13380
Szczegóły |
Tytuł |
13380 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13380 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13380 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13380 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Miód w sercu
i inne nowele
Tom I
Wyboru dokonał Witold Nawrocki
n
Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1966
Okładkę projektował Eugeniusz Rzeżucha
Redaktor Witold Nawrocki Redaktor techniczny Maria Dziubowa Korektor Ewa Szostakowska
Jak stałem się pisarzem
Wszelkie prawa zastrzeżone
Wydawnictwo „Śląsk". Katowice 1966
Wydanie I. Nakład 20 281 egz. Ark. wyd. 19,3.
Ark. druk. 17,4. Format 130X202 mm. Papier druk. m/gł. kL V/«S g.
Oddano do składania 4. 8. 65. Druk ukończono 28. 6. 66.
Symbol 31250 Cena T. I/II zł 20,—.
Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12. Zatn. 2051/13. XII. 1965. A-20
się często, że przychodzi do mnie jakiś młodzian z rozwianą czupryną, z niespokojnym wzrokiem, mniej lub więcej pozujący na tajemniczego maga i oświadcza mi grobowym głosem, że jest poetą, że pisanie wierszy jest pragnieniem jego duszy, że bez pisania żyć nie potrafi, że już bodaj czy fi nie w kolebce układał wiersze ku radosnemu zdumieniu matki
i otoczenia. Cóż jednak z tego wszystkiego, jeżeli redakcje odrzucają jego wiersze, to samo czynią wydawcy, a on przecież wie, że drzemie w nim wielki talent...
Czasem zjawia się inny młody człowiek z grubym zeszytem i po długim kołowaniu oświadcza, że napisał powieść w trzech tomach i prosi mnie, bym ją przeczytał i powiedział, czy dobrze napisana i czy w ogóle warto być literatem.
Inny jeszcze zaczyna z miejsca całkiem po kupiecku:
— Mistrzu. Napisałem powieść. Jeżeli pan zdoła nakłonić jakie wydawnictwo, by ją wydało... Pan przecież ma wyrobione stosunki.. Wie pan co, mistrzu? Podzielimy się honora- rium autorskim po połowie. Pan mistrz zarobi, ja zarobię, no nie?... A ile płacą wydawcy za taką powieść?
Jak tu takim wytłumaczyć, że są ponurymi grafomanami. Nie można wytłumaczyć. Przeciwnie. Każdą ojcowską uwagę, że zanim ktoś zacznie pisać wiersze lub powieść, musi się najpierw uczyć polskiego języka, musi dobrze znać gramatykę, musi opanować zasady pisown4 polskiej i przede wszystkim musi dużo czytać i uczyć się, i pracować nad sobą — wszystkie te zbawienne rady taki człowiek przyjmuje jako złośliwość i zawiść.
Raz tylko udało mi się przekonać ponurego grafomana, żeby sobie wybił z głowy klecenie naiwnych rymów. Gdy mu bowiem radziłem, by się nauczył najpierw po polsku, by przestudiował gramatykę, by sprawił sobie słowniki przeróżnego rodzaju, by kupił sobie stylistykę — słuchał nachmurzony i patrzył na moje podręczniki na biurku. W pewnej chwili przerwał mi z niecierpliwością:
— Przepraszam. To te wszystkie książki muszę na pamięć umieć? — zapytał wskazując na słowniki.
Przytaknąłem skwapliwie.
— O, to jo smolą na pisanie — mruknął i wyszedł bez pożegnania.
Jak wspomniałem, takiemu nieszczęśnikowi trudno wytłumaczyć, że sztuka pisarska nie polega na składnym rymowaniu lub na wypisywaniu okropnych historii o miłości, zdradzie, planie sześcioletnim, czy zgoła o zachodnim imperializmie, lecz wymagana tu jest obok talentu praca i jeszcze raz' praca.
Żeby być ścisłym, muszę dodać, że sam talent nie wystarczy. Nie wystarczy nawet talent połączony z pracą. Musi jeszcze być serce i pokora.
Trochę to dziwnie brzmi: talent, praca, serce i pokora. Cóż ma jedno z drugim wspólnego? A jednak ma. Przez długie lata nie wiedziałem o tym, nikt mi tego nie powiedział, aż nauczyło mnie tej prostej mądrości samo życie.
A jak to się stało •— opowiem.
Dużo czytałem. Byłem tak zwanym pożeraczem książek. Uważałem za niebywały wyczyn, jeżeli jakieś grube tomisko przeczytałem w ciągu bardzo krótkiego czasu. Szło wtedy nawet o zakład. Kto wcześniej przeczyta na przykład «Quo va-dis» Sienkiewicza? Mój kolega szkolny, Leon Lizak w Kar-winie, przeczytał tę powieść w ciągu trzech dni. Ja zaś w ciągu dwóch dni. Wygrałem dziesięć stalówek i cztery «perlmu-lrowe» guziki. Specjalna komisja, złożona z naszych kolegów, egzaminowała nas na hałdzie podczas zbierania tak zwanej
6
mylon zaczn
A że
jakiś
nyc
łem
przyzh ' Z^ ODa3 przeczytaliśmy całego «Sierikiewicza»Tirlnie"'
potała nagrodę.
To zn ^ -iuz ^a nas brakł° książek w szkolnej bibliotece, wiać fc-C2^ ^a Leusia i dla mnie. Zaczęliśmy przeto wypra-zabiee^ ^° me ^° górniczych mieszkań. Pamiętam, po wielu tom n a i podchodach iście makiawelskich zdobyliśmy gruby na róż Pchanie ciekawej powieści o frapującym tytule: «Leś-ze w> ^a czyli miłość zwycięża*. Nad tą powieścią płakałem A edv VlS'cenia- -Była bowiem tak bardzo śliczna i rzewna. poWie., P^tem udało nam się zdobyć drugą, jeszcze grubszą dnie \ ° ^>0(^ tytułem «Hrabina żebraczka czyli tajemnica na li(^>> — wtedy już stałem się podobny do lekko po- Oświadczyłem uroczyście swej matce, że ja także ie śliczne powieści pisać, niech się dzieje, co chce. jakiś ^dy zacząłem już pracować w kopalni i zarobiłem nych sz> kupiłem sobie kilka nowych stalówek, tak zwa" łem p- apsów», butelkę atramentu i gruby zeszyt. I zaczą-myśln1Sa<;- Na okładce wykaligrafowałem bardzo pięknie wy-urodz ^ł*i pismem rondowym: «Skarby w zawalisku czyli Ze w czepku».
52^ chowałem na strychu pod krokwią. Gdy wracałem r, myłem się (wtedy jeszcze nie było łaźni dla górni- jadłem obiad, potem narąbałem matce drzewa, na- stado królików, zgwizdałem wszystkie gołębie i za-
Pisać-
to była powieść, pełna niesamowitych przygód
ij także duch
z nikó
karmi czyna
J
w k0 *^a to była powieść, pełna niesamowy p Skarbs ~^n* * na Powierzcnni- Błąkał się w niej także duch czyna n^> byty karzełki, była nawet Zofka Folwarczna, dziew-był &. ^* ie*ce Py^ata z długim nosem, w którym stale dłubała; Schra ^y Balarus i szewc Tomala. Był nawet brzuchaty w sp; ^^ntiek i jego chuda żona Eryka, która moczyła nogi d^g r^tusie. Ow Schrammek sprzedawał chleb, cukier, śle-gach • ^ty, cynamon i wódkę. Żona narzekała na darcie w no-rzeka * ^tąd to moczenie ich w spirytusie, Schrammek zaś na-' "*aa SW°J wielki brzuch i na «niewypłacalność* swoich °\v. Ponieważ był moim wrogiem, przeto wprowadziłem
że chuda Eryka moczy nogi w spirytusie, a Schrammek potem zlewa go do butelek i sprzedaie górnikom. Wiadomość była zbyt sensacyjna, by ją zachować w tajemnicy. Zdradziłem ją za paczkę tytoniu swoim starszym kumplom pod szybem. W rezultacie powstało straszne piekło najpierw pod szybem, a potem przed sklepem Schrammka. I kto wie, jakby się wszystko skończyło, gdyby nie żandarm z kogucim piórem na hełmie, który przybiegł i rozsierdzonym górnikom wytłumaczył dobrotliwie, żeby nie robili «krawalu» i jeżeli im nie smakuje wódka pana Schrammka, to mogą pójść do pana Haubenstocka na Sowińcu, który ma jeszcze lepszą wódkę, bo z pieprzem.
Schrammek stał przed drzwiami, trzymał się za brzuch i wołał:
— Ja, mein Gott, mein Gott... Teraz bydym musiał iść po żebraniu, bo zbankrutuję...
Nie zbankrutował, chociaż górnicy przestali pić jego wódkę, lecz za to stał się moim wrogiem. Zuzka bowiem zdradziła mu, iż ja jestem sprawcą jego klęski. Odtąd przepowiadał zawsze, że czeka mnie szubienica, że gdyby mógł, to by pasy darł ze mnie, że z piekła nie wyjdę po wieczne czasy, amen...
Wprowadziłem więc ową rebelię górniczą do swej powieści, Schrammkowi kazałem się w niej powiesić z wielkiego frasunku i wszystko zapowiadało się bardzo pięknie, gdyby nie koza naszej sąsiadki. Koza nazywała się Strzyga i miała ten głupi zwyczaj, że wszędzie właziła i zjadała, co tylko mogła. Między innymi wyłaziła na strych po wąskich stopniach. Nauczyli jej zaś owej sztuki sami górnicy. Tak długo ją wabili sianem lub wiązką trawy, tak długo cmokali na nią ze strysz-ka i przywoływali pieszczotliwie: — No, pódź, Strzygo! Pódź, koziczko!... — że Strzyga w końcu nauczyła się wyłazić na strych. Odtąd stała się wielką osobliwością całej kolonii górniczej i wszyscy byliśmy z niej ogromnie dumni.
Ja też byłem z niej dumny tak długo, dopóki pewnego razu nie weszła na nasz strych i nie znalazła za krokwią mojej powieści «Skarby w zawalisku czyli urodzony w czepku».
"I r
mnie wodą, matka zbiła paskiem, a Strzyga w swej własnej obronie pobodła mnie haniebnie, goniąc po całej kolonii i szturkając zawzięcie w pośladki.
Najadłem się wtedy wstydu co niemiara i w kolonii górniczej i na kopalni, i przestałem marzyć o pisaniu powieści.
W taki to sposób skończyła się moja pierwsza kariera literacka.
Musiałem potem nafedrować jeszcze sporo wózków węgla, zanim górnicy uradzili między sobą, by mnie wysłać do seminarium nauczycielskiego.
— Żeby z ciebie porządny człowiek wyrósł — oświadczyli mi z namaszczeniem.
Odtąd przez cztery lata ciułali grosz do grosza, odkładali ze swych mizernych zarobków i wysyłali do szkoły na moje utrzymanie. Pilnowali mnie i często bardzo głośno ze mną rozmawiali, gdy oglądali moje świadectwo szkolne na półrocze lub na końcu roku szkolnego. Żyłem bowiem trochę w niezgodzie z profesorem «od matematyki*, a z «polskim» też nie było bardzo różowo.
W szkole nic nie zapowiadało, że będę kiedyś pisarzem. Byłem miernym uczniem, czytającym Żeromskiego pod ławą podczas lekcji. Ukazała się wtedy jego « Wierna rzeka». Książka ta wstrząsnęła mną. Przeżywałem ją boleśnie. Nieoczekiwanie podczas zamyślenia nad nią zakiełkowało znienacka pragnienie, by móc tak pięknie pisać, jak pisze Żeromski. Pragnienie to jednak było tak nieśmiałe, że przez trzy lata nie zdołało mnie skłonić do próby, by pójść w zawody z Że-romskim. Gdzież tam!...
Wciąż bowiem zbierałem «dwóje» z przeróżnych przedmiotów, ba, nawet z «polskiego» i z gramatyki, mieszałem przy-imki z zaimkami, a «Pana Tadeusza» uważałem za strasznie nudną piłę. Lecz to już była wina profesora «od polskiego», który kazał nam graficznie przedstawić linię «wzrostu uczucia Tadeusza do Zosi».
Miłość do dziewczyny, przedstawiana graficznie, była dla mnie ponurym nieporozumieniem.
9
7 Któż by do swej "matki ni Ja też. I gdy po feriach oddaliśmy zeszyty, a potem polonista je przyniósł poprawione do klasy, oświadczył, że ja swoje zadanie «oderżnąłem» z «Listów do matki» Juliusza Słowackiego.
Pewnie, że Słowackiego uwielbiałem* i że jego listy do matki czytałem. I być może, że polonista dopatrzył się tam jakichś jego wpływów. Bóg mi jednak świadkiem, że nie «oderżnąłem» niczego z jego listów. Na skutek mego gwałtownego protestu polonista po dwóch tygodniach, po zestawieniu mego «Listu do matki» z «Listami do matki» Słowackiego — oświadczył, że moje zadanie jest oryginalne.
Pycha mnie ogarnęła. Taki mądry profesor, a nie mógł rozeznać, czy to pisał Słowacki, czy Morcinek...
Wtedy już z byle kim nie gadałem. Puszyłem się jak paw. Uważałem, że nas tylko dwóch w Polsce: Morcinek i Słowacki... Koleżanki z żeńskiego seminarium nauczycielskiego, spotykając mnie na ulicy, szeptały wskazując na mnie:
— Patrzcie, patrzcie. Tamten kudłaty kolega pisze jak sam Słowacki.
Chodziłem więc w glorii sławy literackiej i odtąd za nic sobie miałem wszelkie uwagi polonisty.
Jak wspomniałem, w naszym miasteczku było także żeńskie seminarium nauczycielskie, a w nim Haneczka, Zośka, Wanda, Bronka, Kazia, Zula i wiele innych dziewczyn o wdzięcznych imionach. Koledzy moi kochali się w nich ową pierwszą, błękitną jeszcze miłością. I nieoczekiwanie stałem się ich «miło-snym sekretarzem».
— Ponieważ piszesz jak Słowacki — tłumaczył mi jeden z kolegów — napisz taki list, jaki by napisał do mojej Zośki sam Słowacki.
A co za to dostanę?
Stanęło na tym, że za każdy list dostawałem bułkę z parówkami. Kolega taki list przepisywał, podpisywał i jako swój wysyłał swojej wybrance.
Gdy taki pierwszy list, napisany dla mego kolegi Janka,
10
""'"—Mój Boże, laki śliczny list, a taka trąba go pisała...
Były bowiem przekonane, podobnie jak Zośka, że był to majstersztyk mego kolegi Janka.
Kolegów miałem czterdziestu dwóch i teraz pisałem co miesiąc czterdzieści dwa listy, każdy inny i każdy piękny, i za każdy pobierałem bułkę z parówkami. Interes był świetny, dobrze mi się powodziło, tylko że nauka poszła w kąt w obu zakładach, dwóje sypały się jak z rogu obfitości, książki poszły także w kąt, a koledzy i koleżanki chodzili po parku, wzdychali do księżyca, słuchali kląskania słowików, ja zaś pisałem listy i zbierałem bułki z parówkami...
Trwało to tak długo, aż jeden z kolegów, który mi pozazdrościł nie tej sławy, lecz bułek z parówkami, wszystko wyplótł przed koleżankami. Boże, co się wtedy działo! Rewolucja w małym miasteczku, zerwanie wszelkich stosunków, gniewanie się po wieczne czasy, amen — i koniec z bułkami i parówkami.
Mało! O wszystkim dowiedzieli się dyrektor, grono profesorskie i ksiądz prefekt. Ksiądz prefekt grzmiał nade mną, coś tam gadał cytatami z Pisma świętego o gorszeniu maluczkich i o jakimś kamieniu młyńskim uwiązanym do szyir przepowiedział mi szubienicę i męki piekielne po niesławnej śmierci, a gdy opuszczałem ów zakład, z religii miałem «ledwie dostatecznie*, z polskiego zaś «dostatecznie*. Pycha bowiem mnie zaślepiła i — jak wspomniałem — za nic sobie miałem wszelkie wskazówki, nauki i rady polonisty, uważając go za miernotę. Próżno nawoływał mnie, bym zawrócił ze źle obranej drogi pisarskiej. Próżno mi klarował, że jeszcze mi wiele i to bardzo wiele brakuje, by być jakim takim literatem. Wszystko było przysłowiowym grochem ciskanym o ścianę. Dopiero tamta klęska z listami była dla mnie otrzeźwieniem. Było już jednak za późno na pokorę.
I z owym poczuciem klęski poszedłem w świat.
Pierwsza próba pisania uczyniła ze mnie przedmiot pośmiewiska, gdy mi koza Strzyga zjadła powieść, a potem goniła za mną i trykała mnie rogami w pośladki, górnicy zaś
11
żyć na mojej karierze nauczycielskiej.
Teraz już lękałem się trzeciej próby.
Lecz cóż, natura ciągnie wilka do lasu...
Minęło zaledwie kilka lat, skończyła się pierwsza wojna światowa, wróciłem do swego zawodu nauczycielskiego i rozpocząłem w szkole powszechnej uczyć dzieci bardzo mądrych rzeczy. Począwszy od abecadła, a skończywszy na tabliczce mnożenia.
W Cieszynie wychodził podówczas «Dziennik Cieszyński*, wielce mizerna gazetka, wiodąca anemiczny żywot. Redaktor, będący jedynym przedstawicielem owego pisma, wiódł także anemiczny żywot i przeważnie siedział w kawiarni «Pod Jele-niem» nad pół czarną. On mnie w końcu namówił, bym stał się korespondentem jego biednego pisma. O honorarium nie było mowy. Postawił mi pół czarnej i od tej chwili miałem za zadanie nadsyłanie mu przeróżnych korespondencji z całego Śląska Cieszyńskiego.
— Ale kiedy nic ważnego u nas się nie dzieje! — próbowałem się jeszcze bronić.
— To niech pan wymyśli coś z fantazji.
Ha, jeżeli tak, to będę wymyślał z fantazji. I posypały się co tydzień fantastyczne wiadomości. Na pierwszy ogień poszedł samolot pasażerski, lecący z Krakowa do Wiednia, który zahaczył swym skrzydłem o skrzydło blaszanego orła na sko-czowskiej wieży ratuszowej. Miało się to dziać podczas gęstej mgły. I z miejsca chwyciło. Nazajutrz cały Skoczów wyległ na rynek i patrzył na blaszanego orła na czubku wieży ratuszowej, który istotnie był od lat bez jednego skrzydła, i wszyscy komentowali ów niecodzienny wypadek. Krakowski «Kurier Codzienny* zaś zamieścił na pierwszej stronie ogromny tytuł. "Zderzenie orła z samolotem*, po czym podał moją fantastyczną wiadomość z odpowiednim komentarzem i dodatkiem o dramatycznej chwili, gdy śmierć wisiała na włosku nad przerażonymi pasażerami.
Chudy redaktor «Dziennika Cieszyńskiego* zacierał dłonie, tym bardziej że nakład gazety wzrósł w ciągu tygodnia z trzech
12
niku Cieszyńskim* bez podania nazwiska autora. Boże, czego tam nie było!... I mierzenie spódniczek dziewczynom w Skoczowie przez członków «Ligi Obrony Obyczajności*. Chodziło
0 to, czy spódniczka sięga dwa centymetry poniżej kolan. W tym wypadku chodziło o ratowanie mojej koleżanki przed skoczow-skimi dewotkami, które oburzały się na jej istotnie zbyt krótką spódniczkę.
Wiadomość tę przedrukowały: «Gwiazdka Cieszyńska*, «Ku-rier Codzienny*, «Silesia», «Morgenzeitung», «Bielitz-Bialauer Anzeiger», «Troppauer Zeitung*, «Dziennik Poznański*
1 «Wiener Journal* z komentarzem, że to jest albo dobry «ka-wał» karnawałowy, albo smutna prawda {eine traurige Wahr-heit).
Potem pojawiła się notatka, jak to bielscy fabrykanci urządzili polowanie na zające w okolicy Strumienia. Wypłoszyli tylko jednego zająca, który uciekł na rynek strumieński i wpadł do studni, gdzie się utopił. Za nim przybiegli zziajani fabrykanci. Tymczasem strumieńska straż pożarna już zakrzą-tała się koło wydobycia go ze studni. Powstała wielka zwada. Fabrykanci domagali się zająca, gdyż oni go wygonili i oni za nim biegli i strzelali, strumieniaey zaś twierdzili, że to ich zając, ponieważ utopił się w ch studni na rynku. Spór załatwiono polubownie w ten sposób, że strumieniaey oddali zająca fabrykantom, fabrykanci zaś wpłacili pięć złotych na fundusz sikawki motorowej dla strumieńskiej straży pożarnej.
Straż pożarna w Strumieniu rychło nadesłała sprostowanie w myśl paragrafu 19 ustawy prasowej, że nieprawdą jest, iż wyciągała zająca ze studni na rynku w Strumieniu, lecz prawdą jest, że w tym dniu nie było zająca na rynku w Strumieniu. I nieprawdą jest, że wzięli pięć złotych od bielskich fabrykantów za wyłowionego zająca, lecz prawdą jest, że nie wzięli pięciu złotych za wyłowionego zająca. I tak dalej i dalej... Sprostowanie było długie, naszpikowane tym «nieprawda» i «prawda», zaopatrzone wielką pieczęcią i podpisami całego zarządu straży pożarnej w Strumieniu.
Nakład «Dziennika Cieszyńskiego* wzrósł w następnym ty-
13
jruŁciii u.yia zajmująca noiaiKa, jaK SKOCZOWianie pODlii 81C""V z konduktorami pociągu osobowego na stacji w Skoczowie. Przyszli bowiem do tego stopnia zabłoceni, brodząc przez aleję Mickiewicza na stację, że konduktorzy nie chcieli ich wpuścić do wymytych wagonów. W rezultacie uproszono górali, wożących drzewo z Brennej na stację skoczowską, by przystawali u wjazdu na aleję Mickiewicza, po czym skoczowianie siadali okrakiem na drzewach i jechali do stacji.
Przyszły wtedy trzy sprostowania w myśl paragrafu 19 ustawy prasowej, wysłane do redakcji «Dziennika Cieszyńskie-go» z dyrekcji Kolei Państwowych w Katowicach, z magistratu miasta Skoczowa i z urzędu gminnego w Brennej, iż nieprawdą jest, a prawdą jest... Owe trzy sprostowania zaprzeczyły mojej wiadomości.
Było jeszcze wiele innych rzeczy, jak skradziony zegarek na zebraniu przedwyborczym partii Korfantego, jak bunt kobiet na innym podobnym zebraniu. Chodziło wtedy o obrazę honoru. Mówca zawołał: — A więc wszyscy jak jeden mąż głosujemy na listę naszego kandydata poselskiego!...
— A czemu nie jak jedna baba? — wrzasnęła jedna z obecnych na zebraniu kobiet i spowodowała opuszczenie sali przez wszystkie kumoszki.
«Dziennik Cieszyński* zamieszczał teraz coraz nowe sprostowania. A więc nieprawdą jest, że znaleziono przy naprawianiu nawierzchni alei Mickiewicza w Skoczowie kotliczek z dukatami z czasów rzymskich i że każdy dukat miał napis: «Agricola III rex Romanorum», i że owe dukaty sprzedano , Schmeidlerowi, który handlował starym żelazem, a fundusz stąd uzyskany przeznaczono na kampanię wyborczą Korfantego, lecz prawdą jest... Jakiś nieznany mi pan F. z Cieszyna «prostował», że nieprawdą jest, iż wylazł na gruszkę pod Czan- ' torią, gałąź złamała się, on spadł do gnojówki, a góral mocno go poturbował, lecz prawdą jest... Proboszcz z pewnej wsi pod Cieszynem, z pochodzenia Czech, «prostował» z czeska po polsku, że nieprawdą jest, iż wypędza kury na drogę i czatuje, kiedy je przejedzie samochód, by potem żądać odszkodowania i zabrać kurę pod pachę, lecz prawdą jest... Podobnie jak nie-
14
urewiarz i zerKając na SilWKę, lecz prawaą ]est... j Sporo tego było. Moja sława rosła, aczkolwiek swych artykułów nie podpisywałem. Zaczęli mi się kłaniać najwięksi wro-jgowie i zapraszać na kufel piwa do Blattana w Skoczowie.
Urwało się dopiero wtedy, gdy wysłałem do redakcji notatkę, jak to pan B. z Krasnej pod Cieszynem znalazł na drodze ! piąte koło samochodowe i jak je założył do swej bryczki. Gdy i zaś wyjechał nią do Cieszyna, policja zabrała mu koło, on zaś wracał do domu z bryczką o trzech kołach, podpierając ją z boku. Okazało się, że w Krasnej było tylko jedno nazwisko zaczynające się od litery «B». Owo nazwisko posiadał tamtejszy .wójt. Poszedł do redakcji, pobił redaktora laską. Zaskarżony, i zapłacił karę pieniężną, ale redaktor musiał odwołać wszystko, 'zaznaczając, że zaszła pomyłka zecera, gdyż rzecz ta działa się \ nie w Krasnej, lecz w Kraśniku.
— Panie! Już nie chcę pańskiej współpracy! — jęknął redaktor, gdy w sobotę zastałem go nad pół czarnej «Pod Jele-niem» z obwiązaną głową. — Pan zasłużył na kryminał!...
Przerażony takimi nieprzewidzianymi skutkami, przestałem pisać. I to był koniec mojej trzecie' kariery może nie tyle literackiej, ile dziennikarskiej. I znowu minęło kilka lat. Przyszedł rok 1928.
Nadeszła osobliwa chwila, w której napisałem obszerną no-, welę z życia górników. Tak się jakoś złożyło, że musiałem ją napisać. Przeczytałem ją swemu przyjacielowi. Oświadczył mi 'wtedy, że przynoszę wstyd zawodowi nauczycielskiemu, pisząc L takie bzdury. Koledzy mnie wykpili, a za moimi plecami kreś-U-- liii kółko' palcem na czole i wskazywali na mnie. Koleżanki I chichotały i radziły mi, żebym się ożenił. Ja zaś przepisałem 'ową «Wiarę» i wysłałem Orkanowi i Zegadłowiczowi. % Wyczekiwałem ich odpowiedzi, jak ktoś wyczekuje wyroku | sądowego. Zegadłowicz napisał krótko swoim zegadłowiczow-; skim stylem: — «Witam nowego kolegę-literata. Przy sposob-¦/ności oblejemy najprzedniejszym winem Wasz talent pisarski.* — Orkan napisał długi list, zachęcający mnie do pisania. — «Pan posiada i talent, i atut w ręce, gdyż Pan jest
15
wia za Panem. Niech Pan pisze, lecz niech Pan jeszcze popracuje nad sobą. Pan będzie pisarzem...*
W następnym liście pisał mi o Sokratesie. Jak Sokrates powiedział, że wie, iż nic nie wie, tak i pisarz musi zawsze sobie zdawać sprawę, że wie, iż bardzo mało wie. Z tego wynika, że 1 trzeba się wciąż uczyć i wciąż uważać się za niedoskonałego pisarza.
«Niech Pan każdą swoją pracę uważa za pracę nieudaną i niech Pan wciąż dąży do tego, by następna była lepsza od poprzedniej. Niech Panu sukcesy nie uderzą do głowy. Inaczej Pan jest zgubiony dla literatury. Niech Pan pracuje i wciąż pracuje nad sobą. Tego Panu serdecznie życzę i radzę. Pan ma dużo do powiedzenia...*
Za namową Zegadłowicza napisałem powieść na konkurs literacki w Poznaniu. Powieść otrzymała pierwszą nagrodę
Wincenty Lutosławski przekonywał mnie, że podobnie jak Żeromski, tak i ja powinienem uważać za najmilszą i za eo-dzienną lekturę «Słownik języka polskiego».
— Niech pan, panie Gustawie, codziennie wertuje ów słownik. Czy to będzie Linde, czy Kryński, czy Krasnowolski. Pan wzbogaci w ten sposób swój język... — radził mi kilkakrotnie.
— Niech Pan czyta najlepszych naszych klasyków — radził ;mi znowu Makuszyński. — Kochanowski, Skarga, Krasicki, Mickiewicz. Oto nauczyciele początkujących pisarzy... A potem Prus, Sienkiewicz, Żeromski... I jeszcze coś panu powiem. Pisać trzeba sercem. Sercem! — powtórzył z naciskiem.
— Gdy pan jakąkolwiek rzecz napisze bez serca — dodfł-.1 jeszcze po chwili — nikt tego nie będzie czytał.
Hulka-Laskowski radził mi, bym pisał książki dobre. A co to jest dobra książka? Dobra książka jest wtedy, gdy czytelnik » podczas jej czytania prostuje się, podnosi głowę. Oto jest dobra książka.
— Niech pan pisze dobre książki — powtarzał swoim trochę piskliwym głosem, jako że był głuchy. W jego szarych oczach paliły si-ę wtedy ognie. Był podobny do kapłana-fanatyka, któ-jy wyprawia ucznia w niebezpieczną podróż misjonarską.
_iecz sioaKa... ¦— aoaał na pocieszenie.
Wziąłem sobie do serca tamte wszystkie rady i wskazówki.
Długa i daleka była moja droga do pisarstwa. Począwszy )d tamtych naiwnych prób pisania powieści o «Skarbach w zawalisku », zakończonych przez kozę Strzygę haniebną porażką, xiprzez listy do koleżanek, opłacane bułkami z parówkami, :o było krezusowym nabytkiem w ubogim żywocie uczniowskim, i poprzez sowizdrzalskie łgarstwa wypisywane dla więd-lącego «Dziennika Cieszyńskiego*, dotarłem w końcu do zaparowanego ogrójca literatury, w którym dzieją się cuda.
0 talencie przekonali mnie tacy pisarze jak Zegadłowicz Orkan. O potrzebie uczenia się — filozof Lutosławski. O pianiu sercem — Makuszyński. O «dobroci książek* zaś nieoceniony i nie doceniony Hulka-Laskowski.
Po wielu więc latach terminowania pisarskiego, wciąż jesz-:ze jako terminator literacki, usiłuję tak pisać, by moje książki były przede wszystkim dobre, przy czytaniu których człowiek prostuje się i podnosi głowę. Czy mi to się udaje — nie wiem: Sąd ten zostawiam swoim czytelnikom.
Czasem ktoś pyta się mnie, dlaczego tematem moich książek jest zawsze kopalnia i Śląsk. Prosta odpowiedź. Zaciągnąłem dług wdzięczności wobec górników. Przecież troszczyli się o mnie, wysłali mnie do średniej szkoły i pilnowali mnie trochę na swój rubaszny, lecz serdeczny sposób. Dług ów trzeba spłacić, jak zresztą spłacać trzeba każdy dług. Pisząc więc
0 kopalni i górnikach spłacam zaciągnięty kiedyś przed wielu laty wielki dług wdzięczności. Niech każdy czytelnik w całej
sce wie, jakim wspaniałym człowiekiem jest górnik śląski... A że piszę tylko o Śląsku? Przecież jestem Ślązakiem. Chodzi mi o to, by pisząc o swojej ziemi, przybliżyć Śląsk do Polski
1 Polskę do Śląska.
1 w tym wypadku zostawiam sąd swoim czytelnikom. Niech powiedzą, czy spełniam sumiennie swoje zadanie.
Na przedwieczorze swego pisarskiego żywota pragnąłbym tylko jednego: by moje książki spłacały mój dług wdzięczności, zaciągnięty u górników, by przybliżały Śląsk do Polski, a Polskę do Śląska i były dobrymi książkami.
Miód w sercu t. I
17
Noc listopadowa
O szyby prała śnieżna wichura.
Skowyczący wicher zgarniał szeroko sypki śnieg z czarnych j dachów, leciał z nim spod niskich chmur, kłębił w powietrzu i zamętami, w skośnym rzucie ciskał do ziemi, nawiewał lotne ' skiby po zagłębieniach. Zimno było.
Zaręba podniósł głowę, oparł się łokciami o biurko, a bębniąc w zamyśleniu ołówkiem po rozwartej księdze, patrzał na miasto przesłonięte ruchliwą ścianą śniegu miotanego wichrem.
W kancelarii było ciepło. Porucznik Feinmehl polecił żołnierzowi napalić w piecach. Nie tylko w swojej kancelarii, lecz i w sąsiedniej, gdzie Zaręba urzędował z kulawym żołnierzem, Erykiem Meislem. Stało się to za tajemną sprawą Meisla. Miał on swoje sposoby, którymi potrafił usuwać zbytnią udrękę nędznego żywota «Ersatzrezerwisty». Gdy się czasem Zaręba temu dziwował, Meisel stulał wargi w ryjek, wydmuchiwał lekceważąco powietrze, przymrużał lewe oko i mawiał:
— Ja, mein Lieber, man muss ein Kepełe haben...
— A niech ci będzie — myślał z przyjemną obojętnością j Zaręba i uśmiechał się. Bawił go widok małej figurki Meisla, !| opiętej w wytarty mundur starszego żołnierza, z łysą czaszką
i przylepionym do ust słodkawym uśmiechem. Z siwych oczu-patrzała poczciwość z domieszką lisiego sprytu. Stale kuszty-kał, opierając się na lasce, przy każdej sposobności rozwodził ; się nad swoim reumatyzmem, co go od dziecka w kościach łamie, a którego się na Węgrzech nabawił, przymilał się do każdego w sposób obezwładniający przeciwnika nieprzychylną myśl jego i tkwił nieustępliwie za swoim odrapanym biurkiem
18
Boże — chociażby do końca wojny. Front i tak mu nie groził. Lecz snadno mógłby się znaleźć pewnego dnia w Piotrkowie, dokąd jego macierzysty pułk K. u. K. Infanterieregiment Nr. 100 przeniósł się był przed rokiem. A w Cieszynie pozostałyby jego żona i dzieci i skład towarów, wymagający przecież zawsze zapobiegliwej głowy Eryka Meisla. W Piotrkowie zaś — Boże! — jako w Piotrkowie. Obcy ludzie, «Rusi», ni palcem gdzie zahaczyć o jakiś interes handlowy, kuchnia żołnierska z suszonymi rybami, polentą i jakimś zielskiem plugawym, z czego tylko żołądek po nocach boli. Zawszeć już lepiej przy swoim domu, w Cieszynie in der lieben Heimat — jak mawiał.
«Jednoroczny» Zaręba, z dwoma podoficerskimi gwiazdkami na kołnierzu, nigdzie dotychczas nie zagrzał miejsca. W szkole oficerskiej w roku 1914 utrącono go z kretesem wraz z kilku innymi jednorocznymi. Oficjalnie to się nazywało, że nie złożyli egzaminu z powodu niedostatecznego opanowania języka niemieckiego. W rzeczywistości zaś zaważył tutaj niepoprawny romantyzm nieustatkowanych głów, w których się jakieś cudaczne mrzonki o Polsce błąkały.
Już początek nie zapowiadał się różowo. Stary pułkownik Wyleżański, dowódca szkoły oficerskiej w Opawie, kazał sobie przedstawić nowych kandydatów. Stanęli długim sznurem na dziedzińcu koszarowym, wyprostowani, sztywni, z dłońmi przyłożonymi do szwów u spodni, wpatrzeni w surowe oblicze ich władcy. Pułkownik w towarzystwie dwóch poruczników-in-struktorów przechodził koło każdego kandydata, wlepiał zimny wzrok w niespokojne jego oczy i pytał jednakowo: Jak się nazywa, czym jest w cywilu i jakiej jest narodowości? '
Padały krótkie, ucinane odpowiedzi. Nazwiska o brzmieniu słowiańskim, narodowości przeważnie niemieckie.
— Gut... gut... — mruczał pułkownik za każdą ostatnią odpowiedzią.
Doszedł do Zaręby.
— Wie heissen Sie? — warknął pułkownik.
— Henryk Zaręba.
— Aha... Saremba... Und was sind Sie im Zivil?
2< 19
— Yhm... Pole?... Yhm... — i spod nawisłych powiek dziobnął Zarębę zbójeckim okiem.
Znalazło się pięciu takich wariatów, którzy się przyznali do narodowości polskiej. Dwóch innych przemieniło się bez namysłu w Niemców. Koledzy Czesi stali się również na poczekaniu Niemcami. Reszta — to już prawdziwi Niemcy.
Odtąd rozpoczęło się dla wszystkich żmudne zgłębianie tajników sztuki wojennej. Dokuczliwą opieką otoczono tamtych pięciu. Rozrzucono ich po plutonach, poumieszczano w oddzielnych salach, a na ćwiczeniach, na zamiejskich błoniach, stanowili wyłączny przedmiot urągliwych docinków i wyzwisk ze strony zjadliwego porucznika Popowicza.
Zaręba ciężko pomstował, zżymał się, po łbie walić obiecywał — lecz jakoś wytrzymał. Nadeszły wreszcie egzaminy. Z tamtych pięciu jeden zdał, reszta przepadła. Odesłano ich do kadry i z nabliższym batalionem marszowym wyruszyli na front. Bez gwiazdek.
Zaręba tłukł się jakiś czas na froncie rosyjskim, potem na włoskim, a w końcu z przestrzelonym przedramieniem jął się wałęsać po szpitalach. W Wiener-Neustadt, na Morawach w Ołomuńcu i Przerowie, w końcu w Cieszynie. Po wyzdrowieniu komisja uznała go za niezdatnego do służby frontowej. Rozpoczęła się więc nowa wędrówka, obijanie na tyłach, po kancelariach, w batalionach wartowniczych, wysługiwanie się sierżantom, idiotyczna, bezsensowna harówka, w końcu przymieranie głodem.
Na urlopie zetknął się z Erykiem Meislem. Za jego poradą i za jego staraniem uzyskał przeniesienie z Opawy do Cieszyna, do komendy stacyjnej. Zaręba czuł do Meisla wdzięczność, bo naprawdę trafił na wygodne miejsce. Ale dlaczego Meisel przejął się jego losem, tego już nie wiedział. Nie mógł dociec, czy to daleko w przyszłość sięgające wyrachowanie, mogące mu przynieść jakieś trafne osiągnięcie w interesie kupieckim, czy też taka bezinteresowna życzliwość, jak to Meisel dyskretnie podkreślił.
Zaręba czuł się odtąd moralnie zobowiązany wobec niego
20
iviciacj
J
larią, Zaręba słuchał. Zresztą było mu to obojętne.
W ciągu swej trzyletniej przeszło służby wojskowej stępiał, zobojętniał na wszystkie sprawy, tyczące się kariery wojskowej. Czasami czuł się znużony. Wyczuwał wtedy słodką ulgę w bezmyślnym odrabianiu urzędowej korespondencji, w tym wiecznie się powtarzającym — Es wird diensthóflichst ersucht anher bekanntgeben zu wollen... ¦— w wypisywaniu cudacznych sprawozdań i zestawień, w zdawaniu codziennych raportów porucznikowi Feinmehlowi. Czas mu płynął leniwie, jednostajnie, bez urozmaiceń.
Radością były mu tylko myśli o skąpym jedzeniu i o nocnej służbie przy telefonie. Był to już okres wyczerpywania się wszelkich zapasów żywności w kraju. Od chłopa na wsi nie można było otrzymać chleba ani za pieniądze — ani za tak wielką pokusę, jaką był tytoń. Nie ma chleba i zbyte... — mawiali chłopi. Próżno czynił wyprawy w najdalsze wsi, wszędzie trafiał na tę samą odpowiedź. Czasami sobie wyrzucał, że to zwykła żebranina. Ale trudno. Głód był większy niż uczucie wstydu. A zresztą stale za chleb podsuwał tytoń lub pieniądze. Chłopi byli łakomi na tytoń, lecz chleba naprawdę nie mieli. Ostatkami gonili.
Skazany był więc na strawę wydawaną w kuchni kompa-nijnej. Rano — czarna lura, imitująca niezdarnie kawę, i kawałek czarnego chleba, przeznaczony na dwa dni. Chleb ten zjadał od razu. W południe sztokfisz, gotowany z jarzynami niewiadomego' pochodzenia i niewiadomej nazwy, oraz trochę jałowej polenty. Wieczorem sztokfisz i kawa. To wszystko. Toteż ustawicznie był głodny. Ratował go znowu Meisel. Nie wiadomo, skąd ten człowiek mógł do tych rzeczy przychodzić? Raz mu przyniósł cukru, raz chleba bochen, innym razem kiełbasy suszonej, zawsze coś. Rzecz jasna — za pieniądze, lecz było to ogromnym dobrodziejstwem, zważywszy, że specjałów tych nigdzie nie było można za żadne pieniądze kupić.
Na natrętne dopytywanie Zaręby, skąd ma te rzeczy, Meisel stale oko przymrużał, uśmiechał się nieznacznie i mawiał:
~ Ja, mein Lieber, man muss ein Kepełe haben...
21
umic aitj wiuuitj w Komendzie stacyjnej i każdy sobie chwalił żywot na swój sposób.
Co drugi tydzień przypadał Zarębie dyżur nocny przy telefonie. Nie była to służba uciążliwa. Żołnierz wwlekał żelazne łóżko do kancelarii, przynosił materace, koc i Meislową poduszkę, Zaręba kładł się i spał. Chodziło o to, żeby się zbudzić, gdyby tak przypadkiem telefon w nocy się odezwał. Ale to się rzadko zdarzało.
Dawniej nie było potrzeba żadnej służby nocnej. Nowość tę zaprowadził pułkownik Gernt, komendant garnizonu. Widać — były powody.
Wojna przejadła się już wszystkim do cna, wszystkim ludziom na ziemi. Wymęczyła serca zbiedniałe, przekleństwo życia porodziła, jego radość gasiła. Na rozlicznych frontach pokutował żołnierz biedaczyna, plugawym słowem liczący mijane chwile obmierzłego życia. Buntował się w duchu, pod mizerną pokrywą dyscypliny wojskowej się buntował, a jego pragnienia stawały się podobne temu wrzątkowi pary opęczniałej, czekającej, by rychło wyrwać się z uwięzi.
Wszyscy czegoś czekali.
Głucho było od tego czekania i niemrawo, jak po nocach, gdy coś nieoczekiwanego ma nadejść i sercem ludzkim owładnąć. Jeden na drugiego spoglądał, głęboko w oczy patrzał i zdawał się mówić:
— Tylko zacznijmy, a uwidzisz, co to bydzie... Jezusie święty!... Całą wojnę i całą Austrię diabli w tym okamżeniu wezmą!... Tylko zacznijmy!...
Nikt jednak nie zaczynał pierwszy. Lękano się. Nie dojrzał jeszcze owoc udręki. Drobinki woli zbyt głęboko a bezwładnie tkwiły w jądrze karności. Kiedyś jednak coś musi nadejść!... Przyjdzie znienacka jak burza i po calutkim świecie z krzykiem się rozleci. Wtedy już wszystko za nią pójdzie. Jak za wielką wodą...
Coraz częściej wybierały się na świat pomruki jakoweś. Za-ręba ich prawie nie słyszał, odpoczywający po tyloletniej tułaczce w zacisznej kancelarii. Ale Meisel słyszał i czekał cierpliwie.
22
idzie.
Austria dogorywała.
«Alii bella gerunt, tu felix Austria nube!...» Austria dogorywała. Inaczej być nie mogło. Z frontów dalekich przybiegały wieści, nie wiedzieć kiedy i przez kogo niesione. Głos, szepcący je, nabrzmiewał tajoną radością:
— Jo ci mówię, Francku, nie starej sie... Na palcach już człowiek porachuje te dni, kiedy Austrię i Niemców diasi wezmą. Uwidzisz...
— O, żeby też Pónbóczek najroztomilejszy doł... Niepokój udzielał się wszystkim. Dla pokrzywdzonych był
on radosny — a tamtym drugim, co włodarzyli, serce w pazury chwytał i tłamsił.
Obostrzono przepisy alarmowe, wzmocniono starymi niedobitkami wojennymi służbę nocną w garnizonie, nakazano po nocach przy telefonie czuwać. Trudno inaczej. Tuż u granic Cieszyna, w hutach trzynieckich i w kopalniach karwińskich robotnik coraz głośniej sarkał. Czarny, wielotysięczny tłum, ujęty w karby i gnany do pracy, głodny i słaby, pieronował ze straszną nienawiścią w oczach, buntować się odważał. Zamykano każdego za najmniejsze słowo protestu, na front wysyłano, sądem wojennym grożono.
Zaręba siedział wieczorami w kancelarii i czytał książki. Czasem, czasem telefon się odezwał, ktoś się o coś zapytał i znów cisza. Zazwyczaj czekał do jedenastej w nocy. Wtedy przystawiał krzesło do telefonu, dzwonił, żądał połączenia z Krakowem, rzymskie osiem przez siedem, ujmował słuchawkę i zaczynał rozmowę.
Radował się zawsze na tę chwilę.
Po tamtej stronie radowała się tak samo jego Maniutka. Nie znał jej osobiście, ani ona jego. Nigdy jej nie widział. Głos jej tylko słyszał, głos jasny, miękki, dzwoniący. Słuchając go — miał wrażenie, że słucha srebrnej sygnaturki w pachnącej mgle przedrannej. Kochał ją.
Już dawniej zauważył jej głos, wyróżniający się barwą i miękkością od tylu głosów innych, słyszanych w telefonie.
23
zaawKowe słoWo. Odpowiadał!" mu zawsze urzędowym: «Czy rozmowa skończona?* i odchodziła. Lecz gdy pewnego razu przez omyłkę wtrącił jakieś polskie słowo, zapytała się go, czy jest Polakiem.
— Tak, proszę pani.
— To dobrze — odpowiedziała.
— Dlaczego?
Nie uzyskał odpowiedzi.
Nazajutrz zażądał połączenia telefonicznego z jej numerem. Gdy się zgłosiła, jął po polsku dyktować raport, składany co wieczora krakowskiej komendzie wojskowej. Potem wymienili kilka słów. Prosił ją, czy w nocy, gdy linia będzie już wolna, może z nią rozmawiać.
— A o czym chce pan rozmawiać?
— O wszystkim.
¦— Dobrze, o ile to pana nie znudzi.
Odtąd rozpoczęły się ich rozmowy.
Cisza już była wszędy, czarne ulice wymarły, a Zaręba i nieznana mu dziewczyna, telefonistka w biurze wojskowym, jasna Maniutka — bo tyle się od niej dowiedział — snuli swoje radosne, głośne marzenia, zwierzali się z najtajniejszych przeżyć, opowiadali o swoich tęsknotach, o swoich radościach i smutkach. Dobrze im było.
Wyobrażał ją sobie raz jako matkę dobrą, tak ogromnie kochającą, która potrafi wszystko zrozumieć, pocieszyć i wytłumaczyć, innym znów razem jako młodziutką dzieweczkę jasną, o niebieskich oczach, która dopiero po raz pierwszy o miłości marzy. Nazywał ją «swoją Maniutką». Pewnego razu zapytała nieśmiało:
— Czy mię... — i zawahała się.
Zaręba domyślił się, o co chciała zapytać.
— Tak, Maniutko — szepnął.
¦— Proszę powtórzyć ¦— prosiła. ¦— Tak, jasna Maniutko...
— Jeszcze raz;.. proszę bardzo, panie Henryku...
r
Tej nocy już się nie odzywała. Próżno prosił, dzwonił i żądał w centrali ponownego połączenia. Nie zgłaszała się.
Nazajutrz nie wspomniała o tym. Unikała rozmowy na ów temat. Zaręba był o tyle domyślny, że zrozumiał ją i nie napomykał o wczorajszym przeżyciu. Za to w głosie jej wyczuł wszystko.
Wiele, bardzo wiele nocy minęło im na rozmowach, zanim doszli do owego zwierzenia. Dzisiaj, patrząc w kłębiące się śnieżyce za oknami, myślał o niej. Przypominał sobie, strzępki sonetu, który mu Maniutka przeszłej nocy czytała. Często tak czyniła. Wyławiał z przepomnienia pojedyncze obrazy, jakie mu się nasuwały, gdy słuchając jej słów, układał je w posłyszane zdania, powtarzał w myślach.
Pole. Jak okiem sięgnąć, śnieg. W dddali czernieją smutno sosny karłowate, nad nimi jeszcze rumieńcem się pali niebo, błyszczące od gwiazd, lodowate.
...gdzieś zapłakały głodnych wilków stada, ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na pogrzeb słońca...
Reszty nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział, że to sonet Perzyńskiego. Maniuta zawsze mu powiedziała, czyj utwór czyta. Owo czytanie wierszy stało się dla nich od pewnego czasu zwyczajem. Zresztą sam ją o to prosił. Jej głos dziwnie wiernie oddawał to, co przeżywał poeta, pisząc swój utwór. Zaręba po raz pierwszy dopiero zrozumiał urok głośnego czytania. Tajemniczość postaci Maniuty, odległość, jaka ich rozdzielała, i ta niecodzienność warunków, w jakich ich umiłowanie powstało, nadawały nocnym godzinom, słowom dziewczęcia i czytanym przez nią wierszom nieokreślony czar i słodkie wzruszenie.
W kancelarii było zacisznie. Ogień mruczał w dużym kaflowym piecu, skroś izby niosły się sennie niebieskawe smugi dymu z Meislowego papierosa, Meisel siedział nachylony nad
24
25
- zaręoa Dęonn ołoWKiem po rozw"'w *—,—. .,-.——« ścigał chybkie smugi śniegu, niesionego wichrem. Widział w nich ostatni obraz z powtarzanego sonetu.
...ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na Po0rzeb słońca...
Wyczuł leciuchny skurcz serca. Pkhy zimne dmuchnięcie wichury. Otrząsnął się. W tej chwili posłyszał rytmiczny stukot setki nóg po zaśnieżonym bruku. W?tał i P°patrzył w okno.
Ulicą szedł czwórkami długi korowód zziębniętych żołnierzy. Z ćwiczeń szli. Bez karabinów, * luźnych, wiatrem podszytych płaszczach, skurczeni, z tępytf spojrzeniem. Wiatr prał ich po twarzach gryzącym śniegiem, a oni odchylali głowy, starali się zasłonić przed nim. Z Wku wiódł ich utykający oficer z podniesionym kołnierzem od płaszcza.
Zaręba zrozumiał przenikliwie ich poniewierkę. Był dopiero koniec września, śnieg przyszedł nieoczekiwanie z północnym wiatrem. Drzewa były jes*cze zielone. Zmarznięte liście opadały garściami ze śniegiem. Czerniło się w jego bieli na ziemi. Smutek zstąpił na calutki świat. Słońca od kilku dni już nie ma, bo .tamta śmierć blato co ze śniegów wstała, na jego pogrzeb bez przerwy płynie"-
Widok maszerujących żołnierzy przywiódł Zarębie tamte mimo uszu puszczane wieści o nachodzącym skonie zmurszałej Austrii. Zrozumiał je teraz. Zdumiał także ohydę i nędzę krzywdzonego człowieka, przejr?ał Ja na wylot- Przypomniał sobie swoje psie życie w rowac^ zalanych wodą, te noclegi w rozkisłym błocie, te łachmatf zawszone, noszone na grzbiecie, śmierć swych towarzyszy, bezpłodną ofiarę setek tysięcy ludzi, jaką ze swego życia sk'adać musieli za obcą im sprawę. A czy tu na tyłach lepiej? Iw takim garnizonie cieszyńskim? Włodarzył w nim pułkownik Gernt, pan wiele-możny, który Bóg raczy wiedzieć ska-d się tu przyplątał. Skrzeczącym głosem, podobnym do grzytu, kieby tępym nożem rzezać po kamieniu, powagi sc™ dodawał, a zimnym, groźliwym okiem wiercił podejrzliwi' w spojrzeniu człowieka,
pofsm3ncamT, cnerlaicaiffl; zjedzonymi pfzeż głód i ćHó-"" roby, podziurawionymi przez kule, z poprzetrącanymi kośćmi, przebierał między nimi, na oko oceniał, na front z powrotem •wypychał.
— Alles fur Kaiser und Vaterland...
— Ażebyś sczezł z twoim kajzerem, pieronie, kiedy mi ¦dzieci doma 2 głodu zdychają...
Reszta, co do przyszłego transportu ostała, ujmowana była w karby, a słusznie. Jeszcze by się bractwo rozbasałykowało, spaśne i jurne nad podziw tym kluskowatym chlebem, stęchłą polentą i zdechłym śledziem!... Słusznie. Gnieść trzeba hul-tajstwo twardą pięścią, do kozy za byle co zamykać, nawet .za ten gu^ik na płaszczu niedopięty — tak, słusznie — po polach włóczyć, resztkę sił z nich wycyckać, jak ta zmora, co nocą ludzi nachodzi, i salutowania na tempa uczyć...
— Saluticrt!... ein... zwei... drei!... Herstellt! Salutiert!... ein... zwei... drei...
Aż do sktttku.
Bo skuteczny to środek. Człowieka ogarnia głupawy obłęd, i o wszystkijn zapomina. I o wojnie, i o głodzie, i o wszystkim...
Wyrwał go z zadumy Meisel. Chwilę mu się przypatrywał.
— Ja, o czym tak myślą, Herr Zaręba? O tym śniegu, co tak pluje kaidemu w oczy? — i uśmiechnął się.
— O wszystkim myślę — odparł Zaręba.
— Ja panu co powiem, Herr Zaręba... To jest źle o wszystkim myśleć... To jest źle... Niech tamci, co są u góry, o wszystkim myślą... my zaś myślmy o robocie... So ist das, Herr Zaręba... — i znów się uśmiechnął.
Zaręba zi^zumiał delikatną przymówkę Meisla, by się jąć pracy. Poszedł do biurka i jął pisać swoje: — Es wird dienst-hoflichst erstcht...
Szara, jednostajna praca przysypała popiołem poprzednie chwilowe prjeżycia. Czasem jeno olśniewała go znienacka radosna my^l, ^e wieczorem będzie sam ze.swoją jasną umiłowaną dziĘweezką, że mu tamte nocne chwile serce złocistym miodem nap^nią, że Maniutka będzie mu wiersze czytała
FIHIU
26
27
ę oęonu otowkiem po rozwartej ścigał chybkie smugi śniegu, niesionego wichrem. Widział w nich ostatni obraz z powtarzanego sonetu.
...ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na pogrzeb słońca...
Wyczuł leciuchny skurcz serca. Jakby zimne dmuchnięcie wichury. Otrząsnął się. W tej chwili posłyszał rytmiczny stukot setki nóg po zaśnieżonym bruku. Wstał i popatrzył w okno.
Ulicą szedł czwórkami długi korowód zziębniętych żołnierzy. Z ćwiczeń szli. Bez karabinów, w luźnych, wiatrem podszytych płaszczach, skurczeni, z tępym spojrzeniem. Wiatr prał ich po twarzach gryzącym śniegiem, a oni odchylali głowy, starali się zasłonić przed nim. Z boku wiódł ich utykający oficer z podniesionym kołnierzem od płaszcza.
Zaręba zrozumiał przenikliwie ich poniewierkę. Był dopiero koniec września, śnieg przyszedł nieoczekiwanie z północnym wiatrem. Drzewa były jeszcze zielone. Zmarznięte liście opadały garściami ze śniegiem. Czerniło się w jego bieli na ziemi. Smutek zstąpił na calutki świat. Słońca od kilku dni już nie ma, bo «tamta śmierć blada, co ze śniegów wstała, na jego pogrzeb bez przerwy płynie*.
Widok maszerujących żołnierzy przywiódł Zarąbie tamte mimo uszu puszczane wieści o nadchodzącym skonie zmurszałej Austrii. Zrozumiał je teraz. Zrozumiał także ohydę, i nędzę krzywdzonego człowieka, przejrzał ją na wylot. Przypomniał sobie swoje psie życie w rowach zalanych wodą, te noclegi w rozkisłym błocie, te łachmany zawszone, noszone na grzbiecie, śmierć swych towarzyszy, bezpłodną ofiarę setek tysięcy ludzi, jaką ze swego życia składać musieli za obcą im sprawę. A czy tu na tyłach lepiej? I w takim garnizonie cieszyńskim? Włodarzył w nim pułkownik Gernt, pan wiele-możny, który Bóg raczy wiedzieć skąd się tu przyplątał. Skrzeczącym głosem, podobnym do zgrzytu, kieby tępym nożem rzezać po kamieniu, powagi sobie dodawał, a zimnym, groźliwym okiem wiercił podejrzliwie w spojrzeniu człowieka,
26
y połamańcami, cherlasami, zjedzdftylSI'pflfez głód i choroby, podziurawionymi przez kule, z poprzetrącanymi kośćmi, przebierał między nimi, na oko oceniał, na front z powrotem wypychał.
— Alles fur Kaiser und Vaterland...
— Ażebyś sczezł z twoim kajzerem, pieronie, kiedy mi •dzieci doma z głodu zdychają...
Reszta, co do przyszłego transportu ostała, ujmowana była w karby. A słusznie. Jeszcze by się bractwo rozbasałykowało, spaśne i jurne nad podziw tym kluskowatym chlebem, stęchłą polentą i zdechłym śledziem!... Słusznie. Gnieść trzeba hul-tajstwo twardą pięścią, do ko