, że tak powiem, podwójne widzenie rzeczy w jednym
momencie,
co dozwala nam rozmawiać ze sobą i zajmować oddzielne stanowiska. Normalny
rozszczepieniec
patrzy tylko z jednego punktu widzenia, wcielając się całkowicie w swoją wizję
czy
tęsknotę, aby potem powrócić do rzeczywistości, czyli do siebie, stąd zapewne
bierze początek
jego mrukliwość i nietowarzyskość. Nam natomiast nie grozi zbytnia samotność, bo
ja,
Prokop, patrzę na pana, i to patrzę całkowicie autonomicznie, gaworząc sobie z
panem, z ko-
lei pan – Jacek Cyganiewicz, spoziera na mnie w przekonaniu o swej niezachwianej
autonomii.
Na dodatek, co już jest szczytem!, mamy, że się tak wyrażę, trzecią świadomość,
albowiem
wiemy o tym, że jesteśmy chorzy, czyli że właściwie, co brzmi niezbyt ładnie z
punktu
widzenia gramatyki, jesteśmy j e d e n. Dzięki temu chorując jesteśmy
równocześnie jak
najbardziej zdrowi, bo jak wiadomo, prawdziwie chory nie zdaje sobie sprawy z
tego, że jest
zaatakowany przez niszczycielską siłę!
– Jestem panu niezmiernie wdzięczny, temu panu, co jest mną – rzekłem ze
spokojem, na
jaki było mnie stać – jestem wdzięczny, że w swej niewyczerpanej uprzejmości
zechciał pan
łaskawie, rozmawiając ze mną, używać liczby mnogiej. Niestety, ja nie będę tak
dalece zakłamany,
abym się miał nie przyznawać do siebie – choćbym nawet wszczepił się w cały pułk
Prokopów naraz – i abym zwracał się do własnej świadomości w liczbie mnogiej.
Otóż nie ulega wątpliwości, że jestem chory, i to chory właśnie na jakiegoś
Prokopa, co
jest rzeczą nad wyraz nieprzyjemną, albowiem ów wyobrażany Prokop posiada bardzo
skomplikowaną,
wielopiętrową świadomość i na dodatek ma on daleko posunięte skłonności
agresywne
w stosunku do siebie prawdziwego, czyli do Jacka Cyganiewicza. Wolałbym więc
już,
po stokroć bym wolał, aby to, co jest „Prokopem”, było mym sobowtórem fizycznym,
a nie
duchowym! Ponieważ tak nie jest, pozostaje mi jedynie sięgnąć po ostateczny
argument, bardziej
z myślą o autoterapii aniżeli o jałowych dysputach z kimś, kogo nie ma. Jest
bowiem
jeszcze jedna furteczka, której nie dostrzegłem od początku, furteczka, co
właściwie nie jest
furteczką, lecz całym krajobrazem, na tle którego rozgrywa się moja (a nie:
nasza!) przygoda.
Otóż krajobraz ten, stanowiący tło dla mej jazdy, wyraźnie jest, jak by tu
rzec... wyraźnie jest
skłonny uznawać moje pierwszeństwo, domniemanego „Prokopa” traktując jako mój
cień. I
właśnie na skutek tej przychylności krajobrazu, co otacza mnie zewsząd i jest
nieskończony,
podobnie jak nieskończoną jest kula, krajobrazu, który obok przestrzenności
posiada również
pewną (a nawet bardziej niźli „pewną”) swobodę względem czasu, nakładając ten
czas na
siebie, jak liście kapusty, tak iż istnieje czas mojej jazdy pociągiem obok
drugiego czasu, czasu
w pewnym sensie bezczasowego; a więc ten krajobraz i ten czas, co jest ponad
moją chwilą
obecną, wyraźnie są zbratane ze mną! Bowiem od początku mego spotkania z
domniemanym
„Prokopem” owa przestrzeń, a również i czas mówiły o mnie: „ja”, a potem „Jacek
Cyganiewicz”,
tymczasem pana, panie moje „ja” zbuntowane, określano raz jako „przybysza”, raz
jako „współtowarzysza podróży” czy, ostatnio, jako tego, który podaje się za
Prokopa.
– Rzeczywiście, panie Jacku, sięgnął pan po środki ostateczne, co przyprawia
mnie o lekką
dumę, jako że nie przypuszczałem nigdy, abym posiadał tak dalece rozwiniętą
umiejętność
logicznego myślenia. Lecz gra staje się coraz bardziej niebezpieczna, mój panie
Jacku —powiedziałem,
uśmiechając się z lekką ironią – lepiej, abyśmy ową rzeczywistość, co jest teraz
i
„w ogóle”, podobnie jak czas, który staje się w dwóch różnych porządkach: w
porządku naszej
jazdy i w porządku ponadczasowym, pozostawili w spokoju, gdyż kto wie, jakie
mogą
wyniknąć z tego konsekwencje. Ja zaś, panie Cyganiewiczu – ciągnąłem – aby
dowieść panu,
że grę naszą można prowadzić w nieskończoność, chciałbym zwrócić uwagę na to, że
jeśli ów
„krajobraz” sprzysiężony z wielowarstwowym czasem dostrzegał mnie w trzeciej
osobie, a
pana zaś w pierwszej, oznaczało to, że był pan zależny i poddany czasowi i
przestrzeni, ja zaś
mogłem stanąć na równi, jako byt równie niezależny, zamknięty w sobie i na pewno
istniejący...
Któż zatem jest tym pierwszym, panie Jacku Cyganiewiczu! – zaśmiałem się. –
Jakże to
któż?! – zawołałem w przypływie gniewu na tak daleko posuniętą bezczelność. – A
właśnie
któż?! – śmiałem się dalej – ano właśnie! Któż jest tym pierwszym, czy ten ja,
który był w
pierwszej osobie, czy ten ja, który raczył być w trzeciej, a teraz jest również
w pierwszej osobie!
Ano właśnie, któż...
II
Nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, ale czułem, że to „coś” jest nad wyraz
uparte i
wprost nieprzyzwoicie pewne siebie, tak pewne siebie, że gdybym miał chociaż
część tej
pewności, sprawy moje zapewne potoczyłyby się innym torem.
Jedyne, co zdołałem dostrzec, było to, że pociąg w pewnej chwili wjechał do
tunelu pod
szeroko rozsiadłą górą: w przedziale zrobiło się ciemno, zapachniało dymem i
węglowym
czadem i gdy wreszcie okno na nowo odżyło otwierając się na szeroki świat, gdy
więc wyszedłem
z tego niebytu na moment (nie wiadomo, jak długi był to moment, ponoć dla
nieśmiertelnych
i życie nasze jest momentem, dlatego też dlaczegoś byłem pewien, że momentem
moim można sprawiedliwie obdzielić pół sporego miasteczka i jeszcze zostałoby
tych
momentów dla drugiej połowy), pierwsze, co zauważyłem, było to, że twarzą siedzę
w kierunku
jazdy, plecami zaś żegnam się z przebytą drogą. Spuściwszy oczy ku podłodze
zasłanej
przybrudzonym dywanikiem, zauważyłem, że na nogach mych zielenią się krzepko
nadziane
zamszowe półbuciki w kolorze leśnego mchu, zaś nogi długie i zwinne opinają
modnie skrojone
spodnie...
Wskazywałoby to – pomyślałem ochłonąwszy lekko – że w trakcie owego niewiadomych
rozmiarów momentu przesiadłem się z miejsca na miejsce oraz przywdziałem zielone
półbuciki
i modne spodnie. Co do zmiany miejsca, sprawa jest w miarę wytłumaczalna,
szczególnie
jeśli będziemy pamiętali o zgubnych myślach, jakie nasunęły mi się w związku z
podróżowaniem
plecami w rychłą przyszłość – ciągnąłem myślenie. – Czym jednak wytłumaczyć ten
fakt, że stopy moje zdobią zamszówki o wiadomym kolorze? Jasne – tym, że
przebrałem się
w cudze buty, spodnie, a może i w inne części garderoby! I biorąc pod uwagę
techniczną
stronę zagadnienia rzecz nie wydaje się aż tak niemożliwa do urzeczywistnienia,
ale tylko od
strony technicznej! Jeśli bowiem zagadnienie rozważymy nie od strony
technicznej, lecz ściśle
osobistej i wewnętrznej, oznaczałoby to, że podczas jazdy w ciemnościach
doszliśmy do
jakiegoś porozumienia, kompromisu, że zgodziliśmy się na to, że... że?!
W tym momencie poczułem coś jakby przyspieszone wirowanie ziemi i gdy wyszedłem
z
tego wirowania, stanął przede mną w całej swej bezczelnej nagości problemik
natury dość
zasadniczej: albowiem kim właściwie byłem czy też kim byliśmy – każdy
oddzielnie, i ten od
strony Prokopa, i ten z parafii Cyganiewicza; jak też – kim mogliśmy być wzięci
razem?! I na
jakie właściwie kompromisy mogliśmy pójść?! I jakie wyjście właściwie mogło być
wyjściem,
a nie coraz bardziej labiryntowym wejściem bo na przykład, jak mogłem być jeden,
jak
mogliśmy być jedni, gdy czuliśmy i myśleliśmy siebie oddzielnie?! Bo na drugi
przykład, jak
mogliśmy być dwaj, gdy byliśmy aż tak dalece tożsami niczym koń postawiony
chrapa w
chrapę przed lustrem?!
Pozostawało więc jedyne wyjście, a to – brak jakiegokolwiek wyjścia!
No tak – pomyślałem wówczas, uśmiechając się gorzkawo – ale przecież wyraźnie
widać,
że siedzę w przedziale sam, twarzą w kierunku jazdy pociągu i na nogach mam
półbuciki w
kolorze leśnego mchu...
Jeśli więc brać pod uwagę chwilę obecną, odrzuciwszy to wszystko, co się do tego
czasu
działo – pomyślałem – wynikałby z tego jeden, nie podlegający wątpliwości
wniosek, a mianowicie,
że jestem...
Tknięty tą tak prostą, że aż niewiarygodną myślą, rozejrzałem się po przedziale,
potem
spojrzałem na kanapkę, stwierdzając, że stoi koło mnie duża teczka z założoną za
pasek gazetą.
Tak więc sądząc po wszystkim, co istniało i co określało mnie zgoła
niedwuznacznie,
nie jestem, jak sądziłem początkowo, Jackiem Cyganiewiczem, ale egzystuję jako
Sobiesław
Prokop!
Stwierdziwszy oczywistą oczywistość odetchnąłem nie tyle z ulgą, jak to bywa z
ludźmi,
którzy odetchnęli, ale tak sobie, bez szczególnego uczucia, ażeby jedynie
odetchnąć. Odetchnąwszy
rzuciłem okiem na szybę, zauważając, z cokolwiek niezrozumiałą satysfakcją, że
szyba jest gęsto zaparowana, ale żółta plama dalej się złoci niczym siarczany
oddech.
Ponieważ zaciek jest od strony przedziału – pomyślałem – wynikałoby z tego, że
zaparowanie
nastąpiło z zewnątrz. A to z kolei, pamiętając lekcje fizyki, wskazywałoby, że
na dworze
jest cieplej aniżeli w wagonie czy na powierzchni szyby.
Tak więc zyskałem jeszcze jeden dowód na to, że pobyt w ciemnym i chłodnym
tunelu nie
był tak krótki, że przez ten czas mogły się wydarzyć sprawy Bóg wie jakie!
Tymczasem pociąg, piszcząc i zgrzytając, z trudem posuwał się do przodu,
przechylając
wagonem niczym łodzią na wzburzonym morzu. Raz korytarz, który miałem po lewej
ręce,
wznosił się wciąż wyżej i wyżej ponad przedział, to znów przedział dążąc do
wyrównania
poziomów układał wagon w płaszczyźnie właściwej wszystkim wagonom, a uzyskawszy
równowagę naciskał na korytarz i ten z oporem, ale konsekwentnie opadał wciąż
niżej i niżej.
Takie kłopoty ze statycznością nie były przyjemne dla podróżujących, a już
szczególnie
dla mnie, com podróżował rozkołysany o wiele wyżej czy też niżej. Dlatego z
ogromną ulgą,
jeśli nie radością, powitałem konduktora, który trzymając się drzwi, zawisł nade
mną i spojrzawszy
mi głęboko w oczy, spytał z urzędową troską:
– Czy już sprawdzałem u szanownego pana bilecik?
– Czy już pan sprawdzał bilecik? – spytałem, płoniąc się rumieńcem, a w głowie
mej roztańczyły
się gorączkowe myśli: jeśli – myślałem – jestem tym, który wsiadł pierwszy i
jechał
od samego początku, to jest od węzłowej stacji, jaka leżała na międzynarodowym
szlaku, to
musiałem już podawać bilet do sprawdzenia; jeśli natomiast wsiadłem jako drugi
(co wszak
jest bardziej prawdopodobne), to zapewne bilet nie był jeszcze sprawdzony.
Aczkolwiek i w
pierwszym, i w drugim wypadku mogła zaistnieć sytuacja odwrotna: to znaczy ten,
który
wsiadł drugi, mógł od razu napotkać konduktora i wejść do przedziału ze
sprawdzonym biletem,
zaś ten, który zajął miejsce w przedziale od samego początku jazdy, nie
wychylając z
niego nosa na krok, mógł mieć do czynienia z konduktorem dopiero teraz.
– Sprawdzałem u szanownego
– powtórzył niezrażony konduktor.
– Pan, panie konduktorze, musi wiedzieć najlepiej – odparłem w miarę godnie,
choć wciąż
byłem na różowo, co podważało ową godność. – Ja? – zdziwił się szczerze i
zupełnie
prywatnie konduktor.
– Tak, pan... Pan jako ten, który jest konduktorem, musi wiedzieć, komu pan
sprawdzał
bilet, a komu zaś biletu nie sprawdził.
– Hm... – zafrasował się konduktor i trzymając się mocno drzwi, które tymczasem
skłoniły
się na stronę korytarza, odparł: – Nie mogę tego wiedzieć.
– Jak to pan „nie może”?
– Nie mogę, bo ludzi jest za dużo, a jak nie za dużo, to znów trudno ich
rozpoznać...
– No, wie pan! – zakrzyknąłem przechodząc z różu w pąs.
– Dawniej, panie – ciągnął konduktor drapiąc się frasobliwie po karku – chłop
był podobny
do chłopa, pan do pana, furman do furmana, a dziś, panie, istna wieża Babel!
– A skąd znowu może pan wiedzieć, jak było dawniej? – zainteresowałem się.
– Mało to człowiek przeżył.
– Nie powie pan chyba, że żył pan dłużej, aniżeli zazwyczaj żyją konduktorzy?
– Czasy, panie, czasy się zmieniają szybciej od ludzi.
W tym momencie wagonem szarpnęło mocno, konduktor wleciał do środka przedziału i
znać mocno tym się skonfundowawszy zawołał:
– Gadu, gadu, stary dziadu, a coś mi tu wygląda, że szanowny pan nie ma biletu!
– Chwileczkę, panie konduktorze, o ile się nie mylę, chodziło nam nie o bilet,
lecz o
sprawdzanie biletu. Jeśli jednak pragnie pan mieć bilecik, proszę bardzo...
Rzekłszy te słowa począłem gorączkowo przewracać wszystkie kieszenie
przestronnej marynarki,
jak też eleganckich spodni, czując, że sytuacja moja staje się rzeczywiście nie
najweselsza,
gdyż nie tylko, że nie byłem pewien, kiedy i gdzie wsiadłem i czy miałem
sprawdzony
bilet, ale na dodatek mogłem w ogóle nie mieć biletu! I to z winy, w pewnym
sensie, nie zawinionej
przeze mnie.
– No to co zrobimy? Trzeba znakiem tego wypisać szanownemu panu bilecik –
stwierdził
dobrodusznie konduktor, grzebiąc się w zatłuszczonej i śmierdzącej wagonem
torbie. – Jako
że szanowny pan nie zgłosił, że jedzie bez biletu, więc będzie musiał szanowny
pan zapłacić
przewidzianą taryfą karę.
– Ależ, proszę pana, jestem pewien, że bilet posiadam i że bilet ten
prawdopodobnie już
raz pan sprawdzał. Jedynie z pewnych, nie sądzę, aby zrozumiałych dla pana
względów, dokładnie
nie jestem w stanie określić, kiedy się to stało! – zawołałem zrozpaczony
podobnym
obrotem sprawy.
– Jak to mam rozumieć? – zainteresował się konduktor, wygrzebawszy bloczek z
biletami i
z kolei szukając ołówka. – Był pan śpiący czy co?
– Można to nazwać i tak, co zresztą byłoby najszczęśliwszym wyjściem z
sytuacji...
– Proszę powiedzieć, gdzie szanowny pan wsiadł – rzekł konduktor, wreszcie
znalazłszy
wszystko potrzebne do wypisywania.
– Gdzie ja wsiadłem?
– Ma się rozumieć, że nie ja – dobrodusznie wyjaśnił konduktor. – Mam prawo
ściągnąć
od pana karę za całą trasę, od stacji początkowej... Ale po co mamy utrudniać
człowiek człowiekowi
życie, no nie? – zakończył konduktor i oko jego uczyniło dziwny pląs, aby
zajaśnieć
pogodnie niczym letnie niebo.
– Chce pan rzec, że wsiadłem na pierwszej stacji? – spytałem nastawiając czujnie
ucha.
– Jeśli pan tak chce, to proszę bardzo – zniecierpliwił się konduktor. –
Chciałem jak człowiek
z człowiekiem, ale jak pan tak chce, to proszę bardzo...
– Ale ja... ja naprawdę nie mogę wiedzieć, na której stacji wsiadłem...
– Dobrze! Piszemy: bilecik pierwszej klasy do stacji... Dokąd pan jedzie?
– Proszę pana, proszę mnie źle nie zrozumieć, ale na skutek pewnych
okoliczności, których
nie mogę panu dokładnie zrelacjonować, otóż na skutek tych okoliczności –
również nie
wiem, dokąd jadę! To znaczy wiem... Gdzieś do jakiejś doliny, w której mieszkam
od dawna,
gdzie mam żonę, krewnych i kuzynów... Ma się rozumieć, jadę tam, jeśli
rzeczywiście nie
wsiadłem na tej węzłowej stacji, którą raczył pan wypisać na bilecie...
Natomiast jeśli wsiadłem
na węzłowej stacji, to jadę, to jadę... Ale ta ewentualność raczej odpada z
powodu półbucików
w kolorze leśnego mchu...
Podczas tej nieco chaotycznej przemowy, którą wygłosiłem w najwyższym stopniu
zdenerwowany
i równocześnie zmieszany, gdyż nigdy w życiu nie zdarzyło mi się, abym jechał
bez biletu, i to na dodatek nie wiadomo skąd i dokąd, konduktor założył ołówek
za ucho i
przysłuchiwał mi się z wyrazem wzrastającego zdziwienia pomieszanego z pewną,
niezbyt
przyjemną dla mnie, wesołością.
– Z powodu półbucików, mówi pan?
– Błagam, niech pan mnie źle nie zrozumie. Niech pan, bro