13322
Szczegóły |
Tytuł |
13322 |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
13322 PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie 13322 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
13322 - podejrzyj 20 pierwszych stron:
BaśNIE
i legendy polskie
Ilustrował
Mirosław Tokarczyk
Nasza Księgarnia
© Copyright by Wydawnictwo „Nasza Księgarnia", Warszawa 1997
Wybór baśni i legend Elżbieta Brzoza
Projekt okładki i strony tytułowej Zenon Porada
Nikt nie wie, kiedy i gdzie powstały opowieści o nieznanych światach, dziwnych, nierealnych postaciach oraz wydarzeniach i kiedy ludzie zaczęli je sobie przekazywać. Nie wiadomo, od jak dawna żyją w wyobraźni kolejnych pokoleń biedne sieroty i dzielni rycerze, dobre duchy i straszne smoki. Wiemy jednak, że baśnie o nich powstawały od bardzo dawna, bo były ludziom potrzebne, jak chleb i jak dach nad głową.
Człowiekowi nie wystarcza to, co widzi i czego doznaje na co dzień. Z,2iwszt pragnął dowiedzieć się, jak jest tam, gdzie jego wzrok nie sięga, za górą, za lasem. Chciał poznać to, co było, i domyślać się tego, co będzie.
Każdemu zawsze potrzebne były, i są, marzenia o świecie innym, piękniejszym, sprawiedliwszym. Marzenia o przygodach, niezwykłych czynach, o potędze.
Baśnie więc zrodziły się z marzeń, z chęci doskonalenia świata, w którym powinno zwyciężać dobro, w którym odwaga, wysiłek, poświęcenie i praca człowieka są nagradzane.
Baśnie - to przecież opowiadania o treści fantastycznej. Są w nich zwykli ludzie i ich codzienne sprawy, a obok - zmory, topielce, licha, strachy, dobre wróżki i siły nieczyste. Cały ten świat jest jednak ludzki: zwierzęta mówią, skały i rośliny poddają się człowiekowi, służą mu dobre duchy, a diabeł i śmierć zawierają z nim umowy.
W dawnych czasach, po pracy, przy ognisku zbierali się ludzie - dorośli i dzieci, by słuchać bajarzy lub bajarek, którzy swymi opowieściami zabawiali ich i dodawali otuchy. W tych baśniach dobrzy mogli zawsze liczyć na sprawiedliwość, biedni - zdobyć bogactwo, a pogardzani - wspiąć się nawet na tron królewski.
W baśni bowiem wszystko jest możliwe, wszystko jest do zdobycia. Wystarczy wyjść z domu...
Za jego progiem, nawet na wypędzonych czeka przygoda, a na drodze zawsze można spotkać tajemniczą postać, dziarskiego rumaka lub pracowite pszczoły, które pomogą osiągnąć cel. Na drodze czyhają też niebezpieczeństwa, lecz dzielnym bohaterom zawsze udaje się je pokonać. Bywają baśnie krwawe i okrutne, a w nich istoty złe i podstępne. Ktoś kogoś czasem zabija, wyrzuca z domu, oszukuje, straszy. Kto by się jednak tym wszystkim przejmował! Przecież to tylko baśnie, które przeważnie dobrze się kończą.
Bliskie baśniom są legendy i podania. Legendy - to opowieści fantastyczne o wydarzeniach i postaciach historycznych. Ich źródłem w dawnych czasach była chęć, a nawet potrzeba, wytłumaczenia zjawisk niepojętych, które niepokoiły, dziwiły, wymagały wyjaśnienia. Dziś wiemy już, jak powstały Karpaty, znamy nazwiska założycieli miast oraz imiona pierwszych polskich władców. Zanim jednak wyjaśniła to wszystko nauka, nasi przodkowie próbowali tłumaczyć sobie różne zjawiska - zwłaszcza tajemnicze i niebezpieczne - po swojemu, angażując w to czary i nieziemskie istoty.
Legendy opowiadają także o ludziach znanych z historii, zapisanych w religii: o królach, rycerzach, świętych, męczennikach. Ludzka fantazja wyposaża te postacie w cechy niezwykłe, przypisuje im moc nadprzyrodzoną, a także wyjątkową dobroć, dzielność i mądrość. Biednym ludziom imponowali również buntownicy, którzy brali ich w obronę. Dlatego
bohaterem stał się zbójnik Janosik. Do dziś spierają się o niego dwa narody - polski i słowacki.
Podania przypominają często legendy, związane są zwykle z jakimś regionem, okolicą, miastem. Opowiadają o tym, jak powstały niezwykłe miejsca, na przykład Smocza Jama na Wawelu albo grota króla Łokietka w Ojcowie. Rozprawiają o osobliwościach dawnych grodów i tradycjach z nimi związanych.
Podania zastępowały prostym ludziom historię. Informowały więc o założycielach rodów, o początkach państwa, o pradawnych władcach, jak Lech, Czech i Rus czy król Krak i królewna Wanda. Historia nie zna tych postaci, nie wspominają o nich żadne dokumenty, ale przecież żyją one właśnie w fantastycznych opowieściach ludowych. Być może śladami po nich są krakowskie kopce Krakusa i Wandy, kryjące podobno mogiły dzielnego króla i jego córki, która wolała umrzeć, niż oddać rękę wrogowi swego ludu.
Ludzie wierzyli podaniom. Utrwalały w nich one poczucie wspólnoty i wzajemnych powiązań. Były też potrzebne dla podtrzymania na duchu w ciężkich chwilach i ważne dla utrzymania świadomości o dawnej wielkości oraz szczytnych tradycjach. Dlatego pewnie w maleńkich, podbitych, pozbawionych państwowości narodach szczególnie żywa jest pamięć o wielkich legendarnych bohaterach.
Legendy i podania, związane z regionami, miastami, a nawet wioskami, wzmacniały więzy mieszkańców z „małymi ojczyznami". Opowieści te, na przykład o Bałtyku, o Tatrach, o Dunajcu czy o jeziorze Wigry, dodają barwy okolicom, które stają się dzięki temu jakby bliższe i ciekawsze.
Z miejscami wiążą się także legendarne postacie. Zaludniały one warszawskie Stare Miasto, pamiętające założycieli - Warsa ,i Sawę, gdzie żył bazyliszek i złota kaczka. W kopalniach Śląska pojawiał się Skarbnik, w Tatrach głębokim snem spali rycerze.
8
Człowiek, choć, zdawałoby się, tyle może, jest słaby i bezbronny wobec losu, śmierci, czasem nawet przyrody. Bohaterów opowieści wyposażył więc w cechy, o których sam marzył. Wśród legendarnych postaci są zatem czarnoksiężnicy, mistrzowie. Oni potrafili przechytrzyć diabła, a nawet śmierć oszukać, a także zapewnić sobie życie - wprawdzie na księżycu, jak Twardowski, ale życie wieczne!
Baśnie, podania, legendy przed wiekami układali prości ludzie. Przekazywane były z ust do ust, przechodziły z pokolenia na pokolenie, krążyły po wsiach, dworach i miastach, po domach, gdzie czasami dzieciom opowiadały je piastunki. Potem opowieści te zaczęli spisywać pisarze i uczeni. We Francji zbierał baśnie Charles Perrault, w Niemczech - bracia Jakub i Wilhelm Grimmowie. Polskie baśnie i legendy gromadzili i nadawali im kształt artystyczny dawni twórcy, jak -Kazimierz W. Wójcieki, Władysław L. Anczyc, Jan Kasprowicz, Or-Ot (czyli Artur Oppman) i bardzo wielu innych. Później baśnie opracowywali Gustaw Morcinek - życiem i sercem związany ze Śląskiem, Ewa Szelburg-Zarembina czy miłośniczka ludowej kultury Janina Porazińska.
Pisarze i poeci pragną ocalić od zapomnienia dawne opowieści ludowe, wzbogacają ich formę, przystosowują do oczekiwań współczesnego czytelnika. Przy tym nie pozwalają zapomnieć
0 przeszłości. W dzisiejszych czasach, kiedy już po wsiach nie krążą bajarze i nie opowiadają o diable Borucie, dawne baśnie
1 legendy przypomnieli dzieciom współcześni pisarze, na przykład Wanda Chotomska, Marian Orłoń, Maria Kriiger, Zdzisław Nowak.
Marta Ziółkowska-Sobecka
Janusz Korczak
Legenda o pieśni
Kiedy caluchny świat był już stworzony, skończony, gotowy - każdy przyznać musiał, że jest bardzo piękny. Pośród falujących mórz rozrzucony był ląd koloru czekolady, na lądzie usypane były góry i nasadzone lasy. Szczyty gór przysypane były puchem śnieżnym, podnóża wysłane miękką trawą, utkaną kwiatami białymi, niebieskimi, żółtymi i czerwonymi.
W lasach było wiele rozmaitych zwierząt, małych i dużych, wcale do siebie niepodobnych. Na drzewach ptaki wiły swe mieszkania, a same pływały w powietrzu na żaglach z różnobarwnych piór. Królem ptaków był orzeł.
Nie wiedzieli ludzie, że orzeł tak wysoko fruwa, aż powyżej księżyca, słońca i wszystkich gwiazd. Orzeł nie mógł powiedzieć, bo nie miał wcale głosu, jak nie. mieli głosu ani zwierzęta, ani lasy, ani morza, ani ludzie. Wszystko było tak samo piękne jak dziś, tylko ciche, nieme, więc smutne.
&¦¦
Razu pewnego wzbił się orzeł tak wysoko, że aż dofrunął do nieba. Patrzy, a tu aniołowie zebrali się i na coś czekają. A tu jeden anioł przyniósł złotą skrzynkę, otworzył ją brylantowym kluczem i wyjął sznur pereł; rozwiązał jedwabny sznurek i zaczął wszystkim aniołom perły rozdawać.
A orzeł patrzy zdziwiony, bo nie wie, co z tego będzie. Kiedy perły były rozdane, aniołowie usiedli na ławkach, każdy umieścił w anielskim gardziołku otrzymaną perłę - i zaczęły się śpiewy.
Ach, jakie to było cudowne! Orzeł płakał i śmiał się z radości, a kiedy wrócił na ziemię, było mu strasznie smutno, nic go nie bawiło: ani wysokie skały, ani kołysanie się morza, ani mieniące się gwiazdy, ani śnieg lśniący - myślał tylko o złotej skrzynce, gdzie były schowane perły pieśni.
„Ukradnę je" - pomyślał wreszcie.
Zauważyły ptaki, że ich król jest smutny, że stracił apetyt i sen, chowa się po dzikich szczytach i często na długo gdzieś znika - i tym smutniejsze były, że nie mogły ani pomówić o tym, ani zaśpiewać, bo były nieme.
Aż zakradł się orzeł do nieba, a kiedy aniołowie spać się pokładli, dziobem i pazurami otworzył skrzynkę, aż dziób mu się skrzywił i wygięły, i pokrwawiły pazury - porwał sznur pieśni i dalejże na ziemię. Ale czy o gwiazdę zahaczył, czy przepalił o słońce, dość że pękł sznurek i perły jak deszcz się posypały.
Jedna perła padła w morze i morze śpiewać zaczęło, druga padła w las - i las zanucił pieśń, i zaszemrał strumień, i zagadały góry.
10
A
y
'•Ci
/"¦
II
Ptaki myślały, że to muszki padają, i najwięcej pochwytały małych perełek i teraz najwięcej śpiewają.
Na progu chaty siedział chłopiec i dmuchał w drewienko, w którym dziurki powywiercał - i nagle w jedną dziurkę wpadła perełka pieśni i fujarka nucić zaczęła. Ucieszył się chłopak i po raz pierwszy zawołał:
- Ach, jak pięknie!
Największą perłę pochwycił orzeł i ukrył w szczelinie. Ale złe sumienie nie dawało mu spokoju. Księżyc, gwiazdy i słońce wołały nań ciągle:
- Złodziej! Ukradł! Złodziej!.
Orzeł darował ostatnią perłę słowikowi, słowik dał ją jaskółce, a jaskółka człowiekowi.
Trzy dni tylko były anielskie perły na ziemi, bo roztopiły się i w mgle wieczornej uniosły się znów do nieba.
Ale już człowiek nauczył się naśladować głosy wszystkich pereł: i tej z morza, i tej z gór, i tej z lasów - bo taka była moc największej perły.
Od tej pory orzeł nie wzbija się już tak wysoko, ma krzywy dziób i zakręcone pazury, słowikowi wolno śpiewać tylko po zachodzie słońca, jaskółce pozwalają ludzie mieszkać w swojej chacie, a człowiek włada pieśnią, która naśladuje wszystkie głosy i towarzyszy mu w smutku i w weselu, przy pracy i w boju.
Należy kochać i szanować pieśń, bo pochodzenie jej anielskie; dało nam ją poświęcenie królewskie i przywiązanie wiernej, małej ptaszyny.
Stanisław Świrko
12
Orle gniazdo
Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska, szukając nowych siedzib dla siebie i swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów* odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów. Pochód zamykały zbrojne oddziały pieszych łuczników i osz-czepników. Podobna straż ubezpieczała obie strony wędrujących plemion.
I tak szli dzień za dniem, niepowstrzymani jak mrowie, torując sobie toporami drogę wśród puszczy
* woj - wojownik, rycerz
i przeprawiając się w bród przez wszystkie napotkane rzeki. Zawieje śnieżne wymroziły ich zimą, wiosenne deszcze wysiekły, a teraz piekło upalne słońce lipcowe.
Na czele konnej drużyny jechali wodzowie plemienni, trzej bracia rodzeni: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich, choć na swój sposób dorodny, inny prezentował wygląd i naturę: Lech szczery i pogodny, Rus milczący i zamknięty w sobie, Czech niespokojny, bystry i ruchliwy.
W południe całe plemię przeprawiło się przez niewielką rzekę, która srebrzystą wstęgą łączyła z sobą łańcuch drobnych, malowniczych jezior przebłyskujących wśród drzew w prawo i w lewo. Puszcza rzedła coraz bardziej i wreszcie urwała się, jakby ucięta toporem.
Przed oczyma idących roztoczyła się piękna i rozległa dolina, a w jej głębi wznosiło się kilka niezbyt wysokich pagórków oblanych wokół wieńcem niewielkich jezior. Na najwyższym wzgórzu wznosił się potężny, stary dąb. Lechowi aż oczy roześmiały się na widok tej uroczej krainy i wstrzymał bezwiednie konia.
A oto od strony najbliższego jeziora wzbił się nagle w górę srebrnopióry ptak, potężny biały orzeł niosący zdobycz w szponach, i zatoczywszy szerokie koło nad samotnym dębem na wzgórzu osiadł na jego szczycie witany radosnym kwileniem piskląt. Rus porwał za łuk i wspiął konia do galopu, ale Lech położył mu łagodnie dłoń na cuglach.
- Zaczekaj, mój bracie! Oto sam Bóg najwyższy, gromowładny i wszystkowidzący Światowid, zsyła nam znak swój widoczny. Tego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, a wokół dębu zbuduję gród swój książęcy i od orlego gniazda Gniezdnem go nazwę.
Wojowie i starszyzna wznieśli na znak zgody trzykrotne „hura", ale brat książęcy, Rus, zmarszczył sokole brwi i po namyśle tak oto odpowiedział:
- Piękna to jest dolina, ale nas jest mnogo jako piasku w tych jeziorach, nie wyżywi wszystkich ta ziemia.
Więc zrobili wiec wszystkich wojów i starszyzny rodów i uradzili zgodnie, iż Lech zostanie tu ze swym ludem, a Czech i Rus pójdą dalej szukać dla swych plemion innych dziedzin. Nazajutrz, pożegnawszy się, Czech i Rus odjechali ze swymi wojami.
A tymczasem na rozkaz knezia Lecha w okolicznej puszczy co dzień dudniły topory i poszóstne zaprzęgi wołów zwoziły na wzgórze z orlim gniazdem potężne pnie dębowe, strzeliste sosny żywiczne i wysmukłe, twarde buki. Nim jesień uzłociła okoliczne bory, już gród książęcy, Gniezdno, stał na najwznioślejszym wzgórzu.
A para białych orłów, jakby wyczuwając, iż są dla tego ludu świętymi ptakami, zaprawiała spokojnie swe młode pisklęta do lotu.
Marian Orłoń
16
Książę Popiel i myszy
Rozrastał się gród Gniezno, założony przez Lecha, zmieniali się jego władcy, aż na tron wstąpił książę Popiel. Zły to był władca. Do rządzenia rękę miał twardą, a do rozrzutności nader lekką. Drżał, by władzy nie stracić i z nikim jej nie dzielić, choć sam mądrze zarządzać nie potrafił. Gnębił poddanych, bezlitośnie ściągał daniny, by je wnet przepuścić na uczty i zabawy. Gardził radami stryjów, którzy go na tron powołali i w rządach pomagać mieli, chełpliwie głosząc, że sam sobie poradzi. Z wielkim niepokojem patrzono na poczynania młodego władcy. Wróżono najgorsze.
Aż tu naraz rozeszła się wieść, że książę żenić się zamierza. Nadzieja wstąpiła w serca stryjów i poddanych.
- Mądra żona niejednego ze złej drogi sprowadziła - mówiono. - Może i ta go odmieni? Może hulanki mu z głowy wybije i oczy na sprawy kraju otworzy? Może mu serce zmiękczy i w doli poddanych ulży?
A żoną Popielą zostać miała księżniczka niemiecka, z którą go od pewnego czasu swatano.
I wkrótce też nią została. Wyprawiono wesele wystawne i huczne, jak na zwyczaje Popielą przystało. Przez kilka dni gnieźnieński gród rozbrzmiewał muzyką i śpiewem, przez kilka dni opróżniano beczki z winem i miodem oraz jedzono mięsa najrozmaitsze.
Jednakże wnet się okazało, że przedwczesna była nadzieja stryjów i poddanych. Nowa księżniczka okazała się dla męża nie dobrym, ale złym duchem. Za jej to przyczyną na dworze książęcym bawiono się jeszcze huczniej, zaś niedola poddanych wzrosła. Bowiem chciwość księżnej nie miała granic. Oszczędzała ona na wszystkim z wyjątkiem przepychu i zabaw.
Boleli nad tym stryjowie, upominali księcia, wreszcie zagrozili mu pozbawieniem władzy, jeśli swego postępowania nie zmieni. Przestraszył się Popiel tej groźby, wiedział, że spełnić się ona może. Od dawna już zresztą stryjów o knowania podejrzewał, poszedł więc radzić się żony, co ma czynić. A miała księżna serce nie tylko chciwe, ale również podstępne i okrutne. W tym to podstępnym sercu zrodził się plan, który Popielowi rychło podsunęła.
W kilka dni później do każdego z Popielowych stryjów przy cwałował wysłaniec z posłaniem, że książę zaprasza krewniaków na ucztę pojednawczą, jaką w grodzie zwanym Kruszwicą, leżącym nad jeziorem Gopłem, zamierza wyprawić. Ucieszyła
18
stryjów ta naglą przemiana księcia i choć na dnie ich serc czaiła się jeszcze nieufność, to jak jeden mąż do Kruszwicy zjechali.
Wprowadzono ich do okazałej komnaty, gdzie Popiel wraz z księżną czekali, zapraszając do stołów obficie jadłem zastawionych. Zaskoczeni przyjęciem, goście nie zwrócili uwagi na fałszywą uprzejmość księcia i złe błyski w oczach jego żony. Zajmowali miejsca według starszeństwa, a gdy to uczynili, Popiel przemówił w te słowa:
- Raduję się, że przybyliście i jesteście gotowi na wyciągniętą rękę wyciągniętą ręką odpowiedzieć. Każdy człowiek błądzi, ale przychodzi taki czas, kiedy z błędów wyrasta. I na mnie taki czas przyszedł. Pomogły mi w tym wasze rady i napomnienia. Żeby już więcej swarów między nami nie było, podnieśmy puchary i wypijmy za zgodę!
Powstali wszyscy z miejsc i ujmując w dłonie puchary gromko odkrzyknęli:
- Za zgodę!
Trącono się cynowymi naczyniami i toast został spełniony. I w tym momencie jakby czymś złowieszczym powiało po komnacie. Bolesny skurcz przebiegł po twarzach gości. Niewidzialne ręce ścisnęły im gardła. Czarna zasłona opadła na oczy. Z bezsilnych rąk wypadły puchary. Nogi ugięły się pod biesiadnikami i stryjowie, jeden po drugim, zwalili się na podłogę. Sztywniejące języki mogły jedynie wyszeptać:
- Zdrada! Otruto nas! Zdrada!
u
Triumfalny śmiech Popielą wypełnił komnatę.
- Tak, truciznę piliście, a nie wino! - wołał. - To była zapłata za wasze knowania. Za to, że czyhaliście na mój tron, jak dziki zwierz na łatwą zdobycz. Przejrzałem was, ale wyście mnie nie przejrzeli i dlatego konacie teraz w mękach. A gdy ostatni z was sczeźnie, każę wasze ciała do Gopła wrzucić, bo nie zasłużyliście na inny pogrzeb!
Tak się też stało. Gdy ostatni ze stryjów ducha wyzionął, służba wywlokła ich ciała z komnaty i w wodach Gopła zatopiła.
W grodzie zaś ucztowano. Wszak stoły były już zastawione, a uczta w pełni zasłużona. Książę radował się, że osiadł wreszcie mocno na tronie, a księżna była dumna, że stało się to dzięki jej pomysłowi.
Ucztując, nie zwrócili uwagi na czarne chmury, które skłębiły się nagle nad Kruszwicą. I nie przeczuwali, że nadciągają chmury stokroć groźniejsze od nich. Mieli się o tym niebawem przekonać.
Popiel i jego małżonka spożywali właśnie wieczerzę i rozmawiali o rychłym powrocie do Gniezna, kiedy do komnaty wpadł pobladły giermek krzycząc od progu:
- Myszy, panie!
- Jakie myszy? - zdumiał się Popiel.
- Nadciągają ze wszystkich stron - wyrzucał z siebie giermek. - Pełno ich w grodzie. Są wszędzie. Rzucają się na'ludzi. Gryzą.
Popiel przyjrzał mu się uważnie i spytał:
- Nie chórzyście aby?
20
21
- Nie, panie. One naprawdę...
I nie dokończył, bo nagle przez uchylone drzwi wdarła się do komnaty szara, popiskująca masa małych zwierzątek, wypełniła komnatę, otoczyła książęcą parę i rzuciła się na nią. Zerwał się przestraszony książę, wrzasnęła przerażona księżna i oboje poczęli odpędzać natarczywe stworzenia, ale te - niezrażone - zaczęły wspinać się na stoły, wdzierać na książęce szaty, wbijać ostre zęby w odsłoniętą skórę.
- Służba! Straże! - krzyknął Popiel. - Usunąć to szkaradzieństwo! Wybić do nogi!
Rzucili się słudzy na szarą, ruchliwą masę, ale im więcej myszy ginęło pod ich uderzeniami, tym więcej ich przybywało. Rosła ta mysia fala, kłębiła się, nie było przed nią ucieczki. Daremnie Popiel i księżna chronili się do kolejnych komnat, daremnie szczelnie zamykali za sobą drzwi. Zdawało się, że mysia chmara przenika ściany, korzysta z tajemnych przejść i ściga uciekających.
- Na wyspę! Na jezioro! - zadecydował w końcu Popiel, upatrując w tym ostatecznego ratunku.
Ale i to nie pomogło. Mysia nawałnica dopadła ich również na wyspie. I wtedy Popiel zrozumiał, że nie ma już ratunku. To nie zwyczajne myszy go ścigają, ale pomsta i kara za otrutych podstępnie stryjów. A była to kara równie okrutna, jak okrutna była zbrodnia dokonana przez księcia i jego małżonkę. Zginęli oboje, zagryzieni przez setki, tysiące małych, szarych stworzonek.
Cecylia Niewiadomska
22
Piast
Podczas rządów Popielą niedaleko Kruszwicy miał własną zagrodę zamożny kmieć, Piast kołodziej*. Szanowali i kochali go sąsiedzi, bo chętny był do rady i pomocy, uczynny dla każdego, mądry i gospodarny.
Oprócz chaty i roli miał dużą pasiekę, która dostarczała mu miodu i wosku. Zarabiał także kołodziej stwem, więc pracy miał niemało, lecz i dostatek wszystkiego. Dobra żona Rzepicha pomagała mu w gospodarstwie, a wesołe i zdrowe dzieci stanowiły szczęście rodziców.
Poeta polski Niemcewicz, który przed stu laty prawie w pięknych śpiewach historycznych opisał sławnych ludzi i ważniejsze wypadki z naszych dziejów, tak o tym kmieciu mówił:
Pośród Kruszwicy spokojnych wieśniaków Był Piast, co bogów i ludzi miłował.
* kołodziej - wyrabiający wozy
Dom jego szczupły, ale zewsząd czysty, Za Gopłem małą pasiekę posiadał, Cienił lepiankę jawor wiekuisty, A na nim bocian gniazdo swe zakładał.
Właśnie podczas sporów z Popielem o wiece skończył lat siedem najstarszy syn Piasta. Była to dla rodziny bardzo ważna uroczystość, gdyż chłopiec z rąk matki przechodził pod opiekę ojca. W dniu urodzin dziecka obchodzono tak zwane postrzyżyny, to jest ojciec po raz pierwszy obcinał synowi długie włosy, nadawał mu imię i wzywał dla niego błogosławieństwa przodków.
Na ten obrządek spraszano sąsiadów i ugasz-czano ich hojnie, aby upamiętnić dla nich to zdarzenie i zapewnić dziecku ich życzliwość. Toteż Piast i Rzepicha zawczasu przygotowali dostateczny zapas mięsa i pieczywa, miodu i owoców leśnych. Uprzątnięto chatę, przystrojono zielenią, zastawiono obficie stoły.
Właśnie sproszeni goście zasiedli za stołem, kiedy w progu stanęli nie znani nikomu podróżni. Byli to dwaj młodzieńcy o jasnych i pogodnych twarzach; zakurzone ich szaty świadczyły wyraźnie, że daleką przebyli drogę - prosili o wypoczynek. Byli przed książęcym dworem, ale ich tam nie wpuszczono, może znajdą gościnność pod wieśniaczą strzechą.
Gościnność i w pogańskiej Polsce była najświętszym prawem, obowiązkiem. Gość w dom - Bóg w dom - mówi stare przysłowie, a maluje ono wiernie, co czuł i myślał każdy.
J
Z radością też powitał Piast przybyłych, podał im wody, aby obmyli się z kurzu, i posadził za stołem prosząc, aby jedli.
Tymczasem rozpoczęły się obrzędy.
Matka przyprowadziła biało ubranego chłopca, w płóciennej koszuli, z rozczesanymi długimi włosami, i powiodła go przed ojca.
Chłopak padł mu do nóg, a Piast go podniósł, uściskał, pokropił wodą ze źródła i ująwszy nożyce, przystrzygł mu włosy nad czołem.
Oddał potem nożyce najstarszemu z gości, ten uciął znowu długi pukiel i tak koleją co starsi krewni i sąsiedzi strzygli po trochu włosy wkoło głowy dziecka.
Kobiety je zbierały, aby zakopać w ziemię.
Wtedy podnieśli się obcy podróżni, a jeden z nich przemówił:
- Pozwólcie i nam, bracia, pobłogosławić chłopca w imię naszego Boga.
I zrobiwszy znak krzyża, dodał:
- W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego chrzczę ciebie, Ziemowicie. Niech błogosławieństwo Boże będzie z tobą, nad domem twoim i dziećmi twoimi.
Obecni słuchali tego ze zdziwieniem, wzruszeni i pełni wdzięczności. Błogosławieństwo Boże jest przecież największym darem. Imię Ziemowita podobało się też wszystkim, Piast dziękował serdecznie.
Rozpoczęły się teraz pieśni obrzędowe. Matka przyniosła wieniec ze świeżych ziół upleciony i włożyła postrzyżonemu synowi na głowę, ojciec wziął
24
go za rękę i powiódł na cmentarz, aby modlitwą uczcić duchy dziadków i zostawić ofiary na ich grobach.
Przez drogę śpiewano pieśni, groby polano mlekiem, poustawiano na nich misy z jadłem.
Kiedy wrócono na koniec do domu, spostrzeżono, że obcy młodzieńcy zniknęli. Kiedy odeszli, nikt nie zauważył, nikt nie wiedział, w którą stronę się udali. Musieli być to ludzie święci, gdyż zostawili święty dar bogów: błogosławieństwo.
Rozeszli się na koniec goście, ale nazajutrz wrócili z wieściami, że kmiecie się zbierają, aby obrać innego księcia; Popielą nikt słuchać nie chce.
Ze wszystkich stron schodziły się liczne gromady, jedni szli pieszo, inni jechali na wozach, tamci znów konno, a nikt zagrody Piasta nie ominął. Każdy rad był usłyszeć jego mądre słowa i pokrzepić siły za gościnnym stołem. W Kruszwicy bardzo prędko głód zaczął dokuczać: okolica nie mogła wyżywić tylu ludzi, wielkich zapasów nikt z sobą nie przywiózł, a to, co było, nie wystarczało dla wszystkich.
Gościnny kołodziej witał, podejmował, lecz w duszy rosła mu troska i trwoga: skądże dla tylu wystarczy? I co począć, skoro zabraknie żywności?
Z niepokojem pyta żony, co ma jeszcze w spiżarni. Biegnie Rzepicha zaraz do komory, ale po chwili wraca i opowiada z największym zdziwieniem, że zapasów nic nie ubywa, wszystkie miski pełne jedzenia, jak były.
Cieszy się Piast i dziwi, dziękuje bogom za ten dar ich łaski i śmielej zaprasza, częstuje.
_ 26
- Dobry z ciebie gospodarz - chwalą ze zdziwieniem goście - kiedy wystarczysz na takie gromady.
- Nie moja w tym zasługa - tłumaczy się wieśniak. - Boża to wola i błogosławieństwo: świętych snadź ludzi ugościłem w chacie, bo odtąd nie ubywa mi zapasów.
Zdumieli się wszyscy, spojrzeli na siebie.
- A jakiegoż nam szukać księcia, jeśli nie takiego, któremu bogowie sami błogosławią! Nad Piastem boska ręka i opieka, Piast szczęśliwie nami rządzić będzie.
I zasiadł Piast kołodziej na tronie w Kruszwicy.
Już wdział purpurę, wziął miecz wojowniczy, Świetną koroną uwieńczył swe skronie, A wdzięczny, pragnąc uczcić stan rolniczy, Rozkazał pług swój postawić przy tronie.
Stanisław Swirko
Założenie Poznania
Kilka długich lat upłynęło już od chwili, gdy trzej bracia, Lech, Czech i Rus, pożegnali się z sobą.
Nadeszła pogodna, złota jesień - okres myślistwa. Lech zebrał swoją drużynę i wyruszył na wielkie łowy. Za drużyną powlokły się wozy na upolowaną zwierzynę oraz piesi łucznicy i oszczepnicy, jako że czasy nie były zupełnie spokojne. Skierowali się na zachód i wkrótce wkroczyli w ogromną puszczę. Raz po raz pomykała przed drużyną książęcą to gromada płochliwych saren, to jeleń rogacz. Niekiedy ziemia zadudniła od ciężkiego truchtu stada żubrów lub turów. Wtedy puszcza napełniała się psim jazgotem, tętentem kopyt końskich i graniem rogów myśliwskich obwieszczających triumf łowiecki.
Trzeciego dnia rano, w pogoni za potężnym turem, dotarli aż do ujścia rzeki Cybiny do Warty, gdzie leżała wioska rybaków i bobrowników książęcych, Stragona.
Nagle od północy zabrzmiał wśród puszczy daleki odgłos rogów.
28
- Któż to być może? - ozwał się kneź Lech - czy nie zabłąkał się który z wojów naszych?
Wojowie popatrzyli wokół siebie - byli wszyscy. Wozy ze zwierzyną również nadciągały skrzypiąc kołami po leśnych wykrotach. Za pierwszym rogiem ozwał się drugi i trzeci.
- Wróg to pewnie jakiś najechał ziemie nasze - rzekł kneź Lech, po czym kazał cofnąć się na skraj lasu i przygotować się do odparcia napaści. Łucznicy i oszczepnicy skryli się za drzewami, a wojowie przygotowali łuki i miecze i uformowali szyk bojowy. A tymczasem granie rogów było coraz liczniejsze i coraz bliższe. Wiatr donosił już tętent kopyt końskich i gwar ludzi. Wreszcie wychyliła się z puszczy spora drużyna wojów. Na jej czele jechali dwaj wodzowie. Zdążali wprost ku Stragonie.
Kneź Lech rozkazał swym wojom zadąć na rogach hasło bojowe, po czym zwinąwszy dłoń w tubę zakrzyknął:
- Kto jesteście i czego szukacie na obcej ziemi?
- Ziemia to niczyja, a czego szukamy, to rzecz nasza! - ozwał się któryś z jadących.
Nie było na co czekać. Na rozkaz knezia Lecha zawarczały pierwsze groty łuczników, a on sam razem z drużyną uderzył jak wicher na wroga. Już miały się skrzyżować wzniesione w górę miecze, gdy nagle Lech rzucił broń na ziemię i krzyknął radośnie:
- Czech! Rus! Brać moja! Bywajcie! Zdumieli się wojowie obu drużyn, a potem schowawszy miecze zaczęli się witać. A trzej bracia,
Lech, Czech i Rus, padli sobie w ramiona i ściskali się długo i serdecznie.
Kneź Lech postanowił godnie uczcić spotkanie z braćmi, rozkazał więc rozpalić ogniska i piec nad nimi na rożnach sarnie i jelenie udźce. Przy jadle i miodzie rozwiązały się języki, więc Czech i Rus na przemiany jęli opowiadać o kilkuletnich swoich wędrówkach wśród Słowian za Odrą. Byli u Ranów na wyspie Rugii i u Radarów w świętym grodzie Swarożyca w Radogoszczy, i w Dyminie u Czrez-pienian, i u Obodrzytów w Dąbinie, i u Wągrów w Lubece.
- Wszyscy oni - opowiadał Rus - połączyli się razem i dzielnie gromią Germanów, których my zowiemy Niemcami, jako że mowy naszej nie znają.
- Pomagaliśmy im w bojach, a teraz wracamy z licznymi darami - dodał Czech.
- Zdrowie wasze, bratowie! - ozwał się Lech, wznosząc w górę srebrną czarę z miodem - w wasze ręce Czechu i Rusie!...
Gdy kubek z miodem obiegł w krąg zgromadzonych przy ognisku kneziów i wojów, Lech znów zabrał głos:
- Dzień dzisiejszy pozostanie na zawsze w pamięci naszej, w tym bowiem dniu poznan był po wielu latach rozłąki brat mój Rus i brat mój Czech. Na pamiątkę tego spotkania zbuduję na miejscu wioski Stragony nowy gród warowny i nazwę go Poznan.
- Hura!... hura!... - wykrzyknęli na znak radości i zgody wszyscy wojowie.
- Niech żyje nowy gród Poznań!
- Niech żyje kneź Lech!
I znowu srebrna czara z miodem obiegła w krąg zebraną starszyznę.
Wiosną następnego roku kneź Lech zbudował na prawym brzegu Warty warowny gród Poznań. Na podgrodziu zaczęli wznosić swe domy rzemieślnicy i kupcy. W ten sposób powstało miasto Poznań, które z czasem przekroczyło Jewy brzeg Warty i tu się najbujniej rozbudowało.
A podanie o założeniu miasta przez trzech braci znalazło później swój wyraz na jednej z wieżyczek ratusza poznańskiego, gdzie widnieją trzy dostojne głowy nakryte wspólnym kołpakiem.
Czesław Kędzierski
Trębacz ratuszowy i król kruków
Opowiem wam dziś pewną piękną historię o ratuszu poznańskim. Ratusz poznański znacie z pewnością wszyscy, a przynajmniej znacie wy wszycy, którzy mieszkacie w Poznaniu, a wy, kochani, mieszkający tam dalej, poza Poznaniem, widzieliście już zapewne ratusz poznański choćby na obrazku, na fotografii. Jest to najpiękniejszy gmach Poznania, a jeden z najpiękniejszych w całej Polsce. Wznosi się on na Starym Rynku od sześciuset lat, dumna jego, wysoka, niebotyczna wieża pamięta jeszcze chwały pełne czasy Jagiellońskie.
Z wieży tej roztacza się piękny widok na całe miasto i daleką okolicę. W wieży, tuż pod wielkim zegarem, znajduje się od dawien dawna izba tak zwanego trębacza ratuszowego. Trębacz ratuszowy był w dawnych czasach wartownikiem miejskim, to znaczy ^ czuwał stale we dnie i w nocy nad bezpieczeństwem miasta. Jeżeli na przykład gdzieś w mieście wybuchnął pożar, wtedy trębacz ratuszo-
wy trąbił na alarm, wzywając mieszkańców do gaszenia pożaru.
Otóż przed wielu, wielu laty takim strażnikiem ratuszowym był zacny i wierny Przemko. Miał on synka Bolka, dla którego największą radością było przebywanie na galeryjce wieży. Przesiadywał tam też codziennie godzinami. Przyglądał się ze swej wysoczyzny ludziom chodzącym ulicami, takim maleńkim jak karzełki. I przyglądał się chmurkom na niebie, które przybierały kształty różnych wielkoludów i koni, i smoków fantastycznych. I przysłuchiwał się głośnemu tykaniu zegara ratuszowego. (...)
Ach, śliczny był świat tam wysoko, na wieży ratuszowej, całkiem inny niż ten mały, tam na dole, na rynku i ulicach miasta. Toteż Bolko postanowił zostać, gdy dorośnie, jeno trębaczem ratuszowym, podobnie jak ojciec jego, Przemko.
Jednego razu, kiedy Bolko siedział jak zwykle na galeryjce wieży i rozmarzonym okiem w dal patrzył, nagle coś czarnego runęło u nóg jego. Bolko przeraził się ogromnie, ale uspokoił się niebawem, gdy spostrzegł, że był to tylko czarny kruk. Ptak leżał bezsilny, z obwisłym i skrwawionym skrzydłem.
Bolko był chłopcem bardzo dobrym i litościwym dla wszelkich zwierząt. Toteż nie namyślając się długo, podniósł ostrożnie rannego kruka, pogłaskał czule po czarnym, lśniącym łebku i zaniósł do izby ojcowej. Tu wymył mu troskliwie zranione skrzydło, ranę wysmarował tłuszczem gojącym i ułożył na miękkim wełniaku, w kąciku obok swego łóżeczka.
li
33
Bolko siadywał teraz całymi dniami przy kruku i pielęgnował go z serdeczną litością. I jakaż była jego radość, gdy po kilku dniach kruk wyzdrowiał już o tyle, że mógł się jako tako ruszać. Od tej chwili - skacząc zabawnie, kruk chodził wszędzie za Bolkiem, niby piesek wierny za swoim panem.
Aliści minął dalszy tydzień, kruk zupełnie już wyzdrowiał i wtedy jednej nocy zdarzyło się coś niezwykłego.
Oto kruk wskoczył na łóżeczko i dziobem uderzył Bolka lekko kilka razy w rękę.
Bolko zbudził się, otworzył oczy szeroko - i nagle stała się światłość. Przed nim stal kruk, który niebawem zmienił się w małego karzełka, w długim płaszczu purpurowym i ze złotą koroną na głowie. Bolko oniemiał z przerażenia.
Ale w tejże chwili karzełek przemówił do niego głosem smutnym a pełnym miłości:
- Nie lękaj się, Bolku. Ja jestem królem kruków, któremu uratowałeś życie. Pewien strzelec miejski strzelił do mnie z samopału i przestrzelił mi skrzydło. I gdyby nie twoje serce litościwe i twoja troskliwa opieka, byłbym na pewno umarł. Ale teraz nadeszła chwila, kiedy musimy się rozstać. Muszę już wracać do mego ludu kruczego. Tobie zawdzięczam dziś życie, a w podzięce za okazaną mi litość i miłość pozostawiam ci ten oto mały upominek.
Powiedziawszy to, wręczył Bolkowi małą srebrną trąbkę, po czym rzekł jeszcze:
- Gdy będziesz kiedy w potrzebie, zatrąb na tej
34
trąbce z wieży ratuszowej, zatrąb z każdego narożnika wieży na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością. A teraz żegnaj mi!
I karzełek zmienił się z powrotem w kruka, skoczył na okno, rozpostarł skrzydła i zniknął w przestrzeni, wśród ciemnej nocy...
Po odlocie kruka Bolko posmutniał bardzo, żal mu było ptaka, który stał mu się towarzyszem najmilszym i zabawką i do którego przywiązał się całym sercem. Nazajutrz wyszukał w domu mocną tasiemkę, przywiązał do trąbki, po czym zawiesił ją na piersi. Odtąd już nie rozłączał się z trąbką ani na chwilę.
Minęły lata i Bolko wyrósł na dzielnego młodzieńca; pomagał ojcu w czuwaniu na wieży nad bezpieczeństwem miasta, a poza tym ćwiczył się w rzemiośle wojennym jako żołnierz miejski.
I wtedy to nastały ciężkie czasy dla Poznania. Wojska nieprzyjacielskie wtargnęły do Polski, stanęły przed murami Poznania i zaczęły uderzać na nie ze wszystkich stron. Poznańczycy bronili się dzielnie, a najdzielniej walczył Bolko. Ale nieprzyjaciół było bardzo wielu. I kiedy wojska nieprzyjacielskie z wielką siłą uderzyły na Bramę Wrocławską, wtedy zdawało się, że maluczko, a miasto zdobędą.
Kobiety, dzieci i starcy w popłochu chronili się do kościołów i pałacu arcybiskupa na wyspie Tum-skiej, a przy bramie zagrożonej zostali jeno mężczyźni. Walczyli jak lwy, ale szeregi ich malały coraz bardziej.
35
Bolko widząc dokoła siebie tak straszne spustoszenie, szalał z rozpaczy na myśl, że ukochane miasto padnie ofiarą wroga. Ale wtedy właśnie przypomniał sobie z lat dziecięcych trąbkę i słowa karzełka, króla kruków:
„Gdy będziesz w potrzebie, zatrąb na tej trąbce z wieży ratuszowej na cztery strony świata i czekaj na mnie z ufnością".
I Bolko powiedział sobie:
„Wszakże jestem teraz w wielkiej potrzebie, wszakże miastu mojemu i wszystkim mieszkańcom grozi straszne niebezpieczeństwo od wroga. Pokaż więc, trąbko moja, swoją moc!"
Po czym Bolko zawołał do swych walczących towarzyszów:
- Wytrwajcie, bracia, na stanowisku! Nie dajcie się! Ja śpieszę po pomoc! Nasze będzie zwycięstwo! Wytrwajcie! Bóg i Ojczyzna! - krzyknął i pobiegł co tchu w stronę ratusza, wbiegł po krętych schodach na wieżę ratuszową i na swej srebrnej trąbce zagrał z całych sił na wszystkie cztery strony świata.
Gdy przebrzmiał ostatni dźwięk trąbki, Bolko wytężył wzrok i słuch. Z zapartym oddechem czekał na to, co teraz powinno nastąpić. Hen, na dole, na murawach koło Bramy Wrocławskiej toczyła się dalej walka zażarta i nic nie zaszło takiego, co by zapowiadało bliski ratunek dla oblężonych.
Bolko niecierpliwił się coraz więcej, każda chwila oczekiwania wydawała mu się wiecznością. Okrzyki walczących wzmagają się, rosną, aż w pewnej chwili
wybuchają potężnym rykiem zwycięstwa. To wojska nieprzyjacielskie zaczynają przełamywać opór walczących obrońców.
Bolko, zobaczywszy to, myślał już tylko o tym, że nie wolno mu stać tu bezczynnie, że musi podążyć co prędzej naprzeciw wrogom - i choćby zginąć śmiercią walecznych, i już odwrócił się, by zbiec z wieży ratuszowej, gdy wtem ktoś przytrzymał go za kurtkę. Bolko spojrzał za siebie i jakież było jego zdziwienie, kiedy ujrzał króla kruków w płaszczu purpurowym na ramionach i w koronie złotej na głowie.
- Przywołałeś mnie - rzekł do Bolka. - Uspokój się, pomoc już bliska. - A powiedziawszy to, przyłożył do ust maleńką złotą trąbkę i zatrąbił swój sygnał królewski.
I w tejże chwili na krańcach nieba pokazały się chmury czarne, które zbliżały się z błyskawiczną szybkością. Były to olbrzymie, niezliczone, tysiączne stada kruków, nadlatujące nad miasto ze wszystkich stron.
Bolko, zobaczywszy to, oniemiał całkiem ze zdumienia. Zafurkotało w powietrzu, załomotało, jak gdyby grzmot szalejącej burzy, i tysiące kruków, kracząc złowieszczo, runęły z góry wprost na wojska nieprzyjacielskie. Mocnymi skrzydłami biły w twarze napastników.
I wtedy stało się coś całkiem nieoczekiwanego. Wrogowie sądząc, że to sam diabeł wystąpił przeciwko nim na czele swych wojsk piekielnych, rzucali broń i uciekali w popłochu. Ale kruki nie zaprze-
37
stały walki, a przeciwnie - rzuciły się w pogoń za uciekającymi i zabijały ich swoimi dziobami.
Bolko nie posiadał się z radości. Pałającymi oczyma śledził przebieg tej dziwnej walki i ostateczną klęskę wojsk napastniczych. A kiedy ostatni wróg legł pod ciosami potężnych kruków, wtedy dopiero ocknął się i odwrócił się, ażeby podziękować swemu wybawcy. Ale króla kruków już nie było. Znikł niepostrzeżenie.
Bolko dojrzał go w oddali, lecącego na czele swych zwycięskich wojsk kruczych. Zerwał więc czapkę z głowy i krzyknął za odlatującymi:
- Zegnaj mi, królu kruków! Dzięki ci, dzięki stokrotne za zwycięstwo!
Radość wielka zapanowała w mieście z powodu pogromu wroga. Bolka w nagrodę za uratowanie miasta od wroga obnoszono tryumfalnie po wszystkich ulicach i obrano wójtem miasta Poznania.
A dla uczczenia tego niezwykłego zwycięstwa postanowiono, ażeby trębacz ratuszowy od tej pory grał hejnał zwycięski króla kruków stale, co godzinę, z czterech narożników wieży. Hejnał ten słyszymy po dziś dzień. Kruki co prawda już nie przylatują, ponieważ srebrna trąbka króla kruków zaginęła bezpowrotnie. Bolko upuścił ją z wieży przerażony widokiem zbliżających się stad kruczych. I mimo poszukiwań trąbki czarodziejskiej już nie znaleziono. Przepadła bez śladu. Pozostał jednak hejnał, który nam gra.
Stanisław Świrko
Przedziwna historia
o koziołkach poznańskich
się to roku pańskiego 1551, za panowania
Wielce miłościwego króla Zygmunta Augusta.
Czasy były spokojne, skarbiec miejski zasobny, dlatego też sławetni ojcowie miasta Poznania uradzili zgodnie, by na rozbudowywanym właśnie ratuszu ufundować zegar okazały, który by wydzwaniał godziny, półgodziny i kwadranse i służył obywatelom wszystkich stanów. Zawarli też w tej materii kontrakt uroczysty z mistrzem cechu zegarowego, imć Bartłomiejem Wolfem z Gubina, który podjął się takowy zegar wykonać.
Właśnie nadszedł umówiony termin - 15 września pomienionego roku, i mistrz Bartłomiej postanowił zaprezentować radzie miejskiej wykonany przez siebie zegar, umieszczony już kilka dni wcześniej na wieży ratuszowej.
Zeszli się na tę uroczystość wszyscy rajcy miejscy, zaproszono burmistrzów z innych miast wielkopolskich, zapowiedział swój przyjazd nawet sam jaśnie wielmożny wojewoda poznański.
39
Wkoło ratusza zebrała się wielka ciżba pospólstwa, ale straż miejska miała surowo przykazane, by wpuszczać do ratusza jeno dostojników miejskich i zaproszonych gości. W sali rozstawiono już stoły, wyciągano z piwnic omszałe gąsiory ze stuletnim węgrzynem i miodem kruszwickim i przygotowywano pieczywa i cukry.
Najwięcej roboty miał dnia tego imć pan Gąska, kuchmistrz poznański, któremu sam burmistrz polecił przygotować na ucztę pieczeń sarnią szpikowaną słoniną z papryką, jako że był to przysmak wojewodziński. Stał więc imć pan Gąska od wczesnego ranka przy ognisku, lewą ręką obracał rożen z pieczenia, a prawą raz po raz polewał skwierczącą sarninę roztopionym masłem przyprawionym gorzkimi migdałami, cynamonem i muszkatołową gałką.
Wkoło rozchodziła się woń tak smakowita, iż kuchcikowi Pietrkowi, który od rana z powodu rozgardiaszu i bieganiny ledwie kęs chleba zjeść zdołał, aż ckniło na wnątrzu. Spoglądał więc pożądliwie na stojący na ławie obok komina dzban z piwem, z którego mistrz Gąska raz po raz pociągał sobie z lubością, że aż mu grała spocona grdyka. Myślał Pietrek, że pryncypał wyrozumie wymowne spojrzenie oczu jego i da mu się napić choć krztynę, ale mistrz Gąska, zajęty sarnią pieczenia, ani spojrzał w jego stronę.
Wtem przed ratuszem zagrała trąbka i krzyk się rozległ wśród pospólstwa:
- Jadą, już jadą!
- Trzymaj rożen! - krzyknął kuchmistrz do Piet-rka i wyskoczył z kuchni, by popatrzeć na przyjeżdżających gości.
Pietrkowi było w to graj! Wsparł rożen o komin, a sam przypiął się jak pijawka do dzbana z piwem.
- Co za wspaniałe piwo, jeszcze takiegom nie pił w życiu swoim-mruczał Pietrek mlaskając językiem.
Nagle stała się rzecz straszna. Rożen obsunął się z komina i na wpół upieczony sarni udziec runął w sam środek ogniska. Czarny dym wypełnił całą kuchnię. Pietrek oderwał się od dzbana z piwem i zaczął wrzeszczeć, jakby go ze skóry obdzierano.
- Pali się!... Pali się!... -Gdy imć pan Gąska przybiegł na ratunek, było
już za późno: z sarniego udźca pozostał tylko czarny, skwierczący węgiel. W pierwszym porywie złości mistrz Gąska porwał Pietrka za kark i tłukł w niego jak w bęben, aż się zasapał ze zmęczenia. A potem złapał się z desperacji za głowę:
- Co ja teraz pocznę nieszczęsny! Wojewoda wprawdzie jeszcze nie przyjechał, ale lada chwila przybyć może, a tu nie mam pieczystego na stół!
Użaliwszy się w ten sposób, raz jeszcze wytataro-wał skórę biednemu Pietrkowi, a potem skoczył po radę do ochmistrza. Za chwilę był już z powrotem z dukatem w ręku. Wcisnął pieniądz w dłoń Pietr-kową i krzyknął:
- Chybaj, a żywo,'do kramu rzeźnickiego i przynieś tu w te pędy ćwiartkę cielęciny, zrobimy nową pieczeń.
40
Pietrek otarł kułakiem łzy z oczu, zacisnął dukata w garści i skoczył ku jatkom, ile miał siły w nogach. Ale gdzie tam! Była przecież niedziela i wszyscy rzemieślnicy w odświętnych strojach poszli pod ratusz na zegarowy festyn. Biegał więc Pietrek na próżno od jatki do jatki i bębnił pięściami w zawarte dźwierza kramów. Wreszcie ręce opadły mu ze zmęczenia, a łzy napłynęły do oczu z wielkiej żałości i bezradności.
Nagle coś zabeczało wedle niego raz i drugi. Obejrzał się Pietrek i widzi: na małej łączce, tuż za ostatnim kramem pasą się upalikowane dwa tłuste, białe koziołki. Niewiele myśląc porwał Pietrek za powrózek i popędził z koziołkami w stronę ratusza. Posłyszał jeno za sobą jakiś rozpaczliwy krzyk niewieści, ale nic na to nie zważał. Za chwilę był już w zadymionej kuchni.
- Panie majstrze! - wołał zasapany - cielęciny nie ma, bośmy oba zabaczyli, że to dziś niedziela, wszystkie jatki zawarte na amen! Ale przywiodłem ze sobą dwa tłuste koźlaki, z nich też będzie można zrobić pieczeń!
- Widzę, żeś nie w ciemię bity! - zawołał uradowany Gąska. - Rozpętaj koźlęta i podłóż drew na ogień, a ja skoczę po nóż. Zrobimy taką pieczeń, że i sam jaśnie wojewoda, chociaż myśliwy zawołany, nie pozna się: sarna li to, czy koza!
I z wielkiej uciechy zaśmiał się całą gębą. Rozwiązał Pietrek powrózek koźlętom, a potem podkładał drwa na komin i dmuchał w żar przygas-
ły. Na to tylko czekały koziołki: beknęły z uciechy i prysnęły w otwarte drzwi.
Skoczył Pietrek z krzykiem za nimi, one hyc na wschody, on na wschody, one hyc na wieżę, coraz wyżej i wyżej, aż wdarły się hen wysoko na gzyms okienny wedle zegara mistrza Bartłomieja, gdzie bez drabiny nijak wleźć nie było można.
Usiadł Pietrek na ostatnim stopniu wschodów i zapłakał głośno jak bóbr nad swoją dolą nieszczęsną. Przybiegł za nim mistrz Gąska, popatrzył w górę na stojące na gzymsie koziołki i takoż z desperacji siadł na wschodach.
- Już nas dziś nic nie uratuje! Taka jest widać wola boska!
Tymczasem poszóstna kareta zadudniła przed ratuszem. Wysiadł z niej sam jaśnie wojewoda z wojewodziną. Skłonił się przed nimi burmistrz z godnością i powiódł dostojnych gości do sali rajcowskiej.
Wtem zastąpiła im drogę siwa staruszka.
- Sprawiedliwości! Jaśnie wielmożny panie!
Sprawiedliwości! - wołała łkając. - Obrabowali mnie przy niedzieli! W biały dzień! Jak zbójcy!
Burmistrz poczerwieniał z gniewu jak indor i krzyknął na babinę, którą znał przecie dobrze:
- Co też wy wygadujecie, Maciej owo! Któż was to obrabował? Upiłyście się, czyście się może blekotu najadły?
Ale Maciej owa nie ustępowała.
42
1(4" tUintiu\
XX^ rym
iJUiiJJJlIiłJJJJI/jjjj
W tym momencie wypadł z ratusza kuchmistrz naczelny, imć pan Gąska, ciągnąc za ucho Pietrka. Przypadł do kolan wojewody i ze skruchą wielką jął mu opowiadać całą historię o nieudanej sarniej pieczeni. W miarę opowiadania wojewoda rozchmurzał z wolna swoje oblicze, a gdy kuchmistrz zaczął się rozwodzić o ucieczce koziołków na wieżę - nie mógł już utrzymać urzędowej powagi, tylko zatknąwszy dłonie za pas słucki śmiał się długo
- Jam nie pijana! Obrabował mnie wasz kuchcik, Pietrek, ukradł mi parę moich ślicznych koźląt. Biegłam za nim i krzyczałam. Do ratusza je przywiódł. Pewnie je tu zaszlachtowano!
I znów zalała się łzami i zaczęła lamentować:
- Litości, jaśnie wielmożny wojewodo! Litości dla biednej wdowy i jej koziołków!...
Wojewoda nasępił groźnie brwi, targnął sumias-tego wąsa i zwrócił się do gospodarza grodu poznańskiego:
- Widzę, mości burmistrzu, że nieporządki tu u was jakoweś się wkradły i zamiast gościny, sądy wojewodzińskie sprawować tu będziemy musieli.
Nagle wysoko na ratuszu zabeczało coś raz, drugi i trzeci.
- Koziołki moje, koziołki! - zakrzyknęła Madejowa. - O tam... tam! Śliczności wy moje!...
Wszyscy jak na komendę zadarli głowy ku górze i oczom nie chcą wierzyć. Wysoko na wieży ratuszowej, tuż nad zegarem stoją na gzymsie dwa białe koziołki, bodą się łbami i beczą uciesznie.
W tym m