Żakiewicz Zbigniew - Dolina Hortensji
Szczegóły |
Tytuł |
Żakiewicz Zbigniew - Dolina Hortensji |
Rozszerzenie: |
PDF |
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres
[email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.
Żakiewicz Zbigniew - Dolina Hortensji PDF - Pobierz:
Pobierz PDF
Zobacz podgląd pliku o nazwie Żakiewicz Zbigniew - Dolina Hortensji PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.
Żakiewicz Zbigniew - Dolina Hortensji - podejrzyj 20 pierwszych stron:
Zbigniew Żakiewicz
Dolina Hortensji
Tower Press 2000
Copyright by Tower Press, Gdańsk 2000
Jakże rzadko książki traktujące o miłości mówią o tym zadziwiającym czasie,
gdy dziewczyna już nie jest dziewczyną ¦ stawszy się żoną ¦ a wciąż
jeszcze nie jest kobietą. I kiedy chłopiec, wyczuwając na palcu ucisk ślubnej
obrączki, musi dorastać do mężczyzny, długo czując, się chłopcem...
Hortensja i Ryszard przeżywają jedyną i niepowtarzalną historię miłości
młodych, minie sporo lat, zanim pojmą oni, że to triumfujące życie wciągnęło
ich w swój wiecznie odnawiany spisek.
Książka ta niespodziewanie dla samego autora stała się też pieśnią pożegnalną
z Ojcem i jego domem. Gdyby nie miłosna historia Hortensji i Ryszarda
¦ tak pewnych swej młodości i życia ¦ melancholijna zaduma, towarzysząca
tej pieśni, przekształciłaby ją w żałobny zaśpiew. A tak ¦ mniemam ¦
jest to opowieść o kwitnącej życiem Dolinie, otoczonej dobrotliwym ramieniem
Karpat.
Zbigniew Żakiewicz
Hortensja i Ryszard
1
Leżeliśmy oboje w kuchni, jeszcze nie otworzyłem oczu, ale już wiedziałem,
że leżymy w kuchni, na łóżku obok siebie. Jesteśmy młodzi i nawet jeśli nie
wiemy jeszcze, czym jest miłość, i nawet jeśli nie przeczuwamy tych przeróżnych
smaków, którymi miało uraczyć nas życie, to przecież już jesteśmy gotowi
na wszystko.
Za oknem drą się ptaki: każdy w sposób właściwy sobie ¦ innym głosem i
w innej tonacji ¦ i wydaje się nam, jakby w ogrodzie trzeszczał wielki pożar.
Otworzyłem oczy i zobaczyłem tę postać słońca ¦ wczesnego sierpniowego
słońca, które wlało się do izby i stało w niej jak sześcian świetlistej ciszy.
Cisza
ta była tym głębsza, im mocniej trzeszczało życie ptaków.
Leżeliśmy obok siebie nie mogąc się dość nadziwić tej uprawomocnionej
grzeszności ¦ oboje chudzi i smagli, czując wzajemnie gorąco naszej skóry
spieczonej przez słońce. Mogłem wówczas powiedzieć ¦ za siebie i za tę
dziewczynę, która niedługo miała zostać matką, a która długo jeszcze nie
mogła oswoić się z myślą, że jest żoną ¦ mogłem wówczas powiedzieć:
¦ Popatrz, oto jesteśmy jak dwie pszczoły zamknięte w plastrze miodu. Popatrz,
oto jesteśmy jak pszczoły nasycone słodyczą i jadem. Popatrz, prawdopodobnie
tak wygląda miłość...
Po podłodze krzątały się mrówki ¦ niby malutkie okruszyny, które spadły
z obrusa boga gór i Doliny i zsypywały się w szczelinę tuż przy płycie. I stało
się jasne, że cała izba jest zawieszona nad innym światem. I w tym podpodłogowym
świecie jaśnieje inne słońce, słońce mrówczej cierpliwości, które jest
cząstką tego światła, a może jest zgoła innym słońcem, o którym nigdy nic
nie będziemy wiedzieli. Po szkle szyby poczęła się ślizgać osa, chcąc ją
przeniknąć,
a gdy to nie udawało się żadnym sposobem, umilkła, słuchając tego,
cośmy chcieli ¦ na próżno! ¦ usłyszeć.
I wtedy zaczął dąć wiatr, który okadził ogród niebywałym zapachem, i lufcik
począł przyjmować ten zapach, abyśmy go mogli zapamiętać na zawsze. I
osa, tym razem nie na daremnie, zatrzepotała skrzydłem, unosząc przedziwnie
twarde ciało ¦ jakby wyłuskane ze strąka w sam szczyt jesieni ¦ i rzuciła
je w przepaść lufcika.
Rozłączyliśmy nasze ciała, a te zawstydziły się (po raz któryś już z rzędu)
swojej samotności i pojęliśmy bezwstyd wspólnego przebywania. W sześcianie
słońca zastygła mucha, szukając, do czego by przytknąć ryjek, aby wysmoktać
swą porcję pokarmu. Zarówno ona, jak i my wszyscy byliśmy wówczas
głodni i nienasyceni, bo przed nami stał czas: niedojrzały i nie wyczerpany
jeszcze...
Od strony podwórza zagdakała kura, wiatr ucichł i można było przysiąc, że
słyszymy tupot mrówek i szelest naszej skóry, którą zrzucaliśmy po stokroć
w tym naszym życiu, które leżało nad nami jak słup wody nad topielcem.
Wówczas weszła matka (jeszcze bez szaleństwa, ale już samotna, już
skryta za coraz grubszą ścianą) z kubkiem mleka, które również zastygło i
zostało zapamiętane na zawsze. Kubek był ciepły, mleko pachniało krową,
gnojem i sierścią, której źdźbła musiałem zdejmować z języka.
Matka postawiła mleko na wiśniowej szafce przy naszym łóżku, zapraszając
mnie do mleka, jakbym był dyplomatą na wczasach, albo młodym paniczem,
któremu oddano wszystko, co człowiek wsi musi oddać, choć sam pozostaje
skryty, nie oddany, zamknięty w sobie. Była ona na swój sposób ładna
a zarazem brzydka: niewysoka, o beczkowatych plecach, o swojej twarzy,
o której nic nie mogłem rzec ponad to, że była to twarz dostojna w sposób
właściwy wiejskim kobietom na skłonie życia. Możliwe, iż była ładna czy bardzo
ładna w tamtym swoim czasie, do nas doniosła dostojność i to piętno
miejsca i krwi z tej krainy łagodnych gór i rozległych dolin.
Jej obecność była wstydliwa i była też zawstydzeniem i dzięki niej stawało
się widoczne, że dopiero wczoraj czy przedwczoraj byliśmy chłopcem i dziewczyną
i że dalej jesteśmy chłopcem i dziewczyną, i trzeba było tego czasu tak
dużo ¦ aż do dziś, aby pamięć o tym wystygła i abyśmy przestali lgnąć do
siebie pożądaniem chłopca i dziewczyny.
Leżeliśmy niedojrzali i grzeszni, jakby wszystko było tylko dziełem przypadku
i jakbyśmy po zaspokojeniu głodu mogli odejść w zawstydzeniu i
udręce, aby znów przypadkowo się zejść i znów się rozejść. Wiatr powtórnie
powrócił do ogrodu i dmuchnął sierpniem i porankiem. Dom uniósł swą blaszaną
przyłbicę ¦ wietrząc kudły zbrązowiałej koniczyny i wonne siano, co na
strychu ¦ aż zadudniła blacha niedalekim grzmotem. I w świecie nad nami
zakrzątały się myszy i ostatni oddech oddały te wszystkie żuki, chrząszcze i
pasikoniki, które zaplątały się w siano i które teraz muszą umierać, wcale
zresztą o tym nie wiedząc, a tylko czując suchość i coraz słodszą nieobecność.
Każde z nas na swój sposób przebywa wczorajszą niedzielę, choć jeszcze
nie musimy do niej sięgać pamięcią, albowiem jest ona tuż i nasz związek
wzajemny jest jeszcze jak świeże nacięcie na gałęzi, w które włożono szczepek:
jesteśmy wciąż oddzielnie, obco i na nowy sposób. I jest ona jeszcze
gwałtem i długo będzie gwałtem, aż porośnie trawą czasu.
Nie wędrujemy więc przez naszą niedzielę, ale wciąż jesteśmy w niej. I ślub
nasz wciąż dla nas staje się i trwa i nie wiemy, że będzie on tak trwał jeszcze
co najmniej przez kilka lat, gdyż naprawdę spełni się ślub wówczas, gdy ja
stracę w sobie chłopca, a ty dziewczynę, i ponadto ¦ kiedy staniemy się ojcem
i matką. Co ¦ zresztą ¦ do ciebie przyjdzie o wiele wcześniej, jako że o
wiele więcej musisz dać z siebie dziecku i o wiele bliżej jesteś dziecka, gdy ja
długo będę bliższy sam sobie.
Odgrywamy więc role na wyrost i wydaje się nam, że wszyscy o tym wiedzą,
albo przynajmniej podejrzewają nas w naszej wiedzy. Aby zmylić ich i
aby zatuszować własną niedojrzałość, robimy gorliwie to wszystko, co inni
przed nami robili. A przez to ¦ nasze nieuświęcone, nasze pojedyncze i w
chwili ¦ zapożycza od obrzędu wszystko, co jest konieczne, aby ratować nas
w oczach rodzin i w naszych własnych oczach. A Dolina i to miejsce tak
określone w przestrzeni, miejsce ani trochę w prawo czy w lewo, ale właśnie
tu ¦ między pasmem Beskidu i rozległością wzgórz, między Gorliczem i sąsiednią
wsią, o której tymczasem wiem tyle tylko, że jest tam murowany kościół,
który odpowiada na Ave Maria tutejszemu kościołowi ¦ a Dolina również
użycza nam swoich obrzędów, okrywając nas swym zwyczajem.
Powoli opada nad nami zasłona kurzu, w którym uwięziono słońce. Przyklękają
w niej muchy, pojedynczo, jedna za drugą, a nam się wydaje, że w
powietrzu rozsypano ziarnka dojrzałego jałowca. Aż jedna mucha, a później
druga ¦ dzwoni metalicznie i ostro, zaczepiwszy skrzydłem o pasek lepu.
Wydzwanianie to jest głosem lata i pozostałe muchy ożywają i poczynają bzykać
niecierpliwie, i krążyć z nagła podtrzymane wiatrem, którym znów przemówił
ogród, wydymając policzki firankom.
Podtrzymywany obyczajem Doliny przyklękłem na podłodze ¦ tyś również
przyklękła ¦ tak więc w przyklęku i nieulękły (bo podłoga była przy mnie, a
po podłodze skakały trzy pchły, każda od innego zwierzaka: jedna od kotki ¦
chudej, wciąż karmiącej swoje pokolenia i być może i te dzieci, co miała od
swych własnych dzieci; druga od kocięcia ¦ zdziczałego, kryjącego się w
przybudówce wśród narzędzi ślusarskich; a trzecia od kudłatego kundla, lisiego
w złocie i puszystego jak baran, któremu wyprostowano kudły. Ten
kundel dostał potem po łbie siekierą i skóra jego leżała u nóg łóżka, gdy
leżeliśmy
tam w następne i w następne lato, ciągle jeszcze nie oswojeni, ciągle
jeszcze nie do końca poślubieni), nieulękły i w przyklęku, byłem blisko podłogi
i tamtego świata, w którym mieszkały mrówki. A tuż zaraz koło fundamentów,
od strony ogrodu, niegdyś wylazł ogromny, tłusty i włochaty on ¦
turkuć podjadek, pan podziemi i łakome objedzenie się dla panów kretów, z
którymi wszyscy mieli na pieńku: z uwagi na rycie darni i wywalanie ziemi na
trawę z tych sztolni i chodników, którymi pan kret chadzał czyniąc swą krecią
powinność.
I otrzymałem wtedy, co ciągle było „teraz”, znak krzyża na czoło, a ty ponadto
za stanik zwitek dolarów, już potrzebnych za chwilę (bo za lat parę) na
alkohole, którymi trzeba było uświetnić chrzciny naszego dziecka, a które
zdążyło się stać, choć ja długo wciąż byłem niedorośnięty do swego dziecka,
aż wreszcie dziecko mnie przerosło i pomne na me niedorośnięcie uśmiecha
się na mój widok, jakby ujrzało znajomego przechodnia, bez którego nie może
żyć dopóty, dopóki chodzi tymi samymi ulicami.
Wyruszyliśmy z domu, para za parą, niby dzieci w drodze po odpust zupełny.
Tyś szła ze swym ojcem, ja z twoją matką. I czy to, że ojciec miał oddać
ciebie przed ołtarzem w moją pod rękę, a mnie tobie matka, czy to miało
oznaczać, że jesteśmy dani sobie ¦ ty przez męskość, ja przez kobiecość?
Dani sobie, bo jakąż mogło mieć siłę i wagę to, żeśmy się wprzódy wybrali
sami ¦ skoro mogliśmy wybrać kogoś innego, nie raz i nie dwa, o czym najlepiej
mogli wiedzieć ojciec z matką, gdyż wiedzieli już, czym jest wybieranie się
w tym świecie rzeczy niekoniecznych, spraw przypadkowych, elementów
sprzecznych i krążących drogami zgoła nie do przewidzenia.
Szliśmy szeroką miedzą, od pół drogi wyżłobioną w dwie koleiny rozmywane
przez obfite deszcze, które spływały ze wzgórza o skraju tak dalekim, sięgającym
poza dom Ognistego Sromka, że wzgórze było całym państwem tego
świata. Jak zawsze, na drodze tej kryły się różne dziwności, które ujawniały
się i wypryskiwały wprost pod nogi, raz po raz, myląc lata czy też tworząc z
tych lat jedno lato. Najczęściej ujawniała się jaszczurzyca: krótka i zwięzła w
sobie, płonąc od brzucha jadowitymi plamami w barwie pomarańczy. A ukazawszy
się z nagła, rozdziawiała szeroki pysk i patrzyła złotym okiem, wyczekując,
aż zaszumią podniebne skrzypy, powietrze zgęstnieje, przeleci ptak
błoniasty, a my okażemy się snem ¦złym i przedwczesnym. W innym miejscu
¦ tuż przy krzakach, które zarastały parów, miejscami grząski i śmiertelny
(jak dla Zośczynej krowy, która zagrzebawszy się po brzuch w grzęzawisku
napełniła płuca wodą i zdechła), miejscami szeroki i łąkowy ¦ wdrapywały
się nogawką, aż na wysokość kieszeni, polne myszy, myląc miejsce i czas,
sądząc, że się zbliża surowa zima.
I wszystko było właśnie tak, co do słowa i co do źdźbła trawy ujrzanej i
zapamiętanej;
poniekąd z uwagi na ten dzień ślubu, a poniekąd z uwagi na
miejsce. Gdyż oto urwały się lata jeżdżenia w Dolinę i to, co się tam stało,
oddaliło się na odpowiednią odległość od owego niepojmowania, które dopiero
na swój sposób pozwala się pojąć, na swój sposób i nie inaczej.
Leżeliśmy w kuchni zamienionej na czas lata w pokój (choć prawdą jest i
to, że był to pokój zamieniany na czas zimowy w kuchnię), ramię w ramię,
odsunięci już od siebie i zawstydzeni tym wstydem poniewczasie, ale również
i tym, który uprzedzał, że czeka nas to niezręczne, chciwe i niedojrzałe i w
następną noc, i w noc, która będzie po tamtej nocy.
Leżeliśmy idąc do kościoła i będąc w nim, bo to było pomieszanie czasu
wynikłe z jego nadmiaru czy też z jego niedojrzałości. Inna mucha odbzyczała
¦ jak to uczyniły wcześniej jej siostry ¦ swoją torturę na pasku papieru
pachnącym miodnie i umilkła nagle, bo pyszczek jej zamknęła pieczęć kleju.
Za lufcikiem zabuczał trzmiel: był nad wyraz dobrotliwy, jak wszyscy
patriarchowie,
i odczekawszy chwilę wparadował do izby, oglądając nas bacznie,
lecz z wyrozumiałością.
I rzeczywiście, był to patriarcha, a myśmy byli z pieśni ponad wszystkimi
pieśniami, wcale o tym nie wiedząc...
Imię jej było kwietne ¦Hortensja. Ojcem jej był człowiek dobry jak pies.
Matką ¦ kobieta zawzięta na świat cały, a ponieważ jej światem stał się on: o
skórze obwisłej na dobrotliwym pysku, wielki, silny, choć o sercu czułym i
chorym, więc on stał się z czasem tym, kogo znienawidziła za świat. Siostra ¦
mieszkała wówczas za górą, brat za wieloma rzekami i miastami.
Hortensja kochała swego starego ojca, który był psem, jaki się może przyśnić
w dobrych snach o wierności. Poza tym serce jej nie zaznało wielkich
wzruszeń. Aż przyszedł chłopiec ¦ niedojrzały, pyszny, pożądliwy i czuły.
Hortensja wpuściła go w swoje ogrody i miłość ich stała się niejasna dla nich
samych i dojrzewali do niej przez długie lata, aż ¦ zdawało się ¦ iż minęli się
z nią na dobre wówczas, gdy zaprzątnięci byli swym chłopactwem i swą
dziewczyńskością. Obzierali się za siebie nie mogąc dość się nadziwić tamtym
pierwszym latom, gdy spożywali niedojrzały owoc, obiecując sobie wiele na
przyszłość. Ale dzięki temu, że mieli na co się oglądać ¦ ich dojrzałość
nabierała
smaku spełnienia.
Tak więc, choć mijali się ze swoją miłością, ona była wciąż z nimi, lekko
ich wyprzedzając lub pozostając z tyłu, podobna do zniecierpliwionego
zwierzęcia.
Tyle można rzec o tym poranku, który trwa zatopiony w czasie i w słoju
słońca, zanim droga skręci na kamienisty gościniec i zanim staną się różne
rzeczy, o których jeszcze nic nie wiadomo.
I gdyby tak można było znów stanąć na skarpie ponad gościńcem i zobaczyć
ich wszystkich razem wziętych po raz drugi, a więc gdyby można było
ujrzeć ich po namyśle i rozwadze (lecz nie bez uczucia trwogi, jaka towarzyszy
zaglądaniu czasowi za kołnierz), wówczas dostrzeglibyśmy ich wszystkich
oddzielnie i ze swym losem, połączonych na chwilę, a potem znów rozłączonych.
Pierwszy szedł ojciec ¦ słoniowato i ciężko, machając pięścią jak nadpaloną
głownią. Wiódł pod rękę Hortensję ¦ białą od pantofelka aż po śmieszny
kapelusik sporządzony w domu, z jasną woalką zapuszczoną do pół twarzy.
Spod woalki spozierały wielkie, lekko wypukłe oczy, na wysoko sklepione
czoło spływała przędza złotawych włosów, które nie dojrzały do rudości, choć
jej płeć ¦ delikatna i wrażliwa na słońce ¦ rozkwitała w złote plamy: w ten
wiosenny i letni kwiat rudzielców. Szła bardzo drobnym kroczkiem, jakim
wyobrażała sobie, że chodzą panny w powieściach o dobrej i wielkiej miłości.
Ale była Hortensją, wiedziała o tym, więc chwilami wydawało się jej, że czyta
powieść o pewnej dziewczynie i ta dziewczyna stara się stąpać drobnym krokiem,
choć nogi wykręcają się na kamieniach nawiezionych z rzeki.
Poza tym nic więcej w owej chwili nie wiedziała, chociaż w powieści jej życia
były już napisane dalsze rozdziały, tymczasem tajemne dla niej i ukryte,
bo było wręcz niemożliwym, ażeby jej dzieci mogły wówczas nie istnieć. Więc
te dzieci szły gdzieś obok, czy może razem, walcząc o to, aby trzymać ją za
dłoń, odpychając się wzajemnie, krzycząc i tupiąc w bezsilnej złości. Musiały
też być wówczas przesądzone i gotowe i inne sprawy ¦ ciemne i tragiczne ¦
do których trzeba było równie dorastać jak do swych dzieci.
W drugiej parze szła matka, mała i krzepka, bez czego nie mogłaby podołać
rozlicznym obowiązkom, kryjąc w sercu gorycz i owo wyłączenie, co stało
się przyczyną nieszczęścia, którego ogromu nikt nie odważyłby się zgłębić.
Ubrana na ciemno, z chłopską dbałością o swoje miejsce, które miała w kościele
i wśród gospodyń: poniekąd gorszych, wtedy gdy prowadziła dom przykładnie
i była kucharką wyśmienitą, którą proszono o pomoc w urządzaniu
bogatych wesel, i poniekąd lepszych ¦ gdy liczyło się hektary, których nie
mieli, i dolary, których siostry nie chciały przysyłać w odpowiedniej ilości.
Szła już zajęta swoim światem, pamiętliwa i uważająca na wszystko wokół. I
potem wielekroć wytykała tym i owym swoją drogę na ślub Hortensji, na którą
oni wchodzili bez szacunku albo ze swoją lepszością, tym samym uszkadzając
jej umysł, który tracił na pamięci, że nie wiedziała już, co się z nią
dzieje.
Ten, który szedł z nią pod rękę, był nosicielem szczególnego punktu widzenia,
gdyż znajdował się w szczególnej sytuacji, albowiem daleko mu było
do żeniaczki ¦ jeśli wziąć pod uwagę kompletne nieprzygotowanie i to, że
uwierały go buty dopiero co kupione w „Galluksie”. Buty te stanowiły dla
niego nie lada problem i dopiero w wiele lat później stara Cyganka ulżyła ich
osamotnieniu i kiepskiej doli, jaką miały w szafie.
Tak właśnie czuł wówczas on ¦ mój przyjaciel sprzed lat, którego pełnym
zaufaniem cieszyłem się i z którym tak dalece byłem za pan brat, że mogłem
przemawiać, ba! myśleć i widzieć w jego imieniu. Przyjaciel ten jest mi dziś
bratem, młodszym o lat kilkanaście, i dlatego przyjaźń nasza jest narażona
na śmiertelne niebezpieczeństwo, gdyż rozdziera nas i rozdziela czas. I gdy on
pozostaje w młodości i na tej drodze do swego ślubu ¦ wysoki, smukły, nerwowy
jak źrebię ¦ ja jestem już na zgoła innym szlaku.
Zaraz za nimi szła ze swym mężem siostra Hortensji ¦ Michalina, która już
wówczas była na dalekim wygnaniu, ale nie przyznawała się ni przed sobą, ni
przed ludźmi, że wyganiają ją ze świata przedmioty i rzeczy, które gromadziła
z chciwością i zapałem, a one wypychały ją z życia, zajmując jej miejsce. I w
tamtym dniu Michalina poprzysięgła sobie, że nie wybaczy również Hortensji,
gdyż zbyt jawnie i wyzywająco trwoniła ona wszystko, nie szczędząc nawet
serca. W czym była podobna do swego ojca, który również zbyt jawnie był
niesprawiedliwy, gdyż miłość i dobroć nieopanowana są niesprawiedliwością i
wielkim wyzwaniem. I siostra Hortensji poprzysięgła sobie i światu, iż będzie
czyniła samą sprawiedliwość. I wszystko poczęła ważyć zgodnie ze swym poczuciem
sprawiedliwości, aż zrozumiała (co już po części dochodziło do jej
świadomości w tamten sierpniowy dzień), że jest jedyna sprawiedliwa w świecie
niesprawiedliwym. I taka już miała pozostać: krzywdzona, choć tęskniąca
za sprawiedliwością, sprawiedliwa jak nikt na świecie, wypychana przez rzeczy
z należnego sobie miejsca.
Potem szły ciotki i szli kuzyni: cały ten gwarny tłumek, który spłynął z
domów odpoczywających pod żaglami starych grusz i czereśni. Byli oni dalecy
sobie i bliscy tą wzajemną wiedzą, bez której świat ich rozsypałby się w
nieczytelną mozaikę. I Hortensja z tym chłopcem, co się miał stać mężem,
zostali już przez nich ujęci we właściwą formę i przypisani do należnego sobie
miejsca. I nie mogli z tego miejsca się ruszyć, nic o tym nawet nie wiedząc.
A kiedy skręcali koło Floriana, który niezmordowanie lał swój strumień na
zakrzepły ogień, wyszedł na próg domu kum Sznurek. I przygładzając przetrąconą
w łokciu ręką żółty i nawisły wąs, przyglądał się idącym i wziąwszy z
ławki płytki kapelusz dołączył do weselnej procesji.
Dołączali również inni. A gdy szli koło cmentarza, odległego od drogi na
dziesięć skoków zająca, przez zagon ziemniaków przesmykiwała pamięć tych
wszystkich, którzy tam trwali. Oni mieli największe prawo rzec, że są już
dojrzali
do życia i do ślubu, bo teraz dopiero potrafiliby docenić każdy krok i
każdy uczynek. Nie mówiąc już o tym, że dali życie tym, którzy żyją w Dolinie.
A najgłośniej mogła dopominać się o swoje babka Hortensji: matka jej
ojca. To od niej Hortensja otrzymała w spadku wypukłość czoła, ową rudawość
włosów, wstydliwość i delikatność skóry skorej do kwitnięcia, kruchość
ramion, ich delikatny zarys i szerokość bioder.
Tam też szykowały się legowiska, drążone w glinie podchodzącej wodą, dla
tych, co dojrzewali do swego losu. (Mieli tam oglądać w jedną jesień ¦ jamę
otwartą i bezwstydną, w drugą ¦ następną. Bezwstyd ten miał porazić Hortensję
i miała ¦ porażona ¦ po raz pierwszy dostrzec granice swego rozumienia,
albo może ¦ po raz pierwszy miała stanąć przed wyborem, gdzie każda z
dwóch możliwych dróg była drogą w niemożliwość. I wtedy, najprawdopodobniej,
Hortensja ostatecznie przekroczyła próg dojrzałości, bowiem trzeba
było liczyć się z wiecznością, gdyż czas ukazał swe krótkie nogi. I trzeba było
żegnać się z kimś takim, kto ¦ jak stary ojciec ¦ był nie do pożegnania.)
Tak właśnie idąc doszli pod białe mury kościelnego podwórza, wysokie i na
wysokiej podmurówce. Kościół stał na wysoczyźnie usypanej wśród stawów,
gdyż w to właśnie miejsce w roku 1682, przez trzy noce pod rząd Siła przerzucała
budulec. Więc poddano się Sile, choć trzeba było sypać wzgórze i uj-
mować je w kamienne cęgi. Ale dzięki temu wytrysnęło w podziemiach kościoła,
za ołtarzem, źródło. Ono, wraz z kopią Ukrzyżowanego przywiezioną z
Rzymu, sprawiło, że ściągały do kościoła pielgrzymki ze Słowacji i z Węgier,
spod Tarnowa i z innych miejsc, o których się wie tylko z opowieści.
Te czasy pamięta ojciec, albowiem tych czasów wcale nie musi przypominać,
gdyż z pewnych względów z roku na rok stają się one coraz bliższe.
Wówczas ojciec sprzedawał pielgrzymom wodę ze źródła, a ponieważ do źródła
byle kogo nie dopuszczał kościelny, więc woda była z księżowskiego stawu,
tego, gdzie dziś Dąbrowski hoduje karpie. Nieważne zresztą, skąd była
woda, gdyż każda woda bez względu na miejsce jest wodą uświęconą, jako że
wszystko, co żywe, jest z wody albo z powietrza, albo z ziemi. Ogień zaś jest
oczyszczeniem tego, co powstało.
Gdy Ryszard z Hortensją wstępowali na schody, uderzył jedyny dzwon i
dzwonił na rozstawanie jednym, a na powitanie i zjednoczenie drugim. Niektórym
ciotkom zaczęły się zwilżać oczy, choć jeszcze było przed czasem. Ale
też ciotkom nie o czas tu chodziło, lecz o dolę ludzką, że jedni umierają,
drudzy
wychodzą za mąż, chociaż dopiero co się urodzili. Podobnie jak ci, co
umarli ¦ dopiero co szli do ślubu. Dzwon bił trochę kulawo, bo pozostałe
dzwony Niemiec przetopił na armaty i tylko on się zachował zagrzebany w
gnoju.
Weszli w przyćmioną jasność kościoła: po prawej stronie stali mężczyźni,
po lewej kobiety, a na początku ustawione dwójkami dzieci. Wtedy to ojciec
oddał Hortensję Ryszardowi pod ramię, a matka odeszła na bok i przykucnęła
na krześle, na którym przytwierdzono nazwisko jej męża i jej własne
imię.
Zostali sami. Przed nimi stał ołtarz, na ołtarzu łodygi świec, a nad ołtarzem
¦ zaciągnięty na co dzień Janem Chrzcicielem ¦ krył się we wnęce wizerunek
Ukrzyżowanego skopiowany w Rzymie, dalekim aż do nieprawdy.
I on-ja trzymając za rękę Hortensję dziwił się wszystkiemu wokół, a szczególnie
temu, że stoi przed ołtarzem. I doprawdy, trzeba było spojrzeć na nich
z boku, aby ustawić ich właściwie i połączyć z tymi, co byli przed nimi i mieli
być po nich, gdyż oboje wierzgali przeciwko podobnemu załatwieniu tego, co
miało być ich jedyne, niepowtarzalne i własne.
Zaś Hortensja otworzyła następną stronicę ze swej powieści i odczytała z
wypiekami na twarzy dalszy ciąg tej historii, co zazwyczaj miała kończyć
wszystkie historie. Ale już wiedziała, że powieść o tamtej Hortensji nie zgadza
się z jej powieścią, bo ta była dopiero na drugim rozdziale.
Przyszedł ksiądz, zagrzmiały organy i ksiądz (ten sam, któremu Hortensja
wyznawała pierwsze grzechy, a wśród grzechów był i ten, że choć taka brzydka,
to jednak zapragnęła kiedyś dotknąć wargami własnych ud, bo w tym
miejscu miała skórę białą i miękką; i że była łakoma i zjadła czekoladę, co
dla brata; i że nie wierzyła, aby istniało piekło, ale teraz wierzy. Wśród tych
wyznań nie musiała wówczas jeszcze wyznawać, że przyrzekła sobie nigdy nie
wychodzić za mąż, bo jest brzydka, więc jak podrośnie, wstąpi do klasztoru i
tam będzie hodowała kwiaty), i kapłan kazał wstąpić im na stopnie, tam
gdzie Hortensja nigdy nie stawała, tylko jej brat, gdy służył do mszy.
I wstąpili na stopnie i ksiądz (o nim to również myślała Hortensja, że pewnie
nie je, nie pije i nie chodzi tam, gdzie zazwyczaj chodzą ludzie, gdy poczują
potrzebę) zaczął głośno wypytywać, czy chcą dobrowolnie i bez przymu-
su. A gdy się Hortensja do tego przyznała, zapytał, czy się zgadza na dobrą i
na złą dolę, i na to, że dopiero śmierć ma ich rozłączyć.
Tu Hortensja zadrżała, gdyż nikt nie przymierzał do jej życia takiej miary,
ale zgodziła się i na to, gdyż było to zapisane w roli, którą wykonywała za
tamtą Hortensję z powieści.
Gdy to wszystko mówili, w kościele było cicho, więc wróble mogły rozświergotać
się na dobre. Były to te same wróble, z którymi prowadził wojnę
kościelny, gdy Hortensja przychodziła, aby śpiewać na chórze ¦ solo, drżącym,
choć mocnym głosem. I dzięki tym wróblom Hortensja nie rozpłakała
się.
A on ¦ ten mój przyjaciel sprzed lat ¦ przypomniał sobie inne miejsce i inny
kościół, gdzie ćwierkały te same wróble.
I być może te niezmordowane i wieczne wróble i dziś ratują podobnych
młodych, którym kazano głośno odczytać książkę, co miała być książką z ich
życia.
A gdy uczyniono nad nimi wszystko co do litery i co do gestu i wszyscy,
którzy przyszli, mogli wreszcie dać upust swej potrzebie łez (są one u kobiet
w Dolinie tak niezbędne, jak sól do chleba), powrócili do domu zakotwiczonego
mocno na skłonie wzgórza.
Dom był domem ojca, gdyż on na tym miejscu, w którym jego ojciec wykosił
kwadrat łąki, powołał go do istnienia i wznosił na swoich barkach, kamień
po kamieniu i belka po belce. A od Żydów kupił blachy ocynkowanej,
od Łemków świerków, którymi odgrodził świat wewnętrzny swego domu od
świata szerszego niźli dom, choć równie bliskiego. Ziemię pod podłogi wozili z
żoną taczkami i wwalali przez okno. A pod jeden węgieł ¦ dziś już nie wiedzieć
który ¦ podłożyli srebrny pieniążek.
A kiedy dom już wyrósł, wtedy ojciec oddał go we władanie matce, wprzódy
zamówiwszy u stolarza zza góry meble ¦ ciężkie, bukowe, malowane na kolor
dojrzałej wiśni.
I na tym wiśniowym łóżku dwukrotnie jego żona (bo pierwsze urodziło się
wcześniej) przynosiła mu owoc swego żywota. I z chłopaka stał się mężem, z
męża ojcem. I takim już pozostał.
Nie wiedzieć kiedy wszystko minęło i upłynęło i oto ojciec siedzi na weselu
trzeciego dziecka. I wie już ¦ choć nie potrafi tego wypowiedzieć ¦ że wszystko,
co jest trzykrotne, jest mnogie, a co jest mnogie, żyje swoim życiem. I
dzieci jego żyją po swojemu i dla siebie: jedno za górą, drugie za rzekami i
lasami, pozostało trzecie ¦ odchodzące...
Siedzieliśmy ja-Ryszard i ona-Hortensja za stołem wśród ludzi, much i
kotów, z których jeden krążył pod stołem odważny macierzyńskim głodem,
drugi krył się za ścianą, stamtąd łapczywie wywąchując zapachy. A rudy pies
bez przerwy głosił swą obecność, że wreszcie ojciec wpędził go do jego dziury,
wyjście zawalając pniakiem.
Siedzieliśmy niezręczni i niepotrzebni, chociaż na swoim miejscu i z pewnych
względów nawet konieczni. I gdyby nie ta konieczność, ja i ona znajdowalibyśmy
się w ogrodzie i leżąc gdzieś za krzakiem porzeczki patrzylibyśmy
w niebo: ona myśląc o czymś niejasnym, trwożnym i smutnym, ja zaś ¦ oddając
się rozpuście przestrzeni, której w mieście tak mało. A czerwone mrówki,
buszujące w soczystych trawach, jak zawsze skaziłyby nasze nogi i uda
swym kwasem, który przenika skórę znajdując w niej chłonne sztolnie.
Ale siedzieliśmy nadal i dokładnie pamiętam to miejsce, i dokładnie ogarniam
ten stół, na którym stały trzy półlitrówki i butelka rumu, którą kupiliśmy
w Biczu, zmęczeni drogą i spieczeni słońcem. I pamiętam tego cielaka,
który wisiał w stodółce, ujęty za przednie nogi jak człowiek, którego wyciągają
z krwawej kąpieli: już obnażony ze skóry, sam martwy, lecz o pulsującym
ciele. I pamiętam zapach surowicy i zapach mięsa, i słodycz krwi. Na
stole cielak był już przyzwoity: z zapachem majeranku, bobkowego listka i
jadła, któremu lato nie służy.
Obsiedliśmy stół ¦ łapczywi i głodni ¦ bez żadnego porządku i hierarchii. I
byliśmy w tym właśnie dniu i w tej chwili, ale też na granicy czasu: dla ojca
czas już był przekroczony, więc powtórzony aż do nudności, aż do jednego
czasu, który już zdaje się nie istnieć, zdaje się być bardziej przestrzenią
niźli
czasem. Bowiem w tej przestrzeni-czasie ojciec trwa jak w znajomym pokoju i
cudowna woda ze źródła, i czasy za Austriaka, i pierwsza wojna światowa,
która porozrzucała po polach ludzkie nogi i głowy, i budowanie domu, i czasy,
gdy za złotówkę można było kupić kilo cukru, i czasy, gdy się żyło z kradzionej
benzyny ¦ bowiem to wszystko jest w zasięgu ojcowskiego oka. Dla
nas-zaś ¦ nie spełnionych ¦ czas dopiero się zaczyna obciążać pamięcią,
tymczasem je st więc nie nasz, tylko naszego dzieciństwa lub wczesnej młodości,
albo naszych ojców.
Najbardziej przytomne chwili zdawały się być trzy ciotki ¦ początkowo podobne
do siebie niby Chińczyk widziany po trzykroć, a za godzinę i dwie ¦
już nie do porównania i nie do poznania: trzy siostry jednego brata (i tamtych
dwóch, których miałem nie znać do końca, choć jednego z nich poznałem, ale
było to jakby widzenie się w przejściowym pokoju); widziały one najlepiej i
najostrzej mnie i Hortensję obok mnie czy też mnie obok Hortensji. I wydawałem
się im ja-on, po chłopskiej sprawiedliwości, tym miastem, które po
kolei pożerało ich dzieci albo dzieci ich sąsiadów: dufnym w sobie, pysznym,
wygodnym i nie znającym w niczym umiaru, a już szczególnie w babach, które
w mieście stoją na ulicy jak klacz na jarmarku, że tylko patrzeć w zęby i
brać.
Widziały też po swojej babskiej sprawiedliwości i wydawał się im on-ja ¦
onieśmielony i onieśmielający, aż do śmiechu, ponadto cienkoręki, a więc
robotny w sposób nie do odgadnięcia, jako też nieco panieński, choć już
zalatywało
od niego-mnie młodym kozłem.
I wydawałem się im jeszcze na kilka innych sposobów. Na sposób ciemny i
tajemny ¦ nasienny i siewny, jak też na sposób gwałtowny ¦ ściskający nogami
i w nogach; a również ¦ w ten gnilny i ostatni już, od czego szło wszelkie
nieszczęście i dla czego trzeba chować łzy.
Hortensja zaś była ich własną dolą, powtórzoną nieco inaczej i lepiej, i
jeszcze nie do końca. Była też bosym bieganiem po łące, zbieraniem kaczeńców
i pieczarek, co rosły na wygonie, najchętniej po krowim łajnie; była też
chodzeniem z tornistrem; kiepską jesionką i pięknym w kościele śpiewaniem;
była Gorliczem, co za górą i dalekim miastem. I była ich matką, co dała swej
wnuczce wszystko, co miała najlepszego, a czego nie chciała im dać, gdyż
była nieużyta i niesprawiedliwa.
Trzy ciotki, a każda mieszkała za inną górą, w innym, choć drewnianym
domu. Jedna miała na imię Kaśka, druga Maryśka, trzecia Hanka. Ta trzecia
była na wyciągnięcie ręki i wystarczyło wyjść na miedzę — choćby tę od
jaszczurki
— a już ciotka Hanka stała pod chałupą i założywszy ręce za fartuch
gotowa była do pogawędki.
Ciotka Kaśka mieszkała za skłonem wzgórza, dalekiego w swej rozległości
aż po skraj nieba. Miała tam swoją strzechę, a nad strzechą gruszę cukrówkę,
nadzwyczaj rodną, można rzec, że zasiewano ją co roku jak pole, a ona
wschodziła płodnie aż do nieprzytomności. Dom podzielono sprawiedliwie na
pół sienią; po lewej stronie stała krowa, czerwona, rasy polskiej, a więc
nadzwyczaj
ostra i skora w zapamiętaniu tknąć rogiem, ale dająca ¦ jak wszystkie
krowy tej rasy ¦ mleko tłuste niby śmietana. Razem z krową ¦ jak wszędzie
i jak u ojca również ¦ mieszkały króliki o uszach zwiędłych jak nie podlewany
kwiat; miały tam swoją grzędę kury i dwie kury karliczki z kogucikiem
karlikiem. Po prawej stronie były dwie izby, obie jasne i schludne, o
oknach tak małych, że nie wszedłby tam krowi łeb. W sieni trzepotały gołębie,
bieląc swym skrzydłem sczerniałą powałę i uchodząc pod strzechę niby
błędny dym.
Ciotka Maryśka mieszkała tak daleko, że aby ujrzeć jej miejsce, trzeba
było iść całą godzinę na pierwszą górę beskidzkiego pasma i z tej góry spojrzeć
w stronę północno-zachodnią. I wtedy wśród kopiastych wzgórz do połowy
obrosłych lasem i rzuconych na ogromną michę ziemi ¦ dalekiej i sinej
od tej obnażonej dali ¦ widziało się kępę drzew, a pod tymi drzewami Maryśczyne
wychodźstwo. Bo ciotka Maryśka porzuciła przed laty Dolinę dla cygańskiego
chłopaka, który pięknie grał na skrzypeczkach, i odeszła w zagórza.
W odejściu tym odegrał swoją rolę ojciec, jako że był najstarszy wśród
braci i przejął należne najstarszemu ojcostwo po tym, który umarł.
Byli jeszcze i inni: kuzyni Hortensji, a synowie trzech ciotek. Była siostra
Michalina z Henrykiem -swym mężem, co przyszedł z daleka, podobnie jak
Ryszard. Była matka ¦ ukryta w sobie, więc nieznaczna i niezauważalna,
prawie nie matka (aż do chwili, gdy wypiła kieliszek rumu i dostała rumieńców,
i odezwał się w niej ten głos, który kazał jej, czy to była w polu, czy w
domu, czy z cebrzykiem przy krowie ¦ śpiewać, aby ¦ widocznie ¦ sprzeciwić
się tamtemu drugiemu głosowi, który szeptał jej na ucho i z którym szeptała
po kątach, szybko i namiętnie). I była Matylda, jej siostra.
Był też kum Sznurek z żoną, malutką, drobną, o główce zgrabnej jak u łasiczki.
Kum Sznurek był stary jak jego rozległy dom, co przy Florianie. A
stworzono Sznurka z samej kości i z wiechcia wąsów, i z dwóch siwych pędzli
nad okiem ¦ równie siwym ¦ bo kum Sznurek nie miał szczęścia zmięknąć
przy matce, gdyż wychował się on przy krowie. (A wychowałem się przy krowie
¦ prawi Sznurek, a gdy wszyscy nadstawiają ucha, zaczyna opowiadać. ¦
Jak się urodziłem ¦ opowiada i potrzaskuje starą kością, na której nic, tylko
skóra ¦ jak się urodziłem, mamusia moja zostali sami, bo tatulo byli w Ameryce.
Na siódmy dzień po urodzeniu matula stali przy kołysce i trzymali mnie
przy piersi. Wtedy wchodzi Hałgas Franek. „Pochwalony”. Mamusia mu: ,,Na
wieki...” A on jak nie stuknie mamusię w pierś. „Ty ¦ prawi ¦ psiawiaro jedna,
nie znasz swego, nie wiesz, gdzie krowę paść!” Przewrócili się mamusia
na ziemię, a on jak nie skoczy, jak nie zacznie matulę prać, siarka jedna. Taki
był z niego bitnik sakramencki, że strach! Prał mamusię, kurcyfiks, że tylko
bucało jej. Maryśka wyskoczyła, zaczęła krzyczeć, że Hałgas mamusię
mordują. I ludzie mamusię uratowali. Na drugi dzień mamusi mleko zatrzymało
i tak ino siedem dni mamusia mnie karmili. Od tego bicia dostali mamusia
raka i zmarło się jej w pół trzeci roka. A tatulo w Ameryce pisali do
domu list. Jak się należy zaczęli: „Niech będzie pochwalony...” I dalej ani
rusz: ręka stanęła im i nie chce pisać. Poszli wtedy tatulo do Kompanii, zabrali
swoje dolary i na okręt. A list ten pisali w ten dzień, kiedy mamusia
umierali. I tak przy krowie się wychowałem.)
I ci wszyscy, którzy byli na tej uczcie (a do stołu podawała Michalina, gdyż
wypadło tak po starszeństwie i po sprawiedliwości, którą później mogła się
żywić, aby tym większy mieć żal do innych), i ci, którzy być nie mogli ¦ a
wśród nich dzieci Hortensji (te dopiero miałyby używanie, kiedy krajano tort
wielki jak młyński kamień), a którzy jednak w jakiś sposób uczestniczyli w
tamtym jedzeniu i tamtym piciu, a uczestniczyli też poprzez związki podziemne
i ukryte, jak rodzice Ryszarda, którzy weszli w ziemię i w powietrze i
zbliżyli się do stołu drogą podziemną, powracając do nich przez ciemną rzekę,
co miała nie mieć powrotu, i płynąc też powietrzem, które przyjęło ich w
sposób niewidzialny, lecz istotny ¦ wszyscy oni zamarli na chwilę, gdy błysnęło
i od tego błysku poszedł dym.
I teraz obecność ich widoczna jest ¦ lub domyślna ¦ na kawałku błyszczącego
papieru. Niektórzy na zdjęciu mają szeroko otwarte oczy, a ci, którym
oczy się przymknęły ¦ rozdziawili gęby. Wszyscy jednak cieszą się, gdyż
udało się im obejść śmiertelność chwili i wejść do wieczności naszego wesela.
Również trzy butelki wódki i butelka rumu, a także pasztet z królików i cielęca
pieczeń oraz przywiędły bukiet weselnych róż od Słowika, który chytrze je
ochładzał w piwniczce, również ten świat dostąpił wieczności.
A gdy się dym rozszedł, Antek od ciotki Kaśki ¦ czerwony już i błyskający
zuchwale okiem ¦ zaśpiewał głosem Doliny i okolic: tych nieco na wschód i
na północ od Doliny. Był to głos twardy, idący z gardła i w gardło, zuchowaty
i bezczelny nawet, ale w ten sposób, w jaki się okiełznuje ogiery i łapie buhaje
za rogi.
Śpiewał on o słoneczku, które na zachodzie, i o dziewczynie, co ma odprowadzić
za las, a potem jeszcze raz, i o łez wylewaniu do białego fartuszka. A
śpiewanie to można tak zapamiętać, choć za każdym razem zapamiętuje się
ono inaczej, a to w zależności od głosu i od czasu śpiewania:
Słoneczko na zachodzie,
dziewczyno, odprowadź mnie!
Odprowadź mnie za las
i ja cię jeszcze raz,
i tak się rozejdziemy!
A jak się rozstawali,
to rzewnie zapłakali ¦
do tego samego
fartuszka białego
łzy swoje wylewali.
Marysiu, bywaj zdrowa!
Jasieńku, bywaj zdrowy!
Z wojenki prędko wróć,
tylko mi się nie smuć,
potem się pobierzemy!
Po tym zaśpiewaniu obudził się głos w matce i ta wyszła ze swojej nieobecności
i zaczęła istnieć w sposób czysty i nieposzlakowany:
Był Pan Jezus na obiedzie
u sąsiada na bankiecie.
Wyszedł sobie dla ochłody,
a dziewczyna niesie wody.
Ty dziewczyno, spocznij sobie,
bo nieczystą niesiesz wodę.
A tym żeś ją tak zmąciła,
siedmiu mężów utopiła.
A ósmegoś żeś ty struła.
Tym to, moja dziewko miła,
tym żeś wodę pomąciła.
Dziewka zbladła, krzyżem padła.
Ty dziewczyno, nie lękaj się,
weź krzyż święty, przeżegnaj się.
Do kościoła ¦ spowiadaj się.
Przeżegnaj się i idź z Bogiem.
Tak się bardzo spowiadała,
że aż ziemia drękotała.
Organy jej same grały,
a dzwony same dzwoniły.
Po tym długim odezwaniu się matki były inne głosy, krótkie i rozzuchwalone:
o panieńskiej cnocie, co jest jak pajęczyna, o płótnie i koszuli, co się do
nóżek tulą.
Wtedy wtoczył się na stół tort i rozsiadł się na nim ¦ pulchny i uśmiechnięty
tłusto od ucha do ucha. I nawet wtedy, gdy rżnął go w gwiazdę nóż,
nawet wtedy śmiał się on ¦ coraz słodziej i mdło, aż do nudności. Do tortu
była herbata i była kawa parzona tak, aby miało się czym spluwać.
I wszystko działo się, jakby samo przez się i jakby samo dla siebie. Bo i
ojciec,
i matka ¦ znów w ucieczce, tym razem w gadulstwo niepotrzebne i
krzykliwe ¦ stracili formę, co miała ujmować to, co i tak było nie do
uchwycenia.
Więc się działo wesele samo przez się i pod wieczór poczęło się rozpełzać
i wygasać, aż wygasło: dobrze nie zaczęte, a już skończone; wieczne i
trwałe aż po dziś ¦ a tak mocno złączone z tamtą niedzielą, z tamtym sierpniem
i z tamtym rokiem.
I wyszliśmy przed dom, a nad domem zawisła chmura gwiazd płynących
ciurkiem od jednego krańca po drugi i rozległ się taki wrzask świerszczy, że
trzeba było wołać o pomoc jak podczas powodzi.
A gdy to się stało, gdy noc obstąpiła zewsząd dom ojca i gdy dom ten zatopiła,
aż osiadł na dnie ¦ dotykalnym i rośnym ¦ i gdy już goście rozeszli się
co do jednego, bo nawet ciotka Maryśka odjechała w swoją stronę ¦ wtedy to
rozpoczęło się brzemienne w skutkach karmienie niedojrzałości.
Wprzódy jednak on-Ryszard i jego już żona, choć nadal Hortensja, powędrowali
poza dom ojca. Za ogródkiem warzywnym, który upodobały sobie
ślimaki, czaiły się mendle pszenicy przeinaczone, że nie wiedzieć, czy mendle
to, czy w ciemności zaznaczona obecność czyjaś, kto jest wokół i wszędzie: w
sposób przerażający, zuchwały i zapierający dech. Aby ubiec swój lęk¦ oboje
nieuleczalni i na zawsze zlęknieni nocy ¦ aby więc ubiec lęku wybuch, wcisnęli
się plecami w przygarbioną kopę, a ta oddała im całą swą ziemną moc.
I zaczął się śpiew i mówienie zarżniętej ojcowską kosą pszenicy.
Mówiła łodyga:
Jestem podcięta i odłączona na zawsze od tego, co przyjęło ziarno i ścisnęło
go w zimę lutą, i kazało, gdy przyszła przaśność wiosenna, rozmiękać i
wypruwać z siebie całą moc ukrytą. I uchwyciwszy się korzeniami ¦ śmiertelna
¦ poczęłam wynikać z ziarna i nie pamiętam już, abym się kiedykolwiek
lepiej czuła jak wówczas, gdy parłam do góry przeistaczając wszystko, co mi
dały moje korzenie: wschodząc z gliny, grząskości i bagna, a wokół była taka
cisza, że mogłam bez przeszkód nasłuchiwać tego, co we mnie. I tak, wsłuchana,
gotowa byłam przysiąc, że znam tę jedyną rację, która kazała mi czynić
tak, a nie inaczej. I byłam w sposób doskonały pełna, lecz nie spełniona,
aż urodziłam kłos i ukołysałam go przez dwa miesiące. A on stał się moim
pochyleniem, coraz niższym, i moim utrudzeniem, coraz cięższym. I stał się
przyczyną tego zarzynania, które rozpoczęło się po wschodzie słońca, gdy rosa
bujnie zaległa pole.
Mówił kłos:
Jestem tylko łodygi uwieńczeniem, omdlewam pod ciężarem ziarna, którym
zwracam to, co zabrałem. Wielekroć zwracam, choć zabierałem raz jeden.
I mówiły jeszcze trawy, które straciły zieloną krew i stały czarne niby
sierść kota; mówiły one ze swej ciemności o tej skórze ziemi pełnej życia
ukrytego, o korzeniach, które są skóry włóknem, i o źdźbłach, które pokornie
podściełają się pod krowi jęzor, tak ostry jak stalowa tarka.
A gdy skończyły one swój niemy śpiew, odezwał się wiatr, który zdradził
swą wieczną tajemnicę, że jest niczym innym, jak tylko ziemskiej sierści
gładzeniem
i jej oddechem odnawianym co dzień, i jest głodem, który pożera
wszystko, co chce żyć; a gdy wyczerpuje się jego nieograniczona cierpliwość,
wówczas płonie płomieniem wysokim ¦ z tlenu, węgla i wodoru.
Po tym zapanowała cisza kompletna i nawet świerszcze wstąpiły w tę ciszę
owijając się nią jak płaszczem.
I wtedy w piersi ich zadudniły dwa młoty napędzane krwią i rozległ się tętent
konia, który gnał wprost z rżyska. Koń był szalony ¦ widać to było wyraźnie
¦ lecz jakby niepomny na swe szaleństwo zarył kopytem i utulony
ciemnością nocy zastygł w zadumie.
I podniosła się nad nimi zasłona, i ujrzeli ¦ bezpośrednio i wprost ¦
gwiazdy wielkie jak krople wyciśnięte z wnętrza tego, co bez miary. I zobaczyli
jeszcze ten drugi kres, którego nie sposób przekroczyć, a nawet pomyśleć o
przekroczeniu, bo to już jest równe szaleństwu. Więc ugięli się oboje ¦ naj-
pierw Hortensja, która puściła jego dłoń w tym biegu ¦ i zaraz nazwali niebo
zgodnie ze swym poczuciem rozsądku: Mleczną Drogą, i wyśledzili na niebie
Kasjopeję, Krzyż Północy i Wielką Niedźwiedzicę. A ta ¦ litościwie ¦ spuściła
im kroplę mleka, która przeszyła niebo na ukos i dotknęła warg smakiem
dzikiej sierści, piołunu i gniecionej wiśni.
Wyszli ze swego ukrycia. Przy warzywniku powitała ich kotka, podchodząc
blisko, ale nie dając się ująć, a rudy pies zadzwonił łańcuchem, zaszczekał i
urwał w pół głosu.
Wśliznęli się do ciemnego domu, po dwóch stopniach od strony podwórka.
Podłoga zaskrzypiała raz jeden w tym miejscu, co zawsze. Jakby na dany znak
zaćwierkał świerszcz jakimś sposobem zabłąkany w domu i zachrobotały karaluchy
swoimi nóżkami jak stalowe strużyny.
Natychmiast upadli w ciemność swego pokoju-kuchni; trzymając się ścian
podnieśli się z tego upadku, aby krok po kroku opanować izbę.
Wtedy Hortensja poczuła, że otwiera się następna kartka książki, z której
czytała od rana. I zgodnie z wyczytanym porzuciła wszelką nadzieję na teraz i
już bez nadziei, przelękniona, z nosem w tej książce, zrzuciła z siebie
szyfonową
sukienkę, co z Ameryki, i została w tym, co miało być widziane tylko
przez nią i przez tego, o kim była mowa w książce. A wtedy on ¦ jakby czytając
z tej samej stronicy ¦ zrobił to samo.
I oboje nagle poczuli tę grzeszność, którą aby okupić, trzeba było lat. I
poczuli
ciekawość niewspółmierną do tego, co się miało stać, i być może, iż ta
ciekawość dotyczyła zupełnie czego innego, co przed nimi umykało, choć
mieli to w zasięgu ciała.
Grzeszni, wczytani w jedną książkę, przylgnęli do siebie i w taki sposób
uratowali się przed całkowitą klęską, bowiem nagle książka poczęła płonąć i
rozsypywać się w popiół, że pozostali zupełnie bez wszelkiej wiedzy, bez
doświadczenia
i bez przykładu. I tak nie nauczeni, niezręczni i ślepi, mając tylko
siebie, trzymali się w objęciach, aż odezwał się głos, który począł mówić za
nich. Był to głos zagubiony w ciele, a szczególnie w okolicach piersi, na karku
za uchem i tam, gdzie Hortensja ucałowała się, gdy przed laty odkryła
ową gładkość i miękkość, co stało się przyczyną grzechu zapamiętanego i
odpuszczonego
w kościele na górce.
I wtedy rozpoczął się śpiew, delikatny i przenikliwy.
Najpierw przemówił gwóźdź, tuż nad nimi, zanurzony do połowy w świerkowej
belce:
Jestem włosem wyjętym z płonącej czeluści. Moje życie było blaskiem,
moja śmierć przejściem przez czerwień szkarłatną w szarą srebrzystość. Już
obumarły, wdzierałem się między sploty żywiczne i poczułem na powrót gorąco
życia, i blask mój powrócił do mnie ¦ w iskrze, co pod młotem. Aż usnąłem w tym
skurczu rozdzierającym i śpiew mój jest śpiewem zapomnienia.
Przemówiła belka, tubalnie, lecz cicho jak we śnie: Niebo było moją miłością,
obdarzona skrzydłami ulatywałam ponad przestrzenią, która słała się u
moich stóp ¦ daleka aż po granatowe zęby Tatr. I runęłam ścięta z nóg,
sklejona krwią, której mi ubywa. I powleczono mnie w doliny i wnętrze moje
tuli robaka o mocnych żuchwach. Jestem rozdzierana na wylot i tylko raz do
roku przychodzi do mnie mój kochanek ¦ potajemnie ¦ i dotyka mego ciała,
a gdy odchodzi, płaczą pająki w mych szparach.
Wtedy przemówił pająk, spuszczając kroplę jadu, która spłynęła po nitce
dotykając czoła i znacząc go niezmywalnym piętnem.
Zwalili się w przepaść ¦ naznaczeni i słabi ¦ jakby wszystkie moce opuściły
ich.
A gdy ucichli zupełnie, w oknie stanął łysy starzec, świecąc kulą swej czaszki,
i przyłożywszy nos do szyby, śmiał się. I grubym paluchem przełknął
szybę, jakby była z samego światła, gmerząc w pościeli. I pościel rozkwitła
czerwienią ¦ wstydliwą i jątrzącą.
A na środek pokoju ¦ rozjaśnionego dogasającym pożarem ¦ wbiegła
mysz, wlokąc w ostrych zębach skowronka zarżniętego na śmierć.
Leżeliśmy w naszym pokoju, wszystko mając w świeżej