Żakiewicz Zbigniew - Ród Abaczów

Szczegóły
Tytuł Żakiewicz Zbigniew - Ród Abaczów
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

Żakiewicz Zbigniew - Ród Abaczów PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Ród Abaczów PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

Żakiewicz Zbigniew - Ród Abaczów - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Zbigniew Żakiewicz RÓD ABACZÓW Tower Press 2000 Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000 „...bo mocna jest jako śmierć miłość, twarda jako piekło rzewliwość, pochodnie jej pochodnie ognia i płomieniów." (Pieśń nad pieśniami, R. VIII, 6) I Nie od dziś i nie od wczoraj, lecz od zarania życia oddany byłem w pacht mocnych uczuć i czynów gwałtownych, znałem smak zdrady i słodycz wierności, znałem beznadziejność rozpaczy i opilstwo wesela, mogłem więc rzec o sobie, że dorosłem wcześniej, aniżeli zdołałem stać się dorosłym. Jakże więc daleki byłem od przypisywanej dzieciom poczciwości, a jak blisko podeszły do mnie cierpienia, sprawiając, że poczułem swe serce, choć było ono tak małe jak pestka, i że odkryłem swój charakter, o którym wątpili bliscy. Ale, mój Boże, cóż ma tu do rzeczy charakter, skoro było coś, co stało ponad charakterem, skoro z krwi i z kości, a nade wszystko z ducha byłem Abaczem, a będąc Abaczem podlegałem przekleństwu, jakie od kilku już pokoleń ciążyło nad rodem. Czyż małżeństwo mych rodziców nie jest dostateczną ilustracją, jak potężny może być głos przeznaczenia, jak hipnotyzującą siłę posiada mojra, gdy człowiek uwikła się (nawet z winy przodków) w jej tajemne rozrachunki! Bowiem tylko przeznaczenie zdolne jest układać swe szarady wbrew zdrowemu rozsądkowi, tylko tajemny los zdolny jest narzucić człowiekowi charakter niosący uczynki, jakie zadziwiają i trwożą postronnych i nie wtajemniczonych. Owa absurdalna logika, trapiąca od kilku pokoleń ród Abaczów, zwaliła się na moją matkę u progu samodzielnego życia, znacząc i moje początki piętnem gorzkiego wybraństwa. Bo czyż można było inną logiką wyjaśnić przyczynę małżeństwa mych rodziców, gdy ojciec młodością swą sięgał wówczas czasów narzeczeństwa starego Abacza, zaś matka tak mało doświadczyła życia, że dziś, gdy po dwakroć przekroczyłem wiek jej zamążpójścia, dziś dopiero jestem w stanie pojąć okrucieństwo przeznaczenia. Okrucieństwo owo okaże się tym okrutniejsze, jeśli będziemy pamiętali o bezprzykładnej bezinteresowności związku mych rodziców, albowiem nie kojarzyły się tu ani wielkie majątki, ani starożytne rody. Wróżebnej wymowy faktów nie może osłabić nawet to nagłe zakochanie się mego ojca, który przybywszy na wesele ciotki Eweliny i ujrzawszy matkę w krasie osiemnastu wiosen oraz w tym zdrowiu, jakie daje wieś i niewybredne, lecz zdrowe jedzenie, poczuł w swym sercu wzbierające uczucie. To, że jego odwieczne marzenia mogły się nagle i niespodziewanie ziścić, tym dobitniej świadczy, że w życie ojca wplątały się jakieś zewnętrzne i potężne siły. Jasne więc jest, że ów fatalizm, owo przeznaczenie ścigające Abaczów, dosięgłszy mych rodziców, musiało niezwłocznie odbić się i na życiu ich dziecka. Albo też, wyrażając się wprost i bez ogródek, mój los, los ostatniego potomka Abaczów, z powodu powyższych okoliczności, od zarania życia mógł ująć mnie w swoje kolczaste rękawice, aby trzymać już mocno i pewnie. A nawet śmiem sądzić, że w całej tej małżeńskiej historii wszystko było zaplanowane dokładnie i przemyślnie, że Abaczowe przeznaczenie dobrało bohaterów dramatu jak dwa przylegające ściśle fragmenty jednej całości i że ja również miałem stanowić godne całości uwieńczenie dzieła. Dlatego do pochopnych należałby sąd, że mój ojciec nie pochodząc z Abaczów był tylko biernym świadkiem wydarzeń. Połączenie w jednej osobie i w jednym sercu jurnej, prostodusznej i niezniszczalnej żubrowiczowości (która, co prawda, w swym indywidualnym wydaniu zasnuta była cieniem zmierzchu) z abaczowością, nienasyconą i jakże tragiczną, dało stop zaiste jedyny w swoim rodzaju! A przecież od strony ojca byłem jeszcze obciążony epoką, którą przeżywali dziadowie mych rówieśników, uzyskując tym większą podstawę ku temu, aby czuć się jako przybysz z innego świata. A moje przedwczesne dojrzewanie (ów charakter, co przestał być charakterem, a stał się głęboką świadomością siebie) dzięki starości ojca stało się czymś naturalnym, jeśli nie oczekiwanym. W ojcu też zyskałem nieświadomego sprzymierzeńca Niżan, gdy wzbudzał we mnie sympatię do na wpół feudalnych, wyraźnie jeszcze szlacheckich punktów honoru – mieściło się w nich zarówno zainteresowanie herbarzem Niesieckiego, jak i upodobanie w rzeczach i ideach sięgających stulecia. Tak więc na skutek niecodziennego małżeństwa rodziców zostałem bardzo wcześnie, wcześniej aniżeli to spotkało któregokolwiek z Abaczów, zawezwany do swego dramatu. I zanim wkroczyłem w świadome życie, zanim zdołałem pojąć niezwykłość warunków, w jakich dane mi było rosnąć, już zostałem stokrotnie obdarowany czułością, już byłem bezradny wobec świata jak człowiek, który nie może dnia przeżyć bez zastrzyku morfiny, już znajdowałem się we władaniu nienasyconego serca. Z tych właśnie powodów, pojawiwszy się w domu mych rodziców i jeszcze dobrze nie zagrzawszy w nim miejsca, już poczynałem rozpychać się łokciami, rosnąć z dnia na dzień (a rosłem tym szybciej, im obficiej byłem obdarowywany czułością macierzyńskiego serca), a rozwinąwszy się nadzwyczaj pięknie, jak kukułcze pisklę w szpaczym gnieździe, rozłożyłem skrzydła do pierwszych lotów. Szybko pojąłem, że pomiędzy moją matką a ojcem, który przyniósł nam nazwisko i swą prostoduszną poczciwość, dzieje się coś, co nie powinno się dziać, jeśli mam być rzeczywistym wnukiem Abacza. Zrozumiałem, że na skutek tego dziania się posiadanie moje jest niepełne, że głody moje stają się bardziej zgłodniałe, a cierpienia bardziej cierpiące. Było to pojmowanie tak trudne i skomplikowane, że tym bardziej się męczyłem i tym bardziej stawałem się niezrozumiały sam dla siebie. I wówczas przychodziły wspomnienia, co nie były ze snu, chociaż porównać je można tylko z halucynacją, z na wpół sennym marzeniem, które odebrawszy zdolność ruchów, tym potężniejszą czyni świadomość. Oto widzę matkę, jak idzie z ojcem – piękna, szczupła, złotowłosa, idzie w nowym płaszczu i pantoflach zapinanych na guzik. Ojciec również jest odświętny, z walizką w ręce. Dlaczegoś jestem pewien, że rodzice podążają do łaźni, gdzie będą zażywać kąpieli, wstąpiwszy w gorące mgły niby dwa słońca, wiem też, jak trudna i daleka jest ta droga do łaźni – przez zamglony jesienny las, w którym stoją pojedyncze sosny niby palmy północne, już umarłe, a jeszcze zielone, żywiczne i płomiennokore, a potem – przez wrzosowisko pełgające wśród pni stłumionym ogniem, co kryje żar najgorętszy. Ale nie krzyczę i nie biegnę za rodzicami, bo pojmuję, spętany pajęczyną, że tak musi być. Później, gdy już nieco podrosłem, moja podejrzliwość stała się bardziej określona, a moje sny stały się jeszcze bardziej męczące i trwożne. Nakarmiwszy swą wyobraźnię obrazkami z księgi doktora Kneippa, niestrudzonego propagatora kąpieli wodnych, księgi obficie ilustrowanej figurkami ludzi, z których można było wyjmować papierowe wnętrzności, dalej brnąłem w marzenia senne, coraz głębiej zapadałem się w przepaść, której nie miałem już nigdy opuścić. I wtedy właśnie stało się, że ojciec opuścił matkę i poszedł do mego pokoju, bowiem daleki byłem od zrozumienia, że i ojcu jestem winien swą obecność wśród żywych, daleki też byłem od wdzięczności za to, że otrzymawszy jego nazwisko otrzymałem zarazem tarczę ochronną, co broniła mnie przed Abaczowym losem. Czyż zresztą ojciec nie czynił tego wszystkiego, co winien był czynić ojciec, mając nadzieję na długowieczność w synu, który zjawił się tak późno, lecz w porę. Opowiadał mi więc ojciec o starożytności rodu Żubrowiczów, wywodzącego się gdzieś z puszczańskich ostępów rodowych Żubrowiszek. A pewnego razu przekazał legendę o herbie Żubrowiczów, ilustrując swe wywody na papierze tak dokładnie, że jeszcze dziś mogę z zamkniętymi oczyma narysować rodowy znak – owego żubra, co schyliwszy nisko łeb, gotów jest do boju czy do zdoby- wania potulnej żubrzycy; nad nim zaś widniały dwie zaciśnięte w przywitaniu prawice – znak przyjaźni czy zaufania, znak żubrowiczowskiej gotowości do służenia hrabiom i ludziom. Opowiedział też ojciec legendę rodową, która głosiła, że pewnego razu, gdy król polował w puszczy wiekowej i postrzelony z kuszy żubr miał już nadziać na rogi królewskiego rumaka, nasz pradziad, wyskoczywszy z szeregu naganiaczy, rzucił się na żubra i skręcił mu kark, że słychać było trzask pękających kręgów. A gdy ojciec widział, że edukacja ma postępuje naprzód, wówczas otwierał podwoje szafy zamkniętej na przemyślny kluczyk, z którym nie rozstawał się ani na chwilę. Górne półki zalegały przeróżne lekarstwa: buteleczki i maści, proszki i bielutkie opłatki uformowane w kształcie pojemnych kubeczków, w których ojciec połykał co bardziej gorzkie specyfiki. Centralną część szafy zajmowały papiery hrabiowskie strzeżone przez ojca niczym skarb największy. Ale nie to chciał mi ojciec pokazać, nie o edukację w chorobach ani też w papierach hrabiowskich (bom nie dorósł do mądrości, jaka była w nich zawarta) chodziło mojemu ojcu, kiedy otwierał wnętrze swego sezamu. Oto na dole szafy, w osobnym schowku, leżały przybory myśliwskie, pielęgnowane troskliwie przez mego ojca, który na wzór swych przodków wyruszał do puszczy na grubego zwierza. Pod nadzorem ojca dotykałem ogromnych skórzanych butów, zaopatrzonych w kołnierz niby w staroświecką kryzę, obmacywałem kozią nóżkę plecioną z giętkiej skóry, aż wreszcie brałem z ręki ojca dubeltówkę o żółtej, jakby odlanej z wosku kolbie. A kiedy ojciec uznał, że już odpowiednio rozpalił we mnie namiętności żubrowiczowskie, chował strzelbę i wyciągnąwszy z kąta wiatrówkę wychodził do sadu ocienionego szpalerem lip. Drzewa szumiały wysoko i świszczące, bo już nie było liści, które oddychały głębokim westchnieniem lata. Na brązowych gałęziach, co nosiły nadzieję przyszłej wiosny, jeszcze nieznaczną, a już znaczącą, na tych gałęziach, co dopiero straciły liście, a już szykowały się do nowego rozliścienia i rozzielenienia, siedziały czarne gawrony, kując powietrze swym kliniastym dziobem, podfruwały szarobokie wrony i niepokoiły się smoliste kawki. Ojciec podnosił cienką rurkę i ze świstem wylatywał ołowiany pocisk, ptactwo zrywało się z wielkim wrzaskiem, szybko kończąc swój zmęczony lot. Wówczas ja brałem wiatrówkę i znowu gwizdał ołów, lecz ptaki, już oswoiwszy się z nami, siedziały spokojnie na czubkach lip, zginając gałęzie niby czarne lichtarze. Czymże jednak było to wszystko, gdy nie stawało matki, na cóż mogły mi być potrzebne strzelby, żubry i wrony, jeśli nie było tej, z której byłem bardziej aniżeli z siebie, która ofiarowała mnie życiu po to, aby zabrać mi moje życie. Matka, wiodąc bój ustawiczny z ojcem, bój nie ścichający, jak wieczna była walka Abaczów ze swym losem, porzucała Miasteczko i podobna w tym do ptaka, gdy poczuje on powiew wiosny, wracała tam, skąd wyszła duszą i ciałem: uchodziła do Niżan. A uchodząc do Niżan, zdarzało się, iż nie zabierała mnie ze sobą, więc czuwałem razem z ojcem, nie spuszczając oka z drzwi. A kiedy jasnym stawało się, że matka uszła w mateczniki owej puszczy jedynej, w której pasły się głody wieczne i wołały ptaki gwałtowne, wtedy szliśmy z ojcem na dworzec i wsiadłszy w ostatniej chwili do wagonu mknęliśmy przed siebie. I oto za pół godziny pociąg wyrzucał nas na malutkiej stacyjce opierającej się o lasy świerkowe i cieniste parki magnackiej siedziby, na stacyjce pogrążonej – jak w jeziorze – w wiekowych topolach, które trącały swym blaszanym liściem słońce kruszące się powoli i sypko niczym złoty żwir. Na lewo, tam gdzie leżały Niżany, w nizinie, którą szła pokrętna rzeczka, rozciągały się łąki kwieciste i trawiaste, pełne szczawiów i rdestów, koniczyn i przyziemnej łozy. Ojciec brał mnie na ramiona i siedząc wysoko jak na koniu, obejmując nogami kark ojca i przeczuwając rychłe powitanie, podczas którego matka będzie mi chciała wynagrodzić rozłąkę – czułem się lekki jak piórko i czułem, jak serce moje zatrzymuje się na moment, jakby chcąc wypocząć przed ową chwilą, na której przyjście czekałem tak długo. II Mój Boże, Niżany, owe zagubione w lipach i olchach, owe zapatrzone w stawy i strumyki Niżany, co budziły się wraz z przylatującym ptactwem, a umierały z ostatnim krzykiem dzikiej gęsi, owe Niżany, co leżały nisko pod niebem wysokim – tu była moja kolebka właściwa, tu było miejsce mych triumfów i klęsk! Tu jedynie mogłem zrozumieć tajemnicę klęski rodu Abaczów, tu też mogłem przeniknąć Żubrowiczów. Chudopachołkowie ci, co w legendzie swej mieli trzaskające żubrze karki, a w herbie żubra, wiecznie gotowego do skoku i tańca na dwóch kopytach, właśnie ci Żubrowicze płodzą się dalej i zaludniają ziemię zwycięscy w ewolucji gatunków, gdzie, jak wiadomo, ostają się gatunki najbardziej niepohamowane w swej cielesności, najbardziej elastyczne i giętkie, najlepiej umiejące się przystosować do życia, a to dzięki temu, że potrafią zaoszczędzić masę i siłę, i chyba – swe serca. Mój ojciec na skutek spóźnionej decyzji zdaje się być wyjątkiem wśród Żubrowiczów, ale przecież wyjątki potwierdzają regułę, zresztą, kto wie, czy zabrnąwszy w tak późne małżeństwo ojciec zdołałby przetrwać w nim tyle lat, gdyby nie żubrowiczowska oszczędność masy i siły. Tymczasem Abaczowie nie oszczędzali się wcale i nawet nie przeszłoby im przez myśl coś takiego, jak wstrzemięźliwość serca – ów złoty środek, 'który ratuje gatunki. Mogę więc dziś żywić tę gorzką dumę, że jestem ostatnim z rodu Abaczów, że na mnie wygasa ród równie starożytny, jak ród Żubrowiczów, ród, który nie od żubra zaczerpnął siły, lecz od wojowników, jacy spłynęli z bezbrzeżnych stepów Azji. Być może, iż właśnie od swych tatarskich protoplastów wzięli Abaczowie niewyczerpaną wojowniczość, co kryła się w cieniu milczenia, w owej wstrzemięźliwości gestu i słowa. Byli oni wszak w swej walce i w swym milczeniu okrutni i było to okrucieństwo w swoim rodzaju, zaiste okrucieństwo tatarskoabaczowskie! Nikt w rodzinie Abaczów i nigdy nie mówił o uczuciu, nikt też nie starał się niczego czynić (oficjalnie czynić) w imię uczucia. Przeciwnie, tam gdzie w grę wchodziła serdeczność, Abaczowie stawali się twardzi jak kryształ, nie oszczędzając się w swej twardości niczym krzemień w czeluściach pieca. Och, już od bardzo dawna, przyjeżdżając do Niżan, doskonale widziałem, jak w domu nad stawem wszyscy byli więźniami wszystkich, jak wszyscy w tym domu byli nieszczęśliwi, a równocześnie dumni z siebie – gotowi dalej brnąć w swoje nieszczęście i gotowi na jeszcze większą dumę i niewolę. Dziadek, groźny, krzykliwy Abacz, podobny z oblicza do Nietzschego, gdy go już dotknęło szaleństwo, stary Abacz był tym, który plątał nici uczuć i miłości, zawęźlał je w mocne supły i targał dalej niczym wielki pająk, nasłuchując, czy mucha bzyka jeszcze na swej uwięzi. I był również tym, który najmocniej bronił się przed swoim sercem, mając tego serca w nadmiarze, a broniąc się rozdawał wokół ciosy, nie wiedząc, że są to ciosy samobójcze, ale jakże inaczej mógłby postąpić prawdziwy Abacz! W Abaczowej sieci targała się babka – drobna staruszka, czarna jak zimowy ptak, o mądrych siwych oczach, z których wylewała po kątach łzy, oczekując, aż stary Abacz rozjaśni swe gromowładne oblicze. Babka wniosła do rodziny Abaczów swą cierpliwość i rozsądek, swe ciche miłowanie i pokorę, ale widocznie słabe to były drożdże na Abaczowe ciasto, silniejsi widocznie byli Abaczowie od Śnitków, jeśli nie zdołała babka przelać na swe dzieci, gulowatonose i wielkogłowe, nawet cienia podobieństwa, a cóż dopiero mówić o Śnitkowskim duchu. W Abaczowej sieci znaleźli się trzej wujowie, ciotka Ewelina i moja matka, wszyscy skarżąc się w duchu na tyraństwo Abacza, lecz sami tyranizując siebie niezgorzej, bo taka już jest tajemnica ludzkiego serca, że im bardziej człowiek staje się bogaty w uczucia, tym trudniejszy jest dla siebie i ludzi. Przecież jasne było dla każdego, kto cokolwiek znał się na tych sprawach, że moja matka dlatego wybrała spośród grona konkurentów mego ojca – człowieka statecznego i zeszłowiecznego, że stanowił on najmniej spodziewaną partię, że wychodząc za niego mogła ona wejść na drogę Abaczowego okrucieństwa. Bo tak już widocznie miało być, że los Abaczów i serce Abaczów wzajemnie się wyręczały w tej grze w wybijanego. I właściwie nie wiadomo było, czy klątwę, która legła na naszym pradziadzie, czy klątwę tę zawiniło serce Abaczów przyzywając złe moce, czy też moce te, z wiadomych sobie powodów, upodobawszy sobie Abaczów posłużyły się ich sercem. Od tego jednak czasu siły te sprzęgły się ze sobą, aby już się nie rozłączyć; nic więc dziwnego, że gdy się wśród Abaczów mówiło o złym losie, to w domyśle było serce, a gdy na uwadze miało się serce – zawsze przychodził zły los! Możliwe więc, a nawet więcej niż pewne jest również to, że moja matka dokonała tej zemsty na sobie i na starym Abaczu, w pełni czującym sprawy serca, bo kochała innego... I kto wie, czy moje urodziny nie były aktem zemsty, nie były najwyższym wyrazem tej zemsty! Powołany do życia nie w chwili czułego oddania, ale w momencie rozpaczliwego samoudręczenia, jakżeżbym nie miał potem dręczyć siebie i innych?! Jakżeżbym więc, powstały w wirze okrutnych uczuć, co swe słodkie rozpasanie kryły w cieniu czynów zaprzeczających, jakżeżbym więc nie miał ulegać owej burzy, co topiła krzemienie, a cóż dopiero mówić o ludzkim sercu! Wchodziłem w Niżany jak skrzypce w odnaleziony futerał. Tu świat przylegał do mnie ściśle i dopiero wtedy mogłem odnaleźć ową wolność, która wiodła mnie na ścieżki strome, która kazała odkrywać światy nieznane. Gdy wsiadałem do bryczki, zajeżdżającej z brzękiem i turkotem pod rozłożyste topole, wracał do mnie ów tytuł piętnujący mnie na czas lata, tytuł, który pochodził od słowa „pan" – jakbym rzeczywiście miał być panem siebie. Wysłuchiwałem owego „paniczu" z rozkoszą, bom wierzył w swoje wybraństwo, bom przeczuwał, że tytuł ten, jak i moja sytuacja Abacza z ducha i przeznaczenia, wzajemnie się wspomagają, a wspomagając wzmacniają. Bryczka z wolna chwiała się w głębokich koleinach, potem dzwoniła szprychami po drodze równej jak klepisko, pokrywając się warstwą obfitego kurzu, gęstego jak najprzedniejsza mąka. Patrzyłem na mijany park, ogromny i wysoki, jakby drzewa były tu piętrowe, i oto zdawało mi się, że widzę, jak przechadza się po parku śnieżnowłosy magnat z tęczą poloneza nad głową. A gdy już go wypróbował w owej harmonii, co miała zbawiać przed chaosem, magnat podnosił do skroni długolufy pistolet, aby zburzyć świat cały wraz z harmonią, która nie dość była harmonijna i nie mogła go uratować przed burzą uczuć do tej – co była bardziej niźli zdrowie. Tak miał powstać polonez, co się zwał – „Pożegnanie z ojczyzną”. Ale oto przejechawszy groblę moszczoną cienkim bierwionem, co wiła się między olszyną, ciemną i gęstą, a podmokłą łąką, z której wysadzały swe złote oczy rzegotki i spóźnione kaczeńce, a przedtem jeszcze ominąwszy stawy, rzęsiste i bezdenne jak morza, nad których brzegiem pasło się leniwe stado z oślepionym buhajem, postukującym groźnie szeroką dechą – widziałem dwa mająteczki zagubione wśród drzew. Najpierw witała mnie siedziba Andruszkiewiczów – domem, co grał cynkową blachą niby skrzydłem samolotu, a również sadem, młodym jeszcze, lecz już poddanym ziemi, która nie lubiła próżnować. Tu mieszkała Wanda, córka Andruszkiewicza, a moja matka chrzestna; Wanda, która miała zostać żoną najmłodszego Abacza. Drugi majątek wyzierający spoza wzgórza czubami drzew – to były właśnie Niżany i to było właściwe miejsce dla tego, co się winno stać, zanim bociany, chadzające po łąkach na składanych szczudłach, nieco leniwe, lecz dostojne i bogobojne, zanim bociany te skierują swój lot poza odległy horyzont. A na północy ciągnęła się nieustępliwa, czujna, gnojna i czekająca swej rychłej godziny – wieś jedna i druga. Służyła ona licznym robotnikiem, który wysypywał się w czasie żniw przed Abaczowe łany (bo tylko w sierpy wierzył stary Abacz) dzwoniąc ostrzem, aż zboże legło w ciężkich snopach. A kiedy słońce, mocne jeszcze i wielkie niby księżyc, siadało na kopie, wtedy żnieje prostowały spieczone karki i zanosiły się śpiewem, co szedł polami coraz czystszy i coraz szerszy, coraz jaśniejszy i coraz dalszy. Ale oto nadchodził ów dzień oczekiwany i kobiety plotły z pszenicznych i żytnich kłosów wieniec wąsaty, z rumiankiem, miętą i twardym jabłkiem, niosły go przed Abaczowy ganek, a stary Abacz przyjąwszy dar kazał wynosić bułki i po kielichu słodkiej wódki i częstując kobiety szczypał co młodsze. Czegóż więcej trzeba mi było, gdy wyróżniony imieniem, co wróżyło panowanie, stałem na schodkach, przypatrując się ciżbie, a potem zszedłszy między kobiety pachnące ciemną skórą i białą solą, przyjmowałem nie dopity kieliszek zanurzając w nim swój ostry pyszczek! Czegóż więcej trzeba było dla mnie, com wracał w swoją niżańską wolność, w świat, gdzie pachniało ostrym zmęczeniem po dniu, który był pełen jak dzban! Wjeżdżałem w Abaczowe włości turkocąc kołami bryki na mostku spojonym z grubych belek, pod którym czuwały leszcze i raki. Potem, skręcając w wąską drogę, ginąłem wraz z bryczką i parą koni w żywopłocie wyrośniętym w wilgotny tunel, gdzie odpoczywała ważka, a motyl zabłąkawszy się leciał i leciał jak zlękniony ptak. Za tym wysokim płotem, co był żywy od ćwierkania dzwońców i liści jasnych jak leśna woda, po jednej i po drugiej stronie ciągnął się sad owocowy. Niejedną godzinę, co stawała się dniem, spędziłem brodząc po sadzie między drzewami twardej gruszy i wiotkiej wiśni, między śliwą i jabłonią, co miała smaków bez liku, a krzakami czarnej porzeczki, zwanej smorodiną, której zapach, gorzki i dziki, wiódł mnie nad staw, gdzie rósł las tataraków grożąc krzywą szablą i czarną pałką, która dawała znać o zatopionych hufcach. Gdy błądziłem po sadzie, w porze kiedy pod naporem owoców jabłonie opuszczały swe zielone spódnice, kiedy nad gruszami czuwały zjadliwe, lecz jakże wytworne, żółte jak siarka osy, a śliwy poczynały pachnieć wyzywającą słodyczą, wówczas to mogłem dojrzeć między krzakami parobczańskich chłopców. We wzdętych od skrzypiących jabłek koszulinach chłopcy sycili swe głody, a ja zaś stałem za drzewem również niesyty, lecz nie owoców, bom miał ich pod dostatkiem, ale widoku ich zdrowej pożądliwości, którą jakże łatwo można było zaspokoić, aby jutro znów nasycać głody od początku, w równowadze ducha i z nadzieją na sytość. Wychynąwszy z tunelu, oślepiony słońcem i Niżanami, objeżdżałem klomb, furman strzelał z bata i bryczka wstrzymywała swój bieg nieomylnie przed samym gankiem, na którym czekała już babka, a za chwilę, jeśli nie był w polu lub w oborach, przychodził stary Abacz; był siermiężny, cholewiasty, zatabaczony; przyjąwszy nasze pocałunki, najpierw w rękę, a potem w żółte wąsy, Abacz wybuchał gromowładnym krzykiem, bo prawy bułanek miał źle dociągnięte chomąto, a bryczka otarte skrzydło. Jak mogłem odpowiedzieć na ów głód, co się zalęgał w mym sercu dotkniętym Abaczową słabością, w tym sercu, co się trwoniło beztrosko i pragnęło w nadmiarze! Czyż owe królestwa, lądy i półwyspy, owe odryny i wozownie, świrny i młyny, piwniczki i spiżarnie, czyż były one zdolne przywołać sytość, jaką znały parobczańskie dzieci zaufawszy jabłku? A przecież i ja zaufałem, i ja byłem gotowy do ofiary, skąd więc owa wątpliwość zasadnicza, skąd ten głód, któremu ciągle mało, i na cóż wówczas wędrówki daremne?! Wychodziłem na niżańskie podwórze z cembrowaną studnią pośrodku, która zaglądała swym głębinowym okiem pod korzenie Abaczowego świata – i zaczynała się walka, w której słowo uległo rzeczy, lecz myśl nieugięcie czyniła swoje, skłaniając rzecz ku rozumieniu. W stajni, która spozierała na staw i na podwórze, witał mnie rząd błyszczących zadów. Konie odwracały swe szlachetne suche pyski i prychając aksamitną chrapą, która czuła najmniejszy pyłek, odbijały w fioletowym oku świat, jakiego daremnie szukać. Stały przykute do żłobów z sieczką i sianem, i z wróblami, które sprawowały ćwiergotliwe rządy, czekając swojej godziny. I dopiero gdy koniuszy puszczał je do wodopoju, a potem, gdy pędziły łąką pracując nogami jak szybkim skrzydłem, dopiero wówczas myśl moja milkła wraz ze słowem. Była też prawda w tym, kiedy wujaszek Witold narzucał na srebrnogrzywego ogiera skrzypiące siodło i zrósłszy się z koniem galopował w ogromnych susach, sypiąc grudami rozbitego gruntu. Więc i ja chciałem powrócić do tego związku człowieka ze zwierzęciem, w którym wykuwała się historia tej ziemi. Urósłszy o wysokość konia, czując pod łydkami ciepło wzdętego brzucha, przed sobą mając zaś szorstką i zwiewną grzywę, popuszczałem cugli i wtedy dopiero ujawniała się moja niezręczność: po kwadransie, wytrzęsiony i rozbity, wracałem na ziemię. A wówczas zniewolone stworzenie, o tak łagodnej kołysce grzbietu, że nie mogło spaść z niego jajko, o skórze lśniącej jak jedwab i wrażliwej jak źrenica oka, rozpuściwszy ogon i grzywę ulatywało niby wyzwolony ptak. A za stajnią, gdzie drzemały konie, i za oborą, tuż za głębokim rowem, stał dom – otoczony zewsząd wybujałą zielenią, niemurowany, z odpadającą dachówką, z oknem, które rzadko świeciło ocalałą szybą, z ganeczkiem obitym deską. Była to stara rezydencja krewniaczki Abacza z czasów, gdy jeszcze majątek stanowił jej własność, a Abacz dopiero się szykował do późniejszego panowania. W domu tym królował wieczny półmrok, a w tym półmroku na grzędach i ławkach, w długim żłobie wysłanym sianem siedziały kaczki i kury, gulgotały indory i świdrowały powietrze perliczki. Skoro świt cała ptaszarnia wylęgała przed stare domostwo i oto rozkwitały upierzone kwiaty, oto roznosił się wokół tajemniczy krzyk pawia, a potem perliczki, wzleciawszy na kopiaste lipy, zanosiły się ostrzegawczym krzykiem dostrzegłszy odległe Indie czy inne sensowniejsze krainy. Drogą zaś spacerował ptak bardzo pewny siebie, ogon otwierał mu się jak wielopalczasta dłoń, skrzydła darły ziemię dudniąc niby napięty bęben, ptak potrząsał kiściami karminowych winogron, a z nosa zwisał mu kpiąco i groźnie zarazem różowy sopel. A tam szły kiwając się na kaczych łapkach, ciemnocytrynowych, z małym pazurkiem, przyżółcone ptaki świecąc chytrym, to znowu śmiejącym się oczkiem i dotarłszy do wody oglądały tajemne dno stawu dając znaki żwawym ogonkiem. Tymczasem w nowym domu, w tym domu, przed który zajeżdżałem bryczką, a na progu witała mnie babka, a bywało, że zjawiał się i sam Abacz, ciemniało i gęstniało coraz bardziej i oto odzywały się pierwsze grzmoty, oto poczynały łyskać błyskawice. Stary Abacz, zawiesiwszy wąs nad chołodźcem litewskim, krzyczał potężnym basem, obok zaś toczyła swoje kulki z chleba ciotka Ewelina i śmiała się cichutko, już na zawsze zabezpieczona od poruszeń serca. Po lewej ręce Abacza siedział wuj Witold, następca tronu, przyszły dziedzic Niżan, i jadł jakby nie dostrzegając zawartości łyżki, ale przecież widać było, że ten nieodrodny syn Abacza tłumi w sobie wielką pasję, że za chwilę zderzą się ze sobą ci dwaj mężczyźni tak podobni do siebie, że mogli być własnym odbiciem, gdyby nie niszczycielska praca czasu. Po drugiej stronie stołu pracował zawzięcie łyżką Śnitko – brat babki; czy to na skutek plemiennych związków, czy może za sprawą Niżan, w których przebywał już sporo lat, i on zdawał się być zimnym zwierciadłem Abaczowego świata – swą wieczną ironią i nieuleczalnym sceptycyzmem, swym negującym zaangażowaniem jeszcze bardziej zagęszczał atmosferę stołu. Tymczasem babka strwożona nadzwyczaj i tak dalece pokorna, że jedyna przytomna córka – matka moja – bladła na ten widok, tymczasem babka dreptała między stołem i kuchnią, gubiąc się do reszty swoim niepotrzebnym krzątaniem. Gdy za stołem szła ciężka walka, gdzieś w sadzie, schowany za krzakiem smorodiny, siedział pierworodny Abacza – Antoni. Ten był tak bardzo wielkogłowy, z tak gulastym nosem, że mógłby uchodzić za patriarchę rodu, lecz on, obłożony ojcowską klątwą, wysiadywał pod smorodiną: na zawsze wygnany z Niżan, wyłączony z kręgu stołu, ale przecież obecny wśród Abaczów bardziej może aniżeli Najmłodszy. Antoni, przybywszy potajemnie rannym pociągiem, słał gońców do babki i wieść o przybyciu wyklętego docierała do wszystkich domowników, jakimś sposobem przenikała i do samego Abacza, a ten, węsząc wokół zmowę tajemną i czując równie tajemny głos swego serca, srożył się i grzmiał na cały dom. Jedli więc wszyscy chołodziec litewski, czerpiąc z dna ogórki świeże i botwinę warzoną na ogniu, trafiając na jajko sine jak białko oka, rozgryzając przaśność złotego żółtka i podsycając smak aromatem koperku, i dalej wiedli bój w milczeniu napiętym. Aż wreszcie Witold, do którego Abacz grzmiał raz po raz, niby to o gospodarstwie i o owcach, które padły na motylicę, ciskał łyżkę pryskając różowym chołodźcem i odchodził od stołu, chociaż w domu Abacza panował odwieczny zwyczaj, który nakazywał synom posłuch, a starszym dawał we wszystkim pierwszeństwo. Zrywał się więc stary Abacz i biegł do drugiego pokoju, gdzie nad otomaną z giętym oparciem, na skórze dzika wisiał tęgi bizun, i z bizunem w ręce gnał za Witoldem, ale już na swoim miejscu była babka, już zagradzała mu drogę, chociaż zdarzało się nieraz, że dostawała bizunem przez plecy. Zrywali się od stołu pozostali domownicy, przejęci duchem walki, gotowi do gwałtownych czynów, ale niech no tylko w pokoju pojawił się stary Abacz, ściągając nastrzępione brwi i sapiąc jak po wielkim biegu, a na powrót wracała cisza i znów powracały łyżki wygrzebując resztki chołodźca. Jedynie ciotka Ewelina zostawiała owo ustawiczne zajęcie: gniecenie chlebowych kulek i śmiała się wesoło, aż Abacz przerwawszy jedzenie przyglądał się jej badawczo, wtedy i ciotka milkła, aby ze zdwojoną energią wziąć się do swojej roboty. Po obiedzie szedłem tam, gdzie szumiało koło, lejąc z oślizłych szuflad strumienie wody. Stanąwszy nad drewnianym korytem, ponad rozpędzoną wodą, która gnała wprost w kieszenie młyńskiego koła, a stamtąd w dół, w metrową jamę, z jamy w rozlewisko podmłyńskie pełne wijnych piskorzy i żarłocznych płotek, czułem, że jadę na staw, wprost na jego grząskie głębiny zatrzęsione końską pijawką i tłustym karpiem. Po drugiej stronie rzeczki, za młyńskim rozlewiskiem, szedł w niebo siny dym sącząc się przez strzechę, drzwi i małe okienko – to szykowano kąpiel dla Abacza i jego rodziny, rozgrzewając polny kamień, że bladł z przejęcia. III Gdy przychodził wieczór, nad Niżany opadał księżyc, nadgryziony, żółty jak świąteczna bułka, szczekały niespokojnie psy, a od strony stawu ciągnął chłód wlokąc żabie głosy. Nad księżycem niebo brukowały srebrne kamienie, tak wielkie, że można je było dostrzec w tumanie galaktyk, i nagle zrywała się gwiazda zamaszyście kreśląc znak czyjegoś zgonu. Czegóż trzeba było więcej, kiedy z sufitu zwisała brzuchata lampa z wysokim kominkiem, jak tanecznica otoczona falbaną blaszanej sukienki, rzucając krąg naftowego światła, kiedy zgrzytliwie potakiwał zegar bez kukułki, ale z długą srebrną szyszką, na której lubiły drzemać muchy, a pod deską rozpoczynały swe harce niżańskie myszy! W dom Abacza wstępowała chwila zadumy: czkając po gęstych zacierkach, pszennych, a czasami i żytnich z ostrą igiełką plew, czując jeszcze ich łagodny smak w ustach, domownicy milkli leniwie i wodząc wzrokiem po ciemnych kątach oczekiwali nie wiedzieć na co. Więc stary Abacz znudziwszy się milczeniem, a nie mając pod ręką książki, brał talię wyblakłych kart i nachmurzywszy się groźnie rozkładał ma trzy równe kupki. W milczeniu zasiadali do stołu wuj Witold i Śnitko – zaczynała się wielka gra i na powrót odżywały uśpione namiętności, i znów grzmiały grzmoty, i znów łyskało zza Abaczowych okularów. Trzaskała rama okienna, łopotały ćmy miękkim skrzydłem, niepokoiły się psy wysokim głosem... Szedłem ze swoim lękiem stromymi schodami na strych do pokoiku, gdzieśmy spali z matką, och, zbyt przebiegły i zbyt mądry, aby lekceważyć owe strachy! Bo któż mógłby mnie przekonać, że świat jest logiczny, gdy byłem jak najdalszy od logiki, któż mógłby mi ręczyć, że świat jest potulny i pełen łagodności, gdy byłem trawiony ogniem powolnym! Minąwszy ostatni stopień wchodziłem na strych dotykając ramieniem mroku, gotowy w swej bezsilności i w poczuciu grzechu do spoufalenia się z tym mrokiem, do dziwnej, bo jakby bezinteresownej, uległości wobec niego; oczekując też łaski, której nie mogło być. Czyniłem krok jeden i drugi i kiedy już miałem krzyczeć owinięty czarną włosiennicą, dotykany sierścią i dłonią, dotykany zewsząd tym żałobnym suknem tkanym z ludzkiego włosa – matka otwierała drzwi od naszego poddasza, a tam na małym stoliku filowała poczciwa lampa umorusana jak spracowana niewolnica. W drewnianym pokoiku wbudowanym w strych przez starego Abacza po ślubie drugiej i zarazem ostatniej córki, obitym żółtą deską, w której zabliźniły się czarne sęki, w pokoiku tym, co miał jedno okno i pochyły sufit bliski wiatrom i gołębiom, spędzaliśmy z matką długie tygodnie, gdy tymczasem ojciec siedział w Miasteczku wiernie służąc hrabiemu. Uhonorowany paniczostwem, nasycony światem, jaki znał rozmaitość światów, wreszcie zapragnąłem wypoczynku. Zaledwie jednak, zrzuciwszy ubranie i naciągnąwszy flanelową koszulinę sięgającą kostek, przyłożyłem twarz do poduszki, a już czułem, jak ręce moje ciążą kamieniem, już widziałem, jak głowa moja rozrasta się kulą ogromną i ciągnie mnie w puchy swym ciężarom; już wracała do mnie moja pokusa i moja męka. Była to pokusa śmieszna, jeśli nie groteskowa, lecz daleko mi było do śmiechu, a bliżej do męki prawdziwej, sikoro musiałem jak robak najpodlejszy nadgryzać kulę, o której wiedziałem, że jest kulą ziemską, nadgryzać tak długo i skutecznie, aby ją pochłonąć. Więc broniłem się przed tą pokusą i przed męką, jaką niosła ona, broniłem się logiką, dowodząc w myślach, co pulsowały w mej głowie ogromnej, iż niemożliwe jest, aby tylekroć mniejsze mogło pochłonąć tak szaleńczo wielkie! Ale właśnie na tym polegał podstęp tego, co mną władało, że co wieczór prawie musiałem uciekać się do logiki i za pomocą logiki zdawać sobie sprawę z tego, jak druzgocącemu ulegam upokorzeniu, że za jej sprawą musiałem przeżywać dramat kompletnej bezsilności i niepojętego ograniczenia. Ale przecież wiedziałem dobrze, kryjąc tę myśl skrzętnie przed sobą, że męki moje to nic innego, jak tylko podstęp owego szaleńczego mięśnia, który się bawi kosztem swego największego antagonisty przystroiwszy się w jego szare pióra, a przedrzeźniając myśl – daje znak swej potęgi. Bo przecież jasne było, jaką niemożliwością trapiłem się od początku swego świadomego życia, gdym tylko po raz pierwszy dostrzegł swą matkę, bo przecież wiadomo było, co mogło wywołać tak wielką emocję, tak potężny głód, co domagało się wciąż większych ofiar, że niczym w porównaniu z tym głodem była nawet kula ziemska! Przychodziłem do łóżka matki i nie mogąc już bliżej być, aniżeli byłem, zasypiałem zmęczony podwójnie. Rano zaś zrywałem się rześki i gotowy do dalszych zmagań; matka drzemała jeszcze, więc wychodziłem na strych podparty słupami słońca. I oto na widok jaskółek pracujących niestrudzenie od samego brzasku wokół błotnych kołysek, na widok tych białobrzuchych szybowców, świergotliwych i zwinnych, odżywały moje pożądania. Wtedy to właśnie pragnąc zamknąć wysokie okienko, odpadłem od ramy okiennej, nadziewając się boleśnie na szkło i zatrzymując na pośladku tę pieczęć podłużną – jedyny cielesny ślad spraw niecielesnych. Jakby mając nie dość tej próby, po kilku dniach wchodziłem w kwaśny odór świniarnika, co przeglądał się w wielkiej gnojówce, pamiętającej czasy starej krewniaczki Abacza. Świnie obwąchiwały koryto dziurawym groszem, a poczuwszy moją obecność podnosiły wielki wrzask, wskakując na zagrodę i spozierając na mnie swym poufałym oczkiem. Jakże były nienażarte lokatorki Abaczowego świniarnika, owe spasne tłuściochy niestrudzenie tuczące swoje cielska, które przypominały ludziom o obżarstwie, więc posądzano świnie o brudne występki i o grzeszne opętania. Jakże były opętane swym głodem owe białorzęse stwory, jeśli nie oszczędziły nawet głupiej kury, co wleciawszy do zagrody zostawiła tam pierze i nogę oddzieloną od tułowia. Za świniarnikiem kryła się szopa pełna narzędzi i maszyn, które drzemały na wysokim kole o cienkiej szprysze i na małym kółku, jakby zdjętym z pnia, gdzie stały zapomniane żniwiarki, szczerząc zębate skrzydła, gdzie przerzucone na plecy jeżyły się brony i pyszniły się pługi, świecąc spod rdzawych plam spopielałym srebrem, gdzie się kryło żelazo, które poznało dokładnie, gruda po grudzie, niżańską ziemię. Szopa wychodziła na konopny las, ciągnął się on aż po obory i drogi, co szły na pastwiska. Tu mogłem zanurzyć się nie postrzeżony nawet przez srokę kierującą swój lot ku olszynie, tu mogłem podniósłszy głowę oglądać palmy egzotyczne obwieszone gronami siemienia, tu mogłem sycić się zapachem wonności – dzikich i swojskich, w których aromacie umierały powiewy od świniarnika i obory. Za konopnym laskiem i drogą wznosiła się stodoła, przysadzista, potężna, z dachem, który skłaniał się ku niebu, witając chmury i podróżne ptaki. I tam właśnie po raz pierwszy dopadła mnie mojra żarłoczna, co zastawiała sieci na Abaczów – zbytnio upodobawszy ich sobie. Pod słomianym daszkiem za stodołą krył się kierat pamiętający czasy, gdy żelazo kuto tylko w pancerze. Dwudyszlowy, drewniany, z ogromnym pierścieniem (krążył on nad głowami zwierząt i poganiaczy z powolną i cierpliwą mocą, chwytając pięść dębowych trybów, aby dębowym wałem przerzucić pracę koni na dalsze koła, a stamtąd na pasy, które dawały natchnienie skrzydłom młocarni), kierat ten miał stać się narzędziem owej wyroczni, co wyrzekła swe słowo przed z górą stu laty. Oto pewnego późnoletniego dnia, wkroczywszy w dostojny i pracowity taniec koni, stanąłem na dyszlu oparłszy plecy o dębowy pierścień. I wtedy widocznie wybiła na jakimś tajemnym zegarze godzina, w której miałem podzielić los Najmłodszego, owego wujaszka dopiero co promowanego na oficera, który nie zdążył nawet przez rok być oficerem, bo zanadto był Abaczem, aby stać się kimkolwiek innym. Stanąłem na dyszlu i oparłem się o drewniany krąg nie ze strony wewnętrznej, co praktykowałem już wielokrotnie, lecz przylgnąłem plecami z zewnątrz koła. I tak krążyłem w powolnym locie ponad ludźmi i końmi. Zrobiwszy niepełny krąg wjechałem w kolczastą pięść trybów, które złapawszy mnie w swe dębowe objęcia zgniotły szybko i bezgłośnie, a dokonawszy swego cisnęły o ziemię. Leżałem nie pojmując, co się ze mną dzieje, czując tylko, że nadal istnieję, chociaż istnienie moje ktoś chwycił w twarde łapy i potrząsnął nim potężnie, aby w ostatniej chwili wypuścić. Nie zastanawiałem się wówczas, czy ten „ktoś" wypuścił mnie wbrew swej woli lub za sprawą przypadku, czy też miało być tak, jak się stało. I właściwie do dzisiejszego dnia nie wiem, czy Abaczowski los zabrał się do mnie ze zbytnim pośpiechem i gorliwością, wtrącając w tryby kieratu, gdy tymczasem wciąż nie dojadając i gorączkując się w swych emocjach miałem tak szczupłą pierś, że wykręciłem się z historii ze zwinnością węża, czy też los zwlekał z jakichś znanych jedynie sobie powodów, albowiem mogłem stanąć po stronie zewnętrznej kieratu o rok czy półtora wcześniej, gdy głowa moja sięgała dębowych trybów. Leżałem na ziemi rozpamiętując swe istnienie, które w owej chwili było piękniejsze od czegokolwiek, a potem podniosłem się z ziemi i kryjąc tę niesamowitą historię przed poganiaczami, nie tyle w obawie o honor panicza, ile ze świadomości, że są to sprawy zbyt ciężkie i wstydliwe, aby wtajemniczać w nie postronnych – uciekłem do domu klucząc jak lis, który uszedł pułapki. Po kolei schodzili z tego świata Abaczowie – dziś jestem ostatnim (chociaż po kądzieli) z rodu, który rozsiadł się na Niżanach, zdawało się, na wieki. Tymczasem oto wszyscy stoją nade mną z obliczem zatroskanym, wszyscy oczekują, co orzeknie lekarz, którego co koń wyskoczy ściągnięto z Miasteczka. A lekarz nałożywszy na nos okulary przygląda się bacznie moim piersiom, jakby je chciał przeniknąć do głębi. Potem kładzie wielkie, omszone na rudo łapy na moim chudym ciele i sprawia, że na powrót odzywają się wszystkie psy i szarpią mocno, więc zaczynam płakać. Leżę i płaczę otoczony wieńcem Abaczów, którzy litują się nad mym ciałem, jedynym ciałem, które jeszcze może urosnąć a przejąć wszystko z nich, i przekazać dalej. Boć przecie wiedzą oni dobrze, że chociaż nie noszę ich nazwiska, abaczowość będzie we mnie trwała ukryta pod osłoną Żubrowiczów, którzy słyną ze swej niezniszczalności. I nawet stary Abacz zwiesza nade mną swój okopcony wąs i patrzy ostro niczym ma parobka, który wyniósł za pazuchą korzec owsa, patrzy, jakby chciał zabić mnie za coś i skrzyczeć potężnie. A za oknem, wyskoczywszy zza krzaka smorodiny, nie bacząc na nic stoi wyklęty wuj Antoni i również przygląda się nagiemu ciału, które nacieka fioletowymi pasami, a gdy stary Abacz dostrzega go, wuj Antoni wraca potulnie do swojej kryjówki i tam oczekuje ma dalsze wieści. Babka zaś obmywa moje stopy chłodnym mlekiem i przynosi sery pachnące kminkiem. A gdy i to nie pomaga, wnosi szynkę litewską, taką purpurową od saletry i przypraw, że czerwień ta przenika mnie na wskroś. I rozściela płótna tkane na wielkich krosnach, bielone nad wodą. Spoczywam na płótnach chłodnych jak rzeka i pachnących paździerzem i wciągam woń jałowca, którym okadzono izbę, abym miał czyim oddychać. Od rana czuwają przy mnie Abaczowie. Przychodzi więc wuj Witold. I oto czuję wuja Witolda zmęczoną skórą i kością, która zatrzeszczała mocno, lecz nie puściła, jak żebrowania łodzi, co wyszły spod ręki dobrego mistrza. Wuj Witold miał chłopki odziewane w kaftan płócienny, sprężyste i pachnące dzikim czosnkiem i cebulą. Gdy leżały na sianie, były miękkie jak gęsi puch i twarde jak Srebrnogrzywy, kiedy napinał swe mięśnie do galopu. Miał też wuj Witold kogoś, kto szybował jak wielki ptak o ostrym dziobie, aż odleciał. Odleciał wuj Witold na zawsze, odfrunął owinąwszy się w płachtę szkarłatną. A za gumnem i odryną dojrzewały szaraki. Tam wuj Witold zastrzelił jednego i przyniósł go do salonu. Z zająca ściekała krwawa posoka, oko świeciło mętnie i słabo, a przecież zając patrzył uważnie, leżąc na boku i czekając, aż uśnie pies Czarek, który doszedł go za gumnem i w taki sposób wygrał spór z zającem. I oto przychodziła babka. Przędła ona len nucąc cichutko. Z lnu miał być obrus na stół, a wyszedł całun (umierała babka długo i strasznie, a potem w nocy śniłem zakrwawione sztandary. Mam też zdjęcie z tych czasów: stoję przy trumnie ogolony na pałę, z otwartą gębą, a babka leży w trumnie i ma rozwarte usta). A jeśli nie przędła, to znów migała szydełkiem. ,,U nas na Żmudzi – mówiła babka – mamy święte węże.” Więc przypełzały święte węże i oparłszy na jaszczurczych łapach swoje płaskie głowy leżały przy mnie. I nie wiadomo było, czy śpią one, czy czuwają, gdyż języczek grał im niespokojnie. Po południu przysiadł na skraju krzesła Śnitko, co tytułował się wujaszkiem, chociaż był bratem babki, ale widocznie tak musiało być, ażeby Śnitko był zarazem i dziadkiem, i wujaszkiem w jednej osobie. Śnitko kurzył papierosa, a kiedy dym zawlekał izbę, płynęła jego podwójna głowa pod sufitem, raz z wąsem, raz bez wąsa, i mrugała okiem kpiąco, to znów smutnie, dając jakieś sygnały. I wówczas zaglądał w okno Pierworodny, przywdziawszy wprzódy pince-nez w złotej oprawie. A zobaczywszy nas razem, uśmiechał się szelmowsko i kiwał palcem, przypominając o krwi i o ciele, i o duszy, która szukała swych dróg właściwych. „Witaj, mój ty hrabiczu, witaj, mój ty królewiczu, witaj, zbawco Abaczów, coś nie dał nam zginąć, jeśli nie przez ciało, to przez słowo, które nie umiera tak łatwo!" – wołał Najstarszy i śpieszył uchodzić czym prędzej, bo zaraz nadejdzie stary Abacz i, co nie daj Boże, znów zaprze wujaszka w łaźni nad rzeką, zaprze o chlebie i wodzie, aby rozpamiętywał Antoni swe grzechy i przewinienia. A gdy trzeba było wykołysać ciało, przychodziła Mina. Kołysała ona wszystkich Abaczów po kolei, dlaczegóż by więc i minie miała nie wykołysać? Mina była inflancką Niemką i przyszła wraz z babką ze Żmudzi, więc śpiewałem o Minie tak: Nasza Mina Niemka, Tancuj charaszeńka, Nasza Mina ruczku daj, My pajedziem w czuży kraj. Tralalala... Wychodzi Mina ze swego kąta w pierwszej kuchni, gdzie gotuje dla wszystkich Abaczów obiad – cała w zapachach i kolorach, szeroka jak piec, wychodzi z wielką gorliwością, bo chce piastować tego, który jest Abaczem, choć to robota niewdzięczna i żmudna. Sadza Mina na kolanach ostatniego, co wyszedł z Abaczów, i śpiewa: Hyc, hyc, hyc nach Memel, Bęc Abaczkowi Zemel. Hyc, hyc, hyc nach Ryga, Bęc Abaczkowi Figa! Tralalala... Ale oto wybija swoją godzinę zegar niżański, sycząc i potrząsając srebrną szyszką. Z ogrodu wkracza ciotka Ewelina: włosy ma rozpuszczone, a w nich lubczyk i mirt, ruta i liście smorodiny. Pachnie ciotka gorzko – piołunem i tatarakiem, goryczą i mleczem. Dzierży ciotka w ręce swe berło wydarte z dna stawu zarzęsionego i trzyma też słonecznik, ten szczerzy swe przybladłe zęby. Łuszczy ciotka Ewelina pestki słonecznika, spluwa niedbale ma podłogę, podskubuje czarną pałkę i puszcza na izbę puszki tataraku. Dudnią koła, stukają kopyta, nadjeżdża Jundziłł z