Miód w sercu i inne nowele Tom I Wyboru dokonał Witold Nawrocki n Wydawnictwo „Śląsk" Katowice 1966 Okładkę projektował Eugeniusz Rzeżucha Redaktor Witold Nawrocki Redaktor techniczny Maria Dziubowa Korektor Ewa Szostakowska Jak stałem się pisarzem Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwo „Śląsk". Katowice 1966 Wydanie I. Nakład 20 281 egz. Ark. wyd. 19,3. Ark. druk. 17,4. Format 130X202 mm. Papier druk. m/gł. kL V/«S g. Oddano do składania 4. 8. 65. Druk ukończono 28. 6. 66. Symbol 31250 Cena T. I/II zł 20,—. Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12. Zatn. 2051/13. XII. 1965. A-20 się często, że przychodzi do mnie jakiś młodzian z rozwianą czupryną, z niespokojnym wzrokiem, mniej lub więcej pozujący na tajemniczego maga i oświadcza mi grobowym głosem, że jest poetą, że pisanie wierszy jest pragnieniem jego duszy, że bez pisania żyć nie potrafi, że już bodaj czy fi nie w kolebce układał wiersze ku radosnemu zdumieniu matki i otoczenia. Cóż jednak z tego wszystkiego, jeżeli redakcje odrzucają jego wiersze, to samo czynią wydawcy, a on przecież wie, że drzemie w nim wielki talent... Czasem zjawia się inny młody człowiek z grubym zeszytem i po długim kołowaniu oświadcza, że napisał powieść w trzech tomach i prosi mnie, bym ją przeczytał i powiedział, czy dobrze napisana i czy w ogóle warto być literatem. Inny jeszcze zaczyna z miejsca całkiem po kupiecku: — Mistrzu. Napisałem powieść. Jeżeli pan zdoła nakłonić jakie wydawnictwo, by ją wydało... Pan przecież ma wyrobione stosunki.. Wie pan co, mistrzu? Podzielimy się honora- rium autorskim po połowie. Pan mistrz zarobi, ja zarobię, no nie?... A ile płacą wydawcy za taką powieść? Jak tu takim wytłumaczyć, że są ponurymi grafomanami. Nie można wytłumaczyć. Przeciwnie. Każdą ojcowską uwagę, że zanim ktoś zacznie pisać wiersze lub powieść, musi się najpierw uczyć polskiego języka, musi dobrze znać gramatykę, musi opanować zasady pisown4 polskiej i przede wszystkim musi dużo czytać i uczyć się, i pracować nad sobą — wszystkie te zbawienne rady taki człowiek przyjmuje jako złośliwość i zawiść. Raz tylko udało mi się przekonać ponurego grafomana, żeby sobie wybił z głowy klecenie naiwnych rymów. Gdy mu bowiem radziłem, by się nauczył najpierw po polsku, by przestudiował gramatykę, by sprawił sobie słowniki przeróżnego rodzaju, by kupił sobie stylistykę — słuchał nachmurzony i patrzył na moje podręczniki na biurku. W pewnej chwili przerwał mi z niecierpliwością: — Przepraszam. To te wszystkie książki muszę na pamięć umieć? — zapytał wskazując na słowniki. Przytaknąłem skwapliwie. — O, to jo smolą na pisanie — mruknął i wyszedł bez pożegnania. Jak wspomniałem, takiemu nieszczęśnikowi trudno wytłumaczyć, że sztuka pisarska nie polega na składnym rymowaniu lub na wypisywaniu okropnych historii o miłości, zdradzie, planie sześcioletnim, czy zgoła o zachodnim imperializmie, lecz wymagana tu jest obok talentu praca i jeszcze raz' praca. Żeby być ścisłym, muszę dodać, że sam talent nie wystarczy. Nie wystarczy nawet talent połączony z pracą. Musi jeszcze być serce i pokora. Trochę to dziwnie brzmi: talent, praca, serce i pokora. Cóż ma jedno z drugim wspólnego? A jednak ma. Przez długie lata nie wiedziałem o tym, nikt mi tego nie powiedział, aż nauczyło mnie tej prostej mądrości samo życie. A jak to się stało •— opowiem. Dużo czytałem. Byłem tak zwanym pożeraczem książek. Uważałem za niebywały wyczyn, jeżeli jakieś grube tomisko przeczytałem w ciągu bardzo krótkiego czasu. Szło wtedy nawet o zakład. Kto wcześniej przeczyta na przykład «Quo va-dis» Sienkiewicza? Mój kolega szkolny, Leon Lizak w Kar-winie, przeczytał tę powieść w ciągu trzech dni. Ja zaś w ciągu dwóch dni. Wygrałem dziesięć stalówek i cztery «perlmu-lrowe» guziki. Specjalna komisja, złożona z naszych kolegów, egzaminowała nas na hałdzie podczas zbierania tak zwanej 6 mylon zaczn A że jakiś nyc łem przyzh ' Z^ ODa3 przeczytaliśmy całego «Sierikiewicza»Tirlnie"' potała nagrodę. To zn ^ -iuz ^a nas brakł° książek w szkolnej bibliotece, wiać fc-C2^ ^a Leusia i dla mnie. Zaczęliśmy przeto wypra-zabiee^ ^° me ^° górniczych mieszkań. Pamiętam, po wielu tom n a i podchodach iście makiawelskich zdobyliśmy gruby na róż Pchanie ciekawej powieści o frapującym tytule: «Leś-ze w> ^a czyli miłość zwycięża*. Nad tą powieścią płakałem A edv VlS'cenia- -Była bowiem tak bardzo śliczna i rzewna. poWie., P^tem udało nam się zdobyć drugą, jeszcze grubszą dnie \ ° ^>0(^ tytułem «Hrabina żebraczka czyli tajemnica na li(^>> — wtedy już stałem się podobny do lekko po- Oświadczyłem uroczyście swej matce, że ja także ie śliczne powieści pisać, niech się dzieje, co chce. jakiś ^dy zacząłem już pracować w kopalni i zarobiłem nych sz> kupiłem sobie kilka nowych stalówek, tak zwa" łem p- apsów», butelkę atramentu i gruby zeszyt. I zaczą-myśln1Sa<;- Na okładce wykaligrafowałem bardzo pięknie wy-urodz ^ł*i pismem rondowym: «Skarby w zawalisku czyli Ze w czepku». 52^ chowałem na strychu pod krokwią. Gdy wracałem r, myłem się (wtedy jeszcze nie było łaźni dla górni- jadłem obiad, potem narąbałem matce drzewa, na- stado królików, zgwizdałem wszystkie gołębie i za- Pisać- to była powieść, pełna niesamowitych przygód ij także duch z nikó karmi czyna J w k0 *^a to była powieść, pełna niesamowy p Skarbs ~^n* * na Powierzcnni- Błąkał się w niej także duch czyna n^> byty karzełki, była nawet Zofka Folwarczna, dziew-był &. ^* ie*ce Py^ata z długim nosem, w którym stale dłubała; Schra ^y Balarus i szewc Tomala. Był nawet brzuchaty w sp; ^^ntiek i jego chuda żona Eryka, która moczyła nogi d^g r^tusie. Ow Schrammek sprzedawał chleb, cukier, śle-gach • ^ty, cynamon i wódkę. Żona narzekała na darcie w no-rzeka * ^tąd to moczenie ich w spirytusie, Schrammek zaś na-' "*aa SW°J wielki brzuch i na «niewypłacalność* swoich °\v. Ponieważ był moim wrogiem, przeto wprowadziłem że chuda Eryka moczy nogi w spirytusie, a Schrammek potem zlewa go do butelek i sprzedaie górnikom. Wiadomość była zbyt sensacyjna, by ją zachować w tajemnicy. Zdradziłem ją za paczkę tytoniu swoim starszym kumplom pod szybem. W rezultacie powstało straszne piekło najpierw pod szybem, a potem przed sklepem Schrammka. I kto wie, jakby się wszystko skończyło, gdyby nie żandarm z kogucim piórem na hełmie, który przybiegł i rozsierdzonym górnikom wytłumaczył dobrotliwie, żeby nie robili «krawalu» i jeżeli im nie smakuje wódka pana Schrammka, to mogą pójść do pana Haubenstocka na Sowińcu, który ma jeszcze lepszą wódkę, bo z pieprzem. Schrammek stał przed drzwiami, trzymał się za brzuch i wołał: — Ja, mein Gott, mein Gott... Teraz bydym musiał iść po żebraniu, bo zbankrutuję... Nie zbankrutował, chociaż górnicy przestali pić jego wódkę, lecz za to stał się moim wrogiem. Zuzka bowiem zdradziła mu, iż ja jestem sprawcą jego klęski. Odtąd przepowiadał zawsze, że czeka mnie szubienica, że gdyby mógł, to by pasy darł ze mnie, że z piekła nie wyjdę po wieczne czasy, amen... Wprowadziłem więc ową rebelię górniczą do swej powieści, Schrammkowi kazałem się w niej powiesić z wielkiego frasunku i wszystko zapowiadało się bardzo pięknie, gdyby nie koza naszej sąsiadki. Koza nazywała się Strzyga i miała ten głupi zwyczaj, że wszędzie właziła i zjadała, co tylko mogła. Między innymi wyłaziła na strych po wąskich stopniach. Nauczyli jej zaś owej sztuki sami górnicy. Tak długo ją wabili sianem lub wiązką trawy, tak długo cmokali na nią ze strysz-ka i przywoływali pieszczotliwie: — No, pódź, Strzygo! Pódź, koziczko!... — że Strzyga w końcu nauczyła się wyłazić na strych. Odtąd stała się wielką osobliwością całej kolonii górniczej i wszyscy byliśmy z niej ogromnie dumni. Ja też byłem z niej dumny tak długo, dopóki pewnego razu nie weszła na nasz strych i nie znalazła za krokwią mojej powieści «Skarby w zawalisku czyli urodzony w czepku». "I r mnie wodą, matka zbiła paskiem, a Strzyga w swej własnej obronie pobodła mnie haniebnie, goniąc po całej kolonii i szturkając zawzięcie w pośladki. Najadłem się wtedy wstydu co niemiara i w kolonii górniczej i na kopalni, i przestałem marzyć o pisaniu powieści. W taki to sposób skończyła się moja pierwsza kariera literacka. Musiałem potem nafedrować jeszcze sporo wózków węgla, zanim górnicy uradzili między sobą, by mnie wysłać do seminarium nauczycielskiego. — Żeby z ciebie porządny człowiek wyrósł — oświadczyli mi z namaszczeniem. Odtąd przez cztery lata ciułali grosz do grosza, odkładali ze swych mizernych zarobków i wysyłali do szkoły na moje utrzymanie. Pilnowali mnie i często bardzo głośno ze mną rozmawiali, gdy oglądali moje świadectwo szkolne na półrocze lub na końcu roku szkolnego. Żyłem bowiem trochę w niezgodzie z profesorem «od matematyki*, a z «polskim» też nie było bardzo różowo. W szkole nic nie zapowiadało, że będę kiedyś pisarzem. Byłem miernym uczniem, czytającym Żeromskiego pod ławą podczas lekcji. Ukazała się wtedy jego « Wierna rzeka». Książka ta wstrząsnęła mną. Przeżywałem ją boleśnie. Nieoczekiwanie podczas zamyślenia nad nią zakiełkowało znienacka pragnienie, by móc tak pięknie pisać, jak pisze Żeromski. Pragnienie to jednak było tak nieśmiałe, że przez trzy lata nie zdołało mnie skłonić do próby, by pójść w zawody z Że-romskim. Gdzież tam!... Wciąż bowiem zbierałem «dwóje» z przeróżnych przedmiotów, ba, nawet z «polskiego» i z gramatyki, mieszałem przy-imki z zaimkami, a «Pana Tadeusza» uważałem za strasznie nudną piłę. Lecz to już była wina profesora «od polskiego», który kazał nam graficznie przedstawić linię «wzrostu uczucia Tadeusza do Zosi». Miłość do dziewczyny, przedstawiana graficznie, była dla mnie ponurym nieporozumieniem. 9 7 Któż by do swej "matki ni Ja też. I gdy po feriach oddaliśmy zeszyty, a potem polonista je przyniósł poprawione do klasy, oświadczył, że ja swoje zadanie «oderżnąłem» z «Listów do matki» Juliusza Słowackiego. Pewnie, że Słowackiego uwielbiałem* i że jego listy do matki czytałem. I być może, że polonista dopatrzył się tam jakichś jego wpływów. Bóg mi jednak świadkiem, że nie «oderżnąłem» niczego z jego listów. Na skutek mego gwałtownego protestu polonista po dwóch tygodniach, po zestawieniu mego «Listu do matki» z «Listami do matki» Słowackiego — oświadczył, że moje zadanie jest oryginalne. Pycha mnie ogarnęła. Taki mądry profesor, a nie mógł rozeznać, czy to pisał Słowacki, czy Morcinek... Wtedy już z byle kim nie gadałem. Puszyłem się jak paw. Uważałem, że nas tylko dwóch w Polsce: Morcinek i Słowacki... Koleżanki z żeńskiego seminarium nauczycielskiego, spotykając mnie na ulicy, szeptały wskazując na mnie: — Patrzcie, patrzcie. Tamten kudłaty kolega pisze jak sam Słowacki. Chodziłem więc w glorii sławy literackiej i odtąd za nic sobie miałem wszelkie uwagi polonisty. Jak wspomniałem, w naszym miasteczku było także żeńskie seminarium nauczycielskie, a w nim Haneczka, Zośka, Wanda, Bronka, Kazia, Zula i wiele innych dziewczyn o wdzięcznych imionach. Koledzy moi kochali się w nich ową pierwszą, błękitną jeszcze miłością. I nieoczekiwanie stałem się ich «miło-snym sekretarzem». — Ponieważ piszesz jak Słowacki — tłumaczył mi jeden z kolegów — napisz taki list, jaki by napisał do mojej Zośki sam Słowacki. A co za to dostanę? Stanęło na tym, że za każdy list dostawałem bułkę z parówkami. Kolega taki list przepisywał, podpisywał i jako swój wysyłał swojej wybrance. Gdy taki pierwszy list, napisany dla mego kolegi Janka, 10 ""'"—Mój Boże, laki śliczny list, a taka trąba go pisała... Były bowiem przekonane, podobnie jak Zośka, że był to majstersztyk mego kolegi Janka. Kolegów miałem czterdziestu dwóch i teraz pisałem co miesiąc czterdzieści dwa listy, każdy inny i każdy piękny, i za każdy pobierałem bułkę z parówkami. Interes był świetny, dobrze mi się powodziło, tylko że nauka poszła w kąt w obu zakładach, dwóje sypały się jak z rogu obfitości, książki poszły także w kąt, a koledzy i koleżanki chodzili po parku, wzdychali do księżyca, słuchali kląskania słowików, ja zaś pisałem listy i zbierałem bułki z parówkami... Trwało to tak długo, aż jeden z kolegów, który mi pozazdrościł nie tej sławy, lecz bułek z parówkami, wszystko wyplótł przed koleżankami. Boże, co się wtedy działo! Rewolucja w małym miasteczku, zerwanie wszelkich stosunków, gniewanie się po wieczne czasy, amen — i koniec z bułkami i parówkami. Mało! O wszystkim dowiedzieli się dyrektor, grono profesorskie i ksiądz prefekt. Ksiądz prefekt grzmiał nade mną, coś tam gadał cytatami z Pisma świętego o gorszeniu maluczkich i o jakimś kamieniu młyńskim uwiązanym do szyir przepowiedział mi szubienicę i męki piekielne po niesławnej śmierci, a gdy opuszczałem ów zakład, z religii miałem «ledwie dostatecznie*, z polskiego zaś «dostatecznie*. Pycha bowiem mnie zaślepiła i — jak wspomniałem — za nic sobie miałem wszelkie wskazówki, nauki i rady polonisty, uważając go za miernotę. Próżno nawoływał mnie, bym zawrócił ze źle obranej drogi pisarskiej. Próżno mi klarował, że jeszcze mi wiele i to bardzo wiele brakuje, by być jakim takim literatem. Wszystko było przysłowiowym grochem ciskanym o ścianę. Dopiero tamta klęska z listami była dla mnie otrzeźwieniem. Było już jednak za późno na pokorę. I z owym poczuciem klęski poszedłem w świat. Pierwsza próba pisania uczyniła ze mnie przedmiot pośmiewiska, gdy mi koza Strzyga zjadła powieść, a potem goniła za mną i trykała mnie rogami w pośladki, górnicy zaś 11 żyć na mojej karierze nauczycielskiej. Teraz już lękałem się trzeciej próby. Lecz cóż, natura ciągnie wilka do lasu... Minęło zaledwie kilka lat, skończyła się pierwsza wojna światowa, wróciłem do swego zawodu nauczycielskiego i rozpocząłem w szkole powszechnej uczyć dzieci bardzo mądrych rzeczy. Począwszy od abecadła, a skończywszy na tabliczce mnożenia. W Cieszynie wychodził podówczas «Dziennik Cieszyński*, wielce mizerna gazetka, wiodąca anemiczny żywot. Redaktor, będący jedynym przedstawicielem owego pisma, wiódł także anemiczny żywot i przeważnie siedział w kawiarni «Pod Jele-niem» nad pół czarną. On mnie w końcu namówił, bym stał się korespondentem jego biednego pisma. O honorarium nie było mowy. Postawił mi pół czarnej i od tej chwili miałem za zadanie nadsyłanie mu przeróżnych korespondencji z całego Śląska Cieszyńskiego. — Ale kiedy nic ważnego u nas się nie dzieje! — próbowałem się jeszcze bronić. — To niech pan wymyśli coś z fantazji. Ha, jeżeli tak, to będę wymyślał z fantazji. I posypały się co tydzień fantastyczne wiadomości. Na pierwszy ogień poszedł samolot pasażerski, lecący z Krakowa do Wiednia, który zahaczył swym skrzydłem o skrzydło blaszanego orła na sko-czowskiej wieży ratuszowej. Miało się to dziać podczas gęstej mgły. I z miejsca chwyciło. Nazajutrz cały Skoczów wyległ na rynek i patrzył na blaszanego orła na czubku wieży ratuszowej, który istotnie był od lat bez jednego skrzydła, i wszyscy komentowali ów niecodzienny wypadek. Krakowski «Kurier Codzienny* zaś zamieścił na pierwszej stronie ogromny tytuł. "Zderzenie orła z samolotem*, po czym podał moją fantastyczną wiadomość z odpowiednim komentarzem i dodatkiem o dramatycznej chwili, gdy śmierć wisiała na włosku nad przerażonymi pasażerami. Chudy redaktor «Dziennika Cieszyńskiego* zacierał dłonie, tym bardziej że nakład gazety wzrósł w ciągu tygodnia z trzech 12 niku Cieszyńskim* bez podania nazwiska autora. Boże, czego tam nie było!... I mierzenie spódniczek dziewczynom w Skoczowie przez członków «Ligi Obrony Obyczajności*. Chodziło 0 to, czy spódniczka sięga dwa centymetry poniżej kolan. W tym wypadku chodziło o ratowanie mojej koleżanki przed skoczow-skimi dewotkami, które oburzały się na jej istotnie zbyt krótką spódniczkę. Wiadomość tę przedrukowały: «Gwiazdka Cieszyńska*, «Ku-rier Codzienny*, «Silesia», «Morgenzeitung», «Bielitz-Bialauer Anzeiger», «Troppauer Zeitung*, «Dziennik Poznański* 1 «Wiener Journal* z komentarzem, że to jest albo dobry «ka-wał» karnawałowy, albo smutna prawda {eine traurige Wahr-heit). Potem pojawiła się notatka, jak to bielscy fabrykanci urządzili polowanie na zające w okolicy Strumienia. Wypłoszyli tylko jednego zająca, który uciekł na rynek strumieński i wpadł do studni, gdzie się utopił. Za nim przybiegli zziajani fabrykanci. Tymczasem strumieńska straż pożarna już zakrzą-tała się koło wydobycia go ze studni. Powstała wielka zwada. Fabrykanci domagali się zająca, gdyż oni go wygonili i oni za nim biegli i strzelali, strumieniaey zaś twierdzili, że to ich zając, ponieważ utopił się w ch studni na rynku. Spór załatwiono polubownie w ten sposób, że strumieniaey oddali zająca fabrykantom, fabrykanci zaś wpłacili pięć złotych na fundusz sikawki motorowej dla strumieńskiej straży pożarnej. Straż pożarna w Strumieniu rychło nadesłała sprostowanie w myśl paragrafu 19 ustawy prasowej, że nieprawdą jest, iż wyciągała zająca ze studni na rynku w Strumieniu, lecz prawdą jest, że w tym dniu nie było zająca na rynku w Strumieniu. I nieprawdą jest, że wzięli pięć złotych od bielskich fabrykantów za wyłowionego zająca, lecz prawdą jest, że nie wzięli pięciu złotych za wyłowionego zająca. I tak dalej i dalej... Sprostowanie było długie, naszpikowane tym «nieprawda» i «prawda», zaopatrzone wielką pieczęcią i podpisami całego zarządu straży pożarnej w Strumieniu. Nakład «Dziennika Cieszyńskiego* wzrósł w następnym ty- 13 jruŁciii u.yia zajmująca noiaiKa, jaK SKOCZOWianie pODlii 81C""V z konduktorami pociągu osobowego na stacji w Skoczowie. Przyszli bowiem do tego stopnia zabłoceni, brodząc przez aleję Mickiewicza na stację, że konduktorzy nie chcieli ich wpuścić do wymytych wagonów. W rezultacie uproszono górali, wożących drzewo z Brennej na stację skoczowską, by przystawali u wjazdu na aleję Mickiewicza, po czym skoczowianie siadali okrakiem na drzewach i jechali do stacji. Przyszły wtedy trzy sprostowania w myśl paragrafu 19 ustawy prasowej, wysłane do redakcji «Dziennika Cieszyńskie-go» z dyrekcji Kolei Państwowych w Katowicach, z magistratu miasta Skoczowa i z urzędu gminnego w Brennej, iż nieprawdą jest, a prawdą jest... Owe trzy sprostowania zaprzeczyły mojej wiadomości. Było jeszcze wiele innych rzeczy, jak skradziony zegarek na zebraniu przedwyborczym partii Korfantego, jak bunt kobiet na innym podobnym zebraniu. Chodziło wtedy o obrazę honoru. Mówca zawołał: — A więc wszyscy jak jeden mąż głosujemy na listę naszego kandydata poselskiego!... — A czemu nie jak jedna baba? — wrzasnęła jedna z obecnych na zebraniu kobiet i spowodowała opuszczenie sali przez wszystkie kumoszki. «Dziennik Cieszyński* zamieszczał teraz coraz nowe sprostowania. A więc nieprawdą jest, że znaleziono przy naprawianiu nawierzchni alei Mickiewicza w Skoczowie kotliczek z dukatami z czasów rzymskich i że każdy dukat miał napis: «Agricola III rex Romanorum», i że owe dukaty sprzedano , Schmeidlerowi, który handlował starym żelazem, a fundusz stąd uzyskany przeznaczono na kampanię wyborczą Korfantego, lecz prawdą jest... Jakiś nieznany mi pan F. z Cieszyna «prostował», że nieprawdą jest, iż wylazł na gruszkę pod Czan- ' torią, gałąź złamała się, on spadł do gnojówki, a góral mocno go poturbował, lecz prawdą jest... Proboszcz z pewnej wsi pod Cieszynem, z pochodzenia Czech, «prostował» z czeska po polsku, że nieprawdą jest, iż wypędza kury na drogę i czatuje, kiedy je przejedzie samochód, by potem żądać odszkodowania i zabrać kurę pod pachę, lecz prawdą jest... Podobnie jak nie- 14 urewiarz i zerKając na SilWKę, lecz prawaą ]est... j Sporo tego było. Moja sława rosła, aczkolwiek swych artykułów nie podpisywałem. Zaczęli mi się kłaniać najwięksi wro-jgowie i zapraszać na kufel piwa do Blattana w Skoczowie. Urwało się dopiero wtedy, gdy wysłałem do redakcji notatkę, jak to pan B. z Krasnej pod Cieszynem znalazł na drodze ! piąte koło samochodowe i jak je założył do swej bryczki. Gdy i zaś wyjechał nią do Cieszyna, policja zabrała mu koło, on zaś wracał do domu z bryczką o trzech kołach, podpierając ją z boku. Okazało się, że w Krasnej było tylko jedno nazwisko zaczynające się od litery «B». Owo nazwisko posiadał tamtejszy .wójt. Poszedł do redakcji, pobił redaktora laską. Zaskarżony, i zapłacił karę pieniężną, ale redaktor musiał odwołać wszystko, 'zaznaczając, że zaszła pomyłka zecera, gdyż rzecz ta działa się \ nie w Krasnej, lecz w Kraśniku. — Panie! Już nie chcę pańskiej współpracy! — jęknął redaktor, gdy w sobotę zastałem go nad pół czarnej «Pod Jele-niem» z obwiązaną głową. — Pan zasłużył na kryminał!... Przerażony takimi nieprzewidzianymi skutkami, przestałem pisać. I to był koniec mojej trzecie' kariery może nie tyle literackiej, ile dziennikarskiej. I znowu minęło kilka lat. Przyszedł rok 1928. Nadeszła osobliwa chwila, w której napisałem obszerną no-, welę z życia górników. Tak się jakoś złożyło, że musiałem ją napisać. Przeczytałem ją swemu przyjacielowi. Oświadczył mi 'wtedy, że przynoszę wstyd zawodowi nauczycielskiemu, pisząc L takie bzdury. Koledzy mnie wykpili, a za moimi plecami kreś-U-- liii kółko' palcem na czole i wskazywali na mnie. Koleżanki I chichotały i radziły mi, żebym się ożenił. Ja zaś przepisałem 'ową «Wiarę» i wysłałem Orkanowi i Zegadłowiczowi. % Wyczekiwałem ich odpowiedzi, jak ktoś wyczekuje wyroku | sądowego. Zegadłowicz napisał krótko swoim zegadłowiczow-; skim stylem: — «Witam nowego kolegę-literata. Przy sposob-¦/ności oblejemy najprzedniejszym winem Wasz talent pisarski.* — Orkan napisał długi list, zachęcający mnie do pisania. — «Pan posiada i talent, i atut w ręce, gdyż Pan jest 15 wia za Panem. Niech Pan pisze, lecz niech Pan jeszcze popracuje nad sobą. Pan będzie pisarzem...* W następnym liście pisał mi o Sokratesie. Jak Sokrates powiedział, że wie, iż nic nie wie, tak i pisarz musi zawsze sobie zdawać sprawę, że wie, iż bardzo mało wie. Z tego wynika, że 1 trzeba się wciąż uczyć i wciąż uważać się za niedoskonałego pisarza. «Niech Pan każdą swoją pracę uważa za pracę nieudaną i niech Pan wciąż dąży do tego, by następna była lepsza od poprzedniej. Niech Panu sukcesy nie uderzą do głowy. Inaczej Pan jest zgubiony dla literatury. Niech Pan pracuje i wciąż pracuje nad sobą. Tego Panu serdecznie życzę i radzę. Pan ma dużo do powiedzenia...* Za namową Zegadłowicza napisałem powieść na konkurs literacki w Poznaniu. Powieść otrzymała pierwszą nagrodę Wincenty Lutosławski przekonywał mnie, że podobnie jak Żeromski, tak i ja powinienem uważać za najmilszą i za eo-dzienną lekturę «Słownik języka polskiego». — Niech pan, panie Gustawie, codziennie wertuje ów słownik. Czy to będzie Linde, czy Kryński, czy Krasnowolski. Pan wzbogaci w ten sposób swój język... — radził mi kilkakrotnie. — Niech Pan czyta najlepszych naszych klasyków — radził ;mi znowu Makuszyński. — Kochanowski, Skarga, Krasicki, Mickiewicz. Oto nauczyciele początkujących pisarzy... A potem Prus, Sienkiewicz, Żeromski... I jeszcze coś panu powiem. Pisać trzeba sercem. Sercem! — powtórzył z naciskiem. — Gdy pan jakąkolwiek rzecz napisze bez serca — dodfł-.1 jeszcze po chwili — nikt tego nie będzie czytał. Hulka-Laskowski radził mi, bym pisał książki dobre. A co to jest dobra książka? Dobra książka jest wtedy, gdy czytelnik » podczas jej czytania prostuje się, podnosi głowę. Oto jest dobra książka. — Niech pan pisze dobre książki — powtarzał swoim trochę piskliwym głosem, jako że był głuchy. W jego szarych oczach paliły si-ę wtedy ognie. Był podobny do kapłana-fanatyka, któ-jy wyprawia ucznia w niebezpieczną podróż misjonarską. _iecz sioaKa... ¦— aoaał na pocieszenie. Wziąłem sobie do serca tamte wszystkie rady i wskazówki. Długa i daleka była moja droga do pisarstwa. Począwszy )d tamtych naiwnych prób pisania powieści o «Skarbach w zawalisku », zakończonych przez kozę Strzygę haniebną porażką, xiprzez listy do koleżanek, opłacane bułkami z parówkami, :o było krezusowym nabytkiem w ubogim żywocie uczniowskim, i poprzez sowizdrzalskie łgarstwa wypisywane dla więd-lącego «Dziennika Cieszyńskiego*, dotarłem w końcu do zaparowanego ogrójca literatury, w którym dzieją się cuda. 0 talencie przekonali mnie tacy pisarze jak Zegadłowicz Orkan. O potrzebie uczenia się — filozof Lutosławski. O pianiu sercem — Makuszyński. O «dobroci książek* zaś nieoceniony i nie doceniony Hulka-Laskowski. Po wielu więc latach terminowania pisarskiego, wciąż jesz-:ze jako terminator literacki, usiłuję tak pisać, by moje książki były przede wszystkim dobre, przy czytaniu których człowiek prostuje się i podnosi głowę. Czy mi to się udaje — nie wiem: Sąd ten zostawiam swoim czytelnikom. Czasem ktoś pyta się mnie, dlaczego tematem moich książek jest zawsze kopalnia i Śląsk. Prosta odpowiedź. Zaciągnąłem dług wdzięczności wobec górników. Przecież troszczyli się o mnie, wysłali mnie do średniej szkoły i pilnowali mnie trochę na swój rubaszny, lecz serdeczny sposób. Dług ów trzeba spłacić, jak zresztą spłacać trzeba każdy dług. Pisząc więc 0 kopalni i górnikach spłacam zaciągnięty kiedyś przed wielu laty wielki dług wdzięczności. Niech każdy czytelnik w całej sce wie, jakim wspaniałym człowiekiem jest górnik śląski... A że piszę tylko o Śląsku? Przecież jestem Ślązakiem. Chodzi mi o to, by pisząc o swojej ziemi, przybliżyć Śląsk do Polski 1 Polskę do Śląska. 1 w tym wypadku zostawiam sąd swoim czytelnikom. Niech powiedzą, czy spełniam sumiennie swoje zadanie. Na przedwieczorze swego pisarskiego żywota pragnąłbym tylko jednego: by moje książki spłacały mój dług wdzięczności, zaciągnięty u górników, by przybliżały Śląsk do Polski, a Polskę do Śląska i były dobrymi książkami. Miód w sercu t. I 17 Noc listopadowa O szyby prała śnieżna wichura. Skowyczący wicher zgarniał szeroko sypki śnieg z czarnych j dachów, leciał z nim spod niskich chmur, kłębił w powietrzu i zamętami, w skośnym rzucie ciskał do ziemi, nawiewał lotne ' skiby po zagłębieniach. Zimno było. Zaręba podniósł głowę, oparł się łokciami o biurko, a bębniąc w zamyśleniu ołówkiem po rozwartej księdze, patrzał na miasto przesłonięte ruchliwą ścianą śniegu miotanego wichrem. W kancelarii było ciepło. Porucznik Feinmehl polecił żołnierzowi napalić w piecach. Nie tylko w swojej kancelarii, lecz i w sąsiedniej, gdzie Zaręba urzędował z kulawym żołnierzem, Erykiem Meislem. Stało się to za tajemną sprawą Meisla. Miał on swoje sposoby, którymi potrafił usuwać zbytnią udrękę nędznego żywota «Ersatzrezerwisty». Gdy się czasem Zaręba temu dziwował, Meisel stulał wargi w ryjek, wydmuchiwał lekceważąco powietrze, przymrużał lewe oko i mawiał: — Ja, mein Lieber, man muss ein Kepełe haben... — A niech ci będzie — myślał z przyjemną obojętnością j Zaręba i uśmiechał się. Bawił go widok małej figurki Meisla, !| opiętej w wytarty mundur starszego żołnierza, z łysą czaszką i przylepionym do ust słodkawym uśmiechem. Z siwych oczu-patrzała poczciwość z domieszką lisiego sprytu. Stale kuszty-kał, opierając się na lasce, przy każdej sposobności rozwodził ; się nad swoim reumatyzmem, co go od dziecka w kościach łamie, a którego się na Węgrzech nabawił, przymilał się do każdego w sposób obezwładniający przeciwnika nieprzychylną myśl jego i tkwił nieustępliwie za swoim odrapanym biurkiem 18 Boże — chociażby do końca wojny. Front i tak mu nie groził. Lecz snadno mógłby się znaleźć pewnego dnia w Piotrkowie, dokąd jego macierzysty pułk K. u. K. Infanterieregiment Nr. 100 przeniósł się był przed rokiem. A w Cieszynie pozostałyby jego żona i dzieci i skład towarów, wymagający przecież zawsze zapobiegliwej głowy Eryka Meisla. W Piotrkowie zaś — Boże! — jako w Piotrkowie. Obcy ludzie, «Rusi», ni palcem gdzie zahaczyć o jakiś interes handlowy, kuchnia żołnierska z suszonymi rybami, polentą i jakimś zielskiem plugawym, z czego tylko żołądek po nocach boli. Zawszeć już lepiej przy swoim domu, w Cieszynie in der lieben Heimat — jak mawiał. «Jednoroczny» Zaręba, z dwoma podoficerskimi gwiazdkami na kołnierzu, nigdzie dotychczas nie zagrzał miejsca. W szkole oficerskiej w roku 1914 utrącono go z kretesem wraz z kilku innymi jednorocznymi. Oficjalnie to się nazywało, że nie złożyli egzaminu z powodu niedostatecznego opanowania języka niemieckiego. W rzeczywistości zaś zaważył tutaj niepoprawny romantyzm nieustatkowanych głów, w których się jakieś cudaczne mrzonki o Polsce błąkały. Już początek nie zapowiadał się różowo. Stary pułkownik Wyleżański, dowódca szkoły oficerskiej w Opawie, kazał sobie przedstawić nowych kandydatów. Stanęli długim sznurem na dziedzińcu koszarowym, wyprostowani, sztywni, z dłońmi przyłożonymi do szwów u spodni, wpatrzeni w surowe oblicze ich władcy. Pułkownik w towarzystwie dwóch poruczników-in-struktorów przechodził koło każdego kandydata, wlepiał zimny wzrok w niespokojne jego oczy i pytał jednakowo: Jak się nazywa, czym jest w cywilu i jakiej jest narodowości? ' Padały krótkie, ucinane odpowiedzi. Nazwiska o brzmieniu słowiańskim, narodowości przeważnie niemieckie. — Gut... gut... — mruczał pułkownik za każdą ostatnią odpowiedzią. Doszedł do Zaręby. — Wie heissen Sie? — warknął pułkownik. — Henryk Zaręba. — Aha... Saremba... Und was sind Sie im Zivil? 2< 19 — Yhm... Pole?... Yhm... — i spod nawisłych powiek dziobnął Zarębę zbójeckim okiem. Znalazło się pięciu takich wariatów, którzy się przyznali do narodowości polskiej. Dwóch innych przemieniło się bez namysłu w Niemców. Koledzy Czesi stali się również na poczekaniu Niemcami. Reszta — to już prawdziwi Niemcy. Odtąd rozpoczęło się dla wszystkich żmudne zgłębianie tajników sztuki wojennej. Dokuczliwą opieką otoczono tamtych pięciu. Rozrzucono ich po plutonach, poumieszczano w oddzielnych salach, a na ćwiczeniach, na zamiejskich błoniach, stanowili wyłączny przedmiot urągliwych docinków i wyzwisk ze strony zjadliwego porucznika Popowicza. Zaręba ciężko pomstował, zżymał się, po łbie walić obiecywał — lecz jakoś wytrzymał. Nadeszły wreszcie egzaminy. Z tamtych pięciu jeden zdał, reszta przepadła. Odesłano ich do kadry i z nabliższym batalionem marszowym wyruszyli na front. Bez gwiazdek. Zaręba tłukł się jakiś czas na froncie rosyjskim, potem na włoskim, a w końcu z przestrzelonym przedramieniem jął się wałęsać po szpitalach. W Wiener-Neustadt, na Morawach w Ołomuńcu i Przerowie, w końcu w Cieszynie. Po wyzdrowieniu komisja uznała go za niezdatnego do służby frontowej. Rozpoczęła się więc nowa wędrówka, obijanie na tyłach, po kancelariach, w batalionach wartowniczych, wysługiwanie się sierżantom, idiotyczna, bezsensowna harówka, w końcu przymieranie głodem. Na urlopie zetknął się z Erykiem Meislem. Za jego poradą i za jego staraniem uzyskał przeniesienie z Opawy do Cieszyna, do komendy stacyjnej. Zaręba czuł do Meisla wdzięczność, bo naprawdę trafił na wygodne miejsce. Ale dlaczego Meisel przejął się jego losem, tego już nie wiedział. Nie mógł dociec, czy to daleko w przyszłość sięgające wyrachowanie, mogące mu przynieść jakieś trafne osiągnięcie w interesie kupieckim, czy też taka bezinteresowna życzliwość, jak to Meisel dyskretnie podkreślił. Zaręba czuł się odtąd moralnie zobowiązany wobec niego 20 iviciacj J larią, Zaręba słuchał. Zresztą było mu to obojętne. W ciągu swej trzyletniej przeszło służby wojskowej stępiał, zobojętniał na wszystkie sprawy, tyczące się kariery wojskowej. Czasami czuł się znużony. Wyczuwał wtedy słodką ulgę w bezmyślnym odrabianiu urzędowej korespondencji, w tym wiecznie się powtarzającym — Es wird diensthóflichst ersucht anher bekanntgeben zu wollen... ¦— w wypisywaniu cudacznych sprawozdań i zestawień, w zdawaniu codziennych raportów porucznikowi Feinmehlowi. Czas mu płynął leniwie, jednostajnie, bez urozmaiceń. Radością były mu tylko myśli o skąpym jedzeniu i o nocnej służbie przy telefonie. Był to już okres wyczerpywania się wszelkich zapasów żywności w kraju. Od chłopa na wsi nie można było otrzymać chleba ani za pieniądze — ani za tak wielką pokusę, jaką był tytoń. Nie ma chleba i zbyte... — mawiali chłopi. Próżno czynił wyprawy w najdalsze wsi, wszędzie trafiał na tę samą odpowiedź. Czasami sobie wyrzucał, że to zwykła żebranina. Ale trudno. Głód był większy niż uczucie wstydu. A zresztą stale za chleb podsuwał tytoń lub pieniądze. Chłopi byli łakomi na tytoń, lecz chleba naprawdę nie mieli. Ostatkami gonili. Skazany był więc na strawę wydawaną w kuchni kompa-nijnej. Rano — czarna lura, imitująca niezdarnie kawę, i kawałek czarnego chleba, przeznaczony na dwa dni. Chleb ten zjadał od razu. W południe sztokfisz, gotowany z jarzynami niewiadomego' pochodzenia i niewiadomej nazwy, oraz trochę jałowej polenty. Wieczorem sztokfisz i kawa. To wszystko. Toteż ustawicznie był głodny. Ratował go znowu Meisel. Nie wiadomo, skąd ten człowiek mógł do tych rzeczy przychodzić? Raz mu przyniósł cukru, raz chleba bochen, innym razem kiełbasy suszonej, zawsze coś. Rzecz jasna — za pieniądze, lecz było to ogromnym dobrodziejstwem, zważywszy, że specjałów tych nigdzie nie było można za żadne pieniądze kupić. Na natrętne dopytywanie Zaręby, skąd ma te rzeczy, Meisel stale oko przymrużał, uśmiechał się nieznacznie i mawiał: ~ Ja, mein Lieber, man muss ein Kepełe haben... 21 umic aitj wiuuitj w Komendzie stacyjnej i każdy sobie chwalił żywot na swój sposób. Co drugi tydzień przypadał Zarębie dyżur nocny przy telefonie. Nie była to służba uciążliwa. Żołnierz wwlekał żelazne łóżko do kancelarii, przynosił materace, koc i Meislową poduszkę, Zaręba kładł się i spał. Chodziło o to, żeby się zbudzić, gdyby tak przypadkiem telefon w nocy się odezwał. Ale to się rzadko zdarzało. Dawniej nie było potrzeba żadnej służby nocnej. Nowość tę zaprowadził pułkownik Gernt, komendant garnizonu. Widać — były powody. Wojna przejadła się już wszystkim do cna, wszystkim ludziom na ziemi. Wymęczyła serca zbiedniałe, przekleństwo życia porodziła, jego radość gasiła. Na rozlicznych frontach pokutował żołnierz biedaczyna, plugawym słowem liczący mijane chwile obmierzłego życia. Buntował się w duchu, pod mizerną pokrywą dyscypliny wojskowej się buntował, a jego pragnienia stawały się podobne temu wrzątkowi pary opęczniałej, czekającej, by rychło wyrwać się z uwięzi. Wszyscy czegoś czekali. Głucho było od tego czekania i niemrawo, jak po nocach, gdy coś nieoczekiwanego ma nadejść i sercem ludzkim owładnąć. Jeden na drugiego spoglądał, głęboko w oczy patrzał i zdawał się mówić: — Tylko zacznijmy, a uwidzisz, co to bydzie... Jezusie święty!... Całą wojnę i całą Austrię diabli w tym okamżeniu wezmą!... Tylko zacznijmy!... Nikt jednak nie zaczynał pierwszy. Lękano się. Nie dojrzał jeszcze owoc udręki. Drobinki woli zbyt głęboko a bezwładnie tkwiły w jądrze karności. Kiedyś jednak coś musi nadejść!... Przyjdzie znienacka jak burza i po calutkim świecie z krzykiem się rozleci. Wtedy już wszystko za nią pójdzie. Jak za wielką wodą... Coraz częściej wybierały się na świat pomruki jakoweś. Za-ręba ich prawie nie słyszał, odpoczywający po tyloletniej tułaczce w zacisznej kancelarii. Ale Meisel słyszał i czekał cierpliwie. 22 idzie. Austria dogorywała. «Alii bella gerunt, tu felix Austria nube!...» Austria dogorywała. Inaczej być nie mogło. Z frontów dalekich przybiegały wieści, nie wiedzieć kiedy i przez kogo niesione. Głos, szepcący je, nabrzmiewał tajoną radością: — Jo ci mówię, Francku, nie starej sie... Na palcach już człowiek porachuje te dni, kiedy Austrię i Niemców diasi wezmą. Uwidzisz... — O, żeby też Pónbóczek najroztomilejszy doł... Niepokój udzielał się wszystkim. Dla pokrzywdzonych był on radosny — a tamtym drugim, co włodarzyli, serce w pazury chwytał i tłamsił. Obostrzono przepisy alarmowe, wzmocniono starymi niedobitkami wojennymi służbę nocną w garnizonie, nakazano po nocach przy telefonie czuwać. Trudno inaczej. Tuż u granic Cieszyna, w hutach trzynieckich i w kopalniach karwińskich robotnik coraz głośniej sarkał. Czarny, wielotysięczny tłum, ujęty w karby i gnany do pracy, głodny i słaby, pieronował ze straszną nienawiścią w oczach, buntować się odważał. Zamykano każdego za najmniejsze słowo protestu, na front wysyłano, sądem wojennym grożono. Zaręba siedział wieczorami w kancelarii i czytał książki. Czasem, czasem telefon się odezwał, ktoś się o coś zapytał i znów cisza. Zazwyczaj czekał do jedenastej w nocy. Wtedy przystawiał krzesło do telefonu, dzwonił, żądał połączenia z Krakowem, rzymskie osiem przez siedem, ujmował słuchawkę i zaczynał rozmowę. Radował się zawsze na tę chwilę. Po tamtej stronie radowała się tak samo jego Maniutka. Nie znał jej osobiście, ani ona jego. Nigdy jej nie widział. Głos jej tylko słyszał, głos jasny, miękki, dzwoniący. Słuchając go — miał wrażenie, że słucha srebrnej sygnaturki w pachnącej mgle przedrannej. Kochał ją. Już dawniej zauważył jej głos, wyróżniający się barwą i miękkością od tylu głosów innych, słyszanych w telefonie. 23 zaawKowe słoWo. Odpowiadał!" mu zawsze urzędowym: «Czy rozmowa skończona?* i odchodziła. Lecz gdy pewnego razu przez omyłkę wtrącił jakieś polskie słowo, zapytała się go, czy jest Polakiem. — Tak, proszę pani. — To dobrze — odpowiedziała. — Dlaczego? Nie uzyskał odpowiedzi. Nazajutrz zażądał połączenia telefonicznego z jej numerem. Gdy się zgłosiła, jął po polsku dyktować raport, składany co wieczora krakowskiej komendzie wojskowej. Potem wymienili kilka słów. Prosił ją, czy w nocy, gdy linia będzie już wolna, może z nią rozmawiać. — A o czym chce pan rozmawiać? — O wszystkim. ¦— Dobrze, o ile to pana nie znudzi. Odtąd rozpoczęły się ich rozmowy. Cisza już była wszędy, czarne ulice wymarły, a Zaręba i nieznana mu dziewczyna, telefonistka w biurze wojskowym, jasna Maniutka — bo tyle się od niej dowiedział — snuli swoje radosne, głośne marzenia, zwierzali się z najtajniejszych przeżyć, opowiadali o swoich tęsknotach, o swoich radościach i smutkach. Dobrze im było. Wyobrażał ją sobie raz jako matkę dobrą, tak ogromnie kochającą, która potrafi wszystko zrozumieć, pocieszyć i wytłumaczyć, innym znów razem jako młodziutką dzieweczkę jasną, o niebieskich oczach, która dopiero po raz pierwszy o miłości marzy. Nazywał ją «swoją Maniutką». Pewnego razu zapytała nieśmiało: — Czy mię... — i zawahała się. Zaręba domyślił się, o co chciała zapytać. — Tak, Maniutko — szepnął. ¦— Proszę powtórzyć ¦— prosiła. ¦— Tak, jasna Maniutko... — Jeszcze raz;.. proszę bardzo, panie Henryku... r Tej nocy już się nie odzywała. Próżno prosił, dzwonił i żądał w centrali ponownego połączenia. Nie zgłaszała się. Nazajutrz nie wspomniała o tym. Unikała rozmowy na ów temat. Zaręba był o tyle domyślny, że zrozumiał ją i nie napomykał o wczorajszym przeżyciu. Za to w głosie jej wyczuł wszystko. Wiele, bardzo wiele nocy minęło im na rozmowach, zanim doszli do owego zwierzenia. Dzisiaj, patrząc w kłębiące się śnieżyce za oknami, myślał o niej. Przypominał sobie, strzępki sonetu, który mu Maniutka przeszłej nocy czytała. Często tak czyniła. Wyławiał z przepomnienia pojedyncze obrazy, jakie mu się nasuwały, gdy słuchając jej słów, układał je w posłyszane zdania, powtarzał w myślach. Pole. Jak okiem sięgnąć, śnieg. W dddali czernieją smutno sosny karłowate, nad nimi jeszcze rumieńcem się pali niebo, błyszczące od gwiazd, lodowate. ...gdzieś zapłakały głodnych wilków stada, ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na pogrzeb słońca... Reszty nie mógł sobie przypomnieć. Wiedział, że to sonet Perzyńskiego. Maniuta zawsze mu powiedziała, czyj utwór czyta. Owo czytanie wierszy stało się dla nich od pewnego czasu zwyczajem. Zresztą sam ją o to prosił. Jej głos dziwnie wiernie oddawał to, co przeżywał poeta, pisząc swój utwór. Zaręba po raz pierwszy dopiero zrozumiał urok głośnego czytania. Tajemniczość postaci Maniuty, odległość, jaka ich rozdzielała, i ta niecodzienność warunków, w jakich ich umiłowanie powstało, nadawały nocnym godzinom, słowom dziewczęcia i czytanym przez nią wierszom nieokreślony czar i słodkie wzruszenie. W kancelarii było zacisznie. Ogień mruczał w dużym kaflowym piecu, skroś izby niosły się sennie niebieskawe smugi dymu z Meislowego papierosa, Meisel siedział nachylony nad 24 25 - zaręoa Dęonn ołoWKiem po rozw"'w *—,—. .,-.——« ścigał chybkie smugi śniegu, niesionego wichrem. Widział w nich ostatni obraz z powtarzanego sonetu. ...ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na Po0rzeb słońca... Wyczuł leciuchny skurcz serca. Pkhy zimne dmuchnięcie wichury. Otrząsnął się. W tej chwili posłyszał rytmiczny stukot setki nóg po zaśnieżonym bruku. W?tał i P°patrzył w okno. Ulicą szedł czwórkami długi korowód zziębniętych żołnierzy. Z ćwiczeń szli. Bez karabinów, * luźnych, wiatrem podszytych płaszczach, skurczeni, z tępytf spojrzeniem. Wiatr prał ich po twarzach gryzącym śniegiem, a oni odchylali głowy, starali się zasłonić przed nim. Z Wku wiódł ich utykający oficer z podniesionym kołnierzem od płaszcza. Zaręba zrozumiał przenikliwie ich poniewierkę. Był dopiero koniec września, śnieg przyszedł nieoczekiwanie z północnym wiatrem. Drzewa były jes*cze zielone. Zmarznięte liście opadały garściami ze śniegiem. Czerniło się w jego bieli na ziemi. Smutek zstąpił na calutki świat. Słońca od kilku dni już nie ma, bo .tamta śmierć blato co ze śniegów wstała, na jego pogrzeb bez przerwy płynie"- Widok maszerujących żołnierzy przywiódł Zarębie tamte mimo uszu puszczane wieści o nachodzącym skonie zmurszałej Austrii. Zrozumiał je teraz. Zdumiał także ohydę i nędzę krzywdzonego człowieka, przejr?ał Ja na wylot- Przypomniał sobie swoje psie życie w rowac^ zalanych wodą, te noclegi w rozkisłym błocie, te łachmatf zawszone, noszone na grzbiecie, śmierć swych towarzyszy, bezpłodną ofiarę setek tysięcy ludzi, jaką ze swego życia sk'adać musieli za obcą im sprawę. A czy tu na tyłach lepiej? Iw takim garnizonie cieszyńskim? Włodarzył w nim pułkownik Gernt, pan wiele-możny, który Bóg raczy wiedzieć ska-d się tu przyplątał. Skrzeczącym głosem, podobnym do grzytu, kieby tępym nożem rzezać po kamieniu, powagi sc™ dodawał, a zimnym, groźliwym okiem wiercił podejrzliwi' w spojrzeniu człowieka, pofsm3ncamT, cnerlaicaiffl; zjedzonymi pfzeż głód i ćHó-"" roby, podziurawionymi przez kule, z poprzetrącanymi kośćmi, przebierał między nimi, na oko oceniał, na front z powrotem •wypychał. — Alles fur Kaiser und Vaterland... — Ażebyś sczezł z twoim kajzerem, pieronie, kiedy mi ¦dzieci doma 2 głodu zdychają... Reszta, co do przyszłego transportu ostała, ujmowana była w karby, a słusznie. Jeszcze by się bractwo rozbasałykowało, spaśne i jurne nad podziw tym kluskowatym chlebem, stęchłą polentą i zdechłym śledziem!... Słusznie. Gnieść trzeba hul-tajstwo twardą pięścią, do kozy za byle co zamykać, nawet .za ten gu^ik na płaszczu niedopięty — tak, słusznie — po polach włóczyć, resztkę sił z nich wycyckać, jak ta zmora, co nocą ludzi nachodzi, i salutowania na tempa uczyć... — Saluticrt!... ein... zwei... drei!... Herstellt! Salutiert!... ein... zwei... drei... Aż do sktttku. Bo skuteczny to środek. Człowieka ogarnia głupawy obłęd, i o wszystkijn zapomina. I o wojnie, i o głodzie, i o wszystkim... Wyrwał go z zadumy Meisel. Chwilę mu się przypatrywał. — Ja, o czym tak myślą, Herr Zaręba? O tym śniegu, co tak pluje kaidemu w oczy? — i uśmiechnął się. — O wszystkim myślę — odparł Zaręba. — Ja panu co powiem, Herr Zaręba... To jest źle o wszystkim myśleć... To jest źle... Niech tamci, co są u góry, o wszystkim myślą... my zaś myślmy o robocie... So ist das, Herr Zaręba... — i znów się uśmiechnął. Zaręba zi^zumiał delikatną przymówkę Meisla, by się jąć pracy. Poszedł do biurka i jął pisać swoje: — Es wird dienst-hoflichst erstcht... Szara, jednostajna praca przysypała popiołem poprzednie chwilowe prjeżycia. Czasem jeno olśniewała go znienacka radosna my^l, ^e wieczorem będzie sam ze.swoją jasną umiłowaną dziĘweezką, że mu tamte nocne chwile serce złocistym miodem nap^nią, że Maniutka będzie mu wiersze czytała FIHIU 26 27 ę oęonu otowkiem po rozwartej ścigał chybkie smugi śniegu, niesionego wichrem. Widział w nich ostatni obraz z powtarzanego sonetu. ...ze śniegów, zda się, śmierć powstaje blada i cicha, płynie w dal na pogrzeb słońca... Wyczuł leciuchny skurcz serca. Jakby zimne dmuchnięcie wichury. Otrząsnął się. W tej chwili posłyszał rytmiczny stukot setki nóg po zaśnieżonym bruku. Wstał i popatrzył w okno. Ulicą szedł czwórkami długi korowód zziębniętych żołnierzy. Z ćwiczeń szli. Bez karabinów, w luźnych, wiatrem podszytych płaszczach, skurczeni, z tępym spojrzeniem. Wiatr prał ich po twarzach gryzącym śniegiem, a oni odchylali głowy, starali się zasłonić przed nim. Z boku wiódł ich utykający oficer z podniesionym kołnierzem od płaszcza. Zaręba zrozumiał przenikliwie ich poniewierkę. Był dopiero koniec września, śnieg przyszedł nieoczekiwanie z północnym wiatrem. Drzewa były jeszcze zielone. Zmarznięte liście opadały garściami ze śniegiem. Czerniło się w jego bieli na ziemi. Smutek zstąpił na calutki świat. Słońca od kilku dni już nie ma, bo «tamta śmierć blada, co ze śniegów wstała, na jego pogrzeb bez przerwy płynie*. Widok maszerujących żołnierzy przywiódł Zarąbie tamte mimo uszu puszczane wieści o nadchodzącym skonie zmurszałej Austrii. Zrozumiał je teraz. Zrozumiał także ohydę, i nędzę krzywdzonego człowieka, przejrzał ją na wylot. Przypomniał sobie swoje psie życie w rowach zalanych wodą, te noclegi w rozkisłym błocie, te łachmany zawszone, noszone na grzbiecie, śmierć swych towarzyszy, bezpłodną ofiarę setek tysięcy ludzi, jaką ze swego życia składać musieli za obcą im sprawę. A czy tu na tyłach lepiej? I w takim garnizonie cieszyńskim? Włodarzył w nim pułkownik Gernt, pan wiele-możny, który Bóg raczy wiedzieć skąd się tu przyplątał. Skrzeczącym głosem, podobnym do zgrzytu, kieby tępym nożem rzezać po kamieniu, powagi sobie dodawał, a zimnym, groźliwym okiem wiercił podejrzliwie w spojrzeniu człowieka, 26 y połamańcami, cherlasami, zjedzdftylSI'pflfez głód i choroby, podziurawionymi przez kule, z poprzetrącanymi kośćmi, przebierał między nimi, na oko oceniał, na front z powrotem wypychał. — Alles fur Kaiser und Vaterland... — Ażebyś sczezł z twoim kajzerem, pieronie, kiedy mi •dzieci doma z głodu zdychają... Reszta, co do przyszłego transportu ostała, ujmowana była w karby. A słusznie. Jeszcze by się bractwo rozbasałykowało, spaśne i jurne nad podziw tym kluskowatym chlebem, stęchłą polentą i zdechłym śledziem!... Słusznie. Gnieść trzeba hul-tajstwo twardą pięścią, do kozy za byle co zamykać, nawet .za ten guzik na płaszczu niedopięty — tak, słusznie — po polach włóczyć, resztkę sił z nich wycyckać, jak ta zmora, co nocą ludzi nachodzi, i salutowania na tempa uczyć... — Salutiert!... ein... zwei... drei!... Herstellt! Salutiert!... ¦ein... zwei... drei... Aż do skutku. Bo skuteczny to środek. Człowieka ogarnia głupawy obłęd, i o wszystkim zapomina. I o wojnie, i o głodzie, i o wszystkim... Wyrwał go z zadumy Meisel. Chwilę mu się przypatrywał. — Ja, o czym tak myślą, Herr Zaręba? O tym śniegu, co tak pluje każdemu w oczy? — i uśmiechnął się. — O wszystkim myślę — odparł Zaręba. — Ja panu co powiem, Herr Zaręba... To jest źle o wszystkim myśleć... To jest źle... Niech tamci, co są u góry, o wszystkim myślą... my zaś myślmy o robocie... So ist das, Herr Zaręba... — i znów się uśmiechnął. Zaręba zrozumiał delikatną przymówkę Meisla, by się jąć pracy. Poszedł do biurka i jął pisać swoje: — Es wird dienst-hoflichst ersucht... Szara, jednostajna praca przysypała popiołem poprzednie chwilowe przeżycia. Czasem jeno olśniewała go znienacka radosna myśl, że wieczorem będzie sam ze. swoją jasną umiłowaną dzieweczką, że mu tamte nocne chwile serce złocistym miodem napełnią, że Maniutka będzie mu wiersze czytała 27 Nazajutrz powiał ciepły wiatr od gór, śnieg stajał, ociepliło się, a słonko wyjrzało na świat boży. Człowiek doznawał ułudy wracającej wiosny. Patrzenie jego na wszystkie rzeczy ludzkie było inne niż wczoraj. Słonkiem było przepojone. Światło słoneczne, rozszczepione w rzęsach na złocisty pył wnikający w źrenice, nadawało każdemu widzianemu przedmiotowi również złotawy połysk. Jakby się dziecko we śnie uśmiechało. Zaręba rozmawiał w nocy — jak zwykle — z Maniutą. Zwierzył się jej z radości minionego dnia słonecznego. Ma-niuta również z zachwytem wspominała jego urodę. Mówiła, że po południu była na Wawelu i patrzyła na miasto, przesłonięte złotawą mgiełką. Dzwony głosiły od jednego krańca miasta po drugi radość słoneczną. Dźwięki ich zdawały się być z prześwietlonego złota utkane. Tak mówiła. — A dzisiaj chce pan Henryk słuchać mojego czytania? — zapytała. — Proszę, Maniutko. — A o czym? — Cokolwiek. Zresztą, wszystko jest ładne, co Maniutka czyta. — Dobrze. Niech pan słucha, a nie śmieje się z poetyzującej telefonistki — i zadzwoniła jasnym śmiechem. — A co mi Maniutka jasna będzie czytała? — Zawistowskiej «Epitaphium»... ¦— Nie znam... — No, to pan Henryk pozna. Jęła czytać. Równym, melodyjnym głosem: O, maków purpurowych, krasnych maków kwiecie! O, usta całowane, drogie usta twoje! Złote życia na oścież rozwarte podwoje — Słońce! Słońce! W upalnym rozgorzałe lecie — Słońce! Słońce! i maków purpurowych kwiecie! Drżących łanów poszumy, pszczół grające roje, I usta całowane, drogie usta twoje — I w lipowych alejach kwietniane zamiecie... Umilkła, oddzwoniła, i cisza nastała. Telefon zamarł. Zaręba zamyślił się. Wpatrzony w ciemną noc, co za oknem stanęła, poddawał się radośnie nastrojowi tamtych słów o słonecznej, purpurowej tęsknocie za całowanymi ustami. Stopniowo jął się wyłaniać z błękitnawych mroków widok lipowej alei w słoneczny dzień letni. Pod drzewami pachnące cienie na trawie leżą, w gałęziach grają złociste organki pszczelne, a pobok alei szumią słodkim szeptem zboża młode. Czerwienią się maki w zbożu. Z drugiego końca idzie jego Maniutka. W jasnej, krótkiej sukience, drobna, wdzięczna. Wynurza się jaśnią z woniejącej ciemni cieniów lipowych. Dzieweczka jego umiłowana, do zapachu lipowego kwiecia podobna. W naręczu trzyma pęk maków, w modrych oczach gorzeje radość pierwszej miłości, na ustach uśmiech pierwszej miiości. Podchodzi, tęskne ramiona ją obejmują, do piersi garną... Pachnie jej ciało lipowym kwieciem, poddaje się z ufnością w jego ramiona, głowę z lekka przechyla i czystym błękitem patrzy w oczy miłujące. Czerwone usta rozchylają się w pąk rozkwitającej róży. Czekają w miłosnym drżeniu pierwszego pocałunku. Nachyla się i całuje... Dni mijały. Zaręba zaproponował Meislowi, że go będzie zastępował przy telefonie. Meisel zgodził się skwapliwie. Przyniósł mu za to papierosów całą setkę i kilka kilogramów cukru. Bojąc się jeszcze, by Zaręba nie cofnął swojego zamiaru, jął mu udowadniać, że będzie mu wygodniej w kancelarii na stałe mieszkać, że i tak telefon w nocy milczy, a on w zamian nie omieszka się odwzajemnić. Przyrzekł nawet, że nazajutrz dostarczy mu maszynkę spirytusową, na której będzie sobie mógł wieczorami herbatę gotować. A o cukier to go już nie musi głowa boleć. Zaręba sprowadził swoje manatki od starej Liszoczki, gdzie dotychczas kątem mieszkał, złożył je pod biurkiem i odtąd co noc bywał ze swoją Maniutka. Wiedział, że jej nigdy nie zobaczy, gdyż Maniutka stale twierdziła, iż do tego nie dopuści. Większy w tym urok — po- 28 29 — Widzi pan — mawiała — pan stanowi dla mnie wyśnionego królewicza z bajki, królewicza o długich, złotych kędziorach, w złocistej zbroi, o ciemnych, męskich, drapieżnych na moje urodę oczach, ja zaś dla pana jestem zaczarowaną księżniczką z bajki, wie pan, z tej bajki, z której i Kopciuszek pochodzi. Wiem, pan mnie miłuje, a wiem i o tym, że gdybyśmy się spotkali raz tylko, czar pryśnie... Bawmy się naszą miłością, jak dziecko bańką mydlaną. Bo i nasza miłość jest* niczym innym, jak bańką mydlaną... niczym innym... — Nie!... nie!... — zaprzeczał gorąco Zaręba. — Moja Ma-niutka się myli. Ja znowu wierzę, iż spotkanie pogłębiłoby... — Nic z tego — przerwała mu — jestem stara i brzydka. Wie pan? Niech pan uważa... stara i brzydka... — i zadzwoniła jasnym, młodziutkim śmiechem. — Niech pan nie nudzi, bo ucieknę od telefonu... Raczej panu coś przeczytam. Zgoda? Niech pan słucha. Od koleżanki otrzymałam ów wiersz, co teraz będę panu czytała. — To tam, gdzie Maniutka, telefonistki wiersze pisują? — Nie od telefonistki, od akademiczki. — Od akademiczki? — zdziwił się Zaręba. — Eh, wygadałam się — żachnęła się. ¦— Tak, od akademiczki. W nocy jestem przy telefonie, do południa na wykładach w budzie, po południu śpię i tak ciągle w kółko. Ale niech pan słucha... Gdy cię spotkałem raz pierwszy, Mokre pachniały kasztany. Zbyt długo mi w oczy patrzałaś — Ogromnie byłem zmieszany. Pod mokre płaty gałęzi Szedłem za tobą w krok, Serce me trzymał w uwięzi Twój fiołkowy wzrok. 1 tak się jakoś stało, Że bez tak pachniał — jak bez, .„., ..,,,.„. ,„....„,,„ ±ęsK,noia, smwo zuzyie Otwarło mi swoją dal... Jak różne są rzeczy ukryte W króciutkim wyrazie: żal. ¦— Wiesz, Maniutko, to naprawdę coś w manierze Sterna i innych Lechoniów. — Być może. Mnie to się zresztą podoba. Noc za nocą mijała na rozmowach, przeplatanych odczytywaniem wierszy. Czasami prowadzili dziecinne dysputy na temat zła i dobra, sumienia i etyki, moralności względnej i bezwzględnej. Maniutka sypała cytatami, nazwiskami — widać — oczytana była. Zaręba przeciwnie, brał wszystko na swój prosty «robotniczy» rozum — jak powiadał — akcentując z pewną nonszalancją swoje pochodzenie. Czasami jej rozmowy czyniły wrażenie, że to nie dziewczyna przemawia, lecz matka do swego synka. O sercu mawiała, o radości przebaczania ludziom doznanych krzywd niesłusznych. Każda krzywda jest zresztą niesłuszna. Zaręba słuchał chętnie jej wywodów. Zapalał się do nich, zbijał Maniutczyne poglądy, swoje przytaczał, twarde, kanciaste, nieustępliwe. Maniutka śmiała się w głos z niego, nazywała go swoim dzieciakiem, naiwnym dzieciakiem, tak bardzo kochanym synkiem. Zdarzyło się raz, że gdy Zaręba oburzał się na rzeczywistość i słuszność tamtego powiedzenia: Homo homini 1 u p u s, gdy mocno kwestionował twierdzenie Maniutki, że ludzie nie są źli, tylko głupi, Maniutka wysłuchała cierpliwie jego namiętnej mowy, a gdy skończył, zaczęła. Cichym, spokojnym głosem. Serce w nim było. — Mój synku, cóż pan chce? «Ludźmi jesteśmy wszyscy, ludźmi różnej miary, ale w końcu ludźmi. Z oddali wszystko olbrzymieje, a z bliska maleje. Wiedzieli o tym kapłani Egiptu, stanowczo najmądrzejsi ze wszystkich kapłanów, i otaczali władcę Egiptu murem nieprzebytym etykiety, by nie znał go lud, jeno z złotej legendy. Widzi pan, bo inaczej faraon, bogom równy, byłby się w końcu okazał tylko człowiekiem, i byłoby 30 31 Zaręba milczał. ucterzyio go to mąare a tajs proste powiedzenie, że wszyscy jesteśmy tylko ludźmi. Tak, wszyscy jesteśmy tylko ludźmi... Jakby znienacka oczy mu się rozwarły. . Jeżeli i ja jestem tylko człowiekiem, nie powinienem żywić żalu do ludzi, że są tylko ludźmi. — Wiesz, Maniutka, w tobie jest mądrość serca. Wiesz... dziwuję się, że wcześniej sam tego nie zrozumiałem... — powiedział szczerze. Przypomniały mu się kolejno doznane krzywdy od ludzi. Z radością teraz myślał o tym, że je potrafi już wymazać z pamięci, wyzuć swe myśli ze złości dla ich sprawców, z pobłażliwym uśmiechem minąć na drodze, pomniejszyć do niepoznaki... Uczucie żywione do Maniutki kształtowało się stopniowo w radosne ubóstwianie jej głosu i jej serca. Równocześnie rozszczepiało się na szacunek, jaki można tylko do starszej siostry czy matki miewać, i w namiętne pożądanie jej samej, jej krasy, jej młodości. Przypuszczał, że jest młoda i piękna. Inaczej jej sobie nie mógł wyobrazić. Mówił mu o tym jej głos dziewczęcy, śmiech jasny, niewymuszony, szczery, oraz świeżość i jakby słodka naiwność jej myśli. W czasie tych rozmów telefonicznych, prowadzonych przeważnie w krótkich zdaniach, z radością wyławiał błyskotliwy, lekki dowcip w rzucanych jakby od niechcenia uwagach, jej zdolność mówienia o tym, co u niego tylko w podświadomości istniało, subtelność w wyrażaniu swych uczuć, a przede wszystkim ów miód w jej sercu, jak to raz obrazowo jej dobroć, nazwał. Z frontu tymczasem nadchodziły coraz bardziej niepokojące wieści, coraz częściej pojawiały się przeróżne rozporządzenia i rozkazy z komendy wojskowej w Krakowie, urlopy wstrzymano, urlopowanym oficerom kazano bezzwłocznie wracać do swych kadr, w garnizonie zaś coraz częściej zdarzały się jawne bunty, lekceważenie rozkazów ze strony nie tylko załogi, ale i oficerów, zwłaszcza oficerów narodowości czeskiej. 1 wyjątek z listu p. M. 32 się teraz inny. Zdawało się, że na palcach chodzi i oczyma strzeże niespokojnie, wypatrując najsłabszej strony nadchodzącego zdarzenia. Gdy go czasem Zaręba zapytał, co słychać w świecie, motywując swe pytanie zdziwieniem, jakie wywołuje w nim nadmiar korespondencji, rozporządzeń i rozkazów wojskowych, Meisel nic nie odpowiadał. Palcami jeno strzepnął, usta znowu stulił w ryjek, wydmuchnął powietrze i uśmiechał się nieznacznie. Widać — Meisel wiedział, tylko lękał się powiedzieć. Gdy go jednak pewnego razu przyparł do muru i niezmordowanie jął wyduszać z niego jakiekolwiek wyjaśnienie, Meisel przymrużył oczy porozumiewawczo i powiedział: — Wie pan, ja panu co powiem... Co ma być, to będzie, a jak będzie, dowiemy się... Pan mówi, że ja co wiem.. Ja nic nie wiem. A pan porucznik Feinmehl, czy on co wi«? A pan pułkownik Gernt, ja się pytam, czy on co wie? Też nic nie wie. Skąd ja mam co wiedzieć? Zaręba machnął ręką i dał spokój. Czynił nadal swoje, spisywał wykazy, zestawiał raporty, prowadził korespondencję, a w czasie pracy myślał o Ma-niutce. — Teraz będzie w «budzie» — myślał, używając jej wyrażenia — a teraz z pewnością na przechadzce, na plantach. — Tęsknotą wywoływał jej postać. Oto idzie jego Maniutka pod starymi kasztanami, lekka, radosna, zamyślona. O czym też myśli? Mija w przechodzie mężczyzn, co się za nią oglądają, obojętnie ich mija, a na kogo spojrzy swymi modrymi oczyma, radość nieci w sercu tamtego człowieka. — A teraz z pewnością śpi — myślał. I znowu ją widział. W białym łóżku, nakrytą różową kołdrą. Na poduszce rozrzucone włosy w falisty, stężały obłam światła słonecznego. Oczy przysłonięte długimi rzęsami. Spokojnie oddycha. Jedno ramię złożone pod głową, drugie na kołdrze. Ciało jej pachnie kwieciem lipowym. Spod odchylonej kołdry, spod odchylonej ko-szuliny mała, krągła, biała pierś w przesłodkim kształcie niedościgłego piękna wynurza się z lekka. Takie jasne, umiło- 3 Miód w sercu t. I 33 całuje w uniesieniu zbożnym... Na ręce bierze, do piersi garnie, jak matka swe dziecko umiłowane... Moja Maniutka... — Wiesz, mój synku — zaczęła pewnej nocy — kogo najwięcej kocham prócz kogoś? Zaręba wiedział, że pod tym słowem «kogoś» jego ma na myśli. — Kogo? — Walta Whitmana... Nie dziwuję się temu, i ty sam kiedyś nie będziesz się dziwował. — A cóż to za Whitman? Nie znam... — A pewnie. Skądbyś go znał? To Amerykanin. Poeta. Kocham go. — Za co? Że wiersze pisał?... — Nie za wiersze, lecz za jego serce. Za to, by «wszystko pocałunkiem schłonąć i wszystko sobą napoić», jak sam o sobie mówi. — By wszystko sobą napoić? A jeżeli ma gorycz w sobie? — Nie ma w nim goryczy, tylko serce współczujące... — Poznaj mnie z nim, Maniutko — prosił. — Właśnie. Chciałam ci dzisiaj o nim mówić. Widzisz, jedna jego rzecz jest ogromnie moją. Ja tak samo myślę i czuję... — Która? — «Gdy bzy ostatnie kwitły na dziedzińcu*... — Czytaj mi, Maniutko, o tamtych bzach... ¦— Słuchaj: Gdy bzy ostatnie kwitły na dziedzińcu, a wielka, wczesna gwiazda nocą spadła na zachodnim niebie, żalem spłynąłem i teraz się żalą z wiecznym powrotem wiosny. Wieczny powrocie wiosny! — potrójne niechybnie niesiesz mi dary- bzy kwitnące, doroczne — spadającą gwiazdą na zachodzie i o tym myśl, kogo kocham... — Kogo kocham... — powtórzył za Maniutka Zaręba. — Tak... kogo kocham... Lecz jeszcze: 34 prędzej, czy później, pieszczotliwa śmierci... Przerwała. Gwałtowny kaszel zakrztusił ją. Odeszła szybko od telefonu, pragnąc widocznie, by Zaręba go nie słyszał. Ponieważ jednak słuchawki nie zawiesiła, Zaręba słyszał wyraźnie, że stoi gdzieś z dala od telefonu i kaszle. Zimny mróz spłynął w jego czucie. Przypomniał sobie. Górnik Swaczyna, który chorował na gruźlicę, podobnie kaszlał. Kaszel ten prześladował go przez ścianę. Długo. Gdy Swaczyna nareszcie umarł, we wspomnieniach słyszał go jeszcze kaszlącego. Taki straszny, przejmujący, płuca szarpiący kaszel... Wróciła. Doleciały go jej lekkie kroki, zbliżające się do telefonu. — Halo... Jesteś? — Jestem... — Nie dokończyłam... Słuchaj jeszcze: Niezgłębionemu wszechświatu bądź chwała! Za życie, radość, za rzeczy dziwne i za ich poznanie, i za radość, miłość, słodkie miłowanie... Lecz chwała, chwała — po trzykroć bądź chwała za niezawodne ramiona w chłód tulącej śmierci!... — Ty jesteś dziwna, Maniutko. Dlaczego myślisz o śmierci? W pierwszej chwili wyczuł żal do niej. Podejrzewał ją o ckliwą sentymentalność, o chęć wywołania taniego nastroju, byleby się tylko przypodobać, zaimponować jego chropowatemu sercu. — Ja wiem, co w tej chwili myślisz — odrzekła mu po chwili. — Co?... — zapytał ciekawy. Przecież nie przypuszcza, że ją posądzam o udawanie — pomyślał. — Podejrzewasz mnie o komedianctwo... Nie miał siły zaprzeczyć. Wiedział, że by poznała jego kłamstwo. Było to pierwsze lekkie przygaśnięcie płomienia, co się w jego sercu palił. Rad był, że oddzwoniła. Widać, zrozumiała, 3* 35 NazśfJllTf2 T W następne noce me Obydwoje pragnęli zapomnieć, co było. Nie chcąc naruszać bolejącego wspomnienia, nie pytał się jej ni nie zdradzał z podejrzeniem, jakie powziął, słysząc jej kaszel. Chciał się jej zapytać, czy może chora, czy tamten o śmierci piszący Whit-man dlatego jej miły, że to ma związek z jej oczekiwaniem nieuchronnej śmierci... Boże! to byłoby straszne... W końcu jednak jej śmiech niefrasobliwy, przesycony radością, i jej głos melodyjny, pełny, dźwięczny jęły rozwiewać jego obawy. — Zdawało mi się — myślał uspokojony. — Kaszlała, jak każdy inny kaszle, a w telefonie kaszel ów przybrał takie niesamowite brzmienie. A że akurat Whitmana czytała, o jego umiłowaniu śmierci — przypadek to tylko. On sam dotychczas nie przepadał za pisaną poezją. Nie lubił wierszy. Że mu teraz Maniutka czytała, widać — lubiła je, a być może, sama je pisywała. Dzisiaj sprawiają mu przyjemność, ale tylko dlatego, że kochał jej głos i że nasuwające mu się przy ich słuchaniu obrazy przybrały niezwykły koloryt na tle jego miłości. Stawały się plastyczne, żywe, ciepłą krwią pulsujące. Znał niektóre z owych wierszy. Dawniej były mu tylko kunsztowną, ale zimną grą słów wybieranych z mozołem, czytał je, jak się czyta książkę w obcym, niezrozumiałym języku. W Maniutczynych słowach ożyły, nabrały mocy i koloru. Jakby zasłonę szarą ktoś podniósł, za którą nowe światy można zobaczyć, światy inne, czystsze, w których człowiek także innym się staje. V Znów wróciły dawne noce, w których ich dusze przedcho-dziły się z uśmiechem, do stóp się skłaniały, z żarliwą tęsknotą 0 nieziszczonej swej miłości mówiły, w pachnących dymach kadzielnych obopólnego uwielbienia. Przyszedł dzień, w którym Zaręba przebudził się. Był to dżdżysty dzień październikowy. Wracając z poczty do komendy stacyjnej, ujrzał na podwórzu koszarowym kilku oficerów 1 podoficerów, żywo coś omawiających. Wszyscy mieli na czapkach czeskimi kokardkami omotane bączki. Po południu zaś 36 szczany niemieckie po ulicach biegają z wyraźnym przefaże-niem w oczach i coś do siebie bełkocą: — Ja, mein Gott... Mein Gott... Gdzie się teraz odwrócił, wszędzie dochodziły go groźne pomruki. Rosły i szły, jak to głuche dudnienie wody, zbierającej się gdzieś za wysoką groblą, a co teraz piętrzy się powoli i piętrzy. I tylko czekać, tylko czekać, skoro się z brzegów wywali i na przełaj z krzykiem poleci. Tylko czekać!... Wszystko wiedzący Meisel ożywił się. W kancelarii rzadko przesiadywał, tylko uganiał się po mieście po dowództwach szpitali wojskowych, wszędzie. Zaręba zwrócił mu delikatnie uwagę, że praca terminowa zalega, a sam jej nie podoła. — Wie pan, ja panu co powiem — zaczął zSaferowany Meisel — robota taka nie ucieknie. To nie jest zając. A ja potrzebuję interesa załatwić... Tam mi są winni, tam mi są winni, wszędzie mi są winni za dostawy, no... a człowiek nie wie, co będzie... — A co ma być? — Eh, co to mówić? Gdy człowiek ma gdzie pieniądze u ludzi, to nigdy nie wie, czy co nie będzie... Różnie bywa na świecie. Ten umrze, tego diasi wezmą, tamten ucieknie, inny znów zapomni, różnie bywa... — Ja wiem. Pan się lęka, że pewnego dnia Austrię diabli wezmą... — Co ja mówię? Ja nic nie mówię, ja nic nie wiem... Oesterreich wird ewig stehen! — rzucił z przekonaniem tak zręcznie udanym, że Zaręba teraz nie wiedział, czy kpi, czy szczerze mówi. — Wiem, że pan udaje — powiedział po chwili z uśmiechem — bo ślepy widzi, że stara Austria już długo nie pociągnie... — Jak pan wie, to pan nie potrzebuje nic mówić. Ja panu co powiem: to, co ma być to o tym lepiej nie mówić. Myśleć można, ale mówić — to nie... 37 fb córóź więcej robotników o płonących oczach, zbierające się grupki na rynku, żywe a ściszone rozmowy. W Domu Narodowym od kilku dni sprawowała fikcyjne rządy Rada Narodowa. Przez obszerną sień przewalały się tłumy robotników i chłopów. Codziennie. Wiedziano w kancelarii komendy stacyjnej, że Rada Narodowa prowadziła jakieś układy z pułkownikiem Gerntem, które nie doprowadziły do niczego. Gernt się wściekał i obostrzył zarządzenia i przepisy garnizonowe. Stale jedna kompania w pogotowiu, kompania złożona przeważnie z Niemców; do obsługi telefonicznej na poczcie przydzielono wojskową kontrolę; do cenzury listowej wysłano kilku zaufanych podoficerów, którzy zluzowali dotychczasowego sierżanta ¦\Vawerke. Widać — nie ufano mu. Zarębę niemile dotknęło zarządzenie w sprawie kontroli rozmów telefonicznych. Wiedział, że podsłuchiwać mogą jego rozmowę z Maniutką. A dotychczas nikt jej nie słyszał. Na szczęście, kontrola tyczyła się tylko rozmów ludności cywilnej, dla której telefony były dostępne i obsługiwane w ciągu dnia. Dyżurująca telefonistka w centrali cieszyńskiej nie dopuszczała w nocy innych rozmów prócz wojskowych. Gdy słyszała żądanie połączenia Stationskommando Teschen z Militar-kommando Krakau, o które stale po jedenastej godzinie w nocy prosił Zaręba, łączyła, nie troszcząc się wcale o treść i trwanie rozmowy. Gorączka oczekiwania czegoś niezwykłego, co może już za progiem stoi, udzieliła się także Zarębie. Bał się jednak mówić o tym wszystkim Maniucie. A nuż gdzieś na linii ktoś. podsłucha? Dochodzenia byłyby z tego, nieprzyjemności, Bóg wie co jeszcze. Rozpoczęła pierwsza Maniutką. — Czy wiesz, synku, co się na dalekim świecie dzieje? — spytała raz. — Wiem, Maniutko, ale nie mówmy o tym — prosił. ¦— Dlaczego? — Lękam się. — Panie Henryku, dziś mogę z całą pewnością powiedzieć, 38 .— Że Polska będzie!... Słyszysz, mój synku? Że Polska będzie!... ¦— Maniutko!... — Tak, Henryku, będzie Polska, niedługo już jej czekać!... Zobaczysz!... Raduję się, ach! tak bardzo raduję!... — w słowach jej brzmiał metaliczny dźwięk radosnego entuzjazmu. — Wiesz, mam takie wrażenie, że powtórzy się nowa «noc listo-padowa»... Już nie z tym hamletowskim Chłopickim, lecz prawdziwa, męska, pełna radosnego rozmachu noc listopadowa... Dni październikowe mijały. Nic się nie zmieniało. Cisza była jak przed burzą. Zaręba radował się razem z Maniutką. Przejął jej entuzjazm, dał się mu porwać. Patrzał teraz na wszystkie sprawy szarego żywota Maniutczynymi oczyma. Wzbudziły się w nim dalekie echa zaciekłej walki górnika karwiń-skiego o prawo bycia Polakiem, przypomniały mu się widziane w latach pacholęcych tamte przeliczne zgromadzenia, te tablice z hardymi żądaniami polskich szkół w Ostrawskiem, niesionymi w przedzie w twardych łapach robotnika, słyszał po raz wtóry ich krzyki i groźby, i pieronowania buntownicze, przeżywał znowu tamtą rozkosz szarej, bezimiennej, nie znanej nikomu pracy w przeróżnych towarzystwach, czytelniach, kółkach amatorskich, w tej niepozornej, mizernej na oko kuźnicy, gdzie się dusze Ślązaka na stal twardą, nieugiętą z radością przekuwały. Płomienie go ogarniały. Rozmawiał już teraz bez lęku z Maniutką, marzyli w głos o Polsce, upijali się myślą, że niedługo już czekać, gdy przyjdzie... Maniutką podchwyciła swe pierwsze porównanie nadchodzących chwil do nocy listopadowej. Mówili o niej bez przerwy. Maniutką podsycała w nim radość oczekiwania. Wpadła na pomysł, że mu będzie czytała «Noc listopadową* Wyspiańskiego. — Dobrze!... — zgodził się z radością Zaręba. — Czytaj mi, Maniutko! 39 Przyszła niedziela. Na mieście tłumy ludu. W koszarach ostre pogotowie. Nikomu, ani oficerom, nie wolno się wychylić za obręb koszar. Zaręba nie strzymał. Poszedł do porucznika Feinmehla i jął mu przedkładać, że musi iść na pocztę, żeby go puścił. Feinmehl nie chciał się zgodzić. — Nie wolno! — sprzeciwiał się. Zaręba wtedy cichaczem wsunął tekę pod ramię i ukradkiem wybiegł na ulicę. Na ulicach tłumy, tłumy. Z domów chorągwie polskie w mglistym wietrze się chwieją. Doszedł na rynek. Dech w nim zaparło ze wzruszenia. Na rynku cieszyńskim mrowie czarnego pogłowia ludzkiego. Zwaliło się ludu co niemiara. Przyszli górnicy zawzięci, tamci z Karwiny i od Dąbrowy, i z Łazów, ba, nawet od Ostrawy, chłop w chłopa jak pieron, o twardych pięściach, złotych sercach, a mocni w gębach, jak nie wiem co, a zapalczywi do bitki i rozeźleni, że aż strach. Kto nie z ich bandy, niech z daleka się trzyma. Kości gotowi policzyć. Gdy jeden z drugim gdzieś z «Franciszki» czy «Ga-brieli» zmiarkuje, że komuś Polska niczym, że gotów łzy za Austrią polać — w zęby go wyrżnie i tyle będzie miał. Przyszli i trzyńczanie. Chłopi na schwał, nie od parady. Chuderlawi z grubawymi kijami w łapach. Groźnie pokrzykują i laskami tłuką o bruk cieszyński i raz wraz w dłonie ciężko popluwają. Aż strach bierze. Od tych też, bracie, z daleka... Bo mają ci twardą łapę, jakby z żelaza. Niech tylko kto mruknie — dajmy na to — że na Polskę gwiżdże, nieszczęsna jego godzina... Chryste Panie!... " Przyszli za robotnikami i chłopi dolanie, i tamci górale z Istebnej, i od Frydku, i zewsząd. Chłopi jak buki. Rzekłbyś — same Ondraszki. Spluwają na ziemię i ryczą: — Precz z Austrią!... Precz!... A potem: — Niech żyje Polska!... Niech żyje polski Śląsk!... Że aż echo po mieście leci i pod koszary hyrnie uderza, gdzie ich bracia-żołnierze po izbach siedzą, gorejąc z radości. t jeny ay^i sit; uptjiaiią rauuscią, UKryiy we wnęce Prutkowej kamienicy. — A jak te pierniki góralskie wrzeszczą — dziwują się górnicy. — Hawierze, czyśmy od macochy?!... Też se krzyknijmy. Ale wroz!... No, roz, dwa, trzy! Niech żyje Polska!... Precz z Austrią!... Niech żyje nasza ukochana Polska, niech żyje!... Staroście uszy więdną. Wścieka się jak pies kąśliwy, co ukąsić nie może. Komisarze policyjni zgłupieli, po czerepach ze zmartwienia się drapią. — Verfluchte polnische Bandę!... — jęczy starosta i prze-myśliwa, jak tamtych na rynku powystrzelać. Rynek kłębi się niezliczonym mrowiem robotniczego narodu. — Polski chcemy i szlus!... Niech zdycho Austria!... Tak jest... Niech zdycho, dość się naszej krwi nacyckała!... Do Polski chcemy należeć... Krzyk leci pod niebo, rozbija się po ulicach cieszyńskich, na cały świat wybiega. Na trybuny wchodzą mówcy. Pater Londzin, poseł Reger, ksiądz Ściskała i jeszcze inni. I ten mówi, i ten mówi. Już koniec wojnie, już koniec Austrii. Teraz będzie Polska i nasz Śląsk przy Polsce i zbyte!... Precz z Austrią!... — Nie wolno! Nie wolno! — krzyczy chudy komisarz i na trybunę po patra Londzina się wdziera. — Do czyszczarni z nim! Do czyszczarni!... — huczy rynek i las krzywaków wyrasta ponad głowami. — Na, ty psioduszo zatracono — krzyczą baby, co to wszędzie muszą być pierwsze i do trybuny się dopchały — na, ty psioduszo zatracono, idziesz ty precz od patra Londzina... — i za nogi, za surdut zwlekają komisarza z trybuny. Przerażenie padło na miasto i na Niemców. — O jerum, jerum! — zawodzą płaczliwie Niemczyska brzuchate i chyłkiem przemykają bocznymi ulicami. Sztandary polskie wykwitają czerwienią i bielą w szarej mglistości, ponad czarnym tłumem braci robotniczej. W kancelarii czekała Zarębę ciężka nagana ze strony po- 40 41 guy biurku. — Polska będzie — wrzasnął radośliwie Zaręba. Meisel łypnął oczyma, poskrobał się w zamyśleniu po łysinie, a potem jął coś pilnie obliczać. — Maniutko! Maniutko! — krzyczał potem Zaręba w telefon — ani nie wiesz, jaki dzisiaj był wielki dzień u nas!... Nie pozwolił jej przyjść do słowa. Opowiadał wszystko, co widział, co słyszał. Maniutka głośno się radowała, prosiła, by jej po raz drugi jakiś szczegół opowiedział, dopytywała się o górników karwińskich, o hutników trzynieckich, dziwiła się ich zaciętości, śmiała się, w dłonie klaskała. — Widzisz, synku, mówiłam ci, mówiłam ci!... Przyjdzie «noc listopadowa*!... — Przyjdzie na pewno, Maniutko... — mówił — musi przyjść... musi!... Gdy minęły pierwsze wybuchy uradowania, jęła mu znowu czytać «Noc listopadową». I znów upłynęła jedna noc i druga, i jeszcze jedna. Maniutka i Zaręba nie mówili już o sobie. Ich osobiste uczucia jakby zmalały wobec nadchodzącej godziny cudu. Pochłonęła ich, przemieniła w gorejący krzak miłości wielkiej, bezosobowej, całą ziemię polską ogarniającej. Zaręba przeżywał nieznane dotychczas chwile. W Maniutce uosabiał bezwolnie tamtą Polskę, w umiłowaniu swej słodkiej dzieweczki widział umiłowanie Polski, w radosnym, czystym, dzwoniącym głosie jej słyszał mowę Polski, w jej sercu — serce Polski. Ogarnął go słodki obłęd. Otoczył ich biały rój bóstw greckich, wyczarowanych żywym słowem Maniutki z dramatu Wyspiańskiego. Zaręba wsłuchiwał się z zapartym tchem w dostojny patos słów skrzydlatych siostrzyc Nike z pobojowisk greckich, rozpłomieniał się do spiżowego brzmienia podobnym wołaniem Pallady i Are-sa, przeżywał boleśnie Chłopickiego, bolał z Demetrą o jej Korę, pluł w twarz Konstantemu, swe czucie na krzyż rozpinał męczeństwem Łukasińskiego i jego słowami modlił się o wypełnienie dzieła i wytrwanie w nim, błąkał się w nieziemskim 42 wował się wtedy i jakby w zawstydzeniu patrzał na siebie sprzed chwili, nie mogąc zrozumieć tej bezwoli, z jaką się poddawał wpływowi egzaltowanej dziewczyny. Wyczuwał prawie fizyczny niesmak przy zetknięciu się z codzienną, przyziemną szarzyzną mijanego dnia. Niesmak z tamtych uniesień, dalekich oczom przyćmionym i dalekich sercu zziębniętemu. Snem wydawało mu się to wszystko. Takim snem, o którym ludziom nie warto opowiadać, bo się wyśmieją, wykpią. Wieczorem znowu liczył dzwony, wydzwaniające godziny nad usypiającym miastem. Drżał z tajemnej radości na myśl 0 nadchodzącym spotkaniu z Maniutka, spotkaniu wyzbytym cielesnej powłoki. W ciągu dnia patrzał, co się dzieje wokół. Widział, jak Gernt wścieka się, wąsiska siwe rwie garścią, klnie, rzuca się 1 strzelać obiecuje. Widział jego bezsiłę, gdy żołnierz niedbale już podnosił dłoń do daszka w pozdrowieniu, a oczy jego złośliwie się radowały końcem Gerntowego panowania. Wieczorem gromadzili się oficerowie i podoficerowie w tajemnych zakątkach. Jedni tam, drudzy gdzie indziej. Czesi osobno, Niemcy osobno i Polacy osobno. A wszyscy skrycie przed drugimi. I wszędzie omawiano nadchodzące chwile, wszędzie jednakowe zamiary: — Czekać, nie dać się ubiec drugim. My zagarniemy władzę, a nikt inny!... Zaręba, wychodzący codziennie po listy na pocztę, miał sposobność stykać się z ludźmi. Bywał w Radzie Narodowej, rozmawiał z jej członkami, słuchał ich rozmów. Spotykał u niektórych objaw błazeńskiej manii wielkości, samodzielne pasowanie się na męża opatrznościowego. U jednego zwłaszcza. Machał krótkimi rękoma i gromy sypał na tych, co chcieli inaczej myśleć, aniżeli on. Wiedział, że między nim a gronem oficerów, przygotowujących się do zamachu, wytworzyło się coś w rodzaju zawiści, pragnienie pomniejszenia u przeciwnika wszelkich zdolności do przeprowadzenia zamierzonej pracy. Nastąpił wyraźny rozłam. Wy sobie czyńcie swoje, my swoje — powiedziano. Jeden drugiego uważał za szkodnika. 43 Sporacn, zmecnęcii się. -Gorycz wyczuł w sercu. — Nie po to, do diabła, człowiek marzył o Polsce, by jeden z drugim miał się za łby wodzić, jeszcze przed jej powstaniem, o przyszłe ochłapy wyimaginowanych dostojeństw i zasług!... — myślał ze złością. Wieczorem zwierzył się ze swej udręki Maniutce. — Wiesz, Maniutko — mówił ze złością — jeżeliby miała Polska taką powstać, jaką ją już dzisiał widać w strupiesza-łych sercach tamtych narodowych dorobkiewiczów — niech raczej wcale nie powstaje... — Głupiś, mój synku — zbeształa go ze śmiechem Maniut-ka. — Mówiłam ci już, że to wszystko arcyludzkie. Tak było od wieków i tak będzie zawsze. Ziarenko goryczy wpadło ci w oko, a tobie się zaraz wydaje, że już nic poza nim nie istnieje, że już wszystko gorzkie i głupie, i niemrawe. Chodzi o to, by umieć patrzeć ponad tamte małostki. Na palce się wspiąć, gdy inaczej nie można, ponad głowy spojrzeć. Ujrzy się wtedy daleki, daleki świat... — ...wypełniony również tamtym gryzącym się stadem. — Tak, może masz słuszność, lecz im dalej potrafisz wzrokiem sięgnąć, tym mniejsi wydają się ludzie i wszystkie ich sprawy. Zaręba zamilkł. Może Maniutka ma słuszność — myślał. — Jeżeli chcesz, przeczytam ci kilka zdań o tych ludziach, co umieli tak patrzeć — zaczęła po chwili Maniutka. — Proszę, Maniutko — zgodził się. — A o czym to znów będzie? — Z «Wiernej rzeki». — To, jak widzę, posiadasz całą bibliotekę w biurze — roześmiał się. — Tak, potrzebne mi są do pracy. Czytać? — Proszę. Maniutka ścieniowała głos, wyrównała w miękką linię. Przed oczy Zaręby wynurzył się dantejski obraz męki człowieka, konającego dla swojej idei, «umiejącego patrzeć ponad życie* — jak przed chwilą rzekła jego mądra dzieweczka. wszech stron za nogi, zamietli do czysta włosami szeroką niwę. Ugrabili ją kostniejącymi palcami. Naszeptali w zagony ostatnich słów i pokąsali ją w ostatnim szlochu. Oniemiało i zacichło małogoskie pole. Ostatni żywy żołnierz patrzał w nie przez mgłą półśmierci przy brzasku cichego poranku. Zdawało mu się — dopiero co stały w tym miejscu konie... Jeszcze dudni ziemia, gdy ze śmiertelnym krzykiem pędzą we trzystu towarzysza na zdrajcę. Gdzież źrebiec? Gdzie pałasz? Gdzie pod stopą żelazne strzemię, ostatni towarzysz?...» — Dobrze, Maniutko — szepnął, gdy skończyła. Zrozumiał ją. Olśniła go wizja, widziana przez tamtego szaleńca w godzinie swej męki. Żeromski nie nazwał jej słowami, kazał tylko wyczuwać przez chwilę w swym sercu rytm serca konającego żołnierza na małogoskim polu i stać się na drobną chwilkę jego wzrokiem przymglonym. «Naszeptali w zagony ostatnich słów i pokąsali ją w ostatnim szlochu»... Widzi to pod przymkniętymi powiekami. Kurczy się serce z bólu. Słyszy ich mrące szepty, spływające cichnącym szelestem w głębiny serca, słyszy ich szloch bezradny, gasnący, widzi ich szczęki, dookoła grudy zmarzniętej ziemi zwierające... Kąsana gruda przemienia się w serce. I znowu kurczy się serce kąsane... Otrząsnął się. Na jego wołanie Maniutka już nie odpowiadała. Odeszła. Po raz drugi nie chciał już jej przywoływać. I tak by się nie zgłosiła. Wiedziała, że wzbudzony nastrój potrzebuje ciszy samotnej. Palić się będzie jasnym, łagodnym płomieniem, aż się do ostatniej drobinki wypali. Nie trzeba tamtego płomienia gasić obcym już słowem. Mijały ostatnie dni październikowe. Niebo się zasępiło, zimne deszcze mżyły szarugą. W ostatnim dniu, wieczorem, poszedł na zebranie oficerów-Polaków. Uprosił Meisla, by go na godzinę zastąpił przy telefonie. Usłużny Meisel zgodził się. W małej salce Domu Narodowego ostatnie plany omawiano. 44 45 .foszecu. wicner KjęDH się naa ulicami, w uncacn pustKa i mroki pod ścianą skulone. Ludzi żadnych. Czasem patrole przeszły, patrole z Niemców złożone. I znowu pustki. Deszcz prał z boku. Rzadkie latarnie tliły się w czarnej wichurze. W kancelarii cisza. Łagodne światło sączy się spod sufitu. Wicher tłucze mokrą dłonią na płask po szybach okiennych. Ciemnofioletowa noc w okna patrzy niezgębioną studnią. Znów będzie teraz godziny liczył lecące z brzękiem starych dzwonów ponad dachami. Tak długo, aż się doliczy tej jedynej, w której Maniutka do niego przyjdzie. Dzwonek!... Zaręba zerwał się od biurka, pobiegł do telefonu. — Halo!... Halo!... — woła. — Wer spricht? — odpowiada mu ostry męski głos. — Hier Stationskommando Teschen... Einjdhriger Zaręba. — Hier Militarkommando Krakau... Wer sind Sie? Nationa-litat? — Pole — rzucił wyzywająco Zaręba w telefon. — Dobrze — odpowiedział tamten po polsku. — Mówiła mi o panu panna Maria... telefonistka... proszę doręczyć bezzwłocznie depeszę, którą panu podam, najstarszemu oficerowi Polakowi w waszym garnizonie. — Rozkaz! — Najstarszy rangą oficer Polak ma natychmiast objąć dowództwo garnizonu Cieszyn. Proszę powtórzyć! Zaręba powtórzył. Głos łamał się, kruszył. Wzruszenie nagłe, nieoczekiwane, gwałtowne jak burza, ułapiło go za gradło, dech wstrzymało. Serce, zwariowane serce wali młotem. Zdumione oczy patrzą w czarny otwór telefonu. Sen to — czy jawa? Radosny krzyk wzbiera w piersi. Tłamsi go przemocą, z powrotem w oszalałe serce wpycha. Teraz szybko tamtych uwiadomić. Połączył się z Domem Narodowym. Doniósł radosną, tak długo oczekiwaną wieść. Radość!...radość!... Już pchnięto bryłę zaskorupiałej krzywdy odwiecznej, co się bezwładnie na skraj pochyłości dotoczyła... Już leci, opętana, ogromna, dzika. Z ser- 46 licznych głosów. Do kancelarii wpadają oficerowie. Twarze rozgorączkowane, ruchy nerwowe, oczy się palą... — Pokażcie ten rozkaz!... Zagarnęły niecierpliwe palce nagryzmoloną kartkę, nachyliły się nad nią mnogie oczy, jedne przez drugie, jedne przez drugie... Biała kartka drży w świetle. — A więc zaczynamy! — decyduje porucznik-Polak. Poleciały rozkazy. Szybkie, twarde, nieustępliwe, zdarzenia przyszłe przewidujące. Zadudniły kroki na schodach, zabrzęczały szable na schodach, wszyscy poznikali w nocy. Ostatnie kroki przesypały się z gruchotem w klatce schodowej . Cisza. Wiatr wyje za oknami, deszcz chlupoce w rynnie i mokrą dłonią na płask bije po szybie. Poprzez szum wichru dolatuje stukot licznych, szybkich kroków zbiorowych. Tętni głucho bruk uliczny. Stłumione komendy, krzyki zdyszane!... Gdzieś z ostatnich krańców nocy strzał runął... Wtórna «noc listopadowa»... O chwałaż ci, Boże!... Zaręba został sam. Zadzwonił. — Krakau!... Interurban!... — woła do centrali. Chwilka niecierpliwego czekania. — Halo, halo!... — przedchodzi go słodki, radosny głos Ma-niutki. — Maniutko!... Przewrót u nas!... W tej chwili!... ¦— ...i u nas, mój królewiczu złotowłosy! — Maniutko, Maniutko moja!... — ...twojam, synku, mój drogi! Milknie. Do uszu Zaręby dochodzi suchy, tłumiony, przeciągły kaszel. Od telefonu się oddala. Zaręba słucha. Zimny mróz nagłym podmuchem ziębi serce rozgorzałe. •— Maniutko, Maniutko!... — Co, mój synku? ¦— Ty kaszlesz... — To nic... to nic... przeziębienie. 47 — ...twoje!... ¦— ...i usta twoje. — ...twoje, mój sokoliku umiłowany... — idą jej słowa, jak małe dziecko roześmiane z naręczem kwiatów w drobnych ramionach. — Maniutko, mogłabyś mi czytać? — A co czytać mojemu synkowi? — Z «Nocy listopadowej*... Wysockiego. — Dobrze. Będę ci czytała to, co Wysocki mówił w wigilię naszej «nocy listopadowej*. Cisza. Sypie się suchy szelest przewracanych stronic książki. Już. Maniutka skanduje metalicznym głosem bojowy zew Wysockiego. Dzwoni mosiężną trąbką, dźwięczy srebrnym tonem napiętej cięciwy. W płonących słowach nitka krwi jej serdecznej przewija się chybko, jej serce tętni, jej miłość szkarłatem wykwita. „.do broni! za giwery! Bajonety nasadzić! W podwórzu sią gromadzić, przeć do wrót! Zęby wrót nam nie zamkli — w lot! Dostaniecie ładunki u bram. Ja z wami — ja powiodą was sam! Do broni, godzina wybiła, przy nas Potęga, Siła. Za wstyd, za lata niewoli, za lata, lata łez przywłaszczycielom kres! Miecz wyoralim z roli. Do broni!!! Maniutko, dziękuję ci, moja jasna dziewuszko!. Tyle ci tylko mogę dać, synku przemiły... 48 — Maniutko! Już muszę kończyć... Przebacz! — Ja wiem. I na mnie też już czas... Żegnaj mi, mój synku złoty... żegnaj... — ciche łkanie, zdawało się Zarębie, słyszy pomiędzy ostatnimi słowy Maniutki. Połączył się z dworcem. — Co słychać? — krzyczy rozgorączkowany Kubalok. Słucha i zęby zaciska. — Zamknąć pierona! Aresztować naczelnika i koniec. Jeżeli opór, bagnetem pod ziebro i zbyte. Rozumiano? Odtąd już telefon dźwięczał bez przerwy. Całą noc. Wpadali oficerowie do kancelarii, żądali połączeń, zostawiali na podłodze czarne kałuże wody, czarne kałuże błota i znikali. Pułkownik Gernt wołał. Nie odpowiedział mu Zaręba. Na mieście dział się cud wyzwolin. Cała noc minęła na oszałamiającej pracy. A gdy nareszcie minęła, a nad miastem rozżegać się zaczął szary, zamglony poranek listopadowy, na ratuszu cieszyńskim rozkraśniała się chorągiew polska. Cieszyn był nasz. Odtąd rozpoczęła się praca. Radosna praca tworzenia. Zaręba, pochłonięty nią do ostatka, nie miał czasu do Maniutki zatelefonować. W pierwsze dni nawet myśl o niej przesłonięta została radosnym trudem tamtej pracy. Zmalała myśl o dziewczynie, zgubiła się w tłumie innych, ogromnych, słonecznych. Po kilku dniach dopiero, gdy pierwszy szał minął, gdy się wyczerpał entuzjazm, przyszła biedniutka, skromna, nieśmiała. Przywitał ją radośliwym uśmiechem. W nocy zażądał połączenia. Jak dawniej: rzymskie osiem przez siedem. Zgłosił się ktoś obcy. Dziewczęcy głos, lecz obcy. — Kto mówi? — zapytał z bijącym sercem. — Tu Dowództwo Okręgu Generalnego Kraków. — Proszę pani, czy jest tam panna Maria? — Jaka Maria? •— zapytała oschle telefonistka. — Co jeszcze za czasów austriackich była telefonistką w Militarkommando. — Nie znam żadnej takiej... * Miód w sercu t. I aą ¦ ¦ — Ale co mi pan głowę zawraca; — oiuKnęia gu. — o o- tu nie mam czasu na jakieś romansy z panem!... Oddzwoniła. Powtórzył jeszcze kilkakrotnie próbę dowiedzenia się, czy w Dowództwie pracuje Maniutka. Nie było jej. Nikt o niej nie umiał nic dokładnego powiedzieć. — Co się z Maniutka stało? — myślał z niepokojem. — Co się z nią stało? Tęsknił za nią. Przyszedł mu z pomocą Meisel. Pozostał nadal w komendzie stacyjnej. Był dobrym, usłużnym pracownikiem biurowym, których z początku wszędzie brakowało. Radował się hałaśliwie ze zwycięstwa, poklinał najgłośniej na dawne rządy, akcentował swoje polskie przekonania. Nikt ich zresztą nie kwestionował. Podejmował się najtrudniejszych zadań, wymagających i wysiłku, i sprytu. Czynił to z ujmującą gotowością, ze stałym uśmieszkiem na ustach. A do czapki przyszył największego orzełka, jaki tylko mógł istnieć. Czasem się zapominał i wszczynał rozmowę po niemiecku. Wnet jednak spluwał i poprawiał się, posługując się okropną polszczyzną. Pewnego dnia otrzymał polecenie wyjazdu do Krakowa do Dowództwa. Chodziło o ważne sprawy pieniężne. Jedynie Meisel nadawał się do takiej misji. Przed wyjazdem prosił go Zaręba, by się dowiedział o te1 fonistkę, która jeszcze za czasów austriackich pracowała w litarkommando. — A jak się nazywa? ¦— Nie wiem. Na imię jej Maria. Meisel przymrużył oko, uśmiechnął się filuternie J przyrzekł się dowiedzieć. Za trzy dni wrócił. — Panie Zaręba... kaput — zaczął z udanym zma /ieniem. — Co kaput? — Umarła... ¦— Kto umarł? 50 .— Tak, panie Zaręba... umarła na suchoty w szpitalu... — To nieprawda! — krzyknął Zaręba. W oczach mu pociemniało. Zakrył twarz dłońmi. Coś go dławi, coś go dławi... 3azurami rozdziera w piersiach... Łzy wypływają niewidoczne, palą płomieniem, duszą w gardle... Zagryzł wargi, by nie krzy- [czeć... Meisel patrzył na niego spod oka. Poskrobał się po głowie. — Panie Zaręba, ja panu co powiem... To nie był żaden Jnteres. To była taka dziewczyna, co ona nic nie miała, tylko głowie książki, a w płucach tuberkulozę. A pieniądza żadnego. To nie jest dla pana żaden interes. Ja wszystko wiem, bo no ja kuzynka, co ona z nią na uniwersytecie się uczyła, to ona vie. Bardzo fajna dziewczyna. To ona mi powiadała, co tamta f Maria Konieczna nic nie miała i była chora, bo nie dojadała, tylko cięgiem się uczyła i uczyła, a pieniędzy nie miała. To ona wzięła i umarła. W szpitalu umarła oto niedawno. Tydzień temu będzie. Panie Zaręba... panie Zaręba... ja panu co powiem... Ja panu inną dziewczynę namówię, co ona i mądra, i ładna, i bogata... Panie Zaręba, co pan robi!... Co pan potrzebuje płakać? No, to ja sobie pójdę, panie Zaręba... kiedy pan chce płakać... Już idę... Poszedł. Spoza okien płynął równy, jednostajny rytm kroków. Śnieg skrzył się zamiecią złocistych skierek. Słonko szło nad światem w przepychu swej krasy. Pierwszy Batalion Ziemi Cieszyńskiej maszerował przez miasto. Ziemia dudni, śnieg skrzy-jpi, słonko strzępi się na lufach w złociste drzazgi. Przeszli. Z daleka płynie jeszcze ściszony refren piosenki żołnierskiej: ...niech się Polska przyśni tobie., 1927. W kwietniową noc Mi kościoła wyroili się ludzie. Zaludniły się ścieżki i miedze, biegnące sznurem wśród młodych zbóż. Każdy szedł powoli, by oczy nacieszyć urodą wio-śnianego słońca. Jeden i drugi przystawał, podnosił głowę, wystawiał twarz na jego ciepłe, miękkie dotknięcia, a potem biegł oczyma daleko po niebie i wzdychał z radośliwą ulgą: — Mój Boże kandy, jak też to słoneczko pięknie świeci! Już też ta święto ziemeczka czakała, czakała na to słoneczko... Mój Boże kandy... A posłyszawszy jeden z drugim owo nieustanne gędziolenie skowronka, utopionego w błękitach, lub też krzykliwe ciurlika-nie przelatujących wróbli, westchnął radośnie po raz wtóry i dodawał: — Słyszysz, Jewka, jak i te ptoszeczki są rade, że już im słoneczko świeci? — Tak, tak, na świecie, na świecie — odpowiadała Jewka i uśmiechała się uradowana. Drogą ku gospodzie szli gazdowie. Statecznie, powoli, jak się należało. Baby ich poszły już naprzód, by wieczerzę gotować, oni zaś szli pomaleńku, krok za krokiem, krok za krokiem, często-gęsto przystając, i poważnie se porządzalil. Po ich lśniących butach i cholewach ślizgało się słońce, że aż w oczach migotało, a za nimi niosły się leciuchne obłoczki sinawego dymu fajkowego i mrące tumany pyłu z drogi, podobne do nikłej mgiełki. 1 rządzić, porządzać — rozmawiać 52 wykrochmaloną suknię, do ludzi się uśmiecha. W otwartych drzwiach gospody stał gruby gospodzki. Z daleka szczerzył się przymilnie do nadchodzących gazdów, trzymając splecione dłonie na brzuchu. A gdy podeszli bliżej, jął głową przyjaźnie kiwać i zapraszać do środka: — Na, dyć też wstąpcie, gazdoszkowie, wstąpcie na chwileczkę. Pięknie ich też witóm z kościoła! Porzykali też tam za mnie? Pięknie witóm... Wstąpią, wstąpią, oto se trochę małowiela porządzić po gromadzie. Gazdowie przystawali, jęli się głośno naradzać i nawzajem zachęcać. — Wiesz, Jónek — zawołał stary Szebesta do nadchodzącego Krząszcza — na, pódź na jednego, co ci szkodzi! — Na, dyć — mruknął ociągająco Jónek, lecz zachęcony również przez gospodzkiego, poszedł za Szebesta. Za nimi wchodzili inni. Każdy siadał powoli na ławie, wyjmował fajkę z kieszeni, poklepał nią o stół, by popiół wysypać, potem wydobywał pęcherz z tytoniem i wyuczonym ruchem jął napychać jej wnętrze. Następnie ucisnął palcem i zapalił. I po dużej, mrocznej izbie odzywało się teraz gęste, głośne pykanie i cmokanie. Nad głowami zaś jęły się ważyć coraz większe płachty sinego dymu. To się rozciągał w długie, płaskie pasma, to znów skłębiał powoli, wyginał w cudaczne fałdy, a prześwietlony miejscami słońcem, co wchodziło oknami do środka, mienił się fioletem. Ludzi przybywało. Za stołami wzmagał się gwar, podnosił stopniowo, wypełniał sobą izbę. Gospodzki zaś, kolebiąc się na krótkich nóżkach, dreptał żywo od stołu do stołu, roznosząc kufle piwa i wódkę. Tu rzucił jakieś dowcipne słowo, tam kogoś uderzył poufale po plecach, gdzie indziej zaś przyłączył się do chóralnego śmiechu, słowem, wszędzie go było pełno. Czasami znikał za okratowa-nym, drewnianym bufetem, potem rychło wytaczał się na izbę i, drobno nogami przebierając, uwijał się między stołami. Gazdowie zaś spokojnie kurzyli fajki, spluwali od czasu do czasu na podłogę, ocierali usta wierzchem dłoni i rozmawiali 53 wagą. Słowa zaś jego nie znosiły żadnego sprzeciwu. Czasem jeno ktoś śmielszy lub przez zapomnienie dorzucał swoją uwagę. Wtedy Szebesta zazwyczaj ręką machnął pogardliwie i na tym się skończyło. — Wiecie, gazdoszkowie — mówił Szebesta powoli a statecznie, jak na wójta przystało — wiecie, gazdoszkowie, co wóm powiem, to wóm powiem, ale wóm powiem... — i urwał, pykając przeciągle fajkę. — Co nóm powiecie? — przerwał ciszę nieopatrzny Strzą-dała. Szebesta spojrzał z ukosa na niego, przeczekał chwilkę, py-knął jeszcze raz i splunął. A otarłszy usta dłonią, jął mówić dalej: — Oto, bo wy nie wiecie, ale jo, wójt wasz, to wóm prawię. Dobrze se to miarkujcie. Po insze roki już też to bywało... Tu znów przerwał, czekając chytrze, skoro się ktoś odezwie, by go zbyć lekceważącym milczeniem. W ten sposób zaznaczał, jak wysoce ceni własną mądrość, wymagającą podziwu i szacunku ze strony słuchaczy. Trudno — gdy się jest wójtem, trzeba tak postępować, by wszyscy w gminie ważyli sobie wójtowe słowo niczym szczere złoto. Inaczej nie miałoby się nijakiego poważania między ludźmi, ba, nawet i w starostwie. I wszyscy o tym wiedzieli, że nawet sam starosta ceni sobie Szebestowe wójtowanie. Bo oto pewnego razu zaprosił wszystkich wójtów do Cieszyna, by im przeczytać jakieś nowe rozporządzenie z Warszawy. Wójtowie przyszli, usiedli na ławach i słuchali. Pan starosta zaś rozwinął papiery i jął czytać. A ledwie doszedł do połowy stronicy, wstał nasz Szebesta z ławy i zawołał: — Panie starosto, przeboczą, ale im nic nie rozumiem, bo to jakosi pod nosem czytają... Wtedy wszyscy zebrani wybałuszyli oczy i szyje powyciągali, ciekawi, co na to powie pan starosta. A on nic. Tylko się uśmiechnął i tak powiedział: — Jeśli mnie, Szebesto, nie rozumiecie, to pójdźcie sami czytać. 54 Zdarzenie to przysporzyło mu niemało nowego Kóńófu, a wszyscy ludzie z jego wsi szeroko o tym opowiadali na targu w Skoczowie. A każde takie opowiadanie kończyli z dumą: — Hę, a wy mocie takiego wójta? Psiniec mocie! Wszak nasz wójciczek to je wójciczek, ale wasz!... — i kończyli lekceważącym ruchem ręki. Toteż i teraz nikt nie kwapił się z zapytaniem, tylko wszyscy patrzyli w wójtowe oczy, a jeden i drugi cmoknął głośno z podziwu. Szebesta zaś, przeczekawszy chwilkę, rozpoczął powoli: — Oto jutro mómy świętego Jerzego. A na święty Jerzy łażą, i smykają się czarownice po polach w nocy... — Hale, hale... — mruknął powątpiewająco ktoś tam z gromady. — Co za hale? — obruszył się Szebesta. — Jak nie chcecie wierzyć, to wóm nie bydym nic mówił i zbyte. Jak jesteście mądrzejsi ode mnie... — i splunął mocno ze złością. — Na, żebyś, pieronie siedzioł po cichu, a nie blakoł, kie wójt mówią — zgromił stary Krząszcz nieszczęśnika. — To sie wie — poparły go inne głosy — jak sie mu nie chce wierzyć, to niech nie posłucho!... Mówcie, wójciczku, mówcie... — zachęcali go przymilnie. Przy sąsiednich stołach zwrócono już uwagę na poprzednie mocne słowa. Toteż każdy zaciekawiony, o czym to mówią, wstawał i przenosił się ze swym piwem czy wódką do wójtowego stołu. Wkrótce otoczył Szebestę gęsty wieniec ciekawych. Wójt zaś udobruchany, widząc tylu zgromadzonych koło siebie, chrząknął głośno, splunął na podłogę, potem kilka razy pyknął z fajki i jął dalej mówić: — No, jeśliby tak, to wóm powiem. Oto na świętego Jerzygo smykają się czarownice po polach. Jedne z nich, beskurcje, łażą tak, jak je Pónbóg stworzył, a w rękach mają rzeszótko i zbierają do niego rosę z trowy i ze zbożo przy miesiączku... — Na, dyć nie prowcie, wójciczku, Maryjko święto... — zawołał ktoś przerażony. — Tak, moi ludeczkowie, rzeszótko w rękach nosi i rosę do 55 tak bardzo się cudowali. Szebesta zaś radował się w sercu, że jego słowa budzą taki podziw. Przez chwilę wodził oczyma po zdumionych gębach zebranych, potem poprawił się za stołem, łyknął sporo piwa, pyknął z fajki i jął dalej opowiadać: — Oto, moi gazdoszkowie, to jeszcze nie wszystko. Oto insze czarownice to sie, myrchy, odzieją w długą płachtę i łażą po polach, a tą płachtą ścierają rosę. A wtedy to też nie chce się nic rodzić na takim polu. A dejcie se też pozór, jeśli po świętym Jerzym czyja krowa nie bydzie dowała mleka, to już by-dziecie wiedzieli, że to czarownica urobiła człowiekowi na paskude. Bo co wóm powiem, ale wóm powiem, że tego roku zaś sie bydą smykały te myrszyny po polach... — Mój Boże kandy! — jęknął strapiony Strządała, siedzący przy drugim końcu stołu. — Tu nie ma co narzekać — pouczył Szebesta — ale trzeba się wybrać nad ranem z chałupy, iść na swoje pole, wziąć se jaki hruby mielok do ręki, a gdy sie spotko taką potworę na polu, to ją przegnać, co wlezie... Gazdowie jęli teraz mocno głowami kiwać w wielkim zamyśleniu, a w izbie uczyniła się taka cisza, że aż gruby go-spodzki wytoczył się spoza bufetu, nie mogąc zmiarkować, co się też to stało, że tak naraz wszyscy umilkli. A spostrzegłszy wszystkich tak bardzo zamyślonych, zakolebał się na palcach ku gromadzie i jął na równi z drugimi kiwać głową i skrobać się po łysinie. — Niech wiedzą — myślał chytrze — że i jo dzierżę z nimi do gromady... Tymczasem słońce dobiegało już krańca ziemi. Swym rozgorzałym kręgiem wspierało się ciężko na ciemnej smużce lasu, majaczącej gdziesik na skraju świata, pod nawisłym niebem. Ostatnie blaski słały się na rozgrzanej, pachnącej ziemi. Pola, jak daleko okiem sięgać, powlokły się złoconą czerwienią. We wszystkich zaś oknach, tych od słonecznej strony, rozpaliły się czerwone pożary, że rzekłbyś, ogień tam żywy się pali. Na szarej, okopconej ścianie izby wykwitały teraz ciepłe, różowe plamy, pełne tak nieopisanej krasy, że niejeden podnosił oczy w zamyśleniu i patrzył z nieświadomą 56 dzie?... — i popatrzył wyczekująco po zebranych. — Jo by już tam poszoł — odezwał się Strządała — bo sie okropnie boję o swoją Srokulę, że może stracić mleko, ale musiołbych wprzódzi zapytać sie mojej baby. Wtedy cisza pierzchła. Przez izbę potoczył się grzmot śmiechu, gdyż wszystkim wydało się to ogromnie śmieszne, żeby się o taką rzecz baby pytać. Zawstydzony , Strządała wtulił głowę w ramiona. Mrucząc teraz nieśmiałe słowa na swe usprawiedliwienie, popluwał i usuwał się za plecy innych. Nagle otworzyły się drzwi do izby. Do środka wbiegła lekko młoda dziewczyna. Wszystkie oczy podniosły się na nią. Pobiegła kilka kroków, potem stanęła naprzeciw okna, przysłoniła oczy dłonią i jęła kogoś szukać wzrokiem. Stanęła akurat w łunie dogasającego słonka. Zrobiło się jakoby jaśniej w zadymionej izbie. Szedł taki dziwny urok z jej młodości, że w mgnieniu oka oczarowała wszystkie serca. Wszyscy podnieśli oczy, a mrużąc powieki, patrzyli na nią z zachwytem. Koło jej głowy zatliły się włosy jasną pozłotą, że wyglądała jakby na świętym obrazku, z taką świetlaną obrączką koło głowy. — Tatulku — zawołała — tatulku, na dyć już pódźcie do domu. Mamulka po was skozali... Stary Szebesta uśmiechnął się radośnie. — Na, już pójdę, Haneczko, już! Jeszcze zapłacę, a już pójdę, rybeczko... — To dobrze! — zawołała Haneczka i wybiegła z mrocznej izby. — Wiecie, wójciczku — rzekł urzeczony Krząszcz — ale ta waszo Haneczka to jednak jest szwarny chroboczek. — Szkoda, żech też nie ma kapkę młodszy — dorzucił smętnie Strządała i pokiwał głową. — Ale bo też to jest, ale jest naprowdy szwarne dziouszy-sko ¦— dodał ktoś trzeci. — A co wy myślicie — wtrącił żywo gospodzki — przeca to wójtowa cera! — A potem zwrócił się do Szebesty. — Ona sie musiała na was podać, wójciczku, kie jest tako szwarno... 57 — Nale, wójciczku, dyć wóm też przeca nic nie chybio! Szebesta machnął ręką jak zwykle, zapłacił swoje i Krzą- szczowe piwo i zabrał się do wyjścia. Przy drzwiach zatrzymał się jeszcze i dorzucił: —- Więc pamiętejcie, dzisio rano!... — i wyszedł. Opodal na miedzy czekała na niego Haneczka. Zapatrzona w rozżarzone chmury na zachodzie, skubała w zamyśleniu jakąś trawkę. — Cóż tam widzisz, Haneczko, żeś sie tak zadziwała? — zapytał Szebesta. , — Na to słońce, że tak pięknie zachodzi — odparła wesoło j Hanka i pobiegła do ojca. — Ale powiedzcie mi, tatulku, coście tam tyle opowiadali, że was wszyscy słuchali, jak farorza na kazaniu? ¦— Na, skąd ty wiesz, żech tam cosi opowiadoł? Przeca mnie nie widziałaś... ¦— Ale widziałach przez okno. No, pójdźcie już, tatulku, pójdźcie! — Ujęła go za rękę i tak we dwójkę poszli miedzami do domu. Gdy już dochodzili ku stodole, Hanka zatrzymała się, a patrząc przymilnie w ojcowe oczy, jęła go głaskać po ramieniu. Szebesta popatrzył na nią zdumiony. — Na, cóż mie tak głoskosz jak kocura? — Mój złoty tatuliczku — jęła nieśmiało prosić — dzisiaj jest muzyka u Wieczorka. Bydźcie tak dobrzy, tatuliczku, pu-ście mnie. Mamulka prawili, że mogę iść, tylko żebych jeszcze was pięknie zapytała. — I tak garnęła się do niego i tak mu prosząco w oczy patrzała i głowę przechylała, że zaskoczony tym wszystkim Szebesta nie wiedział w pierwszeej chwili, co uczynić. Z początku zachmurzył się, nasrożył, gdyż niechętny był temu, by Hanka chodziła na zabawy taneczne. Bał się o nią. Była przecież jedynaczką, jego wszystkim na świecie, co mu starość słodziło. I serce jego martwiało, gdy pomyślałjj że jego dziecku mogłoby grozić jakieś niebezpieczeństwoji Przecież sam był kiedyś młody, toć dobrze wiedział. Wiedział! że te ciepłe, wiosenne noce potrafią tak człowieka omami4 "I 58 rzawszy na proszące oczy Haneczki, uczuł, że opór jego dziwnie topnieje, rozprasza się, a serce jego zalewa jakaś ciepła „słodkość.' — Ku muzyce chcesz iść? A kto tam bydzie? — Janek Motyczków, wiecie, ten z Darkowa. On mnie po-i;em odprowadzi do domu. Pyty, pyty, tatuliczku... — No tóż idź, ale to ci prawię, żebyś mi tam długo nie siedziała. To ci prawię!... Lecz Hanka już nie słuchała. Pobiegła na przełaj do domu, klaszcząc w dłonie z radości. Szebesta patrzył za nią z miło-,-ścią i dumą. Toć przecież Haneczka jego nie ma równej sobie -w całej wsi i okolicy. Dla zwyczaju gderał jeszcze za nią, lecz tv rzeczywistości radował się, że będzie jedyną dziewczyną na zabawie, o której łaski będą się dobijać najurodziwsi i najbogatsi chłopcy. I poprzedni lęk pierzchnął, gdy mu powiedziała, że odprowadzi ją Janek Motyczków. Znał go od dawna. Również jedynak, syn najbogatszego gospodarza z Darkowa, urodziwy — wszystko to pozyskało mu przychylność Szebesty. Toteż jego ukrytym pragnieniem było uważać go kiedyś za swego zięcia. — Ho, ho — myślał ¦— on jedynak, moja Haneczka jedynaczka, on bogaty, mojej też niczego nie pożałuję, bo mam z czego... Co by to była za bogato pora... ¦— I w duchu już widział, jakiego to zaszczytu i honoru będzie zażywał, kiedy w niedzielę siędzie na bryczkę, zaprzągniętą w najpiękniejsze konie, i razem ze swą Hanką i z Jankiem pojedzie przez wieś do kościoła. Wszyscy będą z podziwem patrzyli na niego i na tak dorodną parę, on zaś będzie fajkę pykał i na konie cmokał, a gdy mu się kto ukłoni i powie «Pieknie witóm, panie wójcie!», to mu ręką odpowie. A gdy ich potem Pón-bóczek pobłogosławi i zostanie starzykiem2, to się dopiero będzie paradził i przekazywał ze swoim wnukiem. Mój ty święty, kandy!... W izbie powitał go uśmiech rozpromienionej Hanki. — Dzisz, jakoś ty teraz wartko — gderał dobrotliwie — starzyk — dziadek 59 senkę i znikła za drzwiami komory. Z drugiej izby wyszła Szebestowa. — Posłałach Hankę po ciebie — zaczęła — boch nie wiedziała se z nią rady. Jak tylko przyszła z kościoła, to chodziła za mną i chodziła, i pytała, żebych ją puściła ku muzyce. Powiedziałach jej: tóż idź ku ojcu, niech cie puści. I poleciała. Pozwoliłeś jej? — Coch mioł z myrszyną robić! Prawiłech jej, że może iść, ale długo nie śmie sie tam bawić. — A widzisz, byłabych zapomniała. Był tu Janek Motycz-ków i też prosił, żebychmy ją puścili. — Był tu? No, to dobrze... Z komory wybiegła Haneczka. Przebrała się w mig, a teraz wystrojona w nowy żywotek3, w różowy fartuszek, z długimi, szerokimi wstęgami w warkoczu, wpadła do izby, zawirowała na środku, że aż wiatr powiał dokoła, a przystanąwszy, pokazała swe drobne zęby w uśmiechu! i zapytała: — No, a teraz już mogę iść? Starzy popatrzyli na nią z lubością. Podobała im się w tych nowych sukienkach, z tymi wstążkami i z tą słoneczną radością, jak może jeszcze nigdy. Matka obejrzała ją, poprawiła wstążkę w warkoczu, pogłaskała po włosach i rzekła: — No, tóż idź, rybeczko, ale pamiętaj, żebyś nie była tam długo! — Dobrze, mamulko, z Panem Bogiem, tatulku! — i już jej nie było. Szebesta podniósł się z ławy i stanął przy oknie. Odprowadzał ją wzrokiem aż na drogę, a gdy mu znikła na zakręcie, usiadł z powrotem i zapalił fajkę. Wójtowa podreptała tymczasem do kuchni. Po chwili wróciła, niosąc na tacy wieczerzę. — Zapolić już lampę? — zapytała. — Już sie śćmiewo... — Na dyć jeszcze do gęby trefimy bez lampy. A po chwili dodał: 1 s żywotek — aksamitny stanik w złote kłosy lub barwne kwiaty w stroju śląskim, haftowany 5ZJS.JCUW, vt<.^iia anuL PJ..&C/. jlcuiuuii i zapania. Jr-oiem uczyniła maleńki krzyżyk w powietrzu nad lampą. Słusznać to bowiem rzecz, by w ten sposób uczcić ogienek w lampie, ażeby im kiedy nie uczynił jakiej krzywdy i chałupy lub stodoły nie wypalił. Nałożyła ziemniaczanych placków na talerz męża, nalała mu z dzbanka zsiadłego mleka i podała łyżkę. Sobie tak samo uczyniła. Przez chwilę jedli w milczeniu. Potem Szebesta odsunął talerz z niedojedzonymi plackami, oblizał palce od tłuszczu i pochlipując od czasu do czasu mleko z garnka, rozpoczął rozmowę. — Uzdała sie nóm ta dzioucha, uzdała... Żeby jej też doł Pónbóczek szczęście w jej przyszłym żywobyciu... — Na, prow, stary, prow — odparła żona — wiesz, jo już nieroz myślała, że bych musiała zwątpić, gdybych jej tak nie miała w domu. Na dyć to człowiekowi robota od ręki idzie, a tak mi czas leci, że ani nie wiem kiedy, gdy ją człowiek mo przy sobie. A takie to szkowroźne4, a wiesiołe, a bez ustanku do mnie rzebioce, że sie aż żyć chce człowiekowi na stare roki. Szebesta nic nie odpowiedział. Czegoś się zamyślił. Izbę zaległa cisza. Zegar tylko powoli tykał, a kot, drzemiący na pierzynie, mruczał swe wieczorne pacierze. Przez odchylone okna płynął ciepły zapach rozkwitłych jabłoni. Chwilami dochodziło ich senne rzegotanie żab z dalekich stawów. Po wieczerzy wyniosła Szebestowa naczynia do kuchni. Gdy wróciła, zwrócił się do niej: — Mówisz, żebyś bez niej nie mogła żyć? A przecież musisz o tym pomyśleć, że niezadługo musimy jej zrobić wesele... Co potem? — Mój Boże kandy, nie mów mi o tym, bo mi sie płakać chce! — odrzekła. — Hale, hale — mruknął lekceważąco i zamyślił się znowu. Potem wyjął fajkę z kieszeni i zapalił. Żona westchnęła ukradkiem i zapytała nieśmiało: 4 szkowroźny — figlarny 60 61 Szeoesta poaniosi na mą ^usiwiuuc v^i.j. njjąi 1Uj,^ «.___ i zapytał chmurnie: — A co myślisz? Za kogóż by? Przeca nie mogłoby sie lepiej stać, jak Hankę wydać za Janka. Oni akurat pasują do- siebie... — Jo nie mówię — odparła nieśmiało — ale... — Tu nie ma żadnego «ale». Synek majętny, żoden zawar-czuch, mają sie ku sobie, to wystarczy. Jego ojcowie też są za tym. Już mi o tym stary Motyczka napomykoł. A co tu wiela mówić... — i urwał w połowie zdania. — Kiedy jo nie prawię, ale widzisz, tacik, on mi sie trochę nie podoba. — A to czemu? Cóż mosz na nim? — zapytał popędliwie. — Jo sama nie wiem, ale mie sie zdaje, że on nie pasuje do naszej Haneczki. — Jak to nie pasuje? Cóż ty pleciesz? Synek, jak buk, szykowny, na wojnie był kapralem, grejcar też dostanie piękny po ojcach; cóż chcesz więcej? — Widzisz, jo nie prawie, ale... — Cóż u diabła za «ale»! — zawołał ze złością. — Co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem, że tu nie ma żodnego «ale». Tóż, co chcesz więcej od niego, hę?... — Przecież sie nie musisz tak zaroz gniewać — uspokajała go żona. — Widzisz, mie sie tak wszystko zdo, że on nie by-dzie dlo naszej Hanki dobry, że ją bydzie poniewierać... — Co? — wrzasnął Szebesta i zerwał się na równe nogi. — Żeby on Hankę poniewieroł? Na, co też pleciesz! Na, dyćbych pieronowi nogi połómoł, gdyby jej jaką krzywdę zrobił. — Przeca nie klnij tak, lo zmiłowanio świętego!... — Na, bo cóż taką koninę pleciesz — mruknął uniewin-niająco. A po chwili dodał: — A z czego tak głupie miarkujesz? — Bo oto widziałach go w Cieszynie «pod Modrą». Sie-dzioł tam z kamratami i popijoł, a gdy matka przyszła po niego, żeby sie wybieroł do domu, on sie rozgniewoł i prze-zywoł ją przed wszystkimi i nazywoł ją «starą czarownicą*. — Starą czarownicą ją przeżyw oł? — powtórzył zasępiony. 62 może być prawda. Coś się starej przywidziało i teraz opowiada niestworzone historie... Ale kto wie? Niepokój wsączał się w jego serce, napełniając je nieoczekiwanym lękiem. Siląc się na spokój, zapytał: —- A komu chciałabyś dać naszą Haneczkę, hę? —- Co tu niepotrzebnie mówić, kiedy wiem, że i tak z tego nic nie będzie •— odparła z westchnieniem. — Ale dyć powiedz! Przeca wszystko zoleży na dorządku, a ciebie przy tym nie ubydzie... Szebestowa chwilę się wahała. Popatrzyła w oczy mężowi, chcąc z nich wyczytać, jak przyjmie odpowiedź. Potem rzekła półgłosem: — Antkowi Moróniowemu... — Co, za tego lebiodę moją Haneczkę wydać! — wrzasnął zaperzony. — Za tego lebiodę! Na, czyś ty, babo, zgłupiała? To byś ty miała pięknego zięcia. Ledwie to jedne galaty nosi na sobie i to jest cały jego majątek. I tu za takiego łacha zatraconego moją cerę wydować? Na dyćbych woloł prędzej widzieć ją na marach, niż przy ołtorzu z taką biedą!... Ani mi już o nim nie wspominej, bo... bo... nie wiem, co zrobię... I krztusząc się z gniewu, zerwał się od stołu, a zacisnąwszy pięści, jął chodzić po izbie. Przerażony kot zerwał się z pierzyny i prasnął przez otwarte okno na podwórze, a Szebestowa, wodząc za mężem niespokojnym wzrokiem, przystanęła przy drzwiach i ujęła za klamkę. — Ale on mo dobre serce... — Ale on mo dobre serce — powtórzył za nią ze złością — tak, on mo dobre serce! A tym dobrym sercem bydzie maścić, prowda, jak nie bydóm mieli co żrać, prowda? To jo tu całe życie haruje jak koń, aby potem swoje procnie5 zarobione pieniądze i majątek oddać takiemu łachowi, prowda?... Żeby sie kormił na moim chlebie, prowda?... Ani mi już nie wspominej o nim, do hrómset diabłów!... Szebestowa wyszła do kuchni. On zaś długo jeszcze chodził procnie — pracowicie 63 Było już późno, gdy udał się na spoczynek. Nie mógł nijak zasnąć. Przewracał się z boku na bok, a myśli jego wlokły się ciężko i leniwo, jakby te mgły w jesienny czas. Gdy sobie wyobrażał, że Antek Moróniów miałby kiedyś na jego ziemi gospodarować, zżymał się i zapalał powrotnym gniewem. — Prędzej na marach — szeptał w hardym uporze i urywał przerażony widokiem, jaki mu się w takiej chwili nieodparcie narzucał. Zdawało mu s;ę, że widzi przed sobą czarne mary drewniane, a na nich w otwartej trumnie swoją jasną, przenajmilszą Haneczkę w białym wianuszku, z za- | mkniętymi oczyma i z czarnym krzyżem w splecionych dło- I niach... — Chryste Panie!... — szeptał wtedy, a dreszcz wstrząsał nim w wielkim przerażeniu. Serce zaś ogarniał taki *! okrutny, nieopowiedziany ból, taki okrutny ból... Żegnał się wtedy nabożnie i szeptał jakąś obłąkaną modlitwę. Przynosiła mu drobną ulgę. Obraz rozpływał się, rozwiewał, jakoby tonął w niepamięci, i na chwilę było mu dobrze. Wnet jednakże jęły powracać wspomnienia rozmowy z żoną. Plątały się, gmatwały, rwały na strzępy i znów się łączyły tworząc jakąś upiorną zjawę. Zdawało mu się, że teraz siedzi znowu za stołem w karczemnej izbie i zgromadzonym prawi o czarownicach, co to w dziesiejszą nockę po polach będą chadzały. W kącie siedzi Janek Motyczków i słucha. A gdy skończył, wtedy Janek woła na całą karczmę: «Moja matka jest starą czarownicą!*... Wszyscy wybuchają głośnym śmiechem, a najgłośniej śmieje się Janek. Zaciera dłonie i, chichocąc na całe gardło, poczyna dziwacznie podrygiwać i wykrzywiać się... Potem--oczy zamieniają mu się w jakieś dwa płonące węgle, a pośród czarnych kudłów na głowie wyrastają mu dwa diable różki, stopy zamieniają się w końskie kopyta. Śmieje się dalej, coraz głośniej, coraz głośniej. Kopytami wystukuje na karczemnych dylach swój diabelski taniec, przekrzywia się coraz gwałtowniej, a wskazując wszystkim na Szebestę, krzyczy: «Twoja Hanka czarownica! Twoja Hanka czarownica!* — Chryste Panie! — szeptał wtedy Szebesta z wysiłkiem i dławił się goryczą i przerażeniem, co się w jego serce tło- €4 I znowu truchlał na myśl, że Janek będzie dla jego Haneczki tak samo złym człowiekiem, jakim jest dla swojej matki, że ją będzie poniewierać, a Haneczka po nocach płakać będzie i swą dolę nieszczęsną przeklinać... Potem się uspokajał. Patrzał w ciemną nockę, a myśli jego szły w oną mroczną ciszę, jakby te ptaki ze złamanymi skrzydłami, co je zły człowiek z gniazda wypłosz3^ł, ciężkim kijem poranił i teraz precz odegnał. Chwile mijały. Stary zegar wystukiwał swoje godziny. A gdy jego zardzewiały głos rozpłynął się w ciszy i utonął w niej do ostatka, Szebesta przypominał sobie ciężko, ile było tych uderzeń. Zdawało mu się wtedy, że zegar po raz wtóry swój czas odmierza. Rychło jednak przytomniał, a wtedy rozumiał, że to jego serce tak się nieporadnie a głośno w piersiach kołacze. Chwile mijały i mijały, mierzone nieustannym cykaniem zegara. Szebesta kładł głowę na poduszkę, oczy przymykał i czekał snu. W pewnej chwili posłyszał, że gdziesik z daleko-ści, z głębi nieprzejrzanej nocy idzie ktoś do niego na palcach. Mój słodki Boże, to sen... Posuwa się na leciuchnych nóżkach, na drobniuchnych paluszkach, po cichusieńku, by śpiącej ciszy nie spłoszyć. Idzie pomaleńku, krok za krokiem, coraz bliżej, a stary zegar w takt mu tyka, w takt mu tyka. Raz... dwa... raz... dwa... coraz bl'żej, coraz bliżej, już jest w izbie, już przy łóżku... teraz przy nim. Leciuchny jak tchnienie, na piersiach mu się kładzie i drobnymi palcami powieki przymyka... Och, jak dobrze, jak słodko... W pewnej chwili stary zegar zaskrzeczał, zachrobotał przeciągle we wnętrzu, potem jęknął i jął z wysiłkiem wybijać którąś tam godzinę. Szebesta ocknął się. Zdawało mu się, że długo spał. Uszy miał jeszcze pełne odmierzonej godziny. Otworzył oczy i patrzał. Na przeciwległej ścianie ujrzał skośną plamę księżyca. Srebrzyła się zimnym blaskiem. Podobna była w swym, lśnieniu do powierzchni głębokiej wody w nocy, w której topielec leży. Mróz go przeszedł. Światło pełzało w milczeniu po ścianie, siało koło siebie rozproszone blaski, 5 Miód w sercu t. I g5 a przerażone serce dudniło, jakby ktoś młotem miarowo walił. Wsparł się i usiadł z wysiłkiem. Przetarł oczy i rozejrzał się. Wszystkie niemrawe majaki zapadły się gdzieś w niewiedzę. Obok niego spała Szebestowa, nakryta pierzyną po głowę. Jej spokojny oddech uciszał go. — Już musi być późno — pomyślał — a Hanki jeszcze nie ma. Wstał ostrożnie z łóżka, by żony nie zbudzić, przeżegnał się i zaczął ubierać. Spojrzał w okno. Księżyc był już wysoko na niebie. W pobladłym jego świetle majaczyły mgliste, cis-mne zarysy drzew i zabudowań. Biała droga leciała w milczeniu wzdłuż czarnego płotu. Kładły się na nią błękitnawe cienie sztachet i przydrożnych drzew. Hen, gdzieś za drogą, za łąką, srebrzyła się uśpiona mglistość. Wydymała się miękko i znów opadała. Wyszedł z izby na palcach. Drzwi lekko za sobą przymknął, w sieni wyszukał po ciemku mocny kij i przystanął w progu. — Czarownice dzisio łażą — mruknął do siebie. — Czy też kiera spotkóm. A Hankę zeklnę, co wlezie!... Nie daruję, że tak długo siedzi! Wyszedł. Koło stodoły doleciało go gniewne warknięcie Boska drzemiącego w budzie. — Cicho, Bosek, to jo jest, twój gazda — rzucił psu półgłosem. Bosek wystawił nos -z budy, spojrzał, przekonał się, potem machnął kilka razy ogonem po słomie, wtulił głowę między nogi i zasnął. Szebesta wyszedł na drogę. Wieczorkowa gospoda tętniła zabawą. Z otwartych dokorząt okien wywalał się na drogę gwar głosów, nawoływań, pokrzyków, śmiechów rozgłośnych; skłębiony w radosnym zamęcie, przetaczał się od ściany do ściany,-1 uderzał o sczerniały strop izby, przelewał hucznie pośród | ludzkiej gęstwy, kolebał w sobie szeroko, szeroko nabrzmiały 1 barwami, uradowany jurnością, przeciskał się z trudem na 66 ciszej, aż w końcu zamierał w rozsrebrzonych dalekościach. A w środku ludzi, jakby pszczół w ulu. Pod powałą kolebały się miarowo cztery lampy naftowe. Mżyły w nich żółtawe blaski, cedzone przez rozwiane, blade płachty dymu, spływały po kolorowych łańcuchach z papieru, rozwieszonych w długich łukach od lampy do lampy, i kładły się chwiejnie w migotliwy zamęt ludzi. Wedle ściany, pod oknami poklękały długie ławy, a tuż obok rozkroczyły się szerokie stoły, zastawione kuflami i kieliszkami. Siedzieli za nimi gazdowie, siedlocy i co lepsi chałupnicy, wszyscy dufni w siebie, powolni a stateczni, nie śpieszący się ze słowem. Teraz głośno se rozprawiali jeden przez drugiego, mało który nawzajem się słuchający. Jedni ćmili krótkie fajki, inni znowu cygara kurzyli. Od czasu do czasu podnosili kufle do ust i powoli cmokali piwsko. Potem stawiali je mocno na stół, ocierali usta wierzchem dłoni i znowu wracali do przerwanej rozmowy. Przy bufecie przystanęła ta miernota wsiowa. Drobne cha-łupniki, komorniki, parobczaki i dworzanyG chuderlawe. Pili wódkę z półkwaterek, nawzajem się częstowali, czy to wódką czy też papierosem, a nawet szpetnym słowem. Kto zaś bardziej podchmielony, za szyję sąsiada obłapiał i swe żale mu prawił lub też groźnie pokrzykiwał i pięścią komuś wygrażał i jeżył się co niemiara. Koło pieca znowu posiadały rzędem gaździnki na ławie. Poważne, grube, pękate, a na gębach czerwone, jak piwonie, W jedwabnych żurkach7 na głowie, w aksamitnych żywot-kach, pozłocistym szlakiem obwiedzionych, w haftowane kłosy czy też kwiaty czy też inne cudowności zdobionych, w wy-krochmalonych, szeleszczących, białych kabotkach z krótkimi, bufiastymi rękawami, w jedwabnych fartuchach — pyszniły się, paradziły. Ręce splotły na podołku, głowami kiwały mą- 6 dworzan — pracownik dworski żurek — jedwabna chustka, zawiązana w tyle głowy 67 i przez ściśnięte usta cedziły ze smakiem słodziuchną rozolkę' czy też warzonkę z miodem. A na środku tańczyła młodzież... Gra jej kapela, co na beczkach w rogu izby przysiadła i nad wyraz kunsztownie palcami po instrumentach przebiera. Stary Pultek gra na flecie. Dmucha weń koniuszkiem ust, oczy raz po raz przymyka, chudą szyję wyciąga niby gąsior, a grdyka to mu tylko tak skacze, że aż śmiech bierze człowieka, patrząc na niego. Ale dobrze gra, a to grunt! Synek jego na klarnecie paluchami przebiera i piska, i zawodzi, i wykrętasy jakieś cudaczne wydmuchuje, że aż dziw, skąd się mu to bierze. Hm, nie byłbyć to syn starego Pultka!... «Krzywy» Bączek na trąbie gra. Trzyma ją przy ustach kieby nachyloną putnię z piwem, gębę nadyma nad podziw i cały czerwony, spocony na dziewuchy wzrokiem łypie. To raz na tę, to na drugą stronę. I dmie. Dla utrzymania taktu wali obcasem po beczce, że aż dudni w izbie, a palcami to jeno takie cudaczne pedałki na swojej trąbie naciska i gra... Ryszawy rzępoli na basie. Du... du... du!... Du... du... du!... — a na palce się jeno patrzy, by też której nuty nie zmylić, lub też na swój smyk grubawy spogląda i struny nim piłuje. A Warcęga znowu tłucze palicą po bębnie i tłucze... A co raz w bęben wyrżnie, to głową kiwnie i mosiężnym talerzem o drugi mosiężny talerz praśnie. I sam jeden narobi tyle hałasu i tyle huku, że aż w uszach zalega. Ale bo też tak powinno być. Inaczej byłoby to samo, co szperka bez papryki, czy młoducha' bez żenicha ". Jak tam kto woli. Kapela to sławna daleko, szeroko. Nikt tak bowiem nie potrafi zagrać «kaczoka», czy «ko-curka», czy też «krzyżoka» lub «kloskanego» jak Pultkowe muzykanty. Bo co też to była za muzyka!... Nieduże pijaki, niedrodzy, a gdy zagrają, to tyle żaru niecą w człowieku, tyle 8 rozolka — likier 9 młoducha — panna młoda 10 żenich — pan młody 68 Wodziła się w barwnym kole, wirowała, leciała... Jakby ta muzyka pod pachy ją brała i niosła, i niosła niby burza gorąca, a ona dała się jej wieść w tym słodkim zapamiętaniu, w go-rącości krwi młodej i w uradowaniu życia młodego. Jak ten potok górski, długo w stawidłach trzymany, co zerwie się znienacka i teraz z krzykiem i radością leci przed siebie — tak i te parobczaki, silne i hyrne syny siedlacze, i te śmigłe dziewuchy, gnają przed siebie w nieskończonym kole, pełni żywiołowej radości i wesela. Idą pary za parą. Chłopcy biorą dziewczyny, ujmują je szeroko prawą ręką ponad biodro, garną do siebie zachłannie, podkówkami biją w dyle i pokrzykują rozgłośnie, przeciągle: «I... hju... ju!...» Dziewuchy zaś lecą razem z nimi, drobnym krokiem przytupują, rozpłomienione, urzeczone do ostatka. Niesione w krzepkich dłoniach taneczników, zwyrtają się w wielkich kręgach, wirują, migotają, że aż te wstęgi, co z ich włosów płyną, tylko tak furkoczą, furkoczą i koło szyi chłopców miłośnie się wiją, że aż naszywane żywotki w oczach się migocą, urokliwą tęczą jarzą, w barwny korowód zlewają — i że aż ich brązowe, szerokie suknie z modrawymi galon-kami", w zawrotnym kolisku rozwiane, wicher wielki w koło czynią i nóg taneczników się czepiają, czepiają... Dudnią dyle podłogi, płomienieją krzyki parobczaków, radość bucha dookoła, nienasycona, żarliwa radość, a górą, ponad tym zamętem krzyków, wirów i kolorów rwą się na strzępy piskliwe zawodzenie fletu, radosne beczenie klarneciane i huk bębna, lecący w parze z jazgotliwym krzykiem trąbki i ze statecznym, grubawym buczeniem basu... Tak bawili się radośnie, a Haneczka między nimi. A gdy pomęczeni muzykanci ustali, krąg taneczny się rozpłynął i utonął w tłumie. Ciżba rozlała się na całą izbę, a ponad nią wybuchał gwar pod powałę i wypełniał izbę po brzegi. Zziajane dziewczyny stłoczyły się koło pieca, gdzie która mo- 11 galonka — granatowe obszywki u spódnicy 69 HanecźKa bawiła' się dzisiaj, jak jeszcze nigdy. Radość w niej rosła. Widziała się najpiękniejszą między dziewczynami. Mówiły jej o tym oczy chłopców, biegnące wiernie za nią wszędy. Urzeczone jej krasą, szły za nią po niewoli, przywiązane jak cień do człowieka. Hanka na nich nie zważała. Mając Janka obok siebie, miała wszystko. Poza tym nic jej nie obchodziło. Gdy w tańcu wyczuwała Jankowe ramiona, obejmujące ją mocno a twardo, garnące ją do piersi, zapominała o całym świecie. Zapatrzona w jego oczy, upajała się do niepamięci oną przedziwną słodkością, co ją całą wypełniała i żary we krwi nieciła. W rozgwarze tylu osób, w wesołych zawadiackich pokrzy-kach parobczaków, w chichotach wystrojonych dziewczyn, w tupocie setek nóg, wydreptujących w takt muzyki swe taneczne kroki, w szeleście wykrochmalonych sukien, w żarze palących spojrzeń i w tym tłumie pragnień, pożądających łakomie uroku jej młodości — w tym wszystkim czuła się szczęśliwa i jakby odurzona. Ogarniały ją dziwne ognie, że aż się zapominała. Przywarłszy piersiami do Janka, dała się prowadzić bezwolnie w gorącym wirze tanecznym. Pragnęła, by chwile te trwały długo, długo, jak najdłużej. Teraz zmęczona dała się poprowadzić Jankowi do izbeczki. Siedli za stołem, a Janek przywołał młodą Żydóweczka Idę, córkę gospodzkiego, i kazał jej przynieść jeden kieliszek mocnej a jeden słodkiej, a potem dwa kufle piwa. Muzykanci też się gdzieś rozeszli. Wtedy na środek sali poczłapał zezowaty Rewenda, stary pachołek, co go to żadna dziewczyna nie chciała, podparł się w boki i jął zawodzić przez nos: Ożeniłech sie łońskiego roku, Wzionech se babę o jednym oku, O jednym oku, o jednym zębie, Powiesiłech ją w lesie na dębie... Wtórowały mu głośne okrzyki i prześmiechy, a gazdowie, radzi, że się mogą trochę pośmiać, wołali go do stołu i czę- 70 a widząc uradowane 'twarze, chrząknął rSz i drugi; splunął na podłogą i zaczynał nową piosenkę: Co bydymy robić z tymi babami? Idymy do karczmy, one za nami. Domy se naloć, one wypiją, A jak trzeba płacić, to sie pokryją. Sala gruchnęła śmiechem, i wszyscy zwrócili się ku gaździnkom, gdyż to był przytyk do nich. Gaździnki też się śmiały. Zawołały go do stołu, uraczyły warzonką i preclikiem, pożartowały i kazały mu się wynosić. Wtedy Rewenda usiadł w kącie za muzykantami i czekał. Wszyscy znali jego piosenki, śpiewane stale a nieodmiennie przy każdej sposobności, gdzie tylko sobie podchmielił. Wiedzieli także, że trzecią pozostawia na sam koniec, by zmieniwszy w niej słowa móc komuś dokuczyć. Tymczasem muzykanci poczęli się znów zwoływać i powoli zabierać do grania. Jęli stroić instrumenty, po strunach lekko pociągać, pódmuchiwać. Tanecznicy zbierali się. Przyszedł i Janek z Haneczką. Spojrzał po wszystkich i coś chwilę myślał. Potem wystąpił na środek i zawołał na całą salę: — Zagrejcie nóm «kocurka»! Wszyscy w lot podchwycili tę myśl. — «Kocurka» nóm zagrejcie, «kocurka»! I jęli się ustawiać w dwa długie rzędy. Po jednej stronie chłopcy, po drugiej dziewczyny. Młody Pultek wyskoczył, porwał czapkę i jął obchodzić wszystkich taneczników. Każdy musiał rzucić do czapki opłatę na muzykę. Gdy pozbierał pieniądze i wysypał do basu, wystąpił Janek na środek i zaśpiewał, trzymając się za boki. Uciekej, myszko, uciekej, uciekej, uciekej, Chyci cie kocur, nie czekej, nie czekej, nie czekej! I skoczył ku Hance, stojącej po przeciwnej stronie. Wtedy muzyka zagrała, a wszyscy zebrani podchwycili melodię i klaskając w dłonie jęli śpiewać chóralnie: 71 snj zaoawa. naneczKa umyKaja atotmjttil wirami, w takt skocznej muzyki, a Janek sunął za nią kołami większymi, usiłując ją dobiec i złapać. Haneczka była zręczna. Zataczała drobniuchne koła i leciała zygzakiem, a co Janek ją dopędzał i już miał złapać, to się zręcznie wymykała gdzieś pod ręką, to jakimś uchyleniem, i znów jej nie miał. Czasami zdawało się, że mu już nie ujdzie. Wtedy wślizgiwała się zręcznie pomiędzy rząd chłopców, przemknęła w podskokach poza ich plecami i wybiegała na środek sali. Zabawa przedłużała się. Już niektórzy poczęli z lekka pośmiewać się z niezdarności Janka. Już ją chwytał. Haneczka wygięła się, odchyliła, zawirowała i mignęła nachylona za ścianę chłopców. Janek poleciał za nią. Hanka biegła. Znów mu uciecze!... Wtedy, w pewnej chwili spotkała się nieoczekiwanie z oczyma Antka Moróniowego. Stał pod ścianą posępny, z zaciśniętymi ustami. W jej źrenice wpadł ogień, co się tlił w spojrzeniu Antkowym. Chwilkę się zawahała. To wystarczyło, że Janek skoczył i porwał ją w ramiona. Ozwały się oklaski i śmiechy, a Janek poprowadził ją teraz w tańcu po sali. I gdy wracali na miejsce, kołując szeroko w takt muzyki, spotkała się znów ze wzrokiem Antka. Czującym wiedzeniem poznała jego mękę serdeczną. Wchłonęła w swoje oczy ciche uwielbienie jego spojrzenia. — Janek — szepnęła — puść mnie już... — Zmęczonaś? — zapytał i kilku zręcznymi zwrotami wyprowadził ją ze środka. Na ich miejsce pobiegła następna para. Janek odprowadził ją do stołu i usiadł obok niej. A gdy patrzył na tańczących, Haneczka szukała spłoszonymi oczyma Antka. Stał na dawnym miejscu i patrzał się w nią tak dziwnie. — Co on chce? — myślała i serce jej owionął niepokój. Wiedziała, że ją kocha na równi z Jankiem. A może nawet i bardziej, tylko jakoś inaczej. W tamtym uczuciu, które do Janka żywiła, był omdlewający żar upalnego lata. Antkowe pragnienia, podświadomie przez nią wyczuwane, niosły jej znowu miękką, cichą słodycz zapachu rozkwitłej jabłonki. 72 nie umiała znaleźć, gdy przez dłuższy czas nie mogła w nie patrzeć. Nieraz spędzała z nim długie chwile gdzieś z dala od ludzi, zasłuchana w jego kwilące skrzypce. Kładła się zazwyczaj na trawie, zaplatała dłonie pod głową i, wpatrzona w szumiące liście ponad sobą lub w głęboki błękit nieba, słuchała dziwnej muzyki. A Antek opierał się o jakieś drzewo czy o płot i grał. Zbudził ją szorstki głos Janka, który się jej przez dłuższy czas podejrzliwie przyglądał. — A cóż sie tak zadziwiłaś? Jeszcze kogo urzekniesz łebo co!... Hanka uśmiechnęła się do swoich myśli i odparła półgłosem: — Pójdźmy już, Janek — a potem dodała — bo tatulek bydą sie na mnie gniewać. — Już chcesz iść? — zapytał z niechęcią. — Cóż tak naroz cie porwało? — Nie czekał jednak na odpowiedź, lecz wstał by pójść do bufetu. — Poczekaj jeszcze troszkę — rzucił jej — kupię se papierosów. Jął się przepychać przez ciżbę. Właśnie w tej chwili skończyli «kocurka». Znów wszczął się gwar na sali, tanecznicy odprowadzali swe dziewczyny, drudzy przepychali się do sieni, dziewuchy chichotały, każdy coś wołał, śmiał się na głos, ktoś tam w dłonie klaskał i wołał: «Muzyka!», a muzykanci piwem gardło płukali i instrumenty na nowo stroili. Niedługo trwało, a już byli gotowi do grania. Pultek wsypał do basa podane mu pieniądze. Potem dał znak i jął grać jakiegoś walca. Hanka szukała oczyma Antka. Na sali wszczął się rumor, jedni wracali do sieni, drudzy od bufetu, odsuwano krzesła, chłopcy przeciskali się ku dziewczynom, zbitym jak owce pod piecem, wyciągali je stamtąd za ręce i stawali do tańca. I coraz to nowa para wpadała na środek i jęła wirować wokoło. Wtedy Hanka posłyszała tuż za sobą proszący głos Antka. 73 — Kiedy już idę — odparła skubiąc w zakłopotaniu żek chusteczki. — Haneczko... — doleciał ją po raz wtóry proszący glos Antka. Wtedy wstała, a Antek przystąpił i ujął ją w pas, by ją poprowadzić do tańca. Nieoczekiwanie zastąpił im drogę wracający Janek. Wydął wargi, wsunął ręce do kieszeni, rozkraczył się i trzymając papierosa w ustach zwrócił się do Hanki: — Ty, Hanka, ty już idziesz do domu. Rozumiesz?! — Poczekaj, Janek, przetańczę jeszcze tego walca z Antkiem. — Z kim przetańczysz walca? Z tym chacharem?... — i zmierzył Antka oczyma i wykrzywił usta w pogardliwym grymasie. Antek puścił Hankę. W oczach zapełgał mu zły ogień. Dłonie bezwolnie zwarły się w pięści. — Aż sie mi nie opowożysz! — zwrócił się Janek do Hanki i szarpnął ją mocno za rękę. — Kiedyś chciała iść do domu, to idziemy!... — i pociągnął ją ku drzwiom. Na Hankę uderzyły ognie. Nie była przyzwyczajona do takiego traktowania. — Co mnie szarpiesz? — oburzyła się usiłując wyrwać rękę z twardego uścisku. W tej chwili Antek stanął przed nim, a naciskając go w piersi bokiem, syknął przez zęby: ¦— Puść ją! — Na cóż ty, pieroński dziadzie, tu sie mieszosz?!... — wrzasnął Janek, a puściwszy Hankę jął w dłonie popluwać. Lecz jakby się w czas zmiarkował, ujął ją znowu za rękę zamierzając wyjść z nią z sali. Na drodze stał mu jednak Antek. Nie namyślając się wiele, pchnął go tak mocno, że ten zatoczył się gwałtownie. Antek wsparł się o stół, zerwał i podszedł jeszcze raz do niego. — Mówię ci po dobroci, puść ją! — wycedził z trudem, tłumiąc ostatkiem woli ogarniający go gniew. — Co ty chcesz po mnie? — wrzasnął teraz piskliwym gło- 74 w pysk, aż ci zęby wylecą, ty chwancie! Jazgotliwy, piszczący głos Janka ściągnął na siebie uwagę najbliżej stojących. Nim ci jednak zdołali zmiarkować, o co tutaj chodzi, rozległo się po sali głośne chluśnięcie, jakby ktoś mokrą chustą trzasnął o ścianę. Wszyscy się odwrócili. I w oka migu ujrzeli, że Janek łapie się dłońmi za policzek, zatacza i jak długi wali na podłogę. Na sali wszczął się hałas i krzyk. Muzyka przestała grać, koła taneczne się rozplotły i wszyscy poczęli się przeciskać do miejsca, skąd wybiegały skowyczące krzyki, pełne niezrozumiałych słów. Przerażenie i popłoch przeleciały po sali. Z gęstwy bełkocącego wrzasku można już teraz było wyrozumieć postrzępione słowa, w kółko się powtarzające: — Jeżysz, Maryjko! krew się mi leje. Dejcie mi tego pie-rona, aż go zabiję! Ktoś z tyłu, nie mogący dojrzeć leżącego na ziemi Janka, szepnął ze zgrozą: — Nożem go dziobnął. — Hale, psiniec mu jest — uspokoił go któryś z przodu — dostoł po zębach, puściła mu się czerwiono z nosa, tóż teraz wrzeszczy jak zarzynane cielę... Zapalczywe pokrzyki zgromadzonych, podnieconych gotującą się bójką, poczęły rychło przycichać, a za to wybuchał coraz większy i urągliwszy śmiech z Janka. Wstawał z trudem z podłogi i ustawicznie coś zapalczywie bełkotał, podsycając jeszcze bardziej natrząsanie się z niego i dworowanie. Na środek wybiegł teraz Rewenda. Podparł się w boki i naśladując poprzedni piskliwy głos Janka, jął przeciągle zawodzić: Maryna ze młyna po świecie chodziła, Motycżke na "plecach w dzichówce nosiła... Nosiła, nosiła, u nas go straciła, Z dzichówki wysuła, po pysku nabiła... Po sali przetoczył się ogromny śmiech. Ktoś tam litościw-szy pomógł podnieść się Jankowi i wyprowadzał go do izby 75 straszne rzeczy. Piszczał swoim głosikiem jak ochrypły kogu-cik, groził pięściami wokoło bezradnie, a rękawem ocierał nos i rozmazywał sączącą się krew po gębie, że wyglądał jak poczwara. I to wszystko było powodem, że śmiech nie ustawał, przeciwnie — wzmagał się coraz bardziej. Wszyscy byli po stronie Antka. Ośmieszenie się Janka w tak haniebny sposób nie pozwalało na nic innego. Chociaż między zebranymi znaleźliby się może zwolennicy czy przyjaciele jego, to jednak i ci nie stanęliby w jego obronie, gdyż w takim razie ich honor narażony byłby na poważny despekt. Wstyd by toj był przewieczny, gdyby takiego tchórza broniono. Owszem,I jak długo widzieliby w nim odważnego chłopa, godziłoby 'ę| mu pomóc, gdyby się znalazł w niebezpieczeństwie. Lecz takiej' ciamajdzie, co się pozwoli tak sromotnie pognębić, nigdy!... Po wyjściu Janka począł śmiech powoli wygasać. Każdy wracał do swojej dziewczyny, muzyka znów zagrała i poczętoy tańczyć, jakby o wszystkim zapomniano. Antek stał przy stole. Zachmurzony i dyszący, milczał. I Otoczyło go kilku gazdów, którzy z uznaniem kiwali głowami,! podnosząc jego chwackie zachowanie się wobec czupurnegoj Janka. — Ale nauczyłeś go rozumu — przymawiał mu Doncik —I ale go nauczyłeś rozumu! Tak sie patrzy!... To rozumiem'! Prowda, chłopi?... Dać mu banie, a jak mo mało, drugą na nie,| a trzecią na przydawek i niech idzie, skąd przyszedł, fideusi zatracony. Jhaa, dziwejmy sie!... Przyjdzie toto z drugiej dziedziny, a roztopierzo się jak kokot na śmiecisku. Dobrześ zrobiłj Antoszku, dobrze — i poklepał go przyjaźnie po plecach. Inni| powtarzali te same pochwały, kiwali głowami, cmokali z zachwytu, i jeden drugiego usilnie przekonywał, że Antek dobrze uczynił, bo uratował honor całej wsi. Antek ich jednak nie słuchał. Widział tylko, że Haneczka wyszła z Jankiem, a na niego to ani spojrzała. — Czy się pogniewała na mnie? — myślał z niepokojem. — Przecież inaczej nie mogłem postąpić... : Usiłował uniewinnić się przed sobą, pomniejszyć swą rze-" 76 a przychlebne dogadywania gazdów, zamiast przynieść mu uradowanie, jeszcze bardziej utwierdzały go w mniemaniu, że Haneczka już nigdy mu nie zapomni tej nieszczęsnej chwili. Naraził ją na wstyd i pośmiewisko ludzkie, a teraz śmiać będą się z niej wszyscy. I to wszystko przez niego!... — A niech tam! — pomyślał w pewnej chwili hardo i nie rzekłszy ani słowa, odsunął stojących mu w drodze i wyszedł z izby twardym krokiem. Na drodze owionął go zapach rozkwitłych sadów przydrożnych. Oczy jego zanurzyły się z ulgą w bezmiar błękitnej nocki, przesyconej księżycem i ciszą. Za szczerbatymi płotami, w wielkich prostokątach stały gromady drzew, osypanych bielą kwiecia. Jarzyły się senną poświatą w księżycowym świetle. Nad odległymi łąkami mieniły się opalem samotne mgły. Antkowi nasunęły się w tej chwili wspomnienia zdarzeń, w których przeżywał kiedyś tyle nieludzkiego szczęścia. Haneczkę sobie przypomniał, kiedy mu to w oczy patrzała i po twarzy głaskała, i mówiła: ,,Grej jeszcze, Anteczku..." Zawziętość jego pierzchała, a nachodziła go niemoc i żałość. Poszedł przed siebie. Zapatrzył się w swoje myśli. Zszedł z drogi na miedzę. Biegła przed nim jasnym sznurem wśród operlonych traw. Kładła mu się miękko pod stopy, zapraszała do siebie, wiodła w lekkich zagięciach w głębię uśpionej nocy. Antek poszedł za nią. W pewnej chwili doleciał go z daleka szklany szmer przelewającej się wody. — To jużech przy rzece? — zdziwił się. Zeszedł na łąkę i poszedł do niej na przełaj. Gdy stanął nad brzegiem, oparł się o wierzbę i zapatrzył w wodę. Ujęta w dwa ciemne brzegi, mroczyła się swą głębią i coś sama z sobą gwarzyła. Szedł od niej spokój i ukojenie. Usiadł na trawie. Woda przelewała się sennie po kamienach. Drżące fale, rozświetlone księżycem, mieniły się płynnym srebrem. Uciszał się w sercu. W oddaleniu minionych chwil wszystko to, co było, wydawało mu się teraz jakimś odległym wspomnieniem czegoś, co zdarzyło się nie wiedzieć kiedy i nie wiedzieć gdzie. A może tego nigdy nie 77 i dalej. Cisza wtedy wchodziła do niego i wypełniała każdą jego najmniejszą nawet drobinkę. Chwile mijały. Nic nie mąciło błogosławieństwa nocy wiosennej. Naglą rozdarł ciszę gwałtowny, daleki krzyk. Cichość rozstąpiła się przed nim znienacka, jak powierzchnia spokojnej wody, gdy w nią uderzy ostry, ciężki kamień. Antek drgnął, zbudzony z zamyślenia. Podniósł głowę i słuchał. Chwilę nic... Potem doleciał go drugi krzyk, potem trzeci, a potem już ciągłe, wrzaskliwe wołanie: — Czarownica! czarownica! Chytejcie ją... bijcie... czarownica!... Nagle między jednym a drugim wołaniem dosłyszał przerażony krzyk dziewczęcy, nabrzmiały oślepłym strachem: — Janek!... Janek!... Antek, tknięty nagłym a strasznym przeczuciem, zerwał się z ziemi i pognał gwałtownie w kierunku pomieszanych głosów. Pędził wysoką, nadbrzeżną groblą. W biegu roztrącał niskie gałęzie nasiąkłe rosą, podbiegał, ramionami odsuwał, a one sypały nań rosą, biły po twarzy, za ramiona chwytały. Nareszcie zamajaczyły mu z dala przęsła mostu, rozkroczonego nad ciemną wodą. Z obu jego stron wybiegała droga, chwilę leciała jasną smugą w zasięgu źrenic i stopniowo tonęła w białawym zmroku omglonej nocy. Krzyk nie ustawał. Wzmagał się, pęczniał, przewalał i leciał z tamtej strony rzeki coraz bliżej. W kilku ostatnich skokach dopadł drogi i teraz zawrócił do mostu. — Czarownica!... czarownica!... — biegł opętany wrzask ku niemu. Dobiegł do rzeki. Dostrzegł, że z tamtej strony pędzi na przełaj kilka ciemnych postaci, zmierzających również do mostu, a przed nimi o kilka kroków umyka jakaś dziewczyna. Haneczka!... Poznał ją więcej sercem, aniżeli wzrokiem. Dobywała ostatka sił. Raz wraz oglądała się trwożnie, po czym znów się zrywała i biegła. Bij":• * — Mój Boże święty!... mój Boże święty!... Wyczerpana do ostatka, przystanęła i wsparła się ciężko 0 poręcz mostu. Dłonią przyciskała piersi, nie mogąc już tchu złapać. Obejrzała się. Tupot licznych kroków, podniesione kije 1 coraz bliższy, coraz groźniejszy, prawie już triumfujący trzask... Poderwała się od poręczy, by uciec... Wtedy oczy natrafiły na Antka, dobiegającego z drugiej strony. Nie poznała go. Ujrzała się osaczona! Zakryła na jedno mgnienie oczy, potem zatrzepotała dziwnie rękoma i zanim Antek miał czas pojąć, co Hanka zamierza uczynić, i na nią zawołać — przechyliła się gwałtownie przez poręcz i bezwładnie runęła do rzeki. — Haneczko! — krzyknął Antek i skokiem dopadł miejsca, skąd się Hanka do wody rzuciła. Ujrzał tylko spienioną, skotłowaną wodę, co zalewała szamocącą się w niej dziewczynę. Zerwał z siebie surdut i rzucił się w wodę... Zdyszani chłopi nadbiegli na most. — Dziwejcie sie, dziwejcie sie, chłopi — krzyczał ktoś uradowany — teraz sie bestia topi! — Ale ona kogosi ze sobą do wody zesmyczyła! — Jeżysz, Mario, trzeba mu pomóc, bo sie utopi! — Retować go, chłopi! I zmieszane głosy, napełnione już trwogą, jęły się przelewać nad rzeką. Wlepił się w nią rząd nachylonych oczu, śledzących w osłupieniu szamotanie się chłopca z wodą i z Hanką. — Jeżysz, Mario! Lećcie, chłopi, retować, lećcie retować, bo sie już, Jezusku święty, już się topi! — zawołał ktoś rozpaczliwie. Nachylone postacie oderwały się od poręczy i zbiegły nad wodę. Antek trzymał jednym ramieniem bezwładną dziewczynę, drugim zaś rozgarniał rozbełtaną wodę, parł naprzód... Woda nie chciała oddać swego łupu. Odpychała go od brzegu, ciągnęła za nogi w głębinę, oślepiała oczy, pluła w twarz, tłam-siła jego siły... Chłopiec z trudem łapał ostatek tchu. W oczach mu ciemniało, w skroniach jakieś rozpalone młoty waliły. Nie da się!... 78 79 wyciągnięte ramię, pociągnęły do brzegu; inne zaś uchwyciły Hankę, podparły, na brzeg wyniosły. Hankę złożono na trawie. Antek stał oparty o wierzbę, ociekający wodą, zdyszany, wyczerpany. Spojrzał na dziewczynę leżącą na ziemi. — Jezusie drogi, ona nie żyje!... — szepnął. Przystąpił do niej. Chłopi odsunęli się, milczący, ponurzy. I gdy spostrzegł jej bladą twarz, jej bezwładnie rozrzucone ramiona, oczy przymknięte — ogarnęła go taka żałość, że nie wytrzymał. Osunął się na kolana i jął w kółko powtarzać: ¦— Haneczko! Haneczko! Otoczyli go chłopi, zdziwieni tym wszystkim. Nie nijak wymiarkować, co się to stało. Przystąpił do niego stary Strządała, nachylił się, szarpnął! za ramię i rzucił: — Cóż tela wyrobiosz, Antek?... Przeca to czarownica! Antek oprzytomniał. Zerwał się na nogi i trzasnął go pięścią w głowę, zwalił na ziemię, kopnął z wściekłością, potem drugiego prasnął jednym uderzeniem o ziemię, następnie trzeciego... Przerażenie ogarnęło gromadę. Chłopi rozpryśli się z krzykiem na boki, rozbiegli na wszystkie strony. Wściekłość, która się w nim zerwała, załamała się teraz, opadła. Wyczerpany do ostatka, powlókł się z powrotem ku Hance. Osunął się ciężko na kolana, a porwany nową falą żalu, podnosił jej głowę, całował i szeptał urywane słowa, pełne umiłowania i rozpaczy... Opodal podnosił się z trudem Strządała. Usiadł na trawie, chwilę drapał się po obolałym łbie, a ujrzawszy klęczącego Antka, wymamlał z wyrzutem: — Na, cóż mnie tak, starego, bijesz, Antku?... Antek spojrzał na niego błędnym wzrokiem. Potem znów się nachylił nad dziewczyną i jął powtarzać żałośnie: — Haneczkę mi utopiliście... Haneczkę mi utopiliście... — Haneczkę? — zapytał zdumiony Strządała. — Co za Haneczkę? Wójtową? 80 . na. — i skończone. Tyle jeszcze, że na powierzchni, nad miejscem ich spoczynku, wystawiono kaplicę z umęczonym Panem Jezusem. Matka nieraz opowiadała o tym wszystkim swojemu Zefli-kowi. Nie był jeszcze nigdy w tych stronach. Gdy pomyślał, że teraz tam będzie, gdzieś niedaleko od swego ojca, wyczuwał dziwny skurcz serca, jakby mu je coś w dłoń mocną ujmowało i raz po raz gniotło. Zeflik nie pamiętał swego ojca. Dziewięć miesięcy liczył, gdy ojciec po raz ostatni uszczypnął go pieszczotliwie w policzek, zakolebał kołyską, w której mały Zeflik różowymi nóżkami grzebał i coś po swojemu gwarzył z ojcową twarzą, nachylającą się nisko nad nim. Ojciec powiedział mu ode drzwi: — Pa, pa, rybeczko!... — dłonią skinął, roześmiał się 104 Przez ten czas Żefliczek rósł samopas prawie, bo matka musiała po calutkich dniach u innych pracować, by na chleb zarobić. Wracała zawsze wieczorem z roboty spracowana, zmęczona, a wtedy mały Żefliczek wracał również do domu z całodziennej włóczęgi i już na schodach dopominał się wieczerzy. Gdzie on to nie bywał! Budził się zawsze, gdy już matka poszła do pracy, zjadał przygotowane śniadanie, zamykał izbę, klucz chował pod próg i wymykał się z domu. Wałęsał się przez cały dzień. Czasem przyłączał się do towarzystwa swych rówieśników, lecz rychło uciekał od nich, bo ci zawsze starali się mu ubliżyć lub dokuczyć. Z natury nieśmiały i jakby zastra-chany, nie potrafił w dostatecznej mierze odcinać się czy bronić wobec zaczepek towarzyszy. Chłopcy zaś, wiedząc, że nikogo nie ma, kto by się za nim ujął i skórę ich raz i drugi porządnie przetrzepał, uczynili go sobie przedmiotem swych psich figlów, mając sto pociech, gdy go mogli do żałosnego płaczu pobudzić. Czasem, doprowadzony do ostateczności, próbował pomścić się za doznaną krzywdę, zaciskał pięści i rzucał się na pierwszego z brzegu przeciwnika. Chłopcy wtedy wybuchali radosnym śmiechem, widząc, jak napadnięty prześladowca jednym zamachem otrząsa z siebie słabego Zefliczka, powala na ziemię i pięściami okłada. A gdy uciekli, Żefliczek podnosił się z ziemi, ocierał gęste łzy, a dławiąc się boleśnie poczuciem swej bezsilności, wykrzykiwał za nimi: — O, poczekajcie, gdybych tak mioł ojca, to by wóm on kości połómoł za to wszystko, wy chachary!... Wracał potem w swój ulubiony kąt, uczyniony w przydrożnych krzakach pod nachylonym dębem, zaciskał oczy ściśniętymi pięściami i płakał długo. — Czemu jo nie móm ojca?... Pytanie to nie opuszczało go nigdy. Wierzył, że gdyby ojciec żył, nie działaby mu się nijaka krzywda, bo chłopcy mieliby strach przed nim, nie ważyliby go> się tknąć w obawie, że Zeflików ojciec nie podaruje im tego. A tak ojca nie ma, bo gdzieś pod ziemią został, matki chłopcy się nie boją, tym bar- 105 by mu kupiła ojca na odpuście. — Podziwejcie się, mamulko — tłumaczył — oto wszysc; chłopcy mają tatulka, i Robert Kuczatego, i Hanys Wytrzen-] sów, i Feliks Moroniów, a jo nie móm. Podziwejcie się, mamu-1 liczko, kupcie mi takiego tatulka na odpuście... Pyty, pyty,! kupcie!... j Widać, słyszał kiedyś, że na odpuście można kupić chłop-ków z piernika. I wywnioskował naiwnie, że jego ojciec też był chłopkiem, tylko takim dużym, a jeżeli był chłopkiem, to go z pewnością można kupić za kilka groszy. Motyczkula, Zeflikowa matka, uśmiechnęła się wtedy i powiedziała mu, że takiego tatulka nie można kupić ani za sto,. groszy. ;j Zmartwił się wtedy synek, bardzo się zmartwił. I myślały że gdyby miał sto groszy i jeszcze trochę, to by z pewnością dało się owego tatulka kupić, i miałby go, i tak by go straszniej kochał, jeszcze bardziej niż tę starą kotkę, co się w izbie na pierzynie wylegiwała. I postanowił zbierać te grosze tak długo aż nazbiera. Lecz nie nazbierał ich nigdy. Z czasem zmądrzał i zrozur miał, że tamte chłopki na odpuście były z prawdziwego piernika, a prawdziwego ojca nie można kupić za kilka groszyj Chłopcy zaś dowiedzieli się o tym — widać, matka komuś W opowiadała — i przez dłuższy czas natrząsali się z niego, Zeflików ojciec był z piernika na odpuście kupiony. Tęsknotę jego za posiadaniem ojca, za oglądaniem go włas* nymi oczyma, za jego opieką podsycały jeszcze opowiadania matki. Nieraz bowiem w chwilach wolnych, wieczorami, opowiadała mu o nim. Za oknami szalała wichura lub deszcz dzwonił monotonnie o szybki okienne, a w izbie stopniowo gęstniał fioletowy zmierzch, podnosił się pod powałę, podchodził ku oknu, przemieniał w miękką, senną szarzyznę, zacierał wszystkie kontury przedmiotów, pieszczotą spływał na wszelkie czucie skołatanego serca, koił je i słodkością sycił. W takie zmroki Zeflik słuchał opowiadań o ojcu, które się przemieniały 106 z rnroków wieczornych i szły w Zefliczkowe serce, jakby obrazki kolorowe na okiennym szkle w kościele malowane, które słońce prześwietla, siejąc barwne cienie po ścianach. Słuchał zapatrzony w te dziwy, wyczarowane matczynymi słowy, radował się nimi, karmił serce sieroce, a wtedy zawsze widział ojca. Raz występował na tle mroku, jak ów święty Jerzy, rycerz waleczny, co długą dzidą szpetnego smoka w gardziel bodzie. W złotą zbroję obleczony, na koniu spienionym, co przednie kopyta wysoko w powietrzu podniósł, o urodziwej twarzy, przymruża oczy i godzi w złego potwora. Smok kłapie strasznymi zębcami, pożreć pragnie świętego rycerza, a rycerz nic się nie boi. Gdzie on to widział tego mężnego mocarza o anielskiej twarzy? Aha, już wie! W starym kościele w bocznym ©łtarzu. Zrozumiał, że to nie był święty Jerzy, jak mu matka mówiła, lecz ojciec jego to był. Tak, naprawdę, to ojciec jego, rycerz nieustraszony w zbroi złocistej, co się niczego nie boi, ani nawet smoka szkaradnego, ani nic... Innym znów razem wychodził do niego z odwieczernego zmierzchu jak ów pan wielemożny o jasnej a hardej twarzy, z bieluchnymi, pieszczonymi rękoma, którego kiedyś w karecie hrabiowskiej widział, niedbale opartego na_ skórzanych miękkich poduszkach. A cztery karę konie kłusem leciały, tętniąc rytmicznie świecącymi kopytami po kamienistej drodze, a w rozpędzonych kołach słońce się na szprychach łamało, rozrzucając koliste bryzgi złocistych iskier. Taki z pewnością był jego ojciec... A silny musiał być, jak ten któryś król polski, o którym mu matka z «Mariańskiego Kalendarza* czytała, silny okropnie, co to podkowy łamał w garści jak nic, a konia ponad głowę podnosił i dęby z ziemi wraz z korzeniami wyrywał, nawet ani w dłonie nie popluwając. Taki silny był jego ojciec. Mój Boże, dałby on bobu tamtym przegrzeszonym chłopczyskom, co tak Zeflikowi dokuczają, dał!... A mamulka nie musiałaby tak 5 Pustecki — duch podziemi w kopalniach karwińskich, na Górnym Śląsku zwany Skarbnikiem 107 i łamie od nadmiernej pracy. Mój Boże kandy!... Nienawidził kopalni. Ona mu zabrała ojca i teraz nie chce z powrotem oddać, niedobra!... Gdzieś go strasznie głęboko ziemią przywaliła, kamieniami zasypała, ludziom miłującym go skradła i życie mu odebrała. Niedobra kopalnia!... Pewnego razu wróciła matka z pracy do domu już późno wieczorem, a Zefliczka nie zastała w izbie. Chwilę czekała, myśląc że niezadługo przybieży. Ale Zefliczek nie przychodził. Wtedy niepokój ogarnął jej serce, wybiegła na drogę i ludzi się pytała, czy nie widzieli gdzie jej syneczka. — Nie widzielichmy — odpowiadali wszyscy. Jeden tylko powiedział, że zauważył go przy kapliczce, jakj coś w ziemi grzebał motyką. Pobiegła tam i znalazła swojego Zefliczka, śpiącego w wy-< grzebanym dołku w ziemi. — Cóż tu robisz, chroboczku? Zefliczek zbudził się, przetarł zaspane oczy, wylazł przy| pomocy matki z dołka i rozpłakał się. — Czemu płaczesz, Zefliczku?... Coś tu robił?... No, powiedz mi... Wtedy Zefliczek, tłumiąc łkanie, opowiedział jej, że wziął z szopki małą motykę i poszedł ku kapliczce, w to miejsce, gdzie głęboko pod ziemią ojciec poratowania jego czeka, i kopał, i kopał długo, żeby ojca wykopać i na słońce wyprowadzić, lecz nie mógł się dokopać, bo on bardzo głęboko, i ani nie wie, kiedy usnął. Potem Zeflik zaczął chodzić do szkoły. Trwało to osiem lat. Tam nauczyciel przekonał go do reszty, że ojca swego już nigdy nie zobaczy, chyba w sądny dzień. Tak bowiem głęboko znajduje się pod ziemią i tak dalece przejście do niego jest zawalone rumowiskiem, że nikt nie potrafi już go odgrzebać. Przez dłuższy czas trapiła go wtedy natrętna myśl, w jaki sposób potrafi się ojciec wydobyć w sądny dzień spod owego zawaliska, kiedy teraz ludzie nie mogą go odkopać. Nie mogło mu się to nijak w głowie pomieścić, że on wtedy o boskiej mocy wstanie i na świat boży wyjdzie. Nikomu się ze swej 108 Yię"boleśnie^ wesTtćhńiV raz i drugi, po głowie pogłaska i zbędzie wykrętnymi słowy. Na szczęście był wtedy w klasie uczeń, co wszystko wiedział, straszny mądrala, a do-kry, bo mało wyśmiewny, Karlik Popiołków, co to zawsze miewał jedynkę z religii. Jemu się więc zwierzył. — Te, Karlik, powiesz mi cosikej? — zaczął nieśmiało. ,— Powiem, ale co mi dosz? Cóż mu mógł dać Zeflik, kiedy sam nic takiego nie miał? Ani guzików, ani piór, ani ptaka, ani o żadnym gnieździe wróblim nie wiedział, ani nic. Chyba ten placek mu da, co mu matka z ziemniaków do szkoły upiekła. — Dóm ci placka ze ziemnioków ¦— zaproponował. — Ech, Boże, placek! — mruknął pogardliwie Karlik. — I to jeszcze ze ziemnioków!... — W końcu jednak wrodzona dobroć w nim przeważyła, bo ręką machnął i rzekł: Tóż dej tego placka, ale kęs, to ci powiem! Zeflik dał. Karlik oglądnął, powąchał, ugryzł kawałek, posmakował i cmoknął językiem, że placek dobry. ¦— Tóż mów! — zachęcał Zeflika. — Wiesz, Karlik, powiedz mi, jak to bydzie na sądzie ostatecznym, kiedy mój ojciec jest zasypany w hawierni?... Jak on stamtąd się wyszkrobie, kiedy teraz hawierze nie potrafią go odkopać?...6 — Hm, głupi... też tyle nie wie! No, nie wiesz? To bydzie tak. Kiedy bydzie sądny dzień, to z nieba polecą archanioło-wie i bydą na mosiężnych trąbach trąbić. A wtedy wszyscy ludzie wstaną z grobów i pójdą na sąd... — No, dobrze, a ojciec?... — No, poczekaj, aż ci to powiem jedno za drugiem. A ci archaniołowie bydą tak strasznie trąbić na tych trąbach, że aż się ziemia zatrzęsie i na połowę się rozpuknie... — Jezusku święty! — szepnął struchlały Zeflik. — No. Na połowę sie rozpuknie, a wtedy twój ojciec i wszyscy insi hawierze, co pod ziemią zostali, zmartwych- 6 hawiernia — kopalnia, hawierz — górnik 109 _r a'H~ potem? Nó;"poTemf "p^jdą wgżysey "fia *sąti osta teczny. ¦— Wszyscy? — Wszyscy. — I mój ojciec też? — Toż jako prawię. Twój ojciec też. — A kaj bydzie ten sąd ostateczny? — Na dolinie Józafata. — Na dolinie Józafata? A daleko to jest od nas? — No, to możesz, synku, wiedzieć, że nie blisko. Tak jak tu stąd do Cieszyna i jeszcze kąsek, a potem jeszcze roz tela. — Hale, wiecie, ludzie — zacudował się Zeflik — a to tam mój ojciec pójdzie piechty? — Hm, głupi! Toć piechty. W kolesie przeca nie pojedzie, jeno pójdzie piechotą. Nawet sóm cesarz łebo inszy król bydzie musioł iść tam piechotą. Teraz już Zeflik wiedział. Z latami zmieniał się w chłopaka coraz bardziej zatracającego zdolność przepychania się łokciami przez życie i coraz chętniej szukającego samotności, by móc swobodnie snuć swoje marzenia o niewidzianym nigdy ojcu, tęsknić za nim i jakieś bóstwo z niego tworzyć, do którego w chwilach udręki i żalu modlić się mógł żarliwie nie wypowiedzianymi słowami. Jego duże, modre oczy stawały się coraz bardziej zapatrzone poza tę ziemię i jakby nic nie widzące, co się koło niego dzieje. Szukały zawsze ojca i widziały go, a wtedy on żył w ojcu, a ojciec w nim i dobrze mu było. W toku codziennego życia tęsknił za owymi chwilami, w których będzie mógł zapomnieć o wszystkim i przenieść się myślami w ojcowa krainę, radował się na ich przyjście, szukał w nich osłody i jasnego uradowania. A gdy przebudzony czyimś wołaniem czy szturchnięciem wracał z tamtych zaczarowanych światów, długo jeszcze oczy jego szły omackiem i w niewidzeniu po ziemi, zanim przejrzały i zrozumienie wzbudziły, co to ludzie chcą od niego. Dlatego też ludzie uważali go za niezdarę życiową, za 110 zdania. Niechęć ludzką względem jej Źeflika przypisywała wrodzonej złości człowieka i jak mogła, tak go przed nią chroniła. Zeflik zaś z dniem każdym coraz głębiej zamykał się w sobie, budując w swym wnętrzu sanktuarium przedziwne, w którym tylko jego ojciec mieszkał, a nikt więcej, którego zazdrośnie strzegł nawet przed matką, obawiając się profanacji swej świętości, jakiej by się ludzkie serca snadno dopuścić mogły. W czternastym roku życia ukończył szkołę powszechną i został przyjęty do pracy na kopalni. Matka się wtedy radowała. W najbliższą niedzielę wyjęła z przyskrzynka w trówle7 duży srebrny zegarek. Była to najcenniejsza pamiątka po Zeflikowym ojcu. — Tu mosz, chroboczku — powiedziała, wręczając mu zegarek — to jest po twoim ojcu, Boże mu tam dej radość wieczną... To jest po twoim ojcu. Szanuj se go, a nie stroć, a nie zepsuj. Zeflik przyjął zegarek z radosnym drżeniem. Ujął zegarek ostrożnie i długo nań patrzał. Potem go nakręcił, przyłożył do ucha, słuchając radośnie jego rytmicznego chrobotu. I znów się nań zapatrzył. W pewnej chwili olśniła go przedziwna myśl. Oto zrozumiał, że w dłoni trzyma ten sam zegarek, który kiedyś w ojcowej dłoni spoczywał, że to jest to samo zimne dotknięcie, które ojcowa dłoń odczuwała, ten sam kształt, co ongiś ojcowa dłoń w sobie zwierała, i ten sam drobny ciężar, który ongiś na ojcowej dłoni się ważył. .' Serce rozjarzyło mu się wielkim płomieniem. Po raz wtóry zrozumiał, że na owym drobnym przedmiocie pozostało ojcowe dotknięcie, które teraz w swoją dłoń przyjmuje, że na ciemnych wskazówkach pozostało ojcowe spojrzenie, które teraz w swoje oczy bierze. Lata całe to wszystko na niego czekało, a on teraz podejmuje oną żywą istność ojca. Wyczuł, że coś się w nim roztwiera na rozcież, jak okiennice w ciemnym pokoju, a wtedy złota, wiosną pach- r przyskrzynek w trówle — szufladka w malowanej skrzyni 111 Ale i temu już dawno. Idąc teraz za Durokiem i Warcęgą, myślał o tym wszystkim, a oczyma śledził ruchome cienie ich nóg, wystukujących zgłuszone echo w czarnych gankach. Nie mógł się oswoić z tą myślą, że idzie w to miejsce gdzie jego ojciec spoczywa. W to miejsce, gdzie ojciec spoczywa... Szli w milczeniu. Minęli jeden ganek, zawrócili w górę pochylni, potem minęli drugi i trzeci. Szli ciągle. Powietrze stawało się cieplejsze i słodkawe. Pod ścianami leżały zwały węgla, odkruszone ze zwietrzałych ścian, pod butami szeleścił suchy pył, żółtawe światełka ich lamp ślizgały się po błyskotliwych załomkach chropowatej calizny, mrok rozrzedzał się przed nimi, ustępował, czynił widome przejście, a kilka kroków za nimi zwierał się z powrotem w czarną, puszystą, miękką ścianę, w której oczy utknąć nie mogły. — Nale pierona — zauważył Durok — toć tego jednak'j jest kęs drogi. • — A jest — mruknął Warcęga. Przeszli «spolóny ganek» z ogorzałymi ścianami, minęli tamę, doszli wreszcie do celu. U stropu wisiały sznury, obciążone kamieniem. Były to godziny. Wskazywały miejsce i kierunek, w którym miano poprowadzić nowy ganek. Zrzucili surduty, usiedli pod ścianą, a Zeflik tymczasem poszedł po taczki do magazynu. Gdy powrócił, rębacze jeszcze spoczywali. Usiadł na taczkach. Zaczął znów marzyć. Opodal gwarzyli półgłosem Durok z Warcęgą, czekając na przyjście dozorcy. Była cisza. Czasem odłupał się gdzieś mały zuchelek węgla i z szelestem zsunął się po ścianie, czasem posączył się skroś calizny daleki, daleki odgłos czyjegoś uderzenia perlikiem, odgłos tak nikły, że go ledwie można było czujnym uchem posłyszeć. Miejscami na ściennych żużlach tlił się słaby po-błysk puszystej pleśni, uczynionej z mrowia białych kryształów. Jedynie ta pleśń ożywiała trochę ciemnię ganku. Poza tym wszędzie spojrzenie natrafiało na noc, na ślepą, czarną, bezgwiezdną noc. 112 podniósł oezyi spojrzśtł Maręl)ab "byli cieKawi, jak będzie tamten chodnik wyglądał. Wzięli spod szybu aparaty, wybrali trzy lampy o silnym świetle i wracali. Po drodze dzielili się ciekawością. — Jo by strasznie rod już widzieć, jak też tam bydzie? — zaczął Durok. — Jo też. Ale nie starej sie, dowiemy sie — Warcęga na to. ¦— A może tam natrefimy na nieboszczyków? — wtrącił nieśmiało Zeflik, mając ciągle ojca na myśli. — Na, cóż ci sie tak naroz nieboszczyki przypomniały? — obruszył się Durok. — Bo tam mój ojciec zostoł.,. — Ja, toć! Toć tam młody Motyczka zostoł w nieszczęściu — przytaknął z pewnym współczuciem Warcęga. — A to myślisz, synku, że go tam znajdziemy? — Eh, nie myśl o tym, Motyczka... — dorzucił Warcęga. — Jo wiem, kaj twój ojciec zostoł. Właściwie, to nie wiem, ale tak se miarkuję, że w tym miejscu, kaj teraz kopiemy, to sie tam nie schronił. Jo był wtenczas na dole, to wiem. Gdy nastąpiła eksplozja, to on wtenczas był we filorze «pod Kry-kiem». Chyba, żeby stamtąd uciekł, ale bodaj... Tam go, synku, nie bydzie, kaj teraz kopiemy... Zeflik uchwycił się Warcęgowej wątpliwości. Chyba, że stamtąd uciekł... Tak, być może, że stamtąd uciekł, jak zresztą wszyscy uciekali. A może... A może też wybuch zastał go przy pracy, jak się to z innymi zdarzyło, i poległ w przodku... Z pewnością. Na tym chodniku, gdzie teraz się dokopują, nie będzie nikogo. Chyba jaki wozacz lub budowacz. A może nikogo nie będzie?... W przodku ubrali się obydwaj górnicy i dozorca w przyniesione aparaty. Zawiesili je na piersiach, przewiązali taśmami przez plecy, wybiegającą z aparatu rurkę gumową ujęli w usta, nos ścisnęli sprzączką, przekręcili kurki i jęli oddychać powietrzem, wytwarzanym w aparacie. Lampy benzynowe oddali Zeflikowi i kazali mu się wyjiosić daleko od nich, ujęli ciężkie lampy elektryczne i w trójkę zaczęli tłuc kilofami 8* 115 Jeszcze^dochodziłygo'uderzeniakilólówl MiałćźeKać, aż sami" po niego przyjdą. Chwile mijały. Uderzenia raz milkły, potem znów się wznawiały. Zeflik zasłuchał się. W pewnym momencie wydało mu się, że to słyszy uderzanie w przybite wieko trumny czarnej, w której jego ojciec leży. Tak, to ojciec!... Leży w trumnie i pięściami bije w wieko i bije bez przerwy, chcąc je zrzucić z siebie, na wolność się wydobyć. Na jedno mgnienie oka wyczuł w gwałtownym skurczu serca nieludzką, rozpaczliwą mękę tego drogiego człowieka, wydzierającego się śmierci... Żachnął się, przetarł w oną wizję zapatrzone oczy i rozejrzał się dokoła. Cztery płomyki lampek paliły się spokojnie, nieruchomo, a ich żółtawe światło sięgało głębiej w mroki niż zazwyczaj. — No, pewnie, co cztery lampy, to nie jedna — pomyślał. Daleka młocka ustała. — Aha, już przekopali — i wytężył słuch. Nastała teraz cisza niczym nie mącona. Udzielała się powoli Zeflikowi. Wrażliwe czucie jego wygładzało się stopniowo jak powierzchnia głębokiej wody, w której niebo z gwiazdami się przegląda. Myśli jego wypływające zawsze z tęsknoty za ojcem jęły się ważyć jak te mgły leciuchne nad wodami w pachnący wieczór wiosenny. Przywodziły przed jego patrzenie postać ojcową, taką samą, jaką mu zawsze matka opisywała. Wyławiał z mroków wynurzające się kontury jego twarzy białej, ocienionej miękkim zarostem, spostrzegł jego nos orli, jego brwi w hardym łuku pod wysokim czołem zarysowane, jego bujną czuprynę o kasztanowatym połysku, kształtne uszy i ów wielemożny wyraz jego twarzy. I te oczy ojcowe spostrzegał, patrzące w niego bez zmrużenia, oczy mądre, słodkie, tak ogromnie kochane oczy... Ach! Boże, jak bardzo by pragnął przytulić się do tej mocnej postaci, przygarnąć się do jego piersi szerokiej, wyczuć na sobie splot serdeczny jego ramion. Jak bardzo by pragnął patrzeć długo, długo w te jego siwe, słodkie, mądre oczy i całować je w radosnym uniesieniu, sycić się ich światłem, wierzyć, że one 116 y najmniejszy jej zarys, atłasowy w dotknięciu, te usta śliczne całować i całować, i wsłuchać się w rytm bijącego serca, które Zeflika ponad wszystko kochało!... Jak bardzo by tego wszystkiego pragnął!... Wyczuł znienacka ułudę tego wszystkiego i załkał niewidocznymi łzami. Gdzieś w głębi piersi jęły się teraz sączyć, spadać kroplami na serce, rozpalać je w dziwny płomień, a płomień ów rósł w nim coraz większy, ogarniał go do reszty, do niepamięci przywodził. Posłyszał kroki. Podniósł oczy i ujrzał zbliżające się światło. Patrzał z niepokojem. Co mu tamtem człowiek ze światłem powie? Co mu on powie?... Był to dozorca. Doszedłszy do Zeflika, wyjął z ust rurkę od aparatu, zdjął sprzączkę z nosa i głęboko odsapnął. — Podej mi tu, synek, lampę, musimy gazy zmierzyć. Zeflik podał. — Panie oberhajer — zaczął nieśmiało — przeboczą, jak tam wyglądo? ; — No, jak wszędzie. Stare zawalisko i zbyte. — A nie ma tam nikogo? — Na, któż by tam mioł być? — zdziwił się dozorca. — Wiedzą, bo tam snoci mają być hawierze jeszcze od ostatniej eksplozji... — Eh! Psiniec tam mosz, nie hawierzy. Kajby się tam nabrali... — Bo jo myśloł... — usprawiedliwiał się Zeflik. — Toś głupio myśloł. Podej haw lampę jeszcze jedną, a siedź tu, aż cię zawołómy. — I poszedł. Zeflik czekał długo. Słyszał, że tam coś rąbią, lutnie przewlekają i zrozumiał, że przeprowadzają wiatry w odkopany chodnik. Potem posłyszał dalekie wołanie: — Motyczka, MotyczkaL. Widać, że już nie ma tam gazów, kiedy go wołają. Zerwał się i pobiegł. W perspektywie długiego ganka widział słabe lśnienie lampek. Doszedł do jego kresu. Wtedy rozwarła się Przed nim przestronna czeluść, do połowy zasypana rumowi- 117 stem i pokruszony opadł na spąg. Odkryta przestrzeń w niczym nie przypominała chodnika. Był to raczej stary filar, do połowy zasypany oberwanym stropem. Wyjście z niego, które widocznie prowadziło wzdłuż calizny węglowej, było również zawalone. — Pierona! To się bydzie stary wściekoł, gdy się dowie, że tu nie ma chodnika — zauważył dozorca. — Na, czechmón10 to mógł wiedzieć — poparł go War cęga — że tu natrafimy na filorn zamiast na chodnik. — Cało robota na nic... — Na, dyć przeca panowie mają mapy. Mieli sie dobrze podziwać i wymierzyć, co a jak... — Mapy są, ale stare — odparł dozorca. — Downij rysowali mapy na oko, a nie tak, jak teraz... Nó, przepadło — zawyrokował po chwili — swoje zrobiliśmy, a że sie nie udało, nic na to nie poradzimy. Pójdziemy... — Poczekają jeszcze, panie oberhajer — wstrzymał go Warcęga •— może tu co znajdziemy... — Ech, co by my tam mieli znaleźć!... — Na, dyć jak sie podziwom, to człowieka przeca nie uby-dzie — uparł się Warcęga i jął powoli posuwać się wzdłuż ściany do zawaliska, oświecając uważnie każdy załomek. — Oto łopata! — krzyknął, schylając się. Podeszli wszyscy do niego. Istotnie. Na spągu leżała łopata, przysypana do połowy węglem. Dozorca kopnął ją, a wtedy stylisko ułamało się i poleciało pod ścianę. — Oto druga... a oto kilof!... Nachylali się nad każdym znalezionym przedmiotem i oglądali ciekawie. Macali ich zmurszałe styliska, dziwili się ich kruchości, przełamywali w palcach. — Nie dziwota — zauważył Warcęga — toć temu już... no? wiela roków?... około patnoście roków... nie dziwota... 10 czechmón — licho 11 filor — filar I znów się wszyscy nachylili nad konewką, czarną, zbutwiałą- Dozorca chciał ją podnieść. Rozsypała mu się w dłoni. Patrzyli teraz na te szczątki narzędzi pracy górniczej i dziwili się każdej rzeczy, tak bardzo przecież im znajomej, a jednak obcej i jakby z zaświatów wracającej. Piętnaście lat na ich odkrycie czekały!... Otworzyły im się nieoczekiwanie oczy i ujrzeli swych współbraci, których ogień pobił, a którzy te styliska w krzepkich dłoniach ongiś trzymali i swą wolę i serce w nie wkładali, myśląc wtedy o żonie i dzieciach swoich i o starej matce, czekających na nich z ustawicznym niepokojem. Nie zdawali sobie sprawy z onego widzenia. Podświadomie jeno ulegali niesamowitemu czarowi owej tajemnicy, przez nikogo jeszcze nie zrozumianej tajemnicy czarnej śmierci, która w tej chwili koło nich na palcach stąpała. Bezwiednie ściszyli głosy i starali się tak lekko stopy stawiać, by najmniejszym szelestem nie płoszyć ciszy umarłej, co tak długo na nich czekała. Zdawało się wszystkim, że znaleźli się obok otwartej trumny, w której ktoś ogromnie bliski ich sercu leży. Nie należy mącić jego spokoju. Nie mogli się oprzeć wrażeniu, że wyczuwają jego obecność między sobą, że się gdzieś tuż, tuż znajduje, ociera się o nich, w oczy zagląda zdziwiony, czego ci ludzie chcą od niego... Warcęga zeszedł pod brzeg zawaliska. — Jezus, Maryjo! — krzyknął zduszonym głosem. Poleciały za nim spłoszone oczy towarzyszy. — Co się stało? — wykrztusił dozorca, bo nagły lęk ujął go' drapieżnie za grdykę. — Człowiek tu leży!... Człowiek!... — Człowiek?... — Człowiek!... Nachyliły się cztery lampy, pomnożyło się gromniczne światło w jarzący krąg. W jego kolisku ujrzeli skurczone zwłoki górnika. Na spągu, w pyle pod ścianą. W przedśmiertnej męce wyłamane ciało zesztywniało w bolesny kształt krzyku za wydzieranym życiem. Jedna dłoń uczepiła się rozcapierzonymi palcami gardła, duszonego trującym czadem, 118 119 nicznym ukochaniu życia, które tak nagle gasło, o tym obłędnym przerażeniu, co znienacka nadleciało jak piorun, o tym żalu nadludzkim za tymi, co go próżno na ziemi oczekiwać będą, łkając bezsilnie po nocach ciemnych, z których sen odleciał, i o tym zduszonym buncie przeciwko tym, co winni są jego śmierci... Leżała teraz ta dłoń zaciśnięta w prochu, bezwładna, rzucona ciężko o ziemię. Głowa była schylona na piersi. Skóra na twarzy pożółkła, zasuszona, policzki głęboko zapadłe, zwarte szczęki i kość policzkowa odrzynały się ostrymi konturami. Oczy zamknięte przebaczały wszystkiemu. Warcęga zdjął czapkę i uklęknął. Dygocącą dłonią zakreślił na piersiach łamany krzyż i jął szeptać święte słowa. Durok i dozorca uczynili to samo. Zeflik, wstrząśnięty do głębi, przychodził do siebie. Starał się myśli zebrać. W pierwszej chwili, gdy posłyszał krzyk War cęgi: — Człowiek!... — serce jego zatrzepotało się gwałtownie, jak ptak oślepły. Pomyślał: —Mój ojciec... — w oczach mu pociemniało, a dech zaparło w piersi. Pośpieszył za drugimi, drżąc ze wzruszenia. Teraz stał nad zwłokami i patrzał. Szukał w zasuszonej, żółtej, odrażającej twarzy poległego znajomych rysów ojca. Znajomych z opowiadań matki. Nie znalazł. — To nie mój ojciec... — szepnął i w tej chwili jakaś ulga spłynęła na niego. Przygaszony płomyk w jego sercu zapłonął powrotnie w chwili, gdy oczy zetknęły się z widokiem obcej mu istoty. — To nie mój ojciec — szepnął po raz drugi i wyczuł jakby radość. — Na, klęknij że, pieronie, a porzykej12 też za duszyczki w czyśćcu!... — zgromił go Warcęga, szturchając pięścią. Zeflik zdjął czapkę, uklęknął i jął szeptać Ojcze nasz. 12 rzykać — modlić się 120 pi piękny, tak bardzo piękny, jak nikt na świecie, a tu przed nim leży... Zatrząsł się na samo wspomnienie określenia, jakiego chciał użyć, bojąc się, że ubliży nim duszy tego biedaka. Dozorca polecił Durokowi, żeby udał się pod szyb i zameldował dyżurnemu dozorcy o wszystkim. Dozorca wyda mu dużą płachtę i dwóch robotników pośle, którzy zwłoki przeniosą z Durokiem i Warcęga na przekop, tam złożą do wozu i wydobędą na powierzchnię. Gdy Durok powrócił z robotnikami, zastał Warcęgę i dozorcę, opowiadających sobie spokojnie o ostatnim festynie strażackim na Bąkowcu, gdzie to Warcęga mocno sobie czuprynę zapruszył. Zeflik uśmiechał się. Przystąpiono do pracy. Ujęto zwłoki ostrożnie i przełożono na rozpostartą płachtę. Ubranie nieboszczyka rozsypywało się w drobne strzępki za każdym dotknięciem. Gdy już mieli płachtę zawinąć, zauważył dozorca coś błyszczącego na jego piersi. Schylił się, rozsunął do reszty zbutwiałą koszulę i ujął błyszczący przedmiot w palce. Był to owalny medalik na sznurku, zawieszony na szyi. Sznurek się zerwał. Dozorca potarł medalik mocno w palcach, przytknął do światła i chwilkę patrzał. — Borok, oto strzybny agnusek mioł na piersiach... — tłumaczył nachylonym górnikom. — Strzybny agnusek z Częstochowską Panienką Maryją... No, bierzcie, chłopi... a powoli, żeby się nie rozsypoł... A ty, Motyczka, idź na przedzie, by-dziesz świecił. Wstał, schował medalik do kieszeni i powoli ruszył za wszystkimi, zamykając pochód. Pod szybem dopytywali się górnicy Warcęgę, któż to może być. Bo przecież on był wtenczas w kopalni, gdy była eksplozja, to będzie wiedział. Może poznał? Może przypomniał sobie, jak się nazywał ów nieboszczyk? — Wiecie, chłopi, jo se nie mogę zmiarkować, kiery by to mógł być — mówił Warcęga. — Jo dobrze wiem. Wtedy w hawierni zostali: stary Masny, jego synek Gustlik, Kożdoń 121 No, ale nie wiem, czy wyście kierego znali. Wiecie, chłopi, jo sie dobrze przyglądoł, boch go pierwszy uwidzioł, alech go nie mógł poznać... Tak sie po wzroście zdowało, że to by-dzie Kuczera. Ale nie wiem doista... — Na dyć jak go jutro w cechowni wystawią, to go może kiery z ludzi pozno — dorzucił ktoś z tłumu. •— Może... — No, a lampy jego nie znaleźliście? — Diasi wiedzą, kaj tam była lampa. Może pod zawaliskiem. — Szkoda, bo gdyby była lampa, to by z jej numeru można się dowiedzieć. Wszak tam bydą jeszcze mieli panowie zapisane w starych księgach, kto mioł ten a ten numer na lampce. Nazajutrz wystawiono zwłoki w cechowni. Liszok, stolarz kopalniany, zbił w nocy trumnę, pomalował na czarno, a teraz ustawiono ją z poległym na krzesłach i zapalono wokoło kilka świec, wypożyczonych od ołtarza świętej Barbarki. Otwartą trumnę nakryto białym prześcieradłem. Na prześcieradle złożono znaleziony agnusek. Od samego rana przychodzili ludzie. Górnicy, panowie, baby, dzieci, każdy się przepychał do trumny, unosił ciekawie prześcieradło, a co który starszy, usiłował odgadnąć, kto to może być, oglądano agnusek, odmawiano pacierze i tak ciągle w kółko. Jedni odchodzili, drudzy przychodzili. Nikt nie mógł powiedzieć, że poznał tamtego biedaka w trumnie. Uniemożliwiały to zmienione do niepoznaki rysy, przypominające mumię. Koło południa przyszła Motyczkula z Zeflikiem. Nie mogła tego uczynić wcześniej, bo miała dużo pracy, której nie można odbiec. Już po drodze dopytywała się wracających ludzi, czy nie wiedzą, kto to może być. — Nie wiemy — odpowiadali ludzie — nie można go poznać. Tak bardzo jest zmieniony... — Mój Boże, czy tyż to nie bydzie mój Antek — szeptała, połykając łzy. — Wiesz, twój ojciec, Zefliczku... 122 a czasem jedną i drugą ukradkiem z twarzy otarła. Były t0 Juz *zy Jak gdyby suche, wyzbyte dawnej goryczy, będące jedynie wspomnieniami dawnych łez. Zeflik nie podzielał jej niepokoju. Szedł spokojny, przeświadczony mocno, że to całkiem kto inny, a nie jego ojciec. Gdzieżby tam! Przecież on dobrze wie!... Zawsze go widzi jakby żywego. On taki piękny, tak bardzo piękny, jak niczyj ojciec na świecie!... Tak bardzo kochany ojciec!... Jego własny ojciec!... W sali cechowni zastali sporo ludzi. Gdy zobaczyli Motycz-kulę, rozstąpili się skwapliwie, wiedzeni nieświadomym' pragnieniem, by ona nareszcie poznała w nim swego męża i w ten sposób zaspokoiła ich dręczącą ciekawość. Wszyscy patrzyli na nią z napięciem, czekając, skoro podniesie rąbek prześcieradła. Motyczkula stanęła obok trumny. W rozwartych szeroko oczach błyszczały łzy, a ręka, wyciągająca się do trumny, drżała. Chwilkę zawahała się. Potem ujęła koniec zwisającego prześcieradła. Na słoneczne światło wynurzyła się mała, chuda, zasuszona twarz poległego. Nie miała w sobie nic z ludzi zmarłych. Czyniła raczej wrażenie maski, ulepionej niezdarnie z ciemnawego wosku. Chwilę patrzyła. Przymrużyła oczy z natężenia: szukała znajomych rysów. Ludzie umilkli, tając dech w piersiach. Zeflik się uśmiechał. Z przedziwną ulgą patrzał, jak matka zakrywa powoli twarz tamtego w trumnie. Płomyk w sercu jego palił się słonecznym światłem. -l — To nie jest mój Antek... — wyszeptała z trudem, patrząc na ludzi. Twarz jej, stężała w okrutnym oczekiwaniu, jęła się powoli ożywiać. Uklękła, by zmówić pacierz. Wtem oczy jej padły na błyszczący w słońcu agnusek. W fałdzie prześcieradła zauważyła go. Podniosła go do oczu i chwilę patrzyła. Ręce jęły dygotać. Patrzenie jej w agnusek wszystkim zdawało się trwać wieki. Odwróciła go, poślinionym palcem przetarła. Na czole zbiegły się zmarszczki w poprzeczną bruzdę. Oczy gorzały. Nagle rozwarła ramiona, załamała je nad głową, agnusek potoczył się z dźwiękiem po podłodze. 123 1 Zeflik patrzył na matkę. Serce zmieniło się w martwy kamień. Nic nie rozumiał. Ktoś się tam nad matką nachylił i jął uciszać. — To jest mój... Antek!... — szeptała matka — to jest... mój agnusek... jo mu go dała... podziwejcie sie... Och, Boże!... Boże!... Zeflik podniósł agnusek z podłogi. Popatrzył. Na jednej stronie Matka Boska Częstochowska, na drugiej wyryty napis: «Od twojej Hanki». Tak, to jest agnusek od matki. Matce jest na imię Hanka!... Skoczył do trumny, zerwał prześcieradło... To ma być jego ojciec?... To o n ma być? T o o n?... W jego źrenice wrażała się z okrutnym prześmiewiskiem w potwornym grymasie ściągnięta maska ojcowej twarzy. To ma być jego ojciec?... Zakrył dłonią oczy. Świat cały roztańczył się koło niego. Czarny wicher zerwał się gdzieś z zaświatów, przyleciał tabunem tysiąca rozpętanych koni, wchłonął w siebie ów jasny płomyk, gorejący w jego sercu, i zgasił... Zeflik, tłamsząc w sobie wzbierający szloch, wybiegł z sali. 1928 Miód w sercu Jjtary Koczwara wziął siekierę, wsunął pod surdut i wybrał s;ą do lasu. Tego roku śnieg tylko w górach siedział. Widać go było za dnia, jak swoją czapicą okrywał Jaworowy. Na groniach też. W dolinach czasem popadał, potem przyleciał ciepły wiatr, zlizał go i nic nie zostało. Na drogach, pod rozpapranymi buciskami chlupotało czarne, rzadkie błoto. Mrok zeń szedł i jakiś ziąb przemierzły. Szpetne tego roku święta, bardzo szpetne, do świąt ani kapkę nie podobne. Z rzadka mżyły światełka, do wysokich słupów przydrożnych uczepione. Z kopalni siały mnogie mleczne kule srebr-nawy poblask, co sączył się na wysokie mosty, dachy, wieże kanciaste i dymiące hałdy. Koczwara wybrał się po jedliczkę do lasu. Akurat o zmroku, by nikt nie zobaczył. I grzech to, i złodziejstwo wielkie kraść jedliczki z lasu. Ale cóż robić? W lesie ich moc, a chociaż se tam jedną uszczknie, to kopalnia nie zbankrutuje. Jeszcze urośnie dość inszych a piękniejszych. Ale cieszył się Koczwara na tę świętą wilię, ale cieszył!... Cały rok o niej myślał i głowił się ciężko, jakby to uczynić, by w święty wieczór uzyskać urlop. Mój Boże!... Przynajmniej ten jeden raz!... Jak calutki boży rok — pilnie chadzał na szychtę, noc za nocą, dzień wedle dnia, jak już tam trafiło — pilnował maszyn, jak oka w głowie, oliwy dolewał, czyścił, ochraniał... Maszyna zwyrtała przeogromnym koliskiem, zbyr-czała chrapliwie, dygotała, a spoza ściany w szerokim kominie wiatr ogromny szalał, wicher stonaremny kłębił się szar- 125 wichrzyska, pranego opętanym wiatrakiem, jakby sto tłustych*^ kotów, po grzbiecie głaskanych, sytych poza murem siedziało i z uradowania wielkiego mruczało. Koczwara już dawno pracowicie w kalendarzu wyliczył, że szychta trafi mu akurat w ten dzień święty. Od szóstej wieczora do szóstej rano. Na, że też to musiało tak trafić!.. Czemu nie inakszy?... Ale to już tak na świecie!... Koczwara wie, co uczyni. Zajdzie do pana inżyniera, poprosi pięknie, drzewa paniczce urąbie, wody nanosi, paniczka za nim się przymówi i pan inżynier zgodzi się... I będzie dobrze. Pan inżynier głową kiwał, że nie a nie... Ale potem paniczka przyszli, panoczka pięknie po gębulce pogłaskali i pan inżynier się zgodził. — Więc dobrze! — powiedział. — Ale musicie mi jeszcze jedną furę drzewa porąbać! — Dobrze, pięknie proszę, panie inżynier!... — zgodził się skwapliwie Koczwara i jedną furę drzewa porąbał. Mój Boże, ale też to dzisiaj będzie wilia, ale będzie!... Rybę se już Koczwara kupił. Takiego bachratego karpia. Karp jest gruby i brzuchaty, ciężki i tłusty jak małe prosię. Koczwara czystej wodziczki do putni nalał i karpia do wody wraził. A karpisko nic. Jeny czasem tym szerokim ocasem zafajta i wielkimi, wyłupiastymi oczyma ślepi na Koczwarę. Koczwara stoi nad putnią, patrzy się na karpia, fajkę pyka i raduje się... Ryba siedzi w ciasnej putni, grzebie ocasem w wodziczce, a z pyszczka to se takie banieczki puszcza... Bul... bul... bul... A za chwilę znowu: bul... bul... bul... Staro Masno, co za ścianą mieszka, karpia zabije, wypitwie, osnoży, potem usmaży i będzie po paradzie. Orzechów też se już kupił. Cztery se odłożył, co mu mają zdrowie wróżyć na cały rok. Miodu przyniósł mu w garnuszku młody Plinta z Kiczyc, opłatki zaś ma od kościelnego Fafuły ze Skoczowa. Wszystko już ma, co na wilię potrzeba- Teraz jeszcze idzie po jedliczkę. Postawi ją na stole, w takie dwa ustrugane kłopetki wrazi, w wywiertaną dziurkę 126 Świeczki na™]edflić"zce gorzeją, gorzeją... jabłuszka się bam-bylają, złociste orzechy migocą, w piecu ogienek mruczy, a fCoczwara siedzi se na ławie podle pieca, harmonię naciąga, paluchami po jej wymyślnych pedałkach przebiera i gra... Kolędy gra!... Raz taką, potem zaś owaką. «Przybieżali do Betlejem pasterze* łebo «Wśród nocnej ciszy»... łebo jeszcze insze. Paluchami przebiera po białych guziczkach z jednej strony, a z drugiej na basach du... du... du... I znowu: du... du... du... Kieby Kasperlik na organach!... ¦— Piękno wilia bydzie!... Hej, ale piękno!... Co se Koczwara przypomni, to mu miód w serce kapie. Słodki, złocisty miód. Kap... kap... kap... I tak w kółko. Już pełniutkie serce rzetelnego miodu... — Piękno bydzie wilia!... W lesie dużo jedliczek. Chodzi o taką, by prosta była, smukła, z równymi gałązkami, tak ładnie na krzyż. Jak już wilia, to jak się patrzy!... Staro Masno tam z pewnością już jego rybę smaży, z ka-strola na michę wybiera, raz wraz palce obliźnie, a dziecka warzechą odpędza, by nie dłubały, bo to Koczwarowa ryba. Nachylił się Koczwara w lesie, wlazł pod niskie gałęzie. Po gębie go drapią. — Dzisz!... I ta jedliczka, a też się śmierci broni!... — mruknął. Wybrał jedną, oczyma zmierzył, obmacał — dobra jedliczka. Ciął siekierą, ciął drugi raz — jedliczka obaliła się. Ujął i wysmyczył ją na drogę. Obejrzał się, czy kto nie idzie. Nikogo nie ma!... To dobrze! Tylko to błoto przenaremne! A prowde ludzie powiadają: — Święto Katarzyna po lodzie, Boże Narodzenie po wodzie... Zarzucił jedliczkę na ramię i ruszył do domu. A w sercu przelewa się miód złoty. Albo miedzą pójść, albo też drogą? Zawahał się. Drogą pójdzie się lepiej, ale miedza poprowadzi go naprzejmo koło jego maszyny. Spojrzał w jej kierunku. W ciemnej nocy śle-Piły jaskrawe prostokąty okien. Za oknami jego maszyna 127 ¦« T Boże! nie źip^mńiiroliwy "doTaS, żeby, Broń Boże!'ćżego nuT nawróżył!... Zawrócił miedzą. Przedbiegł go w drodze rytmiczny łoskot maszyny, coraz głośniejsze dudnienie, pomruk skołtunionych wichrów w krótkim, szerokim kominie blaszanym. — Maszyna idzie! — szepnął zadowolony. Pod oknem położył jedliczkę. Wspiął się na palce i spojrzał do środka. Czarne kolisko dostrzegł. Czarne kolisko z lecącymi szprychami. Pod bokiem migają suwaki, a koło nich, koło ściany Rewenda stoi i płacze. — Na toć staro babo! — zadziwił się Koczwara. — Cóż tak beczy? Isto go zęby bolą, łebo co?... Wszedł do środka. Rewenda odwrócił się plecami i szybko wytarł oczy. •— Ty, Rewenda, cóż tak beczysz?... Chłopak zamroczył się. Nic nie powiedział. — Cóż tak beczysz? Cóż ci jest? — nanukał Koczwara. Tu już Rewenda nie wytrzymał. Dusił w sobie łzy, dusił, ale nie poradził zdusić. — Toć, dobrze sie wom pytać!... — wykrztusił płaczliwie. — Jak jo tu muszę siedzieć, a... — A co? — ...jak jo tu muszę siedzieć, a tam moja mamulka sama została!... — Kaj? — No, w chałupie!... A tak sie borok matczysko cieszyło, że bydzie ze mną wilię świętą razem odprawiać, a jo tu teraz muszę siedzieć, a ona tam sama. — Na, dyć to ni ma mało dziouszka, dyć ją tam nic doma nie zeżre — starał mu się Koczwara wytłumaczyć dobrotliwie. — Toć!... — A borok matka bodej drugiej wilii dożyje, a teraz tę ostatnią chciała ze mną odprawić, a ona tam sama, a jo tu muszę za was siedzieć!... Pierońskie takie porządki! — Nie klnij tak, brzydoku!... Przeca dzisio sie nie godzi kląć! Święty wieczór przeca!... Czy twoja matka jest nimocno! — Toć!... Od roku już blisko leży... jj _- Wiesz ty co, Rewenda?... Idź se do chałupy, jo tu zostanę... .— Kaj iść? — patrzą wytrzeszczone oczy chłopca. Wierzyć, czy nie wierzyć? .— No, jako prawiem! Do chałupy idź i zbyte! — Naprowdy? — Prawiłech! Bier swoje pieczki, a drzyj ku chałupie! — Pónbóczek wóm zapłać, Koczwaro! Pónbóczek wóm zapłać!... — Ale idź, idź... — broni się Koczwara. Zatrzasnęły się drzwi za Rewenda. Koczwara wyszedł za nim. — Ty!... Rewenda!... A mosz jedliczkę doma? — zawołał w noc. — Ni móm. — To weź se!... Pod oknem leży!... Koczwara został sam. Maszyna dudni: duch... duch... duch... Koczwara stoi przy maszynie i po głowie się skrobie. — Nie bydzie ryby... nie bydzie kolędy ani jedliezki, ani nic. Pierona kandy!... Maszyna dudni uradowana, rzegoce, skaczą ramieniska z uciechy, długi, płaski rzemień na kole klaszcze: klask... klask... klask... Za ścianą mruczy sto kotów po grzbiecie głaskanych, z czegoś ogromnie zadowolonych. W stare serce znowu miód kapie: kap!... kap!... kap!... Jak ta gęsta, żółta oliwa, co na rozmigotane koliska wycieka. 1930 128 9 Miód w sercu t. I Uśmiech zza płotu Jónek Wytrzensów siedział na skrzyni przy dwierzach, głowę trzymał w dłoniach — a łokcie miał wsparte na kolanach — i rozmyślał. Ciężkie to było rozmyślanie. Jak koląca drzazga za paznokciem, której w żaden sposób wydobyć. Siedział na skrzyni i rozmyślał o swoim żywobyciu mizernym. Pod umorusaną bluzą drelichową wydymał się garb na plecach, taki śmieszny garb. Na ogiętych plecach siedział, jak małe brzemiączko przekleństwa. Niekształtna głowa tkwiła w ramionach. Oczy były siwe. Czasem przybierały kolor błękitu, czasem tylko. Poza tym były siwe i złe. Jak pies na łańcuchu, gdy go długo z bezpiecznego miejsca drażnić. Czarne paluchy rozcapierzyły się na chudej twarzy. Z rozszczepienia palców patrzyły oczy na posadzkę. Na równe, usypiające w swej jednostajności kwadraciki, rysowane grubą czernią na jej brunatnych tafelkach. W każdym kwadracie było jeszcze koło. Ile tafelek — tyle kwadracików, ile kwadracików — tyle kółeczek. W oczach się mieniły. W zamkniętym kółeczku, co jego oczy teraz z tamtego ich mrowia to jedyne wyłuskały, w zamkniętym kółeczku grzebała się mucha. Oliwy się widać z koneweczki na posadzkę ulało, oliwa rozzłociła się żółtością miodu, przyleciała mucha i siadła. Akurat w środku kółeczka, może troszynkę na lewo. Teraz grzebie nogami i grzebie, morduje się, męczy i nie może wyleźć ze złocistej mazi. Trochę se spocznie zdyszana, nadchodzącą śmiercią przerażona, znieruchomieje na chwileczkę, potem znów zaczyna grzebać. Wszystko na darmo. Jónek trzyma głowę w dłoniach i przez rozszczepienia pal- 130 jego gka-Medaczyna. Myśli i myśli, przed oczyma jakoby płachcisko ogromne rozwija, a w płachcisku jakby coś czarnego, obmierzłego gmerało. To krzywda przez życie zbierana. To widzą jedne oczy- A drugie, te szare, widzą muchę w kółeczku. To on sam. półeczko — to ludzie i nie szara, lecz czarna codzienność, która go ze wszech stron otacza. Jeżeli wyjdzie z niej, trafi na drugą podobną. A choćby i z tej wyszedł, na trzecią i na dziesiątą i na setną trafi. Wszędzie będzie zamknięty w kółeczku. Rozlana oliwa zaś — to krzywda. Grzebie się w niej i grzebie, uciec jej pragnie, a nie poradzi. Skąd ona płynie? Skąd? Czy i ona znalazła się w jego życiu, podobnie jak owa oliwa przypadkiem rozlana. Niósł konewkę, nachylił się, by jakiś śmieć z posadzki podnieść, i oliwy się ulało z przechylonej niebacznie koneweczki. Czy i tak z nim było? Jónek trzymał głowę w dłoniach i dociekał przyczyny. Myśli jego szły niby spojrzenia w ciemną studnię. Osowiałe, znużone myśli. — A, żeby was jasne... — syknął i strzymał się. Niedomó-wione słowo cofnęło się, jak przestraszona ręka. Podniósł głowę, a w tejże samej chwili opadła z niego zgryzota. Już jej nie było. Oczy poszły z uśmiechem naprzeciw widokowi maszyny, uszy roztworzyły się z ulgą na stłumiony rytm migających ramienisk. Na środku sali rozsiadła się szeroko maszyna. Czarna, lśniąca maszyna. Pańskość wielka patrzyła z niej, i wielmoż-ność przeogromna. Jakby już poza nią niczego na świecie nie było.'Przysiadła szeroko na posadzce, zapatrzona w siebie, zamknięta w hardości. Z boku dwa pękate cylindry, z cylindrów jasne, srebrem powleczone tłoki rzucały szybkim, gwałtownym ruchem głowicami olbrzymiego koliska. Szybko!... raz... dwa... raz... dwa! Za każdym wyrzuceniem potwornego ramieniska syknęła para w cylindrze, drgnęła posadzka pod maszyną, brzękała gdzieś pod sufitem obluźniona szybka w żelaznej ramce i głuche stuknięcie, jakby uderzenie drewnianą palicą o darnie, potoczyło się szybciuchno po sali. Bez przerwy. Jakby ktoś w równych miareczkach czasu rzucał po * 131 X równo, aooiegają jaKiejs szczeimy gięooKiej, spadają beT echa, jedna za drugą, jedna za drugą... Czarne, grube kolisko wiruje. Szprychy rozpływają S}p w szarą mglistość, ciemniejszą przy osi, rzadszą u granic swej drogi okólnej. Przesiewają słońce. Słońce mży z dużych, po_ kratkowanych okien, spływa ukosem, na maszynę świeci. Na cylindrach spoczywa w szarym lśnieniu, na tłokach skierkami sypie, przez szprychy cieknie przyćmioną mgiełką. Po ramieniskach bryzga roztrzęsiona oliwa. Słońce zapala W jej drobinkach żółtawe skierki. Lecą skierki, tańczą w miękkich obłękach wymierzonych linii, splączą się w długą tasiemkę, gdy oliwa ciurkiem zsącza się w podstawione naczynie. W cylindrach stęka radosny wysiłek. Zamknięty w obłe ściany, pręży się, napina, zbiera w sobie, dygoce, zdaje sią, na salę z krzykiem opętańczym wywali, zdruzgoce na miazgę, co na drodze znajdzie, w świat na oślep piorunem się rozleci. Zdaje się. Teraz tkwi w stalowym ujęciu, ugłaskany, pogardliwy i jednym palcem popycha potworne ramieniska. Ot tak, dla zabawy. Jónek patrzy na swoją maszynę i raduje się. Już od kilku lat koło niej się krząta. Zżył się z nią, jak z żywą stwora. Garb mu w niczym nie przeszkadza. Jónek dogląda jej, kłopoce się, to oliwy doleje, to ścierką obetrze, wyczyści, dłonią po cylindrze głaśnie. Maszyna jest wdzięczna. Milczy a swoje czyni. Gdy przychodzi czas, to Jónek tylko korbą skręci, a maszyna słucha. Wstrzymuje swój bieg, powoli, statecznie, coraz wolniej rusza suwakami, staje. Wtedy cisza na maszynę siada. W uszach jeszcze dzwoni wspomnienie jej rytmu, w oczach jeszcze migoce niknąca smuga rozwianych szprych, lecz maszyna już spoczywa, jak człowiek po pracy, gdy raptownie w głęboki sen zapadnie. Jónek nie lubi maszyny w spoczynku. Bezwład jej ma dla niego coś z widoku śmierci. Nieuchwytny żal leciuchno, drobniuchnymi paluszkami ściska za serce. Przypomina mu kształt trumny, w której człowiek pomarły leży. Nie lubi jej w spoczynku. Serce tak długo nosi w sobie niepojęty zadzior, 132 aią Się ao Ujęcia yąg j, p gjj koło niej, jak wtedy, gdy im przyjdzie dziewczęcej dłoni dotknąć- W wysiłek ramion wkłada pieszczotę, obróci korbą raz • drugi, powoli, ostrożnie, a oczy patrzą urzeczone na ożywia-iące się cielsko maszyny. W cylindrach zaczyna pulsować ży-cje. Suwaki przeciągają się szeroko, jak ramiona człowieka, gdy sią do nowej pracy zabiera, przez maszynę przelatują drżenia, kolisko czarne zaczyna się toczyć powoli, powoli, szybciej, coraz szybciej... Żelazne, gałganami omotane kule biegną po ziemi, lecą, w jednakowych odstępach, coraz bardziej równych, życie pęcznieje w całej hali, oknami się przelewa... Wtedy znowu Jónkowi dobrze. Jónek wstał ze skrzyni. Przeciągnął się, rozejrzał po maszynie, oczyma przemierzył szklane oliwiarki na jej kadłubie i poszedł po konewkę. — Trzeba naloć kapkę oliwy — mruknął. Oliwiarki napełniały się kolejno ciemnożółtawym płynem. Jedna, druga, dziesiąta. Gdy stał rozkraczony nad dygocącym łożyskiem suwadła, sięgając wysoko umieszczonej oliwiarki przy roztańczonym regulatorze, głaskał go ciepły wiew po twarzy. Był mu leciuchnym dotknięciem miłującej dłoni. Przypomniała mu się matka, co już dawno odeszła. Z boku leciało olbrzymie koło. Czarne, ogromne koło. Nachylił się, wsparł się dłonią o drucianą siatkę, chroniącą nieopatrznego człowieka od wchłonięcia w szprychy, i zapatrzył się. Koło toczyło się bez, szelestu. W uszach tylko szumiał nagrzany wiater, co spomiędzy szprych leciał. Jónek zdjął zatłuszczoną czapkę. Wtedy kosmyki ciemnych włosów zjeżyły się na głowie, rozdmuchiwane szeroko. Znów mu się matka przypomniała. Toć ileż to razy głaskała go po głowie, tak samo leciuchno i tak samo pieszczotliwie, jak tamten wiater szprychowy!... Przyszło jej słodkie wspomnienie, jak ów uśmiech Wandy zza płotu. Jasny, dobry, słoneczny uśmiech. Teraz mu się Wanda przypomniała. — Czy też dzisio przyjdzie? — pomyślał. Ujrzał ją we 133 ,.„.,-, rrZeszeaf »a arugą STTCm^7"SKąapfmź Sufe" blrió m'og} inżynierów dom zobaczyć. Stał niedaleko. Obok domu duży ogród. Koło ogrodu wysoki płot z zielonych sztachet, a każda sztacheta u góry w uproszczony kształt serca rzezana. ue sztachet, tyle serc zielonych. Ładne to było. No, ale pan inżynier mógł sobie na taki zbytek pozwolić. Toć przez dwa miesiące stary Kubok i kulawy Dzida rzezali te serca na końcach sztachet. Nic innego nie robili przez całą szychtę, tylko serca wyrzynali. Warcęga woził na taczkach zielone sztachety, znosił do warsztatu, a tamci dwaj jeno fajkę palili, siedzieli se wygodnie na gnotkach i, trzymając sztachetę między kolanami dłubali powoli. I jeszcze do swej szychty otrzymali kawał chleba ze szperką na podśniodek i na swaczynę. Zielony płot stał niedaleko okna Jónkowego. Gdy zapuści! wzrok pomiędzy sztachety, mógł zobaczyć wszystko, co się w ogrodzie działo. Na długich, w trawniki ujętych rabatach pyszniły się jakieś kwiaty nieznane, bez nazwy, grzędy róż przeróżnych czerwieniły się szumnie w słoneczku, krzaki tam były, co wiosną zakwitały wielkim jasnożółtawym kwieciem, były i insze, co znów w późnym lecie obwieszały się gęstymi wisiorkami żółtych lub bladych warkoczyków kwiecistych, jabłonki młode i insze drzewa i Bóg miły wie, co jeszcze. Czasem po rabatach łaziła chuda, piegata Zuzka, służąca inżynierowa, grzebiąca czarnymi paluchami w pulchnej zie-meczce, zrywająca jakieś liście do przygaszla, a czasem, gdy górnicy, wracający z szychty, przechodzili koło płotu, obrywająca cudne róże. Rzucała je przez płot co ładniejszemu chłopcu, szczerząc się do niego szczodrze. Jónkowi ani razu tego nie uczyniła, chociaż ją nawet prosił, wyśmiała się z niego i tyle miał. Taka głupia, zła, piegata Zuzka. Czasem przechadzał się po wygracowanych chodnikach sam pan inżynier. Stateczny pan ze złotymi okularami na nosie, włosy już trochę siwawe srebrzyły się z lekka w słoneczku, czerwony po gębie, ładnie ubrany. Jónek ani do kościoła tak ładnie się nie ubierał, jak pan inżynier na co dzień. Na pal- 134 iućTifiop&ieaT'flOtyKai, a poiem znów Jónek wszystko widział ze swego okna... Pani inżynierowa rzadko pojawiała się w ogrodzie. Chyba, że było bardzo ładnie. Wychodziła powoli wsparta na ramieniu Wandy, szła pomalutku, pomalutku, a Wanda trzymała ją jednym ramieniem wpół i prowadziła. Potem ją sadzała w głębokim krześle, wyściełanym poduszkami. Pani inżynierowa wtedy przechylała znużoną głowę na krzesłowe oparcie, przymykała oczy, i cosik myślała. Blada była i jakby bardzo smutna. Widocznie chora, czy co. Wanda zaś poleciała, narwała do dłoni przeróżnego kwiecia i wszystką tę barwną wonność kładła na matczynych kolanach. W końcu siadała na małym stołeczku u jej nóg i książkę w głos czytała. Pani inżynierowa słuchała i słuchała. Chwilami zdawało się, że śpi. Lecz nie. Bo raz po raz podnosiła powoli, jakby z wysiłkiem, znużoną białą dłoń, i leciuchno głaskała Wandzi-ną czuprynkę. Jónek wszystko widział ze swego okna. Głaskała swoją Wandzię po głowie. Wanda wtedy podnosiła oczy na matkę, wspierała się z lekka złożonymi dłońmi na jej kolanach, i nic. Tyle jeno, co zamyślona jakaś była. Matczyne białe palce gmerały cichuteńko w Wandzinych włosach, ujmowały pomiędzy siebie miękkie pukle, błądziły, spływały po obłej linii kształtnej główki, dochodziły karku, znów wracały i znów powtarzały to samo. Wanda wtedy przymykała oczy, a smętek zstępował z jej twarzy, odchodził w milczeniu, rozpływał się w niewidoczność. Przychodziła zaś ściszona radość. Potem Wanda znowu czytała książkę. Jej głos dochodził czasem przez otwarte okno do Jónka. Tak mu się przynajmniej zdawało. Zdawało mu się, że głos Wandy musi być podobny do czegoś, czego się nigdy nie słyszy, do jakiejś muzyki. Już wie. Do tej muzyki będzie podobny, jaką słyszał w kościele w Dąbrowęj, gdy stary Kasperlik grał na organach tak ogromnie cichusieńko i słodko, w czas Podniesienia. Czasem Wanda sama przybiegała do ogrodu. Wtedy była weselsza. W krótkiej sukience, z rozwichrzoną czuprynką, 135 .i,c, tu w siuueuziiy poraneK meazieiny, o wiośnie pod niebem wykwitnie. Wanda przybiegała do ogrodu, a za nią sadził wielki pies. Szczekał, dobiegał, chwytał w ostrożne zębce białą rączynę, za suknię łapał, przedbiegał, tarzał się przed nią, przymilał. Wanda wtedy zanosiła się śmiechem. Śmiech dzwonił głośno, srebrzyście, spadał z wysokich tonów srebrzystym łukiem, jak skowrończe śpiewanie w dolinę. Jónkowi wtedy serce tłukło się nieporadnie. — Uśmiechnie się, czy nie uśmiechnie?... Stał przy oknie i patrzał. Brał w oczy jej postać, sycił je urodą tamtego dziewczęcia, pił nienasycenie, zapatrzony, urzeczony. Całował w myślach krajuszek jej sukienki, z nabożnym lękiem słał jej swoje myśli pod nogi, klękał z pokorą przed widzianym cudem Bożym, szeptał jakieś obłąkane modlitwy. Garb gniótł go nieludzkim ciężarem do ziemi. Bezwiednie porównywał swoją śmieszną, pokraczną postać z urodą tamtej jasnej dziewczyny. Patrzał na jej smukłe nogi, rysujące się w biegu w szarpanej przez wiatr sukience, patrzał na jej gibką, chłopięcą linię bioder, na cudowne wygięcie pleców, słodki kształt młodych piersi, śledził w radosnym a tęskliwym uniesieniu każdy ruch jej ciała, mający w sobie tyle nieziemskiej a harmonijnie zamkniętej doskonałości, jak już nic innego na świecie. Przymykał oczy, a wtedy pod powiekami wyłaniał mu się widok siebie samego. Niewidoczne łzy jęły się sączyć w szczelinki pękającego serca, a sierocy szloch budził się w nim, taki zduszony, ziarnkiem goryczy zaprawiony szloch. Wyrywał się do tamtej dziewczyny, pragnął być obok niej, oddychać tym samym powietrzem, co ona, patrzeć na świat tymi samymi oczyma, co ona, być nią samą, jej przekrasną urodą. Spoza rzędu drobnych, zielonych serduszek sztachetowych uśmiechała się do niego jak przenajmilsza siostra. — Uśmiechnie się, czy nie uśmiechnie? — czekał z niepokojem. Ilekroć go ujrzała poza oknem, uśmiechała się do niego. Przystawała, chwilkę patrzyła i uśmiechała się. Dziwna dziew- 136 i insze, cówfloimi siedzą lub TT panów SIUżąriTatrżąsają się z niego. Żadna na niego nie spojrzy życzliwie, jedna powie Icąśliwe słowo, insza zaś prychnie głupawym śmiechem, trzecia znów szturknie w wydęty garb, a mało która, co by przeszła bez złośliwej uwagi. A tu taka śliczna, prześliczna dziewczyna, pańska dziewczyna, córka inżynierowa — a uśmiecha się do niego!... Mój Boże kandy!... Jónek wie, dlaczego ona taka. Bo Wanda ma serce. A ci wszyscy insi ludzie też pewnie mają serce, tylko insze, złe jakieś, biedą i zgryzotą zjedzone, jałowe i nieurodne, jak ta ziemia koło kopalni, czarnym usypiskiem i rudymi żużlami wysłana. I dlatego ludzie insi, a Wanda także insza. Uwierzył w to jej dobre serce, gdy ją raz i drugi dostrzegł . w towarzystwie matki. Zrozumiał, że jedynie człowiek o dobrym sercu potrafi być taki, jak Wanda. Inny nie. Któż by to widział tak opiekować się matką? On dobrze wie. Widział nieraz. Jeżeliś chora, to leż, a nie plątaj się pod nogami, kiedy nie ma czasu na cackanie się! Trzeba na szychtę iść, a tu ani obiad ugotowany, ani ognia pod blachą, ani nic... Krzyż z takim życiem!... Jónek stał teraz przy oknie i patrzał, czy go nie przedejdzie tamten uśmiech spoza płotu. Długo stał. Potem odwrócił się z żalem. Nie było Wandy inżynierowej. Szkoda. Obleciał oczyma maszynę. Szła, jak zwykle. Tyle jeno, co to słoneczkowe lśnienie na tłokach jakoby przymroczyło się z lekka. Obszedł maszynę powoli, czujnym spojrzeniem śledził każdy jej (tajemny załomek, każdą oliwiarkę, przy manometrze stanął, wyłuskał z czarnego wianuszka cyfr tę tylko, do której, dochodziła cienka wskazówka, przeszedł na drugą stronę i znów usiadł przy dwierzach. Żal mu było, że nie dostrzegł Wandy. Ujął głowę w dłonie i zapatrzył się martwo w złocistą plamę oliwy na posadzce. Tamta mucha jeszcze grzebała nóżkami. Lecz już — widać — ostatkiem sił. Złość go znienacka ogarnęła. Wstał i rozdeptał muchę. Oliwa mlasnęła pod podeszwą* wybiegła chybkimi strużkami poza czarne kółko. 137 dzie czynił, gdy odejdzie od swej maszyny? Inny to by się radował. Poszedłby do kolegów na miedzę, baraszkowałby się z nimi, uganiał, głupoty i figle przeróżne czynił, w karty grał, dowcipkował, śpiewał, a wieczorem o zmroku, przed sienią by siedział z sąsiadami i pogwarzował niefrasobliwie. Dziewczyny by się zeszły, a wtedy śmiech był-by wielki i piski, i przekomarzania się, i zalecanki, i radość. Jónek ani myśleć o tym nie śmie. Gdzież mu tam do tamtych ludzi? Wyśmialiby go, wykpili, wyszturkali. Tacy już oni. Gdy ktoś się nie umie bronić, gdy ktoś nie taki, jak oni, to nie znajdzie dobrego słowa. Chyba szorstkie polutowanie, co gorsze jest, niż jałmużna, żebrakowi niemrawemu rzucona. Jónek miał nienawiść w sercu dla tamtych wszystkich. Dawniej pragnął się do nich zbliżyć. Przychodził na zabawy taneczne, przychlebiał się, płacił i stawiał wódkę łebo piwo pachołkom, żeby tylko mieli go w poszanowaniu. Jak długo czuli u niego pieniądze, byli dobrymi kolegami. Gdy pieniędzy nie stało, pogardliwe urągowisko miewali dla niego w zapłacie. Dziewczyny mizdrzyły mu się w oczy, gdy miał dla nich cukierki czy słodką rozolką je częstował. Wtenczas, to dogadywała jedna przez drugą: — Mój JóneczkuL. mój JóneczkuL. A gdy potem poprosił którą do tańca, to czyniły śmiech wielki na sali, dworowały z niego bez litości, kpiły zjadliwie. — Hy, głupi Jónek! — chlachoniły się jedna przez drugą — hy, głupi Jónek, puklaty Jónek!... Myśli, głupi, że z taką pokraką bydym tańcować! Chi, chi, chi!... Odchodził ze wstydem. Nienawiść zapiekała się w sercu, tępa, ślepa nienawiść. Raz w sobotę powiedziała mu Malka Durokowa: — Ty, Jónek, jutro jest zabawa u Krajiczka. Bydzie muzyka, wiesz? — Wiem. — A przyjdziesz też? Jónek popatrzył na nią spode łba. — ...bo wiesz, jo by cie wytańcowała, ale... 138 —. Hy, "glupT, a ffiaJó icK'Jesf;rw"lhzyńierdwym ógróctzie?'"""* .— A wytańcujesz mie? — zapytał niedowierzająco. — Tóż jako prawie. Wytańcuję, ale musisz przynieść moc róż. Całą pukietę, wiesz? — Przyniesę — postanowił Jónek. — Tóż ale isto!... Wieczorem poszedł Jónek do inżynierowego ogrodu po róże. Wyłamał sztachetę, poszedł. Strachu nie miał. Chyłkiem, popod płotem, dotarł do różanej grzędy. Nałamał ich całą garść. Żółte, czerwone, ciemnoczerwone. Pokłuł se palce, ale to nic. Zaniósł je potem Malce. Siedziała jeszcze na schodach przed progiem. Koło niej pełno galanów. .— Tu mosz, Malka, róże... Malka wzięła ze śmiechem. Wszyscy się śmiali. Pachołcy jęli Malce dokuczać, że mo „puklatego galana". Malka chichotała, trzymając róże w dłoni, potem rozdała pachołkom po jednej, a sobie zostawiła najpiękniejsze. — Jutro mnie wytańcujesz? — zapytał Jónek. Malka jęła znowu chichotać. — Jeśli chcesz oberwać co po puklu, to przyjdź, prowda, HanysL. — zwróciła się do swego chłopca. — Jo by ci doł, pieronie garbaty, tańcować z MalkąL. — obruszył się Hanys — jeny ciąg tu stela, bo ci kości porachuję!... Jónek poszedł. Dławiła go wściekłość. W poniedziałek rano stał przy oknie i patrzał w inżynierów ogród. _Widział obłamane krzewy, zdeptane kwiaty na rabatach. Potem przybiegła Wanda. Wanda przyklękła obok zniszczonych krzewów różanych i długo ,coś tam robiła. Nie widział dobrze, co. Odwrócona była plecami do niego. Zauważył jeno, że się raz w raz nachyla, dłońmi prostuje gałązki, podnosi. Potem odeszła do domu. W jej chodzie widział gryzący żal. Tak szła, jak człowiek za trumienką małego dziecka. Jónek chciał głową tłuc o ścianę. Ściekało w Jónkowe serce poczucie doznawanej krzywdy, 139 Ifetffltfr trarem wyrósł. "- ¦'........'......' "• ' '' -"•• ™ Ciężkie krople smoły tężały na przechylonej okiści żółtych płateczków. Gdy był dzień szary, pochmurny łebo deszczowy, mniszek odżywał. Gdy słonko przyszło, znowu spadały smolne krople, a tamte dawne, na płateczkach przyschnięte, tajały z lekka i jeszcze głębiej wnikały. Chorzał kwiat z tego. Podobnie było z Jónkowym sercem. Jónek chciał wtenczas głową tłuc o ścianę, że swojej Wandzie — bo tak ją w myślach nazywał — że swojej Wandzie krzywdę wyrządził. A ona przecież taka dobra dla niego. Jej uśmiech zza płotu... mój Boże kandy!... Gdy jeszcze Wandy nie widywał, ni nie doznawał obłąkanej radości, jaką mu potem jej uśmiech przynosił, gdy jeszcze nie stawał przy oknie, by ją ujrzeć — miał kota. Czarnego, dużego kota. Mruczek się nazywał. Mądry to był kot i przywiązany do Jónka. Przedchodził go na drogę, siadał na słupie płotowym i czekał, skoro ujrzy garbatego Jónka. Gdy go spostrzegł, biegł naprzeciwko, łasił się koło nóg, wyginał grzbiet, prosił o pieszczotę. Rano zaś, gdy Jónek na szychtę szedł, odprowadzał go kęs drogi. Nie przymierzając, jak pies. Taki to był mądry kot. Czasami to patrzał w oczy tak dziwnie, jak człowiek. Wtedy Jónek głaskał go długo i mówił: — O gdybyś ty, Mruczku, umioł mówić, to byś mi ty niejedno powiedzioł!... Mruczek wtedy — widać — rozumiał go. Przymykał oczy, podsuwał głowę pod jego dłoń, mruczał z zadowoleniem, łapkami chwytał za rękę, w zęby ją delikatnie ujmował. Jónkowi dobrze było z Mruczkiem. Pewnego razu nie zastał na drodze Mruczka. Nie było go ani na progu, ani na schodach, ani nigdzie. W nocy dopiero, gdy już się położył, a wszędy była cisza, posłyszał przez odchylone okno jego płaczliwe miaukanie. Znalazł go pod płotem z przetrąconym grzbietem. Widać doczołgał się biedaczyna pod okno Jónkowe, a teraz skarżył boleśnie na doznaną krzywdę. 140 ~ — MrucżKu, co ci to? ..T«o ci tor "—* przemawia* tKnwie, głaszcząc go leciuchno po głowie. Mruczek podnosił z wysiłkiem głowę, patrzał w Jónkowe oczy, ogonem nieznacznie machał i miaukał. Skarżył się Jón-kowi, poratowania prosił. Jónek podsuwał mu mleko pod pyszczek, podsuwał mięso, druczek nie tknął niczego. Leżał bezwładny na ławie i wodził oczyma za Jónkiem. Jónek jeszcze długo potem widywał w przypomnieniu te oczy Mruczkowe. Długo je widział. Nad ranem Mruczek skonał. Jónek wziął go na dłonie, zaniósł do ogrodu, wygrzebał niewielki dół, zakopał i już po wszystkim. A wraz z czarnym, miłującym kotem włożył w tamtą mogiłkę resztę pomarłej radości. Łzy go dusiły. — Zabiję pierona!... — myślał w nienawiści — zabiję tego pierona, co go tak niewinnie skrzywdził!... Był przekonany, żeby to uczynił. W pierwszej chwili przynajmniej. Lecz nigdy się nie dowiedział doista, kto był owym zbójem. Przypuszczał, że Folwarcznego Ferduś i Krótkiego Francik z resztą chłopców. Toć to była taka banda zbójecka!... Maszyna łomotała bez przerwy. Ramieniska łyskały jednostajnie zimnym lśnieniem, czarne kolisko toczyło się w milczeniu, ciepły, przyskwarzoną oliwą nasycony wiew leciał na halę. Słonko jeszcze świeciło, lecz było już nisko. Spoza odchylonych dwierzy i spoza okien dochodził go jazgotliwy turkot przetaczających się wagoników po wysokim moście żelaznym, pokrzyki ludzkie, nawoływania, chrapliwe dyszenie pary, mordującej się z ciężkimi maszynami, brzękliwy warkot dzwonków elektrycznych z nadszybia. Wszystkie te głosy przechodziły mimo uszu Jónkowych. Jónek tylko swoją maszynę słyszał, a nic więcej. Hala, wypełniona jej stłumionym zgiełkiem, była mu jakoby bezpiecznym schronieniem, gdzie mu nic nie grozi. Będzie miał dosyć czasu myśleć o wszystkim, gdy poza jej próg po skończonej szychcie wyjdzie. Teraz mu dobrze z maszyną. Obchodził ją znów troskliwie, oglądał, oliwy dolewał. Maszyna wymagała opieki. Bez niej nie mogłaby kopalnia istnieć. 141 t i jęła kopalnię zalewać. Górnicy uciekli. Czterech tylko zostało: Faruga z Podlesio, Duda-muzykant, młody synek jego Antek i sztygar Zerzoń. Nie zdołali uciec. W przekopie wybudowano tamę, za którą wstrzymała się czarna, wściekła woda. Pompa jej nadmiar ssała grubymi rurami i poza kopalnię wylewała. Gdyby tak teraz nieoczekiwanie stanęła, gdyby tak z godzinę, z pół godziny przestała pracować, woda w kopalni zaczęłaby zalewać niżej położone chodniki i pola. Niosłaby niechybną śmierć tym wszystkim, którzy by wtenczas znajdowali się w tamtych chodnikach. Nie uciekliby. A sama kopalnia na długie miesiące byłaby jednym wielkim, czarnym topieliskiem. Tama nie wytrzymałaby naporu, poszłaby w gruzy!... Jónek więc miał w swym ręku życie tylu ludzi. Wystarczyłoby maszynę wstrzymać, coś w niej zepsuć, by jej nie Iza było naprędce naprawić, a śmierć miałaby żniwo. Panie Boże, opatruj!... Nieraz, w przystępie wzbierającej nienawiści i pogardy do ludzi, za to, że go krzywdzą, nasuwała mu się potworna myśl^ by tak uczynić. Jónek wówczas truchlał. Było mu, jakby w ciemną bezgwiezdną noc łysnęła w jego przerażonych źrenicach błyskawica. Cofał się przed nią, otrząsał, uciekał. Serce zaś waliło w piersiach, oszalałe z trwogi. Jezusie, Maryjo!... Wtedy tamta myśl czarna czołgała się szybko w tajemny^ nikomu nie znany zakamarek Jónkowego serca, przepadała w nim, przyczaiła się chytrze. Jak ten gad plugawy, czekający cierpliwie zbliżenia się bosej nóżki dziecka, by móc ją jadowitymi zębcami ukąsić. Myśl ta nie ukazywała się już w obrębie świadomości Jónkowej, lecz Jónek wiedział o jej istnieniu. Wiedział i lękał się jej. Na ścianie, ponad lśniącą, kolistą korbą zakrzyczał przeciągle* sygnał. Jónek podbiegł do manometru. Wskazówka była poza czerwoną kreseczką. Trzeba maszynę zastawić. To Kuba-lok, wartujący w podziemiu u tamy, śledzący przez cały dzień napływ wody, dzwonił na Jónka, że może maszynę na chwilę wstrzymać. Tak długo aż się woda za tamą podniesie do umówionego znaku w szklanej rurce. Niech se maszyna spocznie. 142 lok świecił na szklaną rurkę, przyczepioną pionowo do tamy, będzie śledził w niej mądry słupek wody, będzie czekał, aż dojdzie swego kresu. Wtedy znów zadzwoni na Jónka, że czas maszynę puszczać. A zresztą, wszystko to widzi Jónek na swoim manometrze. Zanim sygnał przebrzmiał, Jónek już toczył spokojnie korbę. Od lewa, ku sobie. Odwrócił raz... drugi... trzeci... Cylindry cmokały ostatkiem pary, rozmachane ramieniska jęły stopniowo walnięć, czarne koło traciło swój rozpęd. Szprychy już można było oczyma ułapić. Świecące kule regulatora, roztańczone srebrną smugą koło swej prostopadłej osi, opadały do siebie... Trzymał jeszcze dłonie na korbie i patrzał zachwycony. Niedługo. Bo rozkosz jego w tej chwili jęła gasnąć. Nieruchomy, czarny kadłub maszyny, rozwalony ciężko przed oczyma, przywodził znowu widok tamtej czarnej trumny, w której człowiek umarły leży. I tak mu prawie było, jak gdyby mu teraz czuwać przyszło przez długie godziny, w samotności, przy onej trumnie. W tej chwili dosłyszał jasny, dziewczęcy głos. Podniósł oczy. W czarnych ramach dwierzy ujrzał Wandę. Stała w progu i patrzyła ciekawie na maszynę. Zachodzące słoneczko dotykało złotawą czerwienią jej twarzy z boku. Jónek patrzał. Radość nieoczekiwana przyszła do niego. Od tamtej wdzięcznej postaci. Serce napełniło się złotym miodem, zło\ym miodem... Wanda chwilę patrzała, potem przestąpiła próg nieśmiało. Znów przystanęła. Wtedy Jónek wyszedł spoza cylindra i stanął w jej spojrzeniu. Ujrzała go. Na drobnych, w słodki kształt serca wygiętych ustach Wandy rozczerwienił się przyjazny uśmiech. Ten sam, który go przedchodził spoza płotu. Jónek miał wrażenie, że to nie uśmiech, lecz na białej dłoni podawane serce. Taki hojny, królewski, przeradosny dar. Wanda podeszła do Jónka. Uśmiech życzliwy wciąż był na jej ustach. Jónkowe serce łopotało w tajemnym wzruszeniu. 143 V Jónek sponsowiał. Spłoszone źrenice opadły na posadzkę. Wanda teraz inaczej się uśmiechnęła. Jakby uradowana 'z tego, że takie wrażenie na Jónku wywarła. Nastało dla niego kłopotliwe milczenie. — Jak się nazywasz? ¦— zapytała znowu. — Jónek Wytrzens. — A ja Wanda Chudobianka. Mój tata jest inżynierem wiesz? — Wiem... — A skąd wiesz? — Bo... — tu się zawahał, nie wiedząc, jak jej rzeknąć czy: przez ty, jak ona jemu, czy przez oni, jak tego wymagała grzeczność. •— Bo co? ¦— nalegała Wanda. — Boch ich widzioł w ogrodzie... — Mogę twoją maszynę obejrzeć? Mogę? •— Mogą... — Ale ty mi ją objaśnisz? Dobrze? ¦— Dobrze... — Ale mam tu jeszcze koleżankę... Może też tu przyjść? ¦— Proszę... Do hali maszynowej nie wolno było nikomu obcemu przychodzić. Wiedział o tym Jónek, lecz Wanda jest córką inżynie-rową, to jej wolno. Wanda odwróciła się i zawołała do rozwartych dwierzy — Fina... Słyszysz, Fina? Więc chodź... Do hali weszła Fina. Starsza od Wandy, z wielką, roztrzęsioną czupryną. Czupryna była koloru ściemniałej słomy, krótko obcięta. W pierwszej chwili nasunęła Jónkowi porównanie do pudla. Twarz wyrażała zgryźliwość. Na szyi, na podbródku i czole widać było rude pryszcze, mocno pudrem powleczone. Trzymała w dłoni duże, nagryzione jabłko. Jadła je powoli, ruszając szczęką ociężale. Jónek poczuł do niej niechęć. — Żuje jak krowa — przemknęło mu złośliwe porównanie. Popatrzył na nią spode łba. Zgrabna jest, zgrabniejsza niż 144 patrzyiy przea sieoie oezmysme,' letirWe tfcżf. Gdy" spotykały Jónka, zdawały się widzieć rzecz mizerną, szarą, którą się mija w przechodzie bez uwagi. Jónek bezwiednie porównywał obydwie dziewczyny. Wanda czyniła wrażenie żywej strugi wody, cieknącej w słonku po garnuszkach. Na dnie plączą się chybotliwe, złociste pętle sło-neczkowego światła. Jakby w wiosenny poranek niedzielny spoglądał w jej kryształową, przeczystą głębię. Fini znów przypominała mu widok tamtego stawku pod hałdą, w którym ciemna woda, nie mająca gdzie odpłynąć, w bezwładzie kisiała, a w której się jeno kaczki i gęsi z uradowaniem taplały. Woda była spokojna, bez ruchu, a w jej zwierciadle wszelkie odbicie nieba i chmur, i słonka przybierało kolor mętny, jakiś spopielały. — Widzisz? ... — zwróciła się Wanda do Fini. — To jest mój Jónek, a to jest jego maszyna. Fini poszła sennymi oczyma za ruchem Wandzinej dłoni. Skrzywiła się. — Jak to twój Jónek? — zapytała, cedząc powoli słowa. Jakby ktoś patykiem w tamtej wodzie zamieszał. Jónkowi wydawała się Fini coraz bardziej obmierzła. — Tak mówi, jakby się jej nie chciało — pomyślał kąśliwie. — No, mój Jónek, bo się często widzimy — powiedziała Wanda uśmiechając się. — Jak to? — W jej pytaniu Jónek wyczuł udane zgorszenie. — Ja bywam w ogrodzie, a Jónek w hali, za oknem... I tak się widujemy. Twarz Fini znów zszarzała. Rozżegnięte znienacka płomyki w jej oczach przygasły. Spodziewała się czegoś innego. W pierwszej chwili myślała, że Wanda spotyka się z tamtym garbuskiem w umówionym miejscu. Już wietrzyła nęcący skandalik, plugawe jadło dla obleśnych plotek, rozkosz rozsiewania ich między koleżankami z obłudnym lamentem nad sponiewieraną cnotą Wandy. Niechęć do Jónka wzrosła z powodu doznanego zawodu. — Och, też się masz czym chwalić!... — mruknęła. 10 Miód w sercu t. I 145 L . CÓŻ ty, WanCtO, masz za uziwne iiictiiici y i n: li Lenią aiea» ' turą się wdawać!... Wanda ściągnęła ciemne brwi, zachmurzyła się. Fini połapała się, że za dużo powiedziała. Trzeba to szybko naprawić!... — Eh, wiesz, ja pójdę do domu, do ciebie... Poczekam, aż wrócisz. — Dobrze — zgodziła się Wanda chętnie. Rada była, że sobie pójdzie. Nie lubiła jej zbytnio. Fini narzucała się swym towarzystwem, a Wanda je znosiła, bo nie chciała jej sprawić przykrości. — Tóż serwus, Wando!... — zawróciła ' poszła, z lekka utykając za każdym krokiem. Poszła. Został po niej wiotki osad niechęci i żalu. Jął jednak znikać, gdy Jónek podniósł oczy na Wandę. Na jej ustach tlił się znowu tamten uśmiech. Patrzyła na Jónka, jak patrzy człowiek na małe dziecko, gdy je niechcący skrzywdzi, a teraz mu go żal. — Więc pokażesz mi twoją maszynę? — Głos był miękki, jak życzliwe muśnięcie dłonią po twarzy. — Dobrze. Ale przeboczą... nie mają za złe... co to powiedziała tamta?... Co to jest kretura, czy jak to? Wanda zaczerwieniła się. — Eh, nic... chodź, widzisz, jak się to nazywa? ... — ujęła go za dłoń i powiodła do manometru. Jónek zapomniał już o Fini. Chodził za Wandą, jak we śnie. Własnym oczom nie wierzył. Dotykał jej dłoni, jej sukienki, w przechodzie ocierał się o jej ramię, czasem nachylona czu-prynka Wandy muskała go po twarzy, wdychał subtelny, nieznany, woń jasnych lilii przypominający zapach jej młodego ciała, patrzał na jej usta miękko wygięte, na policzek z lekka zaróżowiony, ujmował ją w zachwycone źrenice, jak widomy kształt snu najbielszego. Gdy się o coś pytała, wskazując dłonią na jakąś część maszyny, odpowiadał, zdając się własnych słów nie słyszeć, i patrzał w jej ciemnomodre, szczere oczy, jakby patrzał w głębię kryształową o niebieskim odcieniu, w której gdziesik głęboko na dnie królewna zaklęta śpi, kró- Ulegał bezwiednie czarowi Wandy. Tamto pierwsze porównanie wracało, zamieniało się w rzeczywistość istotną. ...słodki zapach dziwnych kwiatów. Człowiek nie ma dla nich nazwy. Cisza przedranna. Niebo głębokie, błękitne, ogromnie błękitne. Słonko gdziesik z zaświatów wstaje. Różowy pył świetlny sypie się na ziemię, rosy zapalają się drob-rtiuehnymi słoneczkami szklanymi, skowronek w błękicie zanurzony dzwoni... Czy też to nie jego śpiewanie leci na ziemię, na trawy, śpiewanie w perełki zamienione, co rozsypują się szeroko, daleko, w rosę skrzącą zamieniają? Z błękitów wyłuskał się ogromny krąg słoneczny. Złoty .... złoty krąg!... ...po kamuszkach dzwoni strumyk. Cieknie woda kryształowa, po kamuszkach cieknie woda. Słonko złotem syci wodę, wodę skrzącą, kryształową, co po kamuszkach dzwoni... Złociste, migotliwe pętelki słoneczkowego światła na jej dnie' dzwonią, dzwonią, dzwonią... Migają się, złocą, po kamuszkach; skaczą, szybko, zwinnie, radośnie... ...w rozzłoconym błękicie skowronkowe śpiewanie dzwoni* kryształowa woda po kamuszkach dzwoni, ludzkim okiem niewidziane kwiaty zapachniały w słoneczny poranek niedzielny!... Rozkrzyczał się znienacka elektryczny dzwonek na ścianie. Wróciło gwałtownie szare czuwanie. — Wiedzą... to maszynę móm puścić — objaśnił Jónek zdziwioną Wandę. — A skąd to dzwoni? Kto? — Z trzeciego horyzontu, wiedzą? Też to nazywają z trzeciego poziomu. Tam jest tama, a za tamą jest woda...gdy się moc wody uzbiera, to Kubalok zazwoni... Wiedzą, że już czas maszynę puścić... — A gdybyś maszyny nie puścił, to co? — A to by było szpatnie. Woda by tamę wypuczyła i ha-wierzy by na dole zaloło. — Naprawdę? 146 147 Wanda ujęła go za rękę. — Wiesz, Jónek, pozwól mi, ja maszynę puszczę? — Maszynę chcą puścić? — zdziwił się. — Tak... Spróbuję... to nic takiego... Jónek się uśmiechnął. To dobrze. Przynajmniej tyle da Wandzie za jej dobre serce. — Tóż dobrze. Oto se muszą tak chycić korbę — wziął jej dłonie i przyłożył do korby — i oto tak ku sobie od lewa pokręcić pomału i pomalućku kręcić i kręcić, aż powiem, kiedy mają przestać. Wandzie rozgorzały oczy. Wzięła w drobne dłonie stalowe koło korby, obłapiła je rzędem paluszków, zaparła się nogami 0 posadzkę, lekko przechyliła w tył, natężyła i ruszyła kołem. Jónek stał obok i patrzał na jej ręce. Maszyna drgnęła przeciągle, w cylindrach zadzwoniło metaliczne granie wwalającej się pary, tłoki szarpnęły się gwałtownie, jęły się kolebać. Czarne koło rozpędowe przed korbą zaczęło się toczyć. Ujarzmione życie budziło się stopniowo, kłębiło w cylindrach, wydzwaniało coraz prędszy rytm, z łoskotem przewalało pod sczerniałym dachem. Wanda toczyła powoli korbą. Maszyna, budzona przez nią do życia, chłonęła jej oczy, więziła je w sobie, drobne serduszko dygotało ze wzruszenia, upijało radością. — Dość!... — zawołał Jónek. Wanda opuściła dłonie z korby. Patrzyła teraz na maszynę, jak zwycięzca na pobitego wroga, który w niewolę popadł 1 słuchać musi wiernie. Maszyna zaś leciała rozdygotana, stukała suwakami, cmokała parą w cylindrach, rozpętana, ogromna, mocarna. — Ślicznie to było! — szepnęła Wanda. — Piękne!... — potwierdził Jónek. Podeszła z Jónkiem do wirującego koła. Szprychy zamieniły się już w przejrzystą mgiełkę. Wanda oparła dłonie na siatce przed kołem i patrzała. Lecący wicher szarpał jej sukienkę, otaczał koło nóg, do piersi się garnął, leciusieńkimi 148 Wróciło znów do Jónka tamto zapamiętanie się przedziwne. Wyczuwał w sercu ogromną wdzięczność •— sam nie wiedząc, do kogo — wdzięczność, że może Wandzie uradowanie sprawić. Toćby on gotów dla niej i to oszalałe koło za szprychy ująć i wstrzymać i jej oczy uradować, gdyby tego zapragnęła!... Toćby on nie wiem co uczynił, żeby się Wanda mogła radować, żeby się Wanda mogła radować!.. Rozpuściłby maszynę do ostatnich granic, żeby się na strzępy rozleciała, żeby się suwaki połamały, cylindry popękały!... Gotówby ją zatrzymać, by tamta woda za tamą z opętanym wyciem wyrwała zaporę, w czarne ganki runęła!... Gotów wszystko uczynić, gdyby tylko Wandzie uradowanie sprawić!... Wszystko!... — Masz jeszcze matkę? — zapytała znienacka, odwracając się do niego. Zaskoczyło go to pytanie. ¦— Matkę?... Nie. Już umrzyła. — Umarła?... A ojca masz? ¦— Też umrzył. — Toś ty sam? — Toć sóm. — A siostry, braci masz? — Ni. Sómżech jest, jak palec. — Ile ci lat? ¦— Jednadwacaty mi idzie... ¦— O trzy lata starszy — pomyślała Wanda. Jónek zapragnął poskarżenia się. Wanda jest dobra, ona go'zrozumie. Poskarży się, polutuje. — Ludzie są źli ¦— szepnął nieśmiało. — Żli? — zdziwiła się Wanda. — Czemu tak mówisz? — Bo wiem. Są źli... — Dokuczają ci? — Dokuczają. — Wiesz, Jónek, oni nie są źli, tylko głupi — powiedziała. Twarz jej spoważniała. — Głupi, powiadają? Oni, oni są, wiedzą, ci ludzie wszyscy, oni są źli!... 149 Wanda się uśmiechnęła nieznacznie. — Dlaczego? — Bo jo wiem, że tamto jej wyrażenie... jak to powiedziała? kretura, czy jakosikej... że tamto wyrażenie było przeciwko mnie... A jo jej przeca nic złego nie zrobił. A to tylko skyrs tego tak powiedziała, żech jest... garbaty... Mój Boże, czy jo mogę za to? — Głos mu się z lekka załamał. — Nie myśl o tym, Jónek — rzekła spokojnie Wanda. Szukała naprędce słów, żeby mu wytłumaczyć, iż jego ułomność nie może być powodem pogardy ze strony ludzi, że jeżeli ludzie to czynią, to postępują jak nierozumni... Nie umiała słów odpowiednich znaleźć. Ważyła chwilkę myśli, potem je zgarnęła precz, podeszła do Jónka, popatrzyła mu w oczy i ujęła jego zbrudzoną dłoń w swoje dłonie. Jónek szarpnął, chciał ją szybko cofnąć. Jakże to? Moja brudna dłoń w jej białych, wypieszczonych, pachnących dłoniach?... Wanda jej nie puściła. Mocniej ujęła i rzekła: — Nie myśl tak, Jónek, dobrze? Jónek zagryzł wargi. Gdziesik tam wypłynęły niewidoczne łzy i podeszły pod gardło. Dusić go zaczęły. Przymknął oczy, by zdradnie się nie wynurzyły. Wstyd by to był!... A równocześnie do jej kolan pragnął prasnąć, zakryć twarz w jej sukienkę i płakać i płakać z niepojętej wdzięczności, że ona, Wanda, przedobra, tak bardzo litujące serce ma dla niego, że dobre słowo ma dla niego, że ona jedyna po matce, co już dawno pomarła, przygarnia go do siebie, jak tamta matka jego, gdy jeszcze był małym dzieckiem, że ona tylko, ona tylko na świecie... Jakby mocnym rzutem ramion stłamsił w sobie tamto nie-męskie wzruszenie. Wstyd by to był wielki, bardzo wielki wstyd, gdyby Wanda spostrzegła. Takie duże chłopisko, a mazać się jak baba!... Zdusił wszystko i już był spokojny. Na dnie serca pozostała jednak wdzięczność. Jak bezcenny kamień z królewskiego pierścienia, diament królewski, co na drodze znalazł 150 zawi skierek radości. — Już dobrze... Pónbóczek im zapłać, że mają takie dobre serce dla mnie!... Na chwilkę się zamyślił. — Jo im terazy cosik rzeknę... Nie pogniewają się? — Nie pogniewam. Proszę powiedzieć. — Wiedzą, te róże w ich ogrodzie to jo ukrod i połómoł — szepnął ze skruchą. — Niech się dzieje, co chce — powtarzał w myślach z determinacją — ona tako dobro, a jo jej krzywdę zrobiłech. Niech się dzieje co chce!.. Przeboczy mi, to dobrze, a nie prze-boczy to spierę tamą głupią Malkę, co wlezie... Pierońsko dzioucha jedna!... Ona mnie do tego skusiła!... — Toś ty był? Jónek usłyszał żal w jej głosie. — To jo był... Już bydą tak dobrzy, a nie gniewają się na mnie, pyty, pyty!... — złożył przed nią dłonie, jak do pacierza. — No, już przepadło. Gniewanie się nic nie pomoże... Nie gniewam się. Ale czemuś je rwał? Czy lubisz kwiaty? Tak bardzo, że je aż kraść musisz? — To malka, wiedzą, ta ograbula z mostu, namówiła mnie, powiadała, że jak jej róż przyniesę, to mnie wytańcuje przy muzyce — spowiadał się. — A wytańczyła cię? — Ni, pierońsko dzioucha!... „>— Nie klnij. Po raz drugi, gdy będziesz chciał kwiatów, to mi powiedz, narwę ci. Dobrze? — Dobrze. A już się nie gniewają? — Powiedziałam, że nie. — No, to dobrze. Bo aniżech spać nie mógł po nocach z mankulije, żech im taką paskude zrobił — uniewinniał się jeszcze. — No, już nie ma o czym mówić. Już muszę iść... — Przeboczą, że sie ich jeszcze jedno zapytóm. Jo już wiem, jo nie był zły, jeny głupi... 151 r takie — Ale powiedzą mi jeszcze jedno, skąd to mają dziwne myślonki, że człowiek nie jest zły, jeny głupi? — Od mojej matki. Ona jest bardzo mądra i dobra... — A ich matka są niemocni? — Tak, choruje od dawna. — No, to dej Boże, żeby chnet wyzdrowieli, dej Boże!... — Dziękuję ci, Jónku — szepnęła i podała mu dłoń. — Wanda!... Wanda!... Cóż tu robisz? — ponad zgiełk maszyny przyleciał gniewny głos ojca. Obejrzeli się. We dwierzach stał sam pan inżynier. Zagniewany okrutnie. Krzaczyste brwi zmarszczył ponuro i patrzał na nich. Wanda poleciała do ojca. — Marsz do domu! — krzyknął na nią — któż to widział jakieś schadzki urządzać sobie tutaj? Co? W towarzystwie takiego tam!... Wanda chciała się tłumaczyć. Inżynier szarpnął ją za rękę i popchnął do drzwi. — W domu się wytłumaczysz! — krzyknął jeszcze, a gdy poszła, zwrócił się do Jónka: — Ty, Wytrzens, co to ma znaczyć to jakieś ściąganie mojej córki do hali? Co? Pamiętaj, żeby się to nie powtórzyło! Rozumiesz? Tu nie jest żadne miejsce i towarzystwo dla niej, rozumiesz? Jeszcze się to raz powtórzy, a na miejscu wyrzucę z roboty, rozumiesz!?... Roboty patrzeć, maszynę czyścić, ą nie... o! czemu oliwy nie dolejesz? Już ostatki w oliwiarkach!... A prędko!... — Pięknie proszę pa... — Cicho! — wrzasnął rozzłoszczony inżynier — oliwy nalewać!... Zresztą o tym jeszcze pogadamy! Trzasnął drzwiami i poszedł. Jónek szybko nalał oliwy. Naprawdę było jej mało w oliwiarkach. Zapomniał się, rozmawiając z Wandą. — Lecz co teraz? — szepnął struchlały — ojciec skrzyczy Wandę, może jej nabije paskiem, i wszystko, a ona przecież 152 I znowu to samo. Oni wszyscy i źli i głupi! Mściwość go ogarnęła. Nawet tego ciepłego, życzliwego mu zawiszczą! Usiadł na skrzyni, ujął głowę w ramiona. Czuł się jak pies, którego obito. ¦— Pierony jasne!... Dni mijały. Ile razy Jónek przypomniał sobie tamtą przykrą scenę, zżymał się gniewem. Oprócz gryzącego poczucia krzywdy, wyrządzonej już nie tylko jemu, ale i Wandzie, uświadamiał sobie śmieszność, jaka wypływała z połączeń owych dwóch zdarzeń: wzniosłości i tkliwego uniesienia z brutalną rzeczywistością. Pamiętał: był raz w kościele na pawłaczu, gdzie organiście miechy dymał. Było to akurat w okresie świąt Bożego Narodzenia. Organista grał jakieś przecudowne, słodkie pieśni i preludia. Muzyka go rozmarzyła. Zapomniał o świecie, zatopiony w słodkości tamtej muzyki organowej. Jakby gdzieś w zaświatach błądził. A gdy przyszedł do domu, matka czyniła mu ciężkie wymówki i krzyczała z nim, w końcu pięścią zdzieliła, bo kot wypił mleko, które Jónek przed odejściem do kościoła powinien był do komory schować. Długo nie mógł zapomnieć tamtego: cudna, nieziemska muzyka, radosne wzruszenie, a wypite przez kota mleko i do-tkliwa"*kara. Zwłaszcza dlatego było to takie rażące, że następowało bezpośrednio jedno po drugim. Teraz to samo. Widział się w własnych oczach ośmieszony, wykpiony do ostatka. Chodził teraz po hali, jak puchacz, nastroszony, zasępiony. Głowę bezwiednie wsuwał jeszcze głębiej między ramiona, garb jego jeszcze śmieszniej sterczał pod bluzą. Z nikim nic nie przemówił, zamknął się w sobie, a na docinki złośliwe 153 Stał ńacf nią i mruczki: — Dzisz, pieronie!... Ty mie musisz posłuchać!... Musisz!... Jak pokręcę, tak musisz robić, co jo chcę, musisz robić!... Widzisz!... Potem znów przychodziła tkliwość. Gładził dłonią jej cylindry, oczyma pieścił i szeptał: — To tak, maszynko ty moja roztomiło?... To tak!... Gdyby nie ty, to by człowiek do imentu zbłoźnił i zwątpić by przy. szło w takie psie żywobycie!... Przez cały tydzień Wandy nie widział, bo miał szychtę na noc. Przychodził o godzinie ósmej wieczorem, odchodzi! o ósmej rano. Nie mógł się doczekać poniedziałkowej zmiany, na palcach liczył dni, a dni się wlokły i wlokły, jakby nie miały się nigdy skończyć. Trapił się myślą, że skrzywdzona Wanda już nie spojrzy na niego, nie uśmiechnie się więcej. Bardzo się trapił. Cały tydzień minął vr takiej rozterce. W sobotę, idąc na szychtę, spotkał Jurę Gazurkowego, co to ogrodnikiem był u pana inżyniera. — Te, Jura — zatrzymał go — nie wiesz, bardzo się stary gniwoł na Wandę? — Na Wandę? Jeżysz, Maryjko, synko, to możesz wiedzieć... , .-r ' — Na, dyćce nie mów!... — Nó. Jak wtenczas przyszoł do domu od ciebie, to Wanda już była doma. To ci potem krzyczoł po niej, a wydziwioł, a komedyje robił i wszystko!... — Pieroński dziod!... — Nó, a Wandeczka płakała a paniczka też płakała i pytali panoczka, żeby tak nie wydziwioł, że to ta Fini wiesz ta jej koleżanka, takie drzysty narobiła, a naplotkowała i wszy-stki, że to przeca nima nic takiego, jak człowiek z człowiekiem przerządzi, że tobie przeca zaś tak źle z oczu nie patrzy, jak tamta Fini napłótła — wiesz, ona musi mieć na ciebie pierońską złość!... — i tak fort dookoła. — I co potem? 154 i taki-ci mi brat chleba ukraje, że ani tego zjeść nie j— O czemżech to mówił?... Aha... tóż ta Wanda przez pOre dni chodziła upłakano, a tak-ci rai jej było zol, że ani spowiedzi nie ma. — Tóż to Fini narobiła tych plotek jakichś? — Tóż jako prawie, toć Fini potwora jedna szpatno!... — Pierońsko dziadówka!... .— Nó, jo też tak prawie. — A co teraz Wanda? — Na, teraz już jest wszystko dobrze. Już zaś się tak pięknie śmieje, jak poprzódź, jeny że stary zakozoł jej do hali przychodzić. No, ale z Panem Bogiem, bo sie mi śpiecho!... — Z Panem Bogiem!... Przyszedł nareszcie poniedziałek. Jónek, gdy tylko miał czas, czatował przy oknie. Wyglądał uśmiechu Wandzinego. Nareszcie! Szła po ogrodzie, znów ta sama, co dawniej. Jasna, słodka dziewuszka. Uśmiechnęła się!... O, dzięki ci, przesłodki Boże!... Wanda się uśmiechnęła!... Łagodny jej uśmiech wyszedł spoza tamtych serc zielonych, na sztachetach rzezanych, spłynął do Jónka, cichusieńki, słodki, życzliwy. Do zaskorupiałego serca Jónkowego spłynął. Ogrzało się ono zziębnięte biedactwo w tamtym uśmiechowym cieple, roztajało z grudy, rozkwitnęło w tym okamgnieniu w piwonię. — O chwałażci też, Panie Boże roztonajmilejszy, za tamten Wandzin uśmiech!... Odtąd powtarzało się to co dnia. Podchodziła do płotu i słała mu uśmiech na powitanie. Wzamian szły do niej wierne oczy Jónkowe, oczy o przyćmionym błękicie, radosne uwielbienie z sobą niosące. Dni mijały. » Wanda czasem przysłała Jónkowi jabłko, czasem kęs chleba, miodem lub masłem grubo posmarowany. Jura Gazurków mu to przynosił. A raz przybiegł od niej z pękiem róż. — Mosz se te róże dać do szklónki, mówiła Wanda, a dać se je kaj na maszynę, żebyś mioł kapkę piękniejszy koło siebie — objaśnił Jura. — Prawiła, że nie bydziesz mioł tak szaro 155 %- V/-Ui"V, k rada klebety. Zaroz by narobiła Wandzie ostudy i tela by miała dzioucha. Jónek wyszukał starą butelkę w szafie, ubił jej szyjkę, nalał wody, wstawił róże i umieścił na stoliku pod ścianą Róże gorzały purpurą pomiędzy szaremi ścianami, gorzały, jak stężały obłam zachodzącego słonka. Długo je miał, aż zupełnie opadły. Na kopalni tymczasem wrzało. Jónek o niczym nie wiedział. Bo co go to wszystko mogło obchodzić? Nic. Na kopalni wrzało. Na strajk się zanosiło. Górnicy mało zarabiali. Za dużo, żeby z głodu umrzeć, za mało, żeby się do syta najeść. Pomruki rosły, szły pod ziemią pomiędzy czarnym ludem roboczym, kiełkowały w czarnych, zapylonych przodkach, przy pracy i w domu. Po kryjomu, by inżynier nie słyszał, mówili o krzywdzie, o mizernych zarobkach, przekonywali się nawzajem, że słuszność po ich stronie, że dłużej nie da się wytrzymać, że trzeba raz temu koniec zrobić. — Trzeba się wziąść, chłopi — mawiali — i pójść całą kupą do kancelaryje, do starego i powiedzieć mu wszystko, co a jak. Że zarobki pod psem, że na szaciska dla dzieci nie starczy, że na buciory nie ma, a tu zima nadchodzi, że to i tamto. Człowiek nie doje, dziecka w domu beczą i chleba chcą, a jak tu wziąć na więcej chleba, kiedy nie styko, kiedy nie styko!... Poszli. Nie zjechali do kopalni, lecz poszli do kancelarii pana inżyniera Chudoby. — Panie inżynierze, my tu przyszli po gromadzie pytać o poprawę!... — Dziecka nóm doma z głodu zdychają... — Zima nadchodzi, a tu nie ma za co ziemnioków kupić... — Ani na te szaciska dlo siebie i dlo dzieci... — Ani na omastę. Jałowisko człowiek musi żrać, bo nie styko na omastę!... — Czasem to ani na jałowisko nie styko, panie inżynierze... — Poprawy prosimy, żeby choć niewiela, ale jednak trochę... 156 zbiegają nad oczyma. W czarnych, chropowatych dłoniach zgaszone lampy się chwieją. Te drugie dłonie zwierają się w pięści... — Chleba chcemy, panie inżynierze, chleba... .— Tak jest!... — ryczy czarny tłum — chleba chcemy!... Chleba!... Przy stole, o ścianę oparty stoi pan inżynier. Srebrzą się włosy na skroniach, zimne oczy patrzą w wzbierający gniew głodnego człowieka. Zimne, szare oczy patrzą, jakby szpilkami kłuł. Nic nie mówi pan inżynier, tylko słucha, a w głowie waży myśli i waży. Raz tę, potem zaś tamtą. Przebiera, która gorszego gatunku, a która w zrozumienie tamtych trafi. Plewy odrzuca, ważkie zbiera. I patrzy i czeka, aż tamci się uciszą, zmęczą, aż gniew przygaśnie pod jego spokojnym patrzeniem. Ucichli. Zmarszczył brwi i pańskim głosem, idącym jak smagnięcia biczem po ogiętych plecach, mówi. Czarny tłum słucha. Mrowie gniewliwych spojrzeń tonie w jego szarych źrenicach. Nikt się nie ulęknie pańskiego głosu, pana inżynierowego. Siła ich jest, wielka siła. Jeden to by stchórzył, siła nie stchórzy!... — Panie inżynierze!... Poprawy na zarobku chcemy i koniec!... — Inaczej zastrejkujemy!.. — Tak jest!... Zastrejkujemy!... Inżynier patrzy i czeka. Ucichli. — Nic nie poradzę — cedzi słowa spokojnie — nic nie poradzę. Zarobków nie mogę podwyższyć. Nie mogę. To zależy od dyrekcji. Wyślijcie do dyrekcji delegatów swoich z żądaniem poprawy. Jam taki sam robotnik, jak wy!... Radzę wam, zanim podejmiecie się strajku, zwróćcie się do dyrekcji. Ja wam nic nie mogę pomóc! — Mogą, ale nie chcą — wybiegł czyjś protest z tłumu. — Powtarzam, że nie mogę. Ja to czynię, co mam naka- 157 W Za oknami huczy mrowie głosów. Przelewa się nieskładnie kłębi, wybiegają krzyki, przekleństwa. Góruje okrzyk: -J! Strajkować!... strajkować!... Tego dnia nie zjechali górnicy do kopalni. Ani następnego Dyrekcja odmówiła przyjęcia delegatów. Nie tyle, jednego mają wysłać. Jednego. Aha, po to jednego, żeby go zastraszyć, zakrzyczeć, gruszki na wierzbie obiecać! Kopalnia stanęła. Opustoszały mosty, wyludniły się warsztaty, próżne windy spoczęły nad czeluścią szybu. Kopalnia zamarła. Jedynie w kotłowni dwóch palaczy-łamistrajków pracuje, i pompa dyszy bez przerwy. Jónek nie słuchał namów. Zawrócić go chciano, gdy szedł na szychtę. Umknął i przyszedł. Koło maszyny teraz chodzi i nic. Przyszedł inżynier. — Ty, Wytrzens, ty nie śmiesz strajkować! Maszyna musi być w ruchu. Inaczej kopalnię zaleje. Górnicy sami na tym stracą, gdyby tak się stało. Pompa musi być w ruchu. Rozumiesz?... — Rozumiem, panie inżynierze. •— Co mi tam? — myślał Jónek. — Co mnie tam cały strajk obchodzi?... FiL. — Doglądał, jak przedtem, swojej maszyny, baczył, by oliwy nie chybiło, by wszystko było w porządku. Że tam górnicy strajkują, fi!... wielkie rzeczy! Niech strajkują, kiedy chcą!... Jónek nie będzie strajkować. To, co zarobi przy maszynie, wystarczy mu. Gdyby miał więcej, byłoby dobrze, lecz że nie ma... Hm, jak nie ma, to ani śmierć nie bierze!... Świadomie radował się z niedoli górników. Widać, że musiało im setnie dopiec, kiedy już nawet strajku się chwycili. — Dobrze im — mruczał nienawistnie — dobrze im!... To za to, że mnie krzywdzicie, że sie ze mnie naśmiewocie, po-szturkujecie, że mi nawet tego uśmiechu Wandzinego nie życzycie, pierony jasne!... Dobrze wóm tak!... Słodycz, zaprawioną gryzącym piołunem, niecił w nim widok obdartych, głodnych dziecisk, wałęsających się po kolonii, pomiędzy budelami, wypatrujących łakomie, gdzieby tu coś zwieszonymi głowami i zżymają się bezsilnie i złość w sobie żują. a z oczu również głód patrzy. .— Teraz mocie, dziady zatracone — mruczał — teraz mo-cie!— To za moją krzywdę!... Strajk się przeciągał. Darmo chodziły deputacje do dyrekcji, darmo skamlały ludzkiego zrozumienia u tamtych grubych, sytych panów, że przecież nie można wyżyć z babą i dzieciskami z takich mizernych zarobków. Panowie w dyrekcji uwzięli się i mówili zawsze twardo: ._ Nic nie damy więcej!... Górnicy także się uwzięli i postanowili strajkować. Ktoś musi pierwszy ustąpić! — My nie!... Jak żyw nigdy!... — zaprzysięgali się w zaślepiającej rozpaczy. Gdy który z nich chciał się już uznać za pokonanego i chciał pójść do roboty, na drodze go zawracano. — Nie pójdziesz, pieronie!... — mawiali — nie pójdziesz, choćby z głodu przyszło zdechnąć! Wszak nima możne, żeby tamte pasibrzuchy nie popuściły!... Zjedzono wszystkie mizerne zapasy, wysupłano wszystkie ostatnie pieniądze, co jeszcze na czarną godzinę chowano w łożnicy lub na dnie skrzyni. Wyłuskano z węzełka u chustki ostatnie pieniądze. Fundusz strajkowy zawiódł. Tamci, co nim w Ostrawie szafarzyli, orzekli, że to strajk bez ich wiedzy, że nie prowadzony pod -ifch kierownictwem, że nie mogą płacić... Gniew rósł, czarny, potworny gniew. — Wszyscy jednakowi złodzieje!... — pomstowano: — I ci w dyrekcji,* i ci, co funduszem strajkowym kramarzą!... Wszyscy jednakowi złodzieje!... — To człowiek tu telkowne czasy płacił do związku, płacił na fundusz strajkowy, płacił wkładki, a teraz nie chcą po-mócl... — Nasze pieniądze kradną, przeklęte Czechy! — Ja, gdyby to czescy robotnicy strajkowali, to by pie- f 158 159 ,,.,....„, - „j-^^^y iovŁcj uw luuuij, Adiiiiau -— wyrywał się" co tchórzliwszy. •— Ni!... Nie wolno, aż swoje dostaniemy!... — Tak jest!... Aż swoje dostanemy!... — A jak ni, to hawiernię zatopimy!... — Tak jest!... Hawiernię zatopimy!... — Zatopimy!... Jak my nie będziemy nic mieli, niech i pa. nowie nic nie mają!... — Tak jest!... Dobrze mówi!... Tak jest!... Hawiernię zatopić!... Dni mijały. Panowie się zacięli, górnicy się zacięli. Rozpacz wśród czarnego pogłowia górniczego coraz większa, głód coraz większy. — Panie Herz, panie Glaser, panoczku najroztomilejszy, panie Wallek, dają mi chleba na borg, dają kapkę cukru, bo mi dzieciątko w chałupie płacze, dają panoczku... — Zapiszą teraz, a potem im to zapłacimy, a teraz dają!... — Bydą tak dobrzy, dyć przeca mają lutość nad nami —-skamlą baby u kupców. — Nie domy nic na borg! A z czego zapłacicie, hę? Idźcie robić!... — Na, ty psioduszo parszywo, ty żydzie parchaty, ty cha-charze jeden, toś ty taki!... — Jak nie chcą dać na borg, brać za darmo!... — Za darmo brać! Runęły tłumy na sklepy. Wyłamano drzwi naprędce zamykane, wywalono okna na drogę, jęto rabować. Mąkę w.workach, cukier, słoninę, śledzie, ziemniaki, wszystko. Wyrzucano na drogę do błota zwoje perkalików, szaciska, buty, wyrzucano cukier w głowach, mąka sypała się do kałuż, w sine ciasto, tysiącem nóg rozmięsione, rwano się do piwnic zam-czystych, siekierami drzwi wyrębywano, skrzynie ze słoniną wytaczano, beczki ze smalcem, drapieżnymi pazurami grabiono w podstawione suknie i czapki, co tylko się dało: orzechy, cukierki, pudełka z cykorią, papierosy, wszystko, co 160 trrach, trrrach!... Policja nasadziła kęśliwe bagnety na okopcone, ciepłe lufy i ruszyła... — Jezus! Maryjo... .— Wy pierony jasne!... — Och, Boże, Boże!... .— Jezusie święty!... Jezusie święty!... Rudzieje krew w błocie, rudzieje krew w błocie!... W rowie charczy i krwią rzyga stary Szeruda... Opodal nogami grzebie Buława, błoto drapie gasnącymi paluchami... Przez pola, pomiędzy budelami, po sieniach rozbiega się przerażenie... Goni za ludźmi, ściga ich, dopędza... JezuskuL. Jezusku!... Czarne, zawzięte, straszne pięści grożą wysoko, przekleństwa lecą popod niskim, sinym rozdeszczonym niebem. Na drugi dzień cisza. Jak przed burzą. Lęgnie się w niej przekleństwo głodnego człowieka, mściwe myśli dymią rudą pożogą. Spoza okien patrzą zbójeckie oczy na przechodzące patrole wojskowe. Policja obsadziła kopalnię. Pęcznieje w sercach pragnienie pomsty, pęcznieje w wrzód plugawy. — Inżyniera zabić!... Kopalnię zaloć, zatopić! — Inżynier wszystkiemu winien, on nasłał policję, on temu winien!... — Czerwony sztandar płynie ponad trony... „.bo na nim robotników krew!... niesie on zemsty grom!... — Dobrze wóm — raduje się garbaty Jónek — dobrze wóm tak!... To za moje krzywdy, za moją poniewierkę!... Opamiętał się dopiero, gdy go wieść doszła o chudziakach Szerudzie i Buławie. O ich śmierci nieszczęsnej! — Buława też mi nieroz dogryzoł i Szeruda też nie był lepszy — myślał — lecz teraz już oba biedocy pod dornikami. Szkoda ich!... Boże im tam dej radość wieczną, amen!... Miód w sercu t. I 161 je jakieś zebranie... hawierze skozali, żebyś chonym przy-szoł.. Czekają tam na ciebie. Jónek obmył się, narzucił odświętny surdut i poszedł. Drogi były wymarłe. Bokami przemykały się baby z płaczącymi dziećmi, czasem przeszło dwóch, trzech górników czasem środkiem przewlokło się kilku żandarmów, obmacując każdego złymi oczyma. Poza tym pustka, jakby w dzień świętowania. Szeregi kominów sterczały teraz martwo pod niebo. Wygasły zupełnie. Do strajku przyłączyły się wszystkie szyby, I „Franciszka", „Hohenegger", „Gabrieli", „Jana", „Karola", i „Henryka". Wszystkie. Jego maszyna tylko chrapała. Słyszał po drodze jej pracę. Siedzi tam przy niej młody inżynier, chociaż pan inżynier po niego skazywał, nie przyszedł i zbyte. Musioł pójść młody inżynierek, co na praktyce w kopalni przebywał. Gwiazdy zapalały się na niebie. Błękit był czysty, ciemny, wymyty jakiś. Nigdy takim nie był. Dzisiaj dopiero, gdy kominy przestały dymić. Na jego kopalni, podobnie jak i na tych drugich, było ciemno. Żadna lampa nie gorzała. W oknie jego hali maszynowej pełgał wiotki janiczek, widać, kołysał się na drucie pod stropem, siał mrące światło na dyszącą maszynę. — Cóż też chcą po mnie? — dziwił się Jónek. Synek Wawerków zaprowadził go przez podwórze do środka. Wskazał mu drzwi do bocznej izdebki. — Tam idź — powiedział —- tam na ciebie czekają. — Kiery? — A czy jo wiem? Jacyś dwaj nieznómi, i jeszcze insi. Uwidzisz. Jónek wszedł do izby. Za stołem, pod ścianami na ławach, gdzie tylko wolne miejsce, wszędzie pełno górników. Gęsty dym ważył się pod sufitem. Wybłyskiwały spoza jego płachcisk oczy złe, zgryzione. Na honorowym miejscu siedzieli tamci dwaj nieznajomi, o których wspominał Wawerków synek. Jeden chudy, o lisim 162 Gwar przygasł, gdy Jónek wstąpił do środka. .— Oto jest — powiedział ktoś na Jónka, zwracając się do tamtych dwóch. Jónek odczuł na sobie spojrzenia. Zimne, obce spojrzenia. Tamci dwaj zerknęli na siebie. Jeden z nich, ten chudy, uśmiechnął się pod wąsem. Jónek stał w środku bezradny. — Cóż tak na mnie wszyscy się dziwają? — pytał się w duchu. — Po cóż mnie tu wołali? Wtedy tamten czarny podniósł się, zadzwonił scyzorykiem 0 szklankę i jął mówić. Z polska po czesku. Wyrzucał rękoma, wyginał się, głowę przechylał, rzucał szybkie słowa, przeplatał je bezustannym „Soudrusi"!... tłukł się pięścią w piersi, potem znów o stół 1 mówił, i mówił. O czym on nie mówił? O krzywdzie, o braterstwie ludu pracującego, wszystkie frazesy stale używane na zgromadzeniach, wyświechtane, pomięte, splute, sponiewierane obłudą i kłamstwem, wybierał je hojnie, a przezornie, nizał w długie okresy, wpadał w podniosły patos, gromił, przekleństwa rzucał, to znów się uśmiechał i suwał słowami, jak kółeczkami brzękliwymi, to w ton płaczliwy uderzał, urojoną łzę otarł, głos mu się załamał i nagle ucichł'... Wszyscy czekali, zapatrzeni. Nagle rzucił się w górę, strzepnął ponad głową ramionami i jął grzmieć szybkimi, twardymi, kanciastymi słowami... Stopniowo ton jego opadał, opadał, cichnął... I jeszcze raz wywinął pięścią nad głową i co miał siły, ry-mnął a,'stół. A równocześnie ryknął: — Precz z krzywdzicielami!... Śmierć burżujom!... — Tak jest!... Tak jest!... Dobrze mówi!... Precz z burżu-jami!... $mierć im!... — At żije braterstwi lidu!... — wrzasnął jeszcze raz, wyskoczył spoza stołu, pobiegł do Jónka, obłapił go i ucałował w usta. Wrzask się podniósł pod powałę, skłębił się w ciężką falę, grzmot oklasków zaryczał przeciągle. Wszyscy teraz dociskali się do Jónka, za dłonie chwytali, potrząsali przyjaźnie, doga- 1 1 ™ ii* 163 4 rzy, własnym uszom nie wierzy!... Co? Co to? Więc oni jednak tak bardzo szanują? Jednak tak bardzo cenią, że mu dłonie na przedbieżki podawają, ciepłymi słowy pieszczą? A tamten nawet w usta całował? Jezusku święty!... Co się to dzieje? — Chodź, bracie-towarzyszu, chodź, zasiądź w naszym kole — zawołał na niego z emfazą tamten o nalanej twarzy Popchnięto go za stół, posadzono w środku, przyniesiono kufel piwa. Jónek nie mógł się opamiętać. — Towarzyszu!... jął teraz znowu tamten drugi o nalanej twarzy — Towarzyszu!... Ty będziesz mścicielem naszej krzywdy, naszej krwi niewinnie przelanej. Na ciebie przypadnie ten zaszczytny obowiązek pomszczenia naszej krzywdy... Na ciebie!... Żyć będziesz w naszej pamięci, jak granitowy pomnik wdzięczności ludu pracującego!... Ty... — zakrztusił się gwałtownie i przysiadł. Nie skończył szumnego zdania, urwał na początku. — Co chcecie po mnie? — wybełkotał Jónek, nie mogąc niczego pojąć. — Ty musisz hawiernię zatopić!... — Tak jest!... Ty ją zatopisz! — Maszynę zastawisz!... — Niech tamę przerwie woda, niech hawiernię zaleje, niech mają panowie za swoje!... — Tak jest!... — Niech żyje Wytrzens, bohater ludu pracującego!... Niech żyje... — Niech żyje!... — podniosły się ręce w górę. Jónek czuł zamęt pod czaszką. Zlewały się słyszane słowa w jakiś dziwny, upajający chaos. Bracie-towarzyszu... mścicielu naszej krzywdy... żyć będziesz wiecznie w naszej pamięci... granitowy pomnik... hawiernię zaloć, zniszczyć, zatopić... uściski dłoni, ucałowanie w usta przez tamtego pana... Boże, co to wszystko? Przyrzekł, zgodził się. Tnżynier... On jest winien śmierci Szerudy i Buławy!... Nie wcześniej, aż na dół zjedzie z łamistrajkami!... Rozumiesz?... —. Rozumiem!... Zetknęły się spojrzenia tamtych dwóch. Powiedziały sobie w chybkim przelocie wszystko. .— Dał się nabrać!... Chi, chi, chi!... — Dał!... Chi, chi, chi!... .— Kopalnia stanie, nasze konsorcjum wygra!... — Wygra!... Rotschildowe kopalnie też pragną zarobić więcej!... — Będą pieniążki, będą, chi, chi, chi!... — Pecunia non olet ... — mruknął czarny półgłosem. Drugi podniósł brwi porozumiewawczo i skinął głową. Zrozumieli się spojrzeniami. Już od dawna pracowali nad powierzonym zadaniem. Umiejętnie zdołali podsycać niezadowolenie górników. Udało się dzisiaj. To dobrze!... Nazajutrz poszedł Jónek do pracy jak zwykle. Po drodze szedł hardo, z podniesioną głową. Patrzał napotkanym ludziom w oczy, wyzywający, dumny. Nareszcie mnie poznacie, żem wart uznania i podziwu!... Zluzował zaspanego inżynierka i jął się krzątać, jak zwykle, koło maszyny. Nalał oliwy, starą wybrał z łożysk, wyczyścił, wytarł. Maszyna dudniła spokojnie, para dzwoniła w cylindrach miarowo, ramieniska migotały w słonku. Czekał, skoro pan inżynier do kopalni ajedzie. Plan miał gotowy. Zatrzyma maszynę, przetrzyma w spokoju i zbyte!... Tama nie wydzierży. Runie, i woda zaleje wszystko. Raz nareszcie pomści swoje krzywdy!... Raz nareszcie!... Na górnikach nie, bo tamci go nareszcie umieli uszanować!... Lecz na maszynie, na kopalni, na inżynierze, co winien śmierci tamtych dwóch biedaków! Jónkowe myśli skupiły się na dyszącej maszynie, która za chwilę stanie. Wszystko inne, co poza nimi było, przestało już istnieć. Serce waliło młotem, leciuchne drżenie przebiegało po ramionach. 164 165 Godziny się wlokły. O dziesiątej przyszedł inżynier, Wan-dzin ojciec. Ubrany do kopalni, z kilofem, z lampą. — Co nowego? Maszyna idzie? — Idzie, pięknie proszę, panie inżynier. — Ile wody? — Tela — wskazał na manometr. — Pamiętaj doglądać! — Dobrze, panie inżynier. Inżynier poszedł. Zostawił za sobą lekki zamęt w Jónko-wym sercu. Jakby ktoś przez nawisłą, gęstą płachtę dymu szybko przeszedł. — Toć to Wandzin ojciec — przemknęło mu znienacka. Zwaliły się w tym oka mgnieniu na tamto przypomnienie wszystkie wczorajsze przeżycia. Ogromną falą się zwaliły, stłumiły, zgasiły. — Bracie-towarzyszuL. — dzwoniły mu w uszach słodką muzyką wczorajsze słowa przychlebne. — Bracie-towarzy-szu!... — pieściło go wspomnienie, jakby dłoń podawało, w oczy uśmiechało, życzliwe, miłe braterstwo, smakował w nim, jakby przesłodki cukier na języku powoli rozpuszczał i miodną ślinę pomaluśku połykał. Było mu, jakby długo błądził po zimnej, zasępionej wichurze, a teraz do ogrzanej izby wszedł, gdzie ciepło i widno i zacisznie jakoś, a zziębnięte, od mrozu zgrabiałe dłonie w letnią wodę zanurza. Rozbiega się radośnie ciepło po ramionach, wsącza się z letniej wody w stężałą krew, ostatek zimna w przemiłym dreszczu z gęsiej skórki umyka. Bracie-towarzyszu!... Z progu patrzał, skoro pan inżynier do windy wejdzie i utonie w studni szybowej. Wraz z panem inżynierem poszło dwóch górników. — I wy tam zostaniecie — syknął. To także jedni z tych, co mu dokuczali, co w oczy i poza plecami natrząsali się. z niego. Dozorca Muras i sztygar Burek. Baby ich zwiedziały się od służącej inżynierowej, Zuzki, że Wanda z powodu niego 166 karygodnie po świecie szerzy. Dosyć było wtenczas pyskowania po budelach i wydziwiania i wszystko. A ich chłopi, t0 jeszcze z tego się cieszyli i pomagali im, zamiast wziąć pa-selc, a baby sprać za plugawe plotki. .— ...i wy tam zostaniecie!... Tamci zjechali do szybu. Jónek poszedł do manometru. Czarna wskazówka kołysała się leciuchno. Daleko jej brakowało do czerwonej kreski. A poza nią była jeszcze druga. Gruba, czerwieńsza. Między nimi był kąt, który groził wyłamaniem tamy w kopalni. Gdyby tam doszła wskazówka, każdej chwili można by spodziewać się zalewu kopalni. Patrzał czujnymi oczyma. Dygotał ze wzruszenia. Jeszcze pół godziny, jeszcze ćwierć, jeszcze kilka minut!... Już!... Tamci trzej z pewnością nareszcie minęli tamę, zeszli do upadu, przebiegają ganki, niczego się nie spodziewają... Jónek ujął powoli korbę, wczepił drapieżne palce, zagryzł usta i odwrócił. Z prawa od siebie. Spokojnie, powoli. Nie spieszyć się... Maszyna zwolniła biegu. Jeszcze jeden obrót. I jeszcze jeden!... Teraz ostatni!... Korba stanęła, dalej już nie pójdzie!... Zadzwoniły puste cylindry, ramieniska jęły się stopniowo coraz spokojniej przewalać, wir czarnego koliska więdnął w nadcttodzącym bezwładzie, maszyna konała, cicho, spokojnie, jak człowiek spracowany, kiedy ostatnia godzina nadchodzi. Resztą rozpływającej się mocy zakołebały suwaki, ostatnim błyąnięciem rozdrobniły słoneczne blaski, zsunęły się bezwolnie, przechyliły i stanęły... Cisza... Przez niedomknięty wentyl płacze tam gdziesik szarą nitką uchodząca para, kwili, piszczy bez przerwy. Jónek wtłoczył głowę w ramiona, wypchnął potworny garb, nachylił"się, trzymając kurczowo korbę, patrzał skamieniałymi 167 •— Prędzej!... Prędzej!... Wskazówka kolebała się leciuchno, ważyła, pomykała do pierwszej czerwonej kreski. Jónkowi zdawało się, że słyszy szum wzbierającej wody za tamą, że ją widzi, jak się piętrzy, podnosi, pęcznieje ujarzmioną jeszcze potęgą. Napiera na wiązania cegieł, rozrywa ostrymi zębcami spojenia betonu, napina się, wytęża powoli. Po białej caliźnie rysują się szybkie pęknięcia, lecą, gmatwają się w przeliczne siateczki, woda wycieka kroplami z ich szczelinek, wykruszone drobinki cementu zsypują się z szelestem... Długo jeszcze strzyma? Jak długo?... Tylko czekać, skoro rozwali szeroko zaporę, rozewrze ją dokorząt, runie z piekielnym rykiem w ganki, wyłamie stemple, zdruzgoce drzwi, trzaski poniesie przed sobą, czarna, wściekła, śmierć ze sobą wiodąca. Zniszczy, zaleje, w topielisko bezdenne zamieni czeluście kopalni. A tamci trzej!... Chi, chi, chi!... Jónek wykrzywił usta w zjadliwym grymasie. Nachylił się jeszcze mocniej nad manometrem, ramiona wsparł o korbę, przywarował skurczony. Jak drapieżca, gdy się do skoku gotuje. W rozszerzonych źrenicach płonął rudy obłęd, w zakrzywionych na korbie pazurach dogorywała jego odletnia krzywda, zdychała, duszona skupionym wysiłkiem sękatych palców. Wskazówka szła powoli do swej pierwszej granicy. Powoli... powoli... Doszła! Na Jónkowych skroniach kropelki potu zalśniły. W skroniach wali młotem, krew tętni młotem, serce łomoce młotem... Czaszka pęka od tych młotów, w oczach wirują fiołkowe koliska niekształtne... Gdziesik, jakby ze strasznie dalekiej strony zdaje się słyszeć czyjeś wołanie: — To Wandzin ojciec!... To Wandzin ojciec w kopalni!... Zgiełk tamtych młotów wchłania nawoływanie. Nic nie słyszy już. A, słyszy!... — Bracie-towarzyszu!... Wskazówka przeszła pierwszą linię czerwoną. Teraz do drugiej wędruje. Teraz do drugiej!... 168 Młoty walą i walą... Jak w stodole cepy w czas żniwnego urodzaju... Fioletowe koliska tańczą w oczach, splatają się, chybocą... Wskazówka posunęła się o kilka milimetrów... Połowy swej drogi dochodzi, pomiędzy jedną a drugą czerwoną linią... Jeszcze chwilkę... Jeszcze chwilkę... Potem gwałtownie przeleci w przeciwny koniec... Wtedy będzie po wszystkim... Jeszcze chwileczkę!... Wydyma się wypięty garb nad schyloną głową, w poczwarę człowieka zamienia, w potwornego pająka, który w sieć zgarnął swoją ofiarę... Jeszcze milimetr a już!... Podniósł oczy. Rozejrzał się wokoło. Trafiły w szyby okienne. ¦— O Jezus!... Tam Wanda stoi!... Wanda za płotem stoi, poza rzędem zielonych serduszek i patrzy na Jónka i uśmiecha się. Nie domyśla się Jónkowej zbrodni... ¦— Wanda się uśmiecha!... Utonęły Jónkowe oczy w tamtym uśmiechu dziewczyny, uśmiech przygarnął je do siebie, do serca, przygarnął, do serca... Roztworzyły się przed źrenicami ogromne, ciężkie, czarne wrota, powoli się roztworzyły szeroko, rozwidniła się przed nimi daleka głębia ogrodu, jasna, rozsłoneczniona, rozkwitnęły się iv głębi radosną czerwienią pęki czerwonych róż i rozbie-liły się Wandzinym uśmiechem pęki białych róż... Czyjeś dobrotliwe, miękkie, pachnące dłonie kładą się na tętniące skronie, ucisza się wszystko, znika... Ucisza się wszystko, ucisza... Jónek przetarł oczy. Wanda jeszcze stoi i uśmiecha się... Jónek podniósł się, pochylił w tył, odwrócił korbę... Szybko!... Raz, drugi, trzeci... Przez maszynę przeleciało drżenie, szarpnęła się... Nabiera tchu w żelazne płuca, dyszy chrapli- 169 nięte, jedna za drugą, jedna za drugą... ' " ° " """" Maszyna tętni, huczy, Jónkowym przerażeniem ściaea Prędzej... prędzej!... Zadygotały nogi pod Jónkiem, ociężenie legło na plecy Podniósł jeszcze raz oczy. Naprzeciw nich szło radosne, kie miłowanie w uśmiechu zza płotu. Piernikowe serce Słoneczko przebieżało już spory kęs nieba, kiedy dzwony kościelne rozgęgały się szumnie i hyrnie na calutki świat. Najpierw rozdzwonił się ten gruby. Szeroko, poważnie, jak gazda na wieży. Za nim pośpieszył średni, sypiący z wieżowej okiennicy posrebrzone głosy, a w końcu ten trzeci, najmniejszy już, lecący truchcikiem przez rozkwitłe pola. Jak mały syneczek za ojcem i matką, nie mogący wydolić. I niosły się teraz we trójkę w słoneczny świat, rozkolebane statecznie w biodrach, grające złotem i sercem, ludzi na odpustowe święto zwołujące, kłębiły się ich dźwięki jurne i radosne, przepychały w wąskich ramach okiennicy, staczały po omszałej kalenicy kościelnej, na ziemię leciały, a potem już szły i szły skroś słonecznego zalewu, rozśpiewane i weselne, jak gromada miłośników, wiodąca się za szyję w tanecznym zamęcie. Krzywy Jura ocknął się w zamyśleniu, chwilkę słuchał roześmiany,^ potem mruknął z uznaniem: — Dzisz, jak pięknie zwonią!... Bardzo pięknie!... Jak jo bydym mioł wiesieli z gazdową Jadwiżką, też tak bydom zwoniły!... Jej kandyL. — i aż biczem klasnął z radości. Rozejrzał się za krowami. — Brzezula, Różana, Malina!... — zawołał — zbierejcie się, bo już idymy do chałupy! Krowy podniosły łby z trawy, popatrzyły na swego Jurę, chlasnęły chwostami po bokach, a kiedy Jura śmignął z lekka biczem, zawróciły na miedzę i poszły przodem. Za nimi 171 ---- ta. ilic OittUUCJŁlC UU11U!.., ---- UpUUIIUcll ICH JtiSZtZe ClO- brotliwie — bo to grzech!... — i zapatrzony w swoją radość zapomniał znowu o wszystkim. Pierwsza kroczyła Malina. Mądra to była krowa. Tłusta pękata, szeroka w kłębach, mlekodajna, a ludzką mowę rozumiejąca, że aż na dziwy. A nigdy nie chodziła w paskudę. Brze-zula, co ją to gazdoszek łońskiego roku od Musioła spod łęgu kupili, i chuda Różana z ułamanym rogiem, te już były głupsze. Zawsze było trzeba na nie uważać. Ledwie się człowiek obróci, już były w sąsiadowym grochu, łebo też w zbożu czy w inszej paskudzie. Straszno była z nimi dożera. Ale Malina!... To była krowiczka!... Żoden gazdoszek takij nie miał! Nie-bodlano, potulno, małemu dziecku dająca się prowadzić. Po-darzono krowiczka, podarzono!... Wiaterek, idący od Jaworowego, gmerał paluchami w psze-nicznych kłosach, niósł z sobą zapachy nagrzanej ziemi, po głowie Jurę głaskał, słoneczko wędrowało w cichości po niebieskiej drożynie, wlewało się miodem w Jurowe serce, a dzwony zaś dzwoniły i dzwoniły, bez przerwy. — Dziś to dziso odpust — myślał Jura — tóż nie dziwota, że tak zwonią!... A ledwie pomyślał o odpuście, znowu się uśmiechnął. A za uśmiechem przyszły nowe myśli. Przypomniała mu się gazdoszkowa Jadwiżka. — Mój Boże, jak już temu downo!... Jeszcze to byl taki mały chroboczek, a już to za Jurą biegało. Kaj się Jura obrócił, już to było za nim. W koszulce, boso, z różowymi nóżkami, z pomierzwioną czuprynką złotą, a tak sie pięknie dziwato temi modremi ślepiątkami i tak pięknie rzebiotało do niego, że się aż słodko w sercu czyniło. Jura jest przy krowach, Jadwiżka przy nim. Idzie Jura do koni, Jadwiżka za nim bieży. I bez przerwy porządzo: — Jula, jo chcę na koniczka!... Jula, jo chcę hopapa!... Jula, dej mi pusy szczypanej!... Jula, weź mnie na balana!... I to tak dzień wedle dnia, dzień wedle dnia!... Nigdy się to człowiekowi nie zmierzło bawić z taką małą oszjrabiną złotą. 172 zw>j-^ć i tańcować i śmioć, że aż Malina nieroz sie zadziwafa,' co się też to robi za kumedia. A potem, to Jura musioł bojać. 0 nocznicach, o strzygoniu góreckim, o zakopanych pieniądzach Ondraszowskich, o wszystkiem. A Jadwiżka słuchała 1 słuchała, że już nieraz słoneczko za las zachodziło, a Malina już do chałupy chciała iść, a Jadwiżka jeszcze by nowej bójki chciała. — Ni mogę już, rybeczko... ni mogę! ¦— powiadoł wtedy Jura — bo gaździnka by się gniewoli, że tu telkowne czasy siedzymy. Jutro ci powiem inszą bójkę... — A o czym, o czym?... — pyto sie Jadwiżka i w rączki Kosko z radości. — O królu Gwoździu i o piernikowej chałupce! — powia- do Jura. — Tóż dobrze, Jurku roztomiły, dobrze! <— raduje się dziouszka. Gaździnka widzą to i pytają się ceruszki: — No, Jadwiżko, cóż tak chodzisz z tym naszym Jurą?... — Na, bo to jest mój Jura, mamulko!... — powiada Jadwiżka. — Jak to twój? — Na, bo mu przaję, a jak kiesi urosnę, to se go weznę za chłopa!... Wiecie, mamulko? Gaździnka śmieją się, że Jadwiżka tak śmiesznie mówi, a Jura z radości po nocach usnąć nie może, jeny przemyśliwo, jaką by tu bójkę dla swojej Jadwiżki wymyślić. Ale wie!... O utópcach jeszcze nie bojoł, ani o jaroszkach. — Ty, Brzezula!... Już zaś szkubiesz!... — skarcił Jura łakomą krowę, co wsunęła łeb w pachnącą pszeniczkę. Rozbiegły się Jurowe myśli na drobną chwilkę, porozla-tywały szeroko, jak te wróbliki szare, kiedy w nie bryłą rzucić. Rozejrzał się. Ludzie idą miedzami do kościoła, wystrojeni; szumni, czegoś się radujący. W tem okamżeniu zleciały się myśli z powrotem do Jury. — O, jo se też tak pójdę dzisio do kościoła, też!... Jeny krowy przyżenę do chlewa. Wystroi się Jura, piękny kwiotek 173 do płosa ją porwoł?... Ludzie śmieją się z Jury i powiadają że jest głupi, że ni mo wszystkich doma. Ale co oni wiedzą' To chyba oni są głupi! Przeca on dobrze wie. W Olzie poci Groszówką jest ogromne ploso, a na samutkiem dnie siedzi utopiec. Taki mały chłapieczek w czerwionej czopce. Jura już go nieroz widzioł, jak w połednie swoje pierzyny na brzegu suszył. A roz, kiedy Jura krowy pos we wierzbinie bieżała do niego Jadwiżka, koło samej wody bieżała. Jura woło na nią z daleka: — Jadwiżko, a nie leć koło płosa, bo tam siedzi utopiec!... — A Jadwiżka nic, jeny się śmieje, jak strzybny zwone-czek i dalej leci koło rzeki. A kiedy już była przy plosie, brzeg się naroz zarwoł, a Jawiżka plums!... do wody. Jezusku święty!... Jura skoczył do wody, utopca kopnął nogą, co wlazło, wydrzył mu Jadwiżkę z pazurów i na brzeg wysmyczył. A utopiec gniewoł się w plosie i ze złości to tak jeny bul, bul, bul!... na samutkiem dnie. Że aż takie banieczki z wody leciały. A Jura potem Jadwiżkę wziął na ręce i zaniósł do dom. A staro Masno wtedy prawiła: — Prawicie, że Jura głupi, a on jest mądry!... — A potem jeszcze powiedziała: Teraz, Juro, kiedyś se Jadwiżkę z wody wysmyczył, to se ją musisz mieć w opater-ności, a jak dzioucha urośnie, to se ją weźmiesz!... — Wszyscy się śmioli, a Jura też sie śmioł. — A bydzie mnie Jadwiżka chciała? — pyto sie Jura starej Masnej. — To wiesz, synku, że cie bydzie chciała, jeny sie musisz mieć koło niej... Jak urośnie, to se ją namówisz i potem się z nią ożenisz i zbyte. — Tak powiedziała Masno!... — Mój Boże, czyby mnie też Jadwiżka chciała?... Dycki tak se myśloł Jura i po głowie się szkroboł. Ludzie powiadają, że już mi czas sie żenić, że jak zostanę starym pachołkiem, to sie każdo dzioucha na mnie wysmoli. A kiedy szoł ku muzyce, to musioł stoć w sieni, bo go pachołcy nie chcieli puścić do izby. Mówili, że bydzie hande szpecić. A wszystki 174 _ Jo cie se Juro wziąść nie mogę, bo móm pierzynę krótką !••• Nogi by ci tyrczały na izbie!... — śmioła się hrubo Bar-bora Zuczkowa. — Jo by cie se już bai, Juro, wziena ¦— powiado chudo Zuzka Kłobucznikowa — ale ty chodzisz dycki nie ogolony, podziubołbyś mnie po gębie, jakbych cie całowała w nocy! — i wyszczerzo sie, myrcha dzioucha. Jura ogolił sie pięknie na drugi roz i zaś sie jej pyto: — Te, Zuzka, jo sie już po gębie oszkroboł. Chcesz mnie terazykej?... A Zuzka nic, jeny: chi, chi, chi!... i ucieko od niego. — Nima, jak Jadwiżka. Szwarno dzioucha, bardzo szwarno. Takiej dziouchy nie ma w dziedzinie. Oczy modre, jakby kąsek nieba w nich miała, lica czerwone, jakby se je bar-wiczką pomalowała, a jak kiedy stanie naprociw słoneczka, to sie jej złote włosy tak szumnie kole głowy rozsłonecznią, że wygląda jak ta święto na obrazku. A kiedy sie śmieje, to jakby na strzebnym zwOneczku dzwonił, albo jakby szkowro-nek pod niebem śpiewoł. Tak sie pięknie śmieje Jadwiżka. A wtedy tak sie robi człowiekowi ogromnie słodko na do-linku, jakby se miodu porządnie chlipnął. A kiedy się wystroi w nowy żywotek, na kierym są takie złote kłóska wyrobione, a zaplecie se we włosy szeroką handle, a potem idzie do kościoła, to sie aż wszyscy ludzie za nią oglądają. Starzy gazdowie wteda powiadają se do siebie: — Piernika, żech też ni ma kapkę młodszy! Zaroz bych se ją nataówił. Tako szwarno dzioucha!... — A siedlaczy syncy i pachołcy ze dworu i ci, co po gazdach służą, to jeny kłobuk se na głowie poprawiają i dziwają się, cźy są szykowni, a zdrzadełka z kapsy wyciągają i przeglądają sie, a potem to każdy cosi jej powie. Jeden to, drugi tamto. A każdy to swoje słowo, to już tak obiero, a w gębie porę razy obróci, niż je wypowie, że ono potem wypaduje, jakby było hrubo pocukrowane. A Jadwiżka nic. Zaszczerko tym swoim śmiechem, jakby szklane pociorki na talerz z gor-steczki wysypała i to wszystko. Co jej tam tacy galani? Jad- 175 — Ty" Brzezina!...' Już zaś szkuBiesz? Na ty sfo1 ¦ os belno — krzyczy Jura na krowę i nierad jest, b0 się mvr pętlą... Dzwony już przestały dzwonić, ale ludzie wcjąż S l szcze idą ścieżkami i miedzami. Strasznie dużo będzie " h dzisiaj na odpuście!... Przypomina sobie Jura, o czym to przed ch\vjlą myśl , Ściąga brwi w poprzeczne bruzdy, siwe oczy pr^yrnruża uchem się drapie, aż sobie przypomniał. — Aha, jak mu to Jadwiżka prawiła, że mu przaje N tako cicho, żeby człowiek mógł mak sioć. Psy kańsikei no szczekują, po cudzych dziedzinach, a nad łąkami jeny tajr-lekkuśkie mgły sie kolebią i miętolą sie i po paluszkack cho dzą, a ciepły wiaterek idzie se nad niemi i dłonią je pocap_ kuje i głosko, czasem je pokłozno, czasem zaś rozścielę potem zaś na strzępki potargo i poleci kańsi do światu. Z'daleka słychać, jak żaby rzegocą i rzegocą, a pod łęgiem jakiesi pto-szyska buczą i ludzi straszą. I nic. Konie pasą sie niedaleko szkubią trowke pomalućku, a Jura leży naznaczki, ramiona założył pod głową i dziwo się w niebo. A na niebie tela nwio-zdek, że nie ma ani opow/iedzi. Aż sie w oczach kręci Jedne większe, drugie mniejsze, a wszystkie mrugają j mrugają Tak to wyglądało, jakby kiery nabroł do gorści świecących kamyczków i na ciemny atlas szeroko rozchyboł. ą jajj sie tak człowiek zadziwo w ich mrowisko, to z początku njc Ale potem zaczyna sie w głowie kręcić, ziemia spod człowieka ucieko, a on leci kańsi pod tamte gwiozdeczki, iecj j |eci, jakby na ogromnych skrzydłach, a zewsząd słychać daleki szum, jakby te gwiazdy tak szumiały łebo te wichrzyska czor-ne, co sie miedzy niemi gżą, a serce jakosi pęcznieje radością, że mu już aż w piersiach ciasno. — Jadwiżka siedzi obok Jury i też dziwo sie na gwiozdki. — Te, Jura, cóż tam widzisz? — pyto sie w petynej chwili. — Na dziwom sie, dzieucho, na te gwiozdki. Jajj ^0 wszystko pięknie Pónbóczek stworzył. Jej kandy?... — A co to tam jest? Podziwej sie! — i poka2Uje paluszkiem na mleczną drogę. 176 ,__ No, na kwiotki. __ A skąd sie tela gwiozdek nabrało na niebie? __ Wiesz, Jadwiżko, to jest tak. Wiela gwiozdek na niebie, to tela dusz sprawiedliwych w niebie. Jak jo kiesi umrę, a by-dym sprawiedliwy, to wtedy weźnie anioł taką jedną gwiezdne i na niebo pięknie przybije. Wiesz? — Wiem! — powiado Jadwiżka i cosi myśli. A potem zaś pyto: — To te gwiozdki są przybite do nieba? — Tóż jako prawiem. Toć przybite. Dyć by ludziom na głowę spadły, jakby nie były przybite. Wiesz? — Wiem. Ale powiedz mi, Jura, jak to jest z tym słoneczkiem? — No, słoneczko, to jest tako wielko kula. Cało ze złota. To ona sie kulo po niebie. Pónbóczek ją kijoczkiem postur-kuje, a ona sie tak pięknie, pięknie kulo, aż sie zakuło do kąta. — A co potem? — A potem, to ją aniołkowie wezną i Pónbóczkowi pod nogi przyniesą. — Po co?... — No, żeby se Pónbóczek swoje nóżki przenajświętsze grzoł na niem. Dyć w nocy dycki bywo chłodno. — Ale potem Jadwiżkę zawołali gaździnka i dzioucha porwała się i poszła. — Inszym razem pytała sie go: — Ty, Jura, tyś jest głupi? — Hm, ludzie tak powiadają. Tóż może, że tak temu bydzie. — A czemu sie nie żenisz? Podziwej sie, już z ciebie stary pachołek, każdy już mo babę, a ty nic! — Dyć mnie żodno dzioucha nie chce. Gdyby mnie tak kiero chciała, czemu ni!... To bych sie ożenił. — A co byś robił z babą doma? — Na warzyła by mi, a opierała, a wszystko, co sie babie patrzy. 12 Miód w sercu t. I 177 i śmieje się dzioucha, bo wie, co Masno prawiła. — Na żebych cie se namówił. Chciałabyś mnie? Jadwiźka śmieje sie teraz i śmieje. Aż musi oczy z łez for- tuchem wycierać. — Tóż powiedz, chciałabyś mnie? — nanuko Jura. — Toćbych cie chciała, bo ci przaję. Ale wiesz co. Oto bydzie niezadługo odpust. Jeśli mi kupisz największe serce z piernika, to cie se namówię. Wiesz?... — i zaś sie śmieje, że się aż za boki dzierży. — Dzisio pójdzie Jura na odpust i kupi Jadwiżce największe serce z piernika. Musi być najpiękniejsze... — Mój Boże, jak też to bydzie dobrze, jak se taką Jad-wiżke namówi. Jak krowy przyżynie, zapuko na okno, a Jadwiźka przyjdzie i przywito go pięknie. — Pięknie witóm, mój roztomiły Jureczku! — powie. — A jo cie też, moja Jadwiżko! — rzeknie Jura. Potem ją obłapi za kark i pójdzie z nią do wysiołki. Sie-dnie se pięknie na ławce i bydóm se rozprowiali. Roz o tem, potem zaś o czem inszem. A Jadwiźka bydzie sie jeny śmioła, tak jak to ona umie, a w Jurowem sercu bydzie sie najsłodszy miód przelewoł i bydzie mu strasznie dobrze. Mój Boże, jak też to bydzie pięknie, jak se tak bydzie siedzioł z Jadwiżką... Żoden go też nie popieści, ani nie polutuje, a każdy jeny sie pośmiewo i wyszklaby robi i dogaduje: Stary Jura, a głupi Jura, a pitomy Jura i tak dookoła. Mój Boże, jak też to bydzie dobrze. ...Mamulka go za młoda odemrzyli — Boże im tam dej radość wieczną. ... — a tatulka nie znoł. Ludzie powiadają, że Jura mioł dwóch tatulków. Jeden robił przy mulo-rzach w Cieszynie, a drugi był przy wołach we dworze. Ale kto by tam ludziom wierzoł i tak dycki cyganią, żeby sie jeny z człowieka wyśmioć. Bo Jura nie zno swojego tatulka. Gdy jeszcze był mały, a pytoł się mamulki, czemu ni mo tatulka, jak insze dziecka, to mamulka go dycki pogłaskała i prawiła, że go w przykopie naszła, tóż nimo tatulka. A jak roz doł mamulce porę groszy i pytoł ją, aż mu kupi na odpuście ta- 178 bon, w >¦<='• umrzyli i zbyte. Chodzowoł odtąd po służbach, a gazdowie opaskiem go prali i jeść mało dowali, a każdy nim potyrpko-woł, pośmiewoł sie i wszystko. A jeny jedna Jadwiźka mo dla niego serce, co poradzi sie nad krzywym Jurą polutować. Jeny jedzino Jadwiźka mo takie dobre serce. ... I tak Jura już sie teraz zestarzył, porę zębów już stracił, a żodyn nie mioł dla Jury serca, okrom tej Jadwiżki roztonajmilszej. Mój Boże kandy... — A potem, jak bydzie wiesieli, to se pojedzie w gazdo-wej kolesie, wystrojony nad dziwy, a Jadwiźka bydzie po biołu, a w takim pięknym wińcu na głowie, a muzyka bydzie grała, a zwony bydom zwoniły, a ludzie bydom na ceście prży-stowali i dziwali się i jeden drugiego pytali: — Na czyiż to jest taki szumne wiesieli?... — Na Jury z gazdową Jadwiżką... Czy nie wiecie?... — Nale ludeczkowie złoci... To bych nie był ani rzek... — powiedzą na to wszyscy. — A potem już, jak Jadwiźka bydzie jego babeczką, to se bydom przoli, a Jadwiźka bydzie mówiła pięknie do niego: — Mój Jurku roztomiły... A on zaś jej: — Moja babeczko szwarno, piękno, a już żoden nie bydzie się z niego pośmiewoł, ani głupim Jurą przezywoł, ani nic. A wtedy nie bydzie go już cosi w sercu gryzło, ani mu nie bydzie gorzko w duszy, ani żol mu nie bydzie, że insi mają sie lepszy od niego i nie bydzie już sie czuł taką sierotą, jak teraz. Mój Boże kandy... — Jej, Jura idzie. — zbudził go z zamyślenia radosny, świegocą"ty głos. Podniósł Jura oczy i znowu słodkość wyczuł w starym sercu. Jadwiźka stała na drodze i przypatrywała mu się uśmiechnięta. — Mój Boże, jako ona piękno... Jak leluja, łebo ta jabłonka, kiedy na wiosnę rozkwitnie — zachwycił się jej urodą Jura. — Cóż sie tak na mnie dziwosz... Dyć mnie urzekniesz... — i zadzwoniła śmiechem. — Na dziwom się, bo mi sie strasznie, Jadwiżko, podo- 12* 179 n serce lepisz, mi dzisio?... — Kupię, Jadwiżko, kupię... — Ale to ci powiadom, największe serce i najszumniejsze Bo insi chłapcy też mi chcą każdy jedno kupić. A jak twoje bydzie najpiękniejsze, to se ciebie namówię... Wiesz? — Wiem — szepnął wniebowzięty Jura i uśmiech rozjarzył mu siwe oczy. — Ale tóż isto... Bobych cie potem już nie chciała. — rzuciła jeszcze dziewczyna, parsknęła niefrasobliwym śmiechem i pobiegła do domu. Jura miał niebo w sercu. Aż dygotał z wzruszenia. Wegnał krowy do chlewa, nałożył im jeszcze w żłoby siana, potem umył się przy studni, ogolił, ubrał po niedzielnemu, a kiedy już był gotów, wrócił do chlewa. Pod ścianą obok Maliny stało jego koślawe łóżko, zbite z prostych desek. Wsunął rękę pod siennik, pogmerał palcami i wydobył zwiniętą chustkę. Rozwiązał, usiadł na sienniku i wysypał na koc wszystkie pieniądze. Długo je liczył, bo mu się w oczach dwoiło. Tyle pieniędzy. Toć to przecież oszczędności jego za caluteńki rok... Liczył i liczył, w palce popluwał, jeszcze raz każdy pieniążek poszulał, aż w końcu już wiedział. Pięć złotych tego było. Mój Boże, tyle pieniędzy. Ale też za pięć złotych kupi pierońskie serce z piernika... Bydzie wielkie, jak pół tych dwierzy z chlewa, a szumne, jak sama Jadwiżka... — A jeśli Jadwiżka robi z niego błozna?... Zabyło mu żal pieniędzy. Toć to przecież cały majątek... Ech, nie... Jadwiżka nie jest tako, jak te insze dziouchy. Kiedy powiedziała, że se go namówi, tóż tak temu bydzie... Jeny serce musi być największe i najszumniejsze... Tak powiedziała. Pozbierał pieniądze, zawiązał do chustki i rozejrzał się. I taka go niespodziewana radość ogarnęła, że podszedł do Maliny, ujął ją za szyję, nachylił się i szepnął: — Ty, Malina ... Idę kupić piernikowe serce Jadwiżce... A potem se mnie namówi... — i ucałował ją w miękki, ośliniony pysk. 180 cuda. Co tam tego było, co tam tego było... Buda wedle budy, stół wedle stołu, a na każdym całe tłumy piernikowe, konie, lalki, kółka, gwiazdy, jedne cukrowane, insze malowane, jedne takie, drugie owakie, serca przeróżne, mniejsze, większe i jeszcze większe, z różami i obrazkami, cukierki i różańce, masz-kietki i bawidełka, tyle tego się mrowiło, że aż oczy bolały od patrzenia. Jura chodził od kramu do kramu, oglądał, wybierał, ślinę połykał, o cenę się dopytywał, a żadne serce mu się nie podobało. To za małe, to znów nieładne, tamto nieforemne, na tem zaś obrazek nie taki, jak się patrzy, nie mógł wybrać. Chodził i oglądał i nie mógł się namyślić, które kupić. Ludzie tłoczyli się procesjami między kramami, kupowali pierniki, targowali się, piernikarze zachwalali głośno swoje słodkości, chłopcy myszkowali ukradkiem i zerkali, gdzie by tu co ze stołu porwać i uciec, a żebraki śpiewały przeróżne nabożne pieśniczki i ludzkiego serca się dopraszali. Jura już dwukrotnie obszedł wszystkie kramy i serca odpowiedniego nie znalazł. Aż wreszcie na samym końcu ujrzał ogromne serczysko, czerwieniejące z daleka, upstrzone przeróżnymi różyczkami, zdobione w zielone i żółte kółka i paski, ze ślicznym obrazkiem na środku, przedstawiającym dwa całujące się białe gołąbki. — To jest ono! — uradował się i jął się przeciskać do piernikarza. — Panoczku, hej, słyszą... panoczku! wiela kosztuje to serce? — krzyczał na piernikarza, który na chłopców pomstował, bo mu piernik skradli, a teraz naprzejmo do wsi uciekali. — Pięć złotych — burknął rozeźlony handlarz i znowu narzekał rfa swoją krzywdę. Jura wysupłał z chustki wszystkie pieniądze, podał pier-nikarzowi i zawołał: — Tu mają pieniądze, a dają haw serce. ... Piernikarz zdziwił się, a ludzie, naokoło stojący, zaczęli się w głos cudować, komuż też krzywy Jura takie hrozne serce kupuje. 181 Y ! ¦¦'¦>"! Niósł je teraz po drodze ostrożnie, z nabożeństwem, jak widomy kształt swego szczęścia, na które tyle lat czekał i czekał, aż się nareszcie doczekał. Roztworzył się przed nim ogrójec pachnący, rozwarły się jego dwierze dokorząt. Pod płotem wszystkie dotychczasowe gorycze i krzywdy marnie zdychają, jak robactwo plugawe a on staje u progu i patrzy, i oczom nie wierzy. Jadwiżka... Jadwiżka... — szeptał do siebie i śpieszył teraz do dom, naprzejmo śpieszył, bo nie mógł się doczekać chwilą kiedy Jadwiżkę przed sobą ujrzy, i kiedy w jej modre oczy spojrzy i to ogromne, piernikowe serce na dłoni poda i powie: — Tu mosz, Jadwiżko roztomiło, a teraz bydziesz mi przoła już dycki... A ona weźmie je i zadzwoni śmiechem i po twarzy swoją bieluchną rączką pogłaska i powie: — Bydem ci przoła, Juro, aż do grobowej deski, amen... Wszedł na podwórze i chyłkiem pośpieszył do chlewa. Tam położy serce na łóżku, potem zawoła Jadwiżkę, za rękę przyprowadzi i pokaże. Uczynił tak. Nikogo nie spotkał. Ręce mu drżały a oczy gorzały radosnym obłąkaniem. Złożył ostrożnie piernikowe serce na sienniku, roztoczył z papieru, jeszcze raz nasycił oczy jego krasą, a potem pobiegł do izby. — Jadwiżko... Jadwiżko... — odezwała się gaździnka z kuchni. ¦— Cóż chcesz, Jura? ¦— Kaj poszła? — leciuchny żal zapełgał w jego głosie. — Zaroz przyjdzie. Poszła do sąsiada. Jura wyszedł. Chwilkę rozmyślał, co zrobić. Postanowił. Wyszedł na drogę i pośpieszył do Musioła, co niedaleko miał chałupę. — Jest tu Jadwiżka? — zawołał do otwartego okna. — Jest... Jest... — przyleciał jasny głos Jadwiżki. — Już wróciłeś z odpustu? — Już... Pódź, Jadwiżko... Dziewczyna wybiegła z izby, a za nią Zuzka Kłobucz-nikowa. Weszli na podwórze. Dziewczyny raz wraz prychały pustym śmiechem. Jura śpieszył przodem. Zawrócił w kierunku chlewa, za nim rozchichotane dziewczyny. Otworzył gwałtownie drzwi i pociemniało mu w oczach... — Jezusku święty!... Jak przez sen słyszy zanoszący się, gwałtowny, niepowstrzymany śmiech dziewczyn, kłębi się koło niego jakoby rudemi płomieniami, a równocześnie dochodzi go krztuszący się głos Zuzki, przerywany wybuchami śmiechu... — Dziwej się, Jadwiżko... Piernikowe serce krowy mu dogryzają... Malina mu zjadła piernikowe serce... Ha, ha, ha... — Głupi Jura... — dobiega go teraz Jadwiżczyn głos, przegradzany coraz większym śmiechem. Jura już nic nie słyszy. Oparł się o futrynę i chlipie żałośnie. 1929 \ 182 O tą świętą ziemeczkę Więc naprawdę miano budować kolej. Od Skoczowa aż gdzieś po Strumień, poprzez gminne lasy skoczowskie, w poprzek Pierśćca, koło Tomankowych stawów, gdzie się pękate karpie na Gody chowały, potem wzdłuż drogi i znów przez lasy na przełaj ku chybiańskiemu kościołowi, co go chybianie już piąty rok budują. Przyszli inżynierowie z plikami papierów, z robotnikami Górnoślązakami, co za każdym słowem pieronami hojnie szafarzą i tytoń żują. Robotnicy na ramionach pęki długich drążków przynieśli, ślicznie w białe i czerwone pasy malowanych, pełne naręcza ociosanych palików, trójnogi wymyślne, brzęczące pasy długie z cieniuchnej blachy znakami kreślonej, pudełka jakieś i jeszcze inne przedmioty o nieznanym użytku. Chude trójnogi na skibach poustawiali, a na ich szczycie rureczki ze szkłami poprzykręcali. Paluchami czarnymi złociste śrubki przy rurkach szulali, a w śrubkach niedzielne słońce na migotliwe drzazgi się łupało i w szare źrenice iskierkami prószyło. Inżynierowie jęli wymierzać. Raz tak, potem zaś owak. Robotnicy znowu skakali po bruzdach, metalowe pasy przewlekali, coraz w inne miejsce pasiate tyki w ziemię wrażali, a inżynier jeden i drugi raz po raz ciekawe oko do rureczki przytykał, śrubkami majstrował, coś do siebie bez przerwy mamrał, a towarzysz jego w grubawej książczynie cięgiem coś pisał. Czasem papierowe płachciska szeroko rozwijali, na trawie układali i nachyleni głęboko palcami po gęstwie kreseczek 184 przed się spluwali i po swojemu sę porządzali. Raz o tym, potem zaś o tym. O wojnie w Chinach, o Germanach, o biedzie naprzykrzonej, o dziewkach we dworze, o dzieciskach, Co w domu zostały, o wszystkim se porządzali, co jeno ludzkie serce zgarnąć w siebie może. Słońce szło po niebie. Cisza była w powietrzu. Po czystym błękicie wędrowały jasne chmureczki. We wsi jakby wymarło. Koguty tylko swój dwór kurzy za sobą wodziły, koło wygrzewających się chałup jedzenia szukały, gderały żurzliwie bez przerwy, czasem komuś od złodziei wydziwiać zaczynały z kominów niosły się błękitnawe smużki dymów obiednich, a wróble ucieszny kiermasz w starych lipach czyniły. Zza lipowej kępy, co się bledziuchnymi listkami szczodrze wystroiła, kościół się bielił. Szedł stamtąd ponad ziemią ściszony pogłos organowego grania, złoty jakiś i uroczysty, a gdy się już całkiem rozpłynął i przez dłuższy czas nie wracał, rozdzwoniły się dzwony na Anioł Pański. Wtedy z mrocznego wnętrza kościelnego wysypali się pierśćczanie, na przykościelną drogę się wyroili, radzi wszyscy temu dniowi niedzielnemu, co wiosnę w zanadrzu po świecie roznosił. W gromady przystawali, witali się, ręce podawali i wszczynali rozmowy. Spokojne, stateczne, z obieranymi słowami. — Chwałaż ci też, chwałaż, Panie Boże, że już ta prze-mierzła zima poszła! — Jak też to słoneczko pięknie świeci, lobości kandy... ~; — Albo te wróble-złodzieje!... Posłuchejcie, gazdoszku, jak to wrzeszczy w tych lipach, jak!... — Już też ta święta ziemeczka była tego słoneczka pra-gliwo, była... — Tak, tak, ludeczkowie złoci... — No, już niezadługo bydzie trzeba do pola z pługiem wyjechać, już... I tak se porządzali. Głowami kiwali mądrze a powoli, jak zwyczaj każe, twarze na słoneczną pieszczotę wystawiali. Rozdźwięczone dzwony kłębiły się w ciasnej wieży, głos 185 _------™„„,.i^ i ujmie w uaiciiie awiaiy. ......"" """'"* Tymczasem ludzie ciągle jeszcze wychodzili z kościoła gdyż co który nabożniejszy, dokumentniej pragnął swoje pacierze odmówić, by ich na cały tydzień starczyło. Gromady zaś, stojące przy kościele, jęły stopniowo rzednieć, rozcieńczać się, po drogach rozsnuwać. Lecz jeszcze sporo ludu stało pod murem cmentarnym. Znienacka wychynął spoza muru zdyszany Antek Matusz-ków. Pierwszy był wyleciał z kościoła, ledwie ksiądz proboszcz «amen» powiedział, i naprzejmo do chałupy pobieżał, bo się bał o swe króliki, czy mu je Bijoków kocur przez czas nabożeństwa nie podusił. Wyskoczył teraz spoza muru, przypadł do swego dziadka, starego Paździory, i wrzasnął: — Starzyczku! starzyczku! pódźcie honym, bo tam jacyś panowie po naszym polu maraszą!... Z palikami tam chodzą i do zagonów je wbijają! Pódźcie honym, żeby ich poprze-zywać!1 Odwrócili się wszyscy do Matuszkowego Antka. Bo u każdego jasne zrozumienie zaświtało, że jeżeli jacyś panowie po polu łażą i paliki do ziemi wbijają, jak mówi Antek, to to z pewnością miejsca na kolej szukają. — No, nareszcie!... — spłynęła w ich serca ulga. Bo o tej kolei to już coś trzy lata słuchy chodziły. I każdy się radował, że będzie miał bliżej do Skoczowa na targ albo i na Górny Śląsk i coś utarżyć będzie można prędzej, bo ludzie sami przyjadą po jajka, po masło i po mleko, i po wszystko, dobrze zapłacą i czasu nie będzie potrzeba już tyle mitrężyć, żeby tyli świat na piechotę z ciężarem ganiać, i konie się uszanują, i buty, i nogi ludzkie... Dobra to będzie ta kolej! -Żeby tylko już raz zaczęto koło niej robić, bo cięgiem o niej piszą i mówią, a doczekać się nie można. — No, nareszcie! — szepnął każdy. Wójt poszedł pierwszy. Bo tak się patrzy. Za nim zaś rozsnuł się długi, czarny sznur gazdów i siedlaków, a na końcu -an, przezywać — wymyślać 186 yK-an, icu; jcnu p ^ Y^et na wójtowe gniewanie nie zważali, jeno gnali przed siebie, zachęcając się nawzajem do pośpiechu. Paździora ostatni kusztykał. Trzymał Antka za rękę i śpieszył się, jak mógł. Okrutnie był ciekaw i zaniepokojony, dlaczego akurat na jego polu tamte paliki wbijają. Przecież chyba nie przez jego pole kolej poprowadzą? Jeszcze co!... Ani pomyślenia nie ma, żeby się zgodził! Niepokój wsączał się powoli w jego stare serce, w twardą garść je ujmował. Antek ciągnął go za rękę, niecierpliwiąc się powolnym chodem. Paździora zaś kijaszkiem przemierzał swe kroki, nachylony, dygocący ze wzruszenia ciężkiego. Minęli Farugową stodołę, przeszli mostek nad Koprzywką, doszli swego pola. Naprawdę!... Na jego polu rząd palików bieli się w słońcu, pobok zaś chłopiska jakieś stoją, zapatrzone w pierśćczanów, i przez zęby żółtą śliną strzykają, a na miedzy wójt pomiędzy gazdami z inżynierami rozmawia. Podreptał ku nim. Odsunął jednego i drugiego z drogi i stanął w kolisku przed inżynierami. — Przeboczą panowie ¦— zaczął od razu — co tu oni robią na moim polu? — Bo to jest jego pole, wiedzą panowie? — dorzucił wójt. — Widzicie, trasę dla kolei wytyczamy. ¦— Co to? Boch dobrze nie słyszoł... — No, wiecie — wtrącił znowu wójt — to ci panowie sprzez wasze pole kolej poprowadzą. — Jak to przez moje pole? — zaperzył się oburzony Paździora. — Skąd przez moje pole? Co? Kto się mnie pytoł o pozwolenie, łebo co?! — Dyć nie krzyczcie — jął go wójt uspokajać — kiedy panowie inżynierzy tak wymierzyli, tóż darmo. Oni tak robią, jak im jeszcze więksi panowie nakożą. — No, dobrze, mnie to nic nie obchodzi... Ale czemu akurat przez moje pole? Pytom sie, czemu? Czemu nie przez wasze, wójciczku, albo czyje inne, a czemu akurat przez moje? — Widzicie, gospodarzu — wtrącił jeden z inżynierów — 187 — Tak jest, pón inżynier dobrze mówią — poparł go gruby Bijok, radujący się skrycie, że jego pole ominięto. — Źle mówią — wrzasnął Paździora — bo to jest moje pole i zbyte! A jo se tu nie pozwolę po moim polu drugim roztopyrczać jak na swoim śmiecisku. Co mnie to obchodzi że tam chcą kolej budować? Niech se ją budują kaj indzi ale od mojego pola wara! A potem dodał jeszcze, potrząsając mocno krzywakiem: — Bo was tu wszystkich spierę tym oto krzywakiem, co wlezie! ¦— splunął pod inżynierowe nogi. Złość go ogarnęła wielka, bo teraz przewidział wyraźnie, że jego ziemia zagrożona, że obcy ludzie przyszli i zabrać mu ją pragną. Jego własną ziemię!... Dlaczego nie innemu, dlaczego nie wójtowi, który ma dosyć pola, łebo temu Bijokowi, łebo innemu? Czemu akurat jemu, co? Żal przeokropny wżerał mu się w serce, gdy sobie wyobraził, że go ma taka krzywda spotkać. A gniew wzbierał w nim coraz większy... — Cicho bydźcie, Paździoro — nasrożył się wójt niepomiernie — nie róbcie tu żodnego wrzasku, bo was jeszcze mogą ci oto panowie do haresztu kozać zawrzyć i bydziecie mieli tela parady, wiecie!... To są służebnicy pańscy, to ich nie wolno obrażać ani im w urzędowaniu przeszkodzać. Wiecie? Bo takie są paragrafy i koniec! A przeca i tak wóm zapłacą ten kąsek ziemi, przeca za darmo wóm tego nie zbiera — dodał łagodniej. — Prowda, panowie? — zwrócił się do inżynierów. — Pewnie — przytaknął jeden z nich. — Przyjedzie komisja, pole wam oszacuje i gotówkę wypłaci na stół. — Ale jo wóm smolę na wasze pieniądze! Rozumiecie? Jo wóm smolę na wszystko, a ziemi wóm nie dóm, bo to moja ziemia i zbyte. Jo se tu na niej ręce urobił, ja ją całe życie obrobioł, chodziłech koło niej. Jakżech ją od ojca, Boże mu tam dej radość wieczną, dostoł, to było jeny jałowisko, żeby ani kozy na tym nie upos, a teraz! Podziwejcie sie wszyscy! — schylił się i nabrał w pokruszone palce ziemi. — Podziwejcie sie! To jest złoto, nie ziemia, wiecie. Całe moje życie jest 188 jeszcze nie widziano w takim gniewie. Ręce mu się trzęsły, a siwe oczy w inżynierów patrzyły jak dwa zbójeckie noże, pragnące w samo serce ugodzić. — Gdyby to na mnie trefiło — zauważył ktoś półgłosem z gromady — gdyby to na mnie trefiło, to bych też swojej ziemi nie doł. Choćby sie wszyscy w piętę ugryźli! — Głupi! — wrzasnął wójt, teraz już rozgniewany. — To wy nie wiecie, że państwo mo prawo taką ziemię wywłaszczać? Choćby sie człowiek na głowie postawił, to nic nie poradzi! Prowda, panowie? — zwrócił się znów do inżynierów o poparcie. — Słusznie! My rozumiemy, że wam tu chodzi o waszą ziemię, że wam jej żal. Lecz nic nie da się zmienić. My tam musimy linię poprowadzić, gdzie się teren nadaje, gdzie... — Ale całujcie mnie! — przerwał mu zapalczywie Paździora tłukąc krzywakiem po ziemi. — Mnie tam nic nie obchodzi wasze mądrowanie! To jest moja ziemia, moja święta ziemeczka i zbyte, rozumiecie?... A teraz sie was pytom po dobroci, wyciągniecie tamte kołki z mojego pola, czy nie wyciągniecie? Powiadejcie zaroz! — To się nie da... — Nie do?!... — Nie da! — padła twarda, gniewna już odpowiedź. — Tóż dobrze! I porwał się, skoczył, roztrącił gwałtownie zwarte koło gazdów i pobiegł, gdzie się paliki w słońcu bieliły. Ujął pierwszy, szarpnął i rzucił. Ujął drugi, szarpnął i znów rzucił. Potem już trzeci, czwarty... Wyrzucone paliki szerokim łukiem spadały na drogę. — Nale, Paździoro, co robicże? — krzyczał za nim wójt. — Do haresztu pójdziecie! Dejcie temu pokój! Nie róbcie przeca głupoty! — i pobiegł ku Paździorze, a za nim cała gromada. Robotnicy zaś z drugiej strony, widząc, że jakiś chłop ich paliki wyrzuca z ziemi, jęli mu pięściami wygrażać, a potem już ze złością krzyczeć: — Na, ty pieronie stary, cóż to robisz za konina! Cóż nóm 189 Paździora nie zważał na nic. Jakby odmłodniał w swym wielkim gniewie. Schylał się szybko po wystający palik, rzucał daleko, do następnego skoczył i tak w kółko. Czapka spadła mu z głowy, a siwe włosy rozwichrzyły mu się w gwałtownym ruchu. Dwunasty palik wyrzucił już z ziemi, gdy dobiegł do niego jeden z robotników. Szarpnął go tak mocno za ramię, że Paździora aż przysiadł. Wnet się jednak zerwał, ujął mocniej krzywak, zamierzył się spoza głowy i, co miał siły, gruchnął napastnika po głowie. A robotnik legł na ziemię, jakby nagłą śmiercią pomarł. Zemdlał. Zatrzymali się wszyscy, przerażeni jego czynem. Paździora zaś popluł w dłonie, roztarł, chwycił krzywak z drugiej strony i jak burza runął na ludzi. Prał w czarne kłębowisko ludzkie, prał spoza głowy jak rębacz w drzewo oporne, walił na odlew, łupał uchylone głowy, zasłaniające ramiona przetrącał, krzyk straszny niecił, przekleństwa, skowyty, a jego ramiona śmigały, koliska zataczały szybkie a niepomiarkowane, wybijały coraz szersze koło w ludzkiej gęstwie, że w końcu co tchórz-liwszy kulił się nisko do ziemi i chyłkiem wymykał poza obręb walki. Inni zaś z wrzaskiem gonili po skibach, trzymając się za głowy lub ramiona, biegali na oślep, przewracali się w bruzdach, wstawali utytłani i znów biegli do następnej bruzdy. W Górnoślązakach zagrała krew. Nie pierwszyzna im taka bójka. Prali w gospodzie rywalów, prali Niemców w powstaniach, dlaczego mieliby się tutaj przed starym chłopem cofać? Uskakując przed wymierzonymi ciosami, zachodzili mu przezornie z tyłu, a gdy w końcu jeden z nich wsunął mu między nogi pasiaty drążek i bokiem pchnął, Paździora przewrócił się. Skoczyli wtedy wszyscy, na ziemi go przysiedli, kij z dłoni wyrwali i mocno trzymali. Bić to go nie bili, boć to przecież stary chłop. Wstyd by to był i nic więcej. Przytrzymali go więc na ziemi, nie wiedząc co teraz z nim uczynić. Bo Paździora rzucał się i obelgami ciskał. W końcu nadbiegł wójt, trzymający chustkę na krwawiącym czole. 190 ciężko z ziemi. Gniew, co przeszedł w nim jak burza, załamał"" s}ę już, opadł, znaku nie zostawił. Na jego miejsce wynurzyło się cichaczem uczucie ogromnej krzywdy, rozsiadło się w sercu szeroko. Paździora spoglądał teraz w zadziwieniu na zdeptane pole, na leżącego robotnika, na zgromadzone tłumy, a wtedy poczucie krzywdy stanęło przed nim tak jaskrawo, jakby w słońce się patrzył. Wyczuł, że w jego sercu powstaje dziwny ból, rośnie szybko, rozpiera się, pod gardło podnosi, że go dławi, jakby ktoś twardymi palcami za grdykę ułapił i mocno zacisł. Zasłonił oczy dłonią, a przez palce jęły się sączyć duże łzy, z ściśniętego zaś gardła wydarł się dziwny skowyt. Antek Matuszków ujął go za surdut, pociągnął i jął prosić: — Pódźcie, starzyczku, do chałupy, pódźcie... Paździora dał się bezwolnie prowadzić. Za nim szli wszyscy, dziwując się głośno zapalczywości Paździory, który tylu chłopów poraził, że to aż na dziwy. Minęło kilka dni. Ludzie trochę już o tym przepominali, inżynierowie z robotnikami powędrowali do lasu, a Paździora chadzał koło swego obejścia i nic. Tyle jeno, że zawziętość z jego oczu patrzała i pięści mocno zwierał, gdy wyszedł na swoje pole. Potem pług wyciągnął z szopy i jął się pracy. Orał swoje zagony spokojnie od składnika do składnika, szerokie skiby na słońce odwalał, a one lśniły tłustością czarnawą i pachniały mocno a cudnie, jak tylko ziemia mocno a cudnie pachnieć potrafi. Przyszedł wójt do niego na pole i zaczął spokojnie: — Boże pómogej, Paździoro, Boże pómogej! Orzecie już, erzecie?... — Dej Panie Boże, wójciczku — odpowiedział Paździora i dalej orał, nie zatrzymując się. Antek, co mu konia poganiał, chciał wstrzymać, lecz Paździora krzyknął: — Wio!... — i jakby nic, dalej pług prowadził. Wójt zmarszczył czoło, nachmurzył się i splunął. Zaczekał jednak, aż Paździora nawróci i do składnika doorze. 191 — Prrr! — zawołał Paździora na konia. — Już mi tam, wójciczku, nie miejcie za złe — jął do wójta ze skruchą przemawiać. — Człowiek sie rozgniewoł, tóż w tej złości ani nie patrzoł, kogo piere krzywakiem!... — No, tak, tak... jo też tam nic nie prawię... Ale wóm powiadom, że z tego bydziecie mieli ostudę. -— Ostudę? — Tóż jako prawię, ostudę... Bo dwóch robotników spraliście, że teraz muszą do dochtora chodzić, inżynierowi gfo-weście przebili, nie rachując już tych inszych ludzi, a to jest ciężkie uszkodzenie ciała, jak mówią paragrafy... — Na niech tam! — burknął Paździora. — Ziemia jest moja, nie dóm jej nikomu i zbyte. — A paliki ze ziemiście powychybowali, a to jest czynny opór władzy, jak mówią paragrafy, i z tego może być wielko ostuda... — Na, niech tam! — A teraz orzecie na tym łanioku, co już był wymierzony, a po darmo, bo i tak za tydzień, za dwa przyjdą robotnicy od kolei, i wszystko przekopią. — Jak to, wójciczku, to przez moje pole, prawicie, jednak pójdzie kolej? — Na, jak se rachujecie? Toć pójdzie! — Wiecie, wójciczku, co wóm powiem, to wóm powiem, ale wóm powiem, że to jest roz moja ziemia, a nie dóm jej i koniec. Nie dóm!... Nie dóm!... Wio, Antek! Wójt pokiwał głową, machnął ręką i poszedł spluwając ze złości. Za kilka dni przyszedł policjant ze Skoczowa. Z karabinem, z urzędową miną, z dużą torbą skórzaną, przewieszoną przez ramię. Poszedł najpierw do wóita i długo tam siedział. Potem wraz z wójtem poszedł do Paździory. Kazał Antkowi przywołać dziadka, siadł za stołem, rozłożył jakieś papierzy-sko, poślinił ołówek i czekał. Agata, stara dziewka, jakaś daleka krewna, co Paździorze gospodarstwo w domu prowadziła, otarła stół fartuchem i przyniosła mleka w garnuszkach. 192 — Ja nie mogę," <5z*iękufę — odsunął policjant gaWfltlgzeK — ~*'-jestem w służbie. — Ja toć — przytaknął wójt — pón komendant są w służbie, to im nie Iza mleka pić. — Po chwili dodał: — Ale wiedzą co, dyć się żoden nie dziwo, wypiją, wypiją! Jo już piję!... Wypili mleko, otarli wąsy i czekali. Paździora przyszedł nareszcie. Jęli go teraz obydwaj, policjant i wójt, wypytywać o wszystko. Jak to było, kiedy, co a jak, o wszystko się pytali. Paździora nachmurzony odpowiadał cięgiem powtarzając uparcie, że to jego ziemia, i choćby mu złote góry za nią obiecywano, to jej nie da i zbyte! A policjant pisał i pisał. Gdy skończył, kazał wójtowi podpisać, potem Paździorze i poszedł. ¦— Widzicie, Paździoro, aleście se nawarzyli, nawarzyli bryję z tą waszą głupotą. Było wóm tego trzeba? Teraz was zawrzą i tela bydziecie mieli. A ziemię i tak musicie oddać. Czy bydziecie chcieli, czy nie bydziecie. Bo to bydzie dla użyteczności publicznej, a w takim padzie człowiek musi ziemię oddać. Tak mówią paragrafy... Paździora mruknął swoje: — Na, niech tam! — i to wszystko. Znów minęło kilka dni. Na świecie uczyniła się już wielka wiosna, a Paździora swoje pole pszenicą-jarką obsiał i zabierał się powoli do sadzenia ziemniaków. Jeden wąski zagon, pobok zbożowego łanu biegnący, na tamtą resztę przeznaczył. Właśnie siedział w komorze z Antkiem, krając ziemniaki, : gdy przyszedł poseł gminny. — Paździoro, mecie w te pędy przyjść do wójciczka! — powiedział w progu. Paździora poszedł. U wójta dowiedział się, że nazajutrz ma udać się do sądu w Skoczowie na rozprawę w sprawie pobicia robotników i inżyniera i przeszkadzania im w wykonywaniu czynności służbowych. — No, dobrze, tóż pójdę. Nazajutrz ubrał się odświętnie. Po drodze napotykał ludzi, patrzał na pola, na swój cień patrzał, co się niezdarnie koło 13 Miód w sercu t. I 193 V i Panowie ze sądu zawezwali go. A więc dobrze! Powie wszystko, co a jak, wszyściutko ładnie im wytłumaczy, jo wodni, swoje spracowane dłonie pokaże, powie, że od małego dziecka na swej ziemi pracował, że to jest jego ziemia, tak samo jego, jak to serce łebo ta ręka. Przecież niemożliwe, żeby tamci panowie nie mieli wyrozumienia!... Tacy mądrzy panowie, to oni wszystko wiedzą. Powie im, że stłukł tamtych, bo co miał innego uczynić? Przecież gdy mu kot z miski mięso ukradnie, to mu nabije i zbyte. A gdy obcy człowiek do chałupy się zakradnie, by jaką krzywdę uczynić, to go także nabić należy. Takie już przecież prawo na świecie! A gdyby ktoś tamtym panom pieniądze chciał ukraść, to go do aresztu zamkną i po wszystkim. Takie przecież prawo! Ho, ho! panowie w sądzie są mądrzy to to oni zrozumieją. I powiedzą mu: •— Słusznie, Paździoro, ziemia jest wasza i dlatego nikt nie ma do niej prawa! — Tak powiedzą. Długo czekał w gmachu sądowym, aż doczekał się. Wezwano go do sali. Spoza czarnego stołu patrzał na niego gruby pan w dużych okularach w czarnej rogowej oprawie. Pobok siedział chuderlawy pisarczyk, dłubiący ołówkiem w uchu. Ziewał i coraz nachylał się nad jakimiś papierami i pisał. A ten gruby pan, sędzia widocznie, zadał mu kilka pytań, a potem, nie pozwalając się uniewinnić, jął długo tamtemu pisarczykowi dyktować. A gdy pisarczyk skończył, powiedział coś pod nosem, patrząc na swoje brudne paznokcie. Paździora jeno tyle zrozumiał, że będzie siedział cztery miesiące w areszcie. Pociemniało mu w oczach. Chciał krzyczeć, uskarżyć się, zlitowania poprosić, do jego serca trafić, że jeszcze nie ma ziemniaków zasadzonych, że Agata z Antkiem nie potrafią sami niczemu zaradzić, że to nie jego, ale tamtych ludzi, co mu ziemię chcą ukraść, do aresztu należy zamknąć, i wszystko... Przyszedł klucznik, wyprowadził go na korytarz, potem schodami na podwórze, a stamtąd do więziennej celki. Otworzył ciemne drzwi szeroko, wepchnął do środka, zamknął i poszedł. Echo jego kroków błąkało się jeszcze przez chwilę po 194 Paździora usiadł na/pryczy i zapatrzył się W minione chwile. Były mu jak ciemna woda w Tomankowym stawie, w którym się dziecko Fabiana łońskiego roku utopiło... Tygodnie mijały. Jeden, drugi, dziesiąty... Paździora był sam na sam z swymi myślami. Godzinami całymi potrafił patrzeć w jakiś punkt na ścianie, czy też, oparty dłońmi o kratę, wodzić wyblakłymi oczyma po dalekim niebie. Tęsknota go żarła za domem, za swoim polem, za zbożem, co już tam pewnie w kołyszący, bujny łan wyrosło, a teraz chrzęści szklanym szelestem w sierpniowej spiekocie. Gdy była cisza południowa na świecie, w uszach mu krew szumiała, a jemu się zdawało, że to koniki polne w dalekich zbożach czy koniczynach miodnych grają bez przerwy. Czasami skowronka dojrzał pod błękitem uwieszonego, czasem wróble aż na jego okno przychodziły, na murek podokienny, wesołe, przekorne, żywo mu dogadujące: Cierp, cierp!... cierp, cierp!... W godzinach nocnych, gdy go sen daleko odbieżał, a on rozwartymi oczyma patrzał urzeczony w studnię nocy, zjawiały mu się dziwy-przedziwy. Widział swoją ziemię, patrzał na nią, jakby tuż przed nim leżała. Zboża chwieją się na wietrze, młode, pachnące zboża, ciepły wiatr dłonią je gładzi spokojnie, kłosy chylą się swemu gospodarzowi do pasa, głęboko, głęboko, on zaś idzie miedzą, a serce w nim gorzeje z tajemnej radości. Koniki polne na maleńkich skrzypeczkach grają mu nieuczone piosenki; długie, cienkie, zielonawe lub szare koniki o nóżkach tak śmiesznych, jakby je dzieci ze złamanych ździebełek uczyniły, koniczyny mu pachną różanym kwieciem, wonny czad rozkwitłych badyli ziemniaczanych spływa w piersi gęstą falą jak miód najprzedniejszy, przeczyste niebo zanosi się skowrończym śpiewem, a środkiem nieba, pomiędzy miękkimi chmurkami idzie słońce, idzie po błękitnej miedzy, jakby ten gazda swojej czeladce szczodrze się radujący. Innym znów razem widział ją, jak kiedyś przed laty,, gdy ojciec mu ją w pośmiertnym dziedzictwie zostawił. Ugór pło-ny, opuszczony, do ostatka zaniedbany. Chwasty mnogie rajskie wywczasy na nim sobie urządziły. Osty chude z kolcami, 13ł 195 li I;. k T wrooie weseliły śTf pó BezpafiśMm "wydmuchowisku, gęsi wsio"-we zgromadzenia zwoływały, a chuda koza, do palika przywiązana, żałosnym bekiem o swej krzywdzie głosiła, że ją gazda głodem trapi. Do niczego ziemia. Jak dziad opuszczony niechętnie widziany, co w łachmanach pod płotem przysiadł a ludzie mijają go z pogardą. Młody Paździora zakasał wtedy rękawy, w dłonie popluj i jął się twardej pracy. Przez rok jeden, drugi, dziesiąty, W pokrzywdzoną ziemię kładł swój wysiłek, swoje serce, ray~ śli, marzenia. Zrósł się z nią jakby w jedno ciało, serce jego stało się sercem ziemi, jej radość jego radością. Żył jej rodzeniem, jej krasą i spoczywał jej spoczynkiem zimowym. Gdy z wiosną zaczynały w niej krążyć soki tajemne, a z powierzonym jej ziarnem cud niepojęty się czynił, wszystko to samo działo się w jego sercu. Pozbyć się jej — znaczyłoby pozbyć się swojej prawicy, dać sobie serce z piersi wyrwać, swego ponad wszystko umiłowanego dziecka pierworodnego wyprzeć się po wieki, całe swoje życie przekreślić. Rychło jednak przychodziło wspomnienie inne, czarne, chropowate, jak dotknięcie grudy zmarzłego błota. Toć mu zabrać ją umyślili tamci ludzie nieznani!... Zapalał się wtedy ogromnym gniewem, żałość spływała weń falą, chwytał starą głowę w ramiona i o poratowanie boskie skamlał. Potem się uciszał, jakby zamierał w sobie. I znów mijały dni i mijały, aż nareszcie przyszedł dzień ostatni. Otworzyły się przed nim szeroko dalekie pola, spojrzenia poleciały swobodnie w podniebne przestrzenie, biała droga wybiegła spod jego nóg poza krańce widzianego świata. Stanął na rozdrożu i patrzał. Radośnie było wszędy, gdzie tylko okiem spocząć. Wszystko tak było, jakby nikt nie wiedział o godzinach jego minionej udręki. Paździora ułomił gru-bawy pręt z nadrzecznej wierzbiny i poszedł. Do domu poszedł. Minął most nad Wisłą, w której opalone dzieciaki się taplały, wybrał miedzę w zbożu ukrytą, zdjął czapkę i dał się prowadzić zbożowym wądolcem. Usnęło jego myślenie, jak małe dziecko o zmierzchu na kolanach matki usypia. Szedł uciszony, 196 Czasem prźyśtańaj, ująłnachylony kłos, wylusKał z niego --ziarna, zgarnął w dłoń i ważył chwilę. Ziarna były ciężkie i złote. — Piękno pszeniczka, piękno — mruczał — bydzie dość chlebiczka... Moja święto ziemeczka też takie ziorneczka i pewnością urodziła... <— wysunęło się znienacka radosne przewidywanie, a wtedy uśmiechnął się. W tym jednakże oka mgnieniu przedleciało je zwątpienie. — Czy mi jej nie zabrali?... Czy mi jej nie zabrali?... O, Maciczko przenajsłodszo!... Myśl ta zamieniła się w kolec jadowity. Jakby w serce ktoś mocno go wraził, głęboko wetknął. Boli teraz... Pośpieszył kroku. Miedza zbożowa skończyła się, wyszła na łąki. Trzeba jeszcze tamten wzgórek osiągnąć, by ujrzeć swoją ziemię. Przed oczyma szeroko się rozłoży, jak na dłoni. A ze wzgórka niedaleko do niej będzie... Pośpieszył kroku. Niepokój coraz większy Jak mrok po zachodzie słonka. Jeszcze tamten zagon szeroki, jeszcze tamten potok, teraz w skos na przełaj, teraz jeszcze koło czyjegoś poletka z ziemniakami. Już! Na grzbiecie kępy grusza samotna z Bożą Męką w swoim cieniu. Jeszcze do tej gruszy... Boże, żeby też... Doszedł. Na świat padła ogromna ciemność, na oczy padła, czyjeś pazury za grdykę ułapiły, ciężar na piersi legnął... Na chwilę... Potem wzniósł się w nim spiętrzony gniew... Prafez Paździorowe pole rozwaliło się szeroko żółte usypisko toru kolejowego. Spod lasu wychodziło w leniwym skręcie, przez drogę się przewlokło, na jego pole weszło, szerokie, długie, dzieląc je na dwa poboczne wąskie zagony. Pszenica stratowana, a przez sam jej środek, jakby na urągowisko, szerokie żółte usypisko... Dwie smugi szyn skrzą się zimno w słońcu... Kończą się poza jego polem. Paździora zbiegł ze wzgórza. Stare nogi nie mogły nastar-czyć, więc padał na ziemię, podnosił się, biegł znowu... — Moja święto ziemeczka!... Moja święto ziemeczka... 191 u jego rtóg. — Moja święto ziemeczka! Zza lasu doleciał świst lokomotywy. Paździora podniósł głowę. Ujrzał ją. Leciała czarna, rzygająca dymem. Za nią tłukły się płytkie wagony z gliną, dzwoniły łańcuchami, zgrzytały żelazem. Na jego pole to wszystko leci! — Nie pozwolę!... Nie pozwolę! Wydrapał się na usypisko, rozkroczył się szeroko, rozkrzy-żował ramiona. Lokomotywa leciała. Coraz bliżej, coraz bliżej... Maszynista ujrzał Paździorę na torze. Ujął za rączkę i świsnął. Nic. Paździora stoi. Drugi raz. Przeciągły gwizd. Wychylił się. — Na, dyć ten pieron dalej tam stoi!... Jeszcze raz. Długo, groźnie. Znów się wychylił... — Umknij się, bo cie przejedzie — wołają wymachujące ręce maszynisty. — Nie umyka!... Hamuj! — krzyknął na palacza. Ujął korbę, przechylił swym ciężarem. Palacz toczy szybko, szybko hamulec. Chwyta w oba ramiona, przechyla się w tył ostatkiem sił, pociąga. Zgrzytają hamulce, zgrzytają koła. Pętana siła rzuca maszyną, wyrwać się pragnie spod hamulców, gnać, dopóki jej wola... Maszynista znów się wychylił. Przerażone oczy szukają Paździory. Jest!... — Jezus! Maryjo!... Maszynista zakrył oczy dłonią. Cisza Obluźniony kamień w stropie czekał swej godziny. Aż się doczekał. Ciężar osuwającej się nieznacznie calizny zmełł w drzazgi jego ostatnie zazębienie. Sypnął z wysoka drobniuchny miał i roztrącił ciszę suchym szelestem. Jakby ktoś garść okruchow wyniósł i rzucił nieoczekiwanie. Za okruchami poleciał kamień. Mignął płaską szarą smugą w zbudzonych oczach Krzystka, uderzył kantem o daszek lampy, wyrwał jej hak ze stempla i dźwięknął o szynę. Ciche światło bełkło przestraszone i zsunęło się za kamieniem. Krzystek dojrzał, jak świetlista kresa śmignęła pod ścianę, prysła na spągu i skonała. Twarda ciemność chlasnęła w źrenice, zwarła się raptownie, spojrzenie ludzkie w otchłań rzuciła. Krzystek zacisnął powieki. Przez drobną chwilę patrzył pod nimi we wtórny obraz kresy lecącego światła, a kiedy spłynęła w mroki, otworzył je z powrotem. Wyczuł lekki, bolejący ucisk w górnych brzegach gałek ocznych. — Pierona! — syknął z gniewem. Zamknął notes i po omacku wsunął go do kieszeni. Potem wstał, postąpił dwa kroki, schylił się, rozcapierzył szeroko palce i jął szukać. Natrafił na rozgrzany kształt lampy. Odetchnął z ulgą. Pogmerał palcami po krągłym szkle. Nie znalazł pęknięcia. — To dobrze! ¦— mruknął. Czarne, zestrzępione uczucie bez nazwy, co z chwilą spadającej nocy strzeliło w nim na kształt ciemnego słupa dymu, rozwiało się w ciszy. Dotknięcie stygnącej lampy było mu Pociągnął za śrubkę pod lampą. W objęciu szkła prysną} wiechetek bladych iskier, syknął, zakopcił duszącym dymkiem i zgasł. Krzystek zakolebał lampą, żeby dym z siatek wyżenąć Powtórnie szarpnął za śrubkę. Ponad knot wybuchnął pęczek nowych skierek i w tym okamżeniu sczeznął. ¦— Kiż pieron?... — warknął. Jeszcze raz skubhął za śrubkę. Drobne ząbki zapalniczki ześliznęły się po kapsli. Szarpnął mocniej raz... drugi... trzeci... Ząbki oblepione woskiem, nie mogą jej zadrapać. W uszy wpada nikłe szczękanie szarpanej maszynki, oczy zaś na oślep widzą sztywną tasiemkę z niebieskimi oczkami siarki, wyłażącymi rytmicznie z jej wnętrza. — Nie ma!... — pomyślał głośno, kiedy w palcach wyczuł, iż pod ząbkami już pustka. Zrozumiał, że to kres życia lampy. Na dzisiaj przynajmniej. Ale tamtych w lampowni spieronuje za niedbalstwo. Obejrzał się z przyzwyczajenia. I znowu uczuł się jakby zawieszony w ciemnej otchłani bez dna i krańców. Mrok wrażał się w źrenice, jak gęste, czarne igliwie, spływał w serce puszystą, miękką mazią, przenikał ciało na wskroś. Lęk samotności ogarnął go jak człowieka o północy w zbójeckim lesie. Cofnął się na dawne miejsce i usiadł ostrożnie. Postanowił uprzytomnić sobie zabłąkaną drogę, która by go wywiodła ze starych robót ku ludziom. Oczy bezwiednie przymknął. Roztrzęsione myśli jęły się wywlekać w czarny korowód. Układały się powoli w zrozumienie, przywodziły obraz mijanych ganków, wybiegały w poszukiwaniu najbliższej drogi. Znalazły ją. Poprowadzą prosto, prosto aż na skrzyżowanie do pochylni. Za pochylnią ganek zakrzyżowany, bo tam gaży. Do upadu nie warto schodzić, bo trzeba by kołować i błąkać się godzinami, zanim by doszedł na przekop w siódmym poziomie. W górę pochylni najlepiej. Na trzecim ganku, licząc od dołu, zawróci w prawo. Tam będzie największa trudność z trafieniem. Chodnik prowadzi koło «Kazimierza». Za grubą ścianą od jesieni leży trzech górników. A potem wędrówka przez 200 ne na drodze...' Tak! Cztery!... — A po kigo diabła poświęciło mi tu leźć samemu?... — wybuchnął głośnym gniewem. Przeraził się z lekka swego głosu. Twarde słowa przewaliły się w ciszy, jakby jakieś kanciaste bryły, i przepadły. Stempel nad głową z cicha strzelił. Posypał się drobny kamyk, zaszeleścił i znowu cisza. Otworzył powieki, a wtedy doznał wrażenia, że widzi ciszę. Czarną jak bezgwiezdna noc, zesto-krotnioną w swej czarności. I słyszy. Wyraźnie słyszy!... Szumi jak metaliczny chrzęst miliona łuseczek Węgla, zsypywanych z wysoka, z wysoka... Wstał, hak lampy zawiesił na pasku, rozciągnął ramiona i ruszył. Powoli, ostrożnie, krok za krokiem. Każde stąpnięcie naprzód obliczał, wystawiał lewą dłoń z rozstawionymi palcami na wysokość zniżonej głowy, w prawą ujął kilof, zwrócił w bok i jął końcem macać stemple po prawej ścianie. Żałował, że na spągu nie ma toru kolejowego, ni że na stemplach nie wisi wodociąg. Nogą suwałby po szynie lub kilofem wiódłby po rurze. Wiedział, że aż do pochylni w «Mi-lanie» nie natrafi na szyny ani na wodociąg. Zostały zniszczone podczas wybuchu. Pogięte, w pierścienie zwinięte i przepalone leżały w załomach ganków. Sam je kazał porąbać, do wózków załadować i na powierzchnię wydobyć. Za pochylnią nawet stempli nie będzie. Spaliły się. Powolne stąpania Krzystka dudniły między ścianami. Podkute buty dzwoniły o krawędzie kamieni. Kilof stukotał nieśmiało po stemplach. Od chwili kiedy ruszył w drogę, miał oczy zamknięte. Nie były mu potrzebne. W ten sposób nie doznawał ucisku pod powiekami. Szedł skupiony. Każdy krok jego zdawał się trafiać w próżnię. Zanim wysunięta stopa dotknęła spągu, doznawał wrażenia, że stoi na krawędzi bezdennej studni. Wiedział,, że to złudzenie, a nie mógł się oprzeć obawie, iż w niespodziewanej chwili zwali się w mroki. Brodził w nich, jakby na dnie ogromnie głębokiej czarnej topieli. Potwory cudaczne wychylą 201 — PierofiS Jasnego — śykńąT zwściekłością. Uderzył by} głową o kolano załamanej stropnicy. Usiadł, potarł bolejąCe miejsce i wyciągnął dłoń za zrzuconą czapką. Znalazł ją, wsadził na głowę i znów ruszył. W pewnej chwili kilof jego trafił na próżnię. Przechyli} się mocniej za nim, pchnął to tu, to tam, zakreślił półkole głębokie. Poznał, że znajduje się na skrzyżowaniu ganków. Teraz należy skręcić w lewo, w pochylnię, przejść pod prawą ścianą, minąć dwa boczne chodniki i dopiero do trzeciego się skierować. Rozpoczął wędrówkę pod górę. Minął pierwszy boczny ganek. Wionęło stamtąd spalenizną i czadem. Minął drugi ganek. To samo. Końcem kilofa wymacał krzyż, zbity z oszcza-pów i zawieszony na stropnicy. — Tam gazy!... — szepnął. I w tym oka mgnieniu ujrzał we wspomnieniu starego Kopoczka, którego był znalazł po eksplozji w tamtym ganku. Leżał pod ścianą. Z rozwalonej łysej czaszki wybiegła kręta strużka krwi i stężała w drobną kałużę koło ucha. Twarz miał wykrzywioną, spróchniałe, żółte zęby wyszczerzone, a w odrzuconej dłoni trzymał kurczowo strzaskaną lampę. Żachnął się wtedy, bo Kopoczek tak wyglądał, jakby się uśmiechał zjadliwie. — Biercie go, chłopy!... — wskazał go ludziom kilofem. Górnicy w kopulastych skafandrach na głowach nachylili się ciężko, ujęli za sztywne ręce i nogi, i ponieśli do przekopu. Dziwił się teraz, że nie odczuwa trwogi na tamto wspomnienie. Żadnej a żadnej. Ciemność raczej go trwoży, aniżeli wspomnienie spotykanych trupów po owym strasznym dniu. Szedł pod górę spokojnie i pewnie. W oczach miał widok swej drogi w pochylni. Niedaleko będzie już trzecia przecznica. Tam spocznie. Męczy go wędrówka omackiem. Kilof po raz trzeci trafił w pustkę. Wyuczonym ruchem obmacał nim krawędź ściany, zakreślił znowu półkole jedno i drugie, coraz głębsze i wszedł upewniony już, w odszukany ganek. Następnie postukał żeleźcem kilofa po stropie. Strop dzwonił. 202 szelest ubrania, odcfecE itńączdrifcW piersi i stukot poaKuiycn butów. Teraz wróciła ze swym metalicznym chrzęstem, z niepojętym szumem, ogromna jakaś, nieogarniona myślą, straszna. To nie jest chrzęst. To raczej wysokie, nieustanne, jednakowe dzwonienie. I to nie. Raczej jeden jedyny ton, samotny, dźwięczny, ledwie słyszalny. Tak chyba czas szumi. Bo co by innego? Przypomniał sobie dawną pieśń śpiewaną w szkole kiedyś przed laty: — ...u nóg Twych strumień czasu przecieka... Zastanawiał się zawsze, jak to może strumień czasu przeciekać. Nie rozumiał tego. Teraz dopiero pojmował. Czas przecieka w wszechświecie i szumi. A ten szum tutaj dochodzi. Jakby wysoki świst rozwirowanego potwornego koliska, zawieszonego między gwiazdami. Dochodzi w konchy uszu dalekim echem. Sączy się skroś ciemni czarną, subtelną niteczką, przewija w czaszce między jedną a drugą błoną bębenkową i dzwoni. Krzystek bezwiednie wsłuchał się w ów niesamowity dźwięk. Wyczuwał jego obecność w sobie jakoby kształt palcami ujęty. Poszukał w myślach nazwy na jego określenie. — Tak to źni, tak dziwnie źni!... — rzekł do siebie, zadowolony z treści znalezionego wyrazu. — Naprowdy, że źni!... — przyświadczył. Lecz w tej samej chwili wzdrygnął się, albowiem przypomniał mu się jękliwy głos sygnaturki w czas pogrzebu poległych towarzyszy. Słyszał go wówczas z daleka przez gęstą mgłę. ~»Szum ciszy pierzchnął, bo wpadł w nią chrobot jakiegoś kamyka, co się gdzieś poza nim ze ściany odłupał. — No, pójdźmy dalej! — mruknął. Wstał i chwilkę macał dłońmi po ścianach, żeby znaleźć kierunek drogi. Końce palców dotknęły chropowatej, gąbczastej powierzchni węgla. Ogień zżarł ją na koks. Krzystek schylił się mocniej, bo wiedział, że teraz powędruje niskim gankiem. Przed eksplozją zużyte wiatry zbiegały się u jego progu i znużone ciągnęły pod szyb wiatrowy. Dzisiaj błądzą w nim jeszcze, lecz już bez siły, ciepłe, słodkawe w smaku, spalenizną przesycone. Pobudowa- 203 ii ¦"¦ jrowimeH' minąć 'Ifzf przecznice,' a czwartą skierować się ^ upadu. Na jego dnie trafi na wodociąg, który go powiedzie do przekopu. Koniec kilofa i palce lewej dłoni macały ścianę A za ścianą tamci trzej leżą. Wzdrygnął się bezwiednie. Ku-biczek, Santarius i... jak się ten trzeci nazywał? Łukosz!.., Filar, gdzie się widocznie schronili, nie będzie już nigdy odgrzebany. Zarwany strop po wieki nakrył ich swym rumowiskiem. Za tamtą ścianą spoczywają... Krzystek nie wierzył w duchy. A jednak teraz lęk go obchodził. Bo może w czerni ganku tamci trzej patrzą w niego, może ocierają się o wyciągnięte ramię. Otworzył powieki i wlepił wzrok w jądro mroku. Jakby się spodziewał dojrzeć ich spalone twarze. Ukłuło go w oczy. Zamknął je z powrotem. Postanowił myśleć o czymś innym. Uwagę skieruje na swoje kroki i na zwężone ściany chodnika. Minął pierwszy ganek, potem drugi, następnie trzeci, stanął u wejścia do czwartego. Tylko że jakiś niski. Czyżby strop tak bardzo się obsunął. Zniżył się jeszcze mocniej, schylił w kłębek i jął się opuszczać po stromym spągu zawalonym bryłami. Potykał się, co raz ocierał boleśnie czubkiem głowy o zwisające głazy, miejscami na czworakach przełaził zmierzwione usypiska, przystawał zmęczony, odpoczywał, znów się zabierał do wędrówki; dyszał z utrudzenia i raz wraz ocierał lepki pot z czoła. Dziwił go kształt chodnika. Nie szedł tędy, jak kiedyś przed miesiącami, jakoś w tydzień po pożarze. Wówczas przecież nie był tak zasypany rumowiem. Na czworakach wyszedł na nowy zwał kamieni, chwilkę się zawahał, a kiedy zsunął się na drugą stronę usypiska i kilofem uderzył przed siebie natrafiając poprzeczną ścianę, zdziwił się. Obmacał ją dokładnie. Jeżeli to już dno upadu, to po lewej stronie musi być wejście w odbudowany ganek. Przeszedłby więc szczęśliwie spalony rejon. Zaczął szukać wejścia. Obmacał lewą ścianę dokładnie. Nie ma wejścia!... Jeszcze raz!... Postąpił kilka kroków wyżej, potem jeszcze wyżej. Wejścia nie ma!..-Zszedł z powrotem na dno i zwrócił się na prawą stronę. Jest!... Dłonie ułapiły dwie deski, na krzyż zbite. 204 woli zgniótł go'jak wśffętne*ge>'TFODSKa w cuom. juz znowu spokojny. Tylko ta cisza przeklęta. Postanowił zawrócić, wyjść na chodnik, z którego był zszedł, i tam odgrzebać w pamięci zagubiony wątek drogi. Widać, trafił w trzeci zamiast w czwarty ganek. Rozpoczęło się żmudne szukanie wyjścia. V/ drodze stawały mu tamte usypiska, mamiły go, łudziły, że już jest u celu. Wraz z nim szedł szelest osypujących się kamieni z stropu lub chrobot odpadających od przepalonej ściany kęsów węgla. Po głosach tych poznał, że znalazł się w miejscu, w którym nikt z ludzi nie bywa. Jakieś zawalisko czy co? A przecież, do pierona! bywał tu kiedyś, chodził wszędzie, na pamięć mógłby nakreślić w pyle szkic tych wszystkich poplątanych przejść, chodników i przodków. Tyle razy przecież przemierzył sumiennie owo kretowisko podziemne, pilnując powierzonych sobie ludzi i ich życia. Zdrożony, dowlókł się na chodnik. — Pójdę dalej!... Tam musi być wyjście... — pomyślał głośno a z uporem. Poszedł. Chodnik był wysoki. Z radością wyprostował w nim zbolały grzbiet. Uszedł kilkanaście kroków. Kilof wymacał poprzeczną ścianę. Zagrodziła mu drogę. Po lewej stronie wymacał wejście do pochylni, biegnącej w górę. Chwilkę stał nieruchomo i starał się zrozumieć, gdzie się znajduje. Usiłował przypomnieć sobie rozkład chodników. Nie mógł. Jeszcze raz. Dokąd zajdzie rozwierającą się przed nim pochylnią?... Zaraz! Już ma! To będzie ta pochylnia, która pro-_wadzi do dziesiątego filaru. Stamtąd nie ma wyjścia. A właściwie byłoby, ale ze światłem. Wyszedłby do trzeciego poziomu. Tak mu się wydaje. I znowu zawrócił. A kiedy nowa ściana zagrodziła mu przejście, pojął, że istotnie zabłądził. — Muszę wyleźć z tych przeklętych dziur!... — krzyknął. A potem, kiedy już będzie między ludźmi, nikomu nie powie. Śmialiby się koledzy z niego, że on, doświadczony górnik, zabłądził w starych robotach. On, najbardziej doświadczony sztygar... Szedł, wracał się, kołował, błądził na czworakach, przepy- 205 j i ganKi popiątałyTfOT się do YeŚzty^ że Bóg wie jak długo mu przyjdzie czekać w nich na ludzką pomoc, opuściły go siły. Usiadł na spągu. I znów ta cisza. Dzwoni teraz wyraźnie już nie równym tonem, lecz falistym dwugłosem. Ogarnia go czarnymi mackami, przegryza nerwy, pragnienie życia dusi w sobie. Skądsiś szelesty idą do niego. Ze wszech stron. Jakby puszyste szmery kocich łapek. Otwierał oczy szeroko i mimo woli starał się spojrzeniem zgruntować otchłań. Cucił go ból pod powiekami. Zamykał je więc z powrotem i słuchał tamtych głosów. Chwilami ustawały, chwilami zaś wzmagały się i szły do niego tłumem. Ucichły znienacka, kiedy z niewiadomego miejsca jął się przesączać daleki, daleki rytmiczny głos walącego perlika. Górnicy mawiali, że to duch Pustecki pracuje. Krzystek wiedział, że to ktoś z ludzi o kilkadziesiąt metrów pod nim lub nad nim stempel podbija lub w caliznę tłucze. Z radością słuchał tamtego człowieka. Głos jego pracy wydawał mu się serdecznym przyjacielem, który przychodzi, żeby pocieszyć w udręce. A kiedy ucichł, opuszczenie tym większe spadało na Krzystka. A wraz z nim tamta cisza. Jej jęczący dwugłos doprowadzał go do szaleństwa. Nie słuchać jej!... Nie słuchać! Zerwał się. Pójdzie, aż — do pierona! •— znajdzie zagubiony wątek drogi. Choćby do utraty sił, ale pójdzie!... A kiedy już sił nie stanie, czołgać się będzie!... Byle tylko tamtej ciszy przeklętej nie słuchać!... Chwilkę szedł wysokim chodnikiem. Palce ciągle stykały się z opaloną ścianą. Nagle stanął. Co to?... Czy ktoś idzie?... Słyszy wyraźnie czyjeś kroki... Gdzieś z głębi idą. A za nimi drugie... a teraz trzecie!... Co to?... Ludzie po niego idą!... Kroki się zbliżają. Dwóch z idących stawia je mocno, trzeci drobi i lekko stąpa!... Idą po niego!... Radość wezbrała w sercu. Kroki wciąż się zbliżają. Coraz bliżej... bliżej... Ale dlaczego świateł nie widać? Przetarł oczy. Przecież nie mogą po ciemku tak pewnie stąpać!... — Kto idzie? — krzyknął. 208 nie~widać? — Kto idzie?... — krzyknął jeszcze głośniej. I znowu milczenie. Tylko te kroki coraz bliższe. Już je słyszy przed sobą. Dudnią w spalonym ganku podkutymi butami, rozlewają się zduszonym echem, dzwonią o kamienie. — Tóż, kto idzie? — wrzasnął już wściekły. W tej samej chwili kroki ucichły. Rozwiały się w dzwoniącą ciszę. Jakby tamci trzej jednocześnie przystanęli. W uszach miał jeszcze ich chrobotliwy dźwięk. Nagle okropne przerażenie runęło na niego. To- nie ludzie... to tamci trzej spoza ściany!... To tamci trzej... Nie mógł sobie uprzytomnić, jak długo przeleżał w omdleniu. Ostre bryzgi kilku świateł wwierciły się pod rzęsy, wyważyły powieki, dziobnęły w źrenice. Koło niego stoją nachyleni górnicy. Ktoś mu wstać pomaga. Podniósł się ciężko. Rzucił spojrzeniem w bok. Przed oczyma rozwierała się czarna głębia ślepego szybu. 1930 Chleb na kamieniu Brożek usiadł ciężko na stołku. Słońce schodziło już z nieba. Pogubione chmury w błękicie jęły się powoli wyzbywać ułudy słonecznego żaru. Krągłe ich brzegi gorzały ostatkiem czerwieni, a niebo stawało się coraz głębsze. Gdziesik zadzwoniły dzwony na wieczorne klękanie. Brożek podniósł oczy. Roześmiały się na jedno oka mgnienie, bo dotknęły ciepłych, żywych plam słonecznych o kolorze wypieczonego chleba, co do ścian przylgnęły. Otworzyły przed nim radosny ogrójec wspomnień. Oczy widzą łany zboża, co szumią i szumią jak ogromna a daleka szklana woda. Środkiem, po miedzy bieży jego Antek roztonajmilejszy. Bieży pachnącym wądolcem zbożowym, a pękate kłosiska w pas kłaniają mu się bez przerwy. Sypie się z nich szklany szmer. Drobne, różowe stopy pacholęce plątają się w wysokiej trawie, ciepły wiatr wichrzy jasną czuprynę, a niebieskie oczy niosą w sobie urodę bławatów zbożowych. — Dawno już też temu?... Sękatą, twardą dłonią starł myśli z czoła. Nie warto wspomnieć, bo w sercu kłuje. Zgasły myśli, zdmuchnięte westchnieniem. Kalne oczy nie chcą odejść od słonecznych plam na ścianie. Przez otwarte okna sączy się daleki rytm życia. Dzwony jeszcze dzwonią. Głosy ich wchodzą przez otwarte okno do izby, jakby na palcach. Za nimi przylatują stłumione krzyki maszyn, rzężenie pary i zmiętoszone świsty lokomotywy. Brożek przymknął oczy. Daleką, prostą drogą wraca jego Antek roztonajmilejszy. Smukły, gibki, radosny. Zgaszoną lampą kolebie od niechce- 208 mą "a — Jak ci się darzyło, Anteczku? Jak?... — Dziękują!... Dobrze, tatulku!... Podaje Antek zbrudzoną dłoń. Ojcowa dłoń wyczuwa jej wdzięczny a chropowaty kształt. W drobnym, niedługim uścisku dwóch dłoni zamyka się na jedno okamżenie cały boży świat. Nadzieja, radości, smutki i trwogi. Wszystko, co w ludzkim sercu powstaje. — Już nie ma Antka... — pomyślał głośno Brożek i otrząsnął się. Obleciało go zimne mrowie. — Już nie ma Antka!... — westchnął powtórnie, wstał i poszedł do okna. Słońce już zaszło. Od wschodniej strony szedł polami fioletowy mrok. Rozbłyskiwały w nim mnogie światła ciemniejącej kopalni. Wieża kościelna dawno ucichła. Krzyki maszyn lecą teraz bełkocącym tłumem po ziemi. Ocknął się, bo do drzwi zapukał czyjś twardy palec. — Proszą!... — zawołał. — Dobry wieczór, Brożku!... — Dobry wieczór! Na witejcież, Stryczku!... Witejcież! Do izby wszedł wysoki chłop. Zdjął czapkę u progu i zabielił łysiną w mroku. Spod zgarniętych brwi łysnęły srogie oczy. Jak u zbója. Brożek nacisnął guziczek w ścianie i z uwieszonej pod powałą lampy chlusnęła struga jasnego światła. Oczy Stryczkowe złagodniały w dobrotliwy uśmiech. — Dyć jeszcze nie rozżegejcie światła. Dyć jeszcze czas! — przemówił grzecznie. — Ach, nie lubią po ćmoku siedzieć! No, siodejcie, a mówcie, co mi nowego niesiecie. Usiadł Stryczek przy stole, usiadł z drugiej strony Brożek. Zaczęli mówić. Powoli, nie śpiesząc się, obieranymi słowami. Każde słowo omotane było w życzliwy uśmiech. Niektóre zdanie powtarzali dwa razy, by mu nadać większej wagi. Sycili się słowami jak czerstwym, powszednim, czarnym chlebem. Radowali się wzajemną bliskością, albowiem w ich czuciu przemieniała się jakoby w dzwoniącą caliznę węgla, o którą śmiało można się oprzeć, bez lęku, że w nieoczekiwanej chwili runie na znużony grzbiet. Patrzyli sobie w siwe oczy i na 14 Miód w sercu t. I 209 j z arugiej izoy, Kto przyszedł. """"'....."¦•'- — Staśka, a przynieś kawy, przynieś! — zawołał na nia Brożek. — Nale jej!... Pięknie witóm, Stryczku!... Słyszałach, że ktoś tu mówi, a... — No, przynieś, przynieś! — przerwał jej ojciec. — Bo Stryczek nóm ucieknie, jak to bydzie długo trwało... Dziewczyna poszła. Zostawiła za sobą nieuchwytne wspomnienie czegoś jasnego. Stryczek zamyślił się bezwolnie, cóż to być mogło. Albo strzępek czyjegoś śpiewu, lub widok czystej strużki wody o wschodzie słońca, czy też radość, kiedy syn jego wrócił z wojny. — Szykowne dziewcza! — rzekł po chwili. — Nó! — przyświadczył Brożek. — Tyle mi zostało na świecie. Żona mi umarła jakoś zaroz po powstaniu, a Antek... dyć wiecie, ni? — Wiem, Broźku! — przyszedł głos miękki, podobny gła-śnięciu dłonią po twarzy. — Wiem, że zginął w powstaniu. No, poręczono Panu Bogu... Bóg doł, Bóg wziął... Nastała cisza. Ciężka jakaś, spopielała. Położyła się na ludzi jak żelazna, zimna ściana wozu, co w ganku ze szyn spadł, a teraz trzeba go podnosić spoconymi plecami. — Tak... Bóg wziął!... — szepnął do siebie Brożek. W słowach jego i ustach był piołun. — A mógłby do dziśka żyć... mój Anteczek roztonajmilej-szy... Mógł do dziśka żyć, jak i wasz syn, gdyby... — załamał się jego wzburzony głos. Przeszedł w westchnienie. — Tak, tak, na świecie!... —dodał Stryczek, tając w sobie radosne przeświadczenie, że to nie jego, ale Brożków syn zginął. Tak nieoczekiwanie wychynęło z serca owo dziwaczne uczucie. Zdusił je natychmiast, bo go wstyd za nie było. Weszła Stasia, spłoszyła zamyślenie Stryczka. — Proszą, panie Stryczek — rzekła. — Proszą nie pogardzić naszą kawą. Uśmiech, oczy i dłonie Stasi posłodziły radość, jaka szła z woniejącej kawy w dzbanku. Pół bochna chleba rozparło się 210 vcxv mai- StryczeK UKrajat Kęs cnieoa, naurai na nuz o. garyny, posmarował, chlipnął kawy i zagryzł chlebem. — Dobra kawa, piernika kandy! — pochwalił szczerze.— Ani moja staro tak nie umie gotować. To wasza... to tyś, Stasiu, nagotowała takiej fajnej kawy? — Toć! — rzuciła dziewczyna przez zapłoniony uśmiech. Stasia poszła znowu do kuchni, a Stryczek pojadał powoli, smakował i raz wraz wiązał swoje słowa ze słowami Brożka. Fotem otarł wąsiska, wstał i jął się żegnać. — A dziśka idziecie na szychta? •— zapytał Brożka od niechcenia. — Ano pewnie, że ida!... Mówił mi inżynier, żeby przyjść. Mómy rabować stemple ze starych wyrobisk w filarach. Mówił, że musimy, bo już pięć filarów stoi próżnych. Gdy je kiedyś skręci i zawali, obwał mógłby dosięgnąć filara, w którym ludzie robią. — Hm, to jest niebezpieczno robota. Może człowieka przysypać do imentu... No, ale jak się uważa!... A kto robi z wami? — Cmok. Dwóch nas tylko bydzie... Aha, a zdaje się, że dziśka bydzie ten nowy praktykant ze szkoły górniczej. Ani nie wiem, jak się nazywo. — Jo wiem. Bo on już ze mną robił. Zgrabny synek. To jest syn inżyniera ze szybu «Aspern». — Którego? Millera? — Nie. Pfeiffera. — Co? Pfeiffera? Tego zbója?... Tego... • — Cóż wy powiadocie? Jak to, zbója? Kogóż zabił? — Nie wiecie?... Mojego Antka! Mojego Antka roztonaj-milejszego!... On go zastrzelił w trzecim powstaniu! To on był z pewnością! Stryczek usiadł z powrotem. Brożek chodził wzburzony po izbie i opowiadał. Stryczek raz wraz cudował się, głową potrząsał, spluwał, dłonie składał i znowu słuchał. — ...i Antek przybieżoł do mnie. Od rana byliśmy w ogniu, toż jeść chciało mi się bardzo. Przyniósł mi chleba i szperki. A tamci strzelali i strzelali. Mówią Antkowi: —Tóż skryj sie, synek, bo cię zastrzelą! Antek uniżył się. A prawie wyciągnął '«• 211 -., r~„„ „„.^ iiŁl iido; j.\j uyi uch /.uuj, inżynier .rieuier... .Poteirt Antek podniósł się trocha, a ktoś z tamtej Pfeifferowej bandy strzelił i trafił mojego Antka roztonajmilszego w piersi! •' Jezus, Maryja!... Synek rozkrzyżował ramiona, zawołał jeszcze na mnie: Tato! TatulkuL. i zwalił się na ziemię. Akurat koło kamienia. Przyskoczyłech, krzyknąłech na święte słowa... Mój Anteczek już kona!... Palcami gmerał ziemia, a nogami kopał... Krew płynęła z piersi i z ust... Krzyczołech, z Bogiem się wa-dziłech, żeby mi synka zostawił, ziemia kąsołech z okropnej męki... A synek konał, jak ten ptoszeczek mały... Porwołech go w ramiona, piastowołech jego tężejące ciało... skowyczo-łech z bólu... A synek konał... A tamci strzelali!... Przytkną-łech dłoń do jego rany na piersiach, żeby uciekającą krew zatrzymać... żeby uciekające życie jego zatrzymać w drodze... A krew sączyła się i sączyła między zaciśniętymi palcami i życie gasło w nim... Aż zgasło. Umilkł Brożek i jakby zapatrzył się w samego siebie. Stryczek przypomniał sobie osobliwą chwilę na froncie, kiedy po ryczącym, długim ogniu huraganowym nastała w nieoczekiwanej chwili ogromna cisza. Wszyscy żołnierze w jego rowie patrzyli dokoła, przerażeni szumem ciszy. A cisza wchłaniała ich w siebie jak bezdenna, czarna woda. Obecnie, kiedy Brożek ucichł, doznał tego samego wrażenia. Przeraziła go cisza, jaka nastała po tamtym wniebogłośnym, skowyczącym krzyku ojcowego serca. Przez odchylone okno sączyły się rechotliwe pogwarki maszyn i ściszone wołania ludzkie. Mrok oparł się na ramie okiennej i ślepił fioletem w izbę. Zegar na ścianie rachował stąpania czasu. — ...a potem podniosłech chleb z kamienia... — zaczął Brożek zmęczonym głosem. — Chleb był nasiąknięty Antkową krwią... Oto jest!... — i wskazał dłonią na komodę. Na środku, pod małym czarnym krzyżem stał duży szklany klosz, jakiego używają sklepikarze do nakrywania serków. U kopulastego szczytu pęczniała duża kula przejrzysta, uczyniona dla ujęcia jej w palce. Pod kloszem czernił się zeschły, czarny kęs chleba. Po jednej stronie powleczony był rdzawą śniecią. 212 dzinę. Jakby zardzewiałe kufki żelazne' "wypluwał z riarKotem: — No, Brożku!... Nie myślcie już o tym, co było... Pónbóg doł, Pónbóg wziął... Nie myślcie już o tym... Przebaczcie, już inusza iść do dom. Ósma godzina już bije na waszym zegarze. — Spojrzał na swój zegarek. — No, tyle jest. No, z Panem Bogiem, Brożku, z Panem Bogiem!... Zobaczymy się pod szybem na szychcie. Stryczek poszedł. Brożek zaś udał się do kuchni, do Staśki. W jej obecności wszystkie tamte myśli, podobne do czarnych kłębów kurzawy, wszystkie myśli w obecności Stasi wracały w ukryte legowiska. — Staśka! Przygotuj mi już wieczerza, bo niezadługo trzeba bydzie mi na szychta. — To Stryczek już poszli? — zapytała, — Już. Dziewczyna jęła się pracy. Każde spojrzenie na ojca przegradzała cichym uśmiechem. Ojciec zaś patrzał na nią i powtarzał w duchu: — Moja Staśka... Moja Staśka... Zjadł wieczerzę, pożegnał się z córką i poszedł na szychtę. Kiedy stanął na szczycie kępy, obejrzał się. W nagrzanej nocy dojrzał dwa maleńkie, złotawe, jarzące się kwadraciki okien. Staśka czyto se książka — pomyślał radośnie. Kwadraciki patrzyły w jego źrenice jak spokojne oczy Staśki, kiedy się czemuś dziwuje. Zszedł skrzypiącą, żużlowatą ścieżką w płaską dolinę. Na jej -dnie płożyła się gęstwa zabudowań szybowych. Między rusztowaniami mostów i wież, ponad załomami dachów, wszędzie w obrębie rudego muru jarzyły się duże mleczne kule światła. Ich blask powlekał ziemię i ściany srebrzystą patyną. W oczy zaś wrażał się zimnym dotknięciem. Coraz większy krzyk maszyn i zdyszanej pary leciał do niego swarliwym gwarem. Ziemia dygotała nieznacznie. Kiedy stanął, wyczuwał przez buty końcami palców jej drżenie. Widok jasnej główki Stasi, co go był z sobą w oczach zabrał, zacierał się stopniowo, a na jego nrejscu wychylała się znowu postać ko- 213 j& « .....¦¦•— oyn .Fieiilera bydzie* dziśka* że"mńą!..r A gdyby tak..." Żachnął się i splunął niechętnie. Odpędził ją jak parszywego psa. Niedaleko. Poszła już teraz za nim chyłkiem, cichaczem, w cienie się uchylająca. Na kopalni spotkał się z nieliczną garstką towarzyszy Tamta myśl odbiegła. Wypłoszyła ją hałaśliwa, przekorna prostacka pogwarka górników. Stali koło windy i czekali na sygnał. Lampy ich jarzyły się drobnymi płomykami. Głowy ludzi nurzały się w rozchybotanych cieniach. Od uszeregowanej gromady niósł się zapach starego potu i kwaskowaty odór żutego tytoniu. Ostre, kościste żuchwy miesiły jego rozpapra-ne zwitki w ustach, a przez żółte, szczerbate zęby strzykały strużki lepkiej śliny. Ci górnicy, co stali tuż przy studni szybowej, pluli w jej czeluść, inni zaś pod nogi lub celowali zręcznie na ściany. Ciężkie, kanciaste słowa migały w tłumie jak bryły węgla. A za każdym słowem bieżały w te pędy hurkot-liwe śmiechy, dudniące pod niską powałą jak kęsy węgla, zsypywane po desce. — No, Brożek! — zawołał jeden z górników — dziśka mosz fajnistego kamrata do pomocy. — Panoczka w okularach!... — A dej na niego pozór, żeby ci nie uciekł! — Łebo żeby sie nie spłakoł, jak mu kożesz stempel wy= ciągać! — ...a na łeb bydzie sie sypoł kamień... — A dej mu smykać stemple te najcięższe, żeby poczuł... Śmiech gruchotał za każdą uwagą. Wszystkie były na pozór złośliwe, uszczypliwej radości łakome. Brożek wiedział, że to tylko przekora górnicza. O ile praktykant okaże się twardym górnikiem, spotka go uznanie. Jeżeli się zbłaźni przy pracy, polęka jej, przerazi tąpania w stropie, ucieknie, kiedy nastąpi obwał — języki górników postrzępią się na jego smarkatym honorze. — No, no! — rzucił Brożek gromadzie. — Uwidzimy, co pokoże! Stryczek se go chwoli. — Ja, bo ze Stryczkiem we węglu robił! Ale poczkej, Bro- 214 — No^fc bySzie fajnisty chiopr.".. Zaszczerkał sygnał nad głowami, ludzie ucichli, jęli wchodzić nachyleni do windy. Rozszumiała się czarna głębina szybowa lecącymi klatkami, rozdygotały się wyprężone liny, roz-dyszała para w cienkim wylocie rury na dachu kotłowni. Raz wraz wynurzała się z mroku ciemna plątanina wiązadeł klatki, wstrzymała się z westchnieniem u wejścia, rozwierała kratowaną gardziel, nowy rząd nachylonych postaci wpychał się w jej wnętrze. Dzwonek zaszczekał piskliwie i ładunek z ludźmi zapadł w ziemię. I znowu leciał stamtąd szum i więdnie-jący stukot windy, ocierającej się w locie o dębowe belki. Spojrzenia czekających ludzi ślizgały się po skrętach rozhuśtanych lin. Tak długo, aż próżna winda wychynęła pod oczy. Przyszła kolej na Brożka. Przeżegnał się nieznacznie, ujął łańcuch nad głową i poleciał w głębinę. Pod szybem czekał już na niego stary Ćmok. — Tóż idziemy, stary? — zapytał Brożek. — Idziemy! — przyświadczył kamrat. — A kaj ten praktykant? — Mo przyjść z dozorcą. Kiedyś w połowie szychty. Poszli. Kroki dudniły pod czarnym sklepieniem przekopu, po ścianach wałęsały się chybotliwe cienie kroczących nóg. Czarna cisza była przed nimi i za nimi. Jak ogromne, czarne, puszyste dłonie. Kroczyli w niej, podobni do istot, co na dnie czarnej topieli brodzą od wieków. Mroki rozchodziły się z le-ciuchnym, ledwie że słyszalnym szumem i zamykały się za nimi jak aksamitne czarne wrota. Mijali ganki i przecznice, wędrowali pochylniami, chodnikami, kroczyli przecinkami i wiatrową, żeby drogi oszczędzić, dotarli w końcu do opuszczonych filarów. Usiedli spoceni pod ścianą. Powietrze było słodkie i ciepłe. Małe płomyczki zatrzeszczały czasem, a tamta cisza źniła w uszach, jak jednostajny, wysoki, metaliczny a cichusieńki jęk. Koło nóg przemknęła mysz. — Aha, bezkurcyja, już chleb czuje! — zauważył życzliwie Ćmok i splunął za nią. 215 - ¦-i_-]\aiSto!... Wy" młodsi nie wierzycie, ale jo, coch jUL w hawierni blisko czterycet roków przerobił, to wiem! Skarbnik już mi się dwa razy pokozoł. Roz w postaci myszy, kiedy miało być nieszczęście w hawierni... Półtora kopy ludzi wtedy legło... A drugi roz jako nieboszczyk Gamrot. To było w upa-dzie pod starym szybikiem. Daleko, szeroko — żodnego żywego człowieka. A tu naroz idzie chodnikiem stary Gamrot!... Pierona kandy!... Strach na mnie piznął, żech się ani ruszyć z miejsca ni mógł. On idzie, przechodzi koło mnie, podnosi lampa, poświecił mi w ślepia i dalej poszedł... Maryjo święto! Jeszcze teroz mrówki po mnie biegają!... A wiesz, wtedy, jakoś w godzina nieskorzy, zatopiło pokład «Elizy» pod przekopem! Szesnoście chłopów utopiło się jak szczury, Boże im tam dej radość wieczną!... Brożek nie słuchał znajomej sobie historii. Toć stary Ćmok każdemu ją od kilkunastu lat opowiada, że ją chyba już wszyscy górnicy na «Kleofasie» słyszeli. Patrzył w tej chwili za myszą. Toczyła się na maluchnych, drobnych nóżkach jak podłużna, szara kluseczka. Jej szpiczasty, chytry pyszczek węszył za chlebem. Małe, czarne, paciorkowate oczka zerkały nieufnie na niego. Wpełzała pod kamienie, wynurzała się, skoczyła na pochylony stempel, obwąchała, zmiotła pył z drzewa długim ogonkiem, skręciła go w pętelkę i znów skoczyła na kamień. Teraz bieży truchcikiem koło prawej nogi Brożka. Wystarczy nachylić się szybko, żeby ją w palce ułapić... Poleciała do filara. Utonęła w jego nocy. Brożek czekał, skoro ukaże się znowu w obrębie światła. Nie wyjrzała. Doleciał stamtąd tylko leciuchny szept pyłu, który swymi łapkami strąciła z niewidocznego kamienia. — Widzisz? Do filara poleciała!... To może być Skarbnik. Musimy uważać, żeby sie co nie przydarzyło. Zardzewiały głos Cmoka napęczniał zabobonnym lękiem. — Głupstwo! — mruknął niechętnie Brożek. Zły był na Cmoka, bo wyczuł, że z głębi filara skrada się do niego parszywy strach. Zdawało mu się, że tam gdzieś, w jądrze filarowej nocy czai się podstępna śmierć. 216 przed nimi ogromna komora, wysoka, pusla, wypełniona "rzę-' dami stempli. Stemple były proste, krzepkie, pachnące żywicą. Niektóre z nich rozszczepiły się u góry, inne znowu z lekka wygięły w nieznaczny łuk. Wszystkie czyniły wrażenie cienkich długich nóg, które zaparły się mocno w spąg, napięte ostatkiem siły. Brożek uderzył w najbliższą sosnę tylcem siekiery. Stempel zadźwięczał jak naciągnięta gruba struna. •— Dzierży farońsko! ¦— zauważył. Ćmok oparł się o ścianę, Brożek zaś poszedł z podniesioną lampą w głąb filara. Oświecał dokładnie strop. Po jego szklistej powłoce rozlatywały się oślizłe bryzgi światła. W drugim końcu komory dojrzał cienką, pogmatwaną rysę w stropie. — No, tu strop bydzie dzierżeć! Nie spadnie nóm na głowa. Możemy zacząć spokojnie od tylnych stempli. Jęli się pracy. Na przemian to Ćmok, to Brożek podręby-wał stempel w spągu, a jeżeli spąg był skruszony, podbierał podstawę stempla dziobcem kilofa. Kamrat zaś świecił na strop i czuwał, czy nie szepce, czy nie posypuje miałem. Uderzenia kilofa lub siekiery błąkały się bezradnie po wyrobisku jak po sklepionym grobowcu. Wszystkie myśli Brożka i Cmoka zgarnęły się w jeden pęk. Żeby strop nie zarwał się znienacka, żeby w razie czego szybko uskoczyć w chodnik, żeby potem szalejącą śmierć wykpić pieronami. cały świat, co poza Broż-kiem został, przestał w tej chwili istnieć, nie było go więcej. Była tylko naprężona czujność, jak u dzikiego zwierza, co się po łup skrada. Pierwszy i drugi stempel zwalił się z łomotem na spąg. Brożek do każdego wbił ostrze siekiery i wywlókł do chodnika. Przestrzeń w filarze rozszerzała się, wyzbywała przeszkód dla oczu, czerniała coraz mocniej sierocą pustką. W miarę znikania stempli posuwała się do chodnika, ludzie ślepili spode łba na strop, raz wraz oświecali go dokładnie, szukając powstających szczelin, a słuchem łowili szmery. Ostrożność ich rosła za każdym wyrąbanym stemplem. Czuwający towarzysz nie spuszczał oczu ze stropu, rąbiący zaś u jego nóg kamrat, zanim śmignął siekierą w drzewo, słuchał... Ciął szybko, zamierzył 217 cha sypie," ale'to jeszcze nie poleci. Wtedy Brożek znowu rąbał. Stękał za każdym uderzeniem przykucnięty na piętach, z wygiętym grzbietem i co raz otrząsał się bezwolnie, bo mu się zdawało, że nad schylonymi plecami czuje kościste łapy śmierci, co po jego życie sięgają. Wyrabowali już filar do połowy. Gdy Brożek stanął przy ostatnich stemplach i spojrzał w pustą przestrzeń, której światło nie mogło już zgruntować, bezwiednie skurczył się w sobie. Ziała nieuchwytną grozą, podobną do potwornej paszczy, rozwartej szeroko, która za jedno oka mgnienie zamknie się ze skołtunionym rykiem. Spękany strop teraz jeszcze trzyma się w swych kruchych zazębieniach. Wystarczy jednak mocniej krzyknąć, wystarczy raz uderzyć kilofem o jego sklepienie, by rozpętał się w burzę. Tak mu się zdawało. — No, stary? Słyszysz? Trzeba se nóm kapka spocząć! — zawołał na Cmoka. — A trzeba! Poszli do ganku i usiedli pod ścianą. Odpoczywali. Równocześnie słuchali szeptów w filarze. Wychodziły stamtąd ukradkiem, jakby ludzkie westchnienia z ciszy kościelnej. — Filor szepce — zauważył Ćmok. — Yhy! — potwierdził Brożek. Nie siedzieli długo, kiedy znienacka jęły przybiegać do nich coraz głośniejsze dudnienia podwójnych kroków. Zbliżały się powoli, pewnie, podkute ćwiekami. Tamte drugie nieco drobiły. — Aha, idzie sztygar z tamtym praktykantem! — mruknął niechętnie Ćmok. — Stowejmy, bo by powiedzioł, że dary-bakujemy. Wstali i jęli układać wyrabowane stemple pod ścianą. Umyślnie przy tym czynili hałas i stukania, żeby nadchodzącego sztygara przekonać, iż tak mocno pracują. W głębi ganku chwiały się dwa idące światła. Tak się zdawało, że to one dudnią podkutymi butami. Doszły do nich, podniosły się. — Szczęść Boże! — wychynął z mroku świeży głos sztygara. — Jak się darzy? 218 — fąpać" To JeŚzcze"nie tąpie. Ale tróCha już'"posypuje"—'¦'" objaśnił Ćmok. — Oto macie praktykanta. Uważejcie na niego, bo tu robota niebezpieczna. A ja się jeszcze popatrzę, jak tam ^ filarze. Poszedł do filara. Brożek zaś powoli uniósł lampę i oświecił przybysza. Ujrzał młodą, dziewczęcą prawie twarz o szczerych, modrych oczach. Nad oczami rysowały się duże łuki brwi. Usta były z lekka uśmiechnięte. Niósł się od niego zapach perfumowanego mydła i jakaś pogardliwa pańskość. — To oni są synem pana inżyniera Pfeiffera? — zapytał cicho. — Jawohl! Mój ojciec nazywa się tak. Ja też!... — poprawił się. — Hm, tóż to oni są?... A nie boją się? — Nie! Pfeiffer zasępił się, bo wyczuł ukrytą ironię w słowach Brożka. Wydął z lekka usta, głowę podniósł wyżej, l&~wą rękc zaś wsparł na biodrze. Brożek odstąpił kilka kroków w bok i patrzył nxa niego-Zamyślił się. Tamta odpędzona myśl, co go była na drodze przedeszła, znowu pląta się w pobliżu. Nie odgania jejs. — ...mój Antek też by taki był... Też by taki by-ł... a to jest jego syn! Tego zbója. A gdyby tak... Niech b»y bestia skowyczoł, jak jo skowyczoł... kiedy mój Antek n^ rakach konał!... Zastrzelony przez, jego ludzi. A może i prz»ez niego sampgo... Spłoszył wszystko sztygar, który wyszedł z filara . — Więc, chłopy! To wam powiadam!... Uważajcie F^ierońsko na wszystko! Strop jest już spękany. Może jeszcze trz^y^ n}e wiedzieć jak długo... A może też zerwać się każdej ch\ -wili. Wy, Brożek, na was kładę obowiązek!... Rozumiecie? — Hale, rozumia, panie sztygar! — bąknął Brożefec, — Ja już idę, a wy uważajcie!... Szczęść Boże! — Dej Boże! Sztygar poszedł. Tamci trzej usiedli. Ćmok spogl lądaj cje- 219 i płynie. Jak ogromna woda. Wzbiera z szumem, podnosi się zatapia ojcowe oczy. Oczy mrużą się, bo już nic nie mogą widzieć, jeno tę żywą, dymiącą z lekka czerwień płynącej krwi. Żelazne pazury gniotą serce. Tak strasznie gniotą... Brożek wsparł się dłonią o spąg. Palce dotknęły siekiery. Zwarły się wokoło jej ostrza, ułapiły drapieżnie... W oczach ruda mgła błądzi... — Tu macie, chłopy!... — posłyszał dźwięczny głos chłopca. Spojrzał Brożek i zdumiał się. Pfeiffer rozłamuje swój chleb na trzy części. Jedną kładzie sobie na kolanach, drugą podaje w wyciągniętą łakomie dłoń Cmoka, trzecią podaje jemu. Brożek patrzy i nie bierze. — No, bierzcie! — zachęca chłopiec. — Matka dała mi tyle, że tego nie zmłócę. Bierzcie! Wyciąga się drobna, pańska dłoń ku Brożkowi, a na dłoni bieleje kęs chleba z masłem. Brożek patrzy i nie bierze. Pfeiffer uśmiecha się, obmiata rękawem płaski kamień obok Brożka, chleb na kamieniu kładzie. Bieli się kęs chleba na czarnym kamieniu, kusi słodyczą uciszonego głodu, nęci zapachem sytości. — Nie potrzebują — warknął Brożek. Ujrzał we wspomnieniu ukrwawiony kęs Antkowego chleba. Spojrzeli na niego zdziwieni Ćmok i Pfeiffer. — Zostawią mu ten chleb na kamieniu... — szepnął Ćmok. •— On se go weźmie nieskorzy. Brożek wstał i poszedł do filara. Zaczął rąbać stempel. Łomot siekiery huczał w czarnym pustkowiu zduszonym grzmotem. Ćmok nie dojadł swego chleba. Owinął go w chustkę i włożył do kieszeni surduta, co na gwoździu wisiał. Pośpieszył za Brożkiem. Za nim Pfeiffer. Dziwili się obydwaj Brożkowi, dziwili jego zaciekłości w pracy, lecz milczeli. Brożek rąbał bez wytchnienia. Białe szczapy i trzaski bryzgały wielkim kołem spod siekiery, zasiewały czarny spąg dookoła. Runął pierwszy stempel, runął drugi. Ćmok z Pfeifferem wywlekli je do chodnika. Brożek jął się trzeciego. Wyrąbał już sporą szramę w jego podstawie, gdy znienacka nad głowami 220 Siekiera zaczęła śmigać. Ćmok stanął przy nim i patrzał na powałę. Lampę trzymał wysoko wzniesioną. Stempel runął. ¦— Wywlec go! — zawołał Brożek i jął się następnego. Burza przewalała się w nim. Pragnął ją stłamsić pracą. Przynosiła mu zapomnienie. Walił siekierą spoza głowy, stękał, tłukł tylcem o dygocący stempel, ślepy na wszystko, co koło niego istnieje. Przetoczył się drugi łoskot w stropie. Na głowy spadła garść drobnego miału. Za nią następna. ¦— Brożek!... — krzyknął Ćmok — Wali! UciekejL. Tąpanie w powale wybuchało raz po razie, przebiegało strop od krańca po kraniec, reszta stempli jęła gwałtownie trzeszczeć, a ze wszystkich stron zsypywały się garście miału. Brożek nie słyszy. Bije siekierą bez przerwy. — Brożek, pieronie głupi!... Wali! Uciekej! — ryczy Ćmok i szarpie Brożka. Brożek oprzytomniał. Spojrzał na strop, zrozumiał, że załamuje się, że w najbliższym okamżeniu runie. Obejrzał się. Widzi — obok niego stoi Ćmok, z drugiej strony blady Pfeiffer. Jeszcze raz jęknął strop. Koło ściany obsunął się pierwszy kamień. Prasnął o spąg i wzbił czarną chmurę. — Uciekać! — rzucił ostro Brożek. Zadudniły kroki, rozleciały się skaczące cienie po ścianach. Brożek dopadł chodnika. Posłyszał za sobą czyjś krzyk. Nie obejrzał się. Wołanie scze-zło w huku pękającego piętra. Wstrzymał się, spojrzał za siebie. '-' — Pfeiffer tam został! — krzyczy Ćmok i wskazuje w filar. Patrzy Brożek i widzi. Na spągu leży chłopiec, krzyczy i czołga się do wyjścia. Strop w głębi filara załamuje się. Ogromne bryły siwego kamienia lecą wzdłuż tylnej ściany. Stemple trzeszczą i skręcają się. Obwał posuwa się na cały filar. Zanim się tamten doczołga, runie powała, zasypie rumowiskiem... Ćmok trzęsie się, szarpie za ramię Brożka i mamie coś przerażony. Brożek zamienia się w kamień. Nie słyszy tam- 221 sine wargi .tsrozKOwe. — Niech zostanie!... Za mojego Antka!... Zacisnął pięści, zacisnął szczęki, opuścił oczy. Spojrzenie padło na jasny kęs chleba na kamieniu. Przerażenie zwaliło się na Brożka. Chleb na kamieniu krzyczy swą bielą, serce wyrywa z Brożkowej piersi. Brożek skoczył pod obsuwający się strop. Pęka!... pęka!... Sypie się miał na głowę. Zanim dobiegnie, legnie powała, życie wydusi!... Chłopiec skowyczy i wydziera się do niego, wlecze za sobą złamaną nogę. Brożek schyla się, łapie za ramiona, ciągnie. Za nogami kamienie lecą... Zawyło w filarze, skołtuniła się burza, spiętrzony wicher zmiótł ich pod ścianę. Ryczą kamienie, zgrzytają, stemple stękają ludzkim głosem. Przewaliła się zawierucha i zdechła. Ciemno. Rzężą oddechy... — Żyjesz?... — słyszy Brożek skamlący głos Cmoka. — Żyję — odpowiada z wysiłkiem. Potarta zapałka prysła w mroki wiechetkiem blasku. Zajął się knot lampy. Podnosi się Brożek i patrzy. Chłopiec leży obok niego i jęczy. Trzyma się za nogę. Obok chłopca płaski kamień, a na kamieniu bieli się kęs chleba. 1931 Na bieda-szgbie Jll szyscy już odeszli. Pozostał po nich jakiś dziwny swąd bez nazwy. Kwaśny zapach potu, gorzkawy, ckliwy odór zżu-tego tytoniu i resztki ciężkich, nachmurzonych myśli. Myśli zdawały się wodzić przed czarną tablicą, jak silny czad nad tlejącą hałdą. Przez szybki okna sączyło się słońce bladą, schorzałą posoką. Szybki były drobne i zakurzone nalotem pyłu węglowego. Poza nimi wydawał się świat jak kwadratowy wycinek przestrzeni, wypełnionej sypkim popiołem. Kuchejda oparł się o framugę i patrzał na tablicę. Tablica była mu w tej chwili czarnym, nieforemnym wiekiem trumny, w której jego pozdychane radości leżą pokotem. Jak tamte małe szczeniaki, które pan inżynier utopić kazał, a dzieci wydobyły je hakami z gęstej wody i w czarne, tekturowe pudełko włożyły, by im pogrzeb uczynić z paradą pod zardzewiałym kotłem. Pamięta dobrze, kiedy jeszcze dzieckiem był, zmajstrował sobie klatkę z gałązek bzu. Klatka miała być dla kosa ze złamaną" nogą, który od dwóch dni wrzeszczał pod wywróconym koszem. Wyszachrował go od Hanysa Macury za scyzoryk z kościaną okładziną. Kiedy klatka była już gotowa, pomalował ją minią, którą skradł ślusarzowi na kopalni. Klatka teraz pyszniła się czerwienią jak żadna inna klatka na świecie. Osuszył ją na słońcu, a wtedy wszyscy koledzy gromadzili się przed nią i cudowali jej urodzie. Wieczorem minia zupełnie już przyschła. Wziął więc wrzeszczącego kosa spod kosza i wsunął do klatki. Nazajutrz kos leżał na jej dnie, sztywny, zimny, ze szklanymi oczyma. Po prostu zdechł w ciągu nocy. M 223 w drobnym sercu zostało to samo uczucie, jakie w tej chwili przed czarną tablicą wylęgło się niemrawie. Coś gniecie we wnętrzu, ściska żelaznymi pazurami, miażdży ciężkim kamieniem, a równocześnie powstaje coraz większa pustka, szara jakaś i głupia, jak tamten kwadratowy wycinek przestrzeni za oknem, wypełniony lotnym popiołem. — Pierońskie porządki! — warknął i splunął na tablicę. Na białym papierze rozchlasła się żółta, kleista ślina i teraz jęła powoli spływać po małych, drobnych literkach. Jak śmieszny, rudawy ślimak. Odwrócił się, trzasnął drzwiami i poszedł. — No, no!... Nie musicie tak prać tymi dźwierzami! — oburzył się zezowaty Baścik, co stał przed rozwartą kratą bramy i z ukrytym zadowoleniem patrzał w swoje parszywe szczęście. — Dobrze ci mówić!... A co teraz? Baścik poprawił spodnie na brzuchu i rozłożył bezradnie dłonie. — Człowiek pójdzie żrać te kamienie na hołda, ni?... — rzucił znów Kuchejda. Baścik westchnął obłudnie i wycedził: — Ja, ja, na świecie, na świecie!... Ale dyć przeca dostaniecie zapomoga z funduszu bezrobocia, ni? — dodał szybko i jakby uradowany, że znalazł tanie słowa. — Zapomoga? Całuj mnie, faronie, w zadek z twoją zapomogą! Myślisz, błoźnie faroński, że z tego człowiek wyżyje?... Z babą i z dzieckami? Co?... Za dwacetpięć złotych na miesiąc? Co?... — Ja, ja, na świecie, na świecie!... — westchnął znowu Baścik ulegle, zaskoczony niemile gniewem Kuchejdy. — Wzdychosz, pieronie morski, jak staro krowa przy ocieleniu, a w duchu sie radujesz, że ciebie redukcja ominęła! Znóm jo cie! — bryznął z nienawiścią w zezowate oczy Baścika. Złość go ogarniała. Trzaśnie w tamten opuchły pysk, zdzieli kułakiem między kaprawe ślepia i nastąpi ulga. Baścik łypnął trwożnie na Kuchejdę i przeraził się. Cofnął się przezornie do swej wartowni. Na stole lśnił czarny, wyla- 224 winien?".". Dojrzał przez okno idącego sztygara. Wybiegł na próg uradowany. — Panie sztygar! Panie sztygar! — jął wołać, przyzywając go ramieniem. — Co jest? — Oto... pięknie proszą, panie sztygar... oto Kuchejda... oto chce się bić ze mną... Ale kaj on jest?... OhL. poszoł już, jak ich, panie sztygar, uwidzioł... Oh, hynaj idzie!... Sztygar spojrzał spode łba na Baścika. — Kiery strachem mrze, temu bździną zwonią! — mruknął niedbale i przeszedł koło niego z pogardliwą pańskością. Wyszedł na drogę i dopędził Kuchejdę. — Cóż, stary?... — trącił go przyjaznymi słowy. — Na zielono trowka pójdziemy, ni? — Yhy! — Jo też ida. Nie gryźcie sie, ni... Gdyby to człowiek był sóm, byłoby trudno wydzierżeć... Ale że nos prawie wszystkich ten los gpotkoł, i wos, i mnie, i nawet inżynierów, to to jakosi lżej bydzie człowiekowi. No ni? Wspólne nieszczęście zawsze wydaje się mniejszym nieszczęściem, ni? — dodał sentencjonalnie. Miewał zawsze na podorędziu takie mądre słowa, bo miał kiedyś pójść na księdza się uczyć i dlatego dużo czytał. Zamyślił się na chwilę Kuchejda, rozważył w myślach ostatnie zdanie. — Dobrze powiedzieli, panie sztygar — rzekł z ulgą. <— Nó!... Ni ma prowda? — Prowda! — przyświadczył Kuchejda. Obecność sztygara, jego ciężkie, mocne stąpania podkutymi butami i tamte słowa przyniosły ulgę. Gorycz z lekka spłynęła z serca, nienawiść do Baścika opadła. — A co mieliście z Baścikiem? Był wystraszony jak diasi... — Eh, nic!... Wściekłość mnie porwała, kiedy żech wyszoł z cechowni i przeczytołech ogłoszenie na tablicy o redukcji. A ten pieron stoi wyżrany na progu i dobrze mu... — No ja, ja!... Rozumiem... I Miód w sercu t. I 225 orana gięDOKimi wyrwami i wąaoicaml. liniła w nich zielona" woda. Gromada gęsi i dzieci taplała się w niej radośnie. Opodal pasły się kozy. Zza widnokręgu sterczały pod niebo kominy i trzy wieże siemianowickich kopalń. W rozparzonym powietrzu przewlekały się przejrzyste, rozwiane strzępy dymów. Cuchnęły czadem i kopciem spalonej benzyny czy oliwy. Śmignęło koło nich cicho jak na palcach czarne, błyszczące pudło limuzyny. — Dyrektor nasz jedzie! — zauważył sztygar. — Toć! — mruknął niechętnie Kuchejda i znów się zasępił. Ujrzał siebie rozwalonego w dyrektorowym samochodzie, na miękkich, sprężystych poduszkach. Dobrze musi się siedzieć w takim samochodzie... Jak na pierzynach mocno pierzem wypchanych. Już raz jechał takim samochodem, podobnym, na wesele swojego brata w Paruszowicach. Samochód był wynajęty. Wtedy cały świat widziany spoza kryształowego szkła drzwiczek wydawał się jak w niedzielę słoneczną, kiedy człowiek poje klusek z uskwarzoną słoniną i zapije sporym garncz-kiem mocno słodzonej- kawy. W żołądku wyczuwa się przyjemną sytość, w kościach radość spoczynku, a w myślach nadzieję na obiad z pieczonym mięsem, kapustą no i kuflem piwa. — Temu dobrze! Lepiej niż nóm! — dodał po chwili. — Diabła tam! Starości mo na głowie więcej jak włosów. A że mo więcej pieniędzy? Hm, i tak więcej się za nie nie naje, jak wy... Mo taki som żołądek, jak każdy z nas... A i tak jeździ kańsi z nim do Karlsbadu, czy gdzieś, bo mo w nim jakieś wrzody czy kigosi diabła. Nie pociągnie długo... — Ale z głodu tego pewnie ni mo! Rychlej z przejedzenio. A człowiekowi teraz nie starczy ani na kąsek chleba! Kroczyli znowu w milczeniu. Milczenie ich było ciężkie jak kamień. Mełły się w nim ich myśli na gryzący pył. Doszli na rozstaje, pożegnali się i zawrócili każdy do swojego domu. — Porządny chłop ten sztygar! — mruczał do siebie Kuchejda. — Też mo dziecek kupa, syna w szkołach, nic teraz nie zarobi. Też bydzie z nim bieda. Jak i ze mną!... 226 W domu obliczył ostatni swój zarobek. Niewiele tego było. pięćdziesiąt siedem złotych i coś groszy. — Do pierwszego dojedziemy... Maniek i Francik teraz na koloniach wakacyjnych, to jakoś będzie. Anna skończy szkoła w jesieni, może wypcha sie ją kaj na służba do porządnego pampucha koło Lublińca. A mały Zeflik... Zefliczku, Zeflicz-ku!... — zawołał. Przybiegł do izby umorusany mały synek, stanął obok ojca, chytrze jął myszkować po jego dłoniach, czy nie kryją bułki. Nie ma bułki!... Skrzywił się i znów wybiegł na dwór. Żona wsparła się łokciami na stole i patrzyła w rozłożone pieniądze. Mało tego!... A gdy się wyczerpią, co potem? — A co potem? — zapytała. — Pójdziemy żrać kamienie na hołda! — mruknął swoj-e. A potem dodał: — Idź, idź, nie starej się na zapas. Potem jeszcze uwidzimy... A dej jeść! Wieczorem poszedł do kamratów. Siedzieli pod płotem i mądrowali. O polityce, o wojnie w Chinach, o «gorolach», co chleb Ślązakowi zabierają, pieronowali raz po raz, żuli tytoń, spluwali i znów mądrowali. Młodsi palili papierosy lub krótkie fajki. Ci także wtrącali swoje trzy wyświechtane grosze do rozmowy. Ucichali dopiero wtedy na chwilę, kiedy jednego i drugiego zgasił ktoś ze starszych. — Eh, nie mądruj, ni!... Bo jeszcze mosz mleko na brodzie! — Z nosa se wydeptej, snoploku, a nie styrkej się do rzeczy!... •— dodawał inny. -' U wszystkich było widoczne podrażnienie. U każdego był przyczajony gniew, jak zarzewie pod popiołem. Wybuchał raz po raz krótkimi, ostrymi słowy i znowu przycichał. Pod wieczór uradzili pospólnie, że nie ma innej rady, jak jąć się czegokolwiek, co by zarobek przyniosło. Ale czego by się jąć? Tamci młodsi postanowili wziąć swoje mandoliny i pójść na włóczęgę. Zachodzić będą na podwórza i śpiewać będą nowe «szlagiery», których się nauczyli z płyt gramofonowych. «Jeszcze bym chciała raz»... «Ja się boję sama spać»... «Ich kiisse deine Hand, Madame»... «Mein Peter ist ein Trom- 15* 227 —¦ No, cóż sie dziwice? — pytali. — Jak się chce żrać, to ni ma gańba pytać o chleb. Ni? — To jest blank prowda! — przyświadczyli kamraci. — Zabijać przeca nie pójdą na droga!... U każdego wychyliła swój łeb parszywa myśl, lecz rychło skurczyła się i cofnęła jak tamten mrok w starym zawalisku, kiedy lampą zaświecić. Odwagi jednak nikt nie miał, by przejść na inny chleb. Trudno byłoby. Głód jeszcze nie zaglądał do szczerbatych garnków na stole. Resztki pieniędzy z ostatniej wypłaty zapewniły na jakiś czas trochę jedzenia. «Tania kuchnia» w Siemianowicach także zdołała zapewnić jaką taką sytość żołądkowi. Lecz kiedy już nie będzie grosza w domu, a «tania kuch-nia» zostanie zlikwidowana? Boć tak przebąkiwano między koloniami. To co potem? — Zrobiemy rewolucja! Pój dymy sklepy rabować do Katowic!... '— strzelił czyjś kanciasty głos. Gruchnęły śmiechy w tłumie, posypały się uwagi. Wyśmiali pospólnie śmiałka. — Głupiś, jak stare sadło!.. — zakończył Kuchejda. — Myśli, błozen jeden, że gdyby sklepy zrabował, to by mu wystarczyło na długo. Chyba telo by wygroł, żeby dostoł za darmo wodzionka i chleb w areszcie. Eh, co głupio drzystać! — machnął dłonią i zawrócił ku domowi. Za nim reszta towarzyszy. Dni były słoneczne, ciepłe, jednostajne. Bezrobotni górnicy krzątali się koło swych obejść, zbijali małe chlewiki na króliki, rąbali drzewo na zapas, naprawiali sobie buty, wałęsali się koło szybu, patrzyli z żalem na wygasłe kominy, wylegiwali się pod płotami, grali w karty, mądrowali i kurzyli fajki lub żuli tytoń. Coraz jeden i drugi wycyganił skądsiś książkę i próbował zabić czas czytaniem. Młodzi zaś, co odważniejsi, rozeszli się już po zagłębiu, zapuszczali nawet w okolice rolnicze Górnego i Cieszyńskiego Śląska, gdzie starali się zmiękczyć serca gazdów i pampuchów swoim graniem i śpiewem. Starsi znów 228 ¦ minąi j uz miesiąc, uumowe zapasy żywności i piemąaze już się wyczerpywały stopniowo. Ludzkie twarze zasępiały się coraz bardziej. Przyrzeczona zapomoga z Funduszu Bezrobocia nie wzniecała zbytniej radości. — Hm, co mi tam tyle pieniędzy! — mawiali. — To tyle, jakby człowiek na dłoń napluł! — Swobodny synek dostanie jeny pięć złotych na miesiąc. Cóż to jest? Psiniec! — Faronie morski, co pyskujesz? — kpił z niego kamrat. — Za darmo dostaniesz, to bier, a nie wymyślej!... — Fiks laudon, albo zrobić rozruchy, albo co? — zastanawiali się poniektórzy. W nużącej bezczynności, w jałowiźnie szarego dnia, wyzbytego wszelkiej radości, choćby tej najdrobniejszej, lęgły się cudaczne myśli, śmiałe, zuchwałe, czasem desperackie, czasem zbójeckie, naiwne lub przemądrzałe. Treścią ich był chleb i troska o swoich najbliższych: o dzieci i żonę. Niektórzy zakładali zakonspirowane związki, złożone z dwóch, trzech osób, i wybierali się na kradzieże. Poniektórzy zaś na własną rękę próbowali szczęścia. W gazetach jęły się teraz coraz częściej pojawiać notatki o skradzionych rowerach, kurach i gęsiach. — No, nie dziwią się temu, że tak robią — myślał Kuchejda. — Ale to są chachary! A tych jest mało!... Najbardziej dręczyła każdego bezczynność. Początkowa radość z długiego odpoczynku, radość istniejąca podświadomie w każdym robotniku, rychło przemieniała się w gorycz i tęsknotę za fizycznym, celowym wysiłkiem. Przeżuwanie obolałych myśli stawało się podobne do żucia ziarenka gorczycy, a pozbyć się ich w żaden sposób nie było można. Człowiek bronił się przed nimi, starał się stłamsić prostymi wzruszeniami, szukając ich łapczywie w kartach, książce, radiu i plotkach. Bezczynność przytępiała jednak płonę wzruszenia, przemieniała czucie i myśli człowieka jakby w bajora pod-hałdowe, wypełnione zgniłą wodą. Każdy bezwiednie zdawał sobie sprawę, że tego rodzaju stan psychiczny równa się powolnemu konaniu, że tkwi w tym zalążek śmierci. Buntowano 229 I ""......*— -rierona jasnego! aido pojaa Krasc,raioo Klgo diabła! -T" zżymał się z innymi Kuchejda. — Człowiek gnije bez roboty jak zdechlina pod płotem!... Ten bachorz to tam jeszcze byle czym napełnia. Dziecka dostaną we szkole trocha małowiela zjeść, staro moja też tam coś gdzieś jeszcze wydłubie, ale roboty nie ma!... Pierona, roboty nie ma! A bez roboty__ to zdychanie, nie życie! Pragnienie pracy urastało u nich w chorobliwe jakieś uczucie, w niezaspokojoną namiętność, w dziką, szorstką, kanciastą i brutalną modlitwę bez określonej treści i słów. Przez ulice Katowic jęły przeciągać gromady bezrobotnych, wędrowały pod gmach województwa, patrzyły zbójem na rozstawionych policjantów i domagały się wielkim krzykiem pracy, otwarcia kopalń i fabryk. Wzburzenie rosło w zagłębiu. Równocześnie bezrobocie ogarniało coraz więcej kopalń. Z dniem każdym zanosiło się na rozpętanie buntu. Oszalała myśl szukała zaś gorączkowo źródła pracy. Gruchnęła w końcu radosna wieść po czarnych mrowiskach. W Rybnickiem poczęto bić szyby! Dzikie szyby!... Bieda-szyby... Olśniła wszystkich ta wiadomość. Podawano ją sobie z radosną ulgą, szerzono po najdalszych zakątkach, sycono się jej treścią. Kuchejda ożywił się. Szare oczy jego rozgorzały. Wiedział, jak zresztą wszyscy jego kamraci wiedzieli, 4e na wydmuchowiskach «Skarbofermu», za Wełnowcem, leżą nienaruszone pokłady węgla. Tuż pod rozoraną i skopaną ziemią. Trzeba będzie tylko kilka metrów pogrzebać w niej, a dotrze się do węgla. Czarny, łyskliwy, dzwoniący węgiel czeka na ludzi. Tylko sięgnąć po niego. Wykopie się szybik, przebije pokład kilofem, a wtedy człowiek stanie przed calizną jak przed wywalonymi wrotami, poza którymi radość pracy czeka. A poza tym i grosz jakiś zarobi się. Nie będzie już człowiek skąpił sobie na jedzeniu, nie będzie słuchał żałośliwych skamlań dzieci o kąsek chleba... Węgiel sprzeda się ludziom, ludzie zapłacą i człowiek zapomni o psiej doli! 230 a co mnie oocnoazi;... uajcj mi msz.u iuwia, nie by da grzeboł na cudzym polu! — To jest rychtyk prowda! — przyświadczyli gorliwie kamraci. Zaczęto się teraz sposobić do wyprawy na węglobranie, jak na wielkie święto. Jedni obchodzili tamte kopalniane nieużytki, pod którymi czekał węgiel na ludzi, przeglądali teren, na oko odmierzali przypuszczalny obszar pokładu, sprzeczali się 0 jego wydajność, zastanawiali gromadnie nad urwiskami 1 wądolcami, wypełnionymi zielonkowatą, gęstą, cuchnącą wodą, mądrowali i nawzajem rad sobie udzielali, jakby ominąć zawaliska podziemne, jakby zabezpieczyć się przed wodą, jak wykorzystać tę część pokładu, co styka się bezpośrednio gdziesik w tym miejscu z niezduszonym pożarem podziemnym. Sztygar Szymiczek, przyjaciel Kuchejdy, tłumaczył zebranym, że palący się pokład znajduje się dosyć głęboko, około 50 metrów w głębi. Jeżeli nie grozi samej kopalni, gdyż zamknięty został przed laty grubymi tamami, toć jednak zdarzyć się może, że trujące wyziewy jego przedostawać się mogą na powierzchnię przez szczeliny w spękanej caliźnie piaskowca. — A jak mi sie zdo, to płonący pokład wychodzi akurat tu w tym miejscu pod powierzchnią. Może się więc trafić, że ludzie dokopią się do ognia — tłumaczył. — Jeśliby tak było, to poczujemy smród zawczasu i uciekniemy! — mówili inni. yradzono więc pospólnie, że szybiki zacznie się bić od głównej drogi. Pod drogę bowiem wychodzi pokład. Biegnie on stąd w lekkim upadzie na południowy zachód i im dalej od drogi, tym głębiej trzeba będzie grzebać się za nim w ziemi. Od 'drogi więc poprowadzi się szybiki. A kiedy starszyzna górnicza z Szymiczkiem na czele szukała miejsca na rozpoczęcie pracy, inni kręcili się koło szybów i składów starego żelaza, zbierali skrzętnie stare linki, gwoździe, sztaby, blachy, łopaty, a przede wszystkim drzewo. Wiedzieli, że bez drzewa nie dadzą sobie rady. Trzeba będzie najpierw szybiki ocembrować, a następnie strop w wy- 231 I' ¦na gromadę, próbowano sięgać po cudzą własność, a co śmielsi zapuszczali się na podwórze wyludnionej kopalni, gdzie w słońcu rudziały stosy pociętych pni sosnowych. Potworzyły się spółki szybikowe. Dwóch lub trzech kamratów podawało sobie dłonie i zawierało niepisaną umowę iż razem będą się mozolili we wspólnym bieda-szybie i razem będą się dzielili zarobkiem. Rodziny ich zaś, kobiety i dzieci, miały również pomagać w pracy. Kuchejda, sztygar Szymiczek i młody Pasierbek uczynili to samo. Przez kilka dni zbierali materiał do pracy. Strugali nowe toporzyska do kilofów, zbijali kołowrót, wiązali kawałki liny żelaznymi pierścieniami, składali na gromadę znalezione deski i pale, i radowali się. Następnie wybrali się na wydmuchowisko. Wraz z nimi poszli inni górnicy. Zaroił się bezpański obszar mrowiskiem ludzkim, rozklekotał łoskotem zbijanych desek, rozkrzyczał zmierzwionym nawoływaniem. Kuchejda i sztygar zakreślili końcem kilofa niewielki kwadrat. W tym miejscu zanurzy się otwór szybikowy. Potem jęli kopać na przemian. Raz Kuchejda, potem sztygar, następnie Pasierbek. Każdy z nich klękał po kolei skurczony między wilgotnymi, zbitymi ścianami jasnożółtej gliny, wzruszał ją kilofem o szerokim końcu, zgarniał małą łopatką i miotał poza siebie, poza lewe ramię. Kiedy otwór sięgał już pół metra, nie było miejsca na wzięcie rozmachu przy wyrzucaniu ziemi. Wtedy kopacz wysypywał ją do starego, blaszanego kubła, a kamraci sięgali po kubeł i rozrzucali glinę koło otworu. A kiedy pod wieczór nie można już było dostać kubła ramieniem, zaprzestano pracy. — Dość na dzisio! — zawyrokował Kuchejda. — Jutro postawimy kołowrót i pójdziemy dalej do ziemi. Nazajutrz wbili do ziemi nad otworem cztery pale, połączyli je na krzyż deskami, gwoździskami spoili z poprzecznymi drągami, zawiesili w łożysku kołowrót, na linie zawiesili kubeł i rozpoczęli pracę. Co dwie godziny zmieniali się. Utru- 232 kubeł w ciemnym otworze, wydobywał go na powierzchnię, żółte usypisko gliny koło otworu urastało powoli w coraz większy garb. Naokoło Kuchejdowego szybu działo się to samo. Co kilkanaście metrów czernił się taki sam otwór szybowy, skrzypiały kołowroty, krzątali się ludzie, żółciły się coraz większe kupy ziemi i plątały się dzieci, ciekawe pracy swych ojców. Na trzeci dzień Kuchejda dotarł do pokładu. Zadźwięczał kilof, zaczerniła się glina drobinami węgla. Radość spłynęła do serca. Podniósł głowę w górę i zawołał: — Kamraci! Jest węgiel!... Odpowiedziały mu jakieś wołania z góry, lecz on już nie zważał na nie. Zgarnął resztkę ziemi z dna szybiku, wsypał do spuszczonego kubła, a kiedy kubeł powlókł się w górę, jął teraz kuć w powierzchnię pokładu. Pryskały ostre kruszyny, prały po dłoniach i nachylonej twarzy, dzwoniły z lekka, a słodkawy, stęchły zapach wypełnił dno szybu. — Spuście mi tu lampa! — zawołał jeszcze w jasny, wysoki kwadrat nieba ponad głową. Tkwiły w nim dwie głowy ludzkie, schylone w głębię. Zaczernił się kształt lampy w kwadracie i jął się opuszczać pod ziemię. Zaślepiła w Kuchejdowe oczy żółtym płomyczkiem. Kuchejda odpiął ją z liny, opuścił na spąg i patrzał. Płomyczek jakby zrudział i zmniejszył się. Już wiedział wszystko. Wsunął w pętlę spuszczonej liny stylisko łopatki, włożył miedzy nogi, chwycił się liny i zawołał. ¦— A ciągcie! Wyciągnęli go kamraci na powierzchnię. ¦J- No i co? Jest węgiel? Dobry?... — posypały się pytania. — Jest, jest!... Ale gazy też są! Mocka ich jeszcze ni ma, ale są. Lampa słabo gore... — To źle! — mruknął sztygar. — To jest dwutlenek węgla. No, ale tak bardzo moc jeszcze go ni ma, jeśli lampa nie zgasła. Spuście mnie, przekonóm sie! Kamraci spuścili sztygara do szybu. Patrzyli z góry, co 233 yg zaś jąi uauat powietrze. Jrociągai powoli nosefff Zdawało mu się, że czuje słaby kwaskowaty zapach, błądzący w stęchłym powietrzu. Oddech stał się głębszy. Chwilę czekał, czy nie odczuje duszności i zawrotu głowy. Nie. To dobrze. Płomyk karbidówki z lekka tylko się przyćmił. Potem jeszcze podniósł kawał odłupanego węgla, zważył w dłoni obejrzał. — No! — szepnął z ulgą. — Nie bydzie więcej tego pie-roństwa, jak trzy do cztery procent... A węgiel fajny! — No, ciągnąć! — zawołał w górę. Na powierzchni poklepał Kuchejdę po ramieniu. — Dobrze idzie, stary! — rzekł. — Dwutlenku nie więcej jak trzy procent, a węgiel fajnisty... Jutro rozpoczniemy fedrować! Poszli teraz między kolegów. W niektórych szybikach natrafiono już także na węgiel i pierwszy jego ukop wydobyto w kubłach na powierzchnię. Gromadzili się kamraci koło kubła, brali kęsy węgla, oglądali, skrobali paznokciem, ważyli w dłoniach, znowu oglądali i wszyscy się radowali, że nareszcie mają nową pracę, że będą znowu grzebali w pokładzie, jak dotychczas, że jednak coś zarobią, a przede wszystkim, że nie będą musieli wyczuwać w sobie tej obmierzłej pustki. — Bo człowiekowi było tak bez roboty, jakby wisioł w szybie. Bez lampy... Nie widzi się ani dna, ani nic... naokoło wszystko puste... — Albo jakby sie po ciemku po drabinie w szybie dropoł, a drabina ni mo szczebli... — dodawał inny. Pod wieczór przyszło dwóch policjantów. Stanęli przed pierwszym szybikiem. Otoczył ich zwarty tłum górników. — Co tu robicie? — zapytał policjant górnika, trzymającego kołowrót. — Na dyć widzicie, ni? Węgiel se kopiemy... ¦— Kto wam pozwolił? — Pón sztygar! — Gdzie jest pan sztygar? — Na, tam siedzi na dole, w szybie... — Te, Francek! Wylazuj, bo tu policjant przyszoł! Zebrani górnicy zaczęli się z lekka pośmiewać z policjantów, gdyż wiedzieli, że stary Szeruda kpi z nich dobrotliwie. Ze studni wynurzył się umorusany, rozczochrany chłopak. — Wy jesteście sztygarem? — zapytał niedowierzająco poliejant. • — Ja, jo je sztygar. — Kto wam pozwolił kopać węgiel? — Kto?... — zawahał się w odpowiedzi. — Na, pón berg-:inszpektor... — A gdzie on jest? — Na czy jo wiem. Kańsi pojechoł... Gruchnął śmiech naokoło, posypały się docinki. — Nie wolno wam tu kopać szybów! — nasrożył się policjant. — Zakazane! Od jutra żeby tu już nikt nie przychodził! Uśmiali się ludzie w tym dniu co niemiara. Przekonywali się nawzajem, że jeżeli dostaną pracę na kopalni, to nie będą musieli kopać w bieda-szybach, że zamiast policję powinno się tu posłać chleb, niektórzy oburzali się wielce, wygrażali ciężko, przepowiadali rzeczy okropne, inni zaś pośmiewali się ze wszystkiego, a wszyscy upewniali się, pospólnie, że policja nie da rady, że nie spędzi ich z bieda-szybów. Nazajutrz odbywała się praca normalnie. Rozpoczęło się już wydobywanie węgla. Pokład znajdował się na głębokości od trzech do pięciu metrów. Koło szybików rosły kupy węgla. Drogami i miedzami wlokły się małe wózki i duże wozy, naładowane po wierzch czarną zdobyczą. Pierwsze pieniądze, zarobione za wydobyty węgiel, brzęczały i szeleściły w czarnych dłoniach. Siwe oczy śmiały się do zadymionego świata. Z okolicy zaś ściągali coraz nowi górnicy, grzebali nowe szyby, budowali koślawe rusztowania na kołowroty, uwijali się żywo, pokrzykiwali niefrasobliwie. Przyszedł trzeci dzień. Górnicy znaleźli swoje szyby zupełnie zniszczone. Na miejscu dawnych regularnych otworów ziały teraz ogromne, 234 235 rozsadzając je dynamitem. Wydmuchowisko zamieniło się teraz w rozgniewany, huczący i wyklinający zamęt ludzki. Co zapalczywsi, pociągnęli pod mieszkania tamtych sztygarów i okna wytrzaskali kamieniami, stateczniejsi zaś ję]j kopać nowe szyby od początku. Powtórzyło się to jeszcze dwa razy. Górnicy jednak nie ustąpili. Obok rozstrzelonego szybu kopali nowy. Najbardziej żałowali drzewa, które w zniszczonym szybie zginęło bezpowrotnie. A tu go przecież tak bardzo potrzebowano. Kuchejdów szyb został również zniszczony. Wybił więc nowy szyb. Kiedy dotarł do pokładu, znowu zastał go nazajutrz zniszczony. Wtedy uradził ze Szymiczkiem i Pasierb-kiem, że zbudują koło trzeciego szybu małą lepiankę z darniny, postawią piec ze starej, podziurawionej konewki blaszanej, a każdy z nich po kolei będzie czuwał w nocy, by nikt nie odważył się do ich szybu przystąpić. To samo czynili inni górnicy. Noce były ciepłe, widne od rozsypanych gwiazd, rozjarzone na wydmuchowisku ogniskami wartowników. Tamci dali już teraz spokój. Nie odważali się zapuszczać na teren bieda-szybów. Pampuchy i bambry zaś zwiedziały się rychło o tanim węglu i teraz już bez przerwy zajeżdżały wozy ku szybom, gruchotały kęsy węgla, rżały konie i mozoliły się z ciężarem na podorywkach i polnych drogach. Po dwóch tygodniach spadło na ludzi przerażenie. Młody Pasierbek zadusił się w szybiku. Kuchejda i Szymiczek spuścili go na linie do głębi. Potem miał zjechać Kuchejda. Jego żona i Szymiczek mieli go spuścić. Zanim jednak to uczynił, nachylił się nad otworem i jął słuchać. Cisza była w studni. Pasierbek zapewne znajduje się teraz w chodniku, co biegł w stronę prawego sąsiada. Lecz dlaczego zachowuje się tak cicho? Odblasku lampy nie widać na dnie szybu. Zawołał na niego. Cisza. •— Cóż tam robi? — zaniepokoił się. 236 Żona ;,2go podniosła wrzask, zaczęła lamentować i narzekać, starała się go wstrzymać. Górnicy zwabieni jej krzykiem, za,zęli się schodzić. Kuchejda jednak ofuknął żonę, siadł na poprzeczny palik, zawieszony u końca liny, przywiązał sifji do niej, zapalił lampę i kazał się powoli opuszczać. Wszyscy patrzyli na jego tonące światło. W pewnej chwili zgasło, a równocześnie dosłyszeli stłumione wołanie Kuchejdy. Zasknvpiał kołowrót, otumaniony Kuchejda wynurzył się na powierzchnię. — Gary! — zawołał. — Lampa mi zgasła w gazach! Pasierbek trm leży w chodniku... Retować go! Ale jł : go ratować?... Któż tam spuści się do gazów bez aparatu? \;N pierwszej chwili stracili wszyscy głowę. Rychło jednak S;,ymiczek opanował się. Jął wydawać rozkazy. Twarde, mocn", nieustępliwe. Trzeba aparaty sprowadzić! Ale już! Do dyrektora trzeba śpieszyć, żeby je wydał! Ale już!... Po pó godzinie wrócili zdyszani ludzie z aparatami. Kuchejda i l^zymiczek nałożyli je i zjechali do szybiku. W świetle elektrycznej lampy znaleźli skurczonego Pasierbka pod ścianą. C^żki był i sztywny. Przywiązali go do liny, a tamci wydobyli ^go na powierzchnię. Potem ich wyciągnięto. Przyjechał lekarz na motocyklu. Mozolił się nad Pasierbkiem długo. Wj końcu wstał, otarł twarz z potu i rozłożył dłonie bezradnie Na trzeci dzień odbył się pogrzeb Pasierbka. OkołoTgodziny dziesiątej przyszła kapela, zamówiona przez górników* zagrała obok Kuchejdowego szybu jakiś żałobny marsz, k^piety zaczęły w głos chlipać i narzekać, a zebrani górnicy, umorusani, w rozchełstanych koszulach na piersiach, z zapąlor,vmi karbidówkami ruszyli czwórkami za kapelą na pogrzeb ł^mrata. Za trzy godziny wrócili. Nikt ;i;)iż jednak nie zjeżdżał do szybiku, lecz wszyscy zebrali się taa krawędzi starego zawaliska i jęli naradzać się, jakby sięl ustrzec przed gazami. Przewodził im Szymiczek. Nazajit|trz rozpoczęto krzątać się koło przewietrzania szybów. Składano stare rury blaszane, wprowadzano je pod zie- 237 miechy łapały go i doprowadzały pod ziemię rurami. Gdy jednak nie było wiatru, praktyczniejsze były wiatraki, które jednak było trzeba kręcić ręką lub nogą. Na miejsce Pasierbka zgłosiło się trzech jego kolegów. Szymiczek i Kuchejda zgodzili się, boć teraz już pracują w węglu, a węgla tyle, że starczy zarobku dla wszystkich.. Poza tym będą mogli kopać go na dwie zmiany. Ludzie na wydmuchowisku rychło przepomnieli o śmierci Pasierbka. Kręciły się teraz wiatraki, doprowadzały pod ziemię słaby swój oddech, skwierczały znowu kołowroty, chrobotały kęsy węgla na blaszanych sitach, imitujących sortownię, krzyczeli woźnice na swoje konie, strzelały bicze, a czarni ludzie kręcili się, śpieszyli, zanurzali w szybach, grzebali kilofami w kruchej caliźnie, łamali ją na kęsy, a co raz spoglądali na strop, czy się nie rysuje, czy nie załamuje cienkich stempli. Na obszernym polu mnożyły się otwory, żółta ziemia czerniła się coraz bardziej, pękała w szerokich obłamach, obsuwała, tworzyła głębokie wyrwy i wądolce, a na skrajach pola rozcapierzały się budy, gdzie sprzedawano bułki, kiełbasę, smażone kiszki i piwo, gdzie indziej zaś kowale rozkładali swoje kuźnie polowe i majstrowali koło ognia i kowadła, naprawiając wyszczerbione i połamane kilofy. Schodzili się teraz wielkimi gromadami mieszczuchy, płatający się niemrawie wśród urwisk i usypisk węglowych, gapili się w otwory szybów, cudowali w głos, patrzyli na pracę ludzi, a ludzie pokpiwali z nich złośliwie i darzyli pieronami. Kuchejda był zadowolony. Jego szyb dostarczał dziennie półtorej fury węgla. Dzielił się po bratersku zarobkiem ze swymi kamratami. Mijały tygodnie. Kiedy Kuchejda dotarł do pola swego sąsiada, obszedł je chodnikiem, zawrócił, cofnął się pod szyb, wybierając węgiel filarem, a następnie to samo uczynił z drugiej strony swego podszybia. Następował obwał i wybrany filar zawalał się. Czasem udało się uratować trochę drzewa, lecz przeważnie ginęło ono pod zerwanym stropem. Wybrał w ten sposób trzy 238 rY Sjtedł w nocy do opuszczonej studni szybowej', tamiąc nogi i krzyż. Nazajutrz zmarł w szpitalu. Młodszy od niego Bortliczek został przysypany załamanym stropem. Kamrat jego umknął na czas, on zaś zamierzał jeszcze ratować porzucony kilof, schylił się, a wtedy runął na niego ciężar, przygniótł skurczonego do ziemi i życie wydusił. Na innych polach, w Rybnickiem czy Mysłowickiem, zdarzały się częściej tego rodzaju wypadki. Tutaj dotychczas były trzy. Pasierbek, Hiibner i Bortliczek. Ludzie posuwali się również za Kuchejda i Szymiczkiem ze swoimi szybami. Poza nimi czerniły się głębokie wyrwy w ziemi, zjeżone obwały, dziury i zawaliska. Ziemia przedstawiała niesamowity widok. Jakby to była powierzchnia księżyca, przedstawiana na fotografiach w uczonych książkach. Dziury, kotliny, wyrwy, leje, szerokie szpary i szczeliny znaczyły ślad ludzkiej pracy podziemnej. I aczkolwiek w miarę posuwania się na południowy zachód pokład uciekał coraz niżej, że trzeba było bić coraz głębsze szyby, dochodzące na samym krańcu do 35 metrów, i aczkolwiek wskutek tego obniżała się mocno wydajność takiego szybu, gdyż pochłaniał więcej drzewa, wymagał dłuższej liny i przede wszystkim więcej czasu na wydobycie kubła węgla z głębiny — mimo tego u wszystkich było zadowolenie. Podobnie jak Kuchejda czy Szymiczek — wszyscy górnicy przeżywali świadome złudzenie, że pracują w zwykłej kopalni. Wracali wyczerpani na powierzchnię i kładli się pokotem na chłodnej ziemi, w jesiennym słońcu, wędrującym wśród dymów i kurzu po zabrudzonym niebie. Słońce grzało ich strudzone kości, a oni odpoczywali, radując się swoim wysiłkiem. W myślach zliczali fury węgla, które jeszcze przyjdzie im wydobyć, zliczali pieniądze, jakie ich czekają od łakomych chłopów spod Lublińca czy Tarnowskich Gór. — Ja, człowiek się urobi, jak stary koń! — mawiał Kuchejda. — Uharuje się jak dziki osieł, ale przynajmniej nie widzi przed sobą tej pustki... tej pustaczyny — poprawił — co po duszy bije... 239 iw. bezrobocie! — Nó! Bo jak sie tak człowiek od małego dziecka grzebie w tej ziemi, a potem kozą mu iść na zielono trowa i powiadają, że roboty ni ma, to by go diabli wzieni! No ni? — To jest blank prowda! — przyświadczył znowu Pie-chala, rad ogromnie, że i drudzy podzielają jego myśli. Siedział na skraju szybu i cyckał cienką kawę z blaszanki, pogryzając suchy chleb. Teren wnosił się tutaj lekko pod górę. Szyb Kuchejdów był najdalej wysunięty. Widać było stąd tamto czarne mrowisko ludzkie w dolinie, pstrokate suknie kobiet i dzieci, i sine dymy z polowych kuźni i piecyków, porozrzucanych nieskładnie między szybikami. Jutro, pojutrze wszyscy tamci z doliny przeniosą się na teren, zajęty u jego granic przez Kuchejdę i Szymiczka. Oni zaś dzisiaj jeszcze przerabia pokład węgla, a jutro rozpoczną nowe węglobranie. — Wiecie, Kuchejda... — zaczął Szymiczek, kiedy pod wieczór wywindowano go na linie ze szybu. — Coś mi sie nie podobo... ¦— Co takiego? — We węglu czuć taki smród jak na hołdzie, co się tam pali. — Dyć tu gdzieś w okolicy pali się pokład, to nic dziwnego. Minęły znowu dwa dni. Dolina powoli wyludniała się, a wzgórze coraz bardziej roiło ludźmi i czerniło nowymi szybami. Górnicy bili je w długiej, nieco obłej linii, odległe od siebie na dziesięć metrów. Czyniło to wrażenie nagonki, jaką idzie się na dzikiego zwierza. Rozszczękały się znów kilofy, rozjazgotały kołowroty, a śmieszne wentylatory warczały i klekotały w blaszanych puszkach jak chłopięce zabawki. Kuchejda dotarł już do spągu w pokładzie. Pokład był gruby na cztery metry. Teraz sposobił się do kucia chodnika. Powiedzie go z pięć metrów na północ, zawróci prostopadle w bok na zachód, wykuje na długość również pięć metrów, a potem zacznie się cofać filarem pod szybik. W dusznym, 248 młoty, oczy zalewał pot. Pracował sam, bo nie było jeszcze miejsca na dwóch ludzi. Nad głową warczała mu rura, w którą wtłaczał powietrze młody Pawlik, kręcący zawzięcie wiatraczkiem nad szybem. Po dwóch godzinach nastąpiła zmiana. Na jego miejsce poszedł Szymiczek, on zaś odpoczywał w słońcu, oddychając ciężko. Wydobyty węgiel zalatywał wyraźnie czadem i grzał dłonie. — Farona, to tam niedaleko musi być już ogień! — martwił się Kuchejda, wąchając wydobyte kęsy węgla. Truchlał na myśl, że może tak być istotnie. A co wtedy?... Raz po raz zaszczekał pod kołowrotem dzwonek, szarpany za drut w głębi szybu. Wtedy zapierał się z Pawlikiem i toczył z wysiłkiem kołowrót. Próżny kubeł spuszczał samociąż w głębinę, hamując rozpędzony kołowrót kawałkiem deski. Obecność czadu w innych bieda-szybach jęła wzniecać lekki niepokój między górnikami. Ludzie krztusili się nim w przodkach, męczyli szybko, wracali na powierzchnię z bólem głowy i łupaniem w potylicy. Czad miał w sobie coś z zapachu siarki. Kiedy spuszczano się do szybu, miało się wrażenie, że poza ścianami znajduje się żywy żar. Stopniowo oswajano się z sąsiedztwem płonącego filaru. Wiedzieli wszyscy, że odgrodzeni są od niego grubą calizną węgla, i że czad przesącza się jedynie szczelinami, sięgając do przodków w ich kopaleńkach leciuchnym swędem. — Trochę bestyjstwo dokuczo — pocieszali się — ale zanim tjychmy dokopali się do ognia, to ho, ho!... Roki miną! Minęło znów kilka dni. Napływ czadu był coraz większy. Górnicy musieli się już zmieniać co godzinę, bo dłużej nie można było wytrzymać. W ciągu ostatniego dnia wydobyto dwóch kamratów lekko zatrutych. Leżeli długo na ziemi i wymiotowali. Wśród załogi jął się teraz szerzyć popłoch. — Co bydzie, jak sie nie do kopać węgla? — pytali jeden drugiego, a nikt nie mógł znaleźć odpowiedzi, bo wiedzieli, że tutaj kończy się jedyny pokład w ich okolicy, podchodzący Pod powierzchnię ziemi. •6 Miód w sercu t. I 241 iCV biegli ze swych legowisk i osłupieli. Z kilku najdalej wysuniętych otworów unosiły się czarne kłęby dymu... Od kolonii górniczych biegli już ludzie. Na niebie przecierał się z lekka brudny świt, niebo powoli bielało, a z otworów wysnuwały się skłębione słupy dymów, wynosiły wysoko ponad krzyczące mrowisko ludzkie i rozwlekały w ciężkie, szare płachty nad widnokręgiem. 1932 Sześć dni Ostatnia winda z ludźmi zsunęła się do studni szybowej. Piekarczyk oparł się o żelazny słup. Pomiędzy łopatkami wyczuwał z ulgą kanciaste dotknięcie. Przyćmione oczy ślizgały się po rozdygotanej linie i wyłuskiwały iskierki z jej drobnych skrętów. Lina leciała za windą. Znienacka wychynęło dziwaczne pragnienie: — Skoczyć, obłapić linę i utonąć z nią w szybie!... Otrząsnął się i spojrzał na dłoń. W przypomnieniu ujrzał widok czarnych dłoni nieboszczyka Wantuły, co przed rokiem spadł do szybu, a chcąc się ratować, ułapił się liny. Z rozbitego ludzkiego zewłoka, czarnego, utytłanego rudą krwią, zapamiętał te dłonie. Również rude od skrzepłej krwi, do białej kości wytarte. Otrząsnął się. — Pierona!... — mruknął i splunął przez zęby czarną śliną. — Panie sztygar, proszę pięknie... winda stoi. Piekarczyk podniósł głowę. Ujrzał przed sobą młodego , Zuczka. — Aha! Już?... Dobrze. Niech ludzie wsiadają! — rzucił twardo. Zuczek odszedł do windy. — Jo zjeżdżom z inspektorem — dodał jeszcze i wyszedł na przedproże szybu. Ujrzał znajomy widok doliny. W jej głębi piętrzyły się czarne zarysy zabudowań, kotłowni, sortowni, w błękit wrzynały się kanciaste wiązania mostów, plątały się zygzakiem ich rusztowania, lekkie jakieś, jakby pajęcze, a pod niebem leżał li]-." 243 spódnicach dziewczyn. Suknie ujmowały krzyczącą plamą icb kolebiące się biodra, szarpały się na wietrze, koło nóg owijały. Dziewczyny zapierały się ramionami w wagoniki i, schylone nisko, kroczyły ciężko, z wysiłkiem po zgrzypiących deskach mostu. Piekarczyk dostrzegł zarysy bioder Zofki Folwarcznego. Czerwień spódnicy oblepiła je słodkością pokusy. — Torba!... — mruknął wzgardliwie i splunął. Ujrzał ją po raz wtóry we wspomnieniu leżącą na giętkim okorku między kominem a ścianą kotłowni. Noc była ciepła i widna. Bielały odkryte kolana dziewczyny, a nad nią stał schylony Kar-lik Zuczek i całował w rozchichotane usta. — Pierońsko torba! — skrzywił się ponownie z niechęcią. Odwrócił się i spojrzał z nienawiścią na Zuczka. Zuczek stał obok szybu, rosły, gibki, w rozchełstanej, modrej koszuli. Brudną, pomiętą czapkę miał ściągniętą zawadiacko na lewe ucho. Patrzał w czarną głębię szybu, lekko nachylony i słuchał mlaskania wody, co tam gdziesik po ciemnych, spękanych ścianach spływała. — Był deszcz, tóż dzisiaj znów bardziej leje w szybie — rzekł do górników, co czekali w windzie na sygnał. Sztygar zżymnął się. Zagryzł usta, zacisnął pięści. Skoczy i jednym pchnięciem strąci Zuczka do przepaści!... Za tę Zofkę!... Odgarnął z czoła tamte myśli, a wtedy ujrzał niewidzącymi oczyma ciemne strużki wody, co krętymi ścieżynami wędrują z powierzchni poprzez calizny węgla i piaskowca w głąb ziemi. Docierają w milczeniu na skraj szybu, przegryzają betonową ścianę, rysują ją w poplątane szczeliny i teraz ciekną z szumem w otchłań studni szybowej. Na dnie leży Karlik Zuczek, utytłany od rudej, skrzepłej krwi, a ciemna woda chlipie i mlaszcze koło niego. Zakrzyczała daleka lokomotywa. Piekarczyk ocknął się. — Kajż u diabła siedzi ten inspektor? — mruknął. Trzasnął kilofem po nodze. Pacło jak po naciągniętej skórze. Szary kłębuszek pyłu rozwiał się w słońcu. 244 — ucoitic mc uyi\j ayguaiu z, uuiu — Trzymał teraz wyprężone ramię na stawidle i patrzał na rdzawą kopułkę dzwonka pod stropem. — Zazwonić jeszcze roz na dół! Zuczek szarpnął trzy razy za drobną korbę. W nadszybiu przewalił się jazgotliwy, roztrzęsiony krzyk dzwonka. Odpowiedział mu drugi. — No!... — rzekł Piekarczyk z ulgą. Winda uniosła się ciężko, zakołysała nieznacznie i zsunęła gwałtownie do szybu. W źrenicach Piekarczyka mignęła szara smuga zbitej grupy górników z przewieszonymi na piersiach aparatami, światła ich lampek dziobnęły go w oczy tępymi drucikami, nad windą zwarła się puszysta ściana mroku. — No!... ¦— mruknął powtórnie. Posłyszał ciężkie kroki. Odwrócił się. — Szczęść Boże, panie inspektorze! — Szczęść Boże! Ludzie już zjechali? •— Teraz. — No, to i my jedziemy. Wynurzyła się próżna winda z mroków, rozwarła szeroko. Weszli do niej. Inspektor stanął na przodzie, Piekarczyk za nim. Benzynki pełgały szarym światłem. Pręciki lampy łyskały skradzionym złotem. Od inspektora zalatywał zapach perfumowanego mydła i pańska wielmożność. Piekarczyk patrzał na jego czarną, ściągniętą brew, na smagły policzek i duży wiecheć lewej połowy wąsa. Dzwonek zaszczekał. Poderwało nogi, w kolanach nieznacznie* ugięło, uniesiona winda zakołysała się i rzuciła w studnię. Podłoga ucieka spod stóp, jelita i żołądek pchają się pod serce, w oczy ciemność chlusnęła. Szum1 czarnego wichru wrażał się puszystym zwitkiem w ich uszy. Winda klekotała w ujęciu dębowych belek. Źrenice oswajały się powoli z mrokiem, rozgarniały go, jak człowiek ciemną wodę rozgarnia ramieniem, sięgały coraz głębiej. W zasięgu ich patrzenia leciały w górę przeprzeczne belki gęstym, odwróconym płotem. Obydwaj wodzili oczyma po goniącym wnętrzu szybu, bez- 245 do motylego cienia, wychodził z bezdni i czepiał się ich serc drobnymi ząbkami. W połowie drogi chlusnęła woda na ich windę, obryzgała ją pieniącą, czarną strugą, jęła odtąd chlupotać i mlaskać wokoło. Pod nogami szumiała, jak daleka powódź. — Woda znów leje, jak pieron! — mruknął służbowo sztygar. — Nie dziwota! Deszcz padał cały tydzień — odrzekł inspektor. — A czy pompa w szóstym poziomie da jej radę? — Pompa dobrze ciągnie. Ucichli. Tamten drobniuchny lęk spełznął, kiedy winda stuknęła o stawidła w podszybiu. Pod sklepioną ścianą, na przewróconych wozach, w pomnożonym świetle elektrycznych lamp pod stropem siedzieli górnicy. Suche, chude twarze szarzały spokojnym oczekiwaniem. Kościste szczęki żuły tytoń, spomiędzy szczerbatych, żółtych zębów strzykała od czasu do czasu lepka, żółta ślina, a na piersiach i grzbietach wydymały się szare, kwadratowe worki z karbowanymi wężami gumowymi. Szczęść Boże! Szczęść Boże, panie inspektor! Wstali wszyscy, uniosły się niedbale czapki, wpatrzyły się siwe oczy w inspektora. Wiela was jest? — Ośmiu — odrzekł za nich Piekarczyk. — Zaraz!... Stary Szkucik, Donocik... hm, dobrze. Wałeczek, Faruga... a wy, jak się nazywacie? Kuczaty, pięknie proszę. — Ja, rychtyk. Kuczaty. Tam to Pietryś, a tamten?... — Bulandra, panie inspektor. — Aha, Bulandra. Wiem już. A wy? Strządała. Wiem, wiem... Umiecie się obchodzić z aparatami? Co powiedział lekarz? Podniesiona lampa inspektora oświeciła ludzi po kolei. — Na, pięknie proszę, dochtór powiedzioł, że tauglich... —¦ rzekł któryś z gromady. Dobrze. A pan, panie Piekarczyk, pan pójdzie na miejsce i rozpocznie robotę, jak się umówiliśmy. Wiecie, chłopy, o co tu chodzi? — Na, wiemy cosi małowiela, pięknie proszę, panie inspektor — odezwał się Szkuta. — Mómy ten pieroński ogień dusić w «Romanie». Aż bestia zdechnie do imentu! — dodał zajadle. — Tak, będziecie tam ogień dusić. Pan sztygar będzie z wami. Zmieniać się będziecie co dwie godziny. Po dwóch na raz będzie przy tamie. Ale to wam powiadam!... Aparaty muszą być szczelne. Bo tam «ceo» i «ceo dwa»... to znaczy tlenek węgla i dwutlenek węgla. Zdusić może człowieka raz dwa! Jeżeli który z was poczuje zawroty głowy, ból głowy lub ociężałość w kościach, natychmiast się cofać... — Nasze kości są już teraz ociężałe, bo zbite robotą... — wtrącił kpiąco chudy Szkuta. — Nie plećcie, ni... Więc pamiętajcie!... Musicie na siebie pierońsko uważać. Jak co, to zaraz się cofać. Zrozumieliście? — Na dyć! Toć my zrozumieli, panie inspektor. Co byśmy nie mieli zrozumieć? — A zresztą pan sztygar będzie przy was. Proszę uważać, panie sztygar! Ja tam przyjdę w połowie szychty. No, to wszystko! — Szczęść Boże, panie inspektor... Ale... ale zarobek bydzie ten, co nóm prawili?... — Trzydzieści złotych na szychtę? — upewnił się Strządała. — Powiedziałem, że tak będzie. Tylko uważajcie na siebie... No, szczęść Boże. — Szczęść Boże! — rozsypały się twarde głosy. Ruszyli. Jeden za drugim, jeden za drugim. Sztygar w tyle. Ciężkie kroki gruchotały pod niskim sklepieniem, plątały się w pomierzwiony rytm, a drobny różaniec świateł chybotał małymi łukami nad spągiem. Przekop pęczniał teraz grzmotem lecących wózków. Niskie, chrapiące lokomotywki o wielkim, czerwonym ślepiu krzyczały na ludzkie światła, śpieszyły 246 247 przeciągłym wołaniem. — Zejdźcie w pierwszy chodnik na prawo! Zaroz za drzwiami! — zawołał na nich sztygar. Minęli drzwi jedne i drugie, zimny wicher wpełznął im za koszule, ukąsił w piersi, a kiedy z boku otworzył się chodnik, schylili się i weszli. W chodniku skowyczał wicher. Światełka w lampach jęły się szamotać, ludzie skurczyli się. Ziąb gryzł spocone ciało. Przeszli chodnik wiatrowy, przeszli cały splot innych chodników, opuścili się stromą pochylnią, zawrócili w końcu do pokładu «Romana». Szedł za nimi gwar i metaliczny klekot maszyn i ludzkiej pracy. Wstąpili w opuszczone roboty, gdzie ludzkie serce trwożyło się widmem przyczajonej śmierci. We wnętrzu pogmatwanych ganków, w jądrze nieodsłonio-nej calizny ogień pożera swą czarną strawę. W trzydziestym piątym filarze, ponad trzynastą pochylnią, za grubym murem, gdzie człowiek od dziewięciu lat nie ośmielił się zajrzeć, pękają ławice węgla trawione żarem, kruszeją ściany, walą się z łoskotem, usypują hałdy, a w tym wszystkim przyczajony ogień, zły, zdradziecki, przez ludzi po wieczne czasy przeklęty. Zaledwie drobnym mrowiem niebieszczących płomyków pełza po zwałach, czołga się niemrawie, trzęsie wewnętrzną gorączką, sięga ostatnich załomów, wgryza się w trzewia calizny, mocno, nieustępliwie, jak plugawy robak w zdrowe drzewo, sięga granic chodnika aż po tamę, osmala ją, usiłuje rozsadzić, wraca, dławi się własnym jadem, zdycha chwilami jak pies parszywy pod płotem, znowu powstaje, rozsiewa gmerające mrowisko kaprawych płomyków, dusi się, pęcznieje utajoną złością i czadem, syczy, parska i czeka cierpliwie, skoro runie zapora, by rozejść się po całej kopalni, ludzi wygnać lub pogubić i wszelki ślad ich zniszczyć po wieki. Ludzie wiedzieli, od kiedy pożar czyni spustoszenie poza ścianą. Kto zapalił, w jaki sposób — nie wiadomo. Wszyscy przypuszczali, że w czasie robotniczego święta w dzień 1 maja, kiedy kopalnia wyludniła się doszczętnie, nastąpiło krótkie żółty dym. Cofnęli się przerażeni. Zjechała załoga ratunkowa, zbudowała tamę u wejścia do palącego się filaru, zagrodziła drogę pożodze, a ludzie odetchnęli. Dziewięć lat minęło od tamtej chwili, a pożar, wbrew przewidywaniom inżynierów, nie ugasł. Ludzie oswoili się z jego obecnością za ścianą. — Zanim, pieron jasny, przegryzie ścianę, roki miną!... — mawiali. Człowiek obszedł zagrożony rejon. Ustawiono trójnogi, po-przykręcano do ich wierzchołków mosiężne rurki, obracano uczenie jakieś wymyślne zegarki, ważono je w palcach, ślepiono czujnie w dygocące wskazówki, papierowe płachty posiano maczkiem przeróżnych cyfr i znaków, nakiwano się głowami, napieronowano do woli i w końcu jęto się pracy. Poszły teraz nowe chodniki w caliznę, proste, niezawodne^ ujęły z dwóch stron płonący filar, zamknęły kilkumetrowymi ścianami, połączyły się poprzecznym gankiem i z serca ludzkiego spadł znów jeden kamień. Można teraz będzie urządzić hojne węglobranie, czerpać do syta, a tamten blok węglowy, ogromny, z gorejącym jądrem, podobnym do jątrzącego wrzodu w zdrowym ciele — tamten blok węglowy można będzie zostawić w spokoju do chwili, aż ogień sczeźnie. Powietrze w przyległych gankach i filarach było przesycone cienkim czadem, co ksztusił piersi i dławił, temperatura podniosła się do ostatniej granicy, w której ludzkie siły mogą się jeszcze ostać, a przewiew, wyczerpany daleką drogą, wlókł się tuVaj ociężale, wyzuty zupełnie z siły. Ludzie oswoili się z sąsiedztwem ognia za ścianą. — Niech se gore, pieron jeden! — mawiali. — Jak mu chybi powietrza, to zdechnie, bestia. — Ale szkoda tela węglo! — narzekali poniektórzy. — Byłoby z tamtego pieroństwa porę tysięcy wagonów. A węgiel fajnisty. Jak smoła. Sypołby się som na łopatę. Człowiek zarobiłby piękny grajcar. Szkoda węglo!... — A czy to jest nasze? — mówili inni. — Niech se gore. To jest jeny szkoda pana, a nie nasza. 248 zwyżka. Dziewięć metrów do stropu. A pokład siego, od jednego uskoku do drugiego licząc, z jakie pięć kilometrów. — Jeśli nie więcej! — dorzucali kamraci. — Ba, prawieć! Bydzie więcej. Może z jedną milę do kwadratu. — Pierona kandy! — zacudował się ktoś z gromady. —_ Żeby to wszystko było moje! A już na wierzchu. Fiks laudon!... To byłbych pón, większy niż taki Donnersmarck lub kiery inszy. Szperke bych żroł każdy dzień z gałuszkami i piwem zapijoł, a do połednia pod pierzyną się wylegowoł! — ...z babą! — podejmował trzeci. — No, rychtyk, że z babą. Z kozą przeca ni, pieronie głupi! Odtąd u wszytkich pozostał żal, że tyle węgla idzie na marne. Toteż uradowano się szczerze, kiedy gruchnęła wieść po kopalni, że inspektor Krzystek postanowił stłumić ogień i ów olbrzymi rejon uratować przed całkowitym zniszczeniem. Serca wszystkich, wypełnione twardą nienawiścią do przeklętego ognia, co i szkodę węglu czyni, i na życie ludzkie dybie — serca wszystkich zgarnęły się tłumem do pana inspektora. — Taki sóm wydrzyduch, jak kożdy pón, ale mądry człowiek... — osądzali go pospólnie. Kiedy przyszło do losowania, kto ma pójść ze sztygarem Piekarczykiem do gaszenia pożaru, powstał zamęt. Darli się młodzi i starzy, zdrowi i ci dychawiczni, łakomi szczodrego zarobku i pobicia ognia. Inspektor Krzystek kazał wybrać najzdrowszych i najbardziej doświadczonych. Innej rady nie było. W aparatach nikt długo nie wytrzyma, a jeżeliby się trafiło, żeby musieli nałykać się gazów, ulegliby, struci jak muchy. Na odwadze nikomu nie zbywało, bo każdego wiodła nienawiść do wrogiego żywiołu. Nie wszyscy atoli byli tak biegli w rozpoznawaniu szelestów w caliźnie, ażeby podług ich szeptów mogli uświadczyć podpełzującą śmierć. Jedynie najstarsi posiadali tę umiejętność. Wybrańcy spotykali się z zawiścią. 250 — Eh, skocz mi, kajbyś nie rod! — odcinał się jeden i drugi, spluwając z zadowolenia. W poprzednich dniach przygotowano przed tamą rury, wapno, cegły i cement. Ślusarze już od tygodnia mozolili się z przykręcaniem rur, wiodąc je z głównego chodnika. Grube, pękate, dudniące zardzewiałą pustką, rozpierały się szeroko pod stropem, leciały pochylniami, wyginały obłymi kolanami, czasem opuściły się na spąg i pełzały w odłupanym ru-mowiu węglowym, spychały ludzi i tor kolejowy pod przeciwną ścianę, wędrowały w ciszy, aż stanęły z rozdziawionym otworem przed czarną tamą. Wiodły teraz Piekarczykowych ludzi najkrótszą drogą. Czasem zabrzęczały, kopnięte butem, czasem rozprysły się jasnym dźwiękiem, kiedy Piekarczyk uderzył w nie końcem kilofa. Na rozdrożu czekał chłopiec z pękiem elektrycznych lamp. — Czy hawierze już wszyscy poszli do przodka? — zapytał sztygar. — Poszli •— odparł chłopiec. — Dobrze! Idź teraz do swojej roboty. W miarę, jak zbliżali się do tamy, powietrze gęstniało. Czad drapał w gardle. Wzbijany butami pył stał długo nad spągiem. Ludzie oddychali otwartymi ustami. Pot lepił im koszule na placach. — Pierona, ciepło, jak w piekarszczoku!... — zauważył któryś. — Ciepło... — przyświadczył inny. — Wygrzejesz się porządnie, a nie bydziesz doma baby napalowoł, żeby cie pod pierzynę puściła... — dorzucił Ku-czaty. Minęli jeszcze jedną, ostatnią już pochylnię, przewędrowali ostatni ganek, stanęli u wejścia do chodnika, wiodącego do tamy. — Tu se, chłopy, siedniemy — rozkazał sztygar. — Ty by-dziemy czakali, a dwaj z was bydą przy tamie... Jo też bydym. Wy wszyscy musicie uważać. Jak zazwonię na rułe trzy razy, 251 Przed ludźmi wznosiła się czarna, potężna tama, rozparta w poprzek chodnika. Fundamenty jej i boki były zapuszczone głęboko w caliznę, zalane cementem, oblepione wapnem i rozrobioną gliną. Kiedy do niej ucho przyłożyć, zdawało się, że poza nią kłębi się jakiś szum i suchy szelest. Szeroki chodnik zbiegał od tamy lekko do upadu i kończył się na poprzecznym ganku przejazdowym. U wejścia stały ciężkie drzwi z dębowych desek, służące do skierowania skąpego przewiewu w odbudowujące się filary. Pomiędzy drzwiami a tamą, w odległości jakich szesnastu metrów od tamy, znajdował się w bocznej ścianie niski chodniczek, odprowadzający przesiąkający czad do głównego chodnika wiatrowego. Biegł on skośnie w caliźnie węglowej, wznosząc się pod górę. Postanowiono najpierw wyłupać w tamie spory, przestronny otwór celem wprowadzania poza nią rurociągu. Rozszcze-kała się cisza łoskotem bijących kilofów. Po godzinie z wywalonego otworu wypełznął żółty dym. Ogromna szczerba w murze broczyła gorącą, plugawą posoką. Szkucik i Kuczaty wyłamywali cegły bez przerwy. Ich duże, szklane okulary, maska na twarzy, zakończona jakby świńskim ryjem, nadęte worki na piersiach i plecach ze splotem gumowych węży, konające światła elektryczne i ten gęsty, ciężki, lepki dym, zlewający się im na głowy, ręce i piersi — wszystko to czyniło na sztygarze wrażenie, że patrzy na jakieś potwory, wyśnione w gorączce. Stukot żelaznych dziobków, wydłubujących odłamki cegieł, chrobot zsypującego się rumowiska i dziwny szelest idący z głębi, spoza tamy, stawały się jakby drobnymi szponami, co ludzkie serca zgarniają w swoje drapieżne obłączki. Zwłaszcza ów szelest. Zapatrzył się Piekarczyk, zasłuchał ciekawie. ...w pieczarze siedzi wielki smok o siedmiu głowach, śpi. Długo już tak śpi?... Cicho! Już się zbudził. Łuszczasty ogon przegina się powoli, chrzęści, chroboce... Siedem głów o wyłupiastych, czerwonych ślepiach wynurza się z duszących oparów, podnosi coraz wyżej, paszczęki rozwierają się szeroko... 252 nie usłyszał. Zginął pod maską w ryjowatej studzience. Ode-gnał wspomnienie bajki, podniósł lampę wysoko i przystąpił do ludzi. Dym stopniowo rzedniał. Już nie taki gęsty, jak przed chwilą. To dobrze. Będzie lżej ludziom pracować. Spojrzał na zegarek. Jeszcze niecałe pół godziny. Ale czy ludzie wytrzymają? Trącił kilofem jednego i drugiego. Podniosły się maski o wielkich, wytrzeszczonych i jakby zdziwionych ślepiach. Sztygar dotknął dłonią swoich skroni, zatrzepotał palcami. — Nie zawraco się nóm głowa! — odpowiedziały mu dłonie górników. — To dobrze! — kiwnęła sztygarowa dłoń. — Róbcie dalej! •— zatrzepotały palce. Spojrzał w wyłamany otwór, stuknął kilofem po ścianie, zakreślił nim do spągu i zawrócił. Szedł powoli, śledząc, jak szybko odchodzi dym w chodniczek wiatrowy. Zdawało mu się, że brodzi w głębokiej wodzie, w której przewalają się kłęby żółtego mułu. Minął chodnik wiatrowy, gdzie dym właził nachylony jak człowiek, doszedł do drzwi, obmacał każdą szparkę oczyma, oświecił lampą, otworzył i przeszedł. Dym został za drzwiami. Oczy utonęły z ulgą w czystym mroku. Zdjął teraz ostrożnie maskę, wstrzymał dech na chwilę, potem nieznacznie pociągnął powietrze nozdrzami. Nie dusi!... Odetchnął głębiej. W chodniku pod ścianą siedziała reszta górników. Podniósł się na niego rząd ciekawych źrenic. — Za pięć minut pójdą Bulandra i Pietryś! — rzucił. — Dobrze. — Maski nałożycie przed dźwierzami. Potem mur... ni, tę dziurę, co tamci zrobili, z pół metra do spągu wyrwiecie, a jak bydziecie fertig, zazwońcie na rułkę... Minęło pięć minut, tamci poszli. Za chwilę wynurzyli się z nocy Szkucik i Kuczaty. Zdjęli maski i odetchnęli głęboko. — No i co? ¦— zapytał sztygar. — Nic, panie sztygar! — mruknął Szkucik. ¦— Dobrze mi się dychało, jeny pierońsko tam ciepło. 253 Odtąd zmieniali się co dwie godziny. Ostatnia para górników, Bulandra i Pietryś, ubrali się w azbestowe ubrania, nałożyli maski i poszli za tamę. Sztygar stał przy otworze i patrzał. Ustawili pierwszy trójnóg ze szyn potem drugi. W ich rozkroki u wierzchołka włożyli rurę. Ciężka była. Mordowali się długo z jej ciężarem. Sztygar chciał im pomóc, lecz cofnął się, kiedy buty zanurzyły sję w rudym, rozpalonym miale. Sparzyło go przez skórę buta. Wsparł się na progu wyrwy i patrzał w głąb czeluści. Dym był już teraz rzadki. Płynął stamtąd skwar i sypki, trzeszczący szelest. Na granicy spojrzenia dostrzegł drobniuchne, błękitne-mrowie płomyków. To nie było podobne do płomyków. Raczej do żywych, ruchliwych robaczków, do motylków jakichś, trzepocących się w czerni. Miejscami czerń ta rudziała żywą krwią. Jakby ktoś obłamki rubinowego szkła pod słońce wystawił. Sztygar przypomniał sobie obraz filara. Wie, chodnik idzie równym poziomem ze dwadzieścia metrów, a następnie lewa ściana otwiera się ogromną komorą. W jej ścianie jądro pożaru. Filar był wówczas, kiedy ogień powstał, do połowy wybrany. Spąg jego schodził do upadu. To dobrze, bo kiedy rozpocznie się zamułkę, woda ze szlamem wypełni przestrzeń po strop. I ogień zdusi... — Ogień zdusi! — pomyślał radośniej. Ujrzał się w izbie za stołem. Na stole leży dużo pieniędzy. Jedna setka, druga... trzecia... A może więcej?... To za pracę przy gaszeniu pożaru! Szeleszczą banknoty, jak jedwabna suknia... Czyby za te pieniądze dostał Zofkę? Przemienić je na srebrne, zabrzęczeć nimi z wysoka, wyłudzić w zadziwionych oczach dziewczyny łakomy uśmiech... mieć ją... — Co to?... — przerażona myśl dziobnęła go nożem. Tamten jeden zatacza się... lampę upuścił... teraz się zwalił w miał... — Pierona!... Truje się! Zawiesił szybko na rurze lampę, przekroczył wyrwę w murze, skoczył w kierunku Pietrysia. Pietryś rzuca się jak ryba ręką wskazał na głowę Pietrysia. Nachylają się obydwaj. Bulandra ujmuje towarzysza za głowę, sztygar za nogi. Mordują się z ciężarem bezwładnego ciała. Ciało drga i rzuca się. Spod maski Pietrysia dochodzi rzężenie. Żar parzy sztygarowe nogi. Dowlekli ciało do wyłomu w tamie, przeszli i ponieśli za drzwi. Trzasnęły za nimi jak czarne wieko trumny. Otoczył ich wystraszony krąg świateł... Rura ryczała. Skołtuniona moc dygotała w jej wnętrzu, rzucała się na oślep, w krętych ścianach rozbijała swój łeb na strzępy, zapierała się w jej kolanach, wyrywała grube haki ze stempli, miętosiła ciszę stłumionym krzykiem, za tamą zaś, wyniesioną z powrotem pod strop, huczała rzyganą wodą jak sto powodzi,, walących przez wyrwane stawidła. Piekarczyk obłapił spojrzeniem dygocącą rurę i radował się. Sycił się upojeniem człowieka, co najdzikszą bestię spętał i pod nogi rzucił. Widział pod powiekami daleką drogę za-mułki. Leci z szumem krętymi rurami, szumi w szybie jak sto* wichrów, dzwoni w chodnikach iak zestokrotniony tętent podkutych kopyt, a za tamą u swego kresu ryczy, roztłukiwane powietrze zaś drga i stukoce kościstymi palcami we wnętrzach uszu. Gdzieś tam na powierzchni zsypują się wagonami całe hałdy zmełtego kamienia i piasku w ogromny basen. Z drugiej strony spada z pełzającej rury rozbełtana rzeka wody. W basenie kotłuje się jak w zaczarowanym młynie diabelskim. Daleką drogą wędruje zamułka. W tamie czerni się otwór^ a w otworze ginie rura. Gardziel jej, wsparta na dwóch trójnogach żelaznych* bucha kleistą bryją w gorejący chodnik. Z chodnika spływa bryja do filara. Jak spieniona, żółta, lepka maź. Ogłuszający szum zamurowanej rzeki wydziera się do ludzi. Zamułka kłębi się za tamą wysokimi piętrami, bulgocze, pluje brudną pianą na syczące ściany, parska, kipi i wlecze się 254 255 bieli się para jak błyśnięcia psich zębców w ciemnej nocy. * Piekarczyk wyszedł na drabinę i spojrzał w szparę koło rury. Przymrużył oczy, bo w wytrzeszczone okulary maski trysnęła struga pary ze skwarnym powietrzem. Dłoń oparł o rozdygotaną tamę. I wtedy zdawało mu się, że opiera ją na biodrze konia, co się zaparł ostatkiem sił w ziemię i teraz trzyma twardo wóz na spadzistej szkarpie. — Czy wydzierży?... — pomyślał. Obmiótł spojrzeniem ścianę. Ani śladu pęknięcia. Spojrzał na ludzi. Zuczków Karlik i Szkucik patrzą w niego. Rozśmieszył go widok ich masek. — Gdyby się tak pokozali na wierchu... no, komu? •— pogrzebał naprędce w pamięci. — ...gdyby się tak pokozali Zofce Folwarcznego... Wrzód by ją chwycił ze strachu!... — uśmiechnął się z ulgą. Albowiem ujrzał Zuczka, zalecającego się do Zofki, w masce podobnej do świńskiego ryja. Zszedł ostrożnie, by maski na twarzy nie obsunąć. Podniósł lampę i zaświecił w ciemne okulary Zuczka i Szkucika. Dojrzał poza nimi żywe, czujne, skrzące się oczy. — Szarpnąć gwałtownie za rurkę u Zuczkowej maski... — przeleciało go pragnienie. — Wyrwać ją z tego ryja!... Dostrzegł w myślach tarzającego się Zuczka. Charczy i rzuca sobą, bo gaz ułapił go za grdykę i dławi... Strząsnął z siebie tamto- złudzenie. — Wszystko w porządku! Tóż uważejcie!... — rzekł dłonią. — Dobrze! — kiwnęły śmiesznie dwa ryje na znak, że go zrozumiano. Za drzwiami zdjął ostrożnie maskę. Odetchnął. Ukręcił światła, bo posłyszał, że Kuczaty coś opowiada reszcie górników w chodniku. Stanął za węgłem. — ...ja, wiecie chłopy, to była sumeria z tym Pietrysiem. Zdawało się, że bydzie z nim szlus. Ale jest dobrze, że zaroz zaczon zwracać. To mu pomogło. Wiecie, jakżech z nim jechoł na wierch, to leżoł w tym wózku jak zarżnione prosie. We szpitolu dziepro przyszoł do siebie. Dochtor mówili, że się wy-chachrze. A baba jego przyleciała i wrzeszczy przy łóżku, 256 ale o ten „szterbegeld", co ci się teraz nie dostanie. Gruchnął śmiech. Jakby ktoś grube ziemniaki zsypał z miecha po deskach. — ...zerzygoł mnie pieron, jakżech go smyczył z Bulandrą do chodnika... Prowda, Bulandrą? — Yhy! — ...no, ale chłopu ulżało. A ^aroz się namitnął Zuczków Karlik i sztajgier go wpakował pierwszego ku tamie. Krucy turk!... Mnie się tak wszystko zdo, że sztajgier mo na niego z kopca... Że cosi mo na niego!... — Hy, bo sztajgier mo szmak na jego Zofke! doleciał inny głos. — Nic z tego! Bo Zuczek już downo z nią kramarzy... Chyba żeby się jej chcioł pozbyć! — Ale bodej, bo se stonaremnie przają. Każdą noc prawie u niej wyleguje. A staro Bajtkula prawiła, że na jesień mają mieć wiesieli. — Bydom mieć, jeśli synka nie struje przy tamie. Piekarczyk podkręcił światło i wyszedł na chodnik. Tamtych głosy zgasły. — Nie mocie nic inszego do roboty, tóż tak głupie drzysz-czecie, Kuczaty! — warknął na nich. — Na, tak se rozprowiomy, co ślina na język przyniesie, pięknie proszę, panie sztajgier — uniewinniał się Kuczaty. Piekarczyk spojrzał po wszystkich. Patrzyły w niego spokojne oczy. Na suchych twarzach dojrzał mętny grymas niechęci. Kościste żuchwy miesiły powoli tytoń. Raz wraz pacło mokre splunięcie. — Żujecie, jak krowy! — rzucił zirytowany, nie wiedząc, czym im dokuczyć. — Na, coby se człowiek lutował? — wyleciał kpiący głos z tłumu. — Dyć jeny ta tabaka człowieka dzierży w tym smrodzie. — Jak wóm smród nie wónio, to możecie odejść. Dość bydzie inszych na wasze miejsce. — Dyć my nie mówimy, panie sztygar! — wychynął ule- 17 Miód w sercu t. I 257 głosy. W połowie szychty przyszedł inspektor Krzystek. — No, jak idzie? — w głosie drgał triumf. — Dobrze, panie inspektorze — meldował sztygar. — Dzi-sio rano rozpoczęliśmy zamułkę. Dotychczas dobrze idzie robota. A protokół w sprawie Pietrysia dzisio rano napisołech. Dołech go szychtmajstrowi Kasperlikowi. — Dobrze. Pietryś wyzdrowieje. Przed zjazdem na dół telefonowałem do szpitala. Tylko chłopi, musicie uważać na swoje maski!... Przed pójściem do tamy niech każdy jeszcze raz ją dobrze wypróbuje. Jeżeli komu nie leży dobrze na twarzy, zaraz meldować panu sztygarowi. — Kiedy, wiedzą, pięknie proszę, panie inspektor — odezwał się Kuczaty — jak się człowiek ruszy przy robocie, to to pieroństwo dycki kańsi obluźni, zrobi się szpareczka i już jest po paradzie. — Musicie uważać! Gdy poczujecie, że maska się obluźnia, natychmiast uciekać za drzwi. A teraz, panie sztygar, proszę mi dać swój aparat, pójdę zobaczyć Inspektor wdział na siebie worki, nałożył maskę, zapiął na potylicy, przekręcił kurki u węży i poszedł. Za chwilę był z powrotem. Zdjął maskę i odsapnął. — To rumowisko spod tamy powinni ludzie odciepać pod ścianę! — rzucił twardo. — A niech uważają!... Szczęść Boże! — Szczęść Boże! — pokusztykały za nim zardzewiałe głosy. Mijały godziny. Przed końcem szychty rozdzwoniła się gwałtownie wodociągowa rura. — Aparaty! — wrzasnął Piekarczyk. Rozmigotały się czarne palce koło głów, jęły wiązać supełki na potylicy... szybko... szybko! Przed sztygarem stanął rząd poczwar. * Rurka pod stropem wciąż krzyczy. Lecą metaliczne dźwięki jak ostre kamienie, rzucane z wysoka w czarną wodę. Ponad szum grubej rury wypryskują jej wołania. 258 Pobiegli do tamy. Minęli drzwi, rzucili s*ę w kierunku kłębów pary. Przepychała się gęstą strugą przez szczelinę w tamie koło rury. Rozstąpiły się mroki pod ścianą. Ujrzeli, że koło tamy chwieje się Strządała. Na załamanych nogach. Rozrzuca ramiona, podryguje, kiwa szeroko, zatacza, potyka się... Teraz zahaczył stopą o strąconą drabinę... Poleciał naprzód głową i zarył się w rumowisko. Z twarzy zdarł maskę. Skoczyli ludzie, porwali go w ramiona, wywlekli... Pozostał za nimi ryk zamułki. Za drzwiami uwiądł w metaliczny szum. Nad głowami dygoce rura w żelaznych hakach. Otoczyło Strządałę zbiegowisko świateł. Sztygarowe dłonie zdzierają z niego maskę. Coś krzyczy... Strządała rzuca się jeszcze, rzęzi coraz słabiej, teraz zaczyna rzygać... Odsunęli się towarzysze. Zapiekła się nienawiść ludzka. — Choćby jasny hrom bił z nieba, nie domy się!... — mawiali do siebie. — A to pieroństwo muszymy zdusić! — Choćby nóm wszystkim scypnąć przyszło! — Sakrowany ogień! — Bestia zdycho w zamułce, a jeszcze ludzi truje!... Cała załoga kopalni brała udział w rozmowach. Gromadzili się górnicy po drogach, przed sieniami, w go- -Spodach, na rozdrożu, w podziemiu, wszędzie, i omawiali konający ogień w „Romanie". Zaciskały się pięści, zaciskały szczęki, padały słowa twarde jak uderzenia kilofa o caliznę, w zębach się iskrzyły, warczały jak zły pies na łańcuchu. Serca wszystkich były po stronie tamtej garstki, co dzisiaj już trzeci dzień borykać się będzie z czarną śmiercią. Na miejsce zduszonego Strządały zbiegła się setka ochotników. — Jo, panie sztajgier!... Ni, jo, panie sztajgier!... Ni, jo!.„ jo móm zdrowe płuca! Wydzierżę w aparacie! 17* 259 leczkiem. Zamułka podniosła się już za tamą na wysokość metra. Łoskot dawny już ustał. Wylata stamtąd teraz przejmujący chlupot, mlaskanie potworne, cmokanie. Przed tamą i w chodnikach rura nadal szumi metalicznym chrzęstem, dygoce, wyrwać się pragnie z hakowych więzi. Ludzie muszą uważać na ścianę, czy się nie rysuje. Gdy zamułka podniesie się na półtrzecia metra, wykują w niej u spągu otwór na szerokość dłoni. Wsadzą do środka drucianą siatkę. Zbyteczna woda będzie odpływała. Potoczy się żółtym strumieniem, koło nóg ludzkich pobieży i ze szklanym szelestem poleci pochylnią do rząpia. Tam już da sobie z nią radę motorowa pompa. Piekarczyk ślepi w czarną szparę koło rury. Dmucha z niej gorący wicher i pożuta para. Przesłania oczom widok, oblepia okulary brudną rosą. Wlecze się z niechęcią w chodnik wiatrowy. Obok Piekarczyka Kuczaty z Wałeczkiem. Elektryczne lampy zawiesili na stemplach. Patrzą na rurę i na tamę. W maskach, w tym nachyleniu głów, ze skulonym grzbietem, podobni są do potworów czających się na żer. Za tamą kipi i chlupoce. Tama drży. Wsparta dłoń o ścianę wyczuwa jej lęk przed wzbierającym naporem z tamtej strony. A we filarze ogień zdycha... Powoli, stopniowo, cofa się pod strop, uchodzi ze sykiem, charkocze bryzgami iskier, wywala z siebie parę, bluzga czerwoną posoką na mulistą topiel... Przed tamą ludzkie serca pęcznieją radością idącego zwycięstwa. W całej kopalni ludzkie serca pęcznieją radością przyszłego zwycięstwa. Takie w nich czucie, że gdyby przyszło, wszystkie ramiona podparłyby tamę, jeżeliby miała ulec naporowi zamułki wezbranej pary. Aby tylko już raz nasycić się przeświadczeniem, że przeklęty ogień sczezł do ostatka. Kuczaty i Wałeczek wlepili drapieżne źrenice w otwór 260 ! jt i do kolan. — Teraz jedna połowa do upadu! ¦— rozkazał ostro sztygar. — Po drodze kijami żduchać do błota, czy kaj nie leży! A w rząpiu... tam na mnie poczekajcie. Jo idę ze Szkucikiem do tamy. Ze mną jeszcze wy, Kuczaty, i Handzel. Reszta po pochylni do rząpia. Kiery pierwszy znajdzie, na rułkę dzwonić... — Dyć ni ma rułki, bo ją zamułka zabrała!... — zauważył Kuczaty. — No już! — rzucił sztygar. Tamci poszli. Po drodze rozłupali znaleziony okorek na długie szczapy. Zaczęli nimi gruntować błoto. Kiedy weszli w jego główny strumień, tonęli powyżej kolan. W tężejącym mule poczyniły się kręte rowki, którymi reszta wody bieżała. Jak daleko okiem sięgnąć, przerażało spostoszenie. Wyłamane stemple sterczały, podmyte ściany węglowe poodwalały się, gdzieniegdzie strop się oberwał. Cisza była wszędy. — A wentyl?... — przypomniał sobie znienacka... — Podziwają się! — rzekł sucho Kuczaty i oświecił się. Był uwalany błotem powyżej pasa. — Byliście zakręcić? — Byłech! , — A my teraz pójdziemy ku tamie. Może tam bydzie... Przypomniał sobie widok wznoszącej się drabiny ze Zucz-kiem, jej ogromny łuk, zakreślany lampą i upadek przed wejściem do chodnika wiatrowego. Być może, że jeżeli potoczył się w kierunku tamtego chodnika, zamułka mogła go wepchnąć do wejścia. A mogła też porwać z sobą i ponieść do rząpia. W takim razie nie ma co szukać. Znajdą zmiażdżone zwłoki, rozorane po kamieniach, rozbite... — Może tam bydzie... — szepnął. — Kaj? — W chodniku wiatrowym... Przywalony mułem... 283 iawy węgia, wszysiKO.. Rozpoczęła się męczeńska droga w gęstym błocie. Ludzie tonęli w nim do pasa. Jeden drugiego wywlekał z trudem. Każdy krok okupywali stokrotnym wysiłkiem. W końcu wpadli na pomysł, żeby się położyć na powierzchni mułu i czołgać się w górę jak żaby. Piekarczyk omdlewał. Co raz ujmował się za bok i jęczał. — Zostaną tu, panie sztajgier — namawiał go zdyszany Handzel. Usiadł w mule i zbierał palcem błoto ze szkła lampy. — Ni!... — bronił się sztygar. — Jo musze iść z wami. On tam musi być... Zaczęli się znowu czołgać. Handzel, najsilniejszy ze wszystkich, mordował się z ciężarem sztygara. Stękał z wysiłku, zapierał się i tonął. — Pierona, a zostaną tu, panie sztajgier, bo nie dojdziemy! — zawołał, kiedy go bezsilna wściekłość do ostatka ogarnęła. . — Ni!... — kwilił sztygar. — Jo musze tam dojść!... Dobrnęli w końcu do chodnika. Muł wznosił się prawie pod jego strop. — No, widzą... Nic tu nie ma!... — rzekł Szkucik, oświecając niziutkie wejście. Sapał, a pot zalewał mu oczy. Ocierał je rękami i rozmazywał błoto po twarzy. — Trzeba tam wejść!... — wydyszał zmordowany sztygar. — Chodnik... idzie w górę, to zamułka... daleko nie... doszła... Szkucik jął odgarniać muł u wejścia. Wygrzebywał jakoby rów, położył się w nim. Plecami dotykał stropu. Jął kopać nogami i zapierać się, by się móc posunąć. Połową ciała tkwił już w głębi. — Pociście mnie za nogi! — zahuczał jego zduszony głos. Handzel i Kuczaty położyli się koło jego nóg i zaczęli go popychać. Wepchali. Teraz nachyleni patrzyli, co tam robi. Poniżej leżał na boku sztygar i jęczał. — No, co?... — zaskowyczał. — Mówcie, do jasnego hróma, co tam jest? 284 grzebie... Urwał. — Mówcie, do pierona!... Jest?! — zawołał sztygar. — Cicho, panie sztajgier!... Szkucik cosi woło!... Nastała cisza. — Co prawicie, Szkucik? — wrzasnął do chodnika Kuczaty. — ...pomóżcie... tu leży... Zuczek... — doszły Szkucikowe wołania. — Jezus, Maryjo!... Jest Zuczek, panie sztajgier!... Jest! Handzel wpełznął rowem do chodnika. Kuczaty trzymał jego i swoją lampę i świecił. Dochodziło stamtąd mlaskanie błota, głuche cmokania, pieronowania Handzla, a w końcu słaby, stłamszony jęk. — Jest, panie sztajgier! Jest Zuczek!... Żywy!... Smyczą go już do nas!... Jezusku święty! Wynurzyły się najpierw nogi, oblepione grubo błotem, potem tyłek, w końcu plecy i głowa. Wszystko tworzyło jedną grubą kukłę, ulepioną z błota. To Handzel. Cofa 6ię powoli i wyciąga za ramiona drugą kukłę. Jęczy cicho. To Zuczek!... Poderwał się sztygar, poczołgał bliżej. Za Zuczkiem wysuwa się Szkucik. Nie widać twarzy, tylko ogromną bryłę lepkiej, żółtej mazi, w której oczy czernią się maleńkimi szparkami. Sztygar wyciąga ramiona do Zuczka. — Żyje?... — woła zmiętym głosem. — Żyje! — leci dźwięczny głos Handzla. — Żyje, jeno mo nogę złamaną. Doczołgał się sztygar do Zuczka. Uniósł z trudem głowę. Wyciągnął dłoń i palcami zgarnia błoto z jego oczu, z twarzy, ust... Jeszcze bliżej podciągnął się. Ostatnim już wysiłkiem. Syka za każdym ruchem. Tamci patrzą, co czyni. Widzą i dziwują się. Sztygar obejmuje głowę Zuczka, chwilkę patrzy w jego mętne oczy, nachyla się i całuje w zbłocone usta. 1932 285 Burmistrzanka Gryzelda Kurmistrz Marceliusz Kurzejka z Wojeństwa zafrasował się ciężko. Odłożył gęsie pióro i ujął w grube paluchy rzeźbiony dzwonek mosiężny. Ciche oczy spoczęły z ulgą na wymyślnym, cudacznym a jednak urokliwym kształcie jakiejś stwory pogańskiej, jadącej okrakiem na spaśnej rybie. Uśmiechnął się poniewoli, albowiem przypomniał sobie oną radosną chwilę, kiedy jego żona Monika — Boże jej tam daj radość wiekuistą, amen! — z dalekiej pąci wróciła, gdziesik z italskiej krainy, z wiecznego miasta Rzymu, i dzwonek ów w gościńcu przywiozła. Powiadała, że kupiła go w poświęcanym kramie przy świętym Piotrze pod kolumnadami. Pyskaty, czarny Italczyk wcisnął jej go do garści za srebrnego guldena. Wzięła, bo uwierzyła bełkotliwym przysięgom przekupnia, że dostąpi pocieszenia u grobu wielkiego Świętego. Tak się jej przynajmniej zdawało, gdyż o czymże innym trajkotałaby ta przechera w zamorskim języku, jak nie o cudzie, którego dostąpić pragnęła? I dostąpiła!... Zasępił się burmistrz Marceliusz Kurzejka, albowiem duża kropla piołunu kapła w stare serce. Uprosiła bowiem może Monika łaskę u grobu rzymskiego Apostoła i po dwudziestu latach nabożnego żywota w małżeństwie, a po dziesięciu miesiącach od powrotu z pąci, powiła dzieweczkę. Dzieweczce dano na chrzcie świętym błękitne imię Gryzelda, matka zaś a żona burmistrza Marceliusza Kurzejki, Monika, zmarła w kilka dni później. Gryzeldka została więc sierotką. Zowitka Rozalia Gągorowa wykarmiła drobną kruszynę i dzieweczka wyrosła bez matki. 286 wdzięcznie na ołtarzowym gzymsie, rozciągnął szeroko skrzydła i ramiona, i patrzy na plafon kościelny, na którym Bóg Ojciec i Matka Boża w chwale niebieskiej, misternie wymalowani, królują nad głowami nabożnych skoczowian. Słońce teraz wędruje po radzieckiej świetlicy w ratuszu skoczowskim i rzeźbiony dzwonek mosiężny zamienia w klejnot złocisty. Burmistrzowe oczy patrzą na rzeźbioną stworę pogańską, co się wdzięczy na obłej ściance dzwonka. Monika powiadała, że to święty Jonasz, co go ryba połknęła. Lecz on wie, iż to nie Jonasz. Czytał przecież u ojców jezuitów krakowskich, w pękatej księdze czytał, iż to Tryton, syn Po-sejdona i Amfitryty, co wespół z rodzicami w złocistym pałacu na dnie morza ongiś mieszkał. Ale niech będzie Jonasz, kiedy Monika chciała!... Moniki nie ma, ale została Gryzeldka, słodkie dziewczę, najpiękniejsze w Skoczowie. Bo jakżeby? Burmistrzanka to przecież, dziedziczka małej, żelaznej, ciężko kowanej tró-wełki, w której się szczerzy pełno guldenów i talarów. Jak-żeżby?... Rozradowały się siwe oczy burmistrza Marceliusza Kurzejki z Wojeństwa, albowiem dojrzały w przypomnieniu miłą postać Gryzeldy, co pewnie teraz w izbie na klawikordzie uciesznie brzdąka. Grube paluchy ujęły mosiężny dzwonek i powoli toczyły nim pod słońce. Tryton to, czy nie Tryton? Przymila się w swobodnym uśmiechu i jedzie na oklep na brzuchatej rybie, tylko że muszli nie ma, w którą powinien dąć, by uciszać wzburzone fale morza lub je głosem szpetnych Gigantów przerażać. Chyba to jednak nie będzie Tryton pogański, lecz naprawdę ów święty Jonasz, co z uporem twierdziła nieboszczka Monika?... Otwarły się dźwierze, skrzypnęły. — No, co jest? — zapytał burmistrz, nie rad, że mu myśli spłoszono. — Panie burmisterku... a co z tym przybusiem? Odwrócił się burmistrz na krześle, spojrzał wyniośle na garbatego Pietrulę. 287 Przypomniał sobie burmistrz Marceliusz Kurzejko, żeć rano przymknięto w mieście podejrzanego włóczęgę. A że wczoraj dwie kury zgubiły się Waleczkuli na Groszówce, to to on je chyba skradł, a nikt inny. — Powiadasz, że domaga się wolności? — Jako prawiem, panie burmisterku! Strasznie burzy pięściami po dźwierzach i wrzeszczy jakoś po cygańsku, czy jak, bo go człowiek nie może zrozumieć. — Przykludzić go haw! — rzucił twardo i znów zaczął się bawić dzwonkiem. Zadudniły schody drewniane, wiodące do radnicy, posypały się gniewne głosy. Burmistrz słuchał. Ściągnął podbródek w czarną chustę, co ją była Gryzeldka w misterny fontaź związała na wykrochmalonym wysokim kołnierzu, rozszerzył się w piersiach, wydął statecznie brzuch, a głos przygotował sobie niski, burmistrzowski. Potem odwrócił się do dzwierzy. Prawą dłonią podparł bok, lewą położył szeroko na stole i jął bębnić palcami. Rozwarły się dokorząt pchnięte dźwierze, do świetlicy wszedł tamten włóczęga. Wysoki, śmigły, opalony. Czarne oczy patrzyły hardo. Nos był pański, cienki, o ruchliwych nozdrzach. Ciemna czupryna lśniła się w słońcu. Spod rozwartej koszuli czerniła się kudłata, młoda, wypięta pierś. Stanął i czekał. — Coś ty za jeden? — zapytał burmistrz, dając równocześnie znak Pietruli, by poszedł za dźwierze. Włóczęga z trudem zbierał koślawe słowa, mocował się z ich poczęciem, nizał w zdania i cedził niezgrabnie. Opowiedział, że jest Muzy synem, że wędruje po świecie za chlebem, z dalekiego Sztramberku, gdzie rzezał w kamieniu gryfony w sali greckiej na hrabiowskim zamku. — Gryfony? ¦— zdziwił się burmistrz. — Ja! Gryfony!... Ale kury nie ukradłem!... — Powiadasz więc, że gryfony rzeźbiłeś?... Greckie?... — Ja!... Moc gryfonów. — Hm... gryfony... — powtórzył burmistrz Marceliusz Ku-rzejka i zadumał się na okamżenie. Bo w tej samej chwili myśl. Uśmiechnął się do niej. Równocześnie chynął spojrzeniem przez okno na rynek. Dojrzał na jego środku kamienną czyszczarnię, w której mieszczki bieliznę prały. W środku sterczał wydrążony pal z przystawioną rynienką, a z rynienki ciekła woda posrebrzaną strużką. — Tyś Italczyk? — zapytał jeszcze. — Ja! Italczyk! We Firence się urodziłem i uczyłem kunsztu rzeźbiarskiego. — Chodź bliżej! Jak się nazywasz? •— Bartolomeo. — Hm... Bartolomeo... No, szumnie się nazywasz!... No, dobrze!... A co to jest? Co to przedstawia? — i podsunął mu pod oczy rzeźbiony dzwonek. Italczyk ujął dzwonek w długie, cienkie palce i patrzał na płaskorzeźbę. Burmistrz zaś patrzał na jego palce i myślał z niechęcią, że to pewnie złodziej, kiedyż u niego takie długie i cienkie palce, jakie złodziejowi zwykło się przypisywać. — No? — zapytał szorstko. — To Tryton, miłościwy podesto! Roześmiała się wszystko w burmistrzu Marceliuszu Kurzej-ce. A więc jednak Tryton!... A Monika... — Boże jej tam daj radość wiekuistą, amen!... a Monika twierdziła, że to święty Jonasz. A więc nie cyganią grube księgi krakowskich ojców jezuitów. Niechęć do Italczyka rozwiała się. I znowu zapełgała radość w starym sercu burmistrzowskim. Jeszcze raz spojrzał na rynek i wodę, cieknącą z rynienki do kamiennej czyszczarni, spojrzał na okna swego domu. Dom paradził się na przeciw czyszczarni zielonymi okiennicami i czerwonymi pelargoniami na progach okiennych. A za pelargoniami jego Gryzeldka na klawikordzie brzdąkała przesłodko. Postanowił. — Ty, Bartolomeo!... Potrafisz ty z naszego kamienia wy-rzeźbić takiego Trytona? Ale takiego Trytona, coby dzierżał muszlę na głowie jak tacę, a z muszli woda pocieknie?... Wiesz, on by stał na czyszczarni... Na miejscu tamtego zgniłego pala. Ty, Bartolomeo!... 288 19 Miód w sercu t. I 289 szczyt przewielki dla burmistrza Marceliusza Kurzejki, splendor niepospolity dla jego persony, podziw i szacunek ze strony mieszczan, a dla jego słodkiej dzieweczki Gryzeldy przypomnienie matki, co w italskiej krainie życie jej wyprosiła, a potem pomarła, dając jej owo życie... Żeby tylko nie odmówił... — No, co?... Bartolomeo, słyszysz? — zapytał znowu, albowiem Italczyk wciąż patrzał na dzwonek i milczał. — Ja! Trytona z waszego kamienia wyrzeźbię, miłościwy pódesto! Wasz kamień niedobry, ale Trytona wyrzeźbię, jak sobie życzy miłościwy podesta!... A ile guldenów dostanę? — Sto! — rzucił bez namysłu burmistrz Marceliusz Ku-rzejka. Jasnowłosa, cudna Gryzelda, córka burmistrza miasteczka Skoczowa, zapomniała o klawikordzie, zapomniała o przepięknej a prawdziwej historii o Meluzynie i Piotrze z Prowansyjej ze srebrnymi kluczami na hełmie, wszystkie inne książki, w języku niemieckim ułożone i za drogie pieniądze z Wrocławia sprowadzane również opuściła i bieżała do glorietki, która pyszniła, się w rozległym ogrodzie burmistrzowym, na wzgórku, w gęstwie bluszczu i zamorskiego kwiecia. Siadała na zydelku i patrzała pilnie, jak Bartolomeo wyłuskuje z niekształtnej bryły piaskowca przedziwną postać. Śmigły, gibki, młody, z rozchełstaną koszulą na włochatych piersiach, raz wraz odgarniał cienkimi palcami rozwichrzoną, czarną czuprynę i tłukł drobno małym młotkiem po dłucie, a dłuto ślizgało się po kamieniu, łupało cienkie, płaskie drzazgi, wgłębiało i rysowało w caliźnie miękkie, radosne kształty postaci ludzkiej. Oto wychyla się już głowa, oto wdzięczna szyja i szeroki, męski tors, smukłe uda i kolana, a spomiędzy kolan wynurza się rybia głowa z wyłupiastymi, zdziwionymi oczami. Dzwoni młotek w tanecznym rytmie, dźwięczy dłuto na kruchym kamieniu, a spod dłuta pryska biała zamieć kamiennych ogryzków, a nagie, opalone ramiona prężą się w krótkich rzutach, takie mocne, mocne, ramiona... 290 "Tóką, włochatą pierś -ego, na smukłe uda kamiennej postaci, zagryza usta drobnymi ząbkami i zaciska małe piąstki. Pod rzęsami błąka się różowa mgiełka, a dziewczyńskie serce szaleje z nadmiaru tajemnej słodyczy. Rychło jednak ocyka się z zapamiętania. I znowu patrzy na Bartolomea, na jego drapieżną urodę twarzy i oczu i cuduje się jego pracy. Bartolomeo zaś raz wraz ociera pot z czoła, odrzuca czuprynę palcami i patrzy na burmistrzankę Gryzeldkę. Piotr z Prowansyjej!... — myśli wtedy Gryzelda i na drobną chwilkę radośnie truchleje. Bartolomeo zaś uśmiecha się kusząco, czarne, duże oczy błyskają drapieżnie a słodko, a poteem znów nachyla się nad kamieniem i zaczyna kuć. Już tydzień minął. Z kamiennej bryły wyłoniła się naga postać Trytona. Niekształtna ona jeszcze, ale miejscami już raduje oczy wiernym podobieństwem człowieka. Przyszedł sam burmistrz Marceliusz Kurzejka z Woleństwa. Obejrzał, cmoknął z zachwytu raz i drugi, a potem rzekł do Gryzeldy: — Idź se, ceruszko ma miła, do izby panieńskiej... Bo teraz tu mam urzędową sprawę z Bartolomeuszem!... Poszła Gryzeldka, a kiedy burmistrz patrzał na Trytona, Bartolomeo patrzał znów na Gryzeldkę, jak bieżała lekko między rozkwitłymi piwoniami, kołysząc się słodko w biodrach. — Hm, szumne to będzie! — pochwalił burmistrz, klepiąc Trytona po brzuchu. — Jeny tu, majstrze Bartolomeuszu... oto tu... na przyrodzeniu, nie zapomnij figowego listka. Byłaby obraza boska i zgorszenie wielkie... A dziewczątko moje grzeszne myśli miałoby. A jeszcze ma czas... A będzie to na-isto' Tryton? — Ja, Tryton to będzie — potwierdził Italczyk. — Inni majstrowie tworzą Trytona do połowy w ludzkiej postaci, u dołu zaś... — Hale, wiemci ja, majstrze Bartolomeuszu, wiem!... Gdy byłem u ojców jezuitów w Krakowie, to czytałem. Pauzaniu-sza czytałem. Według niego mieli Trytonowie włos zielony, 19* 291 sty cfellma...' Wiemci ja (ToTBrze^maystrze Bar^olomeuśzuT.!! Po łacinie czytałem u ojców krakowskich!... I konterfekt takiego Trytona widziałem, misternie malowany w grubej księdze. No dobrze, dobrze!... A o listku figowym nie zapomnij, majstrze Bartolomeuszu!... Uśmiechnął się Bartolomeo i rzekł: — Nie zapomnę, miłościwy podesto!... No tak, tak... Byłaby obraza boska i zgorszenie wielkie w mieście... — dodał jeszcze i poszedł. Za drobną chwilkę wróciła burmistrzanka Gryzelda. W innej sukience, bufiastej na bioderkach, długiej, z falbankami, a obcisłej na piersiach i głęboko wykrojonej. W błękitnych oczach była słodka omdlałość, a we wgłębieniu sukienki, na piersiach dziewczyńskich lekko rozchylonej, czaiła się pokusa rajskiego owocu. Stanęła w progu glorietki, pod słoneczne światło. Popołudniowe słonko prześwietliło różową sukienkę. Spojrzał Bartolomeo i w zdumieniu plasnął w dłonie. Oczy rozgorzały ¦. czarnym płomieniem, usta rozchyliły się w drapieżnym uśmiechu, chrapy u kształtnego nosa lekko się rozdęły. Widzi — smukły -kształt dziewczęcego ciała jarzy się bielą w przejrzystych fałdach sukienki. — ... Nascita di Venere... — szepnął urzeczony. Zasromała się dzieweczka, weszła do środka. — Co mówisz? Nie zrozumiałam!... ¦— rzekła. — Nic... To... to nasz Botticelli... Sandro Botticelli... Jego obraz przypomniałem sobie. Uśmiechnęła się Gryzelda, boć wiedziała, iż piękna. ¦— A obraz był piękny? — Ja. Obraz był bardzo piękny! Jak ja? — rzekła, spuszczając oczy. — Jak signorina Grizelda! — przyświadczył gorąco i skłonił głowę przed burmistrzanka. Nastała cisza. Ważyły się w niej myśli Gryzeldy i Barto-lomea, jak dwa purpurowe motyle. Burmistrzanka jęła się mieszać. Schyliła się, otrząsnęła falbankę, poprawiła, potem odrzuciła główkę i rzekła: 292 się gwar rynku, z odległego podwórza leciały gdakania kur, a w prześwietlonym powietrzu błądziły mocne, korzenne zapachy kwiatów. Bartolomeo oparł się o Trytona, objął go nagim ramieniem za szyję i patrzał w dziewczynę. Dziewczyna zaś słuchała przedziwnej historii o Trytonie i Nereidach, córkach Posejdona. Potem Bartolomeo przeszedł do żałosnej historii o italskiej ducissie, Julii Farnesina z Peruzzi, co się nad życie rozmiłowała w nadobnym Trytonie, w jej ogrodzie stojącym. W tajemnicy schodziła w księżycowe noce do niego, do ogrodu, a kiedy księżyc w jego kamienne oczy zaświecił, Tryton podnosił je i patrzał na ducissę. A potem jego marmurowe ciało stawało się żywym ciałem i wtedy zstępował powoli do ducissy. Jej umiłowanie Trytona było bowiem tak wielkie, że potrafiło tchnąć życie w rzeźbiony marmur. Nad ranem, kiedy świt rozżegał się na wschodzie, Tryton wracał na swoje miejsce i kamieniał, a ducissa Julia także wracała do swej panieńskiej łożnicy. — A co potem? — zapytała burmistrzanka, tłumiąc dłońmi rozdygotane serce. Bartolomeo chwilkę się wahał. Lecz w końcu rzekł: — Umarła... — Umarła? — zadziwiła się boleśnie dziewczyna. — Czemu umarła? Powiedz, Bartolomeo?... — Signorina! Ja nie wiem... — Wiesz! Powiedz! Musi powiedzieć! — i tupnęła gniewnie nogą, a usta skrzywiła w nadchodzącym płaczu. — ... bo ojciec ją podpatrzył i Trytona kazał rozbić i do rzeki zrzucić... — A dlaczego kazał rozbić Trytona?... Dlaczego umarła ducissa Julia? — ... bo ducissa Julia, bo jej serce pękło!... Bo miała zostać matką!... Burmistrzanka krzyknęła z cicha, zasłoniła oczy dłońmi, a potem zerwała się i uciekła z gloriety. 293 oraz zlewała się z pluskiem z wdzięcznej muszli kamiennej, spoczywającej na karku Trytona. Koło czyszczarni zbierały się tłumy mieszczan i mieszczek, a wszyscy cudowali się przemyślnej a kunsztownej robocie, chwalili w głos przybu-sia Italczyka i mądrego burmistrza Marceliusza Kurzejkę, oglądali, cmokali z zachwytu, plaskali w dłonie i mądrowali. Poniektórzy tylko krzywili się, co pobożniejsi maj sterkowie i plotkawe dewotki, patrzący krzywym okiem na pogańskiego nagusa. Rychło jednak ich zmartwienia sczezły, kiedy stary Rębiesa, co z niejednego pieca chleb jadał i co roku chadzał z procesją do Frydku, wytłumaczył szeroko a ze swadą, iż to nie jest żadna obraza boska, gdyż nabożny Jonasz, którego owa kamienna postać wiernie przedstawia, nie mógł być inaczej z kamienia zmajstrowany, jak bez szaty. — Widzieliście kiedy ludeczkowie złoci — mówił — żeby święty Jonasz, co o nim święta biblija pisze, siedział w wielo-rybim bachorzu w obleczu?... Nagi musiał być, jak go matka na świat wydała, bo inaczej być nie mogło. Widzieliście kiedy, żeby gruby Ferfecki, co się zwykł w Wiśle kąpać, właził do wody w obleczu? A chłopczyska nasze? Czy też włażą do wody w szatach? Ni!... Tóż widzicie! Każdy człowiek, co do wody polezie, musi się zewlec, bo szkoda byłoby obleczo. Zniszczy się i zbyte. Tak i święty Jonasz uczynił, kiedy się kąpał w morzu, a przypłynął srogi wieloryb i połknął go, to też musiał być bez szat. No nie? — To jest rychtyk prowda! — przyświadczyły liczne głosy. — No tóż! A dyć poza tym Italczyk Bartłomiejusz, czy jak się tam nazywo — uszanował wstyd męski i zakrył go figowym listkiem! Prychnęły śmiechy, zachichotały także dewotki, lecz rychło się spostrzegły i jęły spluwać z wielkiego obrzydzenia. Wszyscy zaś potakiwali żywo słowom Rębiesy, boć prawdę powiedział, a Jonasz jest szumny i zdobi miasteczko, jak się patrzy. Cieszyn zaś, Frysztat i Bielsko zazdrościć będą szczerze. A to chyba najważniejsze!... 294 mszo mercnay... — Nie plećcie, ni! — obruszył się Rębiesa. — Jak jo wóm to mówię, że Jonasz, to Jonasz! A zresztą dyć i nasz burmi-sterek powiedzieli, że to Jonasz, a żoden lucyper czy inszo mercha! Uspokoili się ludzie i przez cały dzień gromadzili się koło czyszczarni. Otoczyli okrągły, szeroki basen i patrzyli w Trytona. A woda dzwoniła jednostajnie, ciekła wachlarzem z muszli, ciurczała zabawnie z rozdziawionego pyska ryby, roztapiała w sobie słońce na migotliwe złociste pętelki, pachniała chłodnym cieniem farskiego lasu i radowała oczy. A kiedy koło południa nadjechali jabłonkowscy kupcy na pakownych brykach, wiozący ze Słowaczyzny węgierskie wino w pękatych beczkach, zleźli z wozów, stanęli rzędem koło czyszczarni, biczyskami gabali na Trytona i także się cudowali. A przecież oni, wędrujący po dalekim świecie, niejedno już widzieli. Konie ich zanurzyły zaś zębska do wody i cyckały ją powoli a z namaszczeniem. A kiedy się jej nachlapały do syta, podnosiły łby i także patrzyły w zdumieniu na Trytona. Radość zaś ogromna powstała, kiedy z ratuszowej wieży nadleciała chmura gołębi i z szumem wielkim siadła na brzeżku muszli. Wtedy wszyscy ucichli i dziwili się, widząc jak gołębie trzepocą skrzydłami, jak nabierają w dziobki wodę, jak podnoszą je w górę i łykają smakowicie w napuszonych gardziołkach. W godspodzie u Bulandry gazdował zaś burmistrz Marce-liusz Kurzejka z radnymi i poił węgierskim winem urodziwego Italczyka Bartolomea, co nazajutrz miał Skoczów opuścić. Wesele było wielkie w miasteczku. Źa zwiewnymi firankami, poza gęstwą pelargonii i fuksyj siedziała burmistrzanka Gryzelda i patrzała na rynek. A co jej błękitne oczy spotkały się z widokiem nachylonego Trytona, ogarniały ją coraz większe płomienie, a krew coraz warcie j przelewała się w sercu, albowiem doświadczała je miłosna udręka. Potem schylała głowę i czytała po raz nie wiedzieć który, tamtą scenę z książki, co tak cudnie prawiła 295 odprowadzany ze śpiewem i helokaniem. Zataczał się mocno, albowiem sporo szklenie ciężkiego wina wychylił pospólnie z Italczykiem i radnymi. Położył się rychło do łóżka, utru-dzon wielce całodziennym świętowaniem. Gryzeldka zaś pomodliła się i legła w panieńskiej łożnicy pod różowym baldachimem. Okno było otwarte. Nie mogła usnąć, albowiem wciąż widziała pod powiekami tamtego nagiego Trytona z czyszczarni, co miał czarne oczy, drapieżny uśmiech, szeroką pierś włochatą i mocne ramiona. Zegar na ratuszowej wieży liczył czas bardzo powoli. Już całe miasto spało. Tyle tylko, co ten człapiący się pod oknami garbaty Pietrula ze srogą halabardą i zapaloną latarnią, oraz dalekie poszczekiwania psów zamiejskich. Gryzeldka nie mogła usnąć. Patrzyła chwilami w srebr-nawy mrok alkowy, potem przechyliła głowę na poduszce i zapatrzyła się w księżyc, co przez okienny próg wszedł do środka i teraz wędruje po malowanej ścianie. W pewnej chwili przypomniała sobie tamto opowiadanie Bartolomea. O ducissie Julii, która tak bardzo miłowała Trytona, że on żyw zstępował do niej... Wstała i podeszła do okna. Księżyc stał wysoko. Srebrną polewą stroił zmurszałe, zielonawe szędzioły na dachach, leżał w głębokim uśpieniu na rynkowym bruku, nurzał się w czyszczarni, a bełkocącą wodę, co z muszli ciekła, zamieniał w żywe srebro. Świecił w oczy Trytonowi. Gryzeldka przeciągnęła się leniwie, a wtedy giezłeczko zsunęło się z jej ramienia i odkryło pierś lewą. Nie podnosiła giezłeczka. Stała w oknie z rozpuszczonymi włosami, blada, słodka, urzeczona. Wyciągnęła ramiona do Trytona. I wtedy — o błogosławiony Janie Sarkandrze!... — Tryton podniósł głowę, że muszla przechyliła się na plecy, a woda wylała strugę, teraz muszlę odkłada, wstaje, prostuje się, ramiona wyciąga... Srebrzy się w księżycu jego nag;e ciało. Schodzi z czyszczarni ostrożnie a lekko, idzie... idzie... coraz bliżej... do okna pod- w niej stoKromym miotem. '"----,--,,,--..,,- .".,-^-„, .- — Tryton!... szepnęła Gryzelda i wyciąga ramiona. — Ducissa Grizelda! — słyszy dźwięczny a miękki głos spod okna. — BartolomeoL. — woła Gryzelda, a serce jej szaleje. Zamykają się koło niej mocne, mocne ramiona. Posiwiał przez tych kilka miesięcy burmistrz Marceliusz Kurzej ka z Woleństwa, postarzał się, do ziemi pochylił, przybity nieszczęściem. Zjechały się mądre doktory z Bielska i z Cieszyna, ba nawet z dalekiego Pszowa, gdzie to cudowna Matka Boża włodarzy, przyjechał na szkapinie stary rektor Jonachius, z wielkim puzdrem przyjechał, a w puzdrze ziół suszonych przywiózł bez liku. Burmistrzanka Gryzelda gasła w oczach, jak lampa oliwna w kościele, kiedy w niej oliwy zabraknie. Leżała w dziew-czyńskiej łożnicy, blada, zamyślona, z rozsypanym zlotem bogatych włosów na poduszce, patrząca nieruchomo. Czasem szeptała jakieś słowa, których nie można było zrozumieć, czasem zaś powtarzała to jedno, jedyne słowo: Tryton. Ojciec głaskał po głowie swoją dzieweczkę, nanulał, żeby powiedziała, o czym tak boleśnie myśli, prosił, na modlitwy do Przemienienia Pańskiego sutą garścią sypał, nawet dużą świecę woskową ufundował do bocznego ołtarza, lecz to nic nie pomagało. Gryzelda gasła. A zanim uległa, pod jesień jeszcze, w|dywali ją wracający pijacy i garbaty Pietrula także ją nie raz widział, jak w księżycowe noce zeskakiwała z okna, w lekkiem giezłeczku tylko, i bieżała do Jonasza na rynku. Stawała przed nim, załamywała ramiona i cicho płakała. A'potem wracała do alkowy, wspinając się z trudem do okna, które przecież nie tak wysoko od ziemi. Pijacy żegnali się nabożnie wytrzeźwieni przerażeniem i uciekali do domów, myśląc, że to pokutująca dusza jakowaś, co o wybawienie z mąk czyśćcowych żebrze, garbaty Pietrula zaś patrzał na nią z ukrycia raz i drugi, a potem orzekł w duchu, iż burmistrzanka Gryzelda jest miesięcznikiem. Boć przecież wtedy 296 297 — x uw±cu^iai u tym ujuu, i^ieuy ją znowu ujrzai, gciy pierwszy mróz zeszedł na ziemię. Lecz już było za późno. Od tej nocy Gryzeldka nie podniosła się z łóżka, tylko leżała bez siły i gasła powoli, jak ta lampka oliwna w kościele, kiedy w niej oliwy zabraknie. Frasował się ojciec i drogich doktorów sprowadzał kolasą z Cieszyna i Bielska. Lecz doktorzy tylko głowami kiwali i nic nie mogli uradzić. Przepisali jakieś medykamenty, wzięli talary i pojechali. A Gryzeldka z dniem każdym gasła. Rozpaczał stary ojciec, do kościoła chadzał, kajał się przed głównym ołtarzem, krzyżem kładł na zimną posadzkę, z Bogiem się wadził, ramiona załamywał, w piersi bił i prosił, i skamlał o boskie zmiłowanie. Poradziła stara Waleczkula z Groszówki, żeby sprowadzić rektora Jonachiusa z Pszowa. Przyjechał więc rektor Jonachius na chudej szkąpinie, z przytroczonym do siodła dużym puzdrem, napełnionym zielem rozlicznym. Przywiózł ziele Krzysztofa, co diabła odpędza, przywiózł Aconitum napellus, żeby się spełniły myśli dziewczyńskie, potem Anonis aestivalis, co czarownice zwykły na miłość zadawać, i Alchemilla vulgaris, co kochanka sprowadza, tylko trzeba to zaszyć w sukienkę na prawym ramieniu i nosić przez trzy pełnie księżyca, potem jeszcze Levisticum offcinale, co się do warkocza wplata, żeby wzgardzoną miłość obudzić, oraz Capsella bursa pastoris, żeby grzeszne pragnienia ugasić, i Lycopodium clavatum na złe uroki czarownic skuteczne, i wiele, wiele jeszcze innego ziela, powiązanego psią trawą w maluchne snopeczki. Wyłożył wszystko na stół stary, zgarbiony rektor Jonachius, podrutowane okulary na krzywy nochal wsadził i zażył tabaki. A potem wstąpił do alkowy dziewczęcej i aż oczy dłonią przysłonił, i zdumiony stanął w progu, a stare jego serce skurczyło się boleśnie z ogromnego żalu. Jak żyw bowiem, nie widział rąk przedziwnej urody dziewczęcej, co teraz — dojrzy dobrze — mieści w sobie symptomata urody z drugiego świata. Długo u Gryzeldki przebywał. Nikt mu 298 ciężko wzdychający. — No i co?... No i co?... — pytał gorączkowo ojciec. — Hm... — mruknął rektor Jonachius i chude dłonie rozłożył bezradnie. — Jezusie święty! — zaskowyczał ojciec i jął tłuc głową o ścianę. — Ktoś omamił tamto dziewczę słodkie! — rzekł potem. — Ktoś szpetnie omamił. Pytołech, się, kto taki. Nie chciała powiedzieć. A potem powiedziała... — Jezus, Maryjo?... Kto?... Powiedzcie!... Zabiję!... — i zerwał się z ławy, tocząc strasznymi oczyma dokoła. — Powiedziała... że jakiś... że jakiś Tryton... Greckie to miano, więc tuszę, iż w malignie to prawiła... — Jak?... Jak?... Tryton?... — Tak powiedziała!... Tryton jakiś... Ale ona może z tego wyjść za cudowną sprawą błogosławionego Jana Sarkandra, patrona waszego miasteczka... Dam ziele, dam dużo ziela, wyleczy się... A do Pszowa, do cudownej Matki Bożej, nie zawadzi pójść, żeby prosić o zmiłowanie... I czy wiecie, że ona... — zaczął z wahaniem. — ... że co? — ... że ona będzie... matką?... Stokrotny piorun trzasnął w ziemię, sklepienie świata zawaliło się z okropnym łoskotem, ciemność legła ogromna na ojcowe stare oczy. Ziele rektora Jonachiusa z Pszowa nie pomogło, ucieczka do błogosławionego Jana Sarkandra nie przyniosła poratowania, pielgrzymka ojcowa do łaskawej a cudownej Matki Bożej pszowskiej nie odwróciła przeznaczenia, co gasnącej dzieweczce pisane w niebiesiech było. Poniesiono białą trumnę na cmentarz skoczowski, a w trumnie białą dzieweczkę ze złotymi włosami. A kiedy trumienkę grzebano w rozmiękłej ziemi, grzebano z nią i stare serce ojcowe, co już skowyczeć nie mogło. Polami przeganiał wtedy 299 dry i jęli radzić pospólnie. Nowego burmistrza im trzeba, bo Marceliusza Kurzejkę z Woleństwa boleść zgryzła do imentu. A przede wszystkim tamtego przeklętego Jonasza trzeba z miasta wyświęcić, gdyż on przyczyną nieszczęścia. Zwie-dzieli się bowiem mieszczanie o wszystkim, kiedy garbaty Pietrula opowiedział, co widział w noce księżycowe, i kiedy rektor Jonachius powiedział, co mu dzieweczka wyjawiła. I kiedy burmistrz Marceliusz Kurzejka siedział przy opuszczonym łóżku swojej nieboszczki Gryzeldki i szlochał, i poduszkę gryzł w rozpaczy, i ręce łamał — zebrali się mieszczanie na rynku, pałający wielkim gniewem. Zarzucili powrozy na szyję pogańskiego Jonasza-Trytona, ściągnęli go z czyszczarni, a kiedy się potoczył do błota, jęli go pospólnie a z wysiłkiem wlec poza miasto. Baby zaś i dzieci prały go kijami i miotłami, błotem szczodrze obrzucały, kamieniami ciskały w jego plugawe cielsko, wszyscy zaś krzyczeli i złorzeczyli mu haniebnie. Powleczono go do krzaków, do gęstej tarniny, co na wzgórzu pozamiejskim płożyła się bujnie i gdzie wisielców grzebano. W nocy przyszedł jeszcze garbaty Pietrula i halabardą poutrącał mu ramiona i nogi, nos i usta, poszczerbił jego kamienne ciało, sprał zajadle, zrąbał, że się halabarda wielce pogięła, i nasyciwszy swoje gołębie serce zemstą, poszedł obchodzić ulice. A kiedy w przechodzie spojrzał przez szparę w okiennicy do burmistrzowej świetlicy, dojrzał, że na stole pali się światło, a burmistrz siedzi schylony za stołem, trzyma w dłoni swój mosiężny dzwonek radziecki i dzwoni cicho, cichutko. 2932 Kataryniarz ił szyscy martwili się szczodrze, tylko Kalabus bez nogi wcale się nie martwił. — Jeszcze nigdy nie było, żeby jakosi nie było! — mawiał z namaszczeniem, a górnicy słuchali go z szacunkiem, ponieważ nie miał nogi. Kopalnia wyludniła się już dawno. Kilka miesięcy temu, gdy ostatni wagonik węgla wydobyto z szybu. Odtąd maszyny odpoczywały, rozwalone niedbale na lśniącej, kamiennej posadzce. Szmatłał się koło nich krzywy Głuszek, wycierał zwitkiem konopi, smarował i nie pozwalał rdzewieć. Raz w tygodniu tylko nastawało w hali maszynowej wielkie święto, a w kotłowni czynił srogi hałas łysy Kuboszek. Siedem kotłów stało bezczynnie, pod ósmym od wczesnego rana palił i doglądał, czy manometr się rusza. A gdy się ruszał, gdy wskazówka opadła na czerwoną kresę, a z kotłowego cylindra zaczynała bzykać para, otwierał z paradą wentyl, ujmował poziome, lśniące koło jak szofer kierownicę i czekał. A gdy mu nad głową zajazgotał dzwonek, jął powoli kręcić kołem, a wtedy maszyna budziła się. Do kopalni zjeżdżali dozorcy ze sztygarami. Wędrowali przez kilka godzin po dudniących gankach, zaglądali do wszystkich przodków, oświecali stropy, patrzyli na stemple, włazili na czworakach do zawalisk, podziwiali spustoszenie, łypali niespokojnie po ścianach, a potem z ulgą wracali pod szyb i pospólnie wyjeżdżali na powierzchnię. Następnie w kancelarii pisali sążniste raporty, radując się po cichu, że pan zawiadowca będzie się drapał po głowie, że będzie wę- 301 i-rzea oramą czeKan górnicy. ~........' ".........-.TO--r- — Jak tam, panie sztygar, z moim pokładem? — pytali. — Już jest po nim. Zaciśnięty, żeby nawet mysz nie wlazła. — A w pokładzie Hildy? ¦— Ho, ho!... Po pas wody! — Pierona jasnego! — Tak!... Do pasa, a nawet może wyżej... — A co na pochylni pod trzecim zjazdem? — Nic! Stoi, jeny stemple obrosły grzybami. — A kiedy się toto skończy? Popatrzył się sztygar z politowaniem, wstrząsnął ramionami, splunął niechętnie i prychnął krótkim śmiechem: — To się zapytej, pieronie głupi, swojej baby... — i odchodził statecznie, przekonany, że dobrze powiedział. Bo skąd on może wiedzieć, kiedy skończy się bezrobocie? Głupie pytanie! Beznogi Kalabus pytał sztygarów, co tam się dzieje w kopalni, chociaż od roku przeszło pracował już na powierzchni w markowni. A kiedy kamraci martwili się, że kopalnia niszczeje, on się wcale nie martwił. Nawet się radował. — A niech bestię zawali! — i stukał drewnianym kikutem o kamienistą drogę. Wtedy wszyscy patrzyli na jego nogę i uznawali, że Kalabus ma słuszność. Spod pomiętej nogawki wysterkał drążek, okuty niezdarnie na końcu, czarny i ogryziony. Ponad kolanem zaś nogawka wydymała się nieznacznie. Każdy wiedział, że tam kończy się drewniany kikut, a rozpoczyna prawdziwa noga. — Kalabusie, a jak to było z tą waszą nogą? — pytali kamraci. •— Dyć wiecie, ni? — No wiemy, ale ten tu oto nie wie — i wskazywali na kogoś, który nie znał tej historii. — A na śliwkę dosz? — Dóm. — No, to dowej! — i wyciągał łakome paluchy po pę- 302 ^u\,iuią\.ą ouną i upuwiauai. j\ iamci czeKan na samo zaKoń-czenie, gdyż to było najciekawsze i najbardziej śmieszne. — ...i dobrze! Zdowało się, że już szlus ze mną. Noga leży pod kamieniem, a kamień taki wielki jak sto diabłów. Kamraci się mordują, a kamień ani rusz. A pan inżynier powiada, że źle. A potem przylecioł ten chudy Wytrzens i mówi, że mo radę. Tóż mów, pieronie! — powiada pan inżynier. I co zrobiła ta bestia?... Wziął taki flaszencug... pan inżynier to na-zywoł jakimś wielokrążkiem... No, dyć wiecie, co się podnosi ciężary, albo wagon, albo co... — Wiemy, wiemy! — ...no, tóż... I dobrze! Ten wielokrążek uwiązali do stempla, łańcuch przeciągnęli do nogi... — A czemu nie rozsadzili kamienia dynamitem? — Głupiś jak cap. Jakby odstrzelili, to by mnie zabiło ni? Tóż jako powiadom... Nogę przywiązali do łańcucha, a potem zaczęli tym wielokrążkiem toczyć. Ciągną, ciągną... Jo wrzeszczę jak dziki osioł... Ale potem mnie zamroczyło... A kiedy mnie w szpitolu wskrzesili, już było po nodze... Urwali mi ją powyżej kolana, jakby była z ciasta ulepiono. ¦— A co potem?... — ...potem przychodzi ten chudy pieron, Wytrzens, i pyto sie, jak sie mom. A jo nic, jeny mówię: — Schyl się, pieronie, to ci powiem... — On się schylił, a jo go pras w pysk! — Tu mosz pieronie morski, za ta moja noga, coś mi ją urwoł! — Nie mówcie! Tak zrobiliście? — Jako prawiem. Takżech zrobił! A Wytrzens sie dziwo jak głupi, a jo drugi roz pras go w pysk!... A mosz, pieronie morski, za moja noga! Górnicy zanosili się śmiechem, bo ich to ogromnie bawiło, że Kalabus w taki sposób odwdzięczył się Wytrzensowi za wyratowanie go z opresji. Wypadek ów przez długi czas był głośny na kopalni. Wszyscy górnicy omawiali go żywo, a każdy się dziwił niezwykłemu pomysłowi Wytrzensa. Ci, co byli obecni przy ratowaniu Kalabusa, wyjaśnili, że istotnie nie było innego wyjścia. Były tylko raczej dwa wyjścia. Albo otruć Kalabusa, 303 — To mógł to przecież lekarz uczynić! — mówili ci, co nigdy nie byli w kopalni. — Głupiś — tłumaczyli górnicy. — Jak tu ściągać lekarza do kopalni, kiedy daleko od szybu, człowiek już ledwie zipie, krew odchodzi, a na głowy posypuje się miał z oberwanego stropu. Tylko czekać, a zawali się do reszty i biedoka przysypie i życie wydusi. I tak groziło niebezpieczeństwo tym, co go ratowali... — ,A Kalabus wcale nie wrzeszczoł — wyjaśniali drudzy — bo gdy nim prasło o spąg, a nogę przygniotło, to już był bezprzytomny. Stękoł jeny jak krowa przy ocieleniu... Tamci kiwali głowami w niedowierzaniu, górnicy zaś triumfowali w duchu, że z nich tacy ludzie. Od tego czasu minął rok przeszło, a Kalabus nie mógł przebaczyć Wytrzensowi urwanej nogi. I chociaż mu drudzy tłumaczyli, że gdyby nie Wytrzens, to nie wyszedłby z życiem spod kamienia, wciąż żywił zemstę w swoim chropowatym sercu. — Nie podaruję pieronowi — mawiał zajadle. — Nie podaruję tego ani za diabła! Poza tym żywił nienawiść do kopalni. Teraz radował się, że wskutek bezrobocia zarywają się stropy w chodnikach, że stemple kładą się pokotem, miażdżone ciężarem obwału, że woda zalewa niższe pokłady i że jeżeli tak jeszcze poczekać z rok — kopalnia «zdechnie», jak mawiał. Po wyleczeniu przydzielony został do markowni na powierzchni, gdzie odbierał i wydawał znaczki górnikom. A kiedy wszyscy górnicy zjechali już do kopalni, zdawał raport sztygarowi. — Numer 87 pijany, na szychtę nie przyszoł... Numer 112 noga złomoł... Numer 378, baba jego porodziła dziecko, mu-sioł doma zostać... Numer 35 zaś strzelił szychtę... Ani na słoną wodę nie zarobi, pieron... A numer 521, panie sztygar, to kocynder! Polazł kańsi ku dziousze, dzioucha mu nogi przyległa i na szychtę nie przyszoł... Numer 201 wczoraj zabity w trzecim poziomie... 304 sztygar zaś zapisywał nazwisko jego właściciela w umorusanej księdze. Kalabus nie pominął żadnej sposobności, żeby nie dokuczyć Wytrzensowi. Kiedy go dojrzał kroczącego z lampą do okienka markowni, wszyscy górnicy, co opodal się znajdowali, czekali na wynik. Kalabus zawsze coś takiego zmajstrował, że można było się uśmiać do woli. Raz podał mu jego znaczek, posmarowany od dołu ludzkim łajnem, drugi raz zanurzył go w przygotowanym kwasie siarkowym, innym razem znów rozpalił go w płomieniu lampy, a kiedy Wytrzens wyciągnął łapę, Kalabus zdejmował drutem znaczek i rzucał mu go na środek dłoni. Wytrzens wtedy sypał pieronami, wydziwiał ogromnie, nóg połamanie obiecywał, a Kalabus rechotał ubawiony i stukał hakiem po drewnianej nodze. — To za moja noga, fideuszu zatracony! — wołał za nim. — To za moja noga! Potem nastało bezrobocie i Kalabus już nie miał sposobności, żeby Wytrzensowi dokuczyć. — Ho, ho!... — mawiał w gospodzie między kamratami. — To nic! On jeszcze mnie kiedyś popamięto! Górnicy zastanawiali się, co by Kalabus mógł uczynić złego Wytrzensowi. Znali wszyscy Kalabusa i wiedzieli, że niezdolny jest do takiej zemsty, która by przerażenie budziła. — Nie zabije go — pocieszali się — no, bo nie zabije. Za dobry z niego człowiek. Nabić mu także nie może, bo nie da rady z drewnianą nogą. Chyba okna mu może wytłuc kamieniami lub psa otruć. Lecz i to nie, bo Kalabus mo dobre serce... Potem górnicy zaczęli grzebać w ziemi za węglem. Poza kopalnią, na bezpańskim wydmuchowisku, tuż obok hałdy kopali bieda-szyby. Ogromny obszar nieużytków, rozo-rany wądolcami i zapadliskami, wypełniony miejscami gnijącą wodą, w której dzieci się taplały i zdechłe psy gniły, gdzie nawet mizerna trawa nie chciała uróść, a chłopcy prowadzili tam srogie batalie, rozbijając sobie głowy kamieniami i czyniąc piekielny wrzask, ogromne to wydmuchowisko bezpańskie zaludniło się czarnym mrowiem ludzkim. 20 Miód w sercu t. I 305 kołowroty nawijali liny, a na linach zawieszali stare kubły i spuszczali je do bieda-szybów. Na dnie mozolili się wytrawni, starzy rębacze. Kuli ganki w odkrytym pokładzie węgla, podcinali ściany, zbijali klinami, urobek wsypywali w kubły, a kubły wędrowały wąską gardzielą studni, wynurzały się na powierzchnię i radowały ludzkie oczy nadzieją uciszenia parszywego głodu. Tamci zaś pod ziemią podbijali stropy nielicznymi stemplami, dyszeli utrudzeni w słodkawym zaduchu, pocili się, nadzy do pasa, a co raz spoglądali na strop, czy się nie rysuje, czy nie leci na głowy. Strop zaś błyszczał w rudym świetle karbidówek jakby powleczony czarnym szkliwem i pękał nieznacznie. Potem pojawił się dwutlenek węgla. Dwóch górników wydobyto bez życia z podziemia. Wówczas przy wejściach do bieda-szybów pojawiły się wymyślne wentylatorki. Zmajstrowane z dużych puszek po śledziach, toczone nogą lub ręką, warczały śmiesznymi skrzydłami blaszanymi, a starymi, zardzewiałymi rurami wsącza! się do kopaleńki słaby wicherek, sycił zmęczone płuca zapachem powietrza i rozrzedzał dwutlenek węgla. Kalabus także miał swój bieda-szyb. Nazwał go szumnie: Prezydent i pospólnie z trzema kamratami wydobywał węgiel. Dwaj z nich ślęczeli pod ziemią, on zaś z młodym Wawrzyczkiem kręcił kołowrotem. Najczęściej czynił to jednak sam, bo Wawrzyczek musiał «robić wiater na wentyla-torku». Zapierał się więc drewnianą nogą w ziemię, zapierał ramionami w rękojeść kołowrotu i toczył ciężko. Po węgiel przyjeżdżali chłopi, kupowali go za bezcen, a Kalabus poklinał ciężko i zżymał się, że mało zarabia. Potem jednak zdarzyło się raz i drugi, że zamiast węgla wydobywano z bieda-szybu ludzkie zwłoki. Jedne strute brakiem tlenu, inne znowu ukrwawione i dyszące resztką wyciekającego życia, inne zaś zniekształcone i zmiażdżone. Często zdarzało się takie żniwo. Równocześnie zarządy kopalń jęły czynić starania, by władze zlikwidowały bieda-szyby. — Konkurencję nam czynią!... — skamlali panowie z dyrekcji kopalń. 366 namitowymi i bieda-szyby zostały zniszczone. Wsadzono po jednym ładunku do ziemi na każdym rogu szybika, zapalono lont i uchodzono. Lont jarzył się rudym płomieniem, pełzał po ziemi, sypał ciemnymi iskrami, a potem znienacka wybuchała pod niebo ciężka chmura czarnej ziemi. Po kilku dniach na bezpańskim wydmuchowisku szczerzyły się ogromne wyrwy, jeszcze większe zapadliska i jeszcze głębsze wądolce. Opodal zaś stali górnicy, zaciskali pięści i ciężko piero-nowali. U Kalabusa nastał głód. Kalabuska beczała i głośno wyrzekała na swoją dolę, Kalabus teraz dopiero zaczął się martwić, a dwunastoletni synek hasał po wądolcach i rozbijał głowy kamratom, a oni zaś jemu, co miało oznaczać wojnę między Niemcami a Polakami. — Wiesz, staro, co? — rzekł pewnego razu, kiedy już naprawdę nie było co do ust włożyć. — Co?... — zachlipała przez łzy Kalabuska. — Pójdę po fechcie... Mom nogę drzewianą, to mi ludzie prędzej dają jakiś grosz. Ni?... I poszedł. Kusztykał powoli po wsiach, zaglądał do chałup, dopra-szał się chleba, kilku groszy, a wieczorami noclegu. Z początku nie mógł się zżyć z nowym zawodem. Wchodził więc nieśmiało do chałup, pukał również nieśmiało, a gdy mu ktoś otworzył drzwi, mamrotał swoją prośbę i stukał drewnianą nogą o posadzkę w sieni. Potem jednak nabrał już wprawy. Umiał odgadnąć za pierwszym spojrzeniem, czy go odprawią z niczym, czy też obdarzą kilku groszami. Gryzło go to jednak, że zeszedł na dziady. — Pierona! — mruczał do siebie, kiedy wygrzewał się pod drogą i zliczał miedziaki. — To jo, stary górnik, a teraz muszę klamki czyścić!... Szpetny koniec człowiekowi pisany! Ulżyło mu dopiero wtedy, kiedy przybłąkał się do samotnej chałupy pod lasem i poprosił o nocleg. Gospodarz nie chciał go przyjąć, lecz w końcu zmiękł i wezwał do izby. 20* 387 — Co za jeden?... — A diasi go tam wiedzą! Stary dziod jakiś. Przyszoł z kataryną, legnął mi pod stodołą i uświerknął. Była komisja, powiedzieli, że kaput... Kozali mi go do stodoły włożyć, a jutro po niego przyjadą z Katowic. — A katarynka? — A jest tam w stodole przy nim. ¦— To se ją wezmę. — A biercie! Nazajutrz poszedł do stodoły, zmówił pacierz nad zwłokami, podniósł starą suknię, którą był nieboszczyk nakryty, westchnął żałośnie, potem wziął na plecy katarynkę i poszedł. Po drodze spotkał karetkę, jadącą po umarłego dziada. Odtąd już nie miał wyrzutów sumienia. Stawał przed upatrzonym domem i grał. Katarynka była dychawiczna i nie grała żadnych pobożnych kawałków, żadnych pieśni kościelnych, tylko jakieś cudaczne melodie, które słyszał kiedyś z okna pana inżyniera, kiedy stał na drodze, a w oknie siedziała córka pana inżyniera i kręciła małą korbką u gramofonu. Nuciła przy tym coś o jakiejś tęsknocie, o bubliczkach, 0 Rebece i o tym, że się boi sama spać. Baby wtedy załamywały dłonie i długo obiecywały jej wieczne potępienie, a chłopy gromadzili się pod oknami i nucili tamte piosenki. A potem je świstali. Melodie te, wygrywane bez ustanku na katarynce, podobały się Kalabusowi. Były jakieś smętne, a jednak taneczne, tak bardzo taneczne, że podczas grania kiwał w takt głową 1 kołysał się miarowo w biodrach i na drewnianej nodze. Koło niego zaś tłoczyła się zawsze ogromna gromada dzieci, dziewczyny wychodziły z domów i wynosiły mu chleb smarowany masłem lub zgoła kęs kiełbasy i kilka groszy, co starsi strzygli zaś oczyma po dziewczynach, opierali się niedbale o płoty, kołysali również głowami oraz świstali do wtóru. Po tygodniu wrócił do domu. Przyniósł kilkanaście złotych, spory kęs słoniny, wieniec kiełbasy i flachę gorzałki. Zeszji się górnicy, wszyscy ogromnie zdziwieni, że Kala- 308 1 UCiiUUUtlC, <.UV.lc.li ±n Kalabus nie słuchał. Nie chciał zresztą słuchać, bo wiele widział i wiele słyszał podczas swojej niedługiej wędrówki. Ustawił więc na koźle katarynkę i zaczął grać. Umilkli górnicy, zaczęli słuchać. Potem przybiegły dzieci, a za dziećmi przyczłapały się baby, chude i biedą zgryzione, za babami dziewczyny i chłopcy. Otoczyli Kalabusa wielkim kołem i słuchali. A Kalabus stukał drewnianą nogą do taktu, uśmiechał się do wszystkich i kiwał głową. Katarynka piszczała i łapała oddech jak człowiek krztuszący się pyłem węglowym, a spoza czerwonych firaneczek, naciągniętych na przedniej ściance, kusztykała cudaczna melodia i pozwalała ludziom zapominać o wszystkim, co serce toczy. Zapalały się przygaszone oczy, podnosiły skołatane głowy, przed człowiekiem otwierał się jakoby daleki świat, gdzie nie ma bezrobocia i gdzie nie ma głodu. Starsi przypominali sobie dawne lata, kobiety wzdychały, bo widziały się w jakąś noc wiosenną, młode i ponętne, o pełnych piersiach i gorącej krwi, leżące na sianie, w słodkim omdleniu grzebiące palcami we włosach na pacholęcej głowie. Dziewczyny przeciągały się leniwie a nieznacznie, spod oka patrzyły na chłopców, taksowały ich ramiona i barki. Chłopcy zaś patrzyli na dziewczyny, uśmiechali się i również się przeciągali. Potem Kalabus poszedł na drugi koniec osady górniczej. — A co słychać z Wytrzensem? — zapytał kamrata, co go odprowadzał, a z którym kiedyś w jednym filarze pracował. — Hm... Wytrzens... Czy nie wiecie?... — Ni... — Hm... Wytrzens niezadługo pojedzie! Przystanął Kalabus, spojrzał na kamrata. — To za moją nogę urwaną! — mruknął. — Eh, nie plećcie, ni! Uszli kęs drogi w milczeniu. Kalabus myślał o Wytrzensie, co niezadługo pojedzie. Nie wiedział teraz, czy się radować, czy go żałować. Nogi szkoda, ale Wytrzensa też szkoda. Jego niechęć do niego stawała się podobna do zakurzonego szkła, 309 xi.¦ jt/nąi najpierw powieKamf, wykręcił' głowę na poduszce, żeby lepiej słuchać patrząc na katarynkę, a następnie jął szybko oddychać. Jakby się mocował z jakimś ciężarem. Suche, wychudłe palce splotły się, potem opadły wyczerpane na kołdrę. Kalabus zaś grał. Zasłuchany w znajomą sobie melodię, uk^ał złudzeniu, że w tej chwili kroczy po tamtym przekopie w kopalni, o którym poprzednio myślał, że kołysze miarowo płomykiem lampy, cienie skaczą w półmroku, a za nim stąpa dusza Wytrzensa. Idzie, zielonkawa na gębie, wycieńczona i chwiejąca się z wysiłku, jak górnik wyczerpany do ostatka, pod szyb wracający... Skończył. Zaskrzeczała reszta melodii, urwała się i nastała cisza. Kalabus spojrzał na Wytrzensa. Wytrzens leży na wznak w łóżku, podobny już do trupa, dyszy ciężko, a powiekami przygniata powieki, mocno i z wysiłkiem, jakby dłonie zaciskał, w których zamknął umykające życie. 1933 Łysek z pohlttdu Idy 1. Zapach siana ŁT7„„i . , . . ie chciał wejść do windy. Czer- ysek za nic w świecie n> J , , „).)„ __„_j •„ , iowaniem sztab żelaznych i dla- niała przed nim groźnym rusz1 tego bał się ogromnie. , , .. __ , , - No, spróbujcie jeszcze r''z! ~ zachęcił Sztygar Konderla swoich ludzi. - Nie krzyczcie na niegO' nie biJcie! , , - Dyć my z nim jak z ^lowanym jajkiem - mruknął niechętnie zezowaty Bortliczel4- Trzymał bezradme koma za wędzidło sapał z utrudzei i raz ^raz ocierał się z potu. Po- y wędzidło, sapał z utrudzenia i raz ^raz ocierał się z potu tem poklepał go po karku i j«* dobrothwie przemawiać: - No, pódź koniczku, pódl'" Nie r°b głupOty! ~ WldZ1SZ' pódźl... Nie bój się, nic ci nie ^robimy! ~ { jął g° Zn0WU Cią" gnąć do windy. Lecz Łysek lękał się wind/" ZnC™U zaCZął się SZarpfć na wędzidłowej uwięzi, rzucał gJową' chrapał groźnie' a pytami zapierał się w żelazną pc^* °CZy jeg° zaŚ' zazwyczaJ łagodne i mądre, wyrażały pr^erazeme; - Na, pódźże, faronie! - wrzaSnął rozzłoszczony Bortl1" czek. - A wy, kamraci, nie Slófie' ale !*>móż"e' -J szaf P" nął mocno za uzdę. Łysek rzu^'lł Się g™łtow"f. Podkute ko" pyta uśliznęły się po wyświeci ^ff Zelazne}> ZaZgrZy" tały i koń zwalił się ciężko n* bok' Ods^^ g°rnicy> od" skoczył i Bortliczek, ale nie p^f w^dzldła- - Podeprzeć z boku! - k^yknął SZtygar Konderla-Podparły konia liczne dłoni^ { &y «ę mocować z jego ciężarem. Koń zaś zbierał się w sobie' Podrzucał> kurczył nogi i szukał dla nich oparcia. Zn*la2łl- GwałtOwnym wyslłkiem dźwignął się i stanął. 313 r pojazie, psiowema, ao windy! — aottał inny. T....."" — Co z nim zrobimy? Zafrasowali się wszyscy, a sztygar Konderla miesił tytoń w ustach i spluwał ze złości. — Już wiem! — powiedział zezowaty Bortliczek. — Zawią-żemu mu oczy i siano przystawimy do pyska. To pójdzie!... — Dobrze radzicie! — uradował się Konderla. — Więc skoczcie jeden po trochę siana, a drugi po jaką szmatę. Ale już! Skoczyli i przynieśli. Szmata była brudna i cuchnąca smołą, siano zaś pachniało dalekimi łąkami i słońcem. Spojrzał Łysek na Kuboka i ujrzał siano w jego umorusanych dłoniach. Wciągnął w nozdrza korzenny zapach i z cicha zarżał. — Widzicie? Pójdzie! — zauważył z radością Bortliczek. Szymiczek zawiązał Łyskowi oczy tamtą cuchnącą szmatą, Łysek z początku bronił się i rzucał łbem, lecz górnicy przytrzymali go w twardych dłoniach. Potem Kubok przystawił siano do jego pyska. Łysek wyciągnął chciwie głowę. Nie może dostać wargami siana. Lecz siano pachnie, tak bardzo pachnie. — No, wio koniczku! — zachęcił go łagodny głos Kuboka. Koń postąpił krok. Siano wciąż pachnie. A tamten ciepły, łagodny głos wciąż zachęca. Postąpił drugi krok, potem trzeci i następny... Powoli, ostrożnie jak ślepiec. Z boków wiodły go ciepłe dłonie, z lekka popychały. Zadudniły kopyta w windzie, zahuczały pustym, żelaznym grzmotem. Łysek wzdrygnął się, zatrzymał. Lecz siano łięci i nęci. — No, wio koniczku, wio! — wołał Kubok i przytyka siano do jego nozdrzy. Łysek chwilkę się waha, lecz potem stąpa za tamtym słonecznym zapachem. Powoli, ostrożnie jak górnik idący bez lampy w nieznanym ganku. Kopyta wybijają poczwórny łoskot, a łoskot zamienia się teraz w dudniący grzmot i przewala zmierzwionym echem w szybie. — No, chwała Bogu! — westchnął szczerze sztygar Konderla. ......"ł_ Dajcie twtrjuz to siano, a wy aruazy pręaKo zaiozyc kraty! — rzucił twardo sztygar. — Wy, Kubok, zostaniecie w windzie przy Łysku. Trzymajcie go za uzdę mocno, lampę powieście sobie na pasku, a siano dajcie mu zjeść. Pod szybem wyprowadźcie go, odwiążcie oczy i zaczekajcie na nas. Chrzęści suche siano w pysku Łyska, szczękają zakładane kraty, a Kubok truchleje na myśl, że Łysek może się płoszyć w windzie, kiedy polecą pod ziemię. Trzyma więc mocno Łyska za wędzidło i przyrzeka sobie, że w szybie będzie jeszcze mocniej trzymać. Zakrzyczał dzwonek trzykrotnie, winda zadygotała i runęła w studnię. Łysek szarpnął się w pierwszej chwili, lecz potem już stał spokojnie i jadł siano z Kubokowej dłoni. A Kubok szeptał pacierze. Westchnął z ulgą, kiedy winda stanęła w obrębie gromnicznych świateł podszybia. Górnicy w podszybiu otworzyli windę i pomogli Kubokowi wyprowadzić z niej Łyska. Łysek przez chwilę wciągał w nozdrza zapach kopalni, potem pogrzebał kopytem, a kiedy Kubok zdjął mu z oczu szmatę, obejrzał się zdziwiony. — Dziwejcie się! — zauważył jeden z górników. — Oglą-do się, nie przymierzając jak człowiek. — Piękny koniczek! Szkoda go do kopalni! — rzekł drugi i poklepał Łyska po karku. — On tu albo oślepnie, albo też niezadługo zdechnie. A szkoda by go było. -^ A pewnie! Koń długo nie wytrzyma w kopalni. To nie jest człowiek... — Tak, tak!... Człowiek wytrzyma, ale koń ni! _v Ana cóż tu koń potrzebny pod ziemią, kiedy na wszystkich przekopach lokomotywki ciągną wózki? — On przeznaczony do pokładu Idy — wyjaśnił Kubok. Koń tymczasem patrzał po ludziach swym' mądrymi, łagodnymi oczami i dziwił się, rżąc leciuchno. 314 315 cmokali z zachwytu i w dłonie plaskali, a najbardziej się dziwił, cmokał i w dłonie plaskał krzywy Kubok. — Wiecie, ludzie! — mawiał pod szybem, kiedy czekało się na windę po szychcie. — Wiecie, ludzie złoci, ale takiego konia jeszcze nie widziałem w życiu! I szeroko opowiadał, jaki on zmyślny i mądry, sprytny i oswojony, popierał swoje wywody przykładami, przytaczał ich całe mnóstwo, a kamraci słuchali, żuli powoli tytoń i co raz któryś z nich głową kiwał i głośno przytakiwał Kubokowi. Cała załoga kopalni «Gwido» o niczym teraz nie rozpra-Hfciała, jak o koniu Łysku, który w pokładzie Idy ciągnie za sobą wagoniki z węglem, a po szychcie odpoczywa w sklepionej stajni, wykutej w caliźnie piaskowca pod pochylnią. Komu było bliżej, zachodził do niego, nie żałując trudu. Trzeba było bowiem schodzić długą pochylnią do upadu, a pochylnia była niska i stroma. Nie żałowali jednak trudu, bo warto było patrzeć na Łyska. Stawali gromadą w drzwiach sklepionej niszy, podnosili lampy i patrzyli. A Łysek oglądał się na nich, mrużył swoje duże, łagodne i mądre oczy, i rżał. Wtedy podchodzili do niego i klepali go umorusanymi dłońmi po grzbiecie lub po karku, cmokali na niego, przemawiali dobrotliwie, a jeżeli komuś kawałek chleba nadbyło, wtykali mu do pyska i radowali się głośno, kiedy Łysek brał tamto darowisko ludzkie w miękkie wargi i miesił je na papkę w żółtych zębskach. Z czasem utarł się już taki zwyczaj, że stale, co dnia, przynoszono mu chleb i cukier i raczono go szczodrze. Łysek zaś uważał, że tak być powinno. Kiedy posłyszał w drzwiach stajni ludzkie głosy i kiedy światełka górniczych lampek zapeł-gały koło niego, wyciągał szyję i domagał się daniny. Górnicy nauczyli go, żeby sięgał po chleb i cukier do kieszeni. Zaśmiewali się z radości jak dzieci, kiedy Łysek patrzał chwilę po próżnych dłoniach górników, a potem jął każdego obwąchiwać i wtykać łeb do kieszeni. Jeżeli nic w niej nie znalazł, parskał niezadowolony i bił się ogonem po nogach. Lecz nie ustawał w szukaniu. Tak długo obwąchiwał surduty i tak długo wtykał 316 Górnicy radowali się jego obecnością w podziemiu jak kimś ogromnie bliskim. W kopalni «Gwido» nie posługiwano się końmi od kilku lat. Pracę ich spełniały płaskie, krępe loko-motywki elektryczne, goniące z krzykiem po długim przekopie i wlokące za sobą nieprzejrzane szeregi pospinanych wagoników. Wagoniki terkotały starym żelaziwem, szczękały łańcuchami, gruchotały spiętrzonym łoskotem, na przedzie zaś gnała lokomotywka z jednym wtrzeszczonym światłem, podobna do niesamowitego smoka o jednym wybałuszonym oku. Ludzie usuwali się jej pod ściany, ona zaś jazgotała zardzewiałym dzwonkiem i gnała przed siebie na oślep, a za nią pędziły wagoniki na złamanie karku. — Jakby taka bestia człowieka dopadła, to życie wydusi na amen! — mawiali i spluwali za nią niechętnie. Górnicy nie lubili lokomotywek, chociaż spełniały pracę za kilkadziesiąt koni. — I tak więcej nie zarobimy przy tych potworach — mawiali. — A nawet mniej niżeli wtedy, kiedy konie ciągnęły wagoniki pod szyb. Często wspominali tamte chwile, kiedy po przekopie wędrowały różne Fuksy, Boski, Siwki i Kasztany, wlokące za sobą z wysiłkiem różaniec wagoników z węglem. Żal im było tamtych koni, bo z czasem wszystkie ślepły, a wywiezione na powierzchnię dogorywały na łaskawym chlebie. Lecz w ich towarzystwie czuli się innymi ludźmi. Nie wyrzekali na swą ciężką dolę, nie zżymali się na nią. Dlaczego tak było — nie wiedzieli. Wiedzieli tylko, że im dobrze z nimi. Zdawało się każdemu, że to istoty tak samo cierpiące jak oni sami. Uważali je za swoich przyjaciół, którzy umieją patrzeć na człowieka jak ktoś, kto posiada czujące serce. Obecnie Łysek stał się znowu takim samym przyjacielem. Spokojny on, cichy, lecz wierny i współczujący. Dzieli wraz z nimi wspólną dolę. Co więcej — jemu gorzej się wiedzie, bo stale przebywa w kopalni, skazany na ciemność aż do śmierci. Po kilku latach tak samo straci wzrok jak wszyscy jego poprzednicy. Tyle tylko ma dzisiaj światła koło siebie, co ta skąpa lampka górnicza ciasny krąg w mrokach rozjaśni. A potem, 317 ----------------j —--j * ^^y^i^ua ouuic wiuzacuie lueuys sionce i łąki. Wtedy może jego serce ściska się z bólu. Bo chyba taki Łysek ma serce?... Pewnie, że ma. Musi mieć!... On ma takie serce jak człowiek, tak samo umie się ono radować i tak samo cierpieć jak ludzkie serce. Tak myśleli wszyscy górnicy, chociaż nigdy o tym nie mówili. Mówił tylko o tym krzywy Kubok, którego sztygar Kon-derla przydzielił do Łyska. Łysek pracował w pokładzie Idy. Ludzie zaś pracowali w nim bardzo daleko od pochylni, która wychodziła na przekop, a przekop prowadził już pod szyb, szyb zaś — na powierzchnię, do słońca. Blisko godzinę trzeba było wędrować ciasnym gankiem od przekopu do przodku, gdzie rąbano węgiel. Na lokomotywę nie było w nim miejsca. Pracę za nią musiał wykonywać Łysek. Zaprzęgał go Kubok do dwunastu wagoników w przodku, zawołał: — Wio! — i Łysek wędrował z ładunkiem po krętym, ciasnym, dusznym ganku. Aż do pochylni. Pod pochylnią spoczął na chwilę, dopóki Kubok nie zaprzągł go do dwunastu próżnych wagoników. Potem wracał z nimi do przodku. I tak przez całą szychtą. Od godziny siódmej rano do drugiej po południu. Na drugi tydzień zaś od godziny trzeciej po południu aż do dziesiątej w nocy. Łysek był bardzo pojętny. Rychło zrozumiał kiedy mu wypada głowę schylić pod złamaną stropnicą w ciasnym ganku, by w nią nie uderzyć czołem; wiedział, kiedy przystanąć lub usunąć się pod ścianę; jak podnosić nogi, by się nie potknąć na torze; a przede wszystkim wiedział, kiedy Kubok pragnie go oszukać. Łysek nie pozwolił się oszukać. Jeżeli Kubok zamiast dwunastu wagoników spiął trzynaście, wtedy wystarczyło, że Łysek pociągnął mocno. I zaraz zrozumiał, że Kubok o jeden wagonik za dużo przyczepił. Wówczas nie chciał ciągnąć. Choćby go nawet biciem zmuszać. Uparł się i nie pojechał. Kubok rad nie rad musiał jeden wagonik odczepić, a wtedy dopiero Łysek zapierał się nogami w pył między szynami i ciągnął swój ciężar do pochylni. Na przedzie szedł krzywy Kubok, w prawej dłoni kolebał z lekka światłem, lewą dłonią zaś trzymał Łyska za uzdę przy pysku. Pół kroku za nim szedł ciężko Łysek, kolebiący się za każdym stąpnięciem, 318 Kiły lępo Tkwićzały nie nasmarowanymi kółkami. Mniej więcej w środku drogi poziom ganku był nieznacznie nachylony. Wtedy Kubok musiał imać sękaty kół, zawczasu już przygotowany pod ścianą, wkładał go między koła pierwszego wago-lika i hamował napór reszty wagoników. Gdyby tego nie :zynił, wagoniki potoczyłyby się wartko za Łyskiem, najecha-yby na jego tylne nogi i połamałyby je w oka mgnieniu. Po drodze nie odzywał się Kubok do Łyska. Cmokał tylko i od czasu do czasu poklepał go lewą dłonią po czole. Łysek zaś dyszał utrudzony, a ciemny pot rozszerzał mu się po-grzbiecie i kłębach wielkimi plamami. Napotykani górnicy usuwali się pod ścianę i witali Łyska dobrym słowem. Jeżeli zaś napotkali idącego sztygara, Kubok zatrzymywał wagoniki, bo sztygar miał dla Łyska kęs chleba. Pod pochylnią dopiero Kubok jął pogadywać z Łyskiem. — Widzisz, koniczku, widzisz!... — mawiał. — Dobrze ciągnąłeś, bardzo dobrze! Za to cię po szychcie ładnie oczyszczę, obmyję z prochu, dobrego siana przedłożę. Poje se koniczek mój, poje... A potem spocznie se koniczek, hej, ale spocznie^ Ciepluśko będziesz miał w stajni... cichuśko będziesz miał, bę-dziegz se spał jak król pod pierzyną. Widzisz, koniczku!... — i poklepał Łyska po karku. Łysek zaś odpowiadał mu cichym rżeniem i kładł mu głowę na ramieniu^ grzebał kopytem w pyle, ogonem bił się po nogach, a wielkie, mądre i łagodne oczy patrzyły na Kuboka. jakby ludzkie oczy. 3. Przyjaciele Łysek miał dwóch największych przyjaciół w całej kopalni. Pierwszym był Kubok, drugim była — duża tłusta mysz, co miała legowisko za złamanym stemplem pod żłobem w stajni. Poza tym wszyscy górnicy — nie wyłączając nawet pana inży-l okularach i pana inspektora z czarną bródką i wielkim m — byli także jego przyjaciółmi. Lecz największymi > krzywy Kubok i tłusta mysz z małymi, czarnymi i i z długimi, rzadkimi wąsiskami. śię po stajni, mTuczał cos ao sieuie mu w opowiadał Łyskowi kopalniane plotki. Wąsata mysz znowi. biegała na krótkich nóżkach po żłobie, podobna do grubej, szarej kluseczki, siadała na brzeżku stempla, podnosiła przednie łapki i drapała się zabawnie po kończystym pyszczku. Czar sein tylko spojrzała paciorkowatymi oczkami na konia, potem jej coś do główki strzeliło i już w te pędy toczyła się pociesz-^ nie wzdłuż żłobu i siadała na wystającym kamieniu. jj Łysek widział dobrze i mysz, i Kuboka. Pod stropem gała lampka górnicza, więc można było wszystko widzieć I jak długo tam wisi, trzeba wszystko dokładnie obejrzeć] Bo potem Kubok zdejmie lampę i odejdzie, a wtedy ciemność stanie wokoło i wszystko przepadnie. Zostanie tylko zapach dobrego człowieka i pękata wiązka siana za drabkami, w żłoJ bie zaś sporo suchego owsa, którym trzeba się będzie z mysz^ dzielić, w drugim żłobie zaś niedobra woda, cuchnąca zardz wiałym żelazem. Krzywy Kubok kusztyka po stajni, gruchocze swoimi poc ¦kutymi butami na kamiennej podłodze, mruczy bez przerw , Łysek zaś patrzy na niego i uszyma strzyże. Kubok . *puj| szcza wodę z krzywej rury do żłobu, sypie szeleszcz: ^.l do drugiego żłobu, wpycha siano za drabinkę, a te*-umorusaną sierść wilgotnym wiechciem, o^1 '.,skó\ grzbiet wodą, szoruje słomą, potem mówi: - bogiem, Ły| skul... — zabiera lampę i odchodzi. Wtedy iemność spada oczy Łyskowe i nic już nie widzi. Ler Łysek ma w oczacj pbraz wnętrza swojej stajni i dobra . ie, gdzie szukać wod| a gdzie siana lub owsa. Czasem obydwaj, Łysek i iubok, przypatrują się myszj Mysz wierci się por1 ' pojrzeniami, biega niespokojnie! przystanie znienacl-- ¦ jrzy na nich i udaje, że się ich n.'| boi. Wtedy Kubok „^eje się cicho i znowu coś mruczy r" brotliwie, a Łysek parska na nią pobłażliwie. — Skąd się tu mogła wziąć ta beskurcyja? — dziwi głośno Kubok i patrzy na Łyska. Łysek zaś parska jak zwykle, co Kubok sobie tłum : że Łysek odpowiada: — Nie wiem, Kuboczku, nie wiem, skąd się tu naV\ jJ 320 fydzień i patrzy na Łyska. — Głupiś Łysku, że tak mało wiesz! — powiada w końcu. — Tyś też głupi, Kuboczku! — odpowiada Łysek, przytakując mocno głową. Kubok wtedy śmieje się znienacka i aż w dłonie płaska z podziwu nad zmyślnością Łyska. — Przebocz, Łysku... boś ty mądry! Ho, ho!... Tyś mądry jak sam sztygar Konderla... ba, tyś mądrzejszy od niego! Naprawdę Łysku! — i wciąż się śmieje. — A tyś mądrzejszy niż sam pan inżynier! — parska mu Łysek w odpowiedzi. Wtedy już Kubok nie może się powstrzymać od śmiechu. Trzyma się za boki i zaczyna rechotać z radości, że Łysek taki zmyślny i wszystko rozumie. Kiwa się na skrzyni, w której się owies żółci, a skrzynia skrzypi zdziwiona, co to się z Kubokiem dzieje. Długo się tak Kubok zaśmiewa. Wtedy Lvsek odwraca głowę, patrzy na Kuboka i zaczyna się także śmu ' ¦ swojemu. Rży przeciągle, odsłania żółte zębska, a nogą gri w trocinach. Przestraszona mysz toczy się wtedy szybko, s. ^bciuchno na krótkich, krzywych nóżkach, śpieszy się ogromr. i wpycha z trudem w wąską szczelinę, co się czerni międi \obem a złamanym stemplem. Kiedy indziej znowu mysz nie chroniła się do swego legowiska, lecz siadała . brzeżku żłobu i gryzła ziarenka owsa. Była podobna do maler ?j, szarej wiewiórki. Bo — podobnie j jak wiewiórka — trzymała *v przednich łapkach ziarno i chrupała je drobnymi, ostrymi żakami. Łysek i Kubok znowu jej s —>atrywali. Przez chwilę :, ?nilczeli obydwaj, a potem Kudok r __" .zżymał: > — Widzisz, Łysek? — zaczął. — w,. ;isz, jak się na na-:ym owsie pasie? '- Łysek kiwnął głową na znak, że widzi. a — Oh, jaka już tłusta! Nie przymierzając jak ten mój wie-t k w chlewiku. Widzisz? to t»: Wid?e! — kiwnął głową Łysek, oczkam ¦ercu t. I 321 IV i_,ytit;K przez nozarza przyiaKUjąco. — Bo to może być duch Skarbnik. Wiesz, Łysku, co ci powiem, to ci powiem, ale ci powiem, że ja tam w duchy nie wierzę, ale czasem taki duch Skarbnik może się zamienić w mysz!... Ho, ho! Ja wiem! — Nie plećcie, Kuboczku, ni!... — parsknął Łysek i z lekka się roześmiał. — Eh! co ty wiesz! — obruszył się Kubok, niezadowolony z Łyska, że mysz spłoszył. Bo kiedy Łysek parsknął, mysz przycupnęła przestraszona, a potem potoczyła się do kryjówki. Przyszedł raz sam pan inspektor z dużymi okularami na nosie. Wszedł znienacka i chwilkę słuchał Kuboka rozmawiającego z koniem. — Cóż tyle mruczycie, Kuboku? — zapytał ciekawie. Stropił się Kubok, że go ktoś obcy zastał na pogawędce z Łyskiem, chrząknął Kilka razy, a potem rzekł wymijająco: — Ale nic, pięknie proszę, panie inspektor... Ale to tak...' Człowiek tu jest sam z tym koniem... A człowiekowi wydaje się, że koń to także stworzenie boskie, co wszystko rozumie, więc tak z nudów z nim rozmawia... To samotność temu winna... — No wiem, wiem... Ja bym może to samo czynił! — rzekł łaskawie inspektor i poklepał Łyska po karku. — A jak Łysek? Zdrowy?... Dajecie mu porządnie jeść? — zapytał znowu i jął go oświecać błyszczącą lampą, bbejrzał mu nogi, a na nogach pęciny, obejrzał grzbiet i boki, pogładził pańską dłonią, potem zajrzał mu na zęby, a w końcu podniósł lampę i patrzył w jego mądre, łagodne oczy. — No, jeszcze bystre! — rzekł do siebie z ulgą. — Kuboku... • f — Co, proszę, p«. -inspektor? — Jeżeli zauważycie, że Łyskowe oczy mętnieją, że stają się jakby kalne... zameldujcie panu inżynierowi... Albo lepiej mnie. Zrozumieliście? — Zrozumiałem, pięknie proszę, panie inspektor. — Szczęść Boże! — rzekł jeszcze wyniośle i peszeni. 322 kopyta. — Nie uważasz, kopiesz tymi kopyciskami po szynach, łazisz gdzieś po ostrych kamieniach! O!... Jakie już masz zniszczone! Nie możesz to uważać na siebie? ' — Kiedy ciemno... — uniewinniał się Łysek. — A czy ci nie świecę, co?... Ty trąbo stomiliońska jedna, ty!... — Cóż się tak wadzicie, Kuboku, z naszym Łyskiem? — odezwał się za nim czyjś głos, a w te pędy gruchnął szeroki, mnogi śmiech. Kubok nie miał czasu odpowiedzieć, bo górnicy wepchali się do ciasnej stajni i jęli przymilać się Łyskowi. Jeden pod-tykał mu pod pysk kęs chleba, drugi już czekał z kęsem brudnego cukru na dłoni, inni zaś głaskali go po karku, szarpali z lekka za grzywę, plaskali dłonią po zadzie, a wszyscy mówili i radowali mu się pospólnie. Kubok nie był zbytnio rad tym odwiedzinom, gdyż lękał się, że Łysek przywiąże się bardziej do górników, aniżeli do niego. Po prostu zazdrosny był o niego. Dotychczas on sam znosił mu najwięcej chleba. Nie tylko, że dzielił się z nim własnym chlebem, lecz zachodził jeszcze do pana inżyniera i od służącej Dorotki starał się wycyganić te resztki chleba, które były dla kur i gęsi przeznaczone. — Popatrz się, Dorotko! — mawiał do dziewczyny, stojąc za płotem^ — Kury i gęsi pana inżyniera mają dosyć czego innego do jedzenia, a Łysek stoi tam w pokładzie Idy... nigdy tego bożego słoneczka nie widzi... niedługo oślepnie... widzisz Dorotko! Dyć mu daj tego chleba! Dorotka miała dobre serce dziewczyńskie. Nie lękała się pani inżynierów ej, bo ona też miała dobre serce i chętnie wydzielała — za przymową Dorotki — kęsy chleba dla Ku-bokowego Łyska. Dorotka przynosiła więc w fartuchu sporo kawałków chleba i przez sztachety podawała Kubokowi. Potem Kubok mógł raczyć Łyska przez kilka dni. A Łysek pojadał tylko, oblizywał się, wąchał dłonie Kubokowe i kładł mu głowę na ramię. Mysz również otrzymywała swoją drobniutką część. Uło- 21* 323 a IS.UDOK z ŁysKiem pairzyu cieitawie i poaimewaii ait; każdy po swojemu. A kiedy już Kubok zdjął lampę spod stropu i poszedł, a ciemność spłynęła na oczy zwierząt w stajni, nastawała wielka cisza. Łysek słuchał jej drobniuchnego, jękliwego tonu i wzdychał za słońcem, którego już tak dawno, dawno nie widział. Pod jego głową zaś szeleściła mysz łapkami i ogonkiem, chrupała ziarenka owsa, biegała po brzeżku żłobu i słuchała Łyskowego wzdychania. Nie bała się, tylko słuchała. A Łysek też się nie bał, tylko słuchał życia myszy, tak bardzo podobnego do szeptu wysokich traw, kiedy w nich ciepły wiatr błądzi. 4. Mętne oczy Łysek mądrzał z dniem każdym. Nie minął rok, a już wszystko wiedział, co koń w kopalni wiedzieć powinien. Poznawał Kuboka z daleka. Kubok jeszcze był na pochylni, a Łysek już na niego wołał. Rżał radośnie i grzebał kopytami. A kiedy Kubok wchodził do stajni, Łysek odwracał głowę i patrzył na niego. Obwąchał go najpierw dokładnie, wsadzał mu łeb pod surdut i szukał chleba. A gdy go nie znalazł, ujmował w żółte zębska połę Kubokowego surduta i szarpnął. A jeżeli i to nie pomogło, zdzierał Kubokowi kapelusz z głowy i tak długo trzymał w zębach, dopóki Kubok nie wykupił się chlebem. Nie było innej rady — chleb musiał być. Górnicy nadal odwiedzali Łyska w stajni lub pod pochylnią i również częstowali go chlebem lub cukrem. Nikomu jednak nie kładł on głowy na ramię, tylko Kubokowi. Łysek umiał mścić swoją krzywdę. Przyszedł zezowaty Bortliczek pod pochylnię i wraz z innymi górnikami słuchał przechwałek Kuboka o jego przyjaźni z Łyskiem. W pewnej chwili strzeliła do Bortliczkowej głowy płocha myśl. Wyjął z ust rozpaprany zwitek tytoniu, co go był żuł ze smakiem, włożył między dwa kawałki chleba i podał Łyskowi. Łysek wziął w zęby, jak zwykle, i jął miesić. W tej sa- 1 i szciuku uiwierai pyait, me mogąc się pozoyc goryczy tytoniowej na języku. Bortliczek zaśmiewał się do łez i prał dłońmi po udach z wielkiego ukontentowania. Inni górnicy również się trochę śmiali, lecz kiedy oburzony Kubok stanął w obronie Łyska i jął ostrymi słowy wymyślać Bor-tliczkowi, reszta górników także zaczęła mu wymyślać. Zawstydzony Bortliczek wyniósł się chyłkiem. Nazajutrz znów przyszedł. Widać tknęło go sumienie i wyrządzone zło chciał naprawić. — Tylko się nie ośmielajcie do niego podejść! — ostrzegał go Kubok, patrzący na niego spode łba. — Hale, dyć to głupi koń! Nic mi nie zrobi! — śmiał się Bortliczek. — A zresztą dyć mu chcę dać chleba... Popatrzcie się, Kuboku, że to dobry chleb! — i pokazał na dłoni duży kęs razowca. Podszedł z nim do Łyska. Łysek obejrzał się. I zanim Bortliczek miał czas odskoczyć, chwycił go zębcami za ramię i szarpnął gwałtownie. — Jezus!... — krzyknął Bortliczek i zwalił się na podłogą. Rzucił się Kubok, uchwycił Łyska za grzywę, zasłonił Bor-tliczka. A Bortliczek zerwał się szybko z podłogi i pobiegł do drzwi. Trzymał się za ramię i ciężko pieronował. — Widzicie, a mówiłem! — rzekł Kubok z wyraźnym zadowoleniem w głosie. — Pierona zabiję! — wrzasnął zły Bortliczek, porwał z kąta kawał szyny i zamierzył się na Łyska. Skoczył do niego Kubok i jął się z nim mocować, pragnąc mu wydrzeć szynę, Łysek zaś szarpał się gwałtownie na łańcuchu, rżał groźnie i tylnymi kopytami usiłował dosięgnąć Bortliczka. Na szczęście przybiegł sztygar Konderla, co pod pochylnią siedział, i wygonił z krzykiem Bortliczka. A kiedy Bortliczek wracał pod szyb i trzymał się za okrwawione ramię, miotając przekleństwa, Kubok głaskał drżącego Łyska i uciszał go łagodnymi słowy. Odtąd już nikt nie ośmielił się uczynić krzywdy Łyskowi. On jednak nie dowierzał już górnikom i z nieufnością patrzył na wyciągniętą do niego dłoń z chlebem. Brał z niej chleb, 324 325 3 pal iud rzai przymume. \^/.yiuiu w wiazenic, z.e i ludzką mową i odpowiada na nią w swoim języku. Znał już na pamięć swoją drogę w pokładzie Idy. Kiedy dojeżdżał z wagonikami w tamto miejsce, gdzie poziom obniżał się z lekka do upadu i gdzie Kubok wtykał sękaty kół między koła pierwszego wagonika — przystawał i czekał. A dwa razy pojechał od pochylni do przodku z próżnymi wagonikami, nie czekając na Kuboka. Po ciemku jechał. Z czasem nie trzeba go było wcale prowadzić za uzdę. Kubok kusz-tykał za ostatnim wagonikiem, a Łysek wiedział dobrze, co mu czynić wypada. Uchylał głowy pod załamanymi stropnicami, zwalniał w miejscach, gdzie wagoniki zwykły wyskakiwać z kolein, a w przodku lub pod pochylnią bez Kubokowego rozkazu stawał na przedzie nowego pociągu i czekał. Kubok co dnia oglądał jego oczy. I pewnego dnia skurczyło mu się czułe serce boleśnie. Poszedł do pana inspektora i powiedział: — Pięknie proszę, panie inspektor, bo mnie się zdaje, że Łysek ślepnie. — Slepnie? — Jako prawiem! Ślepnie. Tak mi się wydaje. Już też dobrze nie dowidzę, ale tak mi się zdaje, że jego oczy są już trochę kalne. — Przyjdę się dzisiaj popatrzeć — powiedział inspektor. Przyszedł ku końcowi szychty i oświecił Łyskowe oczy. Łysek już ich nie nakrywał powiekami, kiedy światło ślizgało się po jego źrenicach. Inspektor dojrzał, że powleczone są leciuchną mgiełką, że już tak nie błyszczą jak ongiś. — No i co, pięknie proszę, panie inspektor? — zapytał trwożliwie Kubok. — Tak, mieliście słuszność. Łysek już ślepnie. Ale poczekajcie... — i zamyślił się. — A może by go tak wywieźć na powierzchnię? — rzekł nieśmiało Kubok. — Właśnie o tym myślę... Ale kiedy? — wyjął kalendarz z notesu i zaczął palcem wodzić po literkach. 326 '" "*— Za sześć tjfgódni mSttfy tT2y Święta. Będzie swiętowKa i Zielone Święta. Wtedy go wywieziemy na powierzchnię — rzekł w końcu inspektor. — A potem? — A potem... potem Łysek wróci do kopalni — powiedział twardo i wyszedł. Kubok długo jeszcze stał obok Łyska i głaskał jego suchy łeb. 5. Zmartwienie Okazało się, że Łyska nie można wywieźć na powierzchnię. Z głównego chodnika w pokładzie Idy, gdzie Łysek pracował, prowadziło tylko jedno wyjście na przekop i pod szyb. Wyjściem tym była pochylnia, długa i stroma. Pod naciskiem górnych warstw calizny strop jej w ostatnich czasach obniżył się znacznie, tak bardzo, że Łysek nie potrafiłby już nawet podejść. Kubok nieraz przyglądał się powale w pochylni, medytował głęboko, lękał się i niepokoił. Wciąż jednak liczył, że Łysek przejdzie. Chociaż z trudem, ale przejdzie. Grzbiet i kark poobdziera sobie boleśnie na złamanych stropnicach, gdy się będzie przeciskał pod obwisłym stropem, ale i na to znajdzie się rada. Owinie grzbiet i kark Łyska grubą derką i wszystko będzie dobrze. Na kilka dni przed świętami, kiedy już górnicy odeszli pod szyb, ujął Łyska za uzdę i poprowadził w górę pochylni. Uszedł zaledwie kilka kroków. Łysek stanął przed zaporą. JGrube, spękane i połamane stropnice nie chciały go przepu-Iścić. Kubok zachęcał konia, przemawiał mu do rozumu, tłu-Imaczył dobrotliwie, że powinien się jeszcze mocniej schylić, iw kolanach lekko ugiąć, pokazywał mu na swoich kolanach, ijak to ma uczynić, lecz Łysek tylko rżał, zapierał się karkiem li grzbietem w stropnice i łypał niespokojnie wystraszonymi |oczyma. — No, Łyseczku... ugnij się w kolanach! Niewiele! Troszkę 327 1 Y ŁyśW Me umiał człapaC 6 Jiglętych Ttólaflach. Kubok powiódł więc teraz konia do stajni i ciężko się zmartwił. Na powierzchni poszedł do inspektora i wszystko mu powiedział. Nazajutrz przyszedł inspektor, obejrzał pochylnię i przekonał się, że Łysek istotnie nie przejdzie. — Wagoniki podjadą, ludzie przejdą, bo się mogą schylić, ale Łysek nie przejdzie. Chyba będzie tu musiał zostać — powiedział. — Jak to, pięknie proszę, panie inspektor? To Łysek nigdy nie będzie wyprowadzony na powierzchnię? — zapytał Kubok. Inspektor nic nie powiedział. Przez chwilę patrzał na Łyska, poklepał go po pysku i zamyślił się. Kubok stał obok i patrzył z niepokojem w oczy inspektora. — Hm... zdaje się, że nie... — rzekł w końcu inspektor. — Musiano by z powodu niego przebudować kilkanaście metrów pochylni... Nie opłaciłoby się! — Ale on tu do reszty oślepnie! — Hm... Boże... trudno! To oślepnie. Trudno inaczej. To samo będzie z nim, co z innymi końmi. Dawno już w kopalni? — Trzeci rok się kończy. — Inne konie przebywały dłużej, zanim oślepły. Po kilkanaście lat. A niektóre wcale nie ślepły. — Ale przecież Łysek musi być kiedyś wywieziony na powierzchnię, pięknie proszę, panie inspektorze. Przecież musi być kiedyś na wierzchu. On tu nie ma słońca ani nic! Inspektor spojrzał zdziwiony na kulawego Kuboka i oczy mu zgasły jakby z żalu. — Musi... Hm, pewnie, że musi. A co zrobić? Przecież sami widzicie, że się nie da tego wykonać. Musi pozostać w pokładzie. A gdy już będzie do niczego, zastrzeli się go tutaj i zwłoki wywiezie. — Chryste Panie! — No, co wam?... Nie można inaczej!... Przebudowa pochylni byłaby za kosztowna. Kubokowi ścisnęło się serce. Chciał prosić o łaskę dla swego towarzysza, chciał krzyczeć o litość dla niego, lecz aie 328 w inspektora. Inspektor był nachmurzony. — Szczęść Boże! — rzekł w końcu i zabrał się do odejścia. — Panie inspektor!... Zatrzymał się inspektor, bo w głosie Kuboka wyczuł dławioną rozpacz. — Co jest? — Panie inspektor, a gdyby tak się stało... — Co takiego? — ...gdyby tak się stało, że... że... — Eh, nie plećcie! — żachnął się inspektor. Wnet jednak jego głos złagodniał, kiedy spojrzał na Łyska. Ujrzał w wyobraźni samego siebie, jak kiedyś po latach zjedzie do pokładu Idy i stanie przed Łyskiem. Łysek będzie już ślepy. Wyciągnie swój suchy łeb, obwącha jego dłonie, zarży le-ciuchno i położy mu głowę na ramieniu. A on strąci ją z ramienia, stanie z boku, podniesie rewolwer i strzeli. Koń zwali się z jękiem na kamienie, może potem jeszcze raz zarży i skona. A wtedy... — Posłuchajcie, Kubok... — rzekł mocno. — Ja wszystko uczynię, żeby konia wywieźć. Rozumiecie? '— Pónbóczek zapłać, panie inspektor!... — No... no... dajcie spokój... Nie trzeba dziękować. Dzisiaj jeszcze nic nie przyrzekam. Gdy się nadarzy najbliższa sposobność, polecę na własną odpowiedzialność przebudować pochylnię. Lecz wiecie sami, że taka sposobność nie tak często się nadarza. Można będzie jeszcze lata czekać na nią. No, szczęść Boże!... — rzekł i poszedł. — Dej, Panie Boże! — szepnął Kubok radośnie, bo wielka kropla miodu kapła w jego zbolałe serce. 6. Wierny kamrat Mijały tygodnie, mijały miesiące, minął w końcu cały rok, a sposobność wciąż się nie nadarzała. A strop w pochylni obniżał się coraz bardziej. 329 IldUdli^ SltJ BpUSUUrKJSC, W każe przebudować pochylnię, strop oberwać, żeby Łysek mógł przejść. — Hm, nie tak rychło się tego doczekacie! — mruknął inżynier i odszedł. — Pierona, albo sam wywiercę dziurę w stropie, wsadzę dynamit, zapalę lonty i niech dynamit uczyni przejście! — myślał chwilami Kubok, spluwając ze złością. Łysek wciąż wędrował głównym chodnikiem w pokładzie Idy i wciąż wlókł za sobą wózki z węglem pod pochylnię i wracał z próżnymi do przodka. Znał już swoją drogę na pamięć. Bywały wypadki, że nie czekał na Kuboka, lecz ruszał po ciemku. Kiedy ciągnął pełne wagoniki, a dojechał do połowy chodnika, gdzie zaczynał się mały upad, zatrzymywał cały pociąg zapierając się zadem w przedni wagonik, a kopytami w ziemię. Potem czekał na Kuboka, żeby wsadził kół pod pierwszy wagonik. A kiedy zdyszany Kubok przykusztykał za nim i zahamował koła, ciągnął znowu. Z czasem wyczerpał się pokład węgla u swego krańca i górnicy cofnęli się do połowy chodnika, rozpoczynając wybierkę węgla po jego obu stronach. Teraz już Kubok nie zaprzęgał Łyska do pociągu w przodku, gdzie pracowali górnicy, gdyż stąd było już bardzo blisko do tamtego lekkiego upadu. Wystarczyło tylko podepchnąć wagoniki kilka metrów, a one już potem same pędziły po chodniku. Zatrzymywały się o jakieś sto metrów za tamtą pochyłością, gdzie tor był już zupełnie równy. Kubok podchodził wtedy z Łyskiem do wagoników, zaprzęgał go i jechał pod pochylnię. Próżne wagoniki zaś wywlekał z nim do samego przodka, po czym obydwaj wracali pod upad, żeby czekać na ich przybycie. Mieli odtąd mniej roboty i dlatego też obydwaj odpoczywali z ulgą na chodniku. Cisza była wokoło Kubok siedział pod ścianą i żuł tytoń, Łysek zaś sapał, przeżuwał wędzidło w zębach i patrzał na Kuboka. Potem znienacka dolatywał obydwóch grzmot staczających się wagoników. Kubok wstawał wtedy i patrzył w ciemny ganek, Łysek zaś oglądał się za siebie i strzygł uszami. 330 rosi uuraz uaruziej, przetaczał się ciasnym Korytarzem, pęczniał i huczał przeciągle, a potem stopniowo znowu przycichał, zamieniał się w powolny turkot, aż w końcu całkiem ustawał. Trwało to niedługo. Kiedy już nastała cisza, był to znak, że wagoniki stanęły. Istotnie na kilka metrów przed Kubokiem wyłaniał się z mroku ich czarny korowód, czekający Łyskowego zaprzęgu. I znów mijały dni, mijały tygodnie i miesiące. W położeniu Łyska nic się nie zmieniało. Tyle tylko chyba, że oczy jego coraz bardziej mętniały. Stare serce Kubo-kowe coraz bardziej zaś kurczyło się z bólu na ten widok. — Pierona, albo wywiercę dziury w stropie na pochylni, wsadzę dynamit, podpalę lonty i niech dynamit zarwie strop, żeby mój Łysek mógł potem przejść przez nową odbudowę! — myślał wciąż Kubok. Brakło mu jednak odwagi, żeby coś podobnego uczynić. Tego nie można uczynić!... Skądże by?... Chryste Panie! Spluwał tedy ciężko i żegnał się nabożnie, pragnąc tamtą myśl natrętną odegnać. Aż w końcu przyszedł taki dzień, na który czekał Kubok i pan inspektor. Łysek podciągnął próżne wagoniki do przodku i wrócił pod upad, prowadzony za uzdę. — Czekaj na mnie, aż wrócę!... — rzekł Kubok do Łyska i wrócił się. Zauważył był bowiem, że tor kolejowy w upadzie trochę się obluźnił. Trzeba będzie go naprawić. Wbije do podkładów kilka nowych gwoździ z szerokimi czapami, ujmie nimi szynę i szyna będzie znowu trzymała jak się patrzy. Inaczej toczące się wagoniki mogą się wykoleić i przysporzą niepotrzebnej roboty. Podszedł z młotem i gwoździami. Jął się szybko pracy, by ją skończyć, zanim nadbiegną wagoniki. Nachylił się i zaczął wbijać gwoździe w pokład. Lampa pełgała uwieszona u stempla. W czasie pracy zdawało mu się, że ze ściany posypuje się na niego drobny miał. Spojrzał raz, spojrzał drugi raz, lecz nic groźnego nie zauważył. Ściana była wprawdzie porysowana i spękana, lecz zarwaniem nie grozi. Gdzieżby tam! 331 uuiywajcjtej sit; taniny, y^ii^mi snj ieiwat,