BOLESŁAW MRÓWCZYŃSKI BITWA O PILARZINHO WYDAWNICTWO „ŚLĄSK” KATOWICE 1968 Projekt obwoluty i okładki oraz ilustracje Bogdan Zieleniec Redaktor książki: Czesław Ślęzak Redaktor techniczny: Maria Dziubowa Korektor: Elżbieta Serwinowa Wszelkie prawa zastrzeżone Wydawnictwo „Śląsk”, Katowice 1968 Wyd. II. Nakład 20 140 egz. Ark. wyd. 16,9. Ark. druk. 18. Format A5. Papier druk sat. V 70 g. 61X86 cm. Oddano do składu 20. V. 67. podpisano do druku 5. IV. 68. Druk ukoń. w maju 68 r. Symbol 31387. Cena t. I/II w oprawie broszurowej zł 47,— t/II w oprawie płóciennej zł 54,— Katowicka Drukarnia Dziełowa, Katowice, 3 Maja 12. Zam. 3/2. I. 1968. K-15. Bartochowie Opowieść brazylijska o rodzie śląskim, który na drugiej półkuli budował nową ojczyznę BITWA O PILARZINHO OSADA NAD SREBRNYM POTOKIEM Strach I — Stwierdzam z przyjemnością: chętnie, rozważnie i bardzo sumiennie wypełniał pan zawsze swe obowiązki. Jako zwierzchnik żegnam więc pana z głębokim żalem. Ale jako dobry obywatel cieszę się, że pan ode mnie odchodzi. Wstępuje pan przecież na najbardziej zaszczytną drogę: w służbę jego królewskiej mości!... Było południe. Ostatni interesanci opolskiego urzędu pocztowego odeszli niedawno, drzwi wejściowe zamknięto. Pracownicy jednak nie śpieszyli się jeszcze na obiad, przemawiał bowiem naczelnik tego urzędu żegnając królewsko-pruskiego rekruta. Był nim Sebastian Woś. Szczupły, niskiego wzrostu młodzieniec słuchał w pełnej szacunku postawie i wydawało się, że te słowa sprawiają mu żywą przyjemność. Niewątpliwie było w nich dużo życzliwości. Zresztą i ich treść nie raziła go zbytnio. Wypowiadał je przecież Niemiec, dla którego król pruski był najwyższą świętością. Rozumiał jego uczucia i nie miał do niego pretensji. A przy tym cenił. Był to wprawdzie człowiek w pracy bardzo wymagający, lecz na wskroś przyzwoity i sprawiedliwy, a jemu oddał szczególną usługę. Gdy przed kilkoma miesiącami usunięto go z seminarium duchownego za udział w tajnych polskich zebraniach, nie tylko nie zawahał się podać mu pomocnej ręki, ale i zatrudnił w swoim urzędzie. — Gdy spotkaliśmy się po raz pierwszy — naczelnik, jakby wyczuwając bieg jego myśli, poruszył ten właśnie temat i uśmiechnął się dobrodusznie — miał pan zaszarganą opinię. Nie przejąłem się nią; młodzież musi się wyszumieć, wiadomo. Po raz drugi na pewno nie palnie pan głupstwa. Zresztą wojsko przed nami! — wesoło zatoczył ręką. — Źle tam nie będzie, gdyż pójdzie teraz za panem moja opinia. I chyba pomoże w szybkim awansie. Serdecznie życzę więc powodzenia. Woś podziękował, mocno uścisnął wyciągniętą ku niemu dłoń, pożegnał się z kolegami i wyszedł. Oszołomiło go w pierwszej chwili jaskrawe marcowe słońce. Tam wewnątrz nie wyczuwało się tego blasku i ciepła, nawet światło sączące się skąpo poprzez zakratowane okna przyćmiewali często interesanci. Tutaj jarzyło się wszystko. Popatrzył spod przymrużonych powiek na sople lodu zwisające z dachów, na skrzące się ściany budynków i sklepowe witryny, na nadspodziewanie pogodne twarze przechodniów i naraz zmarszczył brwi. Zrobiło mu się jakoś nieswojo, trochę niepewnie rzucił okiem na czarno-białą tablicę pocztowego urzędu. Przyzwyczaił się do niego. Praca była wprawdzie monotonna i nie brakowało jej nigdy, lecz czuł się za to bezpiecznie, znalazł tu pewną ostoję. Teraz miał zniknąć ten chwilowy spokój. Przecież jutro odjedzie rannym pociągiem do pułku i właśnie dlatego zwolniono go wcześniej, aby miał czas przygotować się do podróży. W dowód szczególnej łaski dla pruskiego rekruta... Niewesołe obiegły go myśli. Powlókł się powoli przed siebie i jak gdyby na przekór pięknu tego marcowego poranka i wiosennej atmosferze ulicy twarz mu chmurniała, zaciskające się coraz mocniej usta świadczyły o narastającym wzburzeniu. Dopiero gdy znalazł się na Ozimskiej, w zmatowiałych oczach ukazało się coś w rodzaju zdziwienia. Znał doskonale to miasto, przez wiele lat chodził tutaj do szkoły. A jednak to, na co patrzył w tej chwili, wydało mu się jakieś dziwne i obce. Gdzie przed rokiem było pusto, dziś wznosiły się domy; na placach, jeszcze pokrytych śniegiem, uwijali się robotnicy i wyznaczali miejsca pod nowe budynki. Nie ulegało wątpliwości: miasto zaczynało wchodzić w okres rozwoju. Ktoś tam w rządzie pomyślał nareszcie o tej urodzajnej wprawdzie, lecz zapomnianej dotychczas, duszącej się z nadmiaru ludności ziemi opolskiej, z której śmierć głodowa zabierała corocznie liczne ofiary. Obecnie dymiły już dwie cementownie, dudniły dzień i noc tory przeprowadzonej niedawno kolei. Sporo więc ludzi znalazło jakieś zajęcie, sporo też znajdowało je przy nowych budowlach. Było ich dużo: całkowicie gotowych i takich, pod które w jesieni założono fundamenty, i takich wreszcie, dla których dopiero szukano miejsca. Woś rzucił okiem za siebie: wyniosłe ongiś Stare Miasto jakby obecnie zmalało, ginęło w cieniu czynszowych kamienic. Odwrócił głowę i na twarz znowu spłynęła chmura. Przyszło mu na myśl, że zarówno te budynki, jak i kolej i cementownie stanowią tylko krople w morzu potrzeb, że nie są zdolne do usunięcia opolskiej nędzy. Sam pochodził ze wsi, toteż znał doskonale tamtejsze braki. Ziemię dzielono ciągle. Jej niewielkie skrawki nie mogły już wyżywić rodzin, coraz większe więc tłumy wyjeżdżały w głąb Niemiec w poszukiwaniu zarobku. Nie wątpił, że działo się to za wiedzą i wolą króla pruskiego. Zmuszał on w ten sposób ludność od odrywania się od ziemi ojczystej, starał się ją wymieszać w niemieckim kotle, aby jak najszybciej zatraciła poczucie swej odrębności. I mimo woli nasunął się wniosek: chociaż w tej chwili Opole rozwija się, jego wzrost musi zakończyć się szybko. Król przecież nie może dopuścić, aby zbyt wielu Polaków znalazło tutaj oparcie... Woś uniósł nerwowo głowę. Gdzieś z boku dały się słyszeć twarde, żołnierskie kroki, a wkrótce wypłynęła na Ozimską kompania piechoty: równa jak starannie wymierzony prostokąt, zatrważająco martwa w bezbłędnej jednolitości stroju, broni i ruchów, jak skrami błyskawic rozmigotana blaskiem bagnetów. Na przechodniach sprawiła wielkie wrażenie. Rozległy się dokoła huczne oklaski, kilka niemieckich dziewcząt wzniosło pełne entuzjazmu okrzyki. Dowodzący oficer rzucił na nie swawolnie okiem i nabrał naraz wielkiej fantazji. — Achtung! — rozbrzmiało jak na paradzie. Sprężyły się żołnierskie sylwetki, znieruchomiała broń, jak głuchy łoskot bębna zadudnił krok. — Augen rechts! Buty zaczęły rąbać ziemię, jakby chciały obrócić ją w pył. Niknęły szczątki śniegu, bryzgało błoto, jakiś przechodzący obok Niemiec wpadł nagle w radosny szał. Oficer nie był jednak jeszcze zadowolony ze swych żołnierzy. Odskoczył w bok, zwymyślał, popędził kolumnę szybciej. — Eins, zwei, drei, vier! — padały wściekłe rozkazy. — Schneller! Schneller!... Wkrótce zarządził znowu paradny krok, lecz Woś nie zwracał już na niego uwagi, za to w jakimś wielkim skupieniu przyglądał się maszerującym na końcu. Tam, na czele, szły chłopy na schwał, poganiani ostrym rozkazem wydłużali wciąż krok. Ci tutaj, najniżsi, starali się dorównać im za wszelką cenę, ale kosztowało ich to dużo wysiłku. Rozdyszały się ciężko piersi, rozpłomieniły twarze, po policzkach spływał coraz obficiej pot... Powlókł się dalej jakoś bardzo leniwie, a chociaż wkrótce kolumna zniknęła w bocznej uliczce, nadal nie mógł od niej oderwać myśli. Widział wciąż siebie w tych szeregach, ze względu na swój wzrost właśnie na końcu. I widział też karabin na swoich plecach. Ciężki karabin z bagnetem, którym miał władać w przyszłości jak precyzyjna maszyna, jak bezmyślne narzędzie bijące w każdego, kogo wskaże mu pruski oficer... Gdzieś naprzeciw odezwał się zegar kościelny. Woś jakby się ocknął i przyśpieszył natychmiast kroku. Odmienił się: zniknęło bez śladu jego dotychczasowe przygnębienie, z postawy i ruchów przebiła niespodziewanie energia. Musiał znać teraz doskonale cel swej wędrówki. Najkrótszą drogą dotarł do rynku, minął go, wyszedł na trakt wrocławski i po pewnym czasie skręcił na boczną, z lekka tylko przetartą dróżkę, prowadzącą ku Odrze. Robiło mu się coraz goręcej. Zdjął więc płaszcz, zarzucił go na ramiona i ruszył raźniej. Daleko za nim pozostały zabudowania Opola, zniknęły nawet podmiejskie wyrobnicze lepianki, jak odgłos zamierającego echa zanikał stopniowo gwar. Przed nim słała się coraz szerzej pokryta wciąż jeszcze śniegiem, skrząca się w słońcu płaszczyzna. Ktoś tam kroczył po niej od strony Czarnowąsów, kilka osób wędrowało za nim tą samą drogą. Nie interesował się tym, za to starannie pilnował butów. Ślizgały się często w rozmiękłej po wierzchu ziemi, w każdej chwili mogły się zapaść w rozlanych gęsto kałużach. Im bliżej rzeki, tym było ich więcej. Przeskakiwał je z coraz większym rozmachem, jak gdyby pragnął przypomnieć sobie czasy dzieciństwa, coraz więcej serca wkładał w tę swawolną zabawę. Lubił przestrzeń i ruch, a że w mieście, zwłaszcza w ostatnich czasach, miał do tego niewiele okazji, używał sobie teraz w najlepsze. Zarumienił się z wysiłku, nabrał wielkiej prężności, zapomniał o wszystkim, co go przedtem męczyło. Oczy rozbłysły mu wesołością. Jak rozhukany żak pędził beztrosko naprzód, dbając już tylko, aby nie przemoczyć ubrania. Pociemniało naprzeciw. Oderwał oczy od ziemi: przed nim wyrósł olchowy gaj, spoza którego prześwitywały bezlistne jeszcze, lecz gęsto rosnące krzewy. Odra była tuż. Skupił się, zaczął stawiać bardzo ostrożnie kroki. Ukazał się brzeg. Tutaj nie tylko czuło się, ale wyraźniej aniżeli gdzie indziej widziało się wiosnę. Wezbrane silnie, pełne szczątków drzew wody parły naprzód niby taran potężny, pragnący gdzieś tam w dali wymieść przed sobą wszystko. Jeszcze często ukazywała się na nich kra, jeszcze tafle lodu bielą zimy triumfalnie rozbłysły w słońcu. Ginęły jednakże szybko. Jakaś niewidzialna siła porywała je w głąb, rozbijała na części, szczątki niespodziewanie ciskała w górę. Tajały w oczach pod wpływem ciepła. A niektóre przepadały na zawsze. Dróżka skręciła w prawo i prawie zrównała się z nurtem. Woś wkrótce przystanął. Wyłoniła się przed nim grupka młodzieży, przywitał się więc bez słowa i jak inni zapatrzył się w wodę. Cisza była zastanawiająca. Nikt się nie odzywał, nikt nie okazywał zniecierpliwienia czy ochoty do żartów. Najwyraźniej na kogoś jeszcze czekano. Jakoż rzeczywiście ktoś tam jeszcze dochodził od czasu do czasu, tak samo bez słowa i tak samo nieznacznie, aż wreszcie zebrali się także ci wszyscy, którzy poruszali się przedtem w różnych punktach po zaśnieżonej równinie. Woś odwrócił się bez pośpiechu. — Dwóch brakuje — rzekł przyglądając się bacznie twarzom. — No cóż, nie będziemy chyba czekali... Nikogo więcej nie widać? — Nie. — Więc zaczynamy. Franek obejmie wartę. Widocznie nie po raz pierwszy gromadzili się w tak niezwykłych warunkach i orientowali się dobrze, co ma za chwilę nastąpić, nikt bowiem nie potrzebował bardziej szczegółowych wyjaśnień. Franciszek Moćko, po Wosiu najstarszy, posłusznie wsunął się między drzewa i ustawił tak, aby mieć przed oczyma i Czarnowąsy, i trakt, i całe Opole. Reszta skupiła się szybko, tworząc naprzeciw rzeki półkole. — Koledzy! — przemówił Woś zajmując miejsce pośrodku. — Stoimy nad Odrą, na odwiecznie polskiej, piastowskiej ziemi. Zebraliśmy się, aby znów przypomnieć sobie tę prawdę. I przypomnieć także, że dziś właśnie, 20 marca 1867 roku, przypada dziewiętnasta rocznica zbrojnego powstania przeciwko pruskiej przemocy. Gdy ono wybuchło, była też wiosna, Wiosna Ludów. Rozbudziła ona wówczas nie tylko nasze nadzieje... Mówił bez pośpiechu, niegłośno, lecz z żarem, każde słowo było przepojone głębokim uczuciem. Toteż trafiał do serc. Słyszano go niejednokrotnie, gdyż w ciągu roku obchodzono niejedną taką rocznicę, jednak dziś przemawiał jakoś inaczej. Do wypowiadanych dobitnie słów zakradała się coraz częściej jakaś niespotykana dotąd, burzliwa nuta. Niewątpliwie ten rekrut, który nazajutrz miał się zgłosić do wrogiej mu armii, buntował się przeciwko temu gwałtowi, wbrew jego woli czuło się w tonie tłumioną zaciekłość. Szybko udzielała się ona innym. Przecież jeszcze rok, jeszcze dwa, a każdy z nich będzie musiał wziąć karabin do ręki i na rozkaz króla pruskiego, zaborcy i ciemiężyciela, dokonywać nowych podbojów... Woś skończył. W tym gronie nie było nigdy oklasków, a jedynie skupione twarze słuchaczy świadczyły, że mówca osiągnął cel. Nikt też nie zapowiadał poszczególnych punktów programu, chętni zgłaszali się sami. A było ich wielu. Jeden i drugi zadeklamował wiersz patriotyczny, ktoś opowiedział zwięźle o przebiegu powstania, ktoś zanucił wezwanie do boju. Aż wreszcie buchnął ze wszystkich ust hymn narodowy i, mocny jak ten entuzjazm młodzieńczych serc, popłynął w dal wraz ze wzburzoną falą na Odrze. — Koledzy! — Woś, wzruszony do głębi, przemówił znowu. — Była Polska, ale uległa przemocy trzech potężnych zaborców. Walczymy ciągle; tam po sąsiedzku, za granicą rosyjską, dopiero co wygasło powstanie. Z takiego przelewu krwi musi w końcu narodzić się Nowa Polska! Jeśli... Urwał raptownie. Zza drzew wyskoczył Moćko i biegł ku nim, tonąc co chwila z nadmiernego pośpiechu w śniegowych zaspach. — Cisza! — ostrzegł głosem zduszonym. — Niemcy!... — Wojsko? — Woś wysunął się naprzód. — Żandarmi. Wyskoczyli znienacka od traktu i mostu i rozsypali się w tyralierę. Wygląda to na obławę. — Na nas?... — Chyba tak. Poza nami nie ma żywej duszy w tej okolicy. Nikt się nie ruszył, nikt nie zdradzał panicznego nastroju. Ci młodzieńcy musieli być dobrze zaprawieni w konspiracyjnej robocie, gdyż jak żołnierze na froncie spoglądali tylko bacznie w twarz swego dowódcy. Woś przyłożył palec do ust, nakazując tym ruchem milczenie, i odszedł z Moćką, aby osobiście rozejrzeć się w sytuacji. To, co zobaczył, nie podniosło go bynajmniej na duchu. Olchy nadodrzańskie były na pewno celem tej tyraliery, zataczającej wyraźnie półkole. — Czyżby zdrada? — zastanowił się. — Okazuje się, że jednak wybraliśmy złe miejsce... My mogliśmy widzieć przed sobą wszystko, prawda. Ale za nami rzeka i teraz nie ma odwrotu. Chybaby brzegiem, w stronę Siołkowic... Przerwał, bo właśnie z tamtej strony ukazało się kilku żandarmów. Machnął ręką i zawrócił do pozostałych. — Jesteśmy osaczeni — oznajmił zwięźle. — Uciekać nie warto. Do traktu mysz nie przemknie, gdyż będą strzelali na pewno. Trzeba się zatem poddać, a jak się tłumaczyć, wiecie. W najgorszym wypadku — zamyślił się — dostaniecie po kilka tygodni aresztu... No cóż, taka właśnie musi być nasza droga do Nowej Polski... Skinął głową i ruszył w stronę Opola, a za nim inni. Zaczęli gawędzić obojętnie o rzece, o wiośnie, o flisie i tratwach, jak gdyby wybrali się tylko na spacer, a przybliżające się coraz bardziej umundurowane sylwetki nie sprawiały na nich najmniejszego wrażenia. — Halt! — twardy rozkaz osadził ich naraz w miejscu. Wysunął się jeden żandarm, drugi i trzeci. Obserwowali czujnie, lecz nie pytali o nic i nie wydawali dalszych rozkazów. Ze wszystkich stron napływali stopniowo inni. Ukazał się wreszcie feldfebel, mający widocznie nad nimi dowództwo. — Ha, chłopaczki — przemówił złośliwie — mocno trzymamy was w garści! Zebrań wam się zachciewa? Nie w mieszkaniach, jak dawniej, a w krzakach, nad rzeką — podkpiwał coraz weselej. — Wiadomo: wybraliście się na wiosenny spacerek? — Na spacerek — potwierdził uprzejmie Moćko. — I na wiosenny, pan feldfebel ma rację. Słońce przecież świeci tak pięknie... — Cisza! Gdzie jest razem ponad dziesięciu ludzi, tam jest nielegalne zebranie. Takie jest pruskie prawo. A was jest tutaj czternastu! Moćko chciał coś znowu powiedzieć. — Maul halten! — osadził go żandarm brutalnie. — Będziesz się tłumaczył gdzie indziej. Ustawić się dwójkami i marsz do Opola! Powiódł groźnie okiem po twarzach i naraz roześmiał się od ucha do ucha. — Ha, więc i Herr Wosch jest tutaj! — wykrzyknął. — Stary znajomy, świetnie się składa. Nie potrzeba nam teraz dodatkowych dowodów. Jemu przecież nie wolno pokazywać się w towarzystwie, wie o tym dobrze. Odezwała się stara słabostka do konspiracji, co? Nie szkodzi. Przedtem wymknąłeś mi się i tylko wyrzucili cię z seminarium. Ale obecnie już nie wyfruniesz. Osobiście dopilnuję, aby podcięto ci skrzydła! Woś przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Do tej pory miał nadzieję, że żandarm go nie pozna, i starał się nie wchodzić mu w oczy. Teraz miał go przed sobą: niebezpieczną, masywną postać, w której trudno było doszukać się czegoś poza uporem i bezwzględnością. — Panie feldfeblu — przemówił opanowując z trudem wzburzenie — jestem rekrutem. Wie pan chyba o tym. Jutro muszę stawić się w pułku. Mnie aresztować nie wolno. Przytłaczała go ta postać swoim ogromem, toteż do głosu doszło zdenerwowanie. Zorientował się poniewczasie, że powiedział za wiele. Żandarm poczerwieniał, jakby mu wymierzono policzek. — Mnie chcesz pouczać, psie, co wolno, a czego nie wolno? — wściekł się. — Będziesz rekrutem, gdy staniesz w pułku, a dziś ja mam jeszcze nad tobą władzę! Nie rekrutem jesteś, a dezerterem. Tylko dezerter może się wybierać na takie zebrania w przeddzień wyjazdu do armii jego królewskiej mości! Podniósł do góry pięść. Woś cofnął się odruchowo; lecz tym pogorszył jedynie sprawę. — Ha, uciekasz! — obwieścił feldfebel triumfująco. — Zgadłem od razu: dezerter. Nałożyć mu natychmiast kajdanki! Jak na swoją tuszę i wzrost skoczył nadspodziewanie sprężyście, chwycił Wosia za kołnierz, lecz że płaszcz był tylko zarzucony na ramiona, pozostał mu w ręku. To wzmogło jego zaciekłość. Cisnął okrycie na ziemię i zaczął je deptać. Woś pobladł. Nie spodziewał się takiego obrotu sprawy i gorączkowo szukał w myślach przyczyny tej furii. Tym niezręcznym zwrotem o prawach rekruta nie mógł go przecież dotknąć. Widział nieraz na własne oczy, jak niejeden z poborowych w przeddzień wyjazdu zachowywał się znacznie gorzej, a mimo to ten sam feldfebel machał pobłażliwie ręką i co najwyżej kazał pod eskortą odprowadzić go do pociągu. Teraz postępował zupełnie inaczej, nie było w nim nawet cienia pobłażliwości. Mścił się niewątpliwie za poprzednią porażkę. W czasie pierwszego aresztowania groził mu także; przepowiadał długoletnie więzienie, próbował przedstawiać go nawet jako głowę wielkiego spisku. Wtedy zawiodły jego nadzieje... Woś zacisnął kurczowo usta. O kolegów nie lękał się: byli przygotowani na wszystko i wiedzieli, że w takich sytuacjach najlepiej milczeć, toteż odtąd bez wezwania nie wypowiedzą na pewno słowa. Siebie natomiast ujrzał nagle w kaftanie więźnia, jak podmuch grozy i hańby przemknęły przed nim przerażające obrazy: oto prowadzą go skutego poprzez Opole, oto wiozą po- ciągiem pod silną eskortą jak pospolitego bandytę. A potem sąd, feldfebel jest głównym świadkiem jego rzekomej ucieczki. I niewątpliwie potrafi ją udowodnić. Nareszcie zrozumiał jego podstępną grę: po to zamierzył się pięścią, aby zmusić go do odskoku. Stary żandarmski wybieg. Będzie go tłumaczył na swój sposób i w razie potrzeby weźmie na świadków swych podkomendnych... Woś zadrżał. Tuż przed nim rozległ się metaliczny brzęk, jak w zwierciadle odbiły się w stalowym blasku kajdan przyszłe lata niewoli i poniewierki. Bał się panicznie tego łańcucha. Spojrzał na rzekę: płynęła tuż pod jego nogami, tuż pod nim rwał jej zmierzwiony nurt. W wielkim zdenerwowaniu odwrócił oczy: kajdany właśnie przysuwano do jego rąk. Na ten widok rozdygotało się w nim naraz wszystko, bezmierna żałość przemieszała się z gorącym pragnieniem wolności, strach z buntem. W rozpaczliwym odruchu przysiadł nagle do ziemi, odbił się silnie, skoczył i zniknął w wodzie. — Herr Jesu! — jęknął któryś z żandarmów. — Chłopak oszalał!... — Oszalał... — inny przytaknął głucho. Za to z ust młodych Ślązaków nie wydarło się nawet westchnienie. Wpatrywali się w rzekę jakby w odrętwieniu, jakoś tępo i obojętnie. Mierzwiła się nieustannie, wciąż toczyła zaciętą walkę z płatami kry, z ogromną szybkością niosła pnie i gałęzie. Przesuwali stopniowo wzrok. Pięćdziesiąt metrów, sto, dwieście... Coś tam niespodziewanie przykuło do siebie uwagę. Jak kłoda drzewa, jak martwy zwierz, którego wir wyrzucił nagle z głębiny... — To on — mruknął jakiś żandarm. — Chyba nie żyje... A jednak Woś jeszcze żył. Po chwili widać było wyraźnie, jak ręce wysunął naprzód, jak w jakimś szaleńczym zrywie prysnął naprzód jak iskra, lecz wkrótce znowu zapadł się w głąb. Raz jeszcze wypłynął i jeszcze raz, i jeszcze. Coraz dalej i coraz mniejszy. Aż wreszcie nikt już nie mógł niczego dojrzeć. Pozostał jedynie nurt: porywisty i groźny, sypiący co chwila skrami z wyrzucanych ku słońcu okruchów lodu. — Już po nim — westchnął znów jakiś żandarm. — Z takiego prądu najlepszy pływak nie zdoła się wyrwać... Feldfebel jakby się ocknął. — W stronę Czarnowąsów dwóch ludzi brzegiem — rzekł szybko. — Kapral obejmuje komendę. Sprawdzić, czy rzeczywiście utonął. Kapral wyprężył się przed nim jak struna. — Jawohl! — potwierdził dobitnie przyjęcie rozkazu. — A gdyby... — zawahał się. — Gdyby jednak się uratował? — Założyć natychmiast kajdanki albo zastrzelić jak psa, gdyby próbował uciekać. Rozumiesz: dezerter! Kapral zasalutował sprężyście, skinął na ludzi i ruszył naprzód dróżką nadbrzeżną. Feldfebel skierował oczy na aresztantów. Stali według wzrostu, dwójkami, gotowi w każdej chwili do drogi. — In Richtung Oppeln, marsch! — rozkazał takim tonem, jakby znowu ogarnęła go wściekłość. — Was już dopilnuję, szczeniaki! Stojący na czele Moćko twardo, po wojskowemu uderzył nogą. Za jego przykładem równo i karnie poszła śląska kolumna. II Pora była popołudniowa. Od zachodu powiał właśnie silniejszy wiatr i zaczął nanosić nad Siołkowice kłębiaste chmury, zdejmując szybko z wieży kościelnej, z domów i pól, z pobliskiego lasu i błoni nad odrzańskich jaskrawe słoneczne blaski. Pociemniało. Jak brudne smugi odcięły się ostro od bieli śniegu boczne drogi i szeroki trakt opolsko-wrocławski, sczerniały zabudowania, wyzwolone już tu i ówdzie z zimowej powłoki skiby zaznaczyły się ostro wydłużonymi płatami postrzępionej szarzyzny. Ochłodziło się nieco, wkrótce jednak powietrze jakby stężało od ciepła i wyparowującej wilgoci. Starkowie, obserwujący uważnie niebo, zaczęli gwarzyć: „W nocy spadnie deszcz i ostatecznie odmrozi ziemię... Kto chce wywieźć drzewo z lasu, musi to zrobić dziś. Jutro bowiem ugrzęźnie w błocie”. Wysoko ceniono takie przepowiednie ludzi najstarszych i doświadczonych, toteż kto miał tam jeszcze coś do zabrania, odrzucał wszelkie roboty i pędził. Popłynęły sznurem furmanki zamożnych gburów, osiadłych nad traktem opolskim, podreptały liche szkapiny zagrodników, spoza opłotków wysunęli się komornicy, popychając przed sobą taczki. Ruszył się także Bartoch. Obrócił raz, zrzucił pośpiesznie ładunek i znowu zawrócił. Na skraju lasu przysiadł się do niego gajowy. — No, kumie, nie będziesz na mnie narzekał — rzekł cicho, pochylając się nad nim. — Przygotowałem ładne kawałki grabiny. Na pewno przydadzą się w gospodarstwie. Bartoch, chłop żylasty i krzepki, o twarzy jakby zgorzkniałej i nieskorej do wesołości, uśmiechnął się jednak lekko i cmoknął raźnie na konia. Mijali od czasu do czasu ludzi kończących załadowywanie wozów, niekiedy przesunął się ktoś z tych najuboższych, dźwigający chrust w płachcie na własnych plecach. Mało zwracali na nich uwagi, każdy był zajęty swymi myślami. Dopiero gdy zrobiło się zupełnie pusto, a przed nimi ukazała się szeroka przesieka, gajowy przerwał milczenie. — Skręć w tę aleję — polecił. — Ten sąg dla ciebie — dodał po chwili, wskazując ręką starannie dobrane drewno i ułożone obok gałęzie. — Pilnowałem go osobiście. Wysiedli. Bartoch obejrzał kloce z bliska, a że były zupełnie bez sęków, grube i doskonale nadawały się nie tyle na opał, co na roboty stolarskie, pokiwał głową z zadowoleniem, lecz z jego ust i tym razem nie padło żadne słowo podzięki. — A tam, pod śniegiem, leży grabina — gajowy nie wziął wcale do serca tej niemrawości i uśmiechnął się dobrodusznie. — Ukryjcie dobrze. Odszedł po chwili, a Bartoch skinął na towarzyszącego mu syna Jędrę i zabrał się do swojej roboty. Gdy co najcięższe znalazło się na wozie, otarł rękawem czoło. — Na ten drobiazg szkoda mojego czasu — wskazał głową resztki. — Wracam do domu. A ty załaduj wszystko porządnie i pilnuj, aby nic po drodze nie spadło. Tylko nie marudź! — szorstki głos zabrzmiał jeszcze surowiej. — Będziesz mi potrzebny przy naprawie sąsieka. — Uwinę się w mig, tatulku! — chłopak poskoczył żywo. — Przed wsią cię dogonię. Bartoch objął go przenikliwym spojrzeniem. — No, no, wałkoniu! — burknął. — Nie obiecuj za wiele. Dogonić mnie nie dogonisz; wiem, ile na to potrzeba czasu. Pamiętaj jednak: jeśli za godzinę nie ujrzę cię w domu, poprzetrącam ci kości! — Będę, tatulku, na pewno! W głosie Jędry czuło się dużo dobrej woli i niewątpliwej szczerości, ale gdy tylko ojciec zniknął mu z oczu, zaczął zachowywać się dziwnie. Rozejrzał się bacznie, posłuchał, a potem wszystko, co zdążył nałożyć, zwalił z powrotem na ziemię. Zabrał się z kolei do kłód. Niektóre także wyrzucił, inne odsunął i dopiero wtedy zaprzestał tej pozornie niezrozumiałej roboty, gdy udało mu się wyciągnąć z głębi najcieńszy kawałek grabiny. Odtąd pracował bardziej normalnie. Ułożył wszystko na nowo, zebrał z ziemi najmniejszy drobiazg, wydobył kołki, na wierzch narzucił gałęzie, wyrównał wszystko starannie, przygładził i wreszcie chwycił za lejce. Nie dożywiony przez zimę koń szarpnął raz i drugi, ale nie ruszył; wóz zapadł się głęboko w nie wyjeżdżonej alei. Jędra popatrzył z troską, obszedł go dookoła, coś tam poprawił przy dyszlu i przy uprzęży. Znów wziął lejce do ręki, a równocześnie wsparł się mocno o deski, nacisnął koło i cmoknął. Mimo swoich szesnastu lat był bardzo mocny i potrafił sobie doskonale radzić w takich warunkach. Wóz potoczył się naprzód, nie ujechał jednak daleko. Gdy tylko znalazł się na drodze, a Jędra zorientował się, że koła po raz drugi już nie ugrzęzną, ściągnął lejce i stanął. Był śmiertelnie znużony. Dotąd pracował z ogromnym pośpiechem, jak gdyby rzeczywiście zamierzał dotrzymać obietnicy i dogonić ojca przed wsią. Teraz wyglądało na to, że zupełnie o niej zapomniał. Odsapnąwszy nieco, wziął do ręki siekierę, po- tem wyciągnął spod gałęzi sosnowy kloc i z wielką wprawą zaczął na nim ociosywać grabinę. Co pewien czas podchodził do wozu, coś tam przypasowywał, wymierzał. Aż wreszcie niepozorny początkowo okrąglak przemienił się w zgrabną kłonicę. — Nieźle wypadło — pochwalił sam siebie. — Gdy nawinie się ktoś mądry, zrobimy resztę. A tymczasem można się zabrać do przyjemniejszej roboty. Ściągnął z wozu grubą gałąź, odciął nasadę, obrobił ją z grubsza siekierą, a potem usiadł na klocu i zaczął wygładzać kozikiem. Robił to coraz delikatniej, ostrożniej, w każde posunięcie noża wkładał coraz więcej wysiłku. Wióry zmniejszały nieustannie swoje wymiary, zamieniały się stopniowo w okruchy, lecz sypały się na ziemię wciąż w obfitości. Minęła może godzina. Z dali dochodziły od czasu do czasu nawoływania ludzi ładujących drzewo, niekiedy zaskrzypiał w pobliżu wóz albo taczki lub dla odmiany przesunął się jakiś komornik z wiązką na plecach. Jędra nie interesował się tym, pochłonęła go całkowicie robota. Dopiero gdy prawie tuż obok rozległo się ciężkie człapanie, uniósł powoli głowę. Ujrzał pochyloną silnie pod ciężarem niesionych gałęzi, zarumienioną z nadmiernego wysiłku, co najwyżej trzynastoletnią dziewczynkę. — A, Kachna! — uśmiechnął się do niej życzliwie. — Po co masz się tak męczyć, odpocznij. A potem wrzucimy płachtę na wóz i podwiozę ci do wsi. Złożyła na ziemi chrust i wyprostowała powoli zmęczone ciało. Zapatrzył się w bardzo ładne, lecz i bardzo w tej chwili smutne, błękitne oczy. — Usiądź — rzekł wskazując miejsce przy sobie. — Bierzesz za dużo na raz — dodał z naganą. — Że też ojciec na to pozwala! — Leży chory. A mamulka ma dosyć na głowie. Trzeba jej pomóc. Spojrzał na nią spod oka, westchnęła bowiem cicho, lecz zaraz zajął się swoją robotą. Zdawało się, że i on za przykładem ojca nie lubi mówić zbyt dużo, zapadła bowiem zupełna cisza. Zerknęła na niego raz i drugi, a widząc, że zachowuje się, jakby o niej zapomniał, podniosła się wkrótce z miejsca. — Na mnie czas — odezwała się cicho. — Do zmroku już niedaleko... Chyba nie usłyszał. Kiedy jednak pochyliła się nad swą wiązką, poruszył się niecierpliwie. — Powiedziałem, że podwiozę! — przypomniał. — Siedź i odpoczywaj. Źle ci tu w lesie? Spoglądała na niego niepewnie. — Sądziłam, że żartujesz — szepnęła nieśmiało. — Twój tatulek mógłby się przecież rozgniewać... Bartoch nie cieszył się dobrą opinią, zwłaszcza wśród tych najuboższych. Gbur z pochodzenia, unikał starannie wszelkich kontaktów nawet z zagrodnikami, a już chałupników starał się nie dostrzegać zupełnie, chociaż sam miał bardzo mało ziemi i gdyby przyszło podzielić ją między dzieci, każde znalazłoby się z pewnością w nędzy. Zresztą i inni gburzy trzymali się od niego z daleka. Wszystkich raziła jego oschłość i nieuczynność. To prawda, gospodarz z niego był doskonały, całe obejście lśniło jak cacko. Sam przy tym w najgorszej nawet sytuacji nie zwracał się do nikogo o pomoc, ale właśnie może dlatego i on tej pomocy udzielał bardzo niechętnie. Jędra zamyślił się, lecz po chwili machnął niedbale ręką. — Gdy oczy nie widzą, serce nie boli — uspokoił ją żartobliwie. — Zresztą gdyby nawet zobaczył, znajdziemy na niego sposób. Nie jest on taki najgorszy i nie zawsze chwyta za kij. Nie przejmuj się. W ostateczności przecież na mnie się skrupi. — Właśnie tego się boję... Bartoch trzymał dzieci krótko i cała wieś wiedziała, że w gniewie potrafi być straszny. Jędra roześmiał się. W tym śmiechu było jednak dużo sztuczności. — Nie przejmuj się — powtórzył mniej pewnie. — Nie będzie tak źle.. Zabrał się znów do roboty, lecz odtąd już nie zapominał o jej obecności. Zagadnął o to i owo, poweselał, w pewnej chwili coś nawet zanucił. W przeciwieństwie do ojca nie stronił od komorników, tego zaś „brzdąca”, jak ją zazwyczaj nazywał w myślach, lubił zawsze, a zresztą i z całą jej rodziną miał najlepsze stosunki. Kasia też rozruszała się szybko i gawędziła coraz swobodniej. Zaintrygował ją wreszcie klocek, który wygładzał z takim przejęciem. — Co z niego będzie? — spytała żywo. Jędra z wielką powagą pokręcił głową. — Nie mogę powiedzieć — odparł. — Jeśli o czymś za dużo się gada, nic z tego nie wyjdzie. — Przecież ja nie uroczę. Powiedz! — Nie powiem! Przekomarzali się tak przez pewien czas i rozbawili na dobre, im bardziej bowiem on się opierał, tym ona stawała się natarczywsza. Aż w końcu sięgnęła bezwiednie do środków, które są zazwyczaj przywilejem starszego wieku. — Powiedz, Jędrusiu! — szepnęła przymilnie. — Jak to: chcesz coś przede mną ukrywać? Rzęsy zatrzepotały żałośnie, błękitne oczy nabrały blasku. Jędra wpatrzył się w nie w napięciu i naraz popadł w zakłopotanie. Wyczuł w nich coś bardzo dobrego, z czego na razie nie mógł zdać sobie sprawy. — Hm, dobrze, powiem... — bąknął. — Ale tylko tobie! — zastrzegł się szybko. — Nie powtórz nikomu! — Nikomu, Jędrusiu! Więc co z tego będzie? — Wiatraczek. Klasnęła w ręce, w oczach rozbłysły iskry szczerego zachwytu. Znany był ze swej zręczności w majsterkowaniu; takich pięknych figur na Marzuka czy na choinkę, jakie on robił, nikt inny nie potrafił wykonać, lecz ten nowy pomysł zaskoczył ją swą niezwykłością. Przecież miała to być już nie zabawka, ale cała maszyna! — Wiatraczek? — szepnęła. — Taki prawdziwy? Będzie mełł mąkę? — Taki też kiedyś zrobię. Ten jednak będzie tylko wskazywał kierunek wiatru. Ustawię go na słupie w ogródku. — Że też chce ci się strugać go w lesie... — A czy w domu mam czas na takie roboty? Stary pogania od świtu do nocy. Toteż przysiadłem tu, aby na mnie nie patrzył. Gdy... Przerwał i bacznie nadstawił uszu. Wydało mu się, że gdzieś z głębi lasu dochodzą jakieś nierówne szmery, jak gdyby ktoś szedł skrajem alei, wykorzystując miękkość śniegu, aby przytłumić kroki. Zastanowił się: nie mógł to być nikt ze wsi; nie było to powolne człapanie człowieka objuczonego ciężarem, lecz szybki chód kogoś, kto poruszał się wprawdzie ostrożnie, ale swobodnie i lekko. Rzucił niespokojnie okiem na wóz: zwisające ładnie gałęzie zasłaniały zupełnie wnętrze, za to leżąca na wierzchu świeżo obrobiona kłonica nasunęła mu jakieś niemiłe myśli. Wstał, aby ją ukryć na wszelki wypadek, gdy naraz coś go wstrzymało. Stąpanie rozpłynęło się nagle w kompletnej ciszy. — Boisz się czegoś? — Kasia też nasłuchiwała uważnie. — Czyżby twój ojciec?... — Chyba nie... On by szedł prosto na mnie i pewnie z krzykiem. Ktoś inny. Czujnie wpatrywał się w głąb. Las nie był gęsty, a podszycie bez liści, jednakże w dali trudno coś było rozróżnić. Nasuwał się już mrok przedwieczorny, topniejący zaś śnieg zmatowiał i zamiast zaostrzać, jeszcze bardziej łagodził kontrasty. Pochylił się nieco: coś tam mignęło nieznacznie, jak szara ludzka sylwetka przyskakująca do pnia. — Kto idzie? — Jędra poruszył się gniewnie, jakby zirytowała go ta gra w ciuciubabkę. Delikatny szmer urwał się znowu i już nie powtórzył. Jędra krzyknął raz jeszcze: cisza zupełna. Chwycił nagle kłonicę i skoczył naprzód. — Jędrusiu, nie chodź! — zatrwożyła się Kasia. — Nie wiadomo, kto tam się kryje!... — Najlepiej chwytać byka od razu za rogi. Inaczej on cię stratuje. Jędra nawet się nie obejrzał. Sadził wielkimi krokami wprost do miejsca, gdzie dostrzegł przedtem migającą sylwetkę — pełen energii, sprężysty, zdecydowany na wszystko, jak gdyby rzeczywiście zamierzał stanąć do walki. Wkrótce jednak zwolnił znacznie, na twarzy pojawiło się głębokie zdumienie. Bo oto wysunęła się zza drzew niska postać, przybrana w lichy półkożuszek i wielokrotnie łatane buty, tak wycieńczona i smutna, jakby zwaliły się na nią najstraszliwsze nieszczęścia. Jędra przypadł do niej i chwycił ją za ramiona. — Chryste Panie! — wykrzyknął wzburzony. — Sobek, to ty? — To ja... — Dlaczego więc kryłeś się za drzewami? — Nie mogłem cię poznać z oddali. A nie chciałbym, aby mnie zobaczył ktoś niepotrzebny. — Boisz się czegoś? — Tak. Uciekam przed żandarmami... III Przeraźliwie zimne były te wiosenne odrzańskie wody i paraliżowały nie tylko ciało, ale i myśli. Kiedy więc Woś wreszcie wydostał się na powierzchnię, nie zastanawiał się nad niczym i poruszył rękami wiedziony jedynie instynktem życia. Niewiele to chwilowo pomogło. Gwałtowny nurt ciskał jak piłką, obezwładniało ubranie, mroczyły bijące w głowę kawały kry. Niespodziewanie jednak zbawił go nadpływający pień, a gdy w jakimś szaleńczym rzucie zdołał się na nim oprzeć, umysł rozjaśnił się nagle i uprzytomnił mu całą grozę sytuacji, w jakiej się obecnie znajdował. Gdy ważył się na krok rozpaczliwy, miał nadzieję, że jakimś cudem uda mu się przeprawić na drugi brzeg. Teraz już wiedział, że to niemożliwe. Rzucił okiem za siebie: cisza i pustka. To mu dodało ducha, zaczął rozważać trzeźwiej. Po chwili pchnął pień w prawo, lewą ręką mocno uderzył w wodę; nieco odsunął się w bok. Powtórzył manewr, brzeg wydał się bliższy. W oczach rozbłysła otucha... Mozolna to była praca, w której napięty był każdy nerw, zakończyła się jednak zwycięstwem. Gdy wydostał się wreszcie na brzeg, zadziwił się w pierwszej chwili: daleko odpłynął, prawie pod Czarnowąsy. Naprzeciw widać było ciemny modrzewiowy kościółek, obok niego rozłożony na wzgórzu cmentarz, w dali zagrody, za nimi las. Znał tu każdy zakątek i każdy dom, miał wielu przyjaciół. Przesunął wzrok w stronę Opola i chociaż nie ujrzał nikogo, nagle ogarnął go strach. Przeraziła go ta pusta przestrzeń, którą musiał przebyć, aby się przedostać do wsi, znów rozbłysły przed nim kajdany, jak żywa mignęła przed oczyma bezwzględna twarz potężnego feldfebla. Jak tam, w wodzie, po- pędził naprzód na pół przytomnie, na przełaj, wprost na krzyże cmentarne. Był pewien, że lada chwila nad uchem świśnie mu kula, i rzeczywiście przeczucia go nie zawiodły. Był blisko wzgórza, gdy znienacka padł strzał, a zaraz potem drugi i trzeci. Skoczył, jakby podcięto go biczem. Już groby, już krzyże, już ściany kościółka!... Gdy nowa kula przeszyła powietrze, na jego udręczonej dotychczas twarzy wykwitł niespodziewanie swawolny uśmieszek. Czuł się bezpieczny. Zbawcza ściana kryła go doskonale, ze wszystkich stron zasłaniały spływające prawie do ziemi okapy. Wyjrzał ostrożnie i naraz odzyskał spokój. Rzeczywiście strzelali żandarmi, ale byli bardzo daleko. Trzech ich zresztą tylko było, oderwali się właśnie od Odry. A zanim dotrą tutaj po tym rozmiękłym śniegu... Machnął ręką lekceważąco i odtąd działał bardzo rozważnie. Gdy trochę odetchnął, przemknął chyłkiem przez trakt, zaszedł do osiedla od pól i nie rzuciwszy się nikomu specjalnie w oczy, pojawił się niespodziewanie w zaprzyjaźnionej rodzinie Michałów. Zmienił tutaj ubranie, wypił kubek gorącego mleka i przedostawszy się do pobliskiego lasu, skierował się w stronę Siołkowic. Stojąc teraz naprzeciw Jędry, poinformował go krótko o tych wypadkach. — Jak więc widzisz, spaliłem za sobą wszystkie mosty — kończył. — Gdybym nawet zgłosił się do wojska, czeka mnie sąd i więzienie. Jeśli się nie zgłoszę, jako dezerter będę się musiał ukrywać przez całe życie. W tej sytuacji pozostaje tylko daleka ucieczka. Przedtem jednak muszę naradzić się z Rekiem i dlatego tutaj przybyłem. Będzie można przedostać się do niego niepostrzeżenie? Czy może lepiej poczekać do nocy? Nie ukrywał niczego, urodził się bowiem właśnie w Siołkowicach, i wiedział, że nikt go tutaj nie zdradzi. Z tymi młodymi ludźmi łączyły go zresztą i inne stosunki. Po Wiośnie Ludów, a zwłaszcza po powstaniu styczniowym, na Opolszczyźnie pogłębiał się nieustannie polski ruch patriotyczny, coraz donośniej rozbrzmiewała polska piosenka, z pobliskiej Kongresówki przenikały polskie druki i książki. Toteż takie niby przypadkowe zebrania, jak to, które miało miejsce nad Odrą, zdarzały się i po wsiach, gdzie tak samo uroczyście obchodzono najrozmaitsze rocznice. Do Siołkowic przyjeżdżał na nie niekiedy Moćko albo kto inny, ale najczęściej Woś, gdyż on zwracał tu na siebie najmniej uwagi. Jędra więc odczuł to, co się stało, szczególnie przykro. Pamiętał doskonale o dzisiejszej rocznicy i w cichości ducha spodziewał się od rana, że lada chwila ktoś się pojawi. Lubił takie spotkania. Pociągała go ich tajemniczność, ponosił zapał i bunt przeciwko zaborcom, budziły się wielkie marzenia. Po każdym z nich miał o czym rozmyślać, wciąż poszerzała się jego wiedza i pogłębiały uczucia. A oto teraz to wszystko miało się skończyć. Woś przecież nie będzie już mógł się pokazać, inni też chyba zajrzą nieprędko. Żandarmi czuwają bacznie. A odtąd roztoczą nad całą okolicą szczególnie troskliwą „opiekę”... W zamyśleniu obserwował szare, przesłonięte chmurami niebo. Zdawało się, że nie dosłyszał zadanego mu poprzednio pytania, lecz gdy Woś je powtórzył, popatrzył na niego tak bystro, jak gdyby nic więcej nie zaprzątało jego uwagi. — Nie możesz czekać do nocy — oświadczył stanowczo. — Kto przeszedł przez taką kąpiel, natychmiast musi się ogrzać. Pójdziesz przy wozie. W lesie szaro, a gdy wyjedziemy na pola, będzie już ciemno. Chodźmy! Jak na jego wiek, nadspodziewanie rozważnie i mocno zabrzmiały słowa. Woś przytrzymał go za rękę. — Nie spotkamy nikogo?... — zapytał niepewnie. — A nuż... — Nie spotkamy! Od dłuższego czasu nie słyszę żadnych odgłosów, ludzie odeszli. A gdyby nawet? Powie się, o co idzie, i spokój. Któż by ci zrobił krzywdę? Woś wbił oczy w ziemię, jakby jeszcze miał wątpliwości, lecz po chwili namysłu ruszył powoli naprzód. Jego spłoszony wzrok spoczął na siedzącej w dali dziewczynce. — Czyżby to Franoszkowa Kachna? — zapytał cicho. — Tak. Poszedł szybciej. Z Franoszkami łączyły go od dziecka serdeczne stosunki, lecz Kasia nie poznała go w pierwszej chwili. Pamiętała go zawsze jako człowieka z miasta, ostatnio nawet urzędnika państwowego, który przyjeżdżał na wieś ubrany zawsze odświętnie, wesoły i energiczny. Teraz miała przed sobą nędzarza. — Ścigają go Niemcy — poinformował ją krótko Jędra. — Wiesz chyba, co to oznacza. Ani słowa nikomu, że go widziałaś. Pamiętaj! Skinęła jedynie głową, z przerażenia bowiem nie była zdolna do wypowiedzenia jednego słowa. Jędra przestał zwracać na nią uwagę. Zabrał siekierę, podszedł do wozu i coś zaczął przy nim majstrować. — Musisz mi pomóc — zwrócił się po chwili do Wosia. — Trzeba zmienić kłonicę: Pracował odtąd z taką szybkością, jak po odejściu Bartocha. W kilka minut później nowa kłonica zastąpiła starą, i to tak dokładnie, że gdyby nie jej świeżość, nikt by się nie domyślił wymiany. — Człowiek ma głowę na karku! — pochwalił sam siebie. — Więc z tym skończyliśmy. Trzeba tylko przygotować jeszcze dowody... Rozejrzał się: dwa drzewa rosły w pobliżu tuż obok siebie. Podniósł z ziemi starą kłonicę, wsadził między nie jeden jej koniec, za drugi pociągnął mocno. — Twarda — westchnął. — I przy tym będziesz musiał mi pomóc. Woś, zajęty swymi myślami, o nic dotąd nie pytał, chociaż obserwował z coraz większym zdziwieniem te niezrozumiałe czynności. — Zasiedziałem się nadmiernie w lesie — wyjaśnił Jędra oględnie. — Stary może się wściec. Muszę więc złamać, aby wykazać swoją niewinność. W przeciwnym razie może pogruchotać mi kości. Wiesz, jaki on popędliwy... A tak musi milczeć. Wiadomo, przypadek. Jego zresztą wina. Samego nie powinien pozostawiać mnie w lesie, bo do kogo miałem się zwrócić o pomoc? Do tych komorników dźwigających chrust, od których każe mi się trzymać z daleka? Roześmiał się, zawtórował mu Woś. Zabrali się do roboty. Przy zdwojonym wysiłku kłonica rozleciała się z trzaskiem. — Ładnie wygląda — ucieszył się Jędra, chowając szczątki między gałęzie. — Niech teraz stary spróbuje mi udowodnić, że było inaczej! Wio, gniady! Koń ruszył raźnie. Odpoczął w czasie tego przydługiego postoju, a zresztą droga była dość twarda i obniżała się ciągle, nawet gdy już wyjechali na siołkowickie piaszczyste pola. Woś rozglądał się czujnie: ściemniło się, nie było widać nikogo. Nic dziwnego: o tej porze ludzie zazwyczaj siedzieli w domach lub się krzątali po gospodarstwie... Przesunął powoli wzrok. Tam w dali, w Siołkowicach Starych, już rozbłyskiwały nikłe, zmatowiałe światełka; zapalano widocznie łuczywa. I tu bliżej, w rozrzuconych dość bezładnie, lichych na ogół lepiankach Nowych Siołkowic, też było ich sporo. Migotały nawet jaśniej niż tamte, lecz za to nierówniej — jak płomienie ognisk buchających co chwila skrami. Uspokajał go ten widok, przyzwyczajony był do niego od dziecka. Dopiero gdy jedno z nich zarysowało się przed nim zupełnie blisko, poruszył się nerwowo, jak gdyby przypomniał sobie nagle coś bardzo przykrego. — Jestem na miejscu — rzekł zrównując się z Jędrą. — Chyba nie ma tam nikogo obcego?... — Na pewno nie ma. A i na sąsiedzkie pogawędki za wcześnie. Każdy zajęty teraz swoją robotą. — Bywaj więc zdrów. Aha, mam jeszcze prośbę! Wstąp do mego ojca i powiadom go, że jestem u Reka. Zrób to jednak ostrożnie, aby nikt inny niczego się nie domyślił. Nawet matka. — Nawet matka?... — Nawet ona. Wiesz przecież: oczy króla pruskiego sięgają wszędzie. Im mniej świadków, tym lepiej. Jędra melancholijnie pokiwał głową. Słyszał nieraz to hasło na tajnych zebraniach i rozumiał je świetnie. — Słusznie — przyznał. — Oczywiście powiadomię... — mówił dalej, bijąc się z jakimiś myślami. — Boję się tylko, aby ojciec mnie nie zatrzymał. Znasz go przecież... A nuż nie spodoba mu się ta nowa kłonica?... — Ja powiadomię! — niespodziewanie wtrąciła się Kasia. — Bądź, Sobku, spokojny. Poza twym ojcem... Poza nim nikt się nie dowie... Głos jej zadrgał wzruszeniem. Dotknęła oczu, jakby ukradkiem ścierała łzy. — Kiedy się znów zobaczymy? — szepnęła. Woś uniósł powoli głowę. Raz jeszcze przyjrzał się uważnie migającym wokół światełkom. — Tego nie wiem — rzekł w zamyśleniu. — Czuję jednak, że się zobaczymy na pewno. Skończył jakoś bardzo nierówno, jakby słowa ugrzęzły mu w gardle. Ze zwieszoną głową skierował się w dróżkę prowadzącą do niewielkiej, ale starannie utrzymanej zagrody, minął furtkę, otworzył wejściowe drzwi i znalazł się wkrótce w obszernej izbie, oświetlonej jedynie sączącymi się nierówno między garnkami płomieniami ogniska. Krzątała się koło niego jakaś kobieca postać, w głębi było widać niewyraźnie kilka ludzkich sylwetek. — Kogo to Pan Bóg przynosi? — podniósł się na jego widok starszy wiekiem mężczyzna. — Wszelki duch! — w słowach dało się słyszeć głębokie zdumienie, lecz zaraz ściszył głos prawie do szeptu. — Nie potrzebujesz mi mówić, że jest źle, jeśli widzę cię w takim stanie... Kobiety: szybko coś gorącego na stół! Objął gościa ramieniem i zaprowadziwszy w najciemniejszy kąt, podsunął mu stołek. — Opowiadaj — rzekł półgłosem. — Żandarmi? Słuchał w milczeniu i tak obojętnie, jak gdyby ta cała opowieść nie czyniła na nim żadnego wrażenia. Kiedy jednak Woś skończył, wziął go za rękę i potrzymał jak lekarz badający pacjenta, a potem przesunął palcami po jego twarzy i karku. — Masz gorączkę — oznajmił z troską. — Oby tylko nie przyplątało się jakieś choróbsko... Całe szczęście, że pędziłeś wciąż naprzód. To doskonałe lekarstwo w takich wypadkach. Róziu — zwrócił się do żony — zaparz kwiatu lipowego i malin, a i miodu nie żałuj. Musimy wyciągnąć nieboraka z tej biedy. A tymczasem zabierajmy się do jedzenia! Dobry posiłek to też doskonałe lekarstwo. Zasiedli do stołu. Gospodyni brzęknęła niekiedy naczyniami lub zagadała od czasu do czasu do dzieci, lecz poza tym panowała zupełna cisza. Woś nie dziwił się temu. Już dawniej zauważył, że w tym domu na widok gościa milkli z zasady wszyscy, o ile sam gospodarz nie pobudził do śmiechu czy ogólnej rozmowy. Zastanawiał się nieraz nad tym, Rek bowiem był z natury człowiekiem pogodnym i w jego stosunku do rodziny wyczuwało się dużo ciepła. Dziś nie zadawał sobie kłopotliwych pytań, był za bardzo zmęczony. Zresztą lęk o jutro nie dawał mu ani chwili spokoju. — Więc co mam robić? — poruszył ten temat, kończąc posiłek. — Pozostać tu na noc czy natychmiast uciekać dalej? Rek wstał i poklepał go po ramieniu. — Uciekać natychmiast, ale do łóżka — rzekł dobrodusznie. — Wygrzać się musisz porządnie, chwilowo to najważniejsze. A o reszcie pomyślę. Nie martw się: żandarmi nie psy, przez las po twoim tropie nie pójdą. A zanim tu zaczną węszyć, zdążysz odpocząć. Zaprowadził go do komory, sam rozebrał mu łóżko, nakrył pierzynami, a gdy żona zaczęła go poić ziółkami, wrócił do izby i usiadłszy przy oknie, oddał się rozmyślaniom. W pół godziny później usłyszał skrzyp furtki. Przetarł szybę i popatrzył na przesuwającą się ludzką sylwetkę. Musiał go uspokoić ten widok, podszedł bowiem raźnie do ognia i zapalił łuczywo. — Jest i ojciec! — powitał wesoło wchodzącego mężczyznę. — Ze skrzypkami, jak zwykle. Bardzo rozsądnie. Przypadkowo spotkany żandarm zapyta tylko, u kogo najbliższe wesele, a i nam się przyda taki instrument. Akurat należałoby tu zagrać jakąś skoczną melodię! Gdy jednak usiedli, jego dobry humor zniknął, a głośne przed chwilą słowa zamieniły się w szept. Coś długo wyjaśniał, coraz częściej odpowiadał na zadawane mu tak samo cicho pytania. Aż wreszcie poruszył się energicznie. — Nie ma o czym gadać — rzekł takim tonem, jakby powziął już jakąś stanowczą decyzję. — W Prusach chłopak pozostać nie może, sam to rozumiesz. Zrobimy więc tak. Jutro ruszy lasami do mojego znajomka koło Olesna. Zbieramy się w tej okolicy na flis. Rzeki przecież ruszyły i trzeba... — Chcesz zabrać go z sobą? Do Kongresówki?... — Nie widzę chwilowo lepszego wyjścia. Na pewien czas przepadnie jak kamień w wodę, a to najważniejsze. Potem coś się znowu wymyśli. — A jeśli schwycą go, zanim przekroczy granicę?... Oni potrafią działać szybko i kto wie, czy już jutro nie będą go ścigali listami gończymi. Znam dobrze tego feldfebla. Zawzięty człowiek... Rek odzyskał humor. — Mam ja na niego swe flisackie sposoby — rzekł śmiejąc się. — Powiedziałem, że chłopak przepadnie, a więc przepadnie. Przykre to, lecz nie ma potrzeby rozpaczać. No, stary, rozchmurz się! Dobrze będzie. Należy tylko przemyśleć wszystko sumiennie, a myśleć, sam chyba przyznasz, potrafię. Toteż, zamiast się martwić, zagraj. Kasia cię tutaj przysłała? — Kasia... — Dobre dziewczątko. Zatem o Kasi, Szymonie! Tak po naszemu, po śląsku, jak wówczas, gdy prowadzisz do domu orszak weselny. Aby rozjaśnić mi myśli. I odpędzić złe duchy, gdyby przypadkiem spróbowały tu zajrzeć! Szymon Woś objął go bacznym spojrzeniem, jak gdyby chciał odgadnąć, co się naprawdę kryje za tą beztroską. I chyba odgadł. Wziął skrzypce do ręki, sprawdził nieznacznie ton, popatrzył w zamyśleniu na drzwi od komory. Po twarzy przemknął niepokój. — Nie obudzimy go?... — zapytał cicho. — Śpi jak zabity — gospodyni machnęła ręką. — Nie kłopocz się o nic — wtrącił Rek żywo. — Myślę o wszystkim. A zresztą chłopak urodził się w Siołkowicach — roześmiał się. — Taki zawsze ma twardy grzbiet i dużo wytrzyma. Jeśli Bóg poskąpi mu nawet wzrostu! Woś powoli, z namysłem pociągnął smyczkiem. Wybiegła nadspodziewanie skoczna melodia. W izbie jakby naraz ożyli wszyscy. „Pytała się Kasia” — zanucił półgłosem Rek i skinął na dzieci, aby przyłączyły się również. — „O swojego Jasia” — śmiało i dźwięcznie wsparła go żona. — „Jasiu, wiele koszul masz?... Coraz raźniej i huczniej płynęła miła piosenka. Skrzypek też nabrał werwy, przyśpieszył tempo. Jakby do wtóru łuczywo rozbłysło jaśniej i w migotliwym świetle wyraziściej ukazała się jego twarz: poorana zmarszczkami, skupiona, pełna zadumy, pokryta smutkiem. Że męczyło go coś, nie mogło być wątpliwości. Pięknie jednakże grał. I nic dziwnego. Nie bez powodu słynął w okolicy jako najlepszy starosta weselny... IV Jan Rek, jak wielu innych mieszkańców Siołkowic, wędrował corocznie od źródeł Odry po Szczecin i Berlin, to znów dla odmiany i lepszego zarobku po Pilicy, Bugu i Wiśle do Gdańska. Był więc człowiekiem bywałym i poza pieniędzmi zwoził na zimę do swojej rodzinnej wsi najrozmaitsze nowinki. Wiele z nich puszczał w obieg, korzystając z każdej okazji. Były jednak i takie, które powierzał tylko nielicznym, i to przeważnie w Opolu, Brzegu czy Koźlu. O takich właśnie sprawach, które nie powinny dojść do uszu żandarmów, rozmawiał obecnie z Wosiem. Przed nim nie miał tajemnic, a zdarzało się nieraz, że sam go szukał, aby przekazać mu jakąś paczkę, służyć radą i uzgodnić niejedno. Dzisiaj zaś tematów było więcej niż kiedykolwiek. Należało zastanowić się przecież nie tylko nad ucieczką, ale i nad skutkami ucieczki. Grupa młodzieży zaaresztowanej nad Odrą została bez przewodnika, zrywały się nici z okolicznymi wsiami, brakowało łączników... W kołysce zakwiliło najmłodsze dziecko. Ponieważ gospodyni nie było w domu, zajął się nim ojciec, Woś zaś zapatrzył się w okno. Trzy dni przeleżał w łóżku i chociaż silna początkowo gorączka osłabła, czuł się wciąż kiepsko. Zawsze był wątły, a te ostatnie przejścia poważnie nadszarpnęły mu siły. Do dolegliwości fizycznych przyłączyły się zresztą obawy: czy wytrzyma dalszą ucieczkę, czy zdoła się wymknąć, czy... Przed domem dały się słyszeć pośpieszne kroki. Trzasnęły drzwi, do mieszkania wpadł Jędra. — Nowiny z Opola! — wykrzyknął. — Każdemu po dwa tygodnie aresztu. Tylko Moćko, jako najstarszy, otrzymał trzy. A ciebie — ściszył glos — ciągle szukają... Rek zaczął wypytywać go o szczegóły. Okazało się, że właśnie wrócił z miasta jeden z gospodarzy, a że wiadomości były niezwykłe, rozbiegły się lotem ptaka po wsi. — Szum tam wielki — opowiadał Jędra z coraz większym przejęciem. — Nie jestem pewien, czy Lange nie domyśla się czegoś. Widziałem go niedaleko. Kto wie, czy tutaj nie zajrzy. Rek chwycił wiadro i bez słowa wyszedł na podwórze, chcąc widocznie zaczerpnąć wody. Istotnie pochylił się nad studnią, lecz zamiast opuścić żuraw, zapatrzył się w drogę. Lange, miejscowy żandarm, szedł rzeczywiście. Bardzo nawet szybko, jak na jego tuszę i przestrzeganą zawsze bacznie powagę. Kiedy jedynak zrównał się z domem, zwolnił kroku i nie patrząc wcale w jego kierunku, minął obojętnie prowadzącą do niego dróżkę. Wkrótce zawrócił, teraz już zupełnie wolno, spacerkiem. Uszedł kilkadziesiąt kroków, zawrócił znowu. Jak gdyby bez celu, dziwnie zamyślony i uroczysty, odbył raz jeszcze taką samą wędrówkę. Rek opuścił z pośpiechem wiadro. Rozdźwięczało się hałaśliwie, zabulgotała woda, żuraw zaczął unosić się w górę. Żandarm spojrzał nareszcie na dom, lecz zaraz odwrócił głowę. Już bez chwili wahania ruszył tak samo szybko, jak przybył, w stronę Starych Siołkowic. Rek wpadł do izby i z rozmachem postawił wiadro koło komina. Odwrócił głowę: Woś stał przed nim całkowicie ubrany. — Dobrze zrobiłeś — pochwalił. — Trzeba być przygotowanym na wszystko. I chyba uciekać natychmiast. — Lange tu idzie?... Rek przecząco pokręcił głową. — Nie — odezwał się w zamyśleniu. — Na pijaków i awanturników cięty on jak osa, lecz w gruncie chłop bardzo porządny. A mnie na pewno nie zrobi świństwa. Bez powodu on tu jednak nie krążył. Chciał przed czymś ostrzec, to jasne... No cóż, Sobku, trzeba iść w las — nabrał zwykłej mu stanowczości. — Czuję, że niebezpieczeństwo wisi w powietrzu i zwlekać nie wolno. Pamiętasz chyba adresy, które ci dałem, i wiesz, gdzie się zatrzymać. Więc idź, za tydzień znów się spotkamy. A to zabierz z sobą. Wyciągnął bochen chleba i kawał słoniny, owinął w chustkę, zawiązał i podał. Woś bez słowa ruszył do drzwi, lecz przystanął raptownie. Uchyliły się właśnie. Lękliwie i bezszelestnie wsunęła się Kasia. — Niemcy we wsi! — ostrzegła szeptem. — Przyjechali z Opola. Woś uścisnął jej rękę i wyszedł. Odprowadzili go wszyscy do furtki. — Nie śpiesz się zbytnio, bo to może zwracać uwagę. — Rek rozglądał się czujnie. — Jeśli Lange czegoś się domyśla, a na to wygląda, na pewno przez pewien czas zatrzyma ich we wsi albo najpierw skieruje gdzie indziej. Za to gdy wpadniesz do lasu, pędź ile sił, aby znaleźć się jak najdalej od Siołkowic i od Opola. Woś zwilżył językiem ciągle jeszcze spieczone wargi i objął wszystkich spłoszonym nagle spojrzeniem. Chciał coś powiedzieć, lecz nie mógł. Jędra w serdecznym odruchu wyciągnął z kieszeni kozik, którym strugał wiatraczek. — Weź na pamiątkę — rzekł. — Swego chyba nie masz, a w drodze się przyda. Choćby do chleba. — Rzeczywiście nie mam... Dziękuję, na pewno się przyda. A przy okazji sprawię ci w zamian piękniejszy. — Chyba już w Nowej Polsce?... Woś opuścił głowę i wyskoczył za furtkę z takim pośpiechem, jakby chciał ukryć rozdrażnienie czy łzy. Kiedy jednak znalazł się na drodze, przypomniał sobie dobrą radę flisaka. Zwolnił znacznie, odzyskał spokój, rozważnie przesuwał wzrok. Zdał sobie sprawę, że zło jest za nim, a tego, co ma przed sobą, nie potrzebuje się lękać. Chaty stały na ogół z rzadka, ludzie się nie kręcili, a jeśli ktoś nawet wyjrzy z okna, nie domyśli się łatwo, kto się kryje w tym wieśniaczym przebraniu. Zresztą Jędra miał słuszność: nikt by go nie wydał, przecież tu sami swoi. A ci za nim z karabinami?... No cóż, jeszcze ich nie słychać; węszą pewnie po chatach w pobliżu kościoła, może nawet w jego rodzinnej zagrodzie. Wypytują, grożą, przeprowadzają rewizje... Przyśpieszył bezwiednie kroku. Wydało mu się, że gdzieś z oddali dobiegła przytłumiona niemiecka komenda. Nie obejrzał się jednak, ani na chwilę nie odrywał oczu od lasu. Na szczęście był on tuż, czuł już jego przyjemne tchnienie. Jak nigdy dawniej, wydał mu się dziś niezwykle przytulny i miły, serdecznie bliski, nęcący ciszą, zapewniający bezpieczne schronienie. Jeszcze tylko kilkadziesiąt kroków! I jeszcze trochę... Aby tylko nie zdążyli wystrzelić!... Wpadł między drzewa i zatoczył się ciężko nie tyle ze zmęczenia, ile z wewnętrznej udręki. Oparł się o pień, zbierał przez chwilę wzburzone myśli. A więc szczęśliwie!... Gdzie jak gdzie, ale w Siołkowicach na pewno go nie dostaną. A później? I później go nie dostaną, przecież otacza go las! Jeden olbrzymi, opolski las, sięgający aż po granicę i dalej: pod Kłobuck, pod Białą Górę, pod Częstochowę... Wracał powoli spokój, oczy spojrzały przytomnie. Nie, na polach i drogach nie widać żadnego munduru... Pięknie za to przygrzewa słońce, rozzłaca wszystko. Co za wspaniały dzień! Ciepło jak latem, zaginął zupełnie śnieg. Jakże wszystko wyraźne w tym przedziwnie czystym dzisiaj powietrzu! Tam daleko, na horyzoncie, to oczywiście Golszowice, przetykana olchami wstęga Odry podkreśla je mocno. Przed nią ugory, żwiry, pastwiska podchodzące półkolem pod samą wieś. Każda chata znajoma. Tam siedzą Stampki, tam znów Kanie, Kokoty, Pampuchy, Poloki, Prudły... Serce Wosia uderzyło naraz nierówno: dostrzegł rodzinny dom. Co tam się dzieje?... Byli już żandarmi czy nie? Ale matka na pewno wszystko już wie i zalewa się teraz łzami. Trwożnie spoglądają na siebie siostry. A ojciec?... Chyba znów gra. Zawsze to robi, gdy mu jest ciężko, a dziś chyba ciężej niż kiedykolwiek. Więc gra. Jak zwykle: piękną śląską melodię... Krzaczaste brwi drgnęły nieznacznie, serce uderzyło nierówno. Przyszło mu na myśl, że tego obrazu nigdy już nie zobaczy, że w tej chwili przepada dla niego wszystko: i te błonia nad Odrą, po których hasał za młodu, i ludzie najbliżsi, i ten kościół górujący strzelistą wieżą nad otoczeniem, i ta ziemia uboga, często piaszczysta, jeszcze w tej chwili rudawa i chłodna, a przecież dobra, żywiąca go od dziecka, skromna, lecz niezawodna, serdecznie bliska. Rozżalił się nad swym losem, ogarniało go coraz większe wzruszenie. Był już pewien, że patrzy na nią po raz ostatni. Czuł, że iść musi, nogi jednak odmawiały mu posłuszeństwa. I jak kłos samotny w podmuchu wiatru, tak on teraz dygotał, spoglądając żałośnie na swą ojcowiznę... Coś drgnęło naprzeciw. Znieruchomiał, oczy nabrały wielkiej czujności. Tu pusto, tam pusto, tam... Sprężył się nagle, odskoczył, błyskawicznie zaszył się w las. Biegł, jakby ścigała go śmierć. Obraz bowiem, który ujrzał przed chwilą, bardzo był do niej podobny: ze wsi, od strony Klapacza, wysunęło się właśnie spoza opłotków kilku żandarmów. V Ucieczka odbyła się nadspodziewanie pomyślnie. Obrotny flisak przewidział wszystko i jak po sznurze prowadziły zbiega wskazane przez niego miejscowości, adresy, nazwiska. W tydzień zaś później Rek zjawił się osobiście w umówionym domu i bezpiecznie przeprowadził go przez granicę. Woś nareszcie odetchnął. Nikt go nie zaczepiał, nie potrzebował się nikomu tłumaczyć, pruska kontrola graniczna sprowadziła się właściwie tylko do sprawdzenia bagażu. Szedł przecież z bracią flisaczą, w gromadzie; Rek załatwiał wszystko za. wszystkich. A jednak dopiero za szlabanami, gdy znalazł się w tej drugiej Polsce — w tej pod zaborem rosyjskim — poczuł się naprawdę bezpieczny. Trochę nawet się temu dziwił, terror bowiem był tutaj większy. Przecież to na tych ziemiach toczyły się niedawno zażarte boje o wolność, a dziś jeszcze kozackie patrole krążyły po ulicach i drogach i nieustannie trzeba było się komuś meldować. A mimo to ani rozsiane gęsto mogiły, ani zgliszcza, które widziało się wszędzie, ani butne miny żołdactwa nie potrafiły go wytrącić z dobrego nastroju. Dla niego najgroźniejszy był pruski żandarm, a teraz był pewien, że nie wypadnie on na niego znienacka, że nie pogna przed sobą pod takt kajdan i brutalnych wymyślań. Nabierał więc szybko śmiałości, zaczynała zresztą bawić go sytuacja. Jak gdyby na przekór losowi, jako pruski poddany był tu nietykalny. Zatarł zresztą po sobie ślady. Jako Sebastian Woś przestał istnieć; zmienił nie tylko imię, ale także nazwisko, korzystając z dostarczonych mu przez Reka dokumentów po zmarłym flisaku. Obecnie był młodszym o trzy lata Edmundem Zaporskim i wywodził się spod Olsztyna. Przyjemna to była włóczęga. Na krótko zatrzymali się w Białej Górze, potem przemknęli przez Częstochowę, koło Koniecpola zbili tratwy i spłynęli Pilicą i Wisłą aż do Warszawy. Rek nieźle na tym zarobił, część bowiem drewna zabrał na swój rachunek. A i Woś nie narzekał. Pracował może gorzej od innych, był bowiem słabszy i nie zaprawiony do takiej roboty, braki jednakże nadrabiał gorliwością i w końcu, opolskim zwyczajem, otrzymał taką samą zapłatę. Zahartował się w tej podróży, zapomniał zupełnie o dolegliwościach, nabrał wielkiej tężyzny. A że pogoda dopisywała, uradował się szczerze, gdy po dwóch dniach wypoczynku Rek oznajmił, że dla odmiany pojadą na Suwalszczyznę. — Tam lasy olbrzymie — tłumaczył — a o retmanów, którzy by chcieli poprowadzić tratwy do Gdańska, niełatwo. Na pewno znajdziemy dobrą robotę. — Do Gdańska?... — po twarzy Wosia przemknął nagły niepokój. — Boisz się? Panie Zaporski, możesz mi ufać: dokumenty są doskonałe. Nic ci się nie stanie, nawet gdybyś stanął przed szefem berlińskiej policji! Dobry humor Reka udzielił się szybko Wosiowi i nie opuszczał ich odtąd, chociaż i podróż wlokącym się beznadziejnie pociągiem, i późniejsze przebijanie się furmankami przez lasy nie należały do przyjemności. W trzy dni jednak później życie znów nabrało rumieńców. Znaleźli się na krańcach Królestwa Polskiego, w Suwałkach. — Poczekaj na mnie — rzekł Rek, gdy ulokowali się już na kwaterze. — Muszę odwiedzić znajomego Żyda, który ma zawsze najlepsze wiadomości o możliwościach zarobku. A chyba i jakieś listy nadeszły do mnie pod jego adresem. Nie zawiodły go przewidywania. Gdy wrócił, miał w kieszeni gotowy kontrakt. — A i listy są — oznajmił, wyciągając koperty. — Oczywiście ten od mojej Rózi. Męczy się kobiecisko z tym pisaniem, bo umie niewiele. Ale pisze, to dobrze... A ten, chociaż z moim nazwiskiem, na pewno do ciebie. Niby od Franoszka, tak się tam umówiliśmy. A ten? Hm... Nie mogę poznać po charakterze. No, zobaczymy... Przeczytał najpierw list od żony, dobrodusznie pokiwał głową i zabrał się do tego, który nasunął mu wątpliwości. — Oho, Moćko! — wykrzyknął, rzuciwszy okiem na podpis. Woś, najwyraźniej zaskoczony tym nieoczekiwanym nazwiskiem, poruszył się niespokojnie. — Franek wie, gdzie przebywam? — zapytał cicho. — Kazałem powiadomić go o wszystkim, kiedy wyjdzie z aresztu. Czyżbyś miał jakie zastrzeżenia? Niepotrzebnie. Na nim można polegać. Co takiego?... z nieba spada ta propozycja! Rek zagwizdał z nagłej uciechy. — Dobrze zrobiłem! — rzekł, rzucając na Wosia pełne podniecenia spojrzenie. — Pamiętaj: rzecz najważniejsza to oddany przyjaciel. Nigdy o tobie nie zapomni, zwłaszcza gdy jesteś w biedzie. Posłuchaj, co pisze: „Wysyłam ten list z Gdańska, gdzie odbył się wczoraj ślub mojej siostry ciotecznej. Wyszła za marynarza, dziś kapitana własnego statku. Nadał mu imię »Emma«, aby żonie sprawić przyjemność. Niemiec, lecz hanowerczyk, chłop z kościami porządny. W połowie lipca ruszają oboje do Argentyny w podróż poślubną. Mnie zabierają także. Gdyby chciał Pan wysłać kogoś ze swych młodych flisaków, zabiorą go również. Niech się nie lęka złego przyjęcia, omówiłem już wszystko. W imieniu właściciela i kapitana statku mam go zapewnić, że w Gdańsku będzie się czuł tak samo dobrze, jak na Pilicy czy Narwi. Niech więc przyjeżdża możliwie najszybciej”. Rek odsunął list od oczu i spojrzał na Wosia. — Rozumiesz? — zapytał. — Franek, chłopak rozważny: umie zręcznie wyrażać myśli. W tym liście liczy się każde słowo. Jeśli pisze, że będziesz czuł się tam dobrze, to znaczy, że będziesz bezpieczny. Moim zdaniem powinieneś skorzystać z okazji. — I wyjechać do Ameryki?... — A jakie masz lepsze wyjście? Do domu wracać nie możesz, tu nie zostaniesz. Powiedzmy sobie szczerze: być flisakiem przez całe życie to dla ciebie żadna kariera. A tam... Tam jest wszystko możliwe. Przy tym podróż za darmo. Nie każdemu trafia się taka gratka. — Ale do Polski daleko... — Kto wie? — Rek wzruszył ramionami. — Najdalsza droga okazuje się często krótsza od tej najkrótszej. W obecnych czasach im nas więcej kręci się po świecie, tym lepiej. I przyjaciół się zyska, i nauczyć się można dużo, i o lepszy zarobek nietrudno. Tak, tak — zarobek także się liczy! Niełatwo przemawiać do człowieka, który nie ma co włożyć do garnka. A pod tym względem na Opolszczyźnie jest bardzo źle. Weźmy na przykład nasze Siołkowice. Do niedawna wieś gburska, zamożna, osiemdziesiąt mórg w gospodarstwie spotykało się często. A dziś... Woś słuchał w milczeniu. To prawda: dziś istniała nadal dzielnica gburska, w kościele gburowie zajmowali oddzielne miejsca, inaczej się ubierali, wielu z nich podkreślało swą wyższość wobec zagrodników i chałupników. A jednak były to tylko odblaski dawnej wielkości. Przez nieustanny podział między dzieci gospodarki zmniejszały się błyskawicznie, wszędzie wkradała się nędza. Próbowano ratować się przed ruiną flisactwem, miotlarstwem i koszykarstwem, co zręczniejszy uczył się jakiegoś rzemiosła. Niewiele to pomagało. Podrastały już nowe gromady spadkobierców i oczekiwały swojej kolei. — Na wsi zrobiło się ciasno — Rek snuł dalej swe rozważania. — Nie tylko w Siołkowicach, ale na całej Opolszczyźnie, toteż lada chwila ten nadmiar ludzi musi wylać się gdzieś na zewnątrz. W przeciwnym razie nawet najbogatsi zaczną wkrótce przymierać głodem. Przychodzi mi nieraz do głowy, że zamiast gadać należałoby zabrać tych niepotrzebnych, poprowadzić za morza i gdzieś na bezludnej wyspie stworzyć taką naprawdę naszą, prawdziwie polską krainę... Z naszym własnym rządem, bez Prusaków, Austriaków i Rosjan. Pokazalibyśmy wówczas światu, jak można się rozwijać w wolności. Ci w kraju też by na tym zyskali: dosyłalibyśmy im pieniądze, listami podtrzymywali ducha i budzili nadzieje. Okrzepłyby Siołkowice... Głos Reka łagodniał, zakradała się do niego głęboka, serdeczna nuta. Woś obserwował go z rosnącym zdziwieniem. Nie ulegało wątpliwości: ten podeszły w latach, lecz mimo to pełen energii, trzeźwo zawsze patrzący na świat flisak rozmarzył się, niespodziewanie ujawnił nurtujące go widocznie od dawna i wypieszczone w długich podróżach tęsknoty. Ale co go do tego skłoniło? Dlaczego mówi o nich dopiero tutaj, w Suwałkach?... Rek musiał dostrzec w jego oczach pytanie, urwał bowiem nagle i machnął ręką. — Takie to bajanie starego włóczęgi — uśmiechnął się w zakłopotaniu. — Tak czy owak, pamiętaj: droga okrężna nie zawsze jest drogą najdłuższą... A teraz powiedz wyraźnie — stał się znów tym zwykłym, chłodno oceniającym sytuację retmanem, który oprowadzał Opolan po Kongresówce. — Chcesz jechać czy nie? Ze względu na ciebie podpisałem kontrakt tylko do Włocławka. Jeśli jednak zdecydujesz się, przedłużymy go zaraz do Gdańska. Trudności żadnych nie będzie. Woś w odpowiedzi skinął jedynie głową. Niełatwo przyszła mu ta decyzja. Że do Prus nie ma po co wracać, wiedział doskonale i pogodził się z tym od dawna. Dotąd myślał jednak tylko o osiedleniu się w którymś z wolnych państw niemieckich na zachodzie, gdzie mógłby wykorzystać nauki zdobyte w szkole i znajomość języka i skąd było blisko do domu. Teraz miał się odciąć od niego morzami i oceanem, oderwać może na zawsze. Zresztą i droga do Gdańska nie wydawała się prosta. Musiał przecież przejść znów przez granicę i wkroczyć na ziemię wprawdzie też polską, ale na której rządził król pruski i gdzie tak samo, jak na Opolszczyźnie, roiło się od pruskich żandarmów. Jak żywe przemknęły mu przed oczyma sceny z tajnych zebrań, twarze kolegów, Odra, tęga postać feldfebla, jak smagnięcie biczem rozpłomienił mu twarz ponury odblask kajdanków. Męczył go odtąd ciągle, niejednokrotnie wyrywał nawet ze snu. A gdy w początkach lipca znalazł się wreszcie na ulicach Gdańska, każdy metaliczny dźwięk mimo woli przejmował go dreszczem. — Źle wyglądasz — stwierdził Moćko przy powitaniu. — Dała ci się jednak we znaki ta włóczęga na tratwach. Nie szkodzi, między nami odżyjesz. Tu wprawdzie od tygodnia zimno i leje deszcz. Za to gdy wydostaniemy się na Atlantyk!... Zatoczył szeroko ręką, jak gdyby chciał zamknąć w tym ruchu i bezkres oceanu, i ciepło, i słońce, i swobodę, z której będą mogli pełną piersią korzystać. Woś uśmiechnął się; przypadł mu do serca ten żywiołowy entuzjazm. Właśnie tego mu było potrzeba, lecz chyba najbardziej słońca. W ciągu ostatnich dni pogoda zepsuła się nie tylko w Gdańsku, toteż w czasie podróży wymarzł porządnie, a ciężkie chmury przesłaniały ciągle horyzont. Przy Moćce teraz odżywał. Znali się od lat, w czasach szkolnych ich ojcowie dowozili im żywność do Opola na zmianę, zawsze darzyli się wzajem głęboką przyjaźnią. Zresztą i atmosfera tego domu, w którym obecnie przebywał, wpływała na niego kojąco. Młodzi małżonkowie traktowali go od pierwszej chwili jak kogoś z rodziny i robili wszystko, aby czuł się przy nich najlepiej. W tydzień później wszyscy znaleźli się na pokładzie. Ranek wstał smutny, zamglony, w powietrzu wisiała szaruga. Majtkowie, a wśród nich Moćko i Woś, którzy postanowili pełnić tę służbę na ochotnika przez cały okres podróży, zajęli swe posterunki, wkrótce wyciągnięto kotwice. Statek zaczął spływać powoli do ujścia Wisły. — Brr, zimno! — pani Emma popatrzyła ze współczuciem na młodych ludzi. — Obyście nie przeziębili się, biedaczyska! Stojący obok kapitan uśmiechnął się dobrodusznie. — Nie rozpieszczaj mi ludzi! — ostrzegł. — Kiepscy byliby z nich marynarze, gdyby się bali gdańskiego chłodu. A przecież muszą nas dowieźć do Argentyny! Objął rozbawionym spojrzeniem żonę i pokład i przesunął wzrok ku dziobowi. Zmarszczył nagle brwi. Jakaś łódka odbiła właśnie od brzegu, kierując się w stronę statku. — A ten czego chce? — mruknął, obserwując bacznie siedzącego w niej samotnie wioślarza. — Chyba ktoś znajomy... Ależ tak! Nasz flisak chce się widocznie z nami pożegnać!... Rzeczywiście był to Rek. Dobił do statku, pochwycił zrzuconą mu linę, przywiązał łódkę i wydostał się po chwili na pokład. — Za miękkie mam serce — przemówił jowialnie. — Chciałbym się wreszcie oderwać od tych smyków, a jednak nie mogę. Jakże się sprawują? Będzie z nich jakiś pożytek? — Na pewno będzie — kapitan mocno uścisnął mu rękę. — Jak przystało na nowicjuszów, pracują tymczasem za dwóch. Oby tak dalej! Otoczyli go wszyscy i gwarząc żartobliwie, zeszli do mesy. Pani Emma nakryła natychmiast stół i obfitością potraw oraz elegancją zastawy udowadniała naocznie, że obecność kobiety na statku ma rzeczywiście ogromny urok. Rozgadali się na ten temat, robiło się coraz weselej. Dopiero głos z pokładu, że morze przed nimi, przerwał im tę zabawę. Rek wyciągnął z kieszeni zwitek pieniędzy. Wręczył je Wosiowi, chociaż za flis rozliczył się dawno. — Nie marudź! — ofuknął go, gdy wzbraniał się przyjąć. — Szymon oddał cię pod moją opiekę, więc bierz, jakbyś je otrzymał od ojca. No, na mnie czas! — wstał i zaczął się żegnać. — Kawa była doskonała, ciasta pyszne, likiery jak na weselu. Nie zapomnij, kapitanie, napisać do mnie po powrocie, abym mógł się znów zaprosić na takie przyjęcie. Wyszli na pokład. Mżyło, zimny wiatr nieprzyjemnie uderzył w twarze. Rek pochylił się, mocniej nacisnął czapkę i zaczął przyciągać łódź, gdy niespodziewanie ukazał się naprzeciw patrol marynarki wojennej. — Poczekam — mruknął, prostując powoli plecy. — A ty, Sobku, zejdź tymczasem pod pokład. — Po co? — wtrącił żywo kapitan. — Przecież... — Tak będzie lepiej — przerwała mu pani Emma łagodnie. — Wszystko jest w porządku, wiadomo. Ale po co rzucać się w oczy? Woś pokręcił się po pokładzie udając, że czegoś szuka, i na pozór wydawał się zupełnie spokojny. Kiedy jednak zniknął w luce, stracił panowanie nad sobą. Był przekonany święcie, że jadą po niego, że ktoś tam zdradził albo rozpaplał. Wpadł na chwilę do mesy, wyskoczył zaraz, zbiegł jak nieprzytomny pod pokład, wtulił się między paki i worki, zaginął w mroku. Serce waliło jak dzwon. Sądził do niedawna, że ten lęk wyniesiony znad Odry pozostał za nim na zawsze, cieszył się już przeczuciem pełnej wolności. A oto znowu ta pruska hydra, uzbrojona w bagnety, potężna i bezlitosna! Dościgła go nawet tutaj, dźwięczy znów kajdanami. Ciągle na polskiej ziemi. Nawet nad Wisłą!... Wtulił się głębiej, w gwałtownym przypływie rozpaczy zaczął ściskać nerwowo skronie. Wsłuchiwał się bacznie, starał się coś odgadnąć z pluskania wioseł. I z niejasnych odgłosów rodziła się pewność: dobijają; od aresztowania dzielą go tylko sekundy... A łódź patrolowa rzeczywiście przybiła do burty. — Kontrola załogi! — obwieścił dobitnie dowodzący oficer. Chciał coś jeszcze powiedzieć, lecz pani Emma wysunęła się niespodziewanie przed męża. — Melduję się pierwsza! — rzekła wesoło. — Zastępca kapitana na tym pokładzie. Oficer, widząc przed sobą młodą i ładną kobietę, uśmiechnął się i stracił od razu całą swoją służbistość. — Ha, jeśli taki jest zastępca, boję się wchodzić na statek — odezwał się rozbawiony. — W wieku poborowym nie macie nikogo? — Co to, wojna? — Może i wojna. Dziwi się pani tej kontroli? Ja też. No cóż, kazano mi stawiać takie pytania. — Nie ma nikogo — kapitan wtrącił się do rozmowy. — Pokazać listę i dokumenty? Oficer rzucił na niego okiem, potem na Reka i wreszcie na przyczepioną do statku łódkę. Widocznie doszedł do wniosku, że należy do pilota, machnął bowiem ręką i dał rozkaz załodze, aby się wzięła do wioseł. — Dokąd płyniecie? — zasalutował uprzejmie. — Do Argentyny. — O, daleko! Szczęśliwej podróży! Usiadł na swoim miejscu i przestał się nimi zajmować. Rek obserwował go uważnie jeszcze przez pewien czas, lecz gdy się upewnił, że nie zawróci, mrugnął figlarnie okiem. — I po kłopocie — odetchnął. — Dzielna z pani kobieta!... Mogę teraz napisać Szymonowi z czystym sumieniem, że chłopak umknął szczęśliwie. Polecam go odtąd waszej opiece — dodał serdecznie. — Bardzo mu jest ona potrzebna. Mimo wszystko, przecież to chuchro... Kapitan rozbawił się, jakby usłyszał najlepszy żart. — Zaręczam, że on nas przeżyje! — wykrzyknął. — Tacy podobno najtwardsi. A gdyby mój dziadek był tutaj, dodałby zaraz, że takie chuchra są najgroźniejsze, nigdy bowiem nie można przewidzieć z góry, do czego są zdolne. Może pan być jednak spokojny — i w jego głosie przewinęła się teraz ta sama serdeczna nuta. — Jeśli pozostanie gdzieś w Ameryce, przekażemy go w dobre ręce. Na pewno przy nas nie zginie. Gdy Woś ukazał się na pokładzie, statek płynął już pod pełnymi żaglami. Brzeg odsuwał się coraz bardziej. W pomgle szarugi niknęły wzgórza i wieże, szarzały coraz bardziej zabudowania portowe, cała zatoka zaczęła się przyoblekać jakby w żałobną szatę. Zapiął bluzę pod szyją, chłód bowiem przenikał do kości, i odwrócił powoli oczy od tego smętnego widoku. Naraz drgnął. Tam na Wielkim Morzu, za Helem, ujrzał coś niezwykłego: jak złote strugi lały się z góry potoki światła, barwiły wodę. sypały skrami, szeroko i wyraziście ukazywały horyzont. Niebo tam było pogodne, bez chmur. Łagodnie i majestatycznie wielki spokój spływał z jego błękitu... Wiatr mocniej uderzył w żagle, raźniej chlusnęła fala. Umęczona twarz Wosia nabierała coraz większej jasności. Światło i cień I Minął rok. Któregoś dnia październikowego, gdy w Siołkowicach panowała już jesień, a na drugiej półkuli dopiero zaczynała się wiosna, do Itajahy — niewielkiego portu w brazylijskiej prowincji Santa Catharina. — zawinął trzymasztowy żaglowiec. Płynął do Rio de Janeiro ze stolicy Urugwaju, z Montevideo, i zatrzymał się tu tylko, aby wysadzić na ląd trzech pasażerów. Jednym z nich była podeszła w latach kobieta, drugim starszy znacznie od niej i poruszający się z trudem mężczyzna. Towarzyszył im rozrośnięty wprawdzie w barach, lecz skromny wzrostem młodzieniec, nie sprawiający na pierwszy rzut oka większego wrażenia. Przy bliższej jednak obserwacji można było dostrzec bez trudu, że w tej dziwnej grupie on właśnie pełni rolę dowódcy. Starzy, z którymi rozmawiał wyłącznie po niemiecku, słuchali go jak wyroczni. Z celnikami, chociaż jego portugalszczyzna składała się przeważnie z hiszpańskich słów, załatwił formalności w ciągu kilku minut przy wtórze przyjacielskich przekomarzań, poklepywań i śmiechu. A gdy tylko z tym się uporał, wykazał żywiołową energię. Wietrzących łatwy zarobek tragarzy osadził z miejsca, po gwałtownym targu ugodził się z nimi na połowę żądanej sumy i tym zyskał sobie w ich oczach szczere uznanie, a gdy w kwadrans później znalazł się w skromniutkim hoteliku, już po kilku minutach nie tylko urządził wygodnie swych podopiecznych, lecz zdążył zebrać najrozmaitsze informacje i zorientować się doskonale w miejscowych stosun- kach. — Zginęlibyśmy bez ciebie, Eti — westchnęła kobieta, obserwująca z iście macierzyńską czułością te wszystkie jego zabiegi. — Odpocznij trochę, gorąco. A dziś przecież dalej nie popłyniemy. — Muszę jeszcze umówić się z przewoźnikiem. To kupiec prowadzący handel wzdłuż rzeki i w każdej chwili może odpłynąć. Zechce pan udać się ze mną, panie Fryderyku? Starszy mężczyzna pokręcił głową. — Jeżeli ci będę potrzebny... — odparł niepewnie. — Prawdę mówiąc, wolałbym się nie ruszać. Ten upał daje mi się we znaki... Żar rzeczywiście lał się z nieba potokiem i chociaż okna otwarto na przestrzał, a naprzeciw rozciągał się ocean, najmniejszy powiew nie chłodził czoła. Eti rozprostował ramiona. — Mój aparat działa na szczęście sprawnie —odezwał się żartobliwie. — Dobrze, pójdę sam. Chyba dam sobie radę. Rzeczywiście załatwił sprawę od ręki i w dwa dni później, na krótko przed świtem, ruszyli w górę rzeki Itajahy-Assu. Zniknął ocean, skryły się wkrótce za wzgórzami liche zabudowania miasteczka, malał coraz bardziej Pontal — wyniosły szczyt, sprawiający duże wrażenie, gdy patrzyło się na niego z pokładu statku. Teraz zatracił całą swoją powagę, jakby się zapadł wśród nierówności. Wkraczali bowiem w krainę pagórkowatą, porosłą coraz obficiej odwieczną puszczą, a gdy światło dzienne zalało ziemię, ukazało w całej krasie jej niezwykły majestat. Zieleń szła o lepsze z przeczystym błękitem nieba, bystry prąd rzeki przekomarzał się nieustannie ze złocistymi blaskami. Horyzont silnie był postrzępiony: to rozległy masyw Serra Geral odsunął się w tej okolicy daleko od morza i zataczał na zachodzie półkule, jak gdyby świadomie pragnął zrobić miejsce dla rzeki i jej licznych dopływów, aby tym mocniej podkreślić własne piękno i piękno swoich podnóży. Krajobraz zaskakiwał mile obfitością głębokich dolin, kotlin, wąwozów, zachwycał łagodnością stoków i bogactwem szaty roślinnej. Grał barwami jak wytrawny czarodziej, umiejący nawet najprostszymi środkami wywołać wśród widzów głębokie wzruszenie. Natomiast ludzi prawie wcale nie było. Trafiały się wprawdzie z rzadka nędzne, sklecone na prędce szałasy, niekiedy pojawiła się plantacja trzciny cukrowej, na której pracowali niewolnicy murzyńscy, od czasu do czasu śmignęło spływające do morza czółno. Były to jednak tylko jakby krople zanikające w potokach deszczu. Dopiero w trzecim dniu podróży ukazało się Gaspar, pierwsze większe osiedle na tym bezludziu, ale i ono wyglądałoby niepozornie, gdyby nie kościół. Był murowany, wystawiony na wzgórzu nadrzecznym i strzelistością swej wieży wieścił z daleka, że obok niego będzie można znaleźć większe skupisko ludzkie i wypoczynek. — Nareszcie jakaś porządna budowla — ucieszył się stary Fryderyk. — Kraj śliczny, chyba jak wejście do raju. Jednakże bez rąk ludzkich nie ma on żadnej wartości. Eti, bądź dobrej myśli: roboty nam nie zabraknie! Był w doskonałym humorze. Upał wprawdzie dawał mu się bardziej we znaki niż innym, lecz ten malowniczy, tchnący spokojem krajobraz rozmarzał go, zachęcał do snucia projektów. Czasu zresztą nie brakowało. Kupiec marudził przy każdym szałasie, handlował z każdym, kogo napotkał, i przez to bardzo przewlekał podróż. Na szczęście nie goniły ich żadne terminy, toteż nie narzekali zbytnio, a Eti wydawał się nawet bardzo zadowolony z tej przydługiej włóczęgi. Podobał mu się nie tylko piękny krajobraz, ale i rzeka; słuchając starego, bawił się jak dziecko pluskiem fali i wesołymi okrzykami wioślarzy. Za to Fryderykową targał najwyraźniej niepokój. Dobry nastrój męża nie wprowadzał jej w błąd. Zbyt dobrze znała jego dolegliwości i lękała się w duchu, że brak świeżych posiłków, a zwłaszcza noclegi w prymitywnych warunkach mogą się okazać dla niego zabójcze. Toteż ukazanie się Gaspar przyjęła z westchnieniem ulgi. — Nareszcie odpoczniemy — radośnie powiodła dokoła wzrokiem. — Chyba nie będzie tu trudno o jakąś przyzwoitą oberżę. Rozczarowała się wkrótce, oberży bowiem wcale nie było, jednakże kwaterę dostali dobrą, a jeszcze lepszy posiłek. Gaspar, jak na tutejsze stosunki, było właściwie maleńkim miasteczkiem. Znajdowały się tu sklepy i kilka drewnianych budynków, które rzeczywiście można było nazwać domami, był nawet posterunek policji. Kiedy więc nazajutrz wsiadali znowu do łodzi, zaczęła się martwić dla odmiany, że odjeżdżają tak prędko. — Tylko szesnaście kilometrów do celu — pocieszał ją Eti. — Koło południa będziemy na miejscu. A tam na pewno... Urwał nagle. Od strony kościoła dobiegł dźwięk dzwonu i musiał przypomnieć mu coś niezwykłego, dotychczasowa bowiem jego beztroska umknęła bez śladu, na twarzy zaś pojawiło się głębokie skupienie. Nasłuchiwał przez chwilę: dźwięków przybywało; rozlegały się coraz donośniej, sięgały coraz dalej, coraz częściej i melodyjniej odbijały się echem od otaczającej miasteczko puszczy. Przesunął wzrok z bielejącej na wzgórzu wieży na mury, na okienne witraże, na ścieżynę prowadzącą do wejścia: dostrzegł księdza śpieszącego widocznie na nabożeństwo. Coś go zastanowiło w tej ruchomej sylwetce: niewątpliwie bijąca z niej żywiołowa energia, ale chyba też jakaś twardość w postawie i kroku, przypominająca żywo krok maszerującego żołnierza... Łódź drgnęła silnie, ludzie uderzyli wiosłami. Eti usiadł na swoim miejscu. — Tak, w południe powinniśmy dobić do celu — rzekł w zamyśleniu. — Ciekaw jestem, jak tam ułoży się życie... Fryderyk podchwycił natychmiast temat i znów z ożywieniem zaczął omawiać swoje projekty. Minęła godzina, dwie, nadeszło południe. Łódź zatrzymywała się, jak dawniej, przy najlichszym szałasie, przedłużały się targi. Aż wreszcie Eti się zniecierpliwił. — Kiedyż się dowleczemy? — przemówił dość ostro. — Nie może pan tutaj wstąpić w drodze powrotnej? — Paciencia, serihor, paciencia — kupiec uśmiechnął się w odpowiedzi uprzejmie. — Czasu nam przecież nie braknie. Eti popatrzył na niego uważnie i też się po chwili uśmiechnął. Paciencia — cierpliwość — była słowem często używanym i w Urugwaju, lecz gdy tylko wstąpił na ziemię Brazylii, doszedł do wniosku, że w tym kraju jest ono chyba hasłem naczelnym. Tutaj nikt się nie śpieszył, gorący klimat i łatwość zdobywania żywności odbierały chęć do większego wysiłku. Zorientował się także, że nie należało przynaglać, gdyż osiągało się zazwyczaj skutek odwrotny, toteż i teraz stłumił w sobie zniecierpliwienie. Stał się nawet na pozór weselszy. Gawędził po przyjacielsku z kupcem, rozśmieszał żartem załogę, brał udział w targach, gdy dobijali do brzegu. Zdawało się, że i on zapomniał zupełnie o cza- sie i cieszy się chwilą, jak w pierwszym dniu podróży, gdy wszystko było tu dla niego nowością. Dochodziła czwarta. Krajobraz zmienił się znacznie: masyw Serra Geral stał się bardziej wyniosły, coraz ostrzej odcinał się od horyzontu ciemnoniebieską wstęgą. Za to okoliczne wzgórza złagodziły swe kształty, doliny nadrzeczne rozszerzyły się znacznie, postrzępiona tu i ówdzie odwieczna puszcza mówiła wymownie o niszczycielskiej pracy człowieka. Eti obserwował ją z coraz większą uwagą. Czuł, że teraz naprawdę są blisko celu, i z każdej szczerby w zieleni starał się odgadnąć odległość. — Jesteśmy na miejscu! — triumfalny okrzyk Brazylijczyka oderwał go nagle od tych obserwacji. — Blumenau! Eti pochylił się ku niemu z takim rozmachem, że łódź rozkołysała się silnie. — Gdzie? Nie widzę nic! — Proszę spojrzeć bardziej w lewo — kupiec wskazywał ręką. — Na tę wysoką palmę. Za nią widać już pierwszy dom. A wkrótce ujrzymy następne. Eti gorączkowo przesunął wzrok. Istotnie tuż prawie nad rzeką stał nie tyle dom, ile drewniana buda, ale masywna, z oknami przypominającymi strzelnice. Zaraz jednak ukazały się okazalsze budynki. Niewiele wprawdzie ich było, lecz na ogół prezentowały się schludnie, niektóre nawet zadziwiały na tym bezludziu zarówno ładnym wykończeniem, jak i wielkością. Wyczuwało się od pierwszego wejrzenia, że działała tu zupełnie inna ręka aniżeli w Itajahy. Tam starano się wykonać tylko jakie takie zabezpieczenie przed żarem słonecznym i deszczem. Tu budował dbający o wygodę, zapobiegliwy i sumienny gospodarz. — Blumenau! — westchnął uszczęśliwiony Fryderyk. — Eti, powtarzam: przyjaciół nam nie zabraknie i od jutra będziesz miał pełne ręce roboty. Zakupimy gospodarkę, zaczniemy stawiać tartaki... Wzruszenie zdusiło mu gardło. Dążył do tego osiedla z wielkim uporem, aby na tutejszym cmentarzu złożyć kiedyś swe kości. Natomiast Eti spochmurniał nagle, na czole ukazały się zmarszczki. Podniecany nieustannie entuzjazmem starego, przybywał tu chętnie, mile go też zaskoczył panujący dokoła porządek. W tym jednak wzorowym porządku dostrzegł coś, co niespodziewanie zwichrzyło mu myśli. Że to była też ziemia brazylijska, w to nie mógł wątpić, a przecież gdzie rzucił okiem, widział tylko niemieckie napisy. Oto „Gasthaus” wyłania się spoza drzew, a oto słowo „Verwaltung” niepokoi czarnymi literami gotyku, a tam znów „Bund” i „Verein”... — Jak tu się panu podoba, serihor Zaporski? — jak przez sen dochodzą do jego uszu pełne życzliwości słowa Brazylijczyka. — Ładnie, nieprawda? Zastanawiam się tylko nieraz, dlaczego wolno osiedlać się tutaj jedynie Niemcom... Edmund Zaporski, ongiś Sebastian Woś z Siołkowic koło Opola, odwrócił powoli głowę od tych tak nieoczekiwanych napisów i objął go spłoszonym, pełnym zakłopotania spojrzeniem. II Przed prawie dwudziestu laty doktor Herman Blumenau, farmaceuta z Brunświku, odziedziczył w spadku szesnaście tysięcy talarów i poszukując miejsca, gdzie można by z tego kapitału uzyskać największy dochód, znalazł się aż na południowych krańcach Brazylii. Urzekła go piękność Itajahy-Assu. Nabył od rządu brazylijskiego dziesięć mil kwadratowych terenu, na którym dotychczas jedynie Indianie mieli swe koczowiska, zakupił kilkunastu niewolników murzyńskich, ich rękami wykarczował spory szmat puszczy i ziemię do tej pory nieużyteczną zamienił w uprawne pola. Puszcza jednak okazała się mocniejsza od jego energii. Zanim się spostrzegł, odrosła znowu i zniszczyła całą plantację. Blumenau wyciągnął z tej klęski właściwe wnioski: do walki z puszczą nie wystarczą ręce Murzynów, potrzeba tutaj olbrzymiej armii. Udał się więc do Rio de Janeiro, uzyskał zgodę od rządu na sprzedaż swej ziemi osadnikom niemieckim i na obsadzanie nimi dalszych bezludnych przestrzeni, sam zaś otrzymał nominację na naczelnego dyrektora przyszłych kolonii. Niezależnie od zmysłu praktycznego, miał w sobie coś z romantyka. Potrafił zachęcić ludzi, garnęli się chętnie. Jedni przybywali z założonej wcześniej na północy niemieckiej kolonii Dona Francisca, inni z sąsiednich krajów Ameryki Łacińskiej, wielu wprost z Europy. Niestety, rozczarował się znowu. Ci, którzy się pojawiali, stanowili w większości element niesforny, szukający łatwego zarobku, przeważnie rzemieślnicy, trzymający się uporczywie nowo założonego osiedla i swymi nieustannymi żądaniami sprawiający więcej kłopotu aniżeli pożytku. Dobrze obmyślone projekty zawiodły na całej linii. Takich bowiem, którzy chcieliby się wziąć za bary z puszczą i poszerzać uprawne tereny, było bardzo niewielu. Blumenau znalazł się więc po raz drugi w obliczu klęski. Przedtem ryzykował tylko własne pieniądze, teraz został jeszcze narażony jego autorytet. Reprezentował przecież obecnie zarówno interesy Brazylii, jak i honor własnego narodu. Zaczął pisać rozpaczliwe listy do Europy, dawał ogłoszenia w gazetach. W tej ciężkiej chwili uratowali go niespodziewanie Polacy. W odpowiedzi na apel zgłosili się w dużej liczbie z Pomorza: rolnicy z dziada pradziada nie lękający się trudów, pragnący w jakikolwiek sposób wydobyć się z nędzy i spod pruskiego ucisku. Ci nie skupiali się w jednym miejscu, lecz wgryźli się w puszczę, siekierą i ogniem rozszerzali coraz szybciej tereny uprawne. Dopilnowana starannie ziemia zaczęła wydawać nareszcie plony. Na łąkach i wzgórzach pojawiły się stada bydła; sery, mięso i tłuszcze spływały coraz obficiej łodziami nie tylko do Itajahy, ale i do stolicy prowincji — Desterro. Przykład był zaraźliwy, wielu Niemców nabierało odwagi. Cała okolica wchodziła szybko w okres wielkiego rozwoju. Zaporski znał dobrze tę całą historię, Fryderyk bowiem opowiadał o niej niejednokrotnie, lecz gdy tylko umieścił starych w hotelu, wyszedł na ulicę, aby dowiedzieć się czegoś więcej. Był przekonany, że w tej sytuacji powinien bez trudu napotkać jakiegoś Polaka, i rzeczywiście nie zawiodły go przypuszczenia. Przed pobliskim sklepem dwóch Pomorzan właśnie szykowało się do odjazdu. Podszedł do nich, pogawędził przez pewien czas, a gdy dosiedli koni, ruszył dalej samotnie nadrzeczną uliczką. Bardzo był zamyślony; to, co od nich usłyszał, nie dodało mu ducha. Jedzenia, dzięki swej pracy, mieli pod dostatkiem, zbyt produktów był zapewniony, wciąż przybywało pieniędzy. Jeśli jednak chcieli cokolwiek załatwić w zarządzie kolonii, musieli, tak samo jak w kraju ojczystym, używać wyłącznie języka niemieckiego, chociaż byli wolnymi obywatelami Brazylii. Zaporski rzucił raz i drugi okiem na rzekę i myśli jego niespodziewanie umknęły do Europy. Odra, żandarmi, ucieczka. Pamiętny dzień... Wymknął się wtedy szczęśliwie, przepłynął Atlantyk. Cudowna była ta podróż... A jacy mili gospodarze, ile okazali mu serca! Moćko, jako przyjaciel, zachwycający: gdy po raz pierwszy ujrzeli wybrzeża Brazylii, całymi dniami snuli marzenia o włóczędze we dwójkę przez stepy i puszcze. W Montevideo rozstali się jednak. Franek przypomniał sobie niespodziewanie śliczną hanowerankę, kuzynkę kapitana, którą poznał na jego weselu, i rozczulał się odtąd często. Gdy się żegnali, zapowiadał najpoważniej, że wróci. „Z żoną przybędę — podkreślał. — Człowiek będzie musiał osiedlić się w końcu, a wtedy o gospodarną kobietę może być trudno”... Zaporski uśmiechnął się do tych wspomnień. Jak żywa stanęła przed nim jego postać, rozdźwięczały się wyraziście wynurzenia zakochanego młodzieńca — może nieraz naiwne, lecz zawsze pełne szczerości. Nie miał mu za złe tego odwrotu, tym bardziej że nie groziło mu tam żadne niebezpieczeństwo, gdyż nie był jeszcze w wieku rekruckim. Sam jednak musiał pozostać. Dopisało mu zresztą szczęście: napotkał w porcie oficera z powstania styczniowego i dzięki niemu otrzymał z miejsca doskonałą posadę. Pani Emma była tym zachwycona. Jej mąż zaś dopiero wówczas kazał podnieść kotwicę, gdy upewnił się osobiście, że zostawia go pod dobrą opieką... Zaporski przetarł nieznacznie oczy. Rozczulał się łatwo, a ci ludzie byli dla niego szczególnie dobrzy. Zresztą i na innych nie mógł narzekać. Jakże wielkie usługi oddał mu Rek, ile życzliwości okazał ten nieznany oficer! Albo ci starzy Fryderykowie... Spotkał ich właściwie przypadkiem, także w Montevideo. Samotni, bezradni ludzie, którzy go traktowali jak syna. Że ona przywiązała się do niego, nie można się dziwić — jej pierwszym mężem był Polak, a przy tym ani z pierwszego, ani z drugiego małżeństwa nie miała dzieci. Ale i Fryderyk, chociaż z Polakami nie miał nic wspólnego, darzył go wielką sympatią. W Urugwaju powodziło mu się początkowo bardzo dobrze, lecz w ostatnich latach chorował ciężko, aby więc nie stracić resztek majątku, postanowił przenieść się do doktora Blumenau, z którym żył ongiś w wielkiej przyjaźni. Tam, mimo wszystko, czuł się wciąż obco. Tutaj, w Santa Catharinie, był pewien, że w razie nieszczęścia niejeden człowiek wyciągnie do niego przyjaźnie rękę... Zaporski przystanął. Naprzeciw wyrósł obszerny budynek, masywny jak fort, lecz pusty zupełnie, w którym jedynie zabite na głucho drzwi świadczyły, że ktoś jednak roztacza nad nim opiekę. Obszedł go dokoła, popatrzył na rzekę i na Omszały Strumień, który tuż obok wlewał do niej swe wody, nad czymś pomedytował przez chwilę i ruszył w drogę powrotną. Poruszał się teraz żwawiej i w miarę jak napotykał coraz więcej ludzi, wciąż mu przybywało energii. Pogawędził z niejednym, wreszcie wstąpił do budynku administracji, zatrzymał się dłużej w oberży. Odzyskał humor i gdy zjawił się znowu w hotelu, nikt by się nie domyślił, że gnębiły go niedawno złe myśli. — Doktor Blumenau wyjechał przed kilku dniami do Europy — przekazywał z werwą wiadomości, zebrane w czasie tego długiego spaceru. Pustych mieszkań, na szczęście, jest dużo i można je wynająć za grosze. A doktor Muller mieszka w pobliżu, we własnym domku. Zawiadomiłem go o naszym przyjeździe. Stary Fryderyk zakłopotał się w pierwszej chwili. Nieobecność Blumenaua nieco pomieszała mu szyki, odżył jednak dowiedziawszy się, że Muller za chwilę przybędzie tu osobiście. Znał go doskonale i wiedział, że w zarządzie osiedla ma on poważne wpływy. Co prawda nie był zbyt pewien, czy w parze z uprzejmością pójdzie także uczynność, nie widzieli się bowiem dawno. Doktor rozwiał wkrótce jego obawy. Powitał go tak serdecznie, że i od rodzonego brata nie mógłby się spodziewać lepszego przyjęcia. — Tyle lat, tyle lat! — wzruszył się szczerze, trzymając go ciągle w objęciach. — No cóż, postarzeliśmy się obaj... Nie mogłeś przybyć tu wcześniej? Nieraz mówiliśmy o tobie z Hermanem. Czułbyś się wśród nas, jak u Pana Boga za piecem! — Ano, nie układało się. Gdy interesy szły dobrze, nie śpieszyłem się zbytnio. A potem zabrakło sił. Gdyby nie ten młodzieniec, który stał się dla nas zbawieniem, może bym nie dowlókł się tutaj nigdy... Muller podszedł do Zaporskiego i mocno uścisnął mu rękę. — Ton głosu więcej może powiedzieć niż słowa — przemówił przyjaźnie. — Domyślam się, że nie bez powodu Fryderyk tak się rozczula, toteż i ode mnie proszę przyjąć wyrazy wdzięczności. Okazuje się — zażartował — że w słabym ciele może tkwić wielka siła, skoro wspierając się na nim potrafiliście tu dotrzeć z Montevideo. A teraz — poruszył się raźnie — opuszczamy tę izbę. Odtąd jesteście moimi gośćmi! Chcecie spać w hotelu, wolno, gdyż u mnie ciasno. Posiłki jednakże u mnie i od razu zabieram was na kolację! Zaporski przyznał w duchu, że i tym razem dopisało mu szczęście. Muller był przemiłym człowiekiem. Znacznie młodszy od Fryderyka, pogodny z natury, ruchliwy jak iskra, miewał jednak chwile głębokiego skupienia i wpadał wtedy w prawie starczą powagę. Zdarzało się to nawet przy stole, choć rzadko. Mówił barwnie, ze swadą, w głosie przebijał nieraz szczery entuzjazm. Zwłaszcza gdy opowiadał o dorobku kolonii. — Ja mam życie szczególnie urozmaicone — zapalał się coraz bardziej. — Nie tylko leczę, ale prowadzę także badania naukowe i udowadniam na każdym kroku, że Darwin ma rację. Inni zresztą też się tutaj nie nudzą. Przecież i ten rolnik wrzynający się w puszczę, i kupiec przywożący albo wywożący produkty w niesłychanie ciężkich jeszcze warunkach, i inżynier wytyczający drogi na zupełnym pustkowiu — to ludzie twardzi, pionierzy, którzy muszą wciąż pokonywać wielkie trudności. A pracy przybywa ciągle! Fryderyk zatarł ręce, oczy rozbłysły jak u młodzieńca. — Więc i ja chyba na coś się przydam — rzekł żywo. — Znajdzie się dla mnie trochę ziemi w pobliżu osady? — Ile dusza zapragnie! Mimo naszego ogromnego wysiłku dokoła nadal bezmierna puszcza. Gdyby milion ludzi tu rzucić, jeszcze byłoby mało. Liczy się każdy człowiek chętny do pracy, każda... Porwał go temat. Zaporski obserwował go w coraz większym napięciu. Nie ulegało wątpliwości: ten człowiek związał się z tym krajem na zawsze, przelał na niego swe najlepsze uczucia. Ponosiła go przy tym pasja twórcza: był tak dumny z osiągnięć, jak gdyby to wszystko wykonywał własnymi rękami. Mówił dużo, ale i pytań wciąż przybywało. Jego entuzjazm udzielił się innym, zwłaszcza Fryderykowi. A i Zaporski zaczął dostawać wypieków. — Jeśli wszyscy są tacy, jak pan, gotów jestem pozostać tutaj do końca życia! — przerwał niespodziewanie jego wywody. — I nawet sprowadzić kilkuset doskonałych rolników! Doktor poruszył nerwowo głową. Spoglądał na niego przez chwilę znieruchomiałymi nagle oczyma. — Hm, pan dał się także ponieść marzeniom — uśmiechnął się w zakłopotaniu. — Łatwo powiedzieć: kilkuset... My nie żałujemy pieniędzy na ogłoszenia ani na werbowników, a mimo to nie używamy jeszcze tego słowa, chociaż będziemy wkrótce obchodzili dwudziestolecie naszego osiedla. Doktor osowiał. W tym, o czym mówił, było niewątpliwie dużo faktów i liczb rzetelnych, ale też niemało obrazów, które należały do dalekiej przyszłości. Teraz zdał sobie z tego sprawę, toteż w głosie zadźwięczała niespodziewanie nuta goryczy. Zaporski jakby tego nie zauważył. — A jednak — w jego oczach ukazały się przekorne ogniki — gdybym się uparł, mógłbym sprowadzić kilkuset rolników. Dobrych rolników. Jeśli tylko... — Niech pan przestanie! — przerwał mu doktor szorstko. — Po co rozdrażniać się liczbami, o których wiadomo z góry, że są nieosiągalne. Byli u nas tacy, którzy twierdzili podobnie. Poza powszechnym rozczarowaniem nic jednak z tego nie wyszło. — Eti lubi marzyć — wtrąciła łagodnie Fryderykowa. — Chociaż w tej chwili nie posądzam go o to. Znam go dobrze. I wyczuwam, że tę sprawę sumiennie przemyślał. Fryderyk energicznie poruszył się w krześle. — Nie lekceważ Etiego! — ostrzegł jowialnie. — My doskonale wychodzimy na jego radach, a i tobie mogą się przydać. Więc jak to jest z tymi rolnikami? — zwrócił się do Zaporskiego. — Rzeczywiście mógłbyś sprowadzić? — Chyba tak. Musiałbym jednak zabezpieczyć im najpierw dobre warunki. I wiedzieć... Zaporski skupił się bardziej i im dłużej mówił, tym większa rosła w jego oczach zaduma. Zdawało się, że nie widzi nikogo, że czyta we własnych myślach. I chyba rzeczywiście tak było. Ujrzał Reka, gdy gdzieś tam na krańcach Królestwa Polskiego rozsnuł przed nim niespodziewanie swe ciche marzenia o wyspie bezludnej, przetoczyła się przed nim w całej nagości nędza Siołkowic i Opolszczyzny, gdzieś tam z zakamarków pamięci wracały długie rozmowy z Moćką. Oględnie i nie wymieniając na razie miejscowości, uzasadniał punkt za punktem swe stanowisko. Muller słuchał coraz uważniej. — Hm, to brzmi rozsądnie — stwierdził, gdy Zaporski skończył. — Gdzie bieda daje się we znaki, tam ludzie na pewno zastanawiają się często, jak jej zapobiec. Na tej prawdzie i my chcemy budować. A jednak... — Do ogłoszeń potrzebne jest jeszcze zaufanie. Zwłaszcza na wsi. Zaufanie nie do jakiegoś nieznanego bliżej zarządu, lecz do osoby, z którą żyło się przez lata w tych samych warunkach i która weźmie na siebie odpowiedzialność za los ludzi, którzy znajdą się na drugiej półkuli. — A pan byłby gotów ją wziąć? — Oczywiście. Muller zerwał się z krzesła. Ogarnął go znowu entuzjazm. — Na co więc czekać? — wykrzyknął. — Natychmiast niech pan zabiera się do pisania. Niech przyjeżdżają! Gdzie będzie im lepiej niż u nas, na doskonale zorganizowanej kolonii? Fryderykowie przyklasnęli, zrobiło się gwarno. Zaporski poczekał, aż się nieco uciszy. — Jedno mnie niepokoi — odezwał się znowu. — Czy zarząd Blumenau zechce przyjąć tych ludzi? Wpuszcza się tutaj podobno jedynie Niemców. A to są Polacy. — Polacy?... Hm, rzeczywiście kłopot. Z jakiego zaboru? — Pruskiego. Chwilowe zakłopotanie Mullera przemieniło się nagle w wesołość. Podbiegł do Zaporskiego i zaczął go poklepywać po przyjacielsku po plecach, jak to mieli w zwyczaju Brazylijczycy. — To nie przeszkoda — cieszył się głośno. — Wszyscy pruscy obywatele mają u nas te same prawa. Polaków mamy zresztą sporo i przyznam się w sekrecie — ściszył nieznacznie głos — że właśnie takich nam najbardziej potrzeba. Ludzie spokojni. Przy tym tak zapamiętali w robocie, że największa trudność nie ma dla nich znaczenia. Gdyby nie oni... Ech, co tu dużo gadać: doskonale wiemy, co warci! Jutro zwołuję nadzwyczajne zebranie zarządu kolonii, a pan powtórzy na nim swe argumenty. Na pewno padną tylko słowa zachęty! — Chciałbym postawić jeden zasadniczy warunek. Ludzie, sprowadzeni przeze mnie, zamieszkają na specjalnie dla nich wydzielonej kolonii. W gromadzie będą czuli się lepiej. — Zrozumiałe. Miejsca dosyć. Proszę mi wierzyć: nie będzie żadnych trudności. Takich gości przyjmiemy z otwartymi rękami! Trudności istotnie nie było. Muller musiał widocznie wszystko omówić z góry, kiedy bowiem Zaporski zasiadł nazajutrz wśród członków zarządu tego olbrzymiego terenu, oddanego pod kolonizację niemiecką, przyjęto go tak gorąco, że aż był zaskoczony. W pierwszej chwili zrodziła się w nim nawet nieufność, bardzo ostrożnie dobierał słowa. W miarę jednak jak się pogłębiała rozmowa, niepokój ustępował miejsca rozwadze. Nie mogło być mowy o żadnym podstępie. Kolejno zatwierdzano bez dyskusji wszystkie wysuwane przez niego warunki. — Zrozumiałe: muszą otrzymać własną, odrębną kolonię, aby czuli się dobrze — Herman Wendeburg podsumował naradę. — Gdzie?... Nad tym trzeba dobrze się zastanowić, do tej sprawy jeszcze wrócimy. Musi im być wygodnie, to najważniejsze. Oczywiście nad rzeką. Nad spławną rzeką, słusznie pan to podkreśla. O bezpłatnym transporcie z portu do miejsca osiedlenia nie warto nawet mówić, gdyż to rozumie się samo przez się. Rząd brazylijski daje przecież na to pieniądze. O żywność w drodze także nie potrzebują się martwić. Niech pan o tym wszystkim napisze choćby natychmiast. — Wiemy, że tam, w starym świecie, Polacy nie są zbytnio zadowoleni ze swego losu — dodał życzliwie ktoś inny. — Proszę więc napisać ostrożnie, że my nie Prusacy, a jeśli nawet Prusak znajdzie się między nami, musi grać tutaj na naszą nutę. To znaczy na nutę brunświcką. A ona nigdy nas nie prowadziła do boju przeciwko Polakom. Wypadło to i przyjemnie, i dowcipnie, toteż rozbawili się wszyscy. Zaczęto odkorkowywać butelki piwa i wznosić toasty. — Panie Zaporski, panowie! — Emil Oderbrecht uroczyście przerwał rosnącą wrzawę. — Cieszę się razem z wami, że może przybyć nam osadników, lecz chciałbym zwrócić uwagę, że może się cieszymy za wcześnie. Pamiętacie chyba: zdarzały się już takie wypadki. Choćby była najlepsza wola, nieraz to, co wydaje się łatwe, może okazać się trudne. W dobrą wolę wierzę i cenię wysoko zapał naszego młodego gościa. Ale nie miejmy pretensji do niego, gdyby się nie udało. Przerwał na chwilę. Uciszyło się, spochmurniały nieznacznie twarze. Ci ludzie istotnie przeżyli niejednokrotnie przykre rozczarowania. — Nie miejmy więc do niego pretensji — Oderbrecht lekko uderzył szklanką o stół i podniósł się z miejsca. — Ale jeśli się uda... Panie Zaporski, jeśli się panu powiedzie i rzeczywiście sprowadzi pan do nas tych kilkuset rolników, wejdzie pan na zawsze do historii Blumenau. A wtedy pokażemy, jak potrafimy być wdzięczni. O przyjęciu, jakie wydamy na pańską cześć, nasze prawnuki będą jeszcze mówiły! Zły nastrój prysł. Brzękły kufle, zaszumiało piwo. Zaporskiego otoczono ze wszystkich stron. Zanim opuścił zebranie, nasłuchał się tylu miłych słów, że poczuł się głęboko wzruszony. Tam w Opolu, gdyby znalazł się w takim gronie, czułby się obco; drażniłaby go napuszoność przemówień, mroził dystans okazywany Polakom. Ci ludzie byli zupełnie inni: prości i bezpośredni w obejściu, nie lękający się uzewnętrzniać swych uczuć, nie okazujący ani odrobiny wyższości. Zwykli ludzie, serdeczni i bliscy, jakich w każdym zakątku świata można spotkać tysiące... — Rzeczywiście to nie Prusacy — podpowiedział mu bezwiednie Fryderyk, gdy znaleźli się na ulicy. — Możesz na nich polegać, Eti. Zwłaszcza na Mullerze. Nie jest on wprawdzie członkiem zarządu, lecz sam chyba zauważyłeś, że wszyscy odnoszą się do niego z wielkim szacunkiem. A przy tym to twój niewątpliwy przyjaciel. Nie tylko dlatego, że zna mnie od lat. To człowiek rozumny. Słyszałem kiedyś na własne uszy, jak twierdził publicznie, że największą zbrodnią Prus jest ich udział w rozbiorze Polski. — Nie Prusacy! — potwierdził z wiarą Zaporski. Jeszcze tego samego dnia zrobił wycieczkę w górę rzeki i obejrzał sumiennie zagrody osadników, ciągnące się tam na długości dwóch kilometrów, nazajutrz udał się w kierunku Gaspar, a po południu odwiedził tych, którzy osiedli w dolinie Garcii. Zarówno Niemcy, jak i Polacy chwalili urodzajność gleby, wszędzie było widać dobrobyt. Toteż gdy znalazł się wreszcie w hotelu, był tak podniecony, że Fryderykowa natychmiast zwróciła na to uwagę. — Co cię spotkało miłego? — spytała wpatrując się z uśmiechem w szare oczy, błyszczące w tej chwili szczęściem. — Widziałem dużo ludzi szczerze zadowolonych ze swego losu. To dobry znak. Piszę więc zaraz listy do mych Siołkowic. — Dobrze zrobisz! — ucieszył się Fryderyk. — Jeśli mamy pozostać tutaj na stałe, przyjemniej ci będzie, mając pod bokiem rodaków i własne, czysto polskie osiedle. Zaporski pokiwał głową, wyjął przybory do pisania i usiadł. „Moi kochani! — zaczął przekazywać na papier rozsadzające go myśli. — Znalazłem cudowne miejsce w Brazylii, gdzie wiecznie jest ciepło, gdzie ziemia trzy razy do roku wydaje plony, gdzie ludzie są inni...” Pisał coraz szybciej: do rodziny, do Chyłów, do Kaniów, do Reka, do Jędry. Rozgorzały mu policzki, wciąż narastał entuzjazm. Przed oczyma płynęły tak bystro, jak wody Itajahy-Assu, przepiękne obrazy, przesycone blaskami zaglądającego przez okna słońca i układały się w słowa długą, serdeczną smugą. Jedynie gdy podpisywał: Edmund Zaporski, zastanawiał się chwilę. Nie był pewien, czy domyślą się wszyscy, kto się kryje za tym nazwiskiem. III Stary Fryderyk całkowicie odzyskał siły. Niewątpliwie przyczyniła się do tego zmiana środowiska i dobra opieka lekarska, jaką roztoczył nad nim Muller, przede wszystkim jednak ludzka życzliwość. W Blumenau spotykał się z nią na każdym kroku. Był przecież przyjacielem nie tylko doktora, lecz i założyciela kolonii. Oddano mu natychmiast do dyspozycji ten pusty dom nad Omszałym Potokiem, który, jak się okazało, był zaczątkiem całego osiedla. Nie przebywał w nim zresztą długo. W miesiąc później zakupił dziesięć morgów zagospodarowanej już nieźle ziemi, przeprowadził się i zaczął wprowadzać w czyn swoje dawne projekty. Zaniedbany budynek zmienił się nie do poznania, ładny płot otoczył wkrótce zagrodę, wyrastała rafineria cukru i tartak. Gdy zaś w początkach nowego, roku otrzymał zamówione wcześniej maszyny, coraz radośniej zacierał ręce. Życie uśmiechnęło się do niego nareszcie. Co najtrudniejsze zostało za nim. Przed sobą widział natomiast przyszłość: pogodną, dostatnią, taką właśnie, do jakiej tęsknił od lat. Zaporski miał niewiele okazji do obserwowania tej jego radości. Początkowo załatwiał wszystkie ważniejsze sprawy i nawet wyjeżdżał dwukrotnie do Itajahy. Kiedy jednak na dziedzińcu zaroiło się od robotników, doszedł do wniosku, że przynajmniej chwilowo nie jest tutaj potrzebny. Objął więc posadę nadzorcy przy budowie drogi nad Itapawą. Bardziej go pociągała ta praca, a zresztą i ciekawość przygnała go na to odludzie. Dotychczas oglądał puszczę jak na obrazku, widział tylko jej bezmierną zieloność. Teraz próbował zrozumieć jej tajemnice, krok za krokiem zakradał się w głąb. Było ich dużo: i w tej twardej ścianie odwiecznego boru, do którego nie można było się wedrzeć bez siekiery czy fojsy, w głosach ptactwa i nieznanej mu zupełnie zwierzyny, w żabich przedwieczornych koncertach i w nocnym locie świetlików. Rozglądał się bacznie, nasłuchiwał i zastanawiał się często, jak będą się czuli ludzie z Siołkowic w tych tak odmiennych dla nich warunkach. Był pewien, że gdzieś tu właśnie osiądą. Bo że przyjadą, nie wątpił. Domyślono się bez trudu, kto się kryje za jego obecnym nazwiskiem, otrzymał odpowiedzi, wysłał już nowe listy. Zainteresowanie było ogromne. A on wciąż podniecał zapał, rozpisywał się szeroko nad pięknem tej ziemi, ukazywał .jej żyzność i nieprzeliczone bogactwa. Sam płonął także, cieszył się z góry na myśl o radosnym spotkaniu na drugiej półkuli. I w tę drogę, która miała ich zaprowadzić do przyszłej zagrody, wkładał swe najlepsze uczucia. Do domu zaglądał tylko w niedziele. Nadal nie był tam potrzebny. Wszystko szło sprawnie, a Fryderyk czuł się tak doskonale, jak nigdy przedtem. Toteż gdy któregoś kwietniowego poranka specjalny posłaniec przybył do obozu z zawiadomieniem, że zmarł on nagle na atak serca, w pierwszej chwili nie chciał uwierzyć uszom. Niestety, była to prawda; na głowę Zaporskiego zwaliły się niespodziewanie tysiączne kłopoty. Ledwie się uporał z pogrzebem, trzeba było zająć się gospodarstwem. Sytuacja nie była łatwa. Nie miał zamiaru oddać się na stałe temu zajęciu, lękał się bowiem, że przy braku doświadczenia może utracić wszystko. Wdowa tym bardziej nie mogłaby podołać tym obowiązkom. Ustalili więc zgodnie, że sprzedadzą ziemię i urządzenia i wynajmą mieszkanie gdzieś w pobliżu osady. Dopiero po dwóch tygodniach uciążliwej krzątaniny mógł nareszcie odetchnąć. Na sprzedaży nie tylko nic nie stracił, lecz nawet zyskał; Fryderykową umieścił w doskonałych warunkach, do nowego pomieszczenia przewiózł ostatnie rzeczy. Mógł znowu wrócić nad Itapawę. Śpieszył się tam teraz, gorączkowo załatwiał sprawy. Kiedy jednak znalazł się na koniu, od razu odzyskał spokój. Swobodnie wjechał do osiedla, pogawędził przez pewien czas z przypadkowo napotkanym członkiem zarządu i wreszcie wstąpił na pocztę. Był list dla niego. Jeden tylko, lecz tak niezwykły, że ogarnęła go znowu gorączka. — Płyną emigranci! — wykrzyknął, wpadając jak bomba do zarządu kolonii. — Na początek szesnaście rodzin! Oderbrecht aż wyskoczył zza biurka z wielkiego podniecenia, a za nim podbiegli inni. — Niechże pana uściskam! — rozłożył radośnie ręce. — Kto pisze? Ci z Siołkowic? Wspaniała nowina! Niech pan pokaże list. Wziął go do ręki, ale zaraz oddał z powrotem. — Hm, chyba po polsku —mruknął niechętnie. — Że też król pruski nie nauczył ich jeszcze pisać po niemiecku'... Niech pan nie bierze tego do serca — uśmiechnął się zaraz rozbrajająco. — W tak radosnej chwili człowiek nie wie, co mówi. Więc o czym donoszą? Zaporski przetłumaczył dosłownie. — Aha, zgłosili się do Hamburga po miejsce na statku — Oderbrecht zaczął starannie rozważać słowa. — Dobrze, bardzo dobrze... Trochę pan przesadził — uśmiechnął się znowu. — Jeszcze nie płyną, a chcą dopiero popłynąć. Nie szkodzi. Skoro się zgłosili, przybędą na pewno. A kiedy?... Na transport czerwcowy chyba nie dostaną biletów. Zatem dopiero w lipcu. A może nawet w sierpniu... W każdym razie doskonała nowina! Cieszymy się razem z panem, panie Zaporski! Mocno uścisnął mu rękę i dodał jeszcze sporo serdecznych słów, a że i inni nie szczędzili ich także, uczynił się wielki gwar. Zaporski, najwyraźniej wzruszony tymi oznakami przyjaźni, przez długi czas nie mógł z siebie wydobyć głosu. — Więc przyjeżdżają... —odezwał się wreszcie. — A co z miejscem na osiedle? — ożywił się nagle. — Już wyznaczone? Chyba nad Itapawą? Oderbrecht rozłożył ręce w geście pełnym komizmu. — Przyznam się szczerze: nie myśleliśmy o tym dotychczas — odparł. — Nie chcieliśmy stawiać pana w trudnej sytuacji. A nuż się nie uda?... Nie oceniliśmy należycie pańskich możliwości i bijemy się w piersi. Zresztą nic straconego, jeszcze ich nie ma. Teraz zabierzemy się do tej sprawy poważnie. — Osiądą, oczywiście, nad Itapawą? — powtórzył Zaporski z uporem. — Może tam. Zobaczymy. Sam pan wie, że z ziemią nie ma trudności. Tak czy owak, najpóźniej w maju musi zapaść decyzja. Zapadła nieco później, gdyż dopiero w połowie czerwca, lecz Zaporski specjalnie się tym nie przejął. Zaniepokoiło go natomiast co innego: przybyszów z Opolszczyzny postanowiono osiedlić w pobliżu Brusque , nad rzeką Itajahy- Mirim . Początkowo wydawał się nawet rozgoryczony, lecz Oderbrecht uspokoił go szybko: komunikacja z portem doskonała, do oceanu niedaleko, do Blumenau zaledwie czterdzieści kilometrów po dobrej drodze. A gdy w tydzień później otrzymał nowy list, zapowiadający przyjazd na pierwsze dni sierpnia, odzyskał zupełnie humor. — Będę musiał po nich wyjechać — zwierzył się inżynierowi, prowadzącemu budowę drogi nad Itapawą. — Im będzie raźniej, gdy po zejściu na ląd ujrzą rodaka, a i ja się ucieszę. Bądź co bądź, to ludzie bardzo mi bliscy. Jak to się mówi: z jednej parafii... Słowa rozpłynęły się w cichej zadumie. Inżynier, ceniący go wysoko za niezwykłą sumienność w pracy, objął go pełnym życzliwości spojrzeniem. — Oczywiście powinien pan po nich wyjechać — przyznał. — Jeśli ta partia poczuje się dobrze od pierwszej chwili, chętniej przybędzie następna. Oderbrecht nie zaproponował panu wyjazdu w charakterze delegata zarządu? — Nie. — Chyba zaproponuje. A więc koło Brusque... Bardzo ładna miejscowość. Jak na mój gust, co prawda, trochę tam za gorąco. — Osadnicy zamieszkają wyżej, na chłodniejszych terenach. W Sixteen- Lots. — Gdzie? Pytanie padło tak natarczywie i tyle było w nim zdumienia, a chyba też złości, że Zaporskiego przebiegło mrowie. — W Sixteen-Lots... — wyjąkał po chwili. — Dlaczego pan się tak zdenerwował? Zna pan tamte tereny?... Inżynier poruszył raz i drugi ustami, jakby przeżuwał jakieś przekleństwo. — Znam — opanował się wreszcie. — I dziwię się, że nic nie doszło do pańskich uszu z głośnej ongiś historii... Powiem krótko: Sixteen-Lots to licha, piaszczysta ziemia, z której uciekli nawet wygłodniali chłopi irlandzcy. Będą tam zresztą i inne kłopoty... Umilkł nagle i zacisnął usta. Jak urzeczony wpatrywał się w otaczającą ich puszczę, która tutaj, nad Itapawą, rosła nadzwyczaj bujnie i dopiero gdzieś tam bardzo wysoko rozwijała swe potężne korony. — Szkoda, że doktor Blumenau przebywa wciąż w Europie — westchnął. — On by na pewno tak nie postąpił... — Czyżby kryła się za tym czyjaś zła wola? Inżynier nie odrywał oczu od lasu. — Trudno mi o tym sądzić — odparł wymijająco. — Lepiej będzie, jeśli pan sam ich o to zapyta. Sixteen-Lots należy unikać jak ognia. Nie jest to odpowiedni teren dla solidnych rolników. Jeszcze tego samego dnia Zaporski odjechał do domu, nazajutrz zaś udał się do biura zarządu. Czuł się podle, w tej wizycie nie pokładał właściwie żadnych nadziei. Nie był wprawdzie pewien czy kryła się za tym zła wola, czy tylko bezmyślność administracji, jednakże już nie wątpił, że wykorzystano jego młodzieńczą naiwność dla jakichś nie znanych mu bliżej celów. Z niedomówień inżyniera wyczytał dużo, w pamięci odgrzebał drobne fakty, które dawniej uchodziły jego uwagi. Myśli stawały się coraz płochliwsze. Zrozumiał naraz całą swoją bezradność. I coraz bardziej dochodził do wniosku, że w nieobecności Blumenaua nie tylko on, ale nawet tacy ludzie, jak Muller, nie mają tu szczególnego znaczenia. Zarząd działał bardzo sprężyście, ale bezwzględnie. A gdy raz coś postanowił, nie liczył się już wcale ze zdaniem innych i, jak twierdzono powszechnie, nie było wypadku, aby zmienił decyzję. Wchodząc więc do środka, Zaporski był jak najgorszej myśli i gdyby nie obawa przed wyrzutami, z jakimi mógłby się spotkać w przyszłości, pewnie by tutaj nie zajrzał. Chciał sprawę wyjaśnić do końca, popychał go zresztą gniew. Był zły nie tylko na tych ludzi, lecz także na siebie, że tak lekkomyślnie dał się zapędzić w matnię. Ogarniało go coraz większe zdenerwowanie. Przystanął na chwilę, głęboko odetchnął. Przechodzący obok ludzie zaczęli go obserwować. Spłoszył się nagle i zastukał do drzwi. Wbrew przewidywaniom przyjęto go bardzo uprzejmie i wyglądało nawet na to, że wszyscy szczerze są radzi temu niespodziewanemu przybyciu. Zwłaszcza Oderbrecht. — Domyślam się, co pana oderwało od pracy — kordialnie uścisnął mu rękę. — Niewątpliwie wiadomość o terminie przyjazdu. My także wiemy już wszystko, Hamburg nas powiadomił. A więc jak przewidziałem: w początkach sierpnia! Zechce pan chyba wyjechać do portu i powitać swoich rodaków? — To zależy od miejsca ich osiedlenia. Jeśli w Sixteen-Lots... — Oczywiście tam. Zna pan przecież naszą decyzję. — Znam. Gdyby została utrzymana, nie mógłbym ich witać. Nie potrafiłbym wytłumaczyć, dlaczego im dano najgorsze ziemie. Mam jednak nadzieję, że zarząd raz jeszcze rozważy sumiennie sprawę i przydzieli im inne tereny. Przecież ci ludzie przybywają tutaj, aby polepszyć swój byt. Stanowią pierwszą partię... Zaporski odzyskał spokój. Bez pośpiechu, z namysłem wysuwał argumenty i tak dobierał słowa, aby nie urazić nikogo. Członkowie zarządu, słuchający go początkowo z wielkim zaciekawieniem, pochylali coraz bardziej głowy nad papierami udając, że są bardzo zajęci. Najwyraźniej popadli w zakłopotanie. Natomiast Oderbrecht nic nie stracił na minie. Słuchał w pełnej uprzejmości postawie, przytakiwał, jakby przyznawał mu rację, i nie przerywając słowem czy gestem, czekał cierpliwie, aż skończy. — Herr Zaporski — uśmiechnął się dobrodusznie — czy warto się przejmować tymi sprawami? Sam pan przecież opowiadał, że tam, w Siołkowicach, bieda aż piszczy, że ziemia przeważnie piaszczysta, że dzieli się ją na coraz mniejsze kawałki. W Sixteen-Lots są także piaski, nie ma co owijać w bawełnę. Ale za to każdy dostanie pięćdziesiąt morgów, a gdy się tylko trochę dorobi, może dokupić, ile dusza zapragnie. — Gdy się dorobi... Na tych piaskach! — Właśnie na piaskach — głos Oderbrechta nabrał suchości. — Kto na nich gospodarzył z dziada pradziada, umie się z nimi obchodzić. Dlatego ich tam posyłamy. Nie dali rady Irlandczycy, dadzą Polacy. Sam pan twierdził, że umieją dobrze pracować, my zresztą wiemy to również. Niech więc pokażą teraz, że nie ma takich przeszkód, których by nie potrafili pokonać! Trochę kpiąco, lecz przede wszystkim brutalnie zabrzmiały ostatnie słowa. Zaporski pochylił się, ręce zaczęły mu drżeć. Splótł szybko palce i wpatrzył się w nie w tak wielkim napięciu, jak gdyby od nich zależało obecnie wszystko. — Czy panowie bierzecie pod uwagę — przemówił rwącym się głosem — że ten pierwszy transport będzie w tych warunkach ostatni? Że zamiast zachęcić — odstraszy innych? Na piaskach można gospodarzyć, gdy nie ma innego wyjścia. Nikomu jednak nie będzie się chciało przenosić na drugą półkulę, aby zamieniać piaski na piaski. — Oczywiście. Rozumiemy to doskonale i dlatego nie będziemy mieli do pana żalu, jeśli nikt więcej tu nie przybędzie. Zaporski pobladł. Ten argument pozostawił na koniec w przeświadczeniu, że jest on najpoważniejszy i że zmusi nim przeciwnika do odwrotu i zmiany warunków. Teraz wytrącono mu oręż z ręki, chłodno i obojętnie przekreślono resztki nadziei. Wydało mu się nagle, że wali się przed nim wszystko, że jak strzępki puchu na wietrze rozlatują się wypieszczone latami nadzieje o skrawku ziemi, na którym mógłby zabezpieczyć swym ziomkom dostatek i niezależność. — Jak to? — wyjąkał wzburzony. — Przecież mówiliście... Oderbrecht, spostrzegłszy jego bezradność, przeciągnął się leniwie i przybrał minę wyrozumiałego wujaszka. — Ano, mówiliśmy — wpadł mu w słowa dość obcesowo. — Postawię sprawę szczerze, młody człowieku, abyś nas nie posądził o dwulicowość. Muller zaraził nas swym entuzjazmem, ty mu pomogłeś. Potem jednak przemyśleliśmy sprawę sumiennie i doszliśmy do wniosku, że możemy popełnić głupstwo. Zażądałeś oddzielnego osiedla. Zgoda, ale co z tego wynika? Że wkrótce postawilibyście tam kościół, sprowadzili polskiego księdza. Ty na pewno otworzyłbyś szkołę i zaczął uczyć. Oczywiście po polsku. A tego, widzisz, nam nie potrzeba. Jeśli Polaków jest niewielu, nie szkodzi; wcześniej czy później znikną między nami bez śladu. Ale do zwartych i silnych ugrupowań nie dopuścimy. Tutaj jest nasza, niemiecka ziemia! Spoza pozornej dobroduszności wyłonił się nagle gniew i wyładował się niespodziewanie w butnym okrzyku. Zaporski skulił się w krześle, zmalał, twarz pokryła się śmiertelną bladością. Jak podmuch grozy przemknęły przed nim ulice Opola, twarde rozkazy, ucieczki, żandarmi. Oderwał wreszcie wzrok od tej roznamiętnionej w tej chwili postaci i spojrzał w okno. Coś tam przykuło jego uwagę, jakby dodało sił. Zmarszczył brwi, wpatrzył się baczniej. Widok z tego miejsca był bardzo rozległy: na Itajahy-Assu, na palmy rozsiane tu i ówdzie na wzgórzach, na puszczę... — Senhor Oderbrecht — rzekł nadspodziewanie dobitnie — w swym przemówieniu popełnił pan błąd. To ziemia brazylijską, a nie niemiecka. Kto ma tutaj zamieszkać — o tym będzie decydowała tylko Brazylia. Oderbrecht trzasnął pięścią w stół w niepohamowanej wściekłości. — W Blumenau my rządzimy i my wydajemy rozkazy! — huknął dobitnie. — O tym radzę nie zapominać! Zaporski wstał. Blady był ciągle, lecz oczy spoglądały spokojnie. — Będę pamiętał — rzekł obojętnie. — Zanim jednak wyjdę, wróćmy raz jeszcze do najważniejszego punktu naszej rozmowy. Czy panowie — zwrócił się do innych członków zarządu — jesteście tego samego zdania? Czy rzeczywiście uchwała jest nieodwołalna? I czy naszych ludzi naprawdę nie można umieścić gdzie indziej? Obserwujące ich niespokojnie twarze pochyliły się znowu nad papierami. Oderbrecht machnął ręką lekceważąco. — Szkoda pańskiego trudu — mruknął. — Jak pan widzi, wszyscy jesteśmy jednego zdania. — Wobec tego proszę przyjąć do wiadomości: Sixteen-Lots nadal zostanie puste. Wysyłam zaraz list do Siołkowic. Opiszę szczerze, jakiego tu doznają przyjęcia. Oderbrecht roześmiał się hałaśliwie. — Proszę, proszę: niech pan pisze. Prawdę mówiąc, szkoda pieniędzy na znaczek. Radzę obliczyć starannie: zanim list dojdzie, już wszyscy będą w Hamburgu. Zaporski zacisnął usta. I ten strzał nie był celny. Narzucony siłą spokój rozwiał się nagle. — Znajdę ja na was sposób! — targnął nim straszny gniew. — Tu nie Prusy, tu jest Brazylia. A w Brazylii żaden siołkowiczanin nie będzie wam służył za mierzwę! Skierował się do drzwi. Oderbrecht jednym skokiem znalazł się przed nim. Niczym nie przypominał teraz tego dobrodusznego człowieka, który zazwyczaj chętnie zaglądał do kufla i jeszcze chętniej wygłaszał okolicznościowe tyrady. Twarz mu poczerwieniała, żyły nabrzmiały na skroniach. — Co to, groźby? — zasyczał. — Herr Zaporski, uprzedzam: mieszka pan w Blumenau, tu obowiązuje niemiecki porządek! Depeszy pan nie wyśle ani stąd, ani z wybrzeża. Potrafimy zatrzymać. I nie radzę wchodzić nam w drogę. Wie pan chyba, że na opornych mamy wypróbowane sposoby! Zaporskiego znowu ogarnął bezwład. Jak ongiś nad Odrą, poczuł się dziwnie słaby wobec tej masywnej postaci, przypominającej mu żywo postać feldfebla. Chwiejnym krokiem powlókł się do drzwi. — Nad Itapawę nie ma pan po co wracać! — krzyknął za nim Oderbrecht. — To jest nasza, niemiecka droga. Od dziś nie jest pan na niej potrzebny! Drzwi zamknęły się cicho. — Niepotrzebnie się wściekłeś — odezwał się z niesmakiem któryś z członków zarządu. — Chłopiec miły, dobrze wychowany, sumienny w robocie, a że się uniósł, nie można się dziwić. Tak czy owak, wystrychnęliśmy go przecież na dudka. — Należało dać mu nauczkę! Niech wie co mu wolno, a czego nie wolno, i niech wybije sobie z głowy zbyteczne myśli. Nie ma Polski w Europie. Nie będzie jej także w Brazylii! — Chłopak młody, więc marzy — mruknął ktoś inny. — Jego marzenia nam nie zaszkodzą. Oderbrecht objął wszystkich bacznym spojrzeniem. Musiał dostrzec coś dla siebie nieprzychylnego w tych twarzach pochmurnych, pełnych zakłopotania, gdyż niespodziewanie odmienił ton. — Racja — rzekł śmiejąc się — nam nie zaszkodzą. Widzieliście, jak się zaląkł, kiedy stanąłem nad nim? Rzeczywiście biedny chłopiec, zastraszyć go łatwo.— I ja zaczynam go teraz żałować... — Może więc nie odbierać mu przynajmniej posady? Z czego ma żyć? Oderbrecht wyprostował się, pogodna przed chwilą twarz stała się znowu ponura. — Nie zmieniamy nigdy decyzji — rzekł zimno. — Trzeba go pouczyć: tu nie Brazylia, a Blumenau. Niemiecka, obejmująca ponad sześćdziesiąt tysięcy kilometrów kwadratowych, samodzielna kolonia z wsiami i miastami, w których ma prawo panować tylko niemiecki duch i niemiecki porządek! IV Jeszcze tego samego dnia cała sprawa rozeszła się szerokim echem po okolicy. Fryderykowa, wstrząśnięta do głębi, nie ukrywała swego oburzenia, Wagner zaś, zdolny mechanik, u którego wynajęli mieszkanie, tak się tym przejął, że nie tylko powiadomił natychmiast wszystkich sąsiadów, lecz na swój sposób postanowił dać zarządowi nauczkę. Już nazajutrz w jego obszernym domu pojawiło się kilkanaścioro dzieci w różnym wieku, zasiadło przy naprędce skleconych stołach i wyciągnęło z toreb zeszyty. W ten sposób powstała pierwsza niemiecka szkoła w Blumenau. A pierwszym nauczycielem, powołanym na to stanowisko przez osadników i przez nich opłacanym, został właśnie Zaporski. Było to ciche wypowiedzenie wojny ludziom, którym w nieobecności doktora Blumenau władza uderzyła nadmiernie do głowy, lecz zarząd udawał, że tego nie widzi. Być może nie chciał pogłębiać niechęci, a może zwyciężył rozsądek, szkoła była bowiem rzeczywiście bardzo potrzebna. Zaporski więc, nie niepokojony przez nikogo, zabrał się do pracy z wielkim zapałem, chociaż nie czuło się w nim tej energii, jaka cechowała go dawniej. Na lekcjach bywał bardzo wymowny, to prawda, potrafił żartować i bawić, dzieciarnia opowiadała o nim z zachwytem. Jednakże po zakończeniu zajęć milkł natychmiast, zamykał się w sobie i zaraz po obiedzie brał strzelbę do ręki, aby zaszyć się w puszczy. Polował z pasją, przynosił coraz więcej zdobyczy, do domu wracał często dopiero późnym wieczorem. W huku wystrzałów i uciążliwym marszu starał się zagubić nurtujący go coraz ostrzej ból i bezradność. Gdy któregoś dnia wrócił z takiej wyprawy, Fryderykowa powitała go niezwykłą nowiną: odwiedził ich proboszcz z Gaspar. Blumenau, jak i cała ta okolica, należała do jego parafii. Wydawało się jej, że jest doskonale zorientowany we wszystkim, a o Zaporskiego wypytywał nawet dość szczegółowo. Prosił, żeby go kiedyś odwiedził. Zaporski wysłuchał i bez słowa położył się spać. Fryderykowa nie wzięła do serca tej obojętności; niewątpliwie był bardzo zmęczony, a przy tym w czasie polowania potłukł sobie kolano. Nazajutrz jednak zaczęła się martwić. Milczał nadal, nic prawie nie jadł, nawet wobec dzieci nie okazywał tej werwy, co zwykle. Następne dni także nic nie zmieniły. Dopiero w sobotę, gdy niespodziewanie pojawił się jego dawny zwierzchnik, inżynier znad Itapawy, odzyskał humor. — Miła to dla mnie wizyta — ucieszył się szczerze. — Sądziłem, że pan już o mnie zapomniał. — O dobrym pracowniku nie zapomina się nigdy. Bardzo mi przykro, że musieliśmy się rozstać, i do tego w tak nieprzyjemnych okolicznościach. Napisałem do zarządu, co o tym myślę. A dziś wygarnę im osobiście. Gawędzili przez pewien czas o stosunkach panujących w Blumenau, o Itapawie i robotach drogowych, o szkole. Inżynier wyciągnął z teki niewielką książeczkę. — Otrzymałem niedawno — rzekł wręczając ją Zaporskiemu. — Wprost od autora, inżyniera Antonio Reboucas. Ongiś prowadziliśmy razem roboty. Ciekawa praca. Właściwie jest to sprawozdanie z budowy wielkiej drogi w Paranie. Radzę przejrzeć uważnie. Jest tam wiele szczegółów, które chyba pana zainteresują. Zaporski przerzucił kartki, spojrzał na załączoną mapę tej nie znanej mu jeszcze brazylijskiej prowincji i odłożył tak obojętnie, jakby wszystko przestało go naraz obchodzić. Znów przygasł. Inżynier obserwował go przez chwilę spod oka. — Staram się odgadnąć, co pana gnębi — uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — Oczywiście wciąż Sixteen-Lots i ci ludzie, którzy mają przyjechać... Moim zdaniem powinien pan odwiedzić doktora Mullera. Pomoże albo nie, ale to dobry przyjaciel. Nie na żarty pożarł się o pana z zarządem. A poza tym... Zna pan może proboszcza z Gaspar? Zaporskiego ogarnęło zdziwienie. Zastanawiał się gorączkowo, jakie stosunki mogą łączyć tego inżyniera-ewangelika z katolickim proboszczem. — Nie znam — odparł powoli. — Zajrzał tu wprawdzie przed kilku dniami, lecz byłem wówczas na polowaniu. — Warto by go odwiedzić. Wydaje mi się — w głosie inżyniera zabrzmiała serdeczna nuta — że w tej trudnej chwili jest panu potrzebny ktoś bliski. Może właśnie ten proboszcz. Nie dlatego, że to duchowny. Ale że Polak. — Polak? — Tak. Wśród nas, Niemców, ma pan wielu przyjaciół, lecz nawet przy najlepszej woli nie zawsze możemy pomóc. A Polak z Polakiem dogada się łatwiej. Tym bardziej że z tego księdza chłop bywały w świecie i ma stosunki w Rio de Janeiro... A zarząd też go nie lubi... Wiele było w tych słowach niedomówień i niejasności, lecz Zaporski o nic nie pytał, a po odjeździe inżyniera powróciła znowu apatia. Od niechcenia przerzucił raz jeszcze książeczkę i odłożył na półkę. Dopiero w kilka dni później zajął się nią poważniej. Zrobił to właściwie z nudów, deszcz bowiem lał jak z cebra, a w domu nie było nikogo. Naraz coś go w niej zaintrygowało, gorączkowo wrócił do pierwszej strony. Czytał teraz w wielkim napięciu. Inżynier Reboucas omawiał nie tylko sprawy techniczne. Interesująco i barwnie opisywał piękno ziemi, na której prowadził roboty, jej żyzność, zachwycał się panującym tam zdrowym, najbardziej zbliżonym do europejskiego klimatem. Wskazywał także tereny: jeszcze prawie zupełnie bezludne, a nadające się doskonale na osadnictwo... Oczy Zaporskiego nabrały blasku. Wchłaniał w siebie niezwykłe słowa, coraz głośniej powtarzał nazwy, zaglądał do mapy, starał się utrwalić w pamięci wszystko. W miarę jak czytał, odżywały marzenia: o ziemi wolności, o polskiej wyspie wśród oceanu, o słońcu, które ogrzewa zawsze... Gdy zasiadł do kolacji, Fryderykowa dostrzegła natychmiast tę jego wielką wewnętrzną przemianę. — Odżyłeś nareszcie — ucieszyła się głośno. — Najwyższy czas. Czyżby ta książeczka sprawiła ci tyle radości? Zaporski zsunął brwi. Wciąż był zajęty swymi myślami. — Tak — potwierdził po chwili. — Zdaje się — zastanowił się — że gdzieś w pobliżu mieszka zakrystian, dojeżdżający do Gaspar na nabożeństwa... Nie wybiera się może w drogę? Siedzący obok Wagner, który był katolikiem i znał zakrystiana od lat, przytaknął żywo. — Pojutrze przecież świętego Piotra — dodał. — Dla Gaspar dzień szczególnie uroczysty, gdyż to patron tej miejscowości. Zakrystian więc musi tam być, roboty mu nie zabraknie. Chciałby pan z nim pojechać? — Gdyby można... — Na pewno zabierze pana chętnie. Polak ze Śląska. Konie ma świetne, więc za dwie godziny będziecie na miejscu. Radzę wstąpić do niego dziś jeszcze. Gdy Zaporski wyszedł z domu, słońce już zaszło. Rozejrzał się uważnie dokoła, posłuchał, odetchnął głęboko świeżym, przesyconym wilgocią powietrzem, a potem chyłkiem zaczął się posuwać ku domowi Ślązaka. Jak ongiś na Opolszczyźnie, starał się nikomu nie rzucać w oczy, chętnie korzystał z każdego cienia. I jak pod pruskim zaborem — w każdy ruch wkładał bardzo dużo rozwagi. V Ksiądz Antoni Zieliński był człowiekiem zażywnym, lubiącym krotochwile, nie stroniącym bynajmniej od dobrego napitku i jadła, przy tym wymownym, toteż cieszył się wielkim mirem wśród miejscowych Brazylijczyków i bardzo lubiane go w towarzystwie. Natomiast Niemcy odnosili się do niego najrozmaiciej. Katolicy oceniali wysoko jego zalety i szanowali za gospodarność, lecz tych było niewielu. Ewangelicy spoglądali na niego z zasady nieufnie. Przybył tu niedawno, wprost ze stolicy całego kraju — z Rio de Janeiro. Blumenau na takich ludzi patrzyło zawsze niechętnie. Mieli oni zazwyczaj najrozmaitsze powiązania z dworem cesarskim, niekiedy i znaczne wpływy; mogli z łatwością przekazywać wiadomości, które nie powinny się stąd wcale wydostać. Uznawano więc ich z góry za szpiegów rządu, ten zaś proboszcz wydawał się szczególnie podejrzany i niebezpieczny. Był przecież Polakiem, przez osiedlonych tu wcześniej Pomorzan mógł dotrzeć bez trudności do każdego zakątka. Toteż zarząd kolonii pogłębiał nieznacznie niechęć i po cichu nakazywał swym rodakom jak najdalej posuniętą ostrożność. Na co dzień nie miało to większego znaczenia. Gaspar, a właściwie Sao Pedro Apostolo, taka bowiem nazwa figurowała na mapach, było starą osadą, jak gdyby brazylijską wysepką wśród olbrzymich terenów, oddanych pod kolonizację niemiecką. Rządziło się samodzielnie. Zarząd Blumenau nie miał tutaj bezpośredniego dostępu, zdarzały się jednak intrygi. Atakowano księdza podstępnie, próbowano go zdenerwować, doprowadzić do wybuchu i popełnienia jakiegoś błędu, aby móc potem oskarżyć przed kurią. Jak do tej pory, szczęśliwie unikał zasadzek. — I chyba dam sobie radę w przyszłości — opowiadał wesoło, gdy w wigilię uroczystości zasiadł do kolacji z Zaporskim. — Człowiek przewędrował pół świata, w Meksyku dostał niezłą zaprawę, toteż i tu nie ulegnie, tym bardziej że ma się na miejscu wysoki protektorat świętego Piotra. Brazylijczycy staną zawsze za mną murem. A i w tym niemieckim państewku mogłaby wybuchnąć rewolucja, gdyby chciano uczynić mi krzywdę. Bo i w nim mam wielu oddanych przyjaciół. Gawędził tak do późnej nocy i chociaż Zaporski nieraz miał na języku sprawę, która go bolała najbardziej, nie zdążył jej wyłożyć w całości. Nazajutrz też nie było do tego okazji. Sao Pedro święciło uroczyście dzień swego patrona, po południu zaś odbyły się huczne przyjęcia i widowiska. Trzeba więc było odłożyć wszystko do rana. Gdy zjedli śniadanie, ksiądz mrugnął na niego figlarnie okiem i nieoczekiwanie sam poruszył ten temat. — Kolej na ciebie. Co cię męczy, wiem dobrze, nie darmo jest się przecież proboszczem. Opowiedz mi jednak szczegółowo o swoim życiu: skąd się tu wziąłeś, jak to się stało, że tych siołkowickich nieboraków wpędziłeś w matnię, co zamierzasz uczynić. I czy ty naprawdę — popatrzył na niego bystro — jesteś Edmundem Zaporskim? Uśmiechnął się poufale, widząc uciekające przed nim w popłochu oczy. Zaporski jakby zaląkł się w pierwszej chwili, lecz zaraz przyszedł do siebie i już bez wahania opowiedział o sobie wszystko. Przy historii w Blumenau słowa przechodziły mu jednak przez gardło z wielką trudnością, zacinał się często, narastało w nim coraz większe wzburzenie. Aż wreszcie urwał nagle i przez dłuższy czas nie mógł skupić zwichrzonych myśli. — O tym mówić niełatwo — westchnął. — Gdy wyobrażę sobie, jak nasi ludzie, pełni najlepszej wiary, wysiadają ze statku; jak... Proboszcz przerwał mu energicznym machnięciem ręki. — Nie zaprzątajmy sobie tym głowy — rzekł. — Przynajmniej chwilowo. Faktów nie odmienimy: przyjadą na pewno. A wtedy co? Zastanawiałeś się nad tym? Zaporski podał mu sprawozdanie inżyniera Reboucas. — Proszę je przejrzeć, zanim przejdziemy do wniosków. Nie zajmie zbyt dużo czasu. Proboszcz przerzucał szybko strony, ale gdy natrafił na opis terenów parańskich w okolicach Palmeiry, zainteresował się nim tak samo żywo, jak przedtem Zaporski. — Istotnie ciekawe — stwierdził. — Czy to może mieć jednak dla nas jakieś znaczenie?... Tam ich przecież nie zdołamy przerzucić. — Dlaczego? Do Kurytyby stąd blisko! — Tak to tylko wygląda na oko — proboszcz frasobliwie pokręcił głową. — Pięćset kilometrów przez głuchą puszczę albo statkiem, a na przejazd na pewno nie będą mieli pieniędzy. A gdyby nawet mieli, niewiele im to pomoże. Z Santa Cathariny ich nie wypuszczą. W Hamburgu podpisali kontrakty z zarządem Blumenau. A te zerwać niełatwo. Spoza tych głośnych rozmyślań wyłoniła się bezradność, a Zaporski wyczuł ją natychmiast i stracił resztki nadziei. Szukając jakiegoś wyjścia, chwycił się tej broszury jak ostatniej deski ratunku, w cichości ducha snuł już plany nowej wędrówki. Widział tylko jej jasne strony, starał się nie dostrzegać trudności. Teraz stawiono mu je przed oczy. Bez cienia złośliwości, rozważnie. Znieruchomiał i pobladł. Zamiast spodziewanej zachęty, ujrzał nagle fakty i argumenty tak przerażające w swojej nagości, że przejęły go dreszczem. — Boże, co ja zrobiłem!... — w odruchu panicznej trwogi objął rękami skronie. — Ci ludzie przecież mnie przeklną! I słusznie... Księże proboszczu, co robić? Ja dobrze znam Opolszczyznę. Jedni już wyjechali, za ich przykładem pójdą tysiące! Byłem lekkomyślny, przyznaję. Dotknąłem bez zastanowienia bardzo wrażliwej struny i teraz nie pomogą odwoływania. Co więc robić, aby przynajmniej następni dostali się do Parany? Gdzie nie dadzą im piasków. Gdzie nie ma Niemców!... Ksiądz słuchał w milczeniu tych słów nabrzmiałych rozpaczą, w których boleść mieszała się z prośbą, lęk z gniewem, serdeczna troska z wyrzutami sumienia. — Uspokój się — przerwał mu wreszcie. — Coś trzeba oczywiście wymyślić, zastanawiam się właśnie... Parana dotąd nie sprowadza kolonistów. Dobrze to i niedobrze... Po tym jednak artykule chętni mają prawo się zgłosić, ludzi tam zresztą bardzo potrzeba. Hm... Wiesz co? — ożywił się nagle. — Zbyt poważna to sprawa, aby załatwiać ją z jakimiś urzędnikami czy nawet z rządami prowincji. Trzeba stwierdzić wyraźnie, że obok innych jest naród polski, który również chce mieć swoje miejsce w Brazylii. Napiszemy o tym wprost do Rio de Janeiro! Mogą osiedlać się Niemcy na brazylijski rachunek, możemy i my. Bierz pióro i papier. Piszemy petycję! Przeszedł się mocnym krokiem po izbie, coś mruknął pod nosem, jakby poniósł go gniew, oparł się wreszcie o stół. Wszystko było przygotowane już do pisania. Podyktował więc datę, nazwę urzędu, kilka początkowych uprzejmych słów, a potem podsuwał jedynie myśli. Zaporski je formułował. Zręcznie to robił, wypowiadał się coraz płynniej. W gorących słowach mówił o narodzie, który utracił wolność, o ucisku zaborców, o zbrojnych powstaniach i nędzy — i w końcu wysunął wnioski. Część polskiej ludności pragnie wydostać się z Europy, aby dla innych starczyło chleba. Chce osiąść tutaj, w Brazylii, w kraju wolnym i niepodległym, aby polepszyć swój byt, a równocześnie zagospodarować tereny prawie bezludne i swą pracą przyczynić się do rozwoju drugiej ojczyzny. Chce się jednak osiedlać w zwartych skupiskach, w gromadzie. Przede wszystkim w Paranie, gdyż tamtejszy klimat jest dla nich najlepszy... Był to obszerny memoriał. Ukończyli go dopiero wieczorem i podpisali obaj, podając swoje adresy i stanowiska. — Dobrze wypadło — proboszcz zatarł ręce zadowolony, przeczytawszy raz jeszcze. — Że tam, w Rio, narobimy niemało szumu, to pewne. Na wszelki wypadek wyślę też listy do kilku moich przyjaciół. Hm, a jeśli rzeczywiście wyrażą zgodę?... — na jego twarzy wykwitł niespodziewanie niepokój. — Co wtedy?... A nuż chłopi nie stawią się na twoje wezwanie? Ładnie bym ja wówczas wyglądał!... Zaporski uśmiechnął się beztrosko. Ta całodzienna praca odrodziła w nim wszystkie nadzieje. — Przyjadą! — rzekł z wiarą. — Najlepszą rękojmią będzie dobra ziemia i dobre warunki. Proboszcz zastanawiał się chwilę. — Chyba masz rację — przyznał. — Z kraju wyjechałem dość dawno, lecz i za moich czasów bieda była już wielka. Zgoda, jutro wyślemy. — Ale jaką drogą? Niemcy... — ...mogą przejąć? Nie przejmuj się, w Gaspar rządzi pocztą brazylijski urzędnik. Pogadam z nim rano. A jeśli list dotrze do Rio, to i odpowiedź nadejdzie. Proboszcz był w coraz lepszym humorze. Zaporski wpatrywał się jak w tęczę w tę postać zbudowaną solidnie, trochę rubaszną, otrzaskaną po świecie, traktującą najwyższych dostojników jak sobie równych i czyniącą od czasu do czasu na ich temat dość swawolne uwagi. — Skoro się z tym uporaliśmy — przemówił nieśmiało — może więc... Może i dla tej pierwszej partii znajdzie się jakiś ratunek? Tą samą drogą: przez Rio de Janeiro... Proboszcz pociągnął go jowialnie za ucho. — Daj kurze grzędę, jeszcze wyżej siędę! — roześmiał się. — Chociaż... Hm, można by o tym pomyśleć. Sprawa wyjątkowo trudna, wymagałaby zgody samego cesarza. A z nim nie chodziłem jeszcze pod rękę. Jego dobry humor udzielił się Zaporskiemu. — Pojedziemy więc do samego cesarza! — wykrzyknął. — Nie takie przecież drogi przemierzało się w życiu! — Kto wie, może i pojedziemy — proboszcz poklepał go po ramieniu. — W każdym razie nie dziś ani nie .jutro, aby przedwcześnie nie spłoszyć licha. Niech tamci najpierw przybędą. Oczywiście wyjedziesz po nich? Zaporski pobladł nagle. — Nie pojadę... — wyszeptał rwącym się głosem. — Przynajmniej nie teraz... Nie mogę, księże proboszczu! Nie mogę! — targnęła nim naraz rozpacz. — Jak ja spojrzę im w oczy?... VI Był początek 1870 roku. Któregoś lutowego poranka Bartoch wstał wcześniej niż zwykle, po omacku odnalazł tęgi drąg, odemknął bezszelestnie drzwi i chciał się wymknąć na zewnątrz. Odskoczył nagle, coś twardego uderzyło go w brzuch. Postał chwilę w postawie pełnej czujności i wreszcie wysunął rękę. Namacał sprężystą lianę, którą ktoś przywiązał w poprzek, jak gdyby specjalnie chciał mu zagrodzić przejście. Było zupełnie ciemno. W nocy lał ten obfity brazylijski deszcz, który w ciągu kilkunastu minut potrafi skromną strugę przemienić w rzekę, niebo było jeszcze przesłonięte ciężkimi chmurami. Bartoch mocniej wciągnął powietrze: przesycone było wilgocią. Nasłuchiwał przez dłuższy czas. Nic nie drgnęło, nie rozległ się żaden szmer, nawet mrukliwa zazwyczaj puszcza milczała teraz uparcie. Uspokojony, przesunął się pod lianą i jak duch przemknął za węgieł domu. Tu się przyczaił. Nie mogło być wątpliwości: spodziewał się jakiegoś groźnego wroga i wyszedł naprzeciw, aby go zaatakować znienacka. Ciągle panowała głęboka cisza. Upływały minuty, mijały kwadranse, ktoś wreszcie zaczął utykać po domu. Robiło się widno. Bartoch w coraz większym napięciu wodził okiem po okolicy. Z porannych oparów wyłaniało się Sixteen- Lots: górzyste, pokryte gęsto odwieczną puszczą, wśród której z rzadka ukazywały się niewielkie poręby i liche dachy drewnianych bud, świeże i schludne, kąpiące się już wierzchołkami w pierwszych promieniach słońca, nasycające się coraz piękniej barwami. Ładnie to wyglądało, lecz Bartoch jakby tego nie widział. Szczęki mu drgały, w oczach wzrastała złość. Splunął wreszcie z odrazą i skierował się z powrotem do drzwi. Zobaczył Jędrę. Odczepiał właśnie lianę i badał starannie kołki, którymi była przyczepiona do ścian. — Hm, znowu oni... — mruknął przejęty. — Już po raz trzeci. Bartoch drągiem uderzył w ziemię, chcąc jakoś wyładować ponoszący go gniew. — Po raz trzeci — potwierdził głucho. — A to podobno oznacza śmierć... Skocz natychmiast do Brusque. Obiecali pomóc, niech pomagają. I niech ratują, póki nie jest za późno! Nie lubił nigdy uzewnętrzniać swych trosk, tym razem jednak nie potrafił ich ukryć. Jak okrzyk wściekłości zabrzmiało ostatnie zdanie, lecz odsłoniło bezwiednie zakrzepłą w nim gorycz i głęboką udrękę. Jędra spojrzał na niego badawczo i błyskawicznie odwrócił oczy. Bartoch nie znosił, gdy tak na niego patrzono. — Na co czekasz? — warknął. — Pędź, ile tchu! — Pędzę tatulku! Jędra wskoczył do izby, przełknął na prędce trochę pozostałej od wczoraj fasoli i wybiegł. — Pędź! — pognał go ojciec gniewnie. — I wracaj jak najprędzej, wałkoniu. Robota czeka! — Wiem dobrze, tatulku. Uwinę się w mig! Chociaż do Brusque nie było blisko, załatwił sprawę nad podziw szybko i w dwie godziny później był już z powrotem. Wysunął się jednak z lasu z dala od domu, na przeciwległym krańcu osady. Wydawało się, że się przed kimś ukrywa. Gdy dostrzegł naprzeciw jedną z tych rozpadających się bud, które odziedziczyli siołkowiczanie po osadnikach irlandzkich, ostrożnie wyminął ją bokiem, przeskoczył strumień, który się narodził po nocnej ulewie, a potem zaczął posuwać się chyłkiem pod osłoną krzewów i drzew. Wreszcie przystanął. Ujrzał młodziutką dziewczynę, zajętą kopaniem rowu. Oparł się o pień i uśmiechnął się do swych myśli. Wdzięczna to była postać. Przez pewien czas obserwował jakby z rozrzewnieniem jej jasne warkocze, zarumienioną z wysiłku i wybiedzoną, a mimo to bardzo ładną twarzyczkę, szybko i zręcznie poruszające się ręce i naraz zrobiło mu się bardzo wesoło. Przechylił głowę w geście pełnym fantazji. A w Opolu na ryneczku, na kamienicy, Tańcują tam cztery panny, cztery panicy. Ale jedna, jedno jedna nie tańcowała, Co swojego kochaneczka w domu nie miała... Ładny miał głos. Zanucił cicho najpierw, jakby z oddali, ale wkrótce słowa nabrały werwy, raźnie i hucznie potoczyły się w puszczę. Zerwała się w pierwszej chwili, gotowa uciekać. Coś ją jednak wstrzymało; domyśliła się widocznie, kto śpiewa. Gdy zwróciła wreszcie oczy w jego kierunku, na jej twarzy nie było nic poza szczerą radością. — Jędra, nie błaznuj! — krzyknęła. — Kto by ciebie nie poznał? Wyłaźże z krzaków! Udał, że nie słyszy, i nie ruszał się z miejsca. Sprawiał mu żywą przyjemność ten energiczny ton, a zresztą w tej chwili wyglądała jeszcze ładniej niż przedtem. Wpatrywał się rozbawiony w wykwitające na jej twarzy rumieńce. — Chcesz tam siedzieć, więc siedź! — zdenerwowała się, osądziwszy widocznie, że obserwuje ją zbyt natarczywie. — Nie mam czasu na takie zabawy! Zajęła się robotą, a że przyłożyła się do niej nazbyt gorliwie, chcąc podkreślić swą obojętność, podkradł się nie zauważony i znienacka zasłonił jej oczy. — Puść! — żachnęła się niby to w złości. — Patrzcie go: żartów mu się zachciewa, gdy tu tyle zniszczenia!... Szamotali się przez chwilę, wreszcie zdołała się oswobodzić. — No, nie gniewaj się, Kachna — rzekł zgodnie. — Zajrzałem tylko na chwilę po drodze z Brusque. Popatrzyła na niego uważnie, niezbyt pewna, czy mówi prawdę, czy też tylko żartuje. Gdy jednak potwierdził, zaniosła się śmiechem. — A ty nic się nie zmieniasz! Tam, w Siołkowicach, łamałeś kłonice, aby mieć czas na zbudowanie wiatraczka. A teraz: po drodze!... Dałby ci ojciec lanie, gdyby cię tu zobaczył! Zasępiła się nagle. Miała obecnie ponad piętnaście lat, długą podróż za sobą i kilka miesięcy pobytu w tej głuszy, toteż spoważniała nad wiek i z dziecięcej wesołości przechodziła łatwo do smutku. Jędra także osowiał. Po chwili wziął szpadel do ręki. — Co ty właściwie tu robisz? — zaczął się rozglądać dokoła. — Odprowadzam wodę. Z tych kartofli — wskazała niewielki zagonik — nic już chyba nie będzie. Ale tam niżej może się jeszcze coś uratuje. Jędra westchnął ciężko, jak to robił obecnie każdy z tych siołkowiczan, którzy znaleźli się na drugiej półkuli. Równych przestrzeni było tutaj niewiele, a chociaż w tych najrozmaitszych kotlinach i wyrwach spotykało się urodzajne kawałki, każda ulewa nanosiła coraz więcej kamieni i piasku. Po deszczu spływały one w obfitości z każdego stoku, gdzie tylko wycięto puszczę, rujnowały najmozolniejszą pracę, pod jałową warstwą grzebały stopniowo wszystko. Kto zaś próbował nieco wyżej założyć pólko, też stawał wkrótce bezradny. Ziemia tam rodziła słabo, a najbliższa ulewa wymywała doszczętnie ziarno, o ile wcześniej nie wygrzebały go wszędobylskie papugi. — Należało zrobić to wcześniej — Jędra westchnął ponownie. — Kiedy? Żeby coś zasadzić, trzeba najpierw wyrąbać drzewa. Rąbiemy więc bez przerwy, okopujemy ze wszystkich stron. I co z tego? Po ulewie ani śladu roboty. Sił już brakuje... Głos Kasi rozedrgał się podejrzanie. Jędra spojrzał na nią spod oka i wbił szpadel w ziemię. — Odsuń się — rzekł. — Zrobię za ciebie. Potrzeba tu męskiej głowy. Z wielką wprawą zaczął odrzucać ziemię. Początkowo rada była, że znalazła wyrękę, lecz wkrótce rozbłysło w jej oczach zakłopotanie. — Przestań, Jędruś — przemówiła nieśmiało. — Co by twój ojciec na to powiedział? Ty, gburski syn!... Roześmiał się beztrosko i nie przerywał roboty. — Boisz się go? — zapytał półgębkiem. — Boję... O ciebie się boję, Jędrusiu. Przecież on nadal zabrania zadawać się z komornikami, jak tam, w Siołkowicach... Wiem o tym dobrze. Raźniej zaczął uderzać szpadlem, jak gdyby te słowa przynagliły go do pośpiechu. Po pewnym czasie znów wysunęła swoje obawy, lecz pozornie nie zwrócił na nie uwagi. Pracował z coraz większym rozmachem, układając głębokie bruzdy w jemu tylko wiadomy plan. Przeorał ziemię wzdłuż stoku, potem poszedł skosem pod górę, tam kilka kroków posunął się równolegle, sięgnął między drzewa i znów skosem zawrócił w dół. Nareszcie odsapnął. — Widzisz: taka jest fachowa robota! — oświadczył zadowolony. — Nawet trzy ulewy tego nie zmyją. A teraz idziemy na obiad! — Wstąpisz do nas?... Ojciec nie będzie się gniewał? — Posłał mnie przecież do Brusque — Jędra łypnął wesoło okiem. — Droga daleka, trzeba było przy tym omówić niejedno na miejscu. A obecnie południe. Nie będę przecież wracał do domu w największy upał. Franoszkowie bardzo go lubili, toteż powitali serdecznie, a gdy dowiedzieli się, że był w Brusque, pytaniom nie było końca. Przed kilku dniami przybyła tam druga partia siołkowiczan. Zresztą i ta liana na drzwiach poruszyła gospodarzy do głębi. Taką samą wić ostrzegawczą znaleziono dziś i u Mikołaja Wosia, i u Stampki, i u Kokotów, i Kaniów... — Czuję nieszczęście w powietrzu — Franoszek pokręcił głową. — Jak się tu bronić, gdy poza siekierą i fojsą człowiek nie ma nic w garści, a wróg ciągle jest niewidzialny?.., A co na to Niemcy? Przyjdą z pomocą? — Rozmawiałem z Wolfem. Znacie go: ojciec tego młodego Johanna, który był naszym przewodnikiem w drodze z Itajahy. Potwierdził, że jest to groźne ostrzeżenie i że w ciągu jednej z najbliższych nocy należy się spodziewać napadu. Franoszkowa przeżegnała się z wielkiego przejęcia. — Jezus, Maria! — rozżaliła się trwożnie. — Za co nas Pan Bóg tak karze?... Przecież miało być lepiej w tej Brazylii, a człowiek nie jest pewny dnia ani godziny. Wstajesz rano, wąż na pościeli. Sięgasz do chrustu, skacze do oczu jakaś straszna gadzina. Dochowasz się wreszcie kurczaka, dziki zwierz zabiera ci go spod ręki. Jak długo jeszcze będzie to trwało?... Rozpłakała się kobieta, życie tu bowiem rzeczywiście było niełatwe. Dla tych ludzi z równin opolskich i z chłodnego północnego klimatu wszystko było tutaj obce i wrogie, nikt przy tym nie potrafił się bronić przed groźnymi siłami, o których dawniej nie miał pojęcia. A co najgorsze — ta ziemia, na którą najbardziej liczono, nie chciała ich żywić. — Źle jest — Franoszek westchnął tak ciężko, jak przedtem nad rowami zrobił to Jędra. — Fasoli, na szczęście, trochę się już urodziło, lecz starczy jej może na miesiąc, bo zasiać znów trzeba. Może i kukurydza wyrośnie, jeśli nie zniszczy jej dziki zwierz albo papugi. A tymczasem człowiek wciąż bierze od Niemców na kredyt i zadłuża się coraz bardziej. A kiedy spłaci? I z czego, gdy co zetniesz drzewo — na jego miejscu wyrasta natychmiast nowe?... I on się rozżalił, zadumał się Jędra. Przesunął powoli wzrok po rozłożonym na ziemi barłogu, który służył tu za posłanie, po dwóch przywiezionych z Siołkowic garnkach, stojących obok znajdującego się pośrodku izby ogniska. To go specjalnie nie raziło, w innych domach było podobnie. Cały wysiłek wkładano tymczasem w karczowanie puszczy, aby uzyskać miejsce pod uprawę, toteż na urządzenie mieszkania nie było czasu. Jedynie Bartoch gospodarzył inaczej: najpierw zbudował porządny dom, ogrodził, sporządził meble, a dopiero potem zabrał się do innej roboty. On mógł sobie jednak na to pozwolić, przywiózł bowiem trochę pieniędzy. Inni ich przeważnie nie mieli. Zadłużali się więc w Brusque jak Franoszkowie i tak samo, jak oni, nie mieli co włożyć do garnka. — Na mnie czas — rzekł podnosząc się z miejsca. — Wkrótce ni pojawić się Niemcy, gdyż w nocy odbędzie się obława na Indian. Cały Schutzenverein z Brusque wybiera się do nas. To będzie polowanie! — Na tych Indian? — przeraziła się Franoszkowa. — Słyszałam, że to także są ludzie! — Ludzie, ale dzicy. Trzeba ich przegonić! Jeśli tego nie zrobimy, wymordują nas wszystkich. — Dlaczego oni na nas tacy zawzięci?... Jędra w zakłopotaniu pokręcił głową. — Różnie o tym gadają — odparł z namysłem. — Mieszkali tu podobno z dziada pradziada. Dlatego nie chcą ustąpić... Ale jak jest naprawdę? I dlaczego do nas właśnie mają pretensję?... Słowa rozpłynęły się w nagłej zadumie. Będąc w Brusque, sam zadawał takie pytania, lecz otrzymane odpowiedzi nie wyjaśniły mu właściwie niczego, nasunęły za to sporo refleksji. Teraz znowu one ożyły. Bił się przez pewien czas z jakimiś myślami, na żale Franoszkowej prawie już wcale nie zwracał uwagi. A wkrótce wstał, pożegnał się i ruszył do drzwi. Cofnął się nagle, jakby odtrącił go wiatr. — Niedobrze... — mruknął, rozglądając się gorączkowo po izbie. — Idzie mój ojciec z Niemcami. Przybyli widocznie wcześniej... Podbiegł do przeciwległej ściany i przerzucił nogę przez otwór okienny. — Znikam! — mrugnął wesoło. — Lepiej staremu nie wchodzić w oczy. Nadchodzą z nim obaj Wolfowie i jeszcze ktoś. Szepnijcie Johannowi na ucho, że jestem w pobliżu. Niech się oderwie od nich nieznacznie. Mam do niego interes. Przesunął się zręcznie i zniknął, Franoszek zaś wyszedł zaraz na zewnątrz, aby skupić na sobie uwagę. Goście byli tuż. Wolfów, a zwłaszcza młodego Johanna, znał doskonale. Byli to mili ludzie, którzy w czasie uciążliwej podróży z portu na to zagubione w głuszy osiedle oddali im niejedną przysługę. Natomiast trzeciego z Niemców nie widział nigdy. Był to tęgi mężczyzna, który elegancją myśliwskiego stroju, kapeluszem przybranym piórami, ładną dubeltówką i groźną miną przypominał mu żywo grafów, baronów i najrozmaitszych dostojników, zjeżdżających nieraz do lasów opolskich na polowania. — Herr Emil Oderbrecht z zarządu kolonii w Blumenau — przedstawił go Bartoch uroczyście. — Zarządza wyprawę na Indian. Przygotuj się więc na noc, Franoszek. Ubrać się ciepło, do garści mocny kij albo fojsę. Zbiórka po zapadnięciu zmroku koło mojego domu. Podchodzić ostrożnie, aby nikt cię nie spostrzegł. Po wojskowemu! Odwrócił się na pięcie, skinął uprzejmie głową Oderbrechtowi i ruszył ścieżyną do następnej zagrody. W jego towarzystwie zachowywał się zupełnie inaczej aniżeli normalnie. Na każdym kroku podkreślał swój głęboki szacunek, gdy tylko zdarzyła się okazja — wygłaszał zwięzłe, lecz mogące się podobać sentencje, nie szczędził nawet uśmiechu. Po niemiecku mówił doskonale. Nauczył się, służąc w wojsku, gdzie uzyskał wysoki, jak na polskiego chłopa, stopień kaprala, i gdy teraz szedł obok tego rosłego Niemca, mogło się wydawać, że przypomniał sobie dawne czasy, kiedy to umiejętnie dobrane słowo i prężna postawa jednały mu uznanie zwierzchników. Niewątpliwie dumny był też z wyróżnienia. Przecież to najpierw do jego domu zajechał ten wysoki dygnitarz kolonii. I jego właśnie wybrał spośród wielu innych na tłumacza i przewodnika! Oderbrecht, wyczuwszy od pierwszej chwili tę czołobitność, prężył się także, chwalił głośno jego energię, okazywał mu coraz większą łaskawość. Kiedy zaś obeszli wszystkich i znaleźli się znowu w jego zagrodzie, postanowił mu sprawić szczególną przyjemność. — Ładnie u pana — rzekł, rozglądając się z uznaniem po izbie. — Dom wprawdzie nieduży, lecz wygodny i piękny, jest stół, są ławy i zydle, są łóżka. Okazuje się, że chociaż niektórzy narzekają i płaczą, można urządzić się przyzwoicie i w Sixteen-Lots. Aby tylko rąk nie żałować. Wiadomo: kapral pruski nie zna niemożliwości! Rzeczywiście trafił mu do serca tą niezwykłą pochwałą. Bartoch rozpromienił się, poruszył się raźnie, wezwał żonę, aby nakryła stół. Gdy jednak mrugnęła na niego nieznacznie, zakłopotał się nagle. — Zapomniałem, że jesteśmy w Sixteen-Lots... — spojrzał przepraszająco na Oderbrechta. — Poza fasolą właściwie nie ma niczego. Chybaby zarżnąć kurczaka... Oderbrecht machnął niedbale ręką. — Nie warto — uspokoił go. — Jesteście przecież na dorobku. Wiemy o tym doskonale i dlatego zabezpieczyliśmy się odpowiednio na drogę. Rzeczywiście tak trudno coś wydobyć z tej ziemi? — zaciekawił się. — Bądź co bądź, gospodarzycie tu ponad pół roku. — Trudno — Bartoch westchnął. — Nie wątpi pan chyba, że nie marnuję ani minuty, a i dzieci ganiam od świtu do nocy. Na dobrej ziemi byłby już i świniak, i krowy, bo paszy dość. A na tej nic jeszcze nie ma. Nie można by — ściszył nieco głos — przenieść się na lepsze tereny?... Oderbrecht popatrzył na niego bystro. — Pomyślę o tym — odparł. Dla pruskiego kaprala znajdzie się dobre miejsce. Choćby nad Itapawą. Cudowna ziemia! Podszedł do juków i zaczął wyciągać prowiant, a że Wolf zrobił to samo i wdali się w pogawędkę, Bartoch skorzystał z okazji, aby się wymknąć do kuchni. Żona z córką nalewały właśnie kawę do kubków. — Gdzie Jędra? — zapytał w złości. Nie widział go dotąd od rana. Początkowo przypuszczał, że nie udało mu się załatwić sprawy od ręki, kiedy jednak ujrzał Wolfów i Oderbrechta, a jego między nimi nie było, ogarnęła go wściekłość. Nie dał nic poznać po sobie, nie lubił bowiem wprowadzać obcych w swoje sprawy rodzinne, i nawet o niego nie spytał, lecz wędrując przez osiedle ani na chwilę nie odrywał od niego myśli. Teraz miał nadzieję, że go nareszcie dopadnie. — Przekopuje z Johannem rów koło kukurydzy — padła obojętna odpowiedź. — Zmęczyli się pewnie chłopcy. Przywołaj, aby coś zjedli. Spojrzał na żonę trochę nieufnie. Nie zwracała na niego wcale uwagi, po namyśle wybiegł więc na podwórze, a potem przez te dziwne pola brazylijskie, na których więcej było odrastającej błyskawicznie krzewiny aniżeli roślin uprawnych, skierował się w stronę rzeki. Przystanął nagle zdumiony. Obaj młodzieńcy pracowali z takim rozmachem i byli tak blisko końca roboty, którą przewidywał na cały dzień, że w pierwszej chwili nie mógł uwierzyć oczom. — A ten wałkoń zawsze potrafi się wymknąć! — mruknął zgrzytliwie. — Niby go nie było, a zrobił za trzech. I do tego przed czasem! Nadspodziewanie dużo było w tych słowach ciepła. Rozpogodził się, rozejrzał po gospodarsku, a potem cofnął cichaczem, przeświadczony, że nie dostrzegł go nikt. Ledwie jednak jego kroki rozległy się na podwórzu, Jędra wyprostował zgarbione plecy. — Możemy odetchnąć — uśmiechnął się. — Stary wszedł do domu i chyba nie wróci. Musieliśmy sprawić mu dużo uciechy. Nie tylko nie podszedł, ale nawet nie krzyknął! Mówił kiepsko po niemiecku, często wplatał polskie słowa, ale Johann zrozumiał go widocznie, gdyż rozbawił się także. — Niech się cieszy — rzekł, wbijając znów szpadel w ziemię. — Chociaż wygląda tak groźnie, masz na niego, jak widzę, swoje sposoby. Zawsze tak cię pilnuje? — Zawsze. Gawędząc, posuwali się krok za krokiem w kierunku rzeki i wreszcie bystry nurt Itajahy-Mirim rozbłysł tuż prawie pod ich nogami. Jędra czujnie nadstawił uszu. — Ktoś idzie! — ostrzegł półgłosem, nie przerywając roboty. — Nie, to nie ojciec — uspokoił się. — Chód nazbyt miękki. Rąbnął szpadlem w cienką ścianę, jaka jeszcze została, i woda z pól kukurydzy zaczęła walić się w dół. Gdy się wyprostował, obok stał Wolf. — Ładnie wam poszło — przemówił tak wesoło, jakby był z nimi w zmowie. — Ojciec tu był? — Nie widzieliśmy go — odparł ostrożnie Jędra. — Ale on widział was na pewno. Jest w doskonałym humorze. Omawiają tam teraz plan, przybył bowiem Klein, specjalista od takich łowów. Koło północy zaczniemy zajmować posterunki na stokach. — Nie będziemy bronili domów? — Przeciwnie: dopuścimy ich do nich i wtedy wypadniemy znienacka. Na Indian nie ma lepszego sposobu. W puszczy nigdy ich nie znajdziemy. Za to na otwartej przestrzeni idą pod ogień jak barany na rzeź. — A jeśli dziś nie przybędą?... — Poczekamy do jutra. Chyba jednak przybędą. Po trzecim ostrzeżeniu następuje zazwyczaj natychmiast atak. My w trójkę będziemy trzymali się razem. Przywieźliśmy ci strzelbę. Jędrze zaświeciły się oczy. Gdy wędrowali z Johannem do Sixteen-Lots, często pożyczał od niego broni i strzelał już nieźle. — A możebyśmy wybrali się jutro na polowanie? — rzekł żywo. — Zwierzyny tu co niemiara. Kręcę się nieraz po lesie i wciąż kombinuję, jakby się do miej dobrać. — Więc dobierz się wreszcie — Wolf uśmiechnął się dobrodusznie. — Ja nie będę miał czasu, lecz Johann na pewno zostanie chętnie. Coś go tutaj przyciąga. Czy przypadkiem nie jakaś blondynka? Johann istotnie odwiedzał często kolonię, a że nie pominął nigdy zagrody Bartochów, Jędra musiał coś o tym wiedzieć. Nie zdradził się jednak i w odpowiedzi. coś bąknął niezrozumiale. Wolf przygroził mu palcem. — Ha, macie jakieś tajemnice przede mną, nicponie! — przemówił srogo. — Należałoby wam obu wymłócić skórę. A zresztą — machnął ręką — nie chcecie mówić, nie mówcie! Jedno tylko chciałbym wiedzieć: ładna ta blondyneczka? — Ładna. — I gospodarna? — Bardzo. — W takim razie wszystko w porządku. Powiedziałeś mi dużo i teraz rozumiem, dlaczego chłopak uczy się z takim zapałem po polsku. Johann zaczerwienił się po uszy. Jędra zaś, rzuciwszy na niego okiem, znieruchomiał z przejęcia. — Więc to tak! — wykrzyknął z wyrzutem. — Milczysz jak zaklęty i mnie każesz kaleczyć wasz język. Poruszże wreszcie i naszym! — Boi się jeszcze — Wolf był w coraz lepszym humorze. — Umie już jednak dużo. Co to jest? — wskazał ręką wijącą się w dole wstęgę wzburzonej wody. — Rzeka — odpowiedział Johann po polsku. — A to? — Las. — Bardzo dobrze. A teraz powiedz coś całym zdaniem. — Jestem głodny — Johann rozbawił się również. — I chcę iść na kolację. Jędra klasnął w ręce z wielkiej uciechy. — Wspaniale! — wykrzyknął. — Powiedziałeś bez błędu. Ale pan... — zastanowił się, spoglądając uważnie na Wolfa. — Pan przecież także rozumie wszystko! — Może nie wszystko, lecz sporo. Widzisz, chłopcze, to jest tak: jeśli Polak i Niemiec sąsiadują z sobą przez miedzę, powinni się nawzajem rozumieć. Nawet wówczas, gdy się znajdą w Brazylii. A przecież na mnie — Wolf uśmiechnął się — może spaść dodatkowy obowiązek. A nuż Johann zechce mi wprowadzić pod dach polską synową?... VII Klein świetnie zorganizował obławę. Indianie, nie podejrzewając zasadzki, przemknęli jak duchy przez linię czat, dopadli do zabudowań i zaczęli wyłamywać okiennice i drzwi, a tu i ówdzie podkładać ogień. Ledwie jednak ukryte wewnątrz kobiety i dzieci rozjęczały się przeraźliwie, rozległ się huk wystrzałów. Dzicy oniemieli ze zgrozy. Swoim zwyczajem przez wiele dni prowadzili staranny wywiad, broni palnej nigdy tu nie dostrzegli, a jednak kule sypały się gęsto. Zawrócili, skoczyli w puszczę. Droga już była zamknięta. Zgmatwali się nagle, stracili łączność, nikt nie myślał już o obronie. Kto nie padł, ten umykał jak osaczony zewsząd zwierz, instynktownie szukając tylko jakiejkolwiek osłony. Jędra stał na skraju niewielkiej, zatopionej w gwiezdnej poświacie polanki i wpatrywał się w nią w napięciu. Słyszał lament i strzały, według ich odgłosu oceniał odległość, z krzyków, jęków i nawoływań, z tupotu nóg i chrzęstu gałęzi odczytywał tak dokładnie zachodzące wokół wypadki, jakby rozgrywały się przed jego oczyma. Tamci z pierwszej linii szli już naprzód, błyskami ognia i hukiem płoszyli napastników. Ci bliżsi próbowali ich teraz dobijać. Drgnął naraz silnie, ktoś palnął obok. I znowu!... Natężył wzrok, mocniej w ziemi osadził nogi. Coś zamigotało naprzeciw. Pochylił się, ujrzał biegnącą wprost na niego niewyraźną sylwetkę. Mknęła jak na skrzydłach, coraz wyraźniej nabierała ludzkiego kształtu. Bez zbytniego pośpiechu, nieznacznie przysunął do oka broń... Nie pociągnął za spust. Prawie tuż przed nim zaparł się w ziemi człowiek pomalowany farbami, ale zupełnie nagi, bezradny jak dziecko, niezdolny z przerażenia dc wykonania żadnego ruchu. Im dłużej mu się przyglądał, tym większe ogarniało go zdumienie i nagle serce przepełniło się przejmującą do głębi litością. Opuścił strzelbę, na czoło wystąpił mu zimny pot. Nie mógł zabić takiego nędzarza. Słysząc zbliżające się kroki, przyłożył palec do ust, a potem wskazał za siebie, na las... Indianin zrozumiał ten niemy gest i przesunął się bezszelestnie. Ledwie zniknął, ukazał się Klein. — Gdzie Indianin? — zaryczał. — Kto tu stoi na posterunku? Śmiałeś go przepuścić? — przypadł do Jędry. — Łeb ci rozbiję, łotrze! — Stul gębę! — warknął Jędra po polsku. Klein nie zrozumiał, lecz stracił tupet. — Musiał przejść tędy! — wyjaśniał gniewnie, tłumacząc sobie widocznie opacznie sens. — Goniłem za nim bez przerwy, znam... — Przebiegł przez tę polanę! — wspomógł go twardo Oderbrecht, który wyłonił się właśnie z mroku. — Kto go przepuścił? Ten smarkacz? Ja ci pokażę! Podniósł do góry pięść. Jędra odsunął się nieco, strzelba zakołysała się w ręku. — Stul gębę, pludro! — warknął dobitniej. — Spróbuj tylko!... Myślisz, że tu Prusy? Niedwuznacznie przyciągnął strzelbę do biodra. Oderbrecht przestraszył się, ujrzawszy skierowaną na siebie lufę, lecz Klein także wymierzył broń i nie wiadomo, na czym by się to wszystko skończyło, gdyby nie Wolf. Wpadł między nich i rozdzielił. — Czego chcecie od niego? — wykrzyknął. — Ja też pilnowałem polany! Może więc rzucicie się i na mnie z pięściami? Był starym osadnikiem i cieszył się powszechnym szacunkiem, a że zaraz tuż obok stanął Johann z bronią gotową do strzału, Oderbrecht doszedł do wniosku, że nie należy przeciągać nadmiernie struny. — Widocznie ulegliśmy złudzeniu — rzekł pojednawczo. — Wiadomo: Indianin jak cień; łatwo go przeoczyć w księżycowej poświacie... Wziął Kleina pod rękę i ruszył w stronę osiedla. Wolf obserwował ich bacznie, dopóki nie zniknęli wśród drzew na przeciwległym krańcu polany. — Chodźmy i my — skinął głową na młodych ludzi. — Strzały ucichły, polowanie skończone. Nie mamy nic do roboty. Maszerowali\w milczeniu. Jeszcze gdzieś tam od czasu do czasu rozległ się huk, lecz chyba tylko na wiwat, zaginął bowiem zupełnie ten mrożący krew w żyłach, donośny wrzask, mający przerazić Indian. Mimo to było wciąż głośno. Strzelcy bowiem, schodząc ze stoków, beztrosko i coraz weselej omawiali swoje sukcesy. — Zbiorą się pewnie koło waszego domu — odezwał się wreszcie Wolf. — Nie lubię tłoku, my więc poszukajmy schronienia gdzie indziej. Może u tej rodziny, gdzie kryłeś się niedawno przed ojcem? — w głosie zadźwięczała swawolna nuta. — Stary jest teraz zbyt zajęty, aby cię szukać. Jędra roześmiał się cicho i natychmiast zmienił kierunek. Wolf obserwował go chwilę spod oka. — Nie tylko Johanna pociągają jasne warkocze — rzekł rozbawiony. — Pędzisz przez te wertepy jak na wesele. Nic dziwnego: milutka dziewczyna, chociaż właściwie to jeszcze dziecko. Co prawda i ty niewiele masz lat... A z tym Indianinem — zmienił temat — dogadałeś się łatwo, chociaż nie znałeś jego języka. — Cóż, odganiać ich trzeba... Nawet strzelać we własnej obronie. Ale mordować... Zwłaszcza takiego... Nie dokończył myśli. Gdzieś za nimi rozległy się radosne okrzyki. — Znaleźli widocznie trupa albo rannego” — dodał po chwili. — Ha, można się cieszyć i z tego... — Jak pan sądzi: dużo mogło ich paść? — Może dwóch. Może trzech... Jędra popatrzył na niego z niewiarą. — Przy takiej strzelaninie? — zadziwił się. — Byłem przekonany, że narżnięto ich jak w szlachtuzie! Wolf machnął ręką lekceważąco. — Na szczęście nie jest tak źle — rzekł. — Taki Klein czy Oderbrecht mogli kogoś zabić. Strzelają celnie i nigdy nie mają wyrzutów sumienia. A inni?... Wielu pudłuje nawet do ptaka siedzącego tuż na gałęzi, za to przy piwie potrafią opowiadać cuda o swych trofeach myśliwskich. Wielu zaś jest takich, jak my: jeśli nawet wystrzelą, to najczęściej na postrach. Zabijanie nie każdemu sprawia przyjemność. Głęboki rów zagrodził im drogę, przeskoczył go więc ostrożnie i przez pewien czas szedł w milczeniu, przyglądając się łodygom kukurydzy, wyskakującym z rzadka spomiędzy zarośli. — A do Oderbrechta — zagadnął znienacka — strzeliłbyś, gdyby cię wtedy uderzył? Jędra aż zasapał z nagłego wzburzenia. — Palnąłbym w łeb bez namysłu! — wybuchnął. — Co on sobie wyobraża? Że to folwark niemiecki? Ukazała się zagroda Franoszka. Ktoś tam wyglądał poprzez uchylone nieznacznie drzwi. — Na pewno ta miła dziewuszka — Wolf odzyskał humor. — Jak jej na imię? — Kasia. — Aha, Kasia! Ładne są te wasze zdrobnienia, muszę i to zapamiętać... A o Kasi nie ma jakiejś ładnej piosenki? — Jest! — Zaśpiewaj zatem. Kobiety, jak się zdaje, jeszcze same są w domu, więc niech się nie boją niepotrzebnie. A twój głos poznają na pewno. Jędra roześmiał się cicho i zaraz raźnie wyprężył pierś. Czysto i wdzięcznie rozdźwięczała się opolska piosenka w porannym, przesyconym rosą powietrzu: Pytała się Kasia nadobnego Jasia: Jasiu, wiele dziewuch masz? Jeno jedną Kasię, co spodobała się. Za mnie się, Kasiu, wydasz! Naprzeciw rozległ się chichot, drzwi się rozwarły szeroko. — A widzisz, już wiedzą, kto idzie — Wolf rozbawił się teraz na dobre. — Powtórz raz jeszcze, aby Johann też się nauczył. Przyda mu się, gdy będzie się zalecał do polskiej dziewczyny. Przystanął i zaczął przytupywać do taktu. — Ładna piosenka — pochwalił, gdy Jędra skończył. — Możemy iść dalej... A tę strzelbę, którą masz na ramieniu — dodał przyjaźnie — zatrzymaj na zawsze. Na pamiątkę dzisiejszej nocy. I tego polowania na ludzi... VIII W Sixteen-Lots uspokoiły się nieco umysły. Indianie — ten największy postrach, który nie pozwalał sypiać po nocach, a i w dzień nieustannie napawał lękiem — cofnęli się widocznie w głąb puszczy, od tej bowiem pory nie pojawiał się nigdzie żaden znak ostrzegawczy. Inne natomiast plagi działały jak zawsze. W kilka dni później zmarło dziecko ugryzione przez żmiję, na jednego z Polaków rzucił się olbrzymi pająk-ptasznik i tylko szczęściu zawdzięczał, że zdołał na czas uchylić głowę; coraz bardziej dawały się we znaki pchły ziemne, składające jaja pod paznokciami. Wkrótce zresztą i o Indianach zaczęły dobiegać wieści: a to że w jakimś osiedlu spalili kilka domów, a to że gdzie indziej napadli na kogoś w lesie, to znów, że wymordowali całą rodzinę. Niewesołe więc panowały nastroje. Chwilowo łagodziły je odwiedziny przyjaciół i krewnych, którzy przybyli w drugiej partii i wiedząc, co ich czeka w Sixteen-Lots, bronili się jak przed śmiercią przed osiedleniem w tej miejscowości. Przebywali więc nadal w barakach w Brusque, lecz zarząd, chcąc zmusić ich do posłuchu, odmówił teraz żywności. Sytuacja stawała się ciężka; zabrane z kraju pieniądze kończyły się szybko, niejeden już nie miał co włożyć do ust. Niektórzy ratowali się, wynajmując się za parobków. Innych wspomagali sklepikarze, dając żywność na kredyt, za każdym jednak razem żądali pokwitowania na piśmie. — Zmarniejecie — uprzedzali ich ci z Sixteen-Lots. — Kto zaciągnie dług, nie może poruszyć się odtąd swobodnie, dopóki nie spłaci wszystkiego. Takie jest tutaj prawo. — Co robić? — tamci rozkładali bezradnie ręce. — Lepiej stać się niewolnikiem niż patrzeć, jak dziecko umiera z głodu... Oczy posępniały, często rozlegał się szloch. W tym powszechnym smutku, który nie ominął nawet Bartocha, jedynie Jędra wydawał się szczerze zadowolony ze swego losu. W domu przebywał coraz mniej, za to coraz więcej czasu spędzał ze strzelbą w ręku na włóczędze po puszczy. Stary sarkał trochę, lecz nie przeszkadzał. Chłopak coś zawsze przynosił: to papugę, to cietrzewia, to kaczkę. Łatwiej już było żyć. A on nabierał stopniowo wprawy, odkrywał wciąż nowe ścieżki, coraz sprytniej podchodził zwierzynę i urządzał zasadzki. Aż wreszcie któregoś dnia przydźwigał dzika. — No, no, no... — Bartoch z niekłamanym podziwem pokręcił głową. — Wałkoń z ciebie, bo wałkoń, lecz jest nareszcie i jakiś pożytek. Chyba będę musiał dokupić ci amunicji... — Koniecznie, tatulku! Człowiek dopiero się uczy, więc sporo marnuje. — Zrozumiałe: każdy rekrut dużo marnuje. — Ale się przecież opłaci! — Opłaci. Bartoch odciął szynki i rano wybrał się do Brusque, aby wymienić je na proch i naboje, natomiast Jędra zaszył się znowu w lesie. Rzeczywiście czuł się tu jak na swojej zagrodzie. Szybkim krokiem przemierzył mocno zarośniętą pikadę, wyciętą pewnie jeszcze przez osadników irlandzkich, skręcił w bok i rąbiąc od czasu do czasu ostrym fakonem zwisające liany i kolczaste gałęzie, przedarł się do jakiegoś potoku, a potem, brodząc w nim po kolana, pomaszerował śmiało pod prąd. Wreszcie przystanął. Na prawo było widać jakby okrągły tunel, wyżłobiony w zwartej masie zieleni. — Kiep ze mnie, jeśli nie upoluję dziś czegoś wielkiego — zaczął rozmawiać sam z sobą. — Co prawda byłoby chyba lepiej przyczaić się tutaj w nocy. Może jednak i w dzień się uda. Pójdziemy tropem. Obejrzał sumiennie ślady, lecz niewiele z nich potrafił wyczytać. Były zupełnie inne aniżeli te, z którymi się spotykał dotychczas, zresztą wysoka trawa utrudniała ich szczegółowe zbadanie. Machnął w końcu ręką ze zniechęceniem i pochyliwszy się mocno, pobiegł tym tunelem wyżłobionym przez dzikie zwierzęta, do którego tylko z największym trudem przedostawało się światło. Teren ciągle podnosił się w górę. Czuł, że wymija jakieś przeszkody, że skręca niekiedy ostro, że jeszcze chwila, a straci poczucie kierunku. Niespodziewanie jednak wyrosła przed nim szarawa skała i odetchnął swobodniej. Było tu mniej duszno, umysł pracował sprawniej. Nie spuszczając oka z tropu, wspiął się wyżej i nareszcie rozprostował zmęczone ciało. Miejsce było doskonałe do wypoczynku. Drzewa rosły rzadko, przewiew chłodził przyjemnie czoło, zrobiło się widno. — A jednak kopytka! — ucieszył się, obejrzawszy starannie ziemię. — Nieduże, więc chyba nie tapir... Prawie jak ślady sarny w lesie koło Siołkowic. A może rzeczywiście sarna?... Długo czekał na rozwiązanie tej tak trudnej dla niego zagadki. Minęło dawno południe, cienie wydłużały się coraz bardziej. Nasłuchiwał bacznie. Coś tam przemykało niekiedy wśród drzew, gdzieś niedaleko przekomarzały się małpy, od czasu do czasu rozkrzyczało się ptactwo. Nie zwracał na nie uwagi. Dopiero gdy wyłoniła się przed nim znienacka wdzięczna sylwetka, którą pamiętał jeszcze doskonale znad Odry, przyłożył ostrożnie broń do ramienia i palnął. — A jednak sarna! — westchnął uszczęśliwiony, pochylając się nad zabitym zwierzęciem. — Trochę inna niż nasze, lecz sarna!... Zaniepokoił się zaraz. Sztuka była piękna nie tylko z wyglądu, ale i z wagi, z trudem ją zarzucił na plecy. A kiedy znalazł się znowu w tunelu, zaczęła się męka. Nie mógł nieść, na to było za ciasno. Zrzucił więc ciężar na ziemię i posuwając się krok za krokiem, ciągnął cierpliwie, lecz z coraz większym wysiłkiem. Dusznota dławiła gardło, strzelba zawadzała o gałęzie i obijała mu boki, fakon niemiłosiernie utrudniał drogę. Gdy wydostał się nad strumień, padł jak nieżywy. Potem poszło już łatwiej. Wrzucił sarnę do wody i spławił jak drewno, a na pikadzie znów ją zarzucił na plecy. Szedł jednak wolno, opierał się często o pnie. Ten trudny początkowy odcinek wyczerpał go nadmiernie i niełatwo było teraz odzyskać siły. Gdy znalazł się w końcu na terenach Sixteen-Lots, słońce zsyłało na nie ostatnie blaski. Usiadł i odpoczywał, tym razem nad podziw długo. Poszarzało dokoła, nad rzeką uniosły się mgliste opary, zanikały stopniowo w ciemnościach poręby i haszcze. Wstał wreszcie i ruszył teraz znacznie szybciej, lecz nie do domu, a do Franoszków. — Mamulko, przynoszę prezent! — oznajmił wesoło, zwalając swe brzemię pośrodku izby. — Trochę późno, toteż w zamian musicie mi sporządzić dobrą kolację. Jestem głodny jak wilk. Zapalono łuczywa, nad zdobyczą pochyliła się cała rodzina. — Ładna sztuka — pochwalił Franoszek. — Musiałeś się nieźle umęczyć — popatrzył na niego z troską. — Umyj się i coś przegryź. Pomogę ci zanieść do domu. Jędra przetarł rękawem czoło i roześmiał się od ucha do ucha. — Palcem jej więcej nie dotknę! — odrzekł. — O mało nie wyzionąłem ducha po drodze. Powiedziałem zresztą: prezent. A w zamian — kończył z humorem — zażądałem tylko kolacji. Ciągle jej jednak nie widzę, choć mogę paść tu za chwilę z głodu. Kachna, zawieszaj kocioł nad ogniem! — Ależ tak nie można... Co ojciec powie? — Wczoraj dostał ode mnie dzika. Wystarczy chwilowo. Franoszek wzbraniał się nadal, próbował mu coś tam jeszcze tłumaczyć, lecz Jędra zbył machnięciem ręki jego skrupuły i wreszcie doprowadził do tego, że zabrali się wspólnie do oprawiania zwierzyny. Zajęło im to niewiele czasu, stary bowiem miał wprawę w takiej robocie. W pół godziny później wielkie połcie mięsa leżały na stole, a część skwierczała już w garnku. Franoszkowa, która nie widziała takiej obfitości od wielu miesięcy, złożyła ręce jak do modlitwy. — Chryste Panie!... — westchnęła. — I to wszystko dla nas?... Jędra chrząknął trochę niepewnie. — Gdyby to nie sprawiło kłopotu — ostrożnie dobierał słowa — można by coś odkroić dla tych biedaków w Brusque. Pojawi się pewnie któryś. — Masz rację, synu. Podzielę. Im jest jeszcze gorzej niż nam, wiadomo... A jeśli pozwolisz, dam też coś niecoś Stampkom. Tam bieda aż piszczy. — Też prawda. Daj im, mamulko. — I może by także Szymańskim... — Dzielcie według swego uznania — Jędra przerwał te wyliczenia. — Kto głodny, niech je. I nie martwcie się, że zabraknie. Strzelam już dobrze, więc za dzień czy dwa przyniosę coś znowu. Zapowiedzcie jednak wszystkim — spochmurniał nagle — aby mnie nie wydano. Kto coś otrzyma, niech zje po kryjomu i niech mu będzie na zdrowie. Ale nikomu słowa! Rozumiecie przecież... W izbie zaległa cisza. Rozumiano go aż nazbyt dobrze i chociaż radowała wszystkich ta nieoczekiwana obfitość jadła, myśl o Bartochu nie dodawała mu smaku. — Jak ty pokażesz się dzisiaj w domu? — cicho odezwała się Franoszkowa. — Tak z pustymi rękoma... Jędra odzyskał humor. — Niestety, nie zawsze świętego Jana — westchnął z przesadą. — Mogło mi się dzisiaj nie udać, chociaż zdrożyłem się setnie? Mogło. Z tym sobie poradzę. I nieźle musiał sobie poradzić, chociaż bowiem wrócił bardzo późno do domu, nie było krzyku, a i rano panował zupełny spokój. Bartoch był wprawdzie chmurny i mrukliwy jak zwykle, lecz mimo to wydawał się dziś jakiś inny. Być może w Brusque usłyszał coś przyjemnego, a może zadecydowało o tym obfite śniadanie: obok codziennej fasoli widniał na misce duży kawał dziczyzny. Gdy sobie podjadł, przeciągnął się leniwie, co robił tylko w wyjątkowych wypadkach, a potem podszedł do kufra i wyjął z niego sporą paczuszkę. — Amunicja — rzekł, wręczając ją Jędrze. — A nie marnuj jej niepotrzebnie! — zastrzegł surowo, lecz zaraz rozjaśnił twarz. — A i tobie, Zosiu, coś ładnego kupiłem. Popatrz! Rozwinął inną paczuszkę, wyjął z niej rzeczywiście ładny grzebień i wręczył go córce. Była to zgrabna i miła, szesnastoletnia dziewczyna, bystra w spojrzeniu jak brat, lecz w domu zawsze zastraszona i przed ojcem najchętniej kryjąca się w kącie. Na widok jednakże tego nieoczekiwanego prezentu twarz jej rozbłysła z zachwytu. Co przywiozła z Europy, dziś już prawie nie nadawało się do użytku. — Powinnaś dbać więcej o siebie — Bartoch objął ją pełnym łaskawości spojrzeniem. — Odludzie, bo odludzie, ale ktoś przecież tutaj zagląda. Trzeba się umieć pokazać. Jesteś gburską córką i musisz o tym pamiętać. W głosie znów zadźwięczała zwykła zgrzytliwość, lecz chyba tylko dla porządku, oczy bowiem nie kryły w sobie ani cienia wyrzutu czy złości. Nawet żona spojrzała na niego teraz z zaciekawieniem. Rzadko się zdarzało, aby powiedział dzieciom jakieś cieplejsze słowo, a już prezent był zupełnie niezwykłym zjawiskiem. Ostatni, jaki pamiętała, sprawił jej przed ślubem, kupując na jarmarku taki sam grzebień, jaki wręczył przed chwilą córce. Bartoch zamknął starannie kufer i włożył klucz do kieszeni. — Pójdziesz dzisiaj do lasu? — zapytał Jędrę. — Pójdę, tatulku. — Dobrze, idź. Nie baw jednak zbyt długo, jeśli nawet nic nie ustrzelisz. Chciałbym, abyś wyciął tę krzewinę nad rzeką, bo i tam trzeba zasadzić fasolę. Rozumiesz chyba: fasola jest nam tak samo potrzebna, jak mięso. — Rozumiem, tatulku! Potrącę tylko jakąś tłustą papugę i wracam. Jędra chwycił strzelbę i wybiegł. Serce mu biło gwałtownym, nie znanym dotychczas rytmem. Ileż razy tam jeszcze, w Siołkowicach, patrząc na inne dzieci, pragnął, aby ojciec pobawił się z nim, popieścił, jak to robili inni, aby zrobił mu jakąś zabawkę, aby chociaż obdarzył go cieplejszym uśmiechem. Nieraz w czasach dzieciństwa, widząc go w lepszym nastroju, sam miał ochotę przytulić się do niego, lecz w ostatniej chwili zabrakło mu zawsze odwagi. Mroziła go jego twarz, odpychało spojrzenie doszukujące się ciągle błędu, przerażał krzyk, bał się panicznie kija bijącego zapamiętale, na oślep. Gdy podrósł, coraz umiejętniej unikał kary, przechytrzał sprytem. Cieszył się z tego, a równocześnie pragnął wciąż podświadomie jakichś oznak czułości. Teraz nareszcie je dojrzał. Zwyczajne to były słowa, chłodne na pozór jak zwykle. A jednak inne. Nie było w nich rozkazu, który tak bardzo zatruwał życie. I po raz pierwszy został wysunięty argument... Jędra przyśpieszył kroku. Zamiast w puszczę, skierował się w stronę rzeki, w wypalone ongiś, a dziś odrastające znowu zarośla. Było mu jakoś bardzo lekko na duszy; za te dobre słowa chciał się odwdzięczyć, sprawić ojcu przyjemność, ucieszyć go gorliwością. Toteż nie miał zamiaru marnować dzisiaj zbytecznie czasu i rozglądając się dokoła uważnie, układał już w myśli plan. Rozumiał doskonale: ta skromna czarna brazylijska fasola, przedziwnie pokrzepiająca siły, była może nawet bardziej potrzebna niż mięso. Należało więc zrobić dla niej jak najwięcej miejsca. I zasadzić możliwie najwięcej... Obejrzał sumiennie krzewy, przemyślał całą robotę, a potem ruszył pośpiesznie w górę rzeki, poza osiedle. O ptactwo nigdzie nie było trudno, lecz tutaj trafiało się większe, toteż trzymał palec na spuście i posuwał się coraz ostrożniej. Wkrótce wystrzelił. Padły dwa cietrzewie, zrywające się właśnie do lotu. — Hm, dwa od razu... — zastanowił się głośno, bijąc się z jakimiś myślami. — Chyba na szczęście. Rozejrzał się dokoła, przestąpił niepewnie z nogi na nogę. Popatrzył znowu na ptaki: tłuste były i ładne. Podniósł je z ziemi. — Prawie po drodze — uspokoił swoje sumienie. — I tak wrócę bardzo wcześnie do domu. Już bez wahania skierował się do Franoszków. Zastał tylko kobiety. — Weźcie sobie jednego — polecił. — Drugi dla nas wystarczy. Zachodził ktoś z Brusque? — zmienił natychmiast temat widząc, że Franoszkowa zamierza wdać się z nim w targi. — Dotychczas nie, ale ktoś zajrzy na pewno. Usiądźże! Gdzie się tak śpieszysz? — Do roboty. Trzeba pomóc i w domu. — Słusznie. Szkoda, że stary w polu. On by ci może wytłumaczył, że nie możesz nam robić codziennie takich prezentów. Może już wraca?... Franoszkowa wyjrzała przez okno. — A to kto? — zastanowiła się, widząc dwóch mężczyzn przybliżających się do zagrody. — Aha, są goście z Brusque! Oczywiście Szajnowski, on lubi tutaj zaglądać. A ten drugi? Chyba jakiś Niemiec. Ubrany porządnie, po miejsku... Chryste Panie! — przeżegnała się nagle z wielkiego przejęcia. — Ależ tak, on przecież: Woś! A więc i on się nareszcie pokazał!... Nie oglądając się na resztę, wypadła z izby i pobiegła naprzeciw z taką szybkością, jakby zupełnie zapomniała o swej matczynej powadze i latach. — Sobku, syneczku, z grobu chyba powstałeś! — rzuciła mu się na szyję. — Co się z tobą działo? Dlaczego?... Witała go jak matka rodzona i jak matka, ujrzawszy dziecko po długiej rozłące, tuliła i zadawała coraz to nowe pytania. Dla niej stanowił on skrawek Siołkowic, drogie wspomnienie tej szarej wprawdzie, opolskiej przeszłości, która jednak tu, w Sixteen-Lots, w zestawieniu z powszechną nędzą nabierała coraz większego blasku. Znała go od chwili przyjścia na świat, cieszyła się jego szkolnym mundurkiem, wraz z rodzicami wodziła za nim ciekawie wzrokiem, gdy przywdział suknie kleryka. Piękne, jakże bardzo dzisiaj odległe dni!... A potem kłopoty: żandarmi, rewizje; po młodym człowieku zaginął zupełnie ślad. Lecz oto list: podpisany jest na nim kto inny, ale podobno to on. Opisuje, jak żyje, zachęca... Franoszkowa odsuwa się i rąbkiem fartucha przeciera oczy. Z Zaporskim wita się Jędra, wita się Kasia, wita reszta rodzeństwa. Nawet ci najmłodsi pamiętają go doskonale. — A my już cię opłakaliśmy — Franoszkowa wchodzi powoli do izby. — „Kto jak kto, ale Sobek nie mógł o nas zapomnieć — twierdził zawsze mój stary. — Jeśli nie pokazuje się i nawet nie odpowiada na listy, które wysłaliśmy z Brusque, to znaczy, że spadło na niego jakieś nieszczęście.” Zawsze w ciebie wierzył. Chociaż ludzie gadali różnie... Znowu przetarła oczy. Zaporski wpatrzył się w ziemię. — No cóż, nie mogłem — rzekł cicho. — Wierzcie mi: pragnąłem z całego serca. Ale nie mogłem... Popatrzył niepewnie na twarze: na żadnej nie dostrzegł nawet śladu niechęci. — Najważniejsze, że żyjesz — odezwała się znów Franoszkowa. — I że jesteś z nami. Każdy twój list czytaliśmy w Siołkowicach jak jaką świętość. Wiadomo: masz szkołę, byle czego nie piszesz. A jednak ułożyło się jakoś inaczej... No, teraz będzie dobrze! Na pewno coś wymyślisz na naszą biedę. Spoza melancholii wyłoniła się nieśmiało nadzieja. Zaporski znowu opuścił oczy. — Przynajmniej spróbuję — rzekł. — Po to właśnie przybyłem, lecz chcę omówić sprawę w gromadzie. Trzeba by zebrać wszystkich. We Franoszkową wstąpiła nagle energia. — Dzieciaki, rozpalać ogień! — zakomenderowała donośnie. — Kachna, wrzuć coś do rondla, bo goście głodni, i skocz po sąsiadów. Niech przychodzą natychmiast. Jędra, nie mniej od niej przejęty, zmarszczył naraz brwi, jakby coś sobie przypomniał. Rozejrzał się niespokojnie, ptaki leżały pod ścianą, połcie sarniny wisiały ponad ogniskiem. W tej maleńkiej izdebce trudno było coś ukryć. — Zbierzmy się raczej u Kaniów — wtrącił pośpiesznie. — Ich domy stoją pośrodku, każdy więc będzie miał blisko. Tych dalszych ja powiadomię. Odszedł zaraz. Tego i owego dostrzegł przy robocie i przekazał mu niezwykłą nowinę, do innych pchnął dzieciarnię, gdzie indziej wstąpił po drodze. Nie tracił nigdzie czasu na próżno i w kwadrans później znalazł się w domu. — Zebranie u Kaniów — powiadomił ojca. — Woś przybył. Bartoch znieruchomiał. — Kto taki?... — zapytał chrapliwie. — Który Woś? Chyba nie Sobek?... — Właśnie Sobek. Bartoch poczerwieniał, jakby miała go tknąć apopleksja. Przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa. — Pojawił się nareszcie! — zaharczał. — Nasz Woś kochany... Niebożątko, serdecznie zapraszające nas do Brazylii... A żeby go pioruny zatrzasły! Oczy wyszły mu z orbit. — Dam ja dziś temu draniowi! — rozszalał się nagle i chwycił oparty o ścianę drąg. — Tak nas wystrychnąć na dudków! Pogruchoczę mu kości za nasze... Jędra odsunął się trwożnie. — Tatulku, co ci? — szepnął. — Przecież on przyjechał tu z dobrej woli... — Tym lepiej! Nie potrzebujemy go szukać. Powiedziałeś, że kazał się zebrać wszystkim? — Wszystkim... — Dobrze. Niech wszyscy usłyszą. Ja mu dzisiaj wygarnę! IX Zaporski wyszedł z domu Kani niezbyt pewny przyjęcia, lecz gdy stanął przed ludźmi, zgromadzonymi już na podwórzu, szybko rozjaśnił twarz. Jak u Franoszków, nie wyczuł wcale wrogości. Ten mocno ściskał mu rękę, tamten całował go z dubeltówki, ten śmiał się, ten i ów nawet płakał na jego widok, zewsząd padały zwykłe, przyjacielskie pytania. Przez wiele miesięcy bał się tego spotkania jak ognia, a jednak zdecydował się w końcu na podróż i jak do tej pory, był z niej bardzo zadowolony. Rozrzewnili się wszyscy. Dopiero gdy nadszedł Bartoch, coś się nagle zmieniło. Przepchnął się jak burza na front, nie podał mu ręki. — A teraz mów! — warknął zaczepnie. — Zapowiadam: obiję cię kijem jak psa. Ale żeby było sprawiedliwie, pozwolę wypowiedzieć ci najpierw wszystko, co masz na swoją obronę. Mów po kolei: dlaczego sprowadziłeś nas tutaj na mękę? Zaporski pobladł. Spodziewał się takiego pytania tu, w Sixteen-Lots, ale nie w takiej formie i nie z tych ust. Z tym człowiekiem nie umiał nigdy rozmawiać. — Ha, milczysz? — Bartoch zasyczał przez zęby, hamując wściekłość. — Dobrze, milcz... Ja opowiem za ciebie, jak było! Pisałeś do nas... Omówił punkt za punktem rozbudzane jego listami nadzieje, trudną decyzję, żmudne przygotowania, wyprzedaż dobytku, męczącą podróż, pierwsze kroki na nowym lądzie. Ponosiła go pasja, lecz bezwiednie dał się porwać i tym zwykłym ludzkim uczuciom: lękowi o przyszłość wypływającemu z zawiedzionych nadziei, goryczy zrodzonej w beznadziejnych zmaganiach z puszczą, narastającemu z dnia na dzień, zapiekłemu w sercu bólowi. Ludzie słuchali jak urzeczeni, każdy w tych słowach odnalazł siebie. Chmurniały coraz bardziej oblicza... — Patrz, Wosiu! — Bartoch zatoczył szeroko ręką. — Oto twoje dzieło. Widzisz ten krzyż w oddali? To cmentarz irlandzki, na którym leżą już także nasze opolskie dzieci. A te budy to nasze domy, których wstydziłby się w Siołkowicach najgorszy nędzarz. Pod tobą ziemia: ta piękna ziemia, mogąca, według ciebie, rodzić trzy razy do roku. Ryjemy ją od rana do nocy, rwiemy zębami. I kęsa chleba nie możemy z niej wydrzeć! Zaporski opuścił głowę. Tam w Blumenau takie właśnie wyrzuty odbierały mu sen, nieustannie budziły trwogę. Gdy tu szedł samotnie pięćdziesiąt kilometrów przez puszczę, był pewien, że ktoś je postawi publicznie. Mimo to szedł. Wiedział z góry, że znajdzie się w ciężkiej sytuacji, ale nie przypuszczał, że zabraknie mu sił. A w tej chwili tak właśnie się stało. Sparaliżowały go te posępne słowa, przygniotły swoją słusznością, zaparły dech. Co zaś najgorsze — nie mógł mieć o nie pretensji. Ten człowiek nie znał całej prawdy, lecz miał nad nim druzgocącą przewagę; sam przeżył to wszystko i łatwo trafiał do serc, gdyż to samo przeżyli inni. — No co, Wosiu? — Bartoch przysunął się bliżej. — Wciąż milczysz? Powiedzże wreszcie, gdzie jest ta twoja wspaniała Brazylia? Może nie tu? Zaporski zacisnął nerwowo szczęki i uniósł głowę. — Nie tu — potwierdził powoli. — Wprowadzono nas w błąd. — Wykrętów szukasz! Nie mów... — Bartoch, przestań! — zdenerwował się nagle Purkot. — Krzyczysz i krzyczysz, a jemu nie pozwolisz dojść ani na chwilę do głosu. Odsuń się od niego i nie przeszkadzaj! Nie znalazł specjalnie uznania, ludzie bowiem byli wciąż pod urokiem słów tego odludka, który zazwyczaj stronił od gromady i nie był przez nią lubiany, a mimo to potrafił tak wyraziście i dobitnie wyrazić uczucia wszystkich. Zaskoczył ich tym, wciąż wpatrywano się w niego w wielkim napięciu. Na Bartochu jednak gniewny głos Purkota uczynił niewątpliwe wrażenie. Coś go zastanowiło, zsunął krzaczaste brwi. I chociaż nie ruszył się z miejsca, nie wyglądało na to, że się szybko odezwie. — Chyba i mnie powinniście wysłuchać — odezwał się wreszcie Zaporski. — Po to przecież tutaj przyszedłem... Do tej pory znacie tylko swoją udrękę. A teraz posłuchajcie, co ja tutaj przeszedłem... Skromnie i niepozornie wyglądał w tej gromadzie barczystych Ślązaków, którzy mimo biedy wciąż prezentowali się krzepko, lecz może właśnie dlatego szybko odzyskiwał utraconą sympatię. Jak przedtem Bartoch, tak on teraz omawiał po kolei wypadki, prosto i szczerze przedstawiał swoje nadzieje i własne przeżycia, późniejsze kłopoty, próby naprawy błędów, rozmowy z księdzem, listy do rządu w Rio de Janeiro. Znowu zapadła głęboka cisza. A on jakby odżył w tym powszechnym milczeniu, coraz donośniej i dźwięczniej padały słowa. Nie wszystko stracone. Rząd brazylijski zainteresował się żywo projektem i gotów jest przydzielić Polakom specjalne tereny. Parana już uchwala kredyty dla imigrantów. A ta prowincja wygląda inaczej niż Santa Catharina, tamtejszy klimat jest najbardziej zbliżony do europejskiego. I ludzie tam inni. Rządzą Brazylijczycy. Nie Niemcy... Do słów wkradł się nieznacznie entuzjazm. Ludzie jakby zupełnie zapomnieli o tym, co było; w otaczającym ich mroku niespodziewanie ujrzeli światło. — Przyszedłem, aby wam to właśnie powiedzieć — Zaporski przemawiał coraz goręcej. — Droga do Parany stoi otworem, Polacy będą tam mieli własne kolonie. Ale wam — głos zadrgał mu znowu — nastręczy ona trudności. Tu gorzej niż w Prusach. Kto raz się dostał pod administrację niemiecką, może się wydostać jedynie za zgodą samego cesarza. Muszę więc zadać wam teraz pytanie: chcecie się stąd wydostać czy nie? Jeżeli chcecie, napiszemy podanie o przeniesienie. Dziś jeszcze, na tym zebraniu. Aby nie zginęło po drodze, zawiozę je osobiście. Nie chcę od nikogo pieniędzy, pojadę za swoje. Rozważcie więc sumiennie: komu tu dobrze, może pozostać. A komu nie... — Nikt nie zostanie! — rozległ się krzyk. — Sobek, pisz prośbę, natychmiast! Do samego cesarza! Bartoch jakby przygasł. Był nadal chmurny, lecz nie próbował już zabrać głosu i odsunąwszy się nieco, oparł się plecami o dom. Nikt nie zwracał zresztą na niego uwagi, czym innym były zaprzątnięte umysły. Wyciągnięto z izby stół, podsunięto ryczkę. Zaporski zabrał się do pisania. Obstąpiono go ciasno, a kiedy ukończył i przetłumaczył, szum zrobił się tak wielki, jakby już opuszczano osiedle. — Nie ma co gadać: porządna robota! — głośno pochwalił Weber. — Widać od razu, że chłop przeszedł dobrą szkołę w Opolu — dodał wesoło. — Umie pisać. Grzecznie, ale stanowczo. I pędzi prosto do tronu. Najkrótszą drogą! — Przy tym za własne pieniądze — Kokot melancholijnie pokiwał głową. — My zeszliśmy na dziady, więc na nas łoży. Zapamiętajcie to sobie, bo wypadałoby się kiedyś rozliczyć... Przytaknęli mu inni, a potem w podnieceniu ogromnym zaczęto składać podpisy. Nie ruszył się tylko Bartoch. — A ty? — zaczepił go Balcer Gbur. — Zamierzasz pozostać tutaj? — Dziki mu się spodobały — wtrącił kpiąco jego brat, Kacper. — Nie widzieliście, jak Jędra taszczył na plecach odyńca? — I nie zaprosili nas nawet na oblizanie! — ktoś tam roześmiał się w tłumie. — A szkoda. Bartoch poczerwieniał. Dogryzły mu do żywego te docinki; kiedy indziej nie zawahałby się puścić w ruch nawet pięści, lecz teraz opanował wzburzone nerwy. Coś go najwyraźniej męczyło. Splunął w złości i nie patrząc na nikogo, ruszył ku drodze. Przystanął jednak zaraz, przez pewien czas bił się z jakimiś myślami. I naraz uniósł raptownie głowę. — Zanim odejdę, powiem wam jeszcze, co ja o tym sądzę! — rzekł hardo. — Woś zapędził nas najpierw do tego piekła. Dziś wymyślił nową tułaczkę. A wiecie, co z niej wyniknie? Ucichło, jak makiem zasiał. Nitka nadziei, która przed chwilą tak wydawała się mocna, zwątlała nagle. — Jeszcze większe piekło! — wykrzyknął donośnie. — Chcecie go słuchać, idźcie. Ja jednak już za nim nie pójdę! Zaporski w roztargnieniu przeczesał palcami włosy. — Kto nie chce, nie musi podpisać — rzekł. — Nie ukrywam, że sprawa nie jest łatwa i że wszystko zależy od decyzji cesarskiej. Aby jednak nic nie stanęło nam na przeszkodzie, pamiętajcie: Niemcy nie mogą się dowiedzieć o niczym przedwcześnie. To podstawowy warunek. A poza tym — w głosie zabrzmiała serdeczna prośba — nie zapomnijcie przypadkiem, że ja nazywam się tylko Edmund Zaporski. Zwłaszcza przy Niemcach. Rozumiecie: tam, w Siołkowicach, pozostała moja rodzina... Nie chciałbym, aby z mojego powodu spotkała ją jakaś krzywda... Bartoch popatrzył na niego bystro i mocno zacisnął usta. Zaczął się oddalać bez słowa. — Jędra — rzucił przez ramię, gdy już się znalazł na ścieżce. — Do domu! Nie słysząc za sobą kroków, przystanął. — Jędra! — zahuczał donośnie. — Gdzie się wałęsasz, wałkoniu? — Nie marudź, stary — dały się słyszeć zewsząd wesołe głosy. — Chłopak zapędził się widocznie za dzikiem. Tutaj go nie ma! Jędra był jednak. Przez cały czas przysłuchiwał się pilnie wszystkiemu, a gdy ojciec ruszył do domu, ukrył się za plecami innych i wychylił dopiero wówczas, gdy niebezpieczeństwo minęło. — Wpisz nas także — podszedł do Zaporskiego. — Ja za niego podpiszę. — Tak nie można... — Wpisz go, Sobek! — inni wdali się w sprawę. — Stary chce zostać, niech pozostanie. A Jędra niech idzie z nami. Nie może podpisać za ojca, wiadomo. Niech więc podpisze za siebie. Cesarz nie będzie sprawdzał, czy jest pełnoletni. Zaporski przysunął papier i pióro, a gdy podpis został złożony, pożegnał się wkrótce i ruszył w drogę powrotną. Przed wieczorem chciał znaleźć się w Brusque, aby i od tamtych w barakach zebrać podpisy. Towarzyszył mu tylko Jędra. Do tej pory nie miał okazji do rozmowy, teraz mógł się nareszcie wygadać. Opowiadał więc barwnie o podróży z Europy, o swym codziennym życiu i polowaniach, coraz częściej wracał myślami do Siołkowic i do ich ostatniego spotkania. — A wiesz, że od tego czasu upłynęły już prawie trzy lata? — zastanowił się nagle. — Pamiętam doskonale: tego właśnie dnia mieliśmy święcić rocznicę powstania... A obecnie też marzec za pasem... Milczał przez chwilę. — Jak sądzisz: będziemy kiedyś obchodzili tu takie rocznice? — odezwał się znowu. — W Paranie na pewno. Tutaj nie ma na to warunków. — Wiadomo: Niemcy. Ale gdy... Zaporski, wciąż rozglądający się czujnie, chwycił go nagle za rękę, pociągnął w przydrożny gąszcz i ukrył się dobrze. — Niemcy!... — ostrzegł, przykładając palec do ust. Wyjrzał ostrożnie. Wokół rozciągało się to charakterystyczne brazylijskie pole, bardziej podobne do puszczy niż do terenów uprawnych. Pługów czy soch nie można było tu użyć, gdyż połamałyby się na korzeniach. Nie wydobywano ich bowiem z ziemi, zwalając jedynie pnie, a ziarno sypano w drążone kołkami dołki. Wyrastało to, co było silniejsze. Gdzie ręka ludzka nie nadążała, nawet na niedawnych porębach piął się już młody las, rozszerzał błyskawicznie swoje wygony, wrzynał się klinami między fasolę i kukurydzę i groził, że lada chwila zapanuje znowu wszechwładnie. Nietrudną miał zresztą robotę, wielkich drzew wciąż było mnóstwo. Łączył je więc tylko z sobą i warstwami świeżej zieleni zręcznie zatykał luki. Niektórym nie mógł dać rady. Człowiek czuwał tam nieustannie i starał się utrzymać go na uwięzi, lecz kosztowało go to bardzo dużo wysiłku. Właśnie przez jedną z tych nielicznych luk Zaporski zobaczył dwóch mężczyzn, nadchodzących od strony Brusque. — Znasz ich może? — zapytał cicho. — Jednego tylko: Klein. Dowodził nami w czasie obławy na Indian. Jędra wychylił się także, popatrzył, a potem przeniósł spojrzenie na Zaporskiego. — Boisz się ich? — zapytał, obserwując go bacznie. — Sam wiesz: z nimi nigdy nic nie wiadomo... A przy sobie mam przecież podanie do brazylijskiego cesarza. — Prawda! Lepiej nie wchodzić im w oczy. Ciekawe, po co tu przyszli?... No, zobaczymy. Jeżeli przejdą obok, nie będzie kłopotu. A jeśli skręcą w przeciwnym kierunku... Coś wzbudziło w nim nagły niepokój. — Nie warto się zastanawiać — poruszył się gorączkowo. — Wiadomo: najpierw udadzą się do nas. Sobku, żegnaj! Pędzę do domu, aby nie stało się jakieś nieszczęście. A ty także nie marnuj czasu. Przemknij cichaczem do rzeki, a potem do drogi. Nie przejmuj się nimi. Tak ich wykołuję, że będą cię tutaj szukali do jutra. Jeśli rzeczywiście o ciebie im idzie. Uścisnął mu rękę i wyprostował w całej okazałości sprężystą postać. — Aha, jeszcze jedno! — przypomniał sobie. — Gdzie cię szukać w razie potrzeby? — W Gaspar. W pobliżu kościoła, ksiądz zresztą zawsze wskaże ci adres. Ojciec puściłby cię w taką daleką podróż?... Jędra mrugnął wesoło i pobiegł. Niemcy istotnie skręcili wkrótce do domu Bartocha, a że szli wolno, prawie równocześnie z nimi znalazł się w izbie. Klein, młody człowiek o wyprostowanej zawsze po wojskowemu postawie, chłodny w obejściu i małomówny, dzisiaj zmienił się nie do poznania. Nie szczędził uprzejmych słów przy powitaniu, chwalił panujący wszędzie wzorowy porządek, zatrzymał się dłużej na wspomnieniach z ostatniej obławy. Bartoch także był inny: uśmiechał się, zbywał żartem nadmierne pochwały, zapraszał gościnnie do stołu. Sam też nie pozostawał dłużny i zręcznie rzucił od czasu do czasu uwagę, która mogła sprawić gościowi przyjemność. — Zaglądają do was ludzie z baraków? — Klein, popijając kawę, przeszedł niespodziewanie na inny temat. — Do mnie nie. — A ten... Jak on się nazywa? Aha, Zaporski! Podobno także z Siołkowic... Przechodził dziś przez Brusque i miał tu zajrzeć. On chyba do pana wstąpił? — Nie! Zgrzytliwie i wrogo padła ta zwięzła odpowiedź. Klein popatrzył na niego badawczo. — Musi go pan nie lubić — domyślił się trafnie. — Nie dziwię się. Podobno to on ściągnął was do Brazylii, a przyszedł się przywitać dopiero w pół roku po waszym przyjeździe. Trochę mnie to zastanawia, bo jak słyszałem, chłopak niegłupi i wykształcony. Istotnie gdzieś chodził do szkoły? — W Opolu. Klein przeciągnął się leniwie i wstał. — Chciałbym go poznać — odezwał się obojętnie. — W Blumenau prowadzi szkołę, należałoby także otworzyć podobną w Brusque. Gdzie go można odnaleźć? Jędra, strugający w kącie jakieś patyki i na pozór nie interesujący się wcale rozmową, uniósł nieznacznie głowę i wpatrzył się w ojca w takim napięciu, jakby od odpowiedzi, która za chwilę padnie, zawisło jego szczęście i życie. — Nie mam pojęcia — Bartoch wzruszył ramionami. — Włóczy się gdzieś po osiedlu. Jędra odetchnął. Natomiast Klein, najwyraźniej zawiedziony w swych planach, targał przez chwilę nerwowo wąsy. — Może mi pan jednak pomoże, panie kapralu — rzekł, przybierając swą zwykłą, pełną sztywności postawę. — Osiedle jest rozległe, wiadomo. Do kogo mógł najpierw zajrzeć? Jędra odłożył na bok nóż i patyki. — Widziałem go niedawno — usłużnie wtrącił się do rozmowy. — Szedł drogą z kilkoma ludźmi i gdy go ujrzałem, skręcał właśnie w tę irlandzką pikadę. Dostrzegł utkwione w siebie groźne spojrzenie ojca. Kiedy indziej byłby się pewnie przestraszył, lecz w tej chwili, chyba po raz pierwszy w życiu, nie tylko spłynęło po nim jak woda, lecz sprawiło mu nawet dużo radości. — Nareszcie jakaś dobra nowina! — Klein gorączkowo zarzucił na ramię strzelbę. — Dawno go widziałeś? — Tuż przed pańskim przybyciem. Rozmawiałem z nim nawet i odprowadziłem kawałek. Coś mówili o sidłach. Chcą widocznie założyć. — Na tej pikadzie? Jędra wyszedł przed próg. — Tak wyglądało — odparł. — Na tej irlandzkiej pikadzie — wskazał przed siebie ręką. — Drogę do niej chyba pan zna? — Oczywiście! Polowało się tu przecież niejednokrotnie. Klein skinął wesoło ręką na towarzysza i wybiegł z zagrody. Jędra nie spuszczał go z oczu. Dopiero gdy upewnił się, że obrał prawidłowy kierunek i nie zamierza przerwać marszu, odwrócił się powoli, chcąc wejść znowu do izby. Cofnął się odruchowo. Przed nim stał ojciec z tęgim kijem w garści, posępny i straszny jak samo piekło. — Toś ty taki, łajdaku! — zaryczał w furii. — Przemieniasz się w zdrajcę, hańbę ściągasz na dom. Niemcom wydajesz swego!... Zamachnął się potężnie, lecz naraz ze zdumienia szeroko otworzył oczy. Jędra odskoczył wprawdzie na wszelki wypadek, ale równocześnie parsknął śmiechem i śmiał się coraz donośniej, weselej, serdeczniej, aż w oczach ukazały się łzy. — Ech, tatulku... — z wielkiego rozbawienia z trudem dobierał słowa. — Tak się przecież tylko gadało... Sobek zdążył się już odbić od nas ze dwa kilometry i pędzi drogą do Brusque. A Kleina wysłałem w puszczę. W przeciwnym kierunku! Stary opuścił wzniesioną do góry rękę. Przez pewien czas wpatrywał się w drąg w niemym zakłopotaniu. — Aha!... — ocknął się wreszcie. — Na co jeszcze czekasz? — poruszył się groźnie. — Do roboty, wałkoniu! — Dobrze tatulku! Jędra pochwycił fojsę i skoczył do furtki. — Poczekaj! — osadził go Bartoch ostro. — Dlaczego tam, u Kaniów, nie poszedłeś za mną, gdy cię wezwałem? Zdumiał się po raz drugi. Jędra niewątpliwie spłoszył się w pierwszej chwili, ale zaraz objął go tak bystrym i przenikliwym spojrzeniem, że zrobiło mu się aż nieprzyjemnie... — Trzeba było tam zostać — odezwał się nadspodziewanie twardo i uroczyście. — Przecież to Siołkowice zwracały się do cesarza Brazylii, aby zrozumiał, że Polacy nie chcą i nie ścierpią niewoli. Na takim podaniu nie mogło zabraknąć naszego podpisu. — I tyś podpisał?... — Podpisałem! Reka Bartocha rozedrgała się podejrzanie. Zdawało się przez chwilę, że znów wpadnie w furię, lecz chyba sam zląkł się nagle swej gwałtowności. Zamiast uderzyć — odwrócił się raptownie na pięcie i rąbnął w ścianę domu z takim rozmachem, że drąg rozleciał się w drzazgi. Nie powiedział jednakże słowa. Upór I Marzec zbliżał się ku końcowi. Pracownicy administracji kolonii niemieckich w Blumenau odrywali często oczy od rozłożonych przed nimi papierów i jakoś bardzo bezradnie spoglądali w otwarte okna. Dzień był upalny i duszny, płuca z coraz większym trudem chwytały powietrze. Zresztą nie tylko to wyprowadzało ich z równowagi. Z pokoju członków zarządu dochodziły nieustannie wzburzone głosy, wyczuwało się tam atmosferę wielkiego napięcia. I chociaż upływały godziny, nic nie zapowiadało, że to podniecenie ustąpi szybko. Sprawy zaś, które omawiano, mogły rzeczywiście wzburzyć tych ludzi skrzętnych i gospodarnych, lecz nie lubiących zmian w ustalonym porządku. Oto wczoraj otrzymali ze stolicy prowincji, z Desterro, poufną wiadomość: Sixteen-Lots miało znowu pozostać puste! To właśnie osiedle, które stało się już raz powodem wielkiej kompromitacji... Przed kilku laty osadzili tam Irlandczyków w przeświadczeniu, że ci najwięksi nędzarze Europy zrobią wszystko, aby utrzymać się na tej niewdzięcznej ziemi. A jednak zbuntowali się i na koszt rządu brazylijskiego trzeba ich było odesłać do ginącej z głodu ojczyzny, wzięła ich bowiem w obronę Wielka Brytania. Ci z Siołkowic wydawali się bezradni jak dzieci, król pruski na pewno nie roztoczyłby nad nimi opieki. Płakali, lecz przyzwyczajali się powoli do nowych warunków, nawet tę drugą partię udało się już zmusić do wyprowadzenia się z Brusque. A oto pojawił się nowy protektor: sam cesarz Brazylii! I on rozkazywał, aby nie stawiano im przeszkód przy przenoszeniu się do Parany... — Przeklęci Polacy! — Oderbrecht, czerwony jak burak, przemawiał córa? donośniej. — Powtarzam: trzeba wziąć ich mocniej w garść, zamknąć gębę Zaporskiemu, zlikwidować księżulka. W tej sytuacji nie można mieć żadnych skrupułów! — A może przenieść ich po prostu na inną kolonię? — odezwał się jakiś rozważny głos. — Choćby nad Itapawę. Ziemia doskonała, przeprowadziliśmy drogę, a ludzi wciąż brak. W Sixteen-Lots sprawdzałem osobiście: nie ma z czego tam żyć. Dlaczego więc chcesz koniecznie postawić na swoim? — Bo to sprawa naszego honoru! Nam, Niemcom, nie wolno popełniać błędów i twierdzę, że ich nie popełniamy. W Sixteen-Lots można wyżyć... — W nędzy — dokończył za niego ktoś inny. — Kiedyś w przyszłości, gdy gdzie indziej zabraknie ziemi, i tamta może okazać się dobra. Ale dziś, gdy dopiero zaczyna się karczować puszczę, osadnikowi potrzebny jest wielki teren. Każdy z nas przecież to doskonale rozumie... W głosie mówcy czuło się wielkie zmęczenie. Wszyscy zresztą mieli już dość tego zebrania i gdyby nie Oderbrecht, dawno by się rozeszli. On jednak nie ustępował, odpierał wszelkie ataki, żądał stanowczych decyzji i im większe widział na twarzach znużenie, tym większą przejawiał energię. — A więc po kolei — uznał ogólną ciszę za zgodę na swoje wnioski. — Zaporski... — Dajmy mu spokój. Sam kiedyś powiedziałeś: zastraszyć go łatwo. Zresztą za nim stoi Fryderykowa. Zirytuje się baba, napisze do Blumenaua. A stary zmyje nam głowy i może cię nawet wyrzuci z posady. Potrzebne ci to? Oderbrecht posiniał z oburzenia, lecz zawahał się najwyraźniej. — Hm, do cesarza jednak pojechał... — mruknął niepewnie. — I dotarł! I nawarzył nam piwa... — Bo nasz proboszcz ma tam wyrobione stosunki, wiadomo. Sam nie chce narażać głowy, więc śle wszędzie chłopaka. Bez niego Zaporski nie ma żadnego znaczenia. Oderbrecht zastanawiał się tym razem bardzo długo, jak gdyby i jemu była potrzebna chwila wytchnienia. — Prawda: bez niego on nic nie znaczy — zgodził się wreszcie. — Ukarać go jednak trzeba! — nastroszył się znowu. — Odbieramy mu prawo pobytu na naszych terenach. Niech pilnuje swojego nosa! — Nikt z nas nie podpisze pisma w tej sprawie. Podejmiesz się załatwić ją w cztery oczy? — Z Zaporskim? — Oderbrecht roześmiał się od ucha do ucha. — Zobaczycie, jak będzie uciekał! — Więc załatw. Oczywiście jeżeli inni nie mają zastrzeżeń. Wszyscy skinęli zgodnie głowami, protokolant zrobił jakąś notatkę. — A teraz sprawa następna — Oderbrecht poruszył się raźnie. — Herr Klein! Klein, zaproszony specjalnie na to zebranie, zerwał się z miejsca i stanął w postawie na baczność. Oderbrecht objął go pełnym uznania spojrzeniem. — Oto Młode Niemcy — pochwalił. — Prężne i karne. Brawo, feldfeblu Klein! Niech pan słucha teraz uważnie rozkazów: do Sixteen-Lots nie dopuszczać nikogo z obcych. Żadnego z osadników nie wypuszczać poza Brusque bez zezwolenia. Każdy z nich chyba ma duże długi? — Z wyjątkiem Bartocha. — Nie szkodzi, jeden nie stanowi przeszkody. Zgodnie z prawem brazylijskim wolno nam zastosować pełną kontrolę. Zrozumiał mnie pan dobrze? Poza prawo nie wykraczamy. Czy ktoś jest przeciwny takiej uchwale? Klein stuknął obcasami, inni potwierdzili skinieniem. — Pozostaje więc tylko księżyna — Oderbrecht odetchnął. — Słusznie: Zaporski bez niego jest jak dziecko bez niańki. Toteż trzeba pozbawić go niańki. Według zebranych przeze mnie wiadomości nasz proboszcz był za czasów cesarza Maksymiliana w Meksyku, lecz gdy kiedyś napadli na plebanię rozbójnicy, jak ruszył naprzód, tak oparł się dopiero w Brazylii. Z tego wniosek: płochliwy. Zastosujemy zatem tę meksykańską metodę, chociaż stopniowo. Najpierw próbny atak. Jeśli nie pryśnie od razu, spróbujemy ostrzejszych środków. Herr Kraus! Wstał rosły sklepikarz z Gaspar. Nie znać było na nim wojskowej tężyzny, ale za przykładem Kleina i on wyprostował się sztywno. — A oto zlecenie dla pana — Oderbrecht przyoblekł twarz w maskę głębokiej powagi. — Że umie pan patrzeć bystro, wiemy od dawna. Wiemy również, że niemiecka ludność Gaspar otacza pana zasłużonym szacunkiem. Oceniamy to należycie i dlatego, w dowód szczególnego zaufania, chcemy powierzyć panu sprawę nie tyle trudną, co delikatną... Ściszył głos, słowa padały coraz powolniej. Punkt za punktem omówił szczegóły akcji. — Tego chyba nie wprowadzimy do protokołu?... — ktoś wtrącił niepewnie. — Sprawa tajna, nie można — Oderbrecht nabrał większej godności. — Dla was — skinął życzliwie głową w stronę Kleina i Krausa — będzie to swego rodzaju egzamin, gdyż wkrótce otrzymacie znacznie ważniejsze zadania. Dla dobra naszego narodu. Zbliżają się bowiem czasy... Wstał. Milczał przez chwilę, jakby zastanawiał się, co mu wolno powiedzieć. — Wierzcie mi na słowo: ja wiem więcej niż wy... — przemówił ostrożnie. — Niejedno mogę wam, co prawda, powiedzieć już dziś. Tak, panowie, zbliżają się wielkie dni! — w głosie zadźwięczał ton uroczysty. — Oto kończy się waśń, rozdrobnione dotąd państewka łączą się w rzeszę. W wielką Rzeszę Niemiecką. I ani się spostrzeżecie, gdy nasz zjednoczony, potężny naród runie na Europę, zniszczy wszystko, co dla nas jest niewygodne, na gruzach tego, co zmurszałe i przeżarte przekupstwem, zaprowadzi nowy porządek! Odetchnął głęboko, jakby targnęło nim głębokie wzruszenie. — Dlatego tak nalegałem na te uchwały — odezwał się znowu. — Aby maszyna szła sprawnie, nie może być żadnych oporów. Nawet tutaj, w Blumenau. Jesteśmy bowiem cząstką tego wielkiego narodu! Mocne to były słowa. Na sali zapadła kompletna cisza. — Tak, wielkiego narodu! — potwierdził dobitnie. — Tam w Europie pokaże on wkrótce, do czego jest zdolny. Gdy nadejdzie właściwa chwila, sięgnie i tu. Bądźmy więc gotowi i wznieśmy toast. Za zjednoczenie. I za wspaniałą, mocarną, nie uznającą niemożliwości Rzeszę Niemiecką, dyktującą światu warunki! Powstali wszyscy. Rozpłomieniły się umysły, nawet tym najspokojniejszym oczy rozbłysły dumą. Przedtem słyszeli niejedno, dowiadywali się z gazet o zadziwiających wypadkach, o wielu sprawach szeptano tajemniczo po kątach. Po raz pierwszy jednak ktoś wypowiedział to głośno i niedwuznacznie. Kiedy więc uroczyście spełniono toast kuflami piwa, w szumie i gwarze zaginęły zupełnie nazwiska, które stanowiły główny przedmiot tego przydługiego zebrania. — Miałeś rozmawiać z Zaporskim — ktoś przypomniał. — Jeszcze prowadzi lekcje. Później możesz go nie odnaleźć. — Prawda, Zaporski! — Oderbrecht rozbawił się. — Niech pan pośle kogoś — zwrócił się do sekretarza. — Ma się stawić natychmiast. Jak na hasło, wszyscy pośpiesznie zaczęli się przysuwać do drzwi. Ktoś tam jeszcze o coś zapytał, ktoś próbował usprawiedliwić żartem swoje odejście. Gdy jednak pojawił się Zaporski, poza Oderbrechtem nie było już na sali nikogo. — Nasza rozmowa będzie tym razem krótka. Postanowiliśmy: opuści pan na zawsze tereny niemieckie... — Brazylijskie, chciał pan chyba powiedzieć — wtrącił uprzejmie Zaporski. — Niemieckie! Dajemy panu trzy dni czasu na załatwienie koniecznych spraw. — Czy można wiedzieć, co jest powodem tej nagłej niełaski? Oderbrecht pokiwał głową. — Można — odparł. — Po prostu: nie życzymy sobie, aby mieszkał między nami ktoś obcy, jako że te ziemie są zarezerwowane dla poddanych niemieckich. Proszę zapamiętać: przez cesarza Brazylii. Pan jest wprawdzie także poddanym niemieckim, lecz chyba nie zechce się pan odwołać do króla pruskiego o sprawiedliwość? — Nie. Oderbrecht uśmiechnął się mile i wyciągnął rękę na pożegnanie. — Cieszę się, że nie będzie między nami żadnego sporu — rzekł. — Gdyby pan się opierał, zabrałoby to nam niepotrzebnie zbyt dużo czasu. Musiałbym powoływać się na zarządzenia, wysyłać pisma, może w końcu i użyć siły... — Nawet siły? — Dlaczego by nie? Chyba pan nie wątpi, że na to nas stać? — Nie wątpię. — To dobrze. Pani Fryderykowa może oczywiście pozostać. A pan na pewno nie zginie z głodu. Poszuka pan może szczęścia w Paranie? Zaporski popatrzył na niego czujnie. — Możliwe — odrzekł. — Podobno piękny to kraj. — Życzę więc powodzenia. I przypominam: w ciągu trzech dni. Rozumiemy się chyba dobrze? — Sim, senhor. Miękko i dźwięcznie zabrzmiały te brazylijskie słowa wśród używanej przez obu twardej niemczyzny, a mimo to podziałały na Oderbrechta jak smagnięcie biczem, oczy mu zapłonęły wściekłością. Zaporski odwrócił się obojętnie. Rozważnie odmierzanym krokiem podszedł do drzwi i dopiero gdy je zamknął za sobą, jakby w odruchu złości mocno zacisnął zęby. II Zbliżał się wieczór. Franciszek Moćko umył ręce w przepływającej w pobliżu strudze, zrzucił oblepione gliną robocze ubranie i włożył inne, a potem raz jeszcze obejrzał dymiący kopiec. Właściwie była to niewielka polowa cegielnia. Tam na drugiej półkuli, w jego rodzinnym Dobrzeniu czy w Siołkowicach, była ona normalnym zjawiskiem i nawet dziecko wiedziało, jak się z nią należy obchodzić. Tutaj w Gaspar budziła nie tyle podziw, ile niewiarę. Oglądano ją po raz pierwszy, a miejscowy kupiec brazylijski, który zamówił już cegłę, krążył nieustannie dokoła i coraz frasobliwiej pochylał głowę. — Wciąż pan nie wierzy? — uśmiechnął się Moćko. — Nie wierzę! — A jednak już pan zamówił wapno na przyszłą budowę. Brazylijczyk w zakłopotaniu przeczesał palcami włosy. — Bo wierzę! — odrzekł. — Gdyby pan zażądał zadatku, byłbym ostrożny. Ale pan nie chciał pieniędzy z góry. Duże ryzyko jak na nasze stosunki. Jeśli więc pan może sobie na nie pozwolić, ja mogę także. Uśmiechnął się wreszcie i on. Moćko wydał kilka poleceń robotnikom pozostającym na straży, a potem wziął go pod rękę i skierowali się do osiedla. Przybył tutaj niedawno z żoną. Nie opuściły go nigdy marzenia zrodzone w czasie podróży przez Atlantyk na statku „Emma”, a że listy od przyjaciela podniecały wciąż wyobraźnię nie tylko jego, ale i jego młodej małżonki, dorobiwszy się nieco grosza w Hanowerze, postanowili połączyć się z nim i poszukać wspólnie szczęścia na Ziemi Świętego Krzyża. Chwilowo osiedli w Gaspar, tak im poradził Zaporski. Nie narzekali. O zarobek nie było trudno, krajobraz piękny, ludzie życzliwi, toteż gdyby nie jego kłopoty, nic by nie zamącało radości. Znali je doskonale, od kilku bowiem dni i on przeniósł się tutaj, rozumując słusznie, że tej miejscowości nie można zaliczać do niemieckich kolonii. Był tu przecież nawet oficjalny przedstawiciel rządu, komisarz policji. I to on zapewnił go uroczyście, że włos mu z głowy nie spadnie. Moćko mimo woli przyśpieszył kroku. Dom był już niedaleko. Mijali właśnie resztki lasu, rozbłysła wieża kościelna. Widok stawał się coraz rozleglejszy. Uwypuklały się wzgórza nadrzeczne, na zboczach pojawiały się domki, pięknie rozbłysła w słońcu Itajahy-Assu, rozrzucone wdzięcznie kępy drzew podkreślały sielskość tego zakątka. A wkrótce zaczęły się ukazywać gromady rozbawionej dzieciarni. — Należało by ją zagnać do naszej cegielni — Brazylijczyk uśmiechnął się dobrodusznie. — Zamiast jednej, można by było uruchomić od razu kilka. Przyśpieszylibyśmy... Zastanowił się nad tymi słowami i naraz stuknął się w czoło. — Wspaniały pomysł! — wykrzyknął. — Od czego mam w sklepie cukierki? Zamiast babrać się w błocie, będą hasali w glinie. I jeszcze na tym zarobią! Rozwiódł się szeroko nad swym projektem i dopiero gdy znaleźli się przed jego domem, przerwał swoje wywody. Liche, drewniane ściany nasunęły mu widocznie jakieś niemiłe refleksje, bo splunął. — Paskudztwo! — mruknął. — Kraus wprawdzie ma także budę, lecz przynajmniej dwa razy większą. No cóż, cegła chyba będzie... — popatrzył spod oka na Moćkę. — Za to z wyszukaniem majstra będzie niemały kłopot. Pan nie zechciałby się podjąć budowy?... — Nie bardzo się na tym znam. Pomagało się, co prawda, niekiedy... — No, pomagało się! Nad czym się pan zatem namyśla? Kto pomagał przy budowie, ten i sam pobuduje! Moćko bez przekonania pokręcił głową. — Nie chciałbym narażać pana na straty — odrzekł. — A nuż się nie uda?... Dom musi być przecież porządny. — Bardzo porządny! Kraus powinien pęknąć z zazdrości na jego widok! — Rozumiem to dobrze i dlatego boję się podjąć takiej roboty. A nuż nie pęknie?... Brazylijczyk parsknął śmiechem i poklepał go rubasznie po plecach. — Serihor Moćko, na co te skrupuły? — przemówił wesoło. — Aby zażądać ode mnie więcej? Zgadzam się z góry na każdą cenę. Czuję, że ma pan złote ręce do każdej roboty, tylko jest pan nad miarę ostrożny. A ryzyko?... Biorę na siebie! — Pogadam o tym z Zaporskim. Jeśli zgodzi się na współpracę, przedstawimy panu najpierw rysunek. Brazylijczyk zaczął go poklepywać z rozmachem. — Wspaniale: z Zaporskim! Bardzo zdolny człowiek. Czy pan wie, że nawet Niemcy z Gaspar posyłali dzieci do jego szkoły? Szesnaście kilometrów! A teraz dali mu ładną zapłatę — spochmurniał nagle. — Wyrzucić takiego człowieka z naszej brazylijskiej ziemi... Senhor Moćko, to skandal! Oczy roziskrzyły się jak u wilka, poniosła go wściekłość. Moćko zbyt długo przebywał w innym zupełnie świecie, toteż przyzwyczajał się z trudem do tej brazylijskiej wylewności i do niespodziewanych przeskoków od śmiechu do furii. Coraz mniej raziła go ona jednak, coraz bardziej za to zachwycała szczerość tych uczuć. A przy tym zdążył już zauważyć, że gniew trwa tu zazwyczaj krótko i trafia się tylko w zupełnie wyjątkowych wypadkach. — Skandal — potwierdził. — Cieszę się, że pan czuje to samo, co ja. Gdy znalazł się w domu, żona przygotowywała właśnie kolację. Zaporski, zajęty przeglądaniem jakichś notatek, siedział w sąsiednim pokoju. — Mam dla ciebie robotę — powitał go najświeższą nowiną. — Zabawimy się w inżynierów! Opowiedział z humorem o rozterce Brazylijczyka, gdy oglądał cegielnię, a potem przeszedł do jego projektów. Nie czuło się w nim teraz niepewności, jaką okazał przedtem, lecz Zaporski początkowo nie potraktował tej sprawy poważnie i zaczął się śmiać. — A jednak zbudujemy — Moćko przerwał beztroskim machnięciem ręki jego wesołość. — Zakładało się niejeden fundament i stawiało niejedną ścianę. Niewielkie to wprawdzie były budowle, lecz tu też nie potrzeba pałacu. Wystarczy solidny gburski dom, o którym mamy przecież pojęcie. Zrobimy go nawet z pięterkiem. Twierdzisz, że z pomocnika niełatwo stać się majstrem?... A od czego głowa? Narysujemy najpierw wszystko, każdy szczegół obliczymy starannie i nie powinno być błędu. — A czy zdołasz równo ułożyć cegłę?... — Nie nasza sprawa. Murarza znajdziemy gdzieś w okolicy. — Niemcy nie zechcą nam pomóc. — Nie szkodzi, przyjdą Polacy. Znam już takich, którzy osiedli tu wcześniej od Blumenaua, a jednego zatrudniam nawet w swojej cegielni. — Niełatwa to praca... — Zaporski w zakłopotaniu popatrzył na rozłożone na stole notatki. — Zajmie przy tym niemało czasu, a przecież lada chwila może nadejść odpowiedź cesarska na nasze podanie. Trzeba będzie natychmiast pakować manatki... Moćko poklepał go po plecach zupełnie tak samo, jak przedtem robił to Brazylijczyk. — Nie marudź, stary! — ofuknął go żartobliwie. — Pismo powinno już być, a wciąż go nie ma i może za miesiąc nie będzie. A pieniędzy ubywa codziennie. Trzymaj się więc lepiej mojej zasady: co masz wydać dziś, odłóż na jutro, a tymczasem uzupełniaj braki doraźnym zarobkiem. Wierz mi: tam, w Paranie, gotówka będzie jeszcze bardziej potrzebna niż tu. Rozgadał się na ten temat, zrobiło się ciemno. Moćkowa przywołała ich na kolację. — Co uradziliście? — roześmiała się, odgadując trafnie treść ich rozmowy. — Kiedy przenosimy się do Parany? Coś niecoś rozumiała po polsku, lecz było tego oczywiście za mało do potocznej rozmowy, przeszli więc na niemiecki. Nie przeszkadzało to jej jednak uczyć się przy każdej okazji. Chwytała obce jej słowa, wplatała je chętnie, niekiedy próbowała nawet utworzyć zdania. Nie zawsze wychodziło to prawidłowo, niekiedy budziło wesołość. Śmiech więc rozlegał się często, tym bardziej że rozbawił ją ten dom, który mieli wystawić, i dowcipnie podawała w wątpliwość ich inżynierskie zdolności. Ale że i ona zdołała się już od nich zarazić „chorobą parańską”, ani się spostrzegła, gdy sama się przeniosła myślami do sąsiedniej prowincji. — Oby jak najprędzej! — westchnęła podstępnie, wiedząc, że Zaporskiego porwie natychmiast entuzjazm. — Chciałabym osiąść wreszcie na stałym miejscu. Jak radzisz, Eti? W samej Kurytybie? Czy może lepiej w pobliżu? Rzeczywiście wpadł w nastawioną pułapkę. Lubiła go słuchać. Nie był tam jeszcze, a mimo to mówił o tej ziemi, jakby znał ją na wskroś, jakby patrzył na nią w tej chwili własnymi oczyma. Moćko posłuchał przez pewien czas i wstał, aby objaśnić świecę. — Trzeba będzie kupić ich więcej — rzekł, korzystając z chwilowej ciszy. — Siedzi się jak w jaskini. Nędzna to była siedziba, sklecona z desek i zadymiona od ogniska, rozkładanego pośrodku przez jej poprzednich mieszkańców, lecz że znajdowała się tuż nad rzeką, a na brak ciepła nie można było narzekać, czuli się w niej dobrze. Nie było zresztą wyboru. Inne domy w Gaspar były do tego bardzo podobne. — Pod Kurytybą urządzicie się wygodniej — Zaporski machnął beztrosko ręką. — Zbudujecie sobie dom piękny... Moćkowa klasnęła w ręce. — A więc radzisz jednak pod Kurytybą! — rozbawiła się, jakby go złapała na gorącym uczynku. — O wszystkim mówiłeś dotychczas, ale nie o tym. Tylko pod Kurytybą! Sama tak zawsze... Urwała nagle. Panującą na zewnątrz ciszę przerwały jakieś odgłosy, jak stuk ciężkich butów, wybijających pośpiesznie rytm. — Otwierajcie, na Boga! — ktoś zaczął krzyczeć po polsku i walić rozpaczliwie pięściami w ściany. — Ratujcie, bracia! Ratujcie!... Moćko skoczył do drzwi, błyskawicznie odsunął rygle. Wpadł ksiądz Zieliński: na pół przytomny z przestrachu, zziajany, zmoczony rosą, z sutanną w strzępach. Osunął się bezwładnie na ławę. — Wody! — rozjęczał się głucho. — Wody, bracia, bo serce mi pęknie.., Moćkowa zrozumiała, podała mu kubek. Chwycił łapczywie, lecz coś go naraz zastanowiło. Nie przystawił do ust. — Nie, dajcie lepiej kasziasu — głos zabrzmiał pewniej. — Z wodą nigdy tu nic nie wiadomo. Moćko uśmiechnął się nieznacznie, ten bowiem widomy znak przytomności i zdrowego rozsądku zmniejszył znacznie jego niepokój. Wyciągnął butelkę, wódka zrobiła swoje. Proboszcz odsapnął raz i drugi, rozejrzał się bystro, otarł rękawem czoło. — Co się stało? — Zaporski pochylił się nad nim trwożnie. — Napad? — Napad. Rozbili okna, wyłamali drzwi, wdarli się do mieszkania, z rewolwerami w garści zaczęli mnie gonić po całym domu! Gdyby nie zapasowe wyjście przez kuchnię i krzaki w pobliżu, już by mnie nie było wśród żywych!... — Któż to był? —odezwał się Moćko. — Poznał ksiądz kogoś? — Niemcy, bracia kochani! Pijana hałastra, którą dowodził Kraus. Trzeba było słyszeć jej wycie, wywracanie mebli, tłuczenie szyb! Jezus, Maria, co ja przeżyłem!... W Meksyku nie było tak strasznie... Proboszcz objął rękami skronie i oddał się smutnym refleksjom. Moćko wziął do ręki żelazny drąg. — Zamknij za mną drzwi — polecił żonie. — Sprawdzę, co tam się stało. A może uda się jeszcze kogoś pochwycić. Wyszedł na zewnątrz, a zaraz za nim, ze strzelbą w ręku, wysunął się także Zaporski. Gdzieś tam w oddali słychać było stłumiony gwar, lecz gdy doszli do plebanii, ucichło wszystko. Moćko spojrzał na okna: niektórych szyb brakowało. Nacisnął klamkę i naraz zmarszczył brwi. Drzwi znajdowały się przecież na swoim miejscu! To prawda, nie były zamknięte... Bardzo zamyślony wszedł do mieszkania: nieład duży, lecz nie było w nim żywej duszy. — Hm, wielkich zniszczeń nie widzę — mruknął. — Meble powywracane, lecz nie rozbite. A chyba też nic nie zginęło. Jacyś bardzo porządni bandyci... Do kogo należy ten dom? — Do Krausa. — I to on, jak twierdzi proboszcz, dowodził właśnie hałastrą. Ciekawe... Tak czy owak — Moćko uśmiechnął się — chłop z niego porządny. Z wyjątkiem szyb prawie wszystko naprawił. Nie przypuszczałem, że nasz proboszcz taki strachliwy. Może nie... — Każdemu życie miłe — wtrącił miękko Zaporski. — Trochę w tym racji. No cóż, musimy się rozstać. Ja zostanę tutaj, może ktoś wpadnie mi w ręce. A ty wracaj do domu, aby pilnować proboszcza. Tu pokrzyczeli, mogą pokrzyczeć i tam. Noc jednak upłynęła spokojnie, za to już we wczesnych godzinach rannych Brazylijczycy i Polacy zaczęli ściągać nawet z dalszych okolic. Wieść o napadzie rozniosła się lotem ptaka i wywołała powszechne wzburzenie, tym bardziej że rozeszła się pogłoska, jakoby zarząd Blumenau zabronił księdzu wstępu na tereny znajdujące się pod jego administracją. Gdy go tam napotkają, zostanie ujęty jak pospolity przestępca. — A więc koniec! — proboszcz westchnął zrezygnowany, gdy ta wiadomość dotarła do jego uszu. — Pozostaje tylko ucieczka. — Dlaczego? — zdziwił się miejscowy komisarz. — Pod moim bokiem jest ksiądz zupełnie bezpieczny. — Nie zastanawiasz się, synu, nad tym, co mówisz. Ja ich znam dobrze. Napadli raz, napadną drugi. Aż w końcu zabiją. A ty nawet złoczyńców nie znajdziesz, bo ukryją się w puszczy. Przy wymiarze sprawiedliwości zdarzały się tu nieraz przedziwne wypadki, toteż komisarz pokiwał jedynie melancholijnie głową, lecz otaczający ich ludzie nie chcieli dać za wygraną. Oni mieli mocniejsze argumenty: pistolety, rewolwery i strzelby, których nie zawahaliby się użyć, gdyby księdzu stała się krzywda. I to nie pomogło. Im usilniej nalegali, aby pozostał, tym bardziej utwierdzał się w swojej decyzji. Dali więc wreszcie spokój perswazjom i już tylko życzliwie ułatwiali mu wyprzedaż jego ruchomego majątku. — Oby jak najdalej od tego przeklętego zakątka! — proboszcz westchnął ciężko, gdy po zapadnięciu zmroku przeprowadzono go cichaczem do łodzi. — Ruszajcie. Nie chciał pozostać dłużej ani minuty, bał się panicznie nocy. I uspokoił się dopiero wówczas, gdy Gaspar zniknęło mu z oczu. — Niechby ktoś spróbował zagrodzić nam teraz drogę! — żartobliwie odezwał się Moćko. — Z taką załogą moglibyśmy uderzyć nawet na piekielne zastępy. Ludzie istotnie prezentowali się groźnie. Uzbrojeni po zęby, najzuchwalsi spośród zuchwałych, dobrani specjalnie przez komisarza, który osobiście objął nad nimi komendę, byli niewątpliwie zdecydowani na wszystko. Podróż odbywała się jednak bez przeszkód. Wartki prąd, który tak utrudniał żeglugę w przeciwnym kierunku, teraz niósł przyjaźnie i swoją szybkością zabezpieczał najpewniej przed możliwą pogonią. — Dobrze idzie — Zaporski radośnie pokiwał głową. — Albo nie spostrzegli się, albo zabrakło im odwagi do uderzenia. Oby tak dalej!... Wdał się w pogawędkę z księdzem, Moćko natomiast obserwował uważnie brzegi. Słały się ciemną wstęgą, niekiedy rozbłysły ławicą piasku, to znów śmignęły ostro zarysowanym półwyspem, aby niespodziewanie wyskoczyć w górę. Wspaniale błyszczały gwiazdy. A oto jakiś szałas... Jeden, drugi, trzeci. I znów ostry zakręt... Moćko wyjął z kieszeni zegarek. — Prawie północ — zdziwił się. — Jesteśmy więc co najmniej trzydzieści kilometrów od Gaspar, port niedaleko. My możemy wysiadać. — Nie za wcześnie, chłopcy?... — zaniepokoił się proboszcz. — Jeśli do tej pory nikt nie zagrodził nam drogi, niebezpieczeństwo minęło. A w porcie rządzą przecież Brazylijczycy. — Prawda... No cóż, wysiadajcie... Łódź dobiła do brzegu, zaczęto się żegnać. Zaporski był tak przygnębiony tą nieoczekiwaną rozłąką, że przez chwilę nie mógł z siebie wydobyć słowa. — Głowa mi pęka, gdy pomyślę, ile czeka mnie spraw — westchnął wreszcie ciężko. — W Paranie trzeba przygotować tereny, omówić wszystko z tamtejszym rządem, z Brusque wyprowadzić nieszczęsnych. Może się przy tym nie obejść bez walki... Ksiądz objął go ramieniem i przycisnął do serca. — Powtarzam raz jeszcze: nie martw się o nic — rzekł dobrotliwie. — Jadę przecież prosto do Rio de Janeiro. Jeśli nie wysłali dotychczas pisma, wyślą natychmiast. I w Brusque nie będzie kłopotów. Nikt tam nie ośmieli się przeciwstawić woli cesarskiej. — A w Paranie? — Przyjmą cię z otwartymi rękami! Tego też dopilnuję. Zaporski popatrzył na niego z wdzięcznością. — Proszę pisać jak najczęściej — przemówił serdecznie. — Będzie mi łatwiej. — Rozumiem to doskonale. List będę wysyłał za listem i dawał szczegółowe wskazówki. Powtarzam: nie martw się o nic, bo o wszystkim będę pamiętał. Uścisnęli się raz jeszcze, ksiądz pobłogosławił ich krzyżem. — Ruszajcie z Bogiem — rzekł, wskakując do łodzi. — Co to?... — zaniepokoił się nagle, z puszczy bowiem dobiegł szum potoczysty, jak tętent pędzącego tabunu koni. — Do wioseł! Prędzej, prędzej!... Dość długo jeszcze było słychać te przynaglania, a gdy wreszcie ucichły, Zaporski jakoś bardzo niepewnie przestąpił z nogi na nogę. — Oby tylko nie doścignęli! — westchnął lękliwie. Moćko chwycił go za rękę i pociągnął ku drodze nadbrzeżnej, prowadzącej do Gaspar. — Nie gadałbyś głupstw — ofuknął szorstko. — Że ksiądz: bierze żabie gawędy za tętent koni, można zrozumieć. Wiadomo: podszyty strachem. Ale że ty... Nie używał nigdy takiego tonu. Zaporski jakby zdziwił się w pierwszej chwili, lecz zaraz oczy rozbłysły mu gniewnie. — Nie obrażaj proboszcza — rzekł niemniej szorstko. — Ucieka, gdyż nie ma innego wyjścia. A może kieruje jego krokami Opatrzność?... — zastanowił się. — W Rio jest nam dziś bardzo potrzebny ktoś szczerze oddany sprawie. A on potrafi krzątać się energicznie. W to chyba nie wątpisz? Moćko szedł coraz szybciej. — Czy wątpię? — odezwał się w zamyśleniu. — Odpowiem ci trochę dziwnie: nie pokładaj nigdy nadziei w człowieku, który na sam widok pięści natychmiast rzuca się do ucieczki. Pomyśl nad tym, zanim coś mi odpowiesz. Zaporski musiał wziąć te słowa do serca, zacisnął bowiem usta i szedł dalej w milczeniu, a tylko jego nierówny oddech świadczył o wewnętrznej rozterce. Uspokajał się jednak szybko pod wpływem cienia i światła sączącego się na przemian poprzez gałęzie, coraz uważniej wsłuchiwał się w plusk rzeki. Musiał w nim wyczytać coś przyjemnego. Rozluźniały się powoli ściągnięte brwi, po twarzy zaczął błąkać się uśmiech. — Przyjemna noc — rzekł tak raźnie, jakby zapomniał zupełnie o niedawnej utarczce. — Tam w Paranie, nad Igłasu, będzie chyba podobnie. Rzeka też bystra, dokoła puszcza jak tu. Oczywiście będzie weselej. Gdzie się ruszysz, tam polska mowa; za tymi z Sixteen-Lots pociągną przecież tysiące. A co do księdza — przeszedł niespodziewanie na ton przyjacielskiej perswazji — nie masz racji. On nie zawiedzie. I niewątpliwie Opatrzność skierowała go w tej chwili do Rio. Rzeczywiście ma tam poważne wpływy. Poruszy wszystkie sprężyny, przyśpieszy co trzeba, ułatwi, pozyska dla nas jeszcze większą sympatię na dworze cesarza. Na pewno zdziała więcej niż tu... Spoza entuzjazmu wyłoniła się nieznacznie zaduma. Spojrzał spod oka na Moćkę, jakby spodziewał się jakiegoś słowa zachęty do snucia dalszych wywodów. — Więcej zdziała! — dodał z wiarą, nie wyczytawszy nic z jego milczenia. — Jak sądzisz? Z Rio niedaleko. Chyba najpóźniej za dwa tygodnie otrzymamy od niego wiadomość? Moćko jakby nie usłyszał pytania. Zapatrzony we wstęgę gasparskiej drogi, twardo i zamaszyście wybijał na niej nogami rytm. Jak przed laty nad Odrą. III Życie w Gaspar już nie wróciło do normy. Jak owce bezradne, ludzie błąkali się przed kościołem, nie wiedząc, jak załatwiać sprawy ślubów, chrzcin i pogrzebów, i nie mogąc święcić niedzieli według ustalonego z dawna porządku. Poszły skargi do biskupa i rządu, napisano podobno nawet do samego cesarza. Od czasu do czasu zdarzały się też bardziej dobitne protesty. Jakiemuś Niemcowi wybito szyby, kogoś poturbowano, do sklepu Krausa nie wstąpił od pamiętnego dnia żaden Polak czy Brazylijczyk. A ludzie z Blumenau nie śmieli się w ogóle tutaj pokazać. I w domu Moćków coś się zepsuło. Cegielnie wprawdzie rozwijały się doskonale, a kupiec tak był zachwycony projektem domu, że z tej okazji wyprawił wspaniałą ucztę, lecz mimo tych powodzeń nie czuło się wcale radości. Zaporski zachowywał się jak odludek. Martwili się tym, lecz nie mieli do niego pretensji. Miał się czym gryźć. Upływały dni i miesiące, a zgoda cesarska, którą tak łatwo uzyskał w osobistej rozmowie, wciąż nie nadchodziła na piśmie. Również ksiądz Zieliński przepadł jak kamień w wodę i to go chyba bolało najbardziej. Początkowo przypuszczał, że spotkało go jednak jakieś nieszczęście. Sprawdził w Itajahy: w kapitanacie portu zapewniono uroczyście, że bezpiecznie odpłynął do Rio. List więc odtąd wysyłał za listem i żaden nie wracał; adres podany mu przez proboszcza musiał być zatem dobry. A mimo to odpowiedzi nie było... Fryderykowa, która przyjechała kiedyś z wizytą, była przerażona jego wyglądem. Schudł, sczerniał na twarzy, oczy zmatowiały, jakby bezmierna żałość wymyła z nich wszelki blask. Chcąc pobudzić jego energię, wyraziła chęć wyjazdu do Parany choćby natychmiast. Zyskała niewiele. Uśmiechnął się wprawdzie, nawet chwilowo rozruszał, lecz po jej wyjeździe usiadł znowu w kącie i popadł w zwykłą apatię. Któregoś dnia, gdy tak medytował samotnie, Moćkowa bowiem wyszła do sklepu, ktoś zastukał nieśmiało do drzwi. Zdziwił się nieco. Dochodziła dopiero dziesiąta, o tej porze rzadko ktoś tutaj zaglądał. Wstał niechętnie i powoli otworzył drzwi. Cofnął się nagle, jakby ujrzał przed sobą ducha. Stał przed nim Jędra: ze strzelbą w ręku, smukły, barczysty, gotowy do rzucenia mu się w objęcia, lecz w tej chwili zaskoczony tym dziwnym przyjęciem, tym bardziej że Zaporski nie wyciągnął nawet do niego ręki. — Przychodzę nie w porę? — zapytał zmieszany. Zaporski przez pewien czas tarł ręką czoło. — Nie to... — odparł, bijąc się z jakimiś myślami. — Wejdź do środka... Ech, powiem szczerze! — zdecydował się nagle. — Ty to Sixteen-Lots, a Sixteen-Lots gryzie mnie dziś bardziej niż kiedykolwiek. Dlatego tak się przeląkłem. Przyszedłeś przecież po wiadomości, a ja nic ci nie mogę powiedzieć. Nie ma odpowiedzi, zawiedli nawet najbliżsi! I co ja... Tłumił w sobie przez chwilę gwałtowny ból i wreszcie spojrzał przytomniej. Dostrzegł zakurzone mocno ubranie, zmęczoną twarz, czoło pokryte potem i dopiero teraz zdał sobie sprawę, że ten gość przybywa przecież z daleka, że potrzebny mu wypoczynek. Zajął się więc nim serdecznie, a gdy nadeszła Moćkowa, Jędra już siedział przy stole i zajadał w najlepsze. — A, mamy kogoś z przyjaciół! — powitała uprzejmie. — Chyba nie z Gaspar? — Z Sixteen-Lots — wyjaśnił Zaporski. Moćkowa wpatrzyła się w niego bacznie. — Coś się stało? — spytała cicho. — Nie. Przybył po wiadomości. Czy u nas przypadkiem nie zaszło coś ciekawego... Z beztrosko wypowiadanych słów nagle wyjrzała gorycz. Moćkowa pokiwała głową i zajęła się przygotowaniem obiadu. Jędra obserwował ją bystro. Ucieszyła go wiadomość, że Moćko zdecydował się osiedlić w Brazylii i że go wkrótce zobaczy, lecz nie bardzo był pewien, jak się zachować wobec tej hanoweranki, która bądź co bądź nie pochodziła ze Śląska. W miarę jednak jak jej się przyglądał, nabierał śmiałości i coraz żywiej wspominał: o Siołkowicach, o rzadkich wprawdzie, lecz pamiętnych dla niego rozmowach z Moćką, o konspiracyjnych zebraniach, o żandarmach i narodowych rocznicach. Miał świetną pamięć. Jak z nut przytaczał daty, nazwiska, nawet całe zdania, które usłyszał niegdyś. Zaporski słuchał. Pochłonęła go całkowicie opowieść o tych czasach tak niedawnych, a przecież tak już dzisiaj odległych, które w ustach tego śląskiego chłopca nagle odżyły, rozegrały się tęsknotami gorących serc, bijących wciąż żywo mimo powszechnej nędzy, zaniosły upajającym zapachem pól siołkowickich, zaiskrzyły się cudownymi blaskami znad Odry. A Jędra, widząc to zasłuchanie, nabierał coraz to większej werwy. Jak potok na wiosnę, który zbyt długo skuwały lody, tak on teraz pędził wartko, rozładowując w słowach i geście nagromadzone w samotności uczucia. — A pamiętasz tego Marzuka przebranego w strój pruskiego żandarma, którego chłopcy pławili w rzece? Oczy rozbłysły mu wesołością. — A tę śpiewkę pamiętasz? Zanucił, lecz urwał nagle. Dostrzegł Moćkową. Wpatrywała się w niego jak urzeczona i to go wprawiło w zakłopotanie. — Szkoda, że tak mało rozumiem — westchnęła, przez cały czas bowiem opowiadał po polsku. — Pan mówi tak ładnie.... — A jeszcze piękniej śpiewa — rozbawił się niespodziewanie Zaporski. — Zwłaszcza o Kasi! — O Kasi?... Aha, rozumiem! Oczywiście, każdy z was ma swoją Kasię — uśmiechnęła się pobłażliwie. — Co się z nią dzieje? Przybyła także do Sixteen- Lots? — Właśnie: co z nią? — wtrącił żywo Zaporski. — Gdy widziałem ją ostatnio, wyglądała mizernie. Nie chora? — A od czego ta pukawka? — Jędra z dumą wskazał na swoją strzelbę. — Ma teraz co jeść, więc i lepiej wygląda. — Pomagasz im? — I im, i innym... Jędra machnął niedbale ręką, jakby nie uważał tej sprawy za godną uwagi, lecz na Zaporskim uczyniła ona wielkie wrażenie. — To dla mnie nowina — rzekł w zamyśleniu. — Więc ty im pomagasz, tą strzelbą... I ojciec się zgadza? — Nie widzi. A gdyby nawet... Człowiek nie w ciemię bity. Zawsze sobie poradzi. Nadszedł wkrótce Moćko i przy obiedzie wrócili znowu do wspomnień, lecz potem rozmowa rwała się coraz częściej. Zaporski znowu osowiał. Jędra zaś, zauważywszy tę zmianę nastroju, popadł w zakłopotanie i jakby nie wiedząc, co mu wypada uczynić, coraz częściej spoglądał w okno. — Hm... — Moćko także nie wyglądał na szczęśliwego. — Przejdźmy do twojej izdebki... Najwyższy czas, aby spojrzeć prawdzie w oczy i wyjaśnić, co trzeba — rzekł zamykając za sobą drzwi. — Że stoimy ciągle na martwym punkcie, pewnie mu już powiedziałeś. A teraz powiedz więcej: co zamierzasz uczynić dalej? Jędra nie powinien odejść stąd z kwitkiem. — Co ja mogę? — Zaporski wpatrzył się w niego bezradnie. — Poczekajmy jeszcze trochę. Ksiądz Zieliński... Moćko w nagłym zdenerwowaniu podszedł do okna, wyjrzał i wrócił na dawne miejsce. — Do tej pory milczałem — przemówił głosem nadspodziewanie opanowanym i chłodnym. — Nie dlatego, że zobojętniała mi sprawa. Boli mnie ona tak samo, jak ciebie, i tak samo wciąż o niej myślę, lecz moje wnioski są inne. Powiem krótko: księdza Zielińskiego wykreśl raz na zawsze ze swoich rachunków! Zaporski poczerwieniał, jakby mu wymierzono policzek. — Uspokój się — Moćko położył rękę na jego ramieniu. — Wierz mi: taka jest naga prawda i nie ma się o co obrażać. Ksiądz Zieliński nie ruszy palcem. Nie wchodzę w powody, szkoda na to naszego czasu. A zezwolenie cesarskie?... Tak, to jest problem. Powinno być dawno, a jednak nie doszło. To pierwszy fakt. Wniosek: gdzieś utknęło po drodze. A gdzie?... Wspomniałeś, że Oderbrecht życzył ci powodzenia w Paranie? — Tak było... — Mamy więc drugi fakt: wiedział o naszym projekcie. Oczywiście nie od nas. A od kogo? Gdy ty kryłeś się po kątach i trudno było do ciebie przystąpić, ja zebrałem w tym czasie niemało wieści. W Desterro wielki bałagan. Brazylijczycy biją się ciągle o zaszczyty i władzę, prezydenci zmieniają się jak marionetki. A wiesz, kto się wcale nie zmienia? Urzędnicy niemieccy! Jest ich tam dużo, zwłaszcza po kancelariach. Wniosek stąd prosty: oni wiedzą o wszystkim i zezwolenie trzymają w aktach! — Ośmieliliby się przeciwstawić woli cesarskiej?... — A któż się o nie upomni? Ksiądz zniknął, ciebie przegnali, ci z Sixteen- Lots nie wiedzą może nawet, że istnieje jakieś Desterro. Więc tamci są spokojni, a zresztą kogo mają się bać? Tych prezydentów, przepływających koło nich jak pasażerowie na statku? Jędra słuchający tego wszystkiego w wielkim napięciu, trzasnął naraz pięścią w stół, aż się echo rozległo. — A łotry! — wybuchnął w pasji. — Więc to oni nas tutaj trzymają? W takim razie ja się do nich zabiorę! Pędzę stąd wprost do Desterro i wykręcę takiego młynka, że ich pioruny zatrzasną! Żeby nas, Ślązaków... Zatchnął się z nadmiernej wściekłości. Moćko znieruchomiał. Jak urzeczony wpatrywał się w tę młodzieńczą twarz, tak przedtem pogodną, może trochę smutną, lecz niewątpliwie zawsze skorą do wesołości, która w tej chwili nabrała takiej twardością jakby ją wykrzesano z kamienia. Osunął powoli wzrok, spojrzał na stół: jedna z desek pękła na całej długości. — Masz krzepę... — rzekł w zamyśleniu. — Niestety, tą drogą nie można... Takie zagubione w aktach zezwolenie może znaleźć ten tylko, kto na tych aktach się zna. I kto wie, w jakim może się ono znajdować urzędzie. — Co radzisz? — wtrącił chrapliwie Zaporski, na którym ten wybuch sprawił także wielkie wrażenie. — Natychmiast jechać do Desterro. I szukać. — A jeśli nie znajdę?... — Poszukać w Paranie. Tam również musiano wysłać podobne pismo, aby rząd prowincjonalny przygotował się na nasze przybycie. Gdy znajdziesz, nadeślesz nam kopię. — Nie wracać?... — Po co? Ja tu przecież zostaję. Możesz być spokojny: dopilnuję wszystkiego nie gorzej niż ty. Ty za to targuj się w Kurytybie. Nie zgadzaj się na byle ochłap, lecz domagaj się dobrej ziemi. Siołkowiczanie nie mogą znaleźć się znowu w nędzy. — A jeśli ich nie wypuszczą?... Jędrę zaczęła znowu ogarniać pasja. — Niech spróbują! — warknął. — Sobek, głowa do góry! Tam ja będę czuwał, a moja strzelba nie chybia. Zresztą chłopy też nie ułomki. W razie potrzeby weźmiemy ich w takie obroty, że posypią się drzazgi. Pieruny przeklęte! Zachciało się im niewolników!... Moćko objął go przyjaźnie ramieniem. — Nie denerwuj się — rzekł. — Gdyby nas było więcej, już dawno wyciągnęlibyśmy was z tego piekła. W obecnej jednak sytuacji należy działać ostrożnie. Pięścią bije się tylko wówczas, gdy nie ma innego wyjścia. A normalnie lepiej pracować głową. Jędra niespodziewanie wpadł w dobry humor. — Słusznie — przyświadczył. — Doskonała broń, często lepsza od kija. Przekonałem się o tym niejednokrotnie. W czasie rozmowy wspomniał to i owo o ojcu, Moćko więc zrozumiał bez trudu, co się kryje za jego słowami, i rozbawił się również. Natomiast Zaporski jakby wcale na to nie zwrócił uwagi. Był nadal skupiony i zajęty swymi myślami, nie czuło się w nim jednak tej melancholii i bezradności, jaka go cechowała ostatnio. Wyprostował się, spod zsuniętych brwi wybiegło dawno już niewidziane, spokojne i dziwnie jasne spojrzenie. — Coś gnębi cię jeszcze? — zastanowił się Moćko. — Nie. Obliczam tylko, kiedy należy wyruszyć. I w jaki sposób sprowadzić tutaj Fryderykową? — Chcesz zabrać ją z sobą? — Oczywiście. Jest przecież pod moją opieką. — Pojadę po nią jutro. Szybko już teraz i zgodnie omówili najrozmaitsze szczegóły. Jędra widząc, że rozmowę można uznać właściwie za zakończoną, zaczął się żegnać. — Jak to — Moćko przeraził się nie na żarty — chcesz znowu wyruszyć w drogę? Przez puszczę, samotnie? Człowieku, ponad czterdzieści kilometrów przed tobą! Padniesz po drodze i tylko dziki zwierz będzie miał z ciebie pociechę!... — Muszę. Wiecie, jak to jest z moim starym... Wie, że wyszedłem na polowanie. Gdybym dziś nie wrócił, musiałbym pracować nadmiernie głową. A jej też nie należy przemęczać. Jędra roześmiał się i przeszedł do drugiej izby. Moćkowa, nie zorientowana w jego rodzinnych stosunkach, załamała ręce i zaczęła rozwodzić się nad lekkomyślnością takiej decyzji. — Dokąd panu tak spieszno? — zapytała wreszcie dość szorstko, gdyż jego upór wytrącił ją z równowagi. — Do tej nędzy? — Nie, do Parany — Jędra beztrosko zarzucił na ramię strzelbę. — To jednak uciążliwa i długa droga. Muszę więc przedtem dobrze wyćwiczyć nogi. IV W tydzień później Zaporski był już w Desterro. Ta malowniczo położona na przybrzeżnej wyspie stolica prowincji Santa Catharina mogła zaimponować przybyszowi z głębi kraju zarówno rozmiarami, jak i sporą ilością murowanych budynków, lecz w nim wzbudziła tylko nieokreślony niepokój. Gdzie się ruszył, słyszał język niemiecki, na każdym prawie sklepie było widać niemieckie napisy. Wstąpił na chwilę do pałacu rządowego i przeszedł się po korytarzach, pragnąc zorientować się w sytuacji. Niestety, Moćko miał rację: nawet tutaj Brazylijczycy nie mieli przewagi. Kiedy indziej podcięłoby to chyba w nim wiarę we własne siły i możliwości, dziś jednak spłynęło jak woda. Raźnie kroczył ulicami, gawędził wesoło z każdym, kto miał na to ochotę, jak ongiś w Itajahy, gdy zeszedł ze statku na ląd — chwytał w lot potrzebne mu wiadomości. Fryderykowa była mile zaskoczona tą nieoczekiwaną przemianą i nie ukrywała swego zachwytu. Sekundował jej Brazylijczyk, u którego wynajęli mieszkanie. Chłop miał niewiele roboty, a za to dużo pieniędzy i jeszcze więcej dobrego humoru, cieszył się więc, że znalazł nareszcie kompana. Ledwie się poznali, przegadali całą godzinę. Wieczorem zaś zaprosił ich na kolację, a następnego dnia już ramię w ramię spacerowali po mieście. — Nie zna pan kogoś w kancelarii prezydenta? — zagadnął Zaporski znienacka. Brazylijczyk szeroko zatoczył ręką. — Całe miasto to moi dobrzy znajomi — odparł. — A w kancelarii? Kto panu potrzebny? Jest tam Reinhold, Stephan, Bretman... — Niemcy? — Niemcy. — A nie ma jakiegoś Brazyliczyka? Gospodarz popatrzył na niego bystro. — Woli pan załatwiać sprawy z Brazylijczykiem? — ściszył od razu głos. — Coś z polityki?... — Właśnie. Zaporski tajemniczo przymrużył oczy. Zdążył już zauważyć, że w tym mieście jest to jakby tajemny znak, otwierający niejedne drzwi, a przy tym dodający dużo powagi i ucinający natychmiast rozmowę, gdy temat był niewygodny. Nie dziwił się temu specjalnie. Umysły były rozgorączkowane, ustąpił bowiem obrany w kwietniu prezydent Galvao, a nowy, Ferreira Corre, dopiero co zaczął rządzić. Temu zresztą też nie przepowiadano zbyt długiego urzędowania i spodziewano się lada chwila przewrotu. Postanowił więc działać ostrożnie, aby nie postawić przypadkiem na złego konia. — Z błahej sprawy nie czyniłby pan tajemnicy — gospodarz, najwyraźniej przejęty tym znakiem, sam próbował odgadnąć resztę. — A że pan nie chce załatwiać z Niemcami, daje to do myślenia... Czy prokurator byłby odpowiedni dla pana? Urząd poważny. I człowiek też. — Brazylijczyk? — Brazylijczyk! Zaporski przystanął i z nagłej uciechy zaczął klepać go po ramieniu. — Trafił pan w sedno! — wykrzyknął. — Właśnie taki człowiek jest mi potrzebny! Teraz gospodarz mrugnął na niego porozumiewawczo. — Wszystko rozumiem — rzekł szeptem. — Ostatnio, dranie, bardzo podnieśli głowy, należy to jakoś ukrócić... Idę natychmiast do prokuratora i zapowiem pańską wizytę. Mieszka w jednym z tych moich domków za kościołem, a że żyję z nim w wielkiej przyjaźni, na pewno niczego nam nie odmówi. Brawo, senhor Zaporski! Wygramy sprawę! Nic nie przesadził. Prokurator, zajmujący obecnie wysokie stanowisko w kancelarii prezydenta, okazał się przemiłym człowiekiem, a że słyszał nawet o Polsce i dużo wiedział o powstaniu styczniowym, nie potrzeba mu było zbyt wiele tłumaczyć. Kiedy jednak Zaporski wyraził przypuszczenie, że dokument jest najprawdopodobniej przetrzymywany złośliwie w jego urzędzie, popatrzył na niego nieufnie. — Chyba za śmiałe wyciąga pan wnioski — rzekł chłodno. — To niemożliwe! Zaporski speszył się. Targnęła nim obawa, że zbyt szybko zmierza do celu, ponieważ jednak na odwrót już było za późno, raz jeszcze opisał szczegółowo przebieg rozmowy z cesarzem. — Nazajutrz po audiencji — kończył — udałem się do kancelarii cesarskiej. Na podaniu była decyzja, którą mi odczytano. I zapewniono, że zezwolenie na opuszczenie Sixteen-Lots zostanie wysłane do Desterro najpóźniej w ciągu tygodnia. Czy więc możliwe, aby tu do tej pory nie doszło? Prokurator milczał przez dłuższy czas. — Dobrze, każę poszukać — odezwał się wreszcie. — Proszę przyjść do mnie jutro. Zniknęła zupełnie jego początkowa życzliwość. Zaporski przejął się tym mocno, a gdy go ujrzał nazajutrz, stracił wszelką nadzieję. Wydał mu się jeszcze bardziej oschły i nawet nie zaprosił do środka. — Miał pan rację — oświadczył zwięźle. — Dokument jest. Chciałby pan, oczywiście, otrzymać kopię. Zgoda. Wręczę ją panu za tydzień. — Nie można wcześniej?... — Nie! Prokurator wyciągnął rękę na pożegnanie. Zaporski nic z tego nie mógł zrozumieć. Przecież miał rację, znalazła się zguba. A tu ani odrobiny uprzejmości, ani cienia uśmiechu... Osowiały i dręczony złymi myślami, powlókł się powoli do domu. Przed wejściem natknął się na gospodarza, który jakby tu czyhał na niego specjalnie. — Jak zdrowie, serihor Zaporski? — wybiegł mu radośnie naprzeciw. — Co się stało?... — zaniepokoił się, nie widząc na jego twarzy uśmiechu. — Sprawa rozwija się niepomyślnie? — Chyba pomyślnie. A jednak... Gospodarz wziął go pod ramię i zaprowadził do swego mieszkania. — Nie pytałem dotychczas o nic — przemówił serdecznie. — Wydaje mi się jednak, że w tej chwili powinien pan coś niecoś powiedzieć. Co to za sprawa? I co pana gryzie? Zaporski tym razem nic nie ukrywał. Doszedł do wniosku, że na tym człowieku, który mu oddał tak nieocenione usługi, można całkowicie polegać, a zresztą tajemnica właściwie już nie była potrzebna. Jeśli pismo znaleziono, szum koło niego na pewno był wielki. Mówił więc jasno, bez niedomówień, w słowa wkładał coraz więcej uczucia. Brazylijczyk zaklął niekiedy pod nosem, lecz wysłuchał cierpliwie do końca. — A widzi pan: od razu lżej — uśmiechnął się. — Najlepszym lekarstwem na kłopoty jest dobry przyjaciel. Ja też nie rozumiem, dlaczego prokurator zachował się tak dziwnie, lecz postaram się to zaraz wyjaśnić. Niech pan nie wychodzi z domu, dopóki nie wrócę. Nie było go ze trzy godziny. Za to gdy pojawił się znowu, był tak szczęśliwy, że Fryderykowa, doskonale wprowadzona we wszystko, zaczęła natychmiast naparzać kawę. — Senhor Zaporski, pan jest wspaniałym człowiekiem! — uniósł się w entuzjastycznych okrzykach. — Pan chce dokonać wielkiego dzieła, ożywić bezludną prawie dotychczas Paranę! Dopiero sędzia Franco otworzył mi oczy... I wiem nareszcie, co to jest Polska i kim są Polacy! Opowiadał dość chaotycznie z tą żywiołowością południowca, któremu podniecenie często zapiera oddech, ale i z jego zachwycającą prostotą, w której przebija wprawdzie niekiedy naiwność, lecz ani przez chwilę nie brakuje szczerego i głębokiego uczucia. Z powodzi słów wyłaniały się jednak stopniowo fakty. Oto w innym z jego domków zamieszkał przejazdem Parańczyk — doktor Franco, sędzia federalny z prowincji Rio Grande do Sul, udający się do krewnych w Kurytybie na urlop. Właśnie jemu złożył wizytę. Zamierzał go prosić tylko, aby wybadał nieznacznie prokuratora, co się właściwie kryje za jego oschłością, lecz już skutek pierwszych jego słów był zupełnie niezwykły. Sędzia zapalił się do projektu, rozwiódł się nad korzyściami, jakie może on przynieść Paranie, wykazał wielką znajomość spraw polskich, wspomniał ciepło o oficerze z powstania, z którym zetknął się na południu. A potem... — A potem — gospodarz w triumfalnym geście podniósł do góry rękę — poszliśmy obaj do prokuratora! Senhor Zaporski, co to była za wspaniała rozmowa!... Będę ją pamiętał do końca życia. Musi pan natychmiast jechać do Kurytyby! — skupił się naraz. — Niemcy chcą panu zająć najlepsze ziemie! — Niemcy?... — Właśnie oni. Tak twierdzi prokurator, a on wie dobrze, co w trawie piszczy. Zlękli się podobno tego cesarskiego dekretu i dlatego tak głęboko schowali go w aktach. Aby pan ze swymi ludźmi nie wyprzedził ich w Kurytybie. Stali się bardzo ruchliwi. Z Blumenau wciąż płyną listy do Parany, krążą też wysłannicy. Trzeba się bardzo śpieszyć, senhor Zaporski! — Bez odpisu zezwolenia nie mogę przecież wyjechać... Brazylijczyk parsknął śmiechem. — A od czego przyjaciele, senhor Zaporski? — Odpis otrzyma pan jutro. Sędzia naglił, prokurator się zobowiązał. A wie pan, dlaczego był taki oschły? — ściszył nagle głos. — Z wściekłości. Oczywiście nie na pana, lecz na tych drani, którzy ukryli pismo. Chciał ich oddać pod sąd, a pana powołać na świadka! — I co? — zainteresowała się żywo Fryderykowa. Brazylijczyk rozłożył ręce w geście pełnym rozpaczy. — I nic! — wybuchnął. — Rozumie pani: nowy prezydent... Boi się o swój fotel i nie chce narażać nikomu. Zwłaszcza Niemcom. Mają tu oni ogromne wpływy. Westchnął ciężko, ale zaraz rozjaśnił twarz. — Nie szkodzi — dodał. — Prokurator, wiadomo: pamięć ma świetną, toteż wcześniej czy później weźmie kogoś za kark. Ale to nasza, brazylijska sprawa. Niech pan nie zaprząta sobie nią głowy. Przed panem Parana, serihor Zaporski! Prokurator powtórzył nazajutrz prawie te same słowa. Gdy weszli we dwójkę do jego mieszkania, zaprosił natychmiast do środka, wręczył odpis, nie szczędził uprzejmych słów. Z poprzedniej oschłości nie pozostało żadnego śladu. Przy kawie wypytywał się z zaciekawieniem o najrozmaitsze szczegóły, zainteresował się nawet Siołkowicami, rzucał często pytania na temat Sixteen- Lots, Blumenau i kolonii niemieckich. Aż niespodziewanie popadł w głęboką zadumę. Zaporski osądził, że jest to znak do zakończenia tej miłej wizyty. — Niech pan nie odchodzi — powstrzymał go prokurator. — Zamyśliłem się nad kłopotami, które na pana czekają. Ma pan niełatwą drogę przed sobą, senhor Zaporski... Wpatrzył się w niego bacznie. — Niełatwą — powtórzył. — Ci w Sixteen-Lots narobili chyba niemało długów? I do tego u Niemców... Tak, to jest największy szkopuł. Oni będą umieli odpowiednio go wykorzystać i zasłonić się prawem, a prawo u nas, niestety, jeszcze bardzo jest zacofane. No cóż, będziemy czuwali... Czy pozostawił pan kogoś w Santa Catharinie, z kim mógłbym, w razie potrzeby, rozmawiać? Gdy usłyszał o Moćce, wypytał o niego szczegółowo i zanotował jego nazwisko. Zaporski wstał. — Niech pan będzie jednak dobrej myśli — prokurator uśmiechnął się życzliwie, wyciągając rękę na pożegnanie. — Jeśli tym z Sixteen-Lots uda się przedostać szczęśliwie do portu, resztę załatwię. Proszę uprzedzić ich tylko po cichu: niech się nie cofną, choćby zaczęły sypać się na nich kule. Zaporski pobladł. — Przewiduje pan i taką możliwość?... — zapytał trwożnie. — Przewidzieć należy wszystko. Aha, jeszcze jedno! Proszę ich pouczyć, że przed wyjazdem powinni złożyć wykaz swych długów u zastępcy delegata kolonizacyjnego w Brusque. Niech to zrobią jednak w ostatniej chwili. — To ważne?... — Bardzo ważne. No, życzę powodzenia, senhor Zaporski! W trudnych chwilach niech pan zawsze pamięta, że wśród nas ma pan oddanych przyjaciół. — Brazylijskich przyjaciół! — uzupełnił gospodarz entuzjastycznie. — Na nich może pan zawsze liczyć, senhor Zaporski! V Jak zazwyczaj w godzinach południowych, w oberży było zupełnie pusto, Leitner wziął więc gitarę do ręki, wyszedł na zewnątrz i usiadłszy w cieniu, z lekka uderzył w struny. Lubił ten instrument. Przy jego dźwiękach przenosił się myślami do pięknego Tyrolu, w swoje strony rodzinne, gdzie uganiał się za młodu po stokach górskich za bydłem. Na starość los go zagnał do Kurytyby. Żyć miał z czego: i oberża, i piwo własnego wyrobu przynosiły mu niezłe zyski, lecz zadowolenia nie zyskał. Tam w starym kraju trudniej było o zarobek, niekiedy zakradała się nawet nędza. Wszystko wyglądało jednak jakcś inaczej, bardziej przemawiało do serca. Tutaj nie było właściwie nawet na co popatrzyć. Oto lichy parkan: zagradza krowom drogę, aby nie weszły do mieszkań... A tam kilkadziesiąt ruder, zwanych szumnie domami, na tle których trzy murowane kamieniczki prezentują się jak pałace. Ulice?... Owszem, są. Mają nawet bardzo ładne nazwy, lecz w czasie ulewy przemieniają się w bagna. Gdzie rzucić okiem — śmietniska, w oddali błotniste łąki, dokoła step. Brudne, bardzo skromne miasteczko. A przecież w Paranie jest ono największe i stanowi stolicę prowincji... Leitner, jakby chcąc odegnać od siebie niedobre myśli, mocniej uderzył w struny, zanucił do wtóru, stopniowo rozjaśniał twarz. Szara rzeczywistość zniknęła, przed oczyma zaczęły się przesuwać inne obrazy: barwne i urzekające malowniczością jak Tyrol na wiosnę, miłe jak to wszystko, co ukochał od dziecka. I tak tęskne, jak ta melodia, którą w tej chwili grał... Rozległ się skrzyp. Leitner nie przerwał gry, uniósł jednakże głowę. Od Gór Nadmorskich nadjeżdżała karosa — ten ciężki powóz brazylijski o pełnych kołach, którego początków trzeba by szukać gdzieś w zamierzchłej przeszłości. Znał ją od dawna, toteż go nie dziwiła, przyglądał się jednak z zaciekawieniem; bądź co bądź, stanowiła jakąś rozrywkę. A już ucieszył się szczerze, gdy zatrzymała się przed jego oberżą. — Proszę, proszę serdecznie! — podbiegł do wozu i pomógł wysiąść leciwej damie. — U mnie zawsze się znajdzie dobre piwo i smaczny posiłek. — A miejsce do spania? Z wehikułu wyskoczył Zaporski. Leitner rzucił na niego okiem i po przyjacielsku rozłożył ręce. — Jest więc i towarzysz! — ucieszył się. — Doskonale, znajdzie się także oddzielny pokoik. Takiej kobiety — dodał szarmancko — już nie wypuszczę! I nie wypuścił. Pokoik był schludny i urządzony wygodnie, lecz że przylegał do wielkiej sali, w której zbierali się goście, Zaporski nie był z niego zbytnio zadowolony. Nie szukał jednak gdzie indziej. Leitner był przemiłym człowiekiem i zaprzyjaźnić się z nim było łatwo, a taka przyjaźń była mu bardzo potrzebna. Nie znał tu przecież nikogo, nie orientował się w miejscowych stosunkach, nie bardzo wiedział, gdzie zwrócić kroki. Gdy zaś zebrał trochę wiadomości, zaczął go ogarniać niepokój. Parana potrzebowała osadników, to prawda; mówiono o tym powszechnie. W kwietniu sejm prowincjonalny uchwalił nawet specjalne kredyty. Ale nikt jeszcze dotąd nie pomyślał, jak zabrać się do tej akcji i gdzie rozmieścić ludzi, jeśli w końcu przybędą. Odbywały się podobno jakieś zebrania, powstawały komisje, radzono ciągle nad wydatkami. Ale jak do tej pory, wszystko było jeszcze w sferze projektów. Zaporski posłuchał, dość melancholijnie pokiwał głową i wkrótce położył się spać. Był za bardzo zmęczony podróżą, aby zbyt długo rozmyślać. Za to nazajutrz zachowywał się jak w Desterro. Przebiegł miasteczko we wszystkich kierunkach, wstąpił na chwilę do kościoła i wreszcie zaczął myszkować po okolicy. Jak sięgnąć okiem — rozciągał się pofalowany, z rzadka tylko porosły krzewiną i piniorami, rozległy step, zamknięty dopiero na horyzoncie nierównymi smugami puszczy. Bliżej osiedla widziało się jeszcze jakiś ruch, nieco jednak dalej tylko wyjątkowo ukazał się jeździec lub karawana mułów, przybywająca z głębi kraju z produktami przeznaczonymi na sprzedaż. — Bezludzie dokoła. — Zaporski podsumował przy obiedzie swoje pierwsze wrażenia. — Nikt się nie chce osiedlać? — Ano, nie chce — odparł obojętnie Leitner. — Jest już w mieście ponad sześciuset Francuzów, sporo Anglików i Niemców. Tulą się do tych kurytybskich śmieci jak kurczęta do kwoki. Nic dziwnego: na uprawie ziemi zarabia się tutaj mało. — Nieurodzajna? — Bardzo urodzajna. Może właśnie dlatego nikt jej tu specjalnie nie lubi — uśmiechnął się. — Brudzi zanadto ręce. Po południu Zaporski obejrzał okoliczne łąki, wstąpił do młynów mielących herwę — tę słynną parańską herbatę, stanowiącą największe bogactwo prowincji i wywożoną masowo do Argentyny — a potem zapędził się daleko na północ. Gdy wrócił, było już ciemno, przemknął więc nieznacznie przez zatłoczoną salę gościnną i wszedł do swego pokoju. Ponieważ Fryderykowa spała, zjadł coś niecoś po ciemku i położył się także. Obudziły go niespodziewanie głośne okrzyki. Zdziwił się nieco. Musiało być późno, na sali bowiem panowała zupełna cisza, drzwi od oberży były zamknięte. Ktoś tam dobijał się jednak do nich nieustępliwie i wreszcie po długich targach Leitner otworzył. Po chwili dał się słyszeć za ścianą brzęk kufli, cicha początkowo rozmowa stawała się coraz głośniejsza. Naraz bacznie nadstawił uszu. Nie mogło być wątpliwości: coraz częściej padało w niej jego nazwisko!... — Nie śpi pan? — do pokoju cicho wsunął się oberżysta. — Ci późni goście chcą się koniecznie z panem zobaczyć. — Co za jedni? — Dwaj niemieccy inżynierowie, budujący drogę do Matto Grosso. Jest z nimi zamożny fazendeiro znad Tibagy. Znam ich z widzenia. Nie trzeba się niczego obawiać. Gdy Zaporski znalazł się wśród nich, nie mógł się oprzeć zdumieniu. Sądząc z ich zachowania się na ulicy, był przekonany, że nieźle mają już w czubie i wstąpili tu tylko, aby ochłodzić się po jakiejś libacji. A jednak teraz, patrząc na nich, był pewien, że przedtem wcale nie zaglądali do butelki czy kufla. Zachowywali się bardzo uprzejmie; gdy Leitner wspomniał o Fryderykowej, natychmiast ściszyli głos. Zaraz zresztą wyjaśnili cel swojego późnego przybycia. W Kurytybie załatwiali pilne sprawy służbowe i wczesnym rankiem ruszają w drogę. Potrzebny im doświadczony kierownik robót, a że dowiedzieli się przypadkowo o jego przyjeździe, wstąpili tutaj, aby go namówić na tę posadę. — Z nieba pan nam spadł — jeden z inżynierów objął go pełnym życzliwości spojrzeniem. — W Kurytybie ludzi nie brakuje, a jednak niełatwo o takiego, który by odpowiadał naszym potrzebom. Jeden zna się na materiałach, inny ma jakie takie pojęcie o kierowaniu robotnikami i umie odczytać plany, trzeci znów potrafi poprowadzić administrację. Takiego, który by potrafił połączyć to wszystko w jednym ręku, nie ma. Pan zaś doskonale nadaje się do tej roboty. Wiemy, jak pan pracował nad Itapawą, mamy stamtąd doskonałe opinie. Toteż... Coraz przyjemniejsze padały słowa. Zaporski pokraśniał słysząc liczne pochwały, coraz wdzięczniej wspominał w myśli swego dawnego zwierzchnika. Nie wątpił, że właśnie od niego otrzymali te informacje. Ci budowniczowie dróg w Brazylii znali się świetnie, wymieniali wciąż listy, przekazywali sobie nawzajem roboty. Mogli więc przy okazji i jego wpisać do swego rejestru. Przecież nad Itapawą rzeczywiście pracował sumiennie, z pasją, z takim oddaniem jakby to była droga prowadząca do jego własnej zagrody. Ci ludzie wiedzieli o tym doskonale i nie kryli swego uznania. Dawali też wspaniałe warunki: podwójną pensję, wysokie diety, dodatkowe nagrody za szybciej wykonane odcinki, gratyfikacje na koniec roku... Zaporski oparł głowę na rękach. Wielka to była pokusa. Pieniądze bardzo by się przydały, skromne oszczędności wyczerpywały się szybko. Odezwała się też ambicja: przecież to stanowisko bardzo odpowiedzialne, mogłoby mu otworzyć drogę do wielkiej kariery, wprowadzić w klan inżynierski. A jednak... Wraz ze wspomnieniami znad Itapawy napłynęły też inne, jakieś bardzo męczące, szarpiące duszę jak wyrzuty sumienia. Nie po to przecież tu przybył... Należy wyrównać rachunek z tymi z Sixteen-Lots, osadzić ich w dobrych warunkach. To im obiecał. I ma w ręku najważniejszy dla nich dokument... Inżynier skończył. Zaporski uniósł powoli głowę. — Niestety — westchnął — chwilowo muszę tutaj pozostać. Gdyby można się było zgłosić za miesiąc lub dwa... Inżynier popatrzył na niego z niewiarą. — Żartuje pan chyba — rzekł. — Chce pan przepuścić taką okazję? Czekać nie możemy. Dajemy panu bardzo odpowiedzialne stanowisko i sam pan chyba rozumie, że musimy je obsadzić natychmiast. Radzę więc dobrze się zastanowić. Zaporski osowiał. Kruszyły jego wolę te słowa pełne życzliwości i przyjacielskiego wyrzutu, nęciła podróż. A zaraz, jak gdyby chcąc świadomie wykorzystać tę jego słabość, poddano go cięższej próbie. Poruszył się fazendeiro. Z tajemniczym uśmiechem wyciągnął powoli z kieszeni szklaną kasetkę, zakołysał nią kilkakrotnie, przechylił i ostrożnie zaczął wysypywać na stół jej całą zawartość. Zaporski znieruchomiał. Nie widział dotąd nigdy takiego olbrzymiego bogactwa. Skrzyły się przed nim najprawdziwsze diamenty, toczyły się bryłki złota. A fazendeiro, jak zręczny sztukmistrz umiejący wykorzystać właściwie chwilę, przesuwał je delikatnie, ustawiał pod światło, umiejętnie poruszał świecą. — Ładne, nieprawda? — gawędził cicho. — A jakie ciężkie!... Każdy kamyk wart kilka tysięcy. A wie pan, gdzie można zebrać taki majątek? Właśnie przy drodze do Matto Grosso. Nad Tibagy... Nie podnosił głosu. Mimo to rozbrzmiewał on coraz dźwięczniej. — Piękny tam kraj. Diamentów i złota pod dostatkiem, nawet robotnicy znajdują je często. Ale i ziemia żyzna. Właśnie dlatego tam siedzę i dokupuję wciąż nowej. Dziś bardzo tania. Ale gdy droga zostanie ukończona... Zaporski oderwał nareszcie oczy od złota. — Mówi pan: tania? — zapytał żywo. — I można jeszcze zakupić? — Ile dusza zapragnie. Chciałby się pan także osiedlić? Doskonale. Pomogę znaleźć tak piękne tereny, o jakich pan nawet nie marzy! — A gdyby było potrzeba więcej?... Dla kilkudziesięciu rodzin? Fazendeiro klasnął w ręce z uciechy. — Rozumiem: chce pan mieć sąsiedztwo i założyć kolonię europejską! — wykrzyknął. — Senhor Zaporski, to doskonały interes! Nad Tibagy ziemi ciągle jeszcze w bród, a że żyzna, nabierze szybko wartości. Będzie pan tam mógł umieścić nie kilkadziesiąt, a kilka tysięcy rodzin. Pieniędzy na zakup nie braknie, bo na budowie zarobi pan dużo. I proszę się nie martwić o resztę. Wszystko panu ułatwię! Zaczął go poklepywać po przyjacielsku. Powstał gwar, reszta bowiem wspomogła go w tym entuzjazmie i ze swej strony nie szczędziła obietnic. — Herr Zaporski — inżynier wstał i mocno uścisnął mu rękę — sprawa więc załatwiona. Warunki podałem, w drodze zawrzemy umowę. A rano przysyłam konie. Zaporski przesunął ręką po czole, jakby chciał zdjąć z siebie czar, który go tak niespodziewanie usidlił. — Wciąż się zastanawiam... — próbował wykrzesać z siebie jakąś energię. — Gdyby można było odłożyć wyjazd choćby na... — Nie można! — przerwał mu wesoło inżynier. — Choćby dlatego, że w drodze chcemy mieć towarzystwo. Życzę zatem przyjemnej nocy i radzę wyspać się dobrze. Ruszamy wcześnie. Zaporski znowu znalazł się w łóżku. Zamknął oczy, lecz obrazy nie znikły. Widział wciąż uśmiechniętą twarz inżyniera i tę młodszą, ale niemniej życzliwą twarz jego kolegi; przesuwał się fazendeiro, skrzyły się diamenty, błyskało co chwila złoto. Wielkie bogactwo!... A gdyby i jemu tak dopisało szczęście? Można by rzeczywiście zakupić nad Tibagy wielkie tereny. Ziemia tu tania. A zresztą i posada da mu przecież niemało. Spadłyby z głowy wszelkie kłopoty, ci z Sixteen-Lots nie potrzebowaliby się o nic martwić. Szybko i sprawnie powstałaby wtedy pierwsza polska kolonia. Tam właśnie, przy drodze do Matto Grosso, która mocną nicią związałaby ją z Kurytybą... Myśli urwały się nagle. Przed oberżą rozległy się znów głośne klaskania i rozhowory, a wkrótce weszła do sali jakaś większa gromada. — Kie licho? — mruknął Zaporski w złości, gdyż i teraz zaczęto powtarzać z wielkim uporem jego nazwisko. — Skąd taka sława?... Ledwie przyjechałem, zna mnie już całe miasto!... Ubrał się i ukazał na sali, zanim go zdążono zaprosić. W porównaniu z poprzednimi gośćmi, ubranymi schludnie i elegancko, ci wydali mu się niezwykle skromni, a przy tym hałaśliwi nad miarę. Coś ich najwidoczniej wzburzyło. Byli rozgorączkowani, padały gniewne uwagi, ktoś zaklął. Zaniepokoiło go to w pierwszej chwili, lecz zaraz zniknęły obawy. Na jego widok zapadła zupełna cisza i zmieniły się twarze: gniew umknął, jego miejsce zajęła dość natarczywa, chociaż nie pozbawiona szacunku, ciekawość. Z gromady wystąpił postawny mężczyzna o twarzy energicznej i bystrej. — Schmidt jestem — przedstawił się po niemiecku. — Proszę nam wybaczyć, że przybywamy tak późno, lecz dopiero co skończyliśmy zebranie, a sprawa pilna. Powiem na wstępie: znamy pana dobrze. Zaporski zacisnął usta. Coś zaczęło mu się nie podobać w tych wieczornych wizytach. — Zaskoczyłem pana tym oświadczeniem? — Schmidt dobrodusznie pokiwał głową. — No cóż, potwierdzam: dobrze znamy. Jesteśmy przecież wszyscy Niemcami i każdy ma brata czy swata w Blumenau czy w Dona Francisca. Wiemy więc doskonale, co się dzieje w sąsiedniej prowincji, słyszeliśmy też niejedno o nauczycielu, który musiał rozwiązać szkołę z powodu intryg tamtejszej administracji. Tak, panie Zaporski, doskonale znamy całą historię! Wiemy nawet więcej: był pan w seminarium duchownym w Opolu. A taki człowiek jest nam bardzo potrzebny. Toteż gdy na dzisiejszym zebraniu furman, który pana tu przywiózł, wspomniał, że pan już znajduje się w Kurytybie... Zaporski coraz szerzej otwierał oczy. Schmidt wprowadzał go w miejscowe stosunki. Niemcy byli podzieleni na dwa obozy. W jednym skupiali się ludzie zamożni, często arystokraci, każdy stawiał przed nazwiskiem szlacheckie „von”. W drugim ci, którzy stali w tej chwili przed nim. Reprezentowali oni demokratyczne Niemiecko-Brazylijskie Kolegium, złożone wyłącznie z robotników i rzemieślników. W większości ewangelicy — założyli własny zbór, a przy nim szkółkę dla dzieci, i powołali pastora, który równocześnie prowadzi lekcje. Źle trafili. Pastor od pewnego czasu robi to tylko, co każą mu tamci, a z ich opinią przestał się liczyć zupełnie. — My zaś nie możemy się na to zgodzić! — Schmidt przemawiał coraz dobitniej. — Nie chcemy, aby uczono nasze dzieci, że naród niemiecki nie ma sobie równych, bo to nieprawda. Nie chcemy, aby śpiewały one pruskie wojskowe piosenki, bo żyjemy w Brazylii. Chcemy natomiast, aby zamiast pogardy i buty wyrabiano w nich poczucie szacunku dla wszystkich ludzi i wszystkich narodów. Chcemy, aby takie same słowa padały z naszej kościelnej mównicy. Dziś jest na odwrót. Tak nakazują arystokraci, a pastor stosuje się ściśle do ich poleceń. Toteż jutro usuwamy pastora — za nami bezwzględna większość. 1 tą większością powołujemy pana na jego miejsce! Świetnym musiał być mówcą. Zaporski uległ bezwiednie urokowi tych mocnych słów i w pewnej chwili wydało mu się, że Schmidt sięgnął w głąb jego duszy i wydobywa z niej myśli, zrodzone w tych dawnych czasach, gdy patrzył własnymi oczyma na pruskie mundury i pruską brutalność. Kiedy jednak padły ostatnie zdania, zląkł się nagle, że chyba za tym wszystkim kryje się żart. — Ktoś was musiał wprowadzić w błąd — przemówił ostrożnie. — Byłem nauczycielem i uczyć mogę. Ale na pewno nie nadaję się na pastora. Choćby dlatego, że nie jestem ewangelikiem. Schmidt wziął go za rękę. — To nie przeszkoda — rzekł ciepło. — W naszym zborze ten jest pastorem, kogo my powołamy na stanowisko. A pan nadaje się doskonale. Powtarzam za tymi z Blumenau, którzy posyłali dzieci do pańskiej szkoły: świetnie pan uczy! Tak właśnie, jak my sobie życzymy: bez pruskiego drylu i bez pruskich przyśpiewek. Toteż nie może pan odmówić współpracy. Przecież to nasz wspólny interes! Zaporski zwiesił bezradnie głowę. Czuł odruchową sympatię do tego człowieka, który w tak zdecydowany sposób wypowiadał wojnę prusactwu, i kiedy indziej wdałby się z nim może w dłuższą rozmowę. Teraz przeszkadzało mu wspomnienie poprzedniej wizyty; zbyt blisko była doskonała posada, zbyt pięknie rysowały się tereny przyszłej kolonii nad drogą do Matto Grosso. Poczuł się nagle bardzo zmęczony. — Odłóżmy tę sprawę do jutra — rzekł cicho. — Nie doszedłem jeszcze do siebie po uciążliwej podróży... Nie spał prawie wcale tej nocy. Za dużo było wrażeń, zbyt gwałtownie kłębiły się myśli. Gdy się ocknął z półdrzemki, w jaką zapadł nad ranem, do okna zaglądały właśnie pierwsze promienie słońca. W chwilę zaś później rozległo się na ulicy klaskanie. Przyjechał młodszy z inżynierów i przyprowadził konie. — Niech go pan przepędzi do wszystkich diabłów! — Zaporski na ten widok wpadł w rozdrażnienie. — Nie pojadę! Leitner, do którego były zwrócone te słowa, machnął wesoło ręką. — Przepędzę — odrzekł. — Jest pan ciężko chory. O wyjeździe nie może być mowy: tyfus! Na ulicy dały się słyszeć wkrótce przekleństwa, konie ruszyły dalej. Zaporski odzyskał humor. Przestały na niego działać diamenty i złoto, niewyspanie odebrało chęć do podróży, przybladł urok świetnej posady. Jedynie jeszcze Tibagy próbowała się przypomnieć od czasu do czasu, lecz w świetle poranka straciła wiele uroku; coraz bardziej bowiem przyćmiewała ją wielka odległość. Jaśniej dziś patrzył na wczorajsze projekty, dokładniej przypomniały się obowiązki. Kiedy więc pojawił się Schmidt z kilkoma przyjaciółmi, i jego postanowił odprawić z kwitkiem. — Wczoraj byłem senny i może powiedziałem coś, co mogliście poczytać za zgodę — tłumaczył się, pragnąc złagodzić nieprzyjemną dla nich decyzję. — Rozumiecie sami: jako katolik... Schmidt podsunął mu krzesło i usiadł obok. — Herr Zaporski — spokojnie wysuwał znowu swe argumenty — jest pan chrześcijaninem i to w zupełności wystarczy. Przemawiał dość długo, lecz nic nie osiągnął. W zakłopotaniu raz i drugi przeczesał palcami włosy. — Doprawdy nie wiem, jak do pana przemawiać... — westchnął. — A może?... — zastanowił się nagle. — A może byli już u pana ci inżynierowie budujący drogę do Matto Grosso? I ten fazendeiro? Wpatrzył się w niego przenikliwie i tyle było w jego oczach wyrzutu, że Zaporski poczuł się tak, jak gdyby popełnił śmiertelny grzech. — Pan ich zna?... — bąknął speszony. — Skąd... Schmidt z lekka uderzył w stół. — A więc byli, łajdaki! — rzekł gniewnie. — Czy ich znam? Mogę nawet powiedzieć, jakich użyli na pana sposobów! Świetna posada, diamenty i złoto, może nawet tereny nad Tibagy, nadające się rzekomo dla osadników. Nie tak było? A wie pan, na czym im zależało najwięcej? Podniósł palec do góry jak wyrobiony mówca, który chce wzmocnić efekt. — Na wywiezieniu pana jak najdalej od Kurytyby! — wypalił. — Błysnęli panu przed oczyma złotem, chcą dać rzeczywiście dobrą posadę. Wiadomo: młody człowiek łatwo ulega pokusie. Zręcznie zagrali. A co było stawką? Ten dokument cesarski! Dla nich jest on niewygodny, gdyż mają własne projekty. I co? Wyraził pan może zgodę? Wpatrzył się znów przenikliwie. Zaporski poczerwieniał. Trochę było mu wstyd, że o mało nie dał się wciągnąć w pułapkę, a równocześnie targnął nim nagły niepokój. Przecież prokurator z Desterro przewidział poważne kłopoty. I oto zaczynają się sprawdzać te przepowiednie... — Dziwi się pan pewnie, że znam takie szczegóły — Schmidt, widząc jego zmieszanie, sam zabrał głos, aby ułatwić mu sytuację. — Otóż wczoraj odbyło się również inne zebranie, na którym omawiano te wszystkie sprawy, a że brał w nim udział jeden z naszych przyjaciół, wiemy, co trzeba. Chciałem pana spytać jeszcze o jedno. Ostatnio mieszkał pan w Gaspar. Tak, tak, o tym też wiemy... Znał pan tam Krausa? Zaporski skinął głową w milczeniu. — Uprzedzam zatem życzliwie — ciągnął Schmidt dalej. — Kraus przeprowadził się obecnie do Kurytyby i wkrótce zamierza otworzyć sklepik. Tam zbankrutował. Niezależnie od tego kręci się koło komisji kolonizacyjnej i chyba obejmie jakąś funkcję. Ci inżynierowie i on — to ludzie z tej samej spółki, z którą toczymy wojnę. Zaporski wstał i w wielkim zdenerwowaniu zaczął się przechadzać po izbie. Schmidt obserwował go uważnie i naraz na jego twarzy osiadła głęboka zaduma. — Niech pan usiądzie — przemówił ciepło. — I proszę nas przypadkiem nie zaliczyć do swoich wrogów. Jest pan ciekaw, dlaczego mówię z taką szczerością?... Dlatego że tam, w Europie, już chyba leje się krew. Zjednoczone Niemcy pod wodzą króla pruskiego walą się na Francję, aby wymusić łup. Drang nach Westen! Niemiecki ład! To samo powtarzają już nasi arystokraci na kurytybskich ulicach. Marzą także o podbojach tutaj, w Brazylii. A my jesteśmy przeciwni tym hasłom. Pan niewątpliwie też. Trzymajmy się zatem razem. Zaporski wpatrywał się uparcie w rozstawione na stole naczynia. Twarz drgnęła, na czole ukazały się zmarszczki. Schmidt dostrzegł je natychmiast i ujął go delikatnie za rękę. — Chyba tak będzie lepiej — rzekł ciepło. — Pan nam pomoże dziś, my panu jutro... Idziemy więc? — Pastorem nie mogę być... — Zgoda, nie będę się przy tym upierał — Schmidt machnął ręką i skinął na swoich ludzi. — Nauczyciel to grunt. Za mną panowie! Idziemy odbierać szkołę! Wysypali się na ulicę. Zaporski, trochę jeszcze oszołomiony tym wszystkim, spojrzał niepewnie na twarze pełne energii, potem na roztaczający się przed nim krajobraz i naraz zrobiło mu się bardzo wesoło. Ucieszyło go to towarzystwo; rozbawił fakt, że to on właśnie stanął na czele Niemców, zwalczających pruskiego ducha, i wali teraz z nimi przez Kurytybę, aby wydrzeć dusze niemieckich dzieci spod wpływów wojującego junkierstwa. Zakurzyło się pod nogami, coraz dobitniej rozbrzmiewał krok. — Herr Zaporski, mocniej! — Schmidt, widząc jego dobry humor, rozbawił się także i sam nie mniej twardo zaczął przybijać nogą. — Odważnie i śmiało. W takim zgodnym marszu zmiażdżymy każdego Krausa, który wejdzie nam w drogę na terenie Brazylii! VI Wiadomości z Europy docierały powoli do Parany i zazwyczaj były niejasne, jednakże z powodzi pogłosek i plotek coraz wyraźniej wyłaniała się prawda. Niemcy istotnie uderzyły na Francję i zaczęły odnosić druzgocące zwycięstwa. Zawrzało w Blumenau i w Dona Francisca, w Desterro i Kurytybie; ludzie w rodzaju Oderbrechta wygłaszali teraz jawnie swoje poglądy. Na otoczeniu sprawiało to niewątpliwe wrażenie. Francuzi, przerażeni ogromem klęsk, przycichli, Anglicy nie wtrącali się do niczego. Natomiast wśród Brazylijczyków zarysowały się wyraźnie dwa prądy. Jeden oburzał się i w tym zaborczym pochodzie widział nie tylko gwałt, ale i wyzwanie rzucone całemu światu. Drugi uległ urokowi niemieckiej potęgi i na każdym kroku dawał jej przedstawicielom pierwszeństwo. Zaporski, zajęty dotąd wyłącznie swymi sprawami, dostrzegł nareszcie więcej: toasty wznoszone przy kuflach piwa i brzmiące coraz zaczepniej, ludzi sławiących publicznie na ulicach króla pruskiego i kpiących z Francji, tłumy Niemców wysypujących się z sal swoich „Vereinów” i w porywie entuzjazmu nucących pruskie bojowe pieśni. Poruszało go to do głębi, coraz żywiej przypominało Opole. Przecież stamtąd też niejeden poszedł na wojnę... Bije się teraz za sprawę sprzeczną nie tylko z jego interesem, ale i z jego godnością. I niejeden z nich, może nawet ten najbliższy, z Siołkowic, nigdy już do domu nie wróci... Dostrzegł jeszcze coś więcej: jak odblask łun nad Francją kładzie się cieniem posępnym na jego planach. Miał wystąpić tutaj wobec prezydenta Parany o przydział ziemi dla tych z Sixteen-Lots i dla setek czy może tysięcy rodzin polskich, które za ich przykładem zechcą się przenieść na drugą półkulę. Teraz zastanawiał się, czy moment jest odpowiedni. Przecież wojna wstrzymała prąd emigracyjny i dopóki trwa, król pruski nie wypuści nikogo. A przy tym o prezydencie doszły do niego niedobre wieści: że sprzyja Niemcom, że daje im wszędzie pierwszeństwo, że w sporach między nimi a ludźmi innych narodowości staje się coraz bardziej stronniczy. Jakże w tych warunkach wysunąć sprawę polską?... A te pogłoski pogłębiały się, przybywało wciąż faktów. Zbierał je skrzętnie i odsuwał wystąpienie; sytuacja nakazywała ostrożność. Już w Desterro zorientował się, że podpis cesarski nie jest bynajmniej świętością. Obecnie przybyło mu wrogów, bał się ryzyka bardziej niż kiedykolwiek. Myśl o Sixteen-Lots prześladowała go jednak jak zmora. Gryzł się, w zdenerwowaniu chwytał nieraz za pióro. Nic z tego nie wychodziło. Już z pierwszych słów rzuconych na papier wychylał się lęk przed odmową i cała jego bezradność. Na szczęście szkoła przynosiła mu dużo radości. Wprawdzie z tamtego entuzjastycznego marszu niewiele doraźnie wynikło, opór bowiem był wielki i burza, jaka wtedy powstała, przemieniła się w trwałą wojnę między niemieckimi robotnikami a ludźmi noszącymi szlacheckie nazwiska, lecz mimo to Schmidt zyskał dużo. Nie chcąc tracić zbytecznie czasu, wynajął inny lokal, przerzucił do niego większość dzieci, dał im nowego nauczyciela, pastora pozbawił znacznej części dochodów. Teraz dobijał go krok za krokiem, co dzień odbierał więcej. I stopniowo stwarzał mu taką sytuację, że nie mając z czego żyć, sam będzie musiał odejść ze zboru. Dzielny to był człowiek. Zaporski obserwował go z niekłamanym podziwem i chociaż sam był także przedmiotem ataku, pod wpływem jego nieustępliwości nabierał mocy. Odzyskiwał nareszcie wiarę w samego siebie. A gdy któregoś wieczoru chwycił znowu za pióro, nie odłożył go, dopóki memoriał do prezydenta nie został napisany do końca. Było to wielkie przeżycie. Jak niegdyś do cesarza, tak i dzisiaj przemawiał w imieniu zarówno tych z Sixteen-Lots, jak i tych, którzy dopiero mieli przybyć tu z Europy. Teraz jednak wskazywał dokładnie miejsce najwygodniejsze na osiedlenie: o trzy kilometry od miasta, na pustym stepie. Zaglądał tam wielokrotnie. Dziewicza ziemia była niezwykle żyzna, las niedaleko, bliskość Kurytyby zapewniała łatwość zbytu produktów. Znakiem orientacyjnym była niewielka, pozostała po jakimś zamożnym domostwie czy może kaplicy, potrzaskana kolumna i chyba właśnie dlatego cały okoliczny teren zwano potocznie Pilarzinho , filarek. Nie był zbyt pewny tej nazwy. Na wszelki więc wypadek załączył do podania sporządzoną przez siebie mapkę. — Dobrze napisane — pochwalił Schmidt, gdy dał mu je nazajutrz do przeczytania. — Zastanówmy się teraz spokojnie, co z tego wyniknie. Gdy tylko złoży pan podanie w kancelarii, nasi junkrzy dowiedzą się o nim natychmiast. To jeden fakt. A oto drugi: mają tam wielkie wpływy, więc odpowiednio do swoich celów naświetlą sprawę. Że prezydent chętnie nadstawi ucha, nie można mieć wątpliwości. Oczywiście nie odmówi panu wprost, stoi za panem autorytet cesarza. Z tym więc musi się liczyć. Ale też nie zechce wydać decyzji po pańskiej myśli, gdyż Niemcy nie mogą do tego dopuścić. Dlaczego?... Bo dziś, gdy Prusy stanowią fundament Rzeszy, trzeba bronić ich tezy: nie ma państwa polskiego i nie może być żadnych polskich narodowych wystąpień. Nawet w Brazylii! Pomijam już interesy Blumenau, zawziętość różnych Oderbrechtów, ich chęć postawienia na swoim i wiele innych, mniej ważnych spraw, które jednak w sumie mogą okazać się groźne. Bardzo rozważnie padały słowa, czuło się za nimi wielkie skupienie. Zaporski przygasł. Ukończywszy podanie, był pewien, że przemówi ono samo za siebie; zagubiwszy się w obrazach przyszłości, usuwał z myśli wszystko, co zagradzało mu do niej drogę. Teraz odezwała się rzeczywistość: najeżona cierniami, bezwzględna, twardością przeszkód odbierająca szybko rozbudzoną nadzieję. — Otrzymałem kilka listów z Sixteen-Lots — odezwał się cicho. — Płacz tam coraz większy... A pan sądzi, że nie należy wysyłać tego podania?... Schmidt poruszył się energicznie. — Tego nie powiedziałem — zaprzeczył. — Trzeba wysłać choćby dlatego, aby zorientować się, jaką przeciwnik zastosuje metodę. Gdy odkryje przyłbicę, dobić go łatwiej. Czy jednak... Wpatrzył się w zamyśleniu w poszarzałą twarz Zaporskiego. — Wie pan, jak ja bym postąpił na pańskim miejscu? — rzekł miękko. — Nie wysyłałbym ani nie pozostawiał w kancelariach, lecz poszedłbym prosto do prezydenta. Niech da od razu odpowiedź! — Kto mnie do niego wprowadzi? Nie mam tu żadnych możnych przyjaciół. Wie pan o tym dobrze... Schmidt parsknął śmiechem. — Trafił pan przecież do samego cesarza! — wykrzyknął. — A do niego trudniej się dostać niż do szefa bezludnej prowincji! — Ale tam miałem listy polecające... Przy cesarzu jest zresztą kilku wybitnych Polaków. Schmidt machnął wesoło ręką. — A tu ich nie ma — odrzekł. — Co z tego? Zamelduje pana sekretarz. Też wpływowa osoba. Prezydent jest od tego, aby przyjmował interesantów. Najważniejsze: nie pozwolić się zepchnąć na urzędników. Każe panu przyjść po odpowiedź za tydzień? Zgoda. Odpowiedź będzie niedobra, znowu do niego. Aż życie mu zbrzydnie! Zaporski rozważał tę sprawę przez kilka dni i wreszcie wybrał się do pałacu prezydenckiego, obejrzał jednak tylko korytarze i wyszedł. Zabrakło mu odwagi, aby zastukać do właściwych drzwi; zląkł się, że odprawią go z kwitkiem, że w rozmowie z takim dostojnikiem zabraknie mu argumentów. Przez pewien czas krążył po ulicach, jak gdyby gromadził siły i zamierzał raz jeszcze spróbować szczęścia, lecz im dłużej spacerował, tym większe odczuwał zdenerwowanie. Naraz przystanął. Przed nim wznosił się gmach kościelny, znany mu doskonale, chodził bowiem co niedzielę na nabożeństwo. Ogarnął go nadspodziewanie bystrym spojrzeniem, potem popatrzył w lewo. Stała tam niewielka plebania. Mieszkał w niej niewątpliwie proboszcz miejscowy, ksiądz Lima. Przemiły człowiek i szanowany powszechnie. Piękne wygłaszał kazania... Zaporski odzyskał energię. Podszedł do drzwi, zastukał śmiało, a gdy go wpuszczono do środka, poczuł się od razu jak w domu. Ksiądz Lima był ponadto bardzo gościnnym człowiekiem, a przy tym chwycił go od razu za serce: znał sprawę polską i budziła w nim ona szczere współczucie. Przeczytawszy podanie, zapewnił go w gorących słowach, że może liczyć na jego jak najdalej idącą współpracę. — Dziś jeszcze przekażę je jednemu z wysokich urzędników — dodał. — On już dopilnuje, aby nie przepadło bez wieści. Proponujesz więc osadzić ich w Pilarzinho? Dobry pomysł. Ziemia tamtejsza stanowi własność publiczną, więc tym bardziej nie powinno być żadnych kłopotów. Zaporski był głęboko wzruszony tym serdecznym przyjęciem. Chociaż było późno, gdy opuścił plebanię, zaszedł jeszcze do Schmidta, aby podzielić się dobrą nowiną, nazajutrz zaś zrobił znowu wycieczkę do Pilarzinho. Rozglądając się po tym rozległym, pofalowanym z lekka, nie naruszonym w tej chwili zupełnie stepie, starał się wyobrazić sobie, jak on będzie wyglądał za kilka lat, gdy osiądą na nim Ślązacy. Poniosła go wyobraźnia. Zaludniło się przed jego oczami, dymy się uniosły znad chat, wyrosła droga, wozy pędzą do miasta. A oto pola: zagony jak siołkowickie, skiby wyciągnięte pod sznur, prą naprzód brony i pługi, uroczyście wchodzą na rolę siewcy. A oto... Znalazłszy się w domu, napisał natychmiast obszerny list do Sixteen-Lots. Opisał Pilarzinho, chwalił ziemię, wspomniał o księdzu, w serdecznym odruchu serca głosił rychły koniec tułaczki. Był odtąd w doskonałym nastroju i bezwiednie przekazywał go uczniom. Rodzice byli zachwyceni ich postępami, pod adresem nauczyciela przybywało wciąż pochwał. Sprawiało mu to niewątpliwą przyjemność, lecz zyskiwała na tym najwięcej szkoła. Tłok zrobił się tak wielki, że trzeba było dostawiać ławki. — Herr Zaporski, winszuję! — Schmidt zjawił się z tej okazji w otoczeniu swych najbliższych współpracowników. — Chyba wkrótce będzie pan musiał uczyć i po południu. Bijemy junkrów, aż lecą drzazgi. Jeszcze trochę, a pastor nie będzie miał ani jednego ucznia! Uczcili ten dzień w oberży Leitnera, toteż Zaporski, mieszkający obecnie w ładnym pokoiku przy szkole, wrócił do domu w doskonałym humorze i długo jeszcze w noc gawędził z Fryderykową o swych ostatnich sukcesach. Nazajutrz zaś spotkała go nowa przyjemność: zajrzał do szkoły zakrystian i zaprosił na popołudnie do księdza. — I do mnie doszły już słuchy o twym talencie pedagogicznym — powitał go proboszcz uprzejmie. — Podobno wprowadziłeś nawet naukę portugalskiego? — Należało to zrobić. Ci młodzi zwiążą się przecież mocniej z Brazylią niż ich ojcowie, a nie zawsze będzie można tak łatwo porozumiewać się po niemiecku w Santa Catharinie czy w Kurytybie, jak to się dzieje obecnie. Ksiądz pobłażliwie przygroził mu palcem. — Czuję bunt za tymi słowami, młody człowieku — rzekł. — Nie szkodzi, trochę jest on potrzebny. Masz oczywiście rację: nie zawsze tak będzie... Zdajesz sobie jednak sprawę, jak się narażasz, głosząc takie poglądy? — Komu? — Wiadomo: Niemcom. — Chyba tylko niektórym. — Prawda, niektórym... Ale to ludzie, na nieszczęście, bardzo wpływowi, a ty nieustannie wchodzisz im w drogę. A ostatnio ośmieliłeś się nawet sięgnąć do skarbu, który dla każdego narodu jest najcenniejszy: do duszyczek dziecięcych. — Na prośbę Niemców. Oczy proboszcza roziskrzyły się wesołością. — Temu nie mogę się właśnie nadziwić! — rzekł rozbawiony. — Niemcy cię biją i Niemcy cię wysuwają na front. Coś masz w sobie, co jednych razi, a drugich pociąga. A może wszystkich pociąga, chociaż nie chcą się przyznać?... Twarz poważniała stopniowo, słowa rozpłynęły się w głębokiej zadumie. Zaporski uczuł naraz jakiś nieokreślony niepokój. Dotychczas nie pytał o sprawę, która go interesowała najbardziej, będąc przekonany, że proboszcz sam ją poruszy we właściwym momencie. Odwlekało się to jednak, a ta przypadkowa na pozór rozmowa zaczęła wydawać się dziwna. Czyżby kryła się za nią przestroga? A może coś więcej?... — Jest jakaś odpowiedź? — zapytał cicho. Proboszcz popatrzył na niego przeciągle. — Jest — odparł. — Niepomyślna. Okazuje się, że chociaż Pilarzinho leży bardzo blisko Kurytyby, dostać się do niego niełatwo... Prosiłem pana Augustyna de Leao , tego wysokiego urzędnika, który podjął się przedstawić sprawę prezydentowi, aby ją nadesłał na moje ręce. Zaraz ci ją pokażę. Wyjął z biurka duży arkusz papieru. Zaporski rzucił w zdenerwowaniu okiem na urzędowe pieczęcie, a potem na podpis: „Doktor Venancio Jose de Oliveira Lisboa, Prezydent”. Pierwsze słowa nie zapowiadały nic złego. Wyrażano mu nawet uznanie, że zajął się tak ważną sprawą, jaką jest skolonizowanie słabo dotychczas zaludnionej i nie wykorzystanej dostatecznie ziemi parańskiej, zgodzono się chętnie, że Polacy rzeczywiście mogliby tutaj odegrać poważną rolę, i że powinni być umieszczani we własnych narodowych osiedlach. Potem omawiano warunki. Rząd parański ma pewne fundusze na taką akcję, lecz że są one skromne, polscy emigranci musieliby przybyć na własny koszt. Gdy znajdą się już w porcie parańskim, rząd roztoczy nad nimi opiekę. Umieści się ich na kolonii Assunguy... Zaporski uniósł powoli pobladłą twarz. Dawano mu wszystko, a jednak nic. Kogo stać tam, na Opolszczyźnie, na opłacenie kosztów podróży do Ameryki za siebie i za całą rodzinę? A do tego jeszcze Assunguy!... Słyszał o nim niejednokrotnie. Przeklęte miejsce o kilkadziesiąt kilometrów na północ od Kurytyby, tonące w bagnach, z którego żadna droga nie prowadzi do miasta. Jak z Sixteen-Lots Irlandczycy, tak stamtąd uciekli przed rokiem osadnicy francuscy... — Skończyłeś? — spytał proboszcz łagodnie. Zaporski spojrzał na pismo. Prawda, jest tam coś jeszcze... — przypomniał sobie. Jakieś to wszystko niewyraźne, drgają wiersze, skaczą litery. Aha, to tu!... „Prawo do osiedlenia się — czytał mozolnie — mają oczywiście ci tylko, którzy nie przebywali dotychczas na innych koloniach”... Ani słowa o decyzji cesarskiej. Zaporski, jakby w napadzie lęku, zaczął rozglądać się bojaźliwie na wszystkie strony. — Niemcy — szepnął. — Niemcy!... Ksiądz, zaniepokojony jego wyglądem, przysunął się szybko. — Co ty wygadujesz? — przemówił z przejęciem. — Jacy Niemcy? — Ci, z tego pisma! Czy ksiądz proboszcz nie widzi? Kryją się w nim przecież za każdym słowem. Nawet za tym prezydenckim podpisem! Zaporski przez chwilę chwytał z wielkim trudem powietrze. — Gdzie się ruszę, tam oni! — w odruchu rozpaczy zaczął rwać naraz palcami włosy. — W Blumenau, w Gaspar, w Brusque, w Desterro. I tu, w Kurytybie. W mieście, gdzie spodziewałem się wreszcie wytchnienia... Zamykają mi wszystkie drogi. Dławią, że brak już tchu, ciągle spychają w bagna. I to tutaj, w Brazylii!... Jak struna nadmiernie napięta, coś tam zerwało się w piersi, zaniosło ciężkim westchnieniem, skonało w szlochu. Głowa opadła bezwładnie. Ksiądz Lima dotknął jej delikatnie, a potem powoli, z namysłem zaczął gładzić zwichrzone włosy. VII Ulica, nazwana jakby na przekór wybojom i znajdującym się przy niej śmietniskom ulicą Kwiatową, należała mimo wszystko do najokazalszych w stolicy Parany. Stały przy niej aż cztery murowane budynki. Nie były one wprawdzie ani wielkie, ani zbyt okazałe, jednakże w tym miasteczku, stawiającym dopiero pierwsze kroki na drodze do sławy, sprawiały niewątpliwe wrażenie i każdy, kto w nich mieszkał, był z tego dumny. Dumny także był Kraus. W jednym z nich udało mu się wynająć sklep, a chociaż chwilowo go nie otwierał, obliczał już nieraz w myślach, jakie czekają go zyski. Punkt był dobry, a i ulica ruchliwa. Kto z bliższych czy dalszych okolic zajrzy do miasta, musi tędy przejeżdżać. Któregoś popołudnia, gdy leżąc na kanapie oddawał się tym kalkulacjom handlowym, ktoś zastukał do drzwi. Wstał i otworzył. Wszedł von Krenz, energiczny kierownik jednej z miejscowych przetwórni herwy. — Witam serdecznie — Kraus pochylił się w pełnym uprzejmości ukłonie. — Wielki to dla mnie zaszczyt! Krenz mrugnął na niego porozumiewawczo. — Drogo on będzie pana kosztował — rzekł. — Ostrzegłem: piję nie tylko piwo. — Nie szkodzi. Znajdzie się też coś mocniejszego. Przeszli do niewielkiego pokoju. Butelek stało na stole dużo, i to najrozmaitszych. Krenz przejrzał je po kolei. — Ładny zapasik — cmoknął zadowolony. — Tymczasem po kieliszku, musimy być trzeźwi. Kiedy pojawi się jednak Meirelles... Zatoczył wesoło ręką i rozejrzał się po pokoju. — Smętnie tu panu chyba? — westchnął. — Kiedy otwiera pan sklep? — Gdy tylko sprowadzę rodzinę. Sam nie dam rady. A nie chcę jej sprowadzać za wcześnie, bo przecież tyle teraz roboty!... Westchnęli tym razem obaj, potem raz i drugi przepili do siebie i wreszcie przystąpili do sprawy, która była właściwym przedmiotem tego spotkania. Krenz słuchał, niekiedy zadawał pytania. Kraus mówił z wielką pewnością siebie, przejrzyście i zwięźle składał coś w rodzaju meldunku. Stopniowo jednak zaczęły zakradać się niejasności. Krenz zmarszczył brwi, coraz natarczywiej i ostrzej domagał się szczegółowych wyjaśnień. — Dość tych bredni! — przerwał mu naraz szorstko. — Zwerbował pan czterech ludzi, gdy potrzebne nam setki. Taka jest prawda i niech pan nie owija tego w bawełnę. Wojna nie może stanowić usprawiedliwienia. Zdmuchnęliśmy Zaporskiemu Pilarzinho sprzed nosa, trzeba je natychmiast zaludnić! — Ale jak to zrobić?... Żaden z tych Niemców, którzy są w Kurytybie, nie chce osiąść na roli. — Pańska w tym głowa! Czy pan sądzi, że Lisboa będzie czekał w nieskończoność, gdy mu gwałtem wciskają Polaków? Raz podpisał niemądre pismo, nie odważy się po raz drugi. Już robi się krzyk z tego powodu, już mu skaczą do oczu! Pan natomiast w kółko: czterech kandydatów już mam. A gdzie reszta? Kraus rozłożył bezradnie ręce. — Co ja na te poradzę? — westchnął. — Piszę listy na wszystkie strony, rozsyłam ludzi, namawiam... Nic nie pomaga. — Bo szuka pan w niewłaściwym kierunku. Wiadomo, że z Europy chwilowo nikt nie przybędzie. Trzeba więc sięgnąć do ludzi już tu osiadłych! Kraus popatrzył na niego z wyraźnym przestrachem. — Nie ma pan chyba na myśli kolonii Blumenau czy Dona Francisca?... — A jakie są inne? Stamtąd ich trzeba wyciągnąć! — Nie mówi pan chyba poważnie... Mam podważać naszą solidną niemiecką robotę? Co by na to powiedział Oderbrecht?... W oczach Krenza pojawiły się nagle złe błyski. Pochylił się nad stołem i podniósł groźnie palec do góry, jakby zamierzał go przebić. — Herr Kraus, ostrzegam! — zasyczał. — Ja jestem dla pana jedynym i najwyższym zwierzchnikiem i tylko ode mnie może pan przyjmować rozkazy. A ja wiem dobrze, co czynię! — Tak, ale... Krenz trzasnął naraz pięścią w stół, aż zadźwięczały naczynia. — Maul halten! — wrzasnął. — Gdy wielka Rzesza Niemiecka zaprowadza porządek, muszą padać ofiary! Kto z nowych osadników płynie do Itajahy, skierować go tu; kogo da się odciągnąć od Blumenaua — odciągnąć. Tamtym nic to nie zaszkodzi, bo ludzi mają dość, a tu stawiamy dopiero pierwsze posterunki. Musimy jak najszybciej otoczyć Kurytybę pierścieniem osad niemieckich, taki jest nasz obowiązek. Toteż niech pan nie próbuje wyłamywać się spod moich rozkazów! Kraus powoli ocierał chusteczką spocone czoło. — Nie miałem nawet zamiaru... — rzekł cicho. — Rozkaz to rozkaz. A pan jest przecież moim dowódcą... Z westchnieniem ulgi skoczył do drzwi, dało się bowiem słyszeć pukanie. Weszło czterech młodych mężczyzn. Powitał ich przyjaźnie, ustawił szybko pod ścianą, coś tam każdemu poprawił w ubraniu i wreszcie wetknął głowę do sąsiedniego pokoju. — Osadnicy dla Pilarzinho! — zameldował usiłując bez powodzenia nadać głosowi twarde, wojskowe brzmienie. — Leopold Recher, Himdrich Pek, Ernest Kaener, Johann Egilhard! Krenz wszedł. Popatrzył bystro na twarze, jak oficer przed frontem zlustrował sumiennie wszystko. — Cieszę się, że was widzę — przemówił łaskawie. — Przekazujemy wam bardzo ważną placówkę. Pilarzinho — glos nabierał szybko uroczystej powagi — oznacza w języku portugalskim tylko filarek. Wierzę jednak, że wy zamienicie go w mocny filar, na którym, jak w Blumenau, oprze się nasza niemiecka potęga. I jak ta, która tam, w Europie... Mówił coraz dobitniej, do słów zakradał się często ton patriotyczny. Na tych młodych ludziach, którzy przebywali od niedawna na drugiej półkuli i myślami przebywali ciągle jeszcze w stronach rodzinnych, sprawiał niewątpliwe wrażenie. Twarze nabrały głębokiej powagi, oczy rozbłysły, wyprostowały się sztywno utrudzone pracą na roli postaci. — Jutro otrzymacie na piśmie dokumenty osiedleńcze — kończył Krenz, przyjmując bardziej swobodną postawę. — Pamiętajcie: ten filarek należy przemienić w filar, takie jest wasze bojowe zadanie! A teraz, Herr Kraus — rozpogodził się ostatecznie — po kuflu piwa dla wszystkich. Na pokrzepienie. I za nasze nowe zwycięstwo! Gdy odeszli, zasiadł znów z Krausem przy stole i wrócił do przerwanej rozmowy. Odbywała się ona teraz znacznie spokojniej, ta odprawa poprawiła mu humor. Wkrótce zresztą musieli ją przerwać. Wszedł Meirelles, Brazylijczyk zatrudniony w powstałej niedawne Komisji Kolonizacyjnej Parany. — Mam dla pana dobrą nowinę — rzekł witając się z Krausem. — Od dziś jest pan oficjalnym tłumaczem Komisji. Razem ze mną będzie pan opiekował się wszystkimi transportami, jakie napłyną z Niemiec. Dobrze wywiązałem się chyba z zadania? — Doskonale! Jak pan widzi, przygotowałem się odpowiednio na taką okazję. Proszę do stołu. Jak przedtem Krenz, tak teraz Meirelles obejrzał sumiennie butelki. — Nareszcie będę mógł trochę odetchnąć — usiadł zadowolony. — Miałem dziś ciężki dzień. Ta wasza druga sprawa tak mnie zmęczyła. Dajecie trunki w najprzedniejszym gatunku, ale też wymagacie od człowieka wielkiego wysiłku. A w naszym klimacie... Biadolił tak przez pewien czas. Krenz przytakiwał mu współczująco. Wreszcie doszedł do wniosku, że można mu przerwać, i zaczął napełniać kieliszki. — No, wypijmy! — rzekł raźnie. — Nie wątpię, że przyniósł pan, co nam było potrzebne. Rzeczywiście taka trudna robota? — Niewiele brakowało, a byłbym chyba wyzionął ducha! „Wiceprezydent marszczył wciąż groźnie brwi, a ten Leao o mało mi nie skoczył do gardła. Co prawda sam trochę się dziwię, że się w końcu udało. Załatwić osadnikom niemieckim z Santa Cathariny transport do Parany na koszt rządu, gdy dopiero co odmówiło się tego Polakom, chociaż mieli za sobą cesarza... — Jest poważna różnica — wtrącił Krenz ozięble. — Polacy nie Niemcy. Lenie i niechluje, których nie wolno osiedlić pod Kurytybą, aby nie psuć sobie widoku. Dziadowski naród! Meirelles energicznie pokiwał głową. — Święte słowa, senhor von Krenz! Tymi właśnie argumentami przekonałem w końcu najoporniejszych. Przyznam się jednak szczerze, że gdyby nie życzliwość dla Niemców ze strony prezydenta... Mrugnął okiem porozumiewawczo. Krenz uśmiechnął się pod wąsem i napełnił ponownie kieliszki. — A więc za pańskie zdrowie! — rzekł raźnie. — Że nie brak panu zręczności i że można na panu polegać, wiemy dobrze i potrafimy to należycie ocenić. A ten dokument?... Już jest przygotowany? — Mam go nawet przy sobie. Krenz wziął go do ręki i spojrzał na pieczęcie, a potem na podpis. Były takie same, jak na dokumencie, który otrzymał Zaporski. — Oczywiście o niczym pan nie zapomniał — ucieszył się, przeglądając uważnie treść. — O bezpłatnym przejeździe do miejsca osiedlenia' mówi się wyraźnie, koszty wyżywienia pokryje rząd... Aha, nawet jest wzmianka o zapomogach na budowę domów, zakup narzędzi i wyżywienie rodziny osadnika w ciągu pierwszych miesięcy! Jest pan nieoceniony. Przyznam się szczerze, że co do tego punktu nie miałem wielkich nadziei. — Łatwiej on jednak przeszedł aniżeli poprzedni. Każdy rozumie doskonale, że nikt nie zdoła przydźwigać drzewa na budynek z odległej puszczy. A przecież żyć także z czegoś musi, dopóki ziemia nie wyda plonów. Krenz mocno uścisnął mu rękę. — W każdym razie serdecznie dziękuję za troskę, jaką okazał pan naszym ludziom — rzekł ciepło. — Oczywiście nie zbywa im na pieniądzach. Ale że aż tak wysoko trzeba było sięgać po podpis?... — zastanowił się spojrzawszy znów na dokument. — Gdy zapadła decyzja, sprawa przecież była już prosta. Nie mógł podpisać wiceprezydent? Meirelles poruszył niechętnie ręką. — Wysłaliśmy do niego — mruknął. — Odmówił... VIII Scementowany niespodziewanie kolos niemiecki doszedł do bram Paryża, zebrał obfity łup i z początkiem wiosny 1871 roku zaczął część żołnierzy odsyłać do domów. W Europie przycichło, przycichło też nieco w ośrodkach niemieckich w Brazylii. Ci, którzy wyobrażali sobie, że Rzesza za jednym zamachem przejdzie nie tylko przez Francję, ale i przez Atlantyk, aby zamienić południowe stany Brazylii we własne kolonie, przyjęli traktat pokoju za znak do chwilowego milczenia. Innych wyczerpał żywiołowy entuzjazm, zaniepokoił ich zresztą poważnie chłód, jaki otoczył ich w ciągu ostatnich miesięcy. Odetchnęli więc z ulgą, kiedy skończyły się wreszcie te parady, zebrania i pieśni, i gorliwiej niż przedtem zabrali się do zwykłej roboty. Ochłonęli też nieco ci z Brazylijczyków, którzy ulegli urokowi niemieckiego pochodu. Przedtem widzieli tylko jego rozmach, wprowadzała ich w zachwyt nie tylko potęga, ale i wspaniała organizacja. Teraz zaczynali nareszcie dostrzegać i ciemne strony, które warunki traktatu ukazały w całej nagości. Postępowali więc ostrożniej, uprzejmością wobec ludzi innych narodowości starali się odrobić poprzednie grzechy, za wszelką cenę usiłowali umknąć spod stawianych im coraz głośniej zarzutów. Nie zawsze to się udawało, stare bowiem uprzedzenia i błędy przemawiały przez nich bezwiednie. Nie odważali się już jednak na lekkomyślne łamanie prawa. Zaporski także odczuł na sobie tę zmianę nastrojów. W żmudnej, codziennej pracy odzyskiwał powoli siły. Niewątpliwie była w tym wielka zasługa Schmidta, a jeszcze większa proboszcza Limy. Za jego to poradą wyjechał nawet w głąb kraju w poszukiwaniu terenów, które można by było kupić od właścicieli prywatnych. Znalazł niezłe, lecz były za drogie. Powstrzymał go zresztą Leao. Ten młody, lecz uchodzący za bardzo zdolnego, urzędnik okazywał mu wiele sympatii i kazał czekać cierpliwie zapewniając, że wkrótce zmieni się sytuacja. Nie pomylił się w swoich rachubach: już się zmieniła. Zaporski wystosował więc nowe podanie i był pewien, że tym razem otrzyma lepszą odpowiedź. W tych trudnych miesiącach zyskał wśród Brazylijczyków sporo przyjaciół. Był między nimi doktor Laranjeiras, był Paulino Franco — brat tego sędziego, który tak ciepło wyrażał się o Polsce w Desterro — był szef izby skarbowej Aurelio dos Campos, był poważany powszechnie kupiec Nabo, był Barros. Mając takie poparcie, czuł się pewniej niż kiedykolwiek. Stał się też ostrożniejszy. Listy między nim a Gaspar i Sixteen-Lots krążyły często, lecz czuwał pilnie, aby nie budzić nadmiernie nadziei, i tępił bezlitośnie słowa, za którymi krył się ten jego dawny, nieopanowany entuzjazm. Tam było wciąż ciężko, lecz coś niecoś już wyhodowano i sprzedawano, uparta praca za- czynała wydawać jakie takie owoce. Mniej się więc śpieszył, za to tu, w Kurytybie, zyskiwał coraz lepszą pozycję. Aż wreszcie dostał do ręki tak bardzo upragniony dokument: rząd prowincjonalny wyraża zgodę na przyjęcie polskich osadników, a statek parański popłynie do Itajahy, aby zabrać ich stamtąd z całym dobytkiem!... Zaporski promieniał. Jeszcze jednak się wahał, jeszcze nie rzucał hasła. A w liście, który wysłał natychmiast, znalazło się tylko wezwanie, aby przysłano dwóch zaufanych ludzi, którzy obejrzą kraj, porównają go z tamtym i po powrocie złożą sprawozdanie. Dopiero wtedy niech zapadnie ostateczna decyzja. — Bardzo rozsądnie — pochwalił Leao, gdy dowiedział się o tym wieczorem. — Za długo to wszystko trwało, aby postępować pochopnie. Przez ten czas tam polepszyło się trochę, tu początek znów będzie trudny. Niech więc nie mają do nikogo pretensji. Jeśli jednak zdecydują się, reszta pójdzie już gładko. Zaporski jakoś niejasno pokręcił głową. — Ciągle mnie dręczą obawy — rzekł w zamyśleniu. — Że Niemcy nie wypuszczą ich łatwo, to pewne... — Dzisiaj? Niech pan będzie najlepszej myśli. Dekret cesarski nabrał znowu znaczenia! — Miejmy nadzieję... Martwi mnie zresztą także to zezwolenie: nie ma w nim mowy o miejscu, gdzie ich osiedlą. A nuż zechcą raz jeszcze rzucić ich w bagna?... Leao poklepał go po ramieniu. — Powiedziałem: niech się pan o nic nie martwi — odrzekł wesoło. — Siołkowiczanie muszą zamieszkać pod Kurytybą! A że nie wspomniano o tym w dokumencie? Senhor Zaporski, powoli... Przeszkody są jeszcze, lecz usuniemy je z drogi. Niech tylko tamci przybędą! Zaporski wyszedł z jego mieszkania bardzo pokrzepiony na duchu i odtąd był coraz to lepszej myśli. Znów odbywał długie spacery po okolicy. Step jakby się zmniejszył, w ostatnim roku wyrosły tu i ówdzie nowe osiedla. Niemcy byli już w San Venancio, byli w pobliskim Marcos, byli też w Pilarzinho. Prawie wyłącznie uciekinierzy z Blumenau i Dona Francisca. Działki mieli bez porównania mniejsze niż tam, przeważnie dziesięciomorgowe, jednak nie narzekali; większość żyła z rzemiosła, sprzedając w mieście bez trudności swoje wyroby. Ziemia interesowała ich mało. Siali i sadzili wyłącznie na własne potrzeby, na więcej bowiem szkoda im było cennego czasu. Któregoś majowego popołudnia Zaporski zajrzał znowu do Pilarzinho. Ta okolica przyciągała go do siebie jak magnes, nie mógł przeboleć straty. Niestety, osadników już było sporo. Na tym rozległym stepie, co prawda, niknęli jak szczypta maku rzucona na bochen chleba, wolnej ziemi było wciąż pod dostatkiem... Zastanowiło go to, zaczął coś tam sumiennie obliczać w myśli. Rachunek wypadł bardzo pomyślnie: oczywiście zmieszczą się tutaj wszyscy!... W pobliżu tego piniora mógłby osiąść Kania, lubiący drzewa przy domu. Obok Kokot, bo to jego przyjaciel. Na tej górce chyba któryś z Poloków... Myśli nabrały nagle lekkości, raz i drugi przemknęły przez step, ogrzały się w blaskach słońca, nasyciły upojnym aromatem krzewów i traw, zastukały do serca, jakimś cudownym zaklęciem wyzwoliły ukrywaną tam dotąd trwożnie nadzieję. Gdy wracał do domu, w jego oczach widniała głęboka zaduma. Wszedł w ulice, dotarł do szkoły, stanął przed drzwiami: wciąż jednak przebywał myślami gdzie indziej, nie widział nic. Automatycznie nacisnął klamkę... Przystanął w progu. Rzedła powoli mgła, zaczął dostrzegać twarze. Fryderykowa, jak zwykle, siedzi przy stole z robótką. Są także goście: jeden z Purkotów, Otto... Zrywają się z miejsc, pędzą do niego, rzucają mu się w ramiona, coś mówią. Ci, o których przed chwilą rozmyślał. Ci z Siołkowic. I z Sixteen-Lots... — Eti, co ci? — słyszy niespokojny niewieści głos. Trze ręką czoło, przeciera oczy. Widzi nareszcie dobrze. — Nic złego — uśmiecha się. — Sądziłem w pierwszej chwili, że sen. Siadajcie, drodzy! — porusza się już swobodnie. — Wiedziałem, że macie przyjechać, a wciąż nie mogę uwierzyć... Więc jednak chcecie przenieść się do Parany? Zachowywał się odtąd jak miły, spragniony gości gospodarz i nawet nie wypytywał nadmiernie. Byli zdrożeni, dla oszczędności bowiem drogę z portu odbyli pieszo. Poszli więc wcześnie spać, za to nazajutrz już od samego rana byli na nogach. Oprowadził ich po Kurytybie, pokazał step i pobliskie osiedla, jak wczoraj — zatrzymał się dłużej przy Pilarzinho. Purkot pochylił się i garścią zaczerpnął ziemi. — Prawie zupełnie czarna! — zachwycił się. — Zrozumiałe: step, którego nikt dotąd nie dotknął pługiem. Sama próchnica. Rozejrzał się uważnie po okolicy. — Latem tu jest sucho — stwierdził fachowo. — No cóż, co słabsze, trzeba będzie podlewać... Woda chyba nie jest głęboko? Przez dłuższy czas omawiali szczegółowo wszelkie możliwe kłopoty, wreszcie Purkot spojrzał pytająco na Otta. Ten skinął głową zadowolony. — To nie Sixteen-Lots — orzekł. — Ziemia gładka i żyzna. Człowiek natyra się, lecz przynajmniej będzie z tego jakiś pożytek. A tam!... Po południu zajrzeli do proboszcza, następnego zaś ranka złożyli wizytę Augustynowi Leao. Ten, zanim rozpoczął rozmowę, przyjrzał się im z wielką uwagą. Zastanowił go zwłaszcza strój: schludny, świąteczny, na pozór skromny, a mimo to porywający oczy pięknym krojem i doskonale zestawionymi barwami, przybrany na przedzie rzędem gęsto osadzonych metalowych guzików. Dobrze się w nim prezentowali i nie tylko w tym gabinecie, ale i na ulicy zwracali na siebie uwagę. Takiego ubioru zresztą nikt tu jeszcze nie widział. — Więc tak wyglądają prawdziwi siołkowiczanie... — Leao zastanowił się nad czymś. — Z czego to zrobione? — przesunął palcami po płóciennej koszuli. — Aha, len! Zamierzacie go tutaj uprawiać? — Trzeba będzie. Zabraliśmy z kraju nasiona, lecz w Sixteen-Lots zagłuszyła je dzicz. Na tym jednak stepie wyrosną na pewno. Zaporski tłumaczył. Leao przechylił z lekka głowę, jakby pragnął lepiej pochwycić dźwięki. — A to jest ta polska mowa?... — i z nią zetknął się po raz pierwszy. — Przyjemnie brzmi; sporo trudnych dźwięków, takich samych, jak u nas. Ale portugalski chyba też znacie trochę? Zaprzeczyli. — I dotarliście do Kurytyby? — ze zdumienia szeroko otworzył oczy. — Bez znajomości naszego języka? — My tam, w Siołkowicach — roześmiał się Purkot — jesteśmy przyzwyczajeni do szerokiego świata. Czego nie znamy, uczymy się w drodze. I jakoś jedzie się naprzód! — Przyjeżdżajcie więc do Parany — Leao rozbawił się także. — Baczcie jednak pilnie, aby gdzieś nie zabłądzić. Osobiście bardzo bym tego żałował. Mnie zlecono przygotowanie rozkazu dla kapitana statku, który będzie was oczekiwał w Itajahy. Czekam tylko na waszą decyzję. I listę tych, którzy zamiast Santa Cathariny wolą naszą Paranę. Jeszcze tego samego dnia ruszyli w drogą powrotną. Byli szczerze uradowani tym wszystkim, co tutaj widzieli, i pragnęli jak najszybciej przekazać swoje wrażenia innym. Zaporski wyprowadził ich za miasto — na Drogę Powabną, prowadzącą prosto do oceanu. — Pozdrówcie ode mnie wszystkich — poczuł skurcz w gardle, gdy zaczęli się żegnać. — A i o Jędrze nie zapomnijcie. Chłopak ciągle poluje? Na ich twarzach wykwitło nagłe zakłopotanie. — Nie wspomnieliśmy o nim?... — przemówił Otto niepewnie. — Widzisz, to było tak... Jędra jak to Jędra: ma złote serce. Przynosił ojcu, przynosił też do Franoszków. To dzika, to sarnę, to ptactwo, to kapiwara. A Franoszkowa, jako że kobieta porządna, rozdzielała uczciwie między sąsiadów. Ciężko wtedy było, wiadomo. Taki kawałek mięsa miał w niejednym domu większą wartość niż złoto... Wbił oczy w ziemię, końcem buta zaczął rysować ziemię. — Tak, było ciężko... — westchnął. — Aż do Nowego Roku zachowało się wszystko w sekrecie. Wreszcie nastąpił wybuch. Bartoch coś zwęszył, przyczaił się przed chałupą Franoszków, wyczekał cierpliwie, dopóki Jędra nie wszedł ze zdobyczą do środka, a wtedy i on wpadł tam z kijem. Straszne rzeczy podobno się działy! Chłopak leżał jak nieżywy przez cały tydzień!... — Nie bronił się? — Nie bronił. Nie można się zresztą dziwić: podnieść przecież rękę na ojca to ciężki grzech. Więc nie podnosił. — A Franoszkowie?... Nie przyszli z pomocą? — Próbowali — wtrącił się Purkot. — Starą wyrzucił za drzwi, Franoszka rąbnął, aż mu świeczki stanęły w oczach, dostało się Kachnie. Ich najmłodszy okazał się najmądrzejszy. Wyprysł natychmiast z izby, skoczył do sąsiadów, narobił wrzasku. Krzyk rozniósł się błyskawicznie. Zaczęliśmy nadbiegać sądząc, że napadli Indianie. Jędrze, niestety, niewiele można było pomóc: leżał jak martwy. A i wtedy Bartoch katował go jeszcze. Dopiero gdy ja nadbiegłem, zaprowadziłem wreszcie porządek. Raz i drugi dostał w gębę i to pomogło. Splunął z obrzydzenia. Zaporski przez dłuższy czas nie mógł z siebie wydobyć słowa. — O co właściwie mu poszło? — przemógł się w końcu. — Czyżby rzeczywiście tylko o tę dziczyznę?... — Chyba nie tylko. Wiesz, jaki był zawsze: kilka morgów piasku, lecz gburska duma. A Jędra, wiadomo, lubi tę Kachnę. Cóż, komornicy... Zapowiedział im przed odejściem, że jeśli ujrzy jeszcze kiedy u nich chłopaka, zastrzeli go na ich oczach. — Odebrał mu strzelbę? — Odebrał. Próbował nawet sam polować, lecz że poza papugami nic nie przynosił, więc teraz strzelba spoczywa w skrzyni. — A Jędra?... — Twarde ma kości. Od czasu do czasu pokazuje się koło domu. Podobno już czuje się dobrze... Milczeli przez chwilę, tak wstrząśnięci tą ponurą sceną, jakby przetaczała się jeszcze przed ich oczyma. — No cóż, jedna sosna nie tworzy lasu — Purkot melancholijnie pokiwał głową. — Miejmy nadzieję, że Bartoch tu nie przyjedzie. Ty za to — dodał weselej — przygotuj się dobrze na nasze przyjęcie. Zwalimy ci się na głowę na pewno! Machnął ręką na pożegnanie i szybkim krokiem ruszyli w drogę. — Pamiętajcie: należy zachować wielką ostrożność! — przestrzegł Zaporski. — Z Niemcami może być kłopot. — I z nami też! — krzyknął Purkot przez ramię, oddalając się coraz bardziej. — Niech się tylko ruszą, pieruny. Wtedy zobaczą, jak potrafi bić się o wolność chłop siołkowicki! Burza i grom I Zastępca delegata kolonizacyjnego w Brusque miał ostatnio bardzo mało roboty. Nowi osadnicy nadal nie napływali, dawniejsi nie przysparzali mu szczególnych kłopotów. Mimo to w jego biurze ruch wciąż był duży. Jak do oberży, zaglądał tu każdy, kto akurat miał wolną chwilę, aby naradzić się zarówno z nim, jak i z sąsiadami nad byle jakim drobiazgiem, przy okazji ponarzekać wspólnie na upał czy deszcz i w przyjacielskiej pogawędce znaleźć jakąś rozrywkę. Dziś także ludzi nie brakowało. Delegat bardzo by1 z tego zadowolony. W tym przepięknie wprawdzie położonym wśród górskiego krajobrazu, lecz na ogół sennym osiedlu nie bardzo wiedział, czym zabić czas, widział więc chętnie każdego nowego gościa, a już gdy weszli niespodziewanie Furkot i Otto, uradował się szczerze. Bądź co bądź, byli to ludzie z dalszych okolic. Przedtem patrzył na siołkowiczan dość niechętnie, zadręczali go ciągle skargami. Ostatnio nie mógł na nich narzekać. Powodziło im się widocznie lepiej, każdy bowiem coś sprzedawał w miasteczku, a na targach można było spotkać ich zawsze, i to w dużej gromadzie. Niektórzy podobno nawet spłacali po trochu długi. — Stęskniłem się za wami — powitał ich dobrodusznie. — Wszędzie zaglądacie, tylko nie do mnie. Co słychać w Sixteen-Lots? Rozmowa potoczyła się żywo, gdyż natychmiast przyłączyli się do niej inni, zmienił się szybko temat i wkrótce zagubiono się znowu w zwykłych gospodarskich pogwarkach. Otto znudził się tym w końcu i wyjął z kieszeni jakieś papiery. — Wykaz naszych długów — rzekł. — Ten arkusz dla pana — zaczął rozkładać. — Wszystko wymienione sumiennie, każdy podpisał. A na kopii proszę potwierdzić przyjęcie. Delegat objął go uważnym spojrzeniem. — Co się stało? — zapytał zdziwiony. — Do czego to wam potrzebne? — Chcemy zamknąć stare rachunki. Odtąd nic już nie będziemy kupowali na kredyt. Uciszyło się nieco, sprawą zainteresowali się wszyscy. Klein, gawędzący dotąd na boku z jakimś młodzianem, przysunął się szybko. — Nie podpisuj! — przemówił ostro. — Cuchnąca sprawa. Chcecie się wymknąć? — skierował na siołkowiczan wzburzoną twarz. — Nie, moi drodzy, nie pójdzie tak łatwo. Tego wykazu nikt nie podpisze! — Nie podpiszę — delegat zdecydował się nagle. — Nie żądałem go i nic mnie on nie obchodzi! W pokoju zrodził się cichy gwar, jakby ta stanowcza odprawa nie. wszystkim przypadła do gustu. Coś tam omawiano między sobą, ktoś rzucił głośniej jakieś niechętne słowo. Wolf, który był tu także obecny, wysunął się z ciżby. — Tak nie można — przemówił surowo. — Od tego jesteś delegatem, a więc przedstawicielem rządu, abyś robił, co do ciebie należy. Jeśli ktoś ci składa tak poważny dokument, musisz go przyjąć. Taki jest twój obowiązek. — Mamy im ułatwić ucieczkę? — krzyknął porywczo Klein. — Nie wtrącaj się. Nie twoja sprawa! Klein zacisnął usta ze złości. Powaga tego osadnika, zasiedziałego tutaj od lat, była wielka i nawet nie przyszło mu na myśl, aby się jej przeciwstawić, tym bardziej że natychmiast rozległ się dokoła pochwalny gwar. Delegat też stracił swą chwilową stanowczość. Z ociąganiem przysunął do siebie papiery. — Przejrzyj i podpisz — przynaglił go Wolf. — Oczywiście o ile wszystko się zgadza. Zapadła kompletna cisza. Delegat wsłuchiwał się w nią przez chwilę, lecz że nie usłyszał nic więcej, pochylił się nad biurkiem i zaczął porównywać liczbę za liczbą. — W porządku — odsapnął wreszcie. — Zgadza się co do joty. — Więc przyłóż pieczęć. I podpisz. Zrobił, co mu kazano. Otto wziął arkusz do ręki, złożył starannie i schował do kieszeni. — Szczęśliwej drogi! — Klein przerwał kpiąco ogólne milczenie. — Obawiam się jednak, że nie znajdziecie drogi do portu. I nawet nie radzę jej szukać — dodał wpadając w coraz większe zdenerwowanie. — Uprzedzam: nie wypuścimy nikogo z Sixteen-Lots, kto nie będzie miał zezwolenia na wyjazd od zarządu Blumenau. A o nie nawet nie warto się starać! Wolf poruszył się gniewnie, znów powstał gwar. Ścierały się w tej sali najwyraźniej dwa prądy, lecz te brutalne słowa nikomu nie poszły w smak. Otto rzucił okiem dokoła, posłuchał chwilę i wyciągnął do delegata rękę na pożegnanie. — To wszystko — rzekł obojętnie. — Dziękuję. Wyszedł zaraz, a za nim Purkot. Klein widząc, że nastrój nie jest dla niego przychylny, skinął głową na dwóch młodych ludzi i wymknął się z nimi nieznacznie. — Ty udaj się za nimi — rzekł podniecony. — Zajrzyj do Sixteen-Lots i sprawdź, co się tam dzieje. A ty — zwrócił się do drugiego — dosiądź konia i pędź ile tchu do Blumenau. Opowiedz dokładnie, co tu się stało przed chwilą. — Nie za wcześnie wszczynasz alarm?... Wykaz nie ucieczka. — Rób, co ci każę! Wykaz to już ucieczka. Wiem więcej niż ty. A Oderbrecht wie jeszcze więcej i dlatego potrzebna mu ta informacja. Aby mógł wydać odpowiednie rozkazy. Ruszył powoli do rzeki. Za jego plecami nikt się już nie odezwał, coraz bardziej cichły pośpieszne kroki. Malownicze Brusque popadło znowu w swą zwykłą, senną zadumę. II W Sixteen-Lots rzeczywiście przygotowywano się do odjazdu. Kto miał coś do zbycia, sprzedał dawno, a teraz pakował powoli resztki swego niewielkiego dobytku. Podniecenie było ogromne. Każdy płakał na tę niewdzięczną ziemię, która sprawiła tyle zawodu, lecz teraz, gdy miał ją wreszcie opuścić, ogarniał go żal., Włożył w nią przecież ogromny trud, zdążył zżyć się z otoczeniem, każdy kąt był już znajomy, ten i ów zostawiał tu nawet groby. Jak tam, w Siołkowicach... I, jak ongiś, miał ruszyć na nową tułaczkę — gdzieś w nieznane, gdzie ziemia była podobno lepsza, żyźniejsza, gdzie nie było tej przeklętej puszczy, która łamała najtwardsze grzbiety. Ale czy i tym razem nie zawiodą nadzieje?... Kobiety więc biadoliły z cicha, byle co wyprowadzało je z równowagi, niejedna popłakała nawet rzewnie nad swą nieszczęsną dolą. A i chłopom nie było do śmiechu. Zbijali się często w gromady, przekazywali sobie zasłyszane pogłoski, radzili, pozorną beztroską usiłowali dodać sobie nawzajem ducha. Nie zawsze to się udawało, wola jednak pozostawała niezłomna: choćby do piekła, lecz nie w Sixteen-Lots. W jednym tylko domu życie toczyło się nadal normalnie: Bartoch zachowywał się tak, jakby o niczym nie wiedział. Nie zaglądał nigdzie, nikt go nie odwiedzał, od świtu do nocy zaganiał do pracy całą rodzinę, a i sam nie próżnował. Toteż gdy zjawił się znienacka wysłannik Kleina, wydał się szczerze zdziwiony: ojciec z synem stawiali właśnie piękną przybudówkę, w której miała się mieścić kuchnia. — A wy nigdy nie próżnujecie — rzekł ze szczerym uznaniem. — Zagroda jak malowanie. Nawet w Brusque o taką trudno! Istotnie u Bartocha błyszczało wszystko, był nawet przed domem ładny ogródek. Gdzie indziej ludzie, umęczeni nieustanną wojną z ziemią i puszczą, oczekujący jak zbawienia chwili, kiedy będzie można nareszcie stąd uciec, mieszkali byle jak i domowi poświęcali mało uwagi. Tutaj budowano solidnie, każda deska była dokładnie przypasowana, płot ogradzał zagrodę, na podwórzu miotła była w ciągłym użyciu. Bartoch uderzył jeszcze kilka razy młotkiem i dopiero wtedy oderwał się od roboty. — Ano pracuje się, to i ładnie — mruknął, rad jednak szczerze z pochwały. — Co nowego? Jakaś wycieczka? — Chcę się zaczaić w pobliżu na kapiwara i wstąpiłem po drodze. Macie dziś jakieś święto? — Niemiec zaczął się rozglądać po okolicy. — Nie dostrzegłem nikogo przy pracy. — Wałkonią się ludzie. Nic dziwnego: zbrzydło im wszystko. — Podobno chcą się gdzieś przenieść. Złożyli dziś wykaz długów. Wie pan coś o tym? Bartoch wzruszył ramionami. — Nie moja sprawa — odrzekł. — Nigdy nie miałem długów. — Prawda — Niemiec uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — Z pana doskonały gospodarz. A tamci chcą rzeczywiście uciekać? — Nie moja sprawa! Bardzo szorstko padła tym razem odpowiedź. Niemiec dał więc spokój nagabywaniom i odszedł zaraz, Bartoch zaś zabrał się znów do roboty. Wszystko było przygotowane wcześniej, szło więc nadzwyczaj sprawnie i pod wieczór brakowało przybudówce jedynie dachu. Obszedł ją dokoła i obejrzał uważnie. Zamknięta w sobie i mroczna twarz rozjaśniła się nieco. — Na dzisiaj wystarczy — rzekł. — Idź do szopy i ohebluj deski. Jędra ruszył w milczeniu. — Co to, mówić nie umiesz? — osadził go stary gwałtownie. — Kazałem ci iść do szopy? — Tak... tatulku. — Idź! — Dobrze, tatulku. Bartoch obserwował czujnie, dopóki nie zniknął mu z oczu, i dopiero wtedy odwrócił się bez pośpiechu. Wypogadzające się już oczy nabrały naraz krwawego blasku: dostrzegł Purkota zbliżającego się ścieżką do jego zagrody. Pochylił się gorączkowo, chcąc widocznie pochwycić leżący w pobliżu drąg, lecz coś go wstrzymało. Powoli, z namysłem, wyprostował zgarbione plecy. — Żebyś nie wziął mnie przypadkiem za żebraka, przychodzącego prosić o przebaczenie — Purkot stanął naprzeciw niego — powtórzę najpierw, co powiedziałem już u Franoszków. Uważam cię za łobuza, gdyż nawet z wrogiem nie postępuje się tak, jak tyś postąpił z rodzonym synem. To dla porządku... A teraz sprawa, z którą przychodzę. Każdy dziś stroni od ciebie, więc chyba nie wiesz, co się tu dzieje. Opuszczamy Sixteen-Lots. Pojutrze. Jesteś na liście, możemy cię zabrać. Nie chcesz, możesz pozostać. — Idź do diabła — mruknął Bartoch złowrogo. — Dobrze, pójdę. Chciałem cię jednak przedtem powiadomić, abyś nie miał do nas pretensji. Szkoda nam też twojej rodziny. — Pilnujcie swoich! Moja nie zginie. Purkot objął go zamyślonym spojrzeniem. — No cóż, spełniłem swój obowiązek... — początkowa szorstkość nieznacznie zagubiła się w smutku. — Jutro od rana zbijamy tratwy. Chcesz pomóc, przyjdź. W każdym razie zastanów się dobrze, zanim coś postanowisz... — Idź do diabła — Bartoch powtórzył groźniej. — I nie śmiej pokazać się więcej, bo i ciebie przetrącę! Purkot wzruszył ramionami i odszedł. Jeszcze tego samego dnia udał się z kilkoma ludźmi w górę rzeki, wyszukał najlepsze miejsce do spływu, a nazajutrz poszli tam wszyscy mężczyźni. Pod uderzeniami siekier waliły się drzewa smukłe, wysokie i lekkie, jakich można było tu znaleźć tysiące, liny zostały zastąpione lianami. Wprawę mieli ogromną. Każdy z nich, jeśli nawet sam nie brał udziału w dalekich wędrówkach, patrzył na takie roboty od dziecka i nieraz brzechtał się w Odrze wraz z bracią flisaczą, wraz z nią chwytał choćby dla zabawy za połeć czy żerdzie. Pod wieczór więc wielkie tafle kołysały się na wodzie gotowe do drogi i raz jeszcze sprawdzono sumiennie wszelkie wiązania. — Dwóch na warcie, reszta do domów — zarządził Purkot. — Najeść się dobrze i wyspać. Czeka nas orka. O zmroku zaczęły wygasać po domach ogniska, a wkrótce wydało się, że Sixteen-Lots nagle wymarło. Cisza była zupełna. Za to po północy wszczął się na nowo ruch. Jak rząd duchów wyłaniały się zewsząd ciężko obładowane postaci i rosnąc wciąż w liczbę, posuwały się uporczywie ku krańcowi osiedla. Już ostatni dom pozostał za nimi, już weszli w puszczę, już ukazały się tratwy, gdy niespodziewanie zastąpiły im drogę inne postaci: sprężyste i groźne, stojące murem, niedwuznacznie wysuwające przed siebie broń. — Halt! Brutalny rozkaz uderzył w brazylijską głuszę, zwielokrotnił się echem, przemknął przez Itajahy-Mirim i rozpłynął się gdzieś tam wysoko pośród górskich wierzchołków. Powiało grozą jak z mundurów pruskich żandarmów, przeprowadzających obławę na Opolszczyźnie. Ludzie w pierwszej chwili zmartwieli. — Nie wymkniecie się! — Klein wystąpił naprzód i wymownie poruszył strzelbą. — Kobiety i dzieci do domów. Mężczyźni: rozbijać tratwy! Nikt się nie ruszył. — Robić, co każę! — ryknął. — Rozbijać tratwy! — Sam rozbij! — Purkot jednym susem znalazł się przed nim. — Sądzisz, że zastraszą nas wasze pukawki? Spróbuj wystrzelić. Ktoś zginie. Ale zapewniam cię: ani jeden z was nie wyjdzie stąd żywy! On też potrafił przemawiać bezwzględnie. Klein cofnął się odruchowo, Purkot poskoczył za nim. Nie był już sam. Chłopi ocknęli się, rozgorzał gniew. Wysunął się Otto. — Klein, radzę ci być ostrożnym — przemówił nadspodziewanie spokojnie. — Chcesz nas pozbawić drewna, które zrąbaliśmy własnymi rękami i które do nas należy? Nie radzę, bo za nie zapłacisz. Dobrze zapłacisz, gotówką. Pierwszy złożę na ciebie skargę. I wygram! Zapadła nagle kompletna cisza. Musiał to być mocniejszy argument aniżeli poprzednie groźby, Klein bowiem przestąpił z nogi na nogę jakoś bardzo niepewnie. — Uciekaliście... — próbował się bronić. — Nie wykręcaj się. Drewno rzecz najważniejsza. Jest piękne, specjalnie dobrane. Musi drogo kosztować. Popatrz i oblicz. Sprzeczali się przez pewien czas, uzasadniali swe stanowiska, zniknęła poprzednia groza. A wkrótce zaczął się targ. Otto był nieustępliwy: dokładnie sumował objętość tafli, rzetelnie przeliczał je na pieniądze. Wśród Niemców rozległ się cichy śmiech. — Klein, przegrasz — ktoś ostrzegł wesoło. — Ma rację: drewno jest ich własnością i w porcie dobrze za nie zapłacą. Weźmiesz czy zniszczysz — nie ma znaczenia; zapłacisz zawsze. Toteż my nie przyłożymy do tego ręki. Klein zmiękł. Targ w targ, stanęło na tym, że wszyscy osadnicy wrócą do domów, a przy tratwach zostaną dwaj wartownicy niemieccy, dopóki zarząd Blumenau nie nadeśle dodatkowych instrukcji. — Kto by spróbował wejść na tratwę, zastrzelić! — Klein chciał mieć jednak ostatnie słowo. — Ten rozkaz biorę na siebie. Pomogło mu to. w odzyskaniu pewności siebie. Bez poprzedniej brutalności, ale stanowczo zarządził odwrót. Mozolna to była wędrówka. Pilnował każdej rodziny, osobiście czuwał, aby nie złożono rzeczy w nie swoim domu. Ci więc, którzy mieli najdalej, zaczęli sarkać. Nie pozwalał na wypoczynek, a dzieci już pochlipywały, kobiety wydobywały z siebie ostatnie siły. Nie zwracał na to uwagi. Im mniej było ludzi, tym ostrzej wydawał rozkazy, ufny w swoją przewagę. Zrobiło się widno. Dochodzili właśnie do chaty Purkota, gdy nagle zatrzymał pochód. — Ki diabeł?... — zastanowił się, nasłuchując uważnie. W dali, od strony Brusque, rozległ się tętent i wzmagał się z chwili na chwilę, jakby jeździec wydobywał ostatni dech ze swego wierzchowca. — Strzel w górę — Klein zwrócił na idącego obok Niemca niespokojne spojrzenie. — Jeśli wróg, zatrzyma się chyba. A jeśli swój, będzie wiedział, gdzie nas szukać. Huk zabrzmiał donośnie w porannej ciszy, jeździec jednak nie wstrzymał konia. Zdawało się nawet, że go popędził, że mknie teraz naprzód, jakby ścigała go śmierć. Śmignęła wreszcie raz i drugi między drzewami niewyraźna sylwetka. — Ech, to tylko Wolf! — Klein odetchnął z ulgą. — Że też chciało się staremu zrywać tak wcześnie z łóżka!... Wyładował niepokój w krótkim, nerwowym śmiechu. W wielkim napięciu obserwował przybliżającą się szybko twarz: wzburzoną, gniewną, rozpłomienioną z jakiegoś wielkiego wewnętrznego napięcia. Wolf osadził tuż przed nim swego rumaka. — Co się stało? — wykrzyknął. — Kto strzelał? Klein opowiedział zwięźle przebieg wypadków. Nie czuł się dobrze pod jego wzrokiem i plątał się początkowo, lecz stopniowo nabierał werwy. — Jak pan widzi, odgadłem wszystko — kończył. — Nie mnie brać na takie kawały! Nie wyspały się niebożątka — w głosie zabrzmiała kpina — lecz przynajmniej napracowały rzetelnie. Naprzód! — poniosła go znowu wściekłość. — Robota przecież na was czeka! Ludzie nie drgnęli. W jakimś ogromnym zdumieniu wpatrywali się tam przed niego, w gąszcz. Pobiegł za ich wzrokiem i też znieruchomiał. Naprzeciw ujrzał oczy tak przerażające swą posępnością, że przeszył go dreszcz. I ujrzał także ludzką sylwetkę: ubezpieczoną dobrze wśród drzew, osadzoną solidnie, masywną, mierzącą ze strzelby wprost w jego pierś. — Herr Bartoch! — krzyknął w panicznym lęku. — Co pan chce zrobić?... Zdawało się, że jedynie lufa drgnęła nieznacznie, jak gdyby obierała staranniej cel. — Herr Bartoch — wmieszał się Wolf przyjaźnie — nic się złego nie stało. To nie Indianie... Lufa osunęła się nieco, lecz nie opadła. — A ten huk? — padło z naprzeciwka chrapliwe pytanie. — Do kogo strzelano? — Na wiwat, Herr Bartoch! — Klein poruszył się raźnie. — Aby Wolf wiedział, gdzie należy nas szukać. Indian nie było! Stary wysunął się zza drzew i objął siołkowiczan bacznym spojrzeniem. Musiał wyczytać z ich twarzy uspokajającą wieść, zarzucił bowiem strzelbę na ramię. — W tej głuszy człowiek nigdy nie jest pewien, czy gdzieś nie czai się śmierć — mruknął. — Widzę jednak, że wszystko w porządku... Jędra, wyłaź! Ten był gorzej uzbrojony, gdyż trzymał w garści jedynie fojsę. Klein roześmiał się sztucznie. — A, to cała wyprawa! — usiłował nadrobić poprzedni lęk wesołością. — Zagrają w panu kapralska krew. I ojciec, i syn. Brawo! Tak trzeba, gdy się rusza na wojnę. — Właśnie. Tym bardziej że w całym Sixteen-Lots jest to jedyna strzelba. Bije, na szczęście, bezbłędnie w cel. Bartoch odsunął się od niego i zmieszał z innymi. Ludzie znowu ruszyli naprzód, ktoś tam ciągle odpadał. Gdy została jedynie garstka, Klein doszedł do wniosku, że może odjechać. — Sami traficie — mruknął. — Ostrzeżcie wszystkich: w Brusque będą czuwały posterunki dzień i noc, a kto spróbuje się przemknąć, padnie od kuli. Takie wydam rozkazy. Zabrał swych ludzi i ruszył do koni. Wolf jednak pozostał. Wydawał się czymś przygnębiony; z pochylonej ku ziemi postaci wyzierała bezradność, a może tylko skupienie, towarzyszące zazwyczaj ważnej decyzji. Pchnął raz i drugi nogą małą gałązkę i uniósł nareszcie głowę. Jakby się zdziwił: siołkowiczanie też nie odeszli. — No cóż... — westchnął. — Trzeba się rozejść. To wasz cały majątek? — spojrzał na leżące obok toboły. — Cały. — Nie dorobiliście się w tym Sixteen-Lots... Chodźmy — zwrócił się do Bartocha. — Odprowadzę was w stronę domu. Cmoknął na konia i ruszył w drogę powrotną. Minęli jedną zagrodę, drugą i trzecią. Bartoch przystanął. — Może pan wstąpi coś zjeść? — zapytał. Wolf, zatopiony do tej pory w zadumie, jakby się ocknął. — Dziękuję, tymczasem nie jestem głodny — odrzekł. — Później chyba zaproszę się, najpierw jednak obejrzę tratwy... Co to ja chciałem powiedzieć? — zbierał przez chwilę myśli. — Aha! Strzelba, wiadomo: rzecz pożyteczna... Zastanawiam się tylko, czy gdyby kula trafiła teraz w jakiegoś Niemca, nie zamknęłoby to wam drogi do Parany na zawsze. A byłoby szkoda... Ziemia tam bardzo żyzna. — Żyzna? — Bartochowi rozbłysły oczy. — Bardzo. Jest jej przy tym pod dostatkiem i do wyboru. Toteż wydaje mi się, że należy używać strzelby nadzwyczaj ostrożnie. A może by oddać ją lepiej Jędrze?... Bartoch popatrzył na niego bystro. — Właśnie: Jędrze — Wolf mówił z coraz większym namysłem. — Jak pan sądzi: można mu chyba zaufać? Oko ma celne, ale i rozwagi mu nie brak. Głupstwa chyba nie palnie? — Niechby się tylko odważył — Bartoch nastroszył się. — Dałbym ja mu!... Wolf uśmiechnął się dobrodusznie. — No, nie będzie potrzeba na niego aż takich sposobów — rzekł. — Chłopak bardzo rozumny. Więc niech mu pan wręczy od razu. Może jeszcze zdąży coś upolować na obiad. Bartoch raz jeszcze rzucił na niego uważnie okiem i po chwili wahania zdjął strzelbę z ramienia, odpiął pas z amunicją i wręczył wszystko synowi. — Bierz — warknął. — Pamiętaj tylko: używać rozważnie! Jędra przytaknął gorliwie. Ojciec pogroził mu palcem. — A teraz skocz do lasu — dodał. — Zastrzel jakąś tłustą papugę i wracaj. Na zabawę nie ma dziś czasu! — Rozumiem, tatulku: dziś nie ma czasu! Jędra prysnął w gąszcz, jakby wyrosły mu skrzydła. Wolf uścisnął Bartochowi rękę tak mocno, jak tego nigdy nie czynił. — Jadę obejrzeć tratwy — rzekł ciepło. — Ciekaw jestem, czy dopłyniecie na nich do Parany wcześniej ode mnie?... Bo i mnie zbrzydło już tutaj wszystko... Wskoczył na siodło, koń pomknął. Bartoch nie ruszał się z miejsca. Zapatrzony w migającą między drzewami sylwetkę, czymś mocno przejęty i zaskoczony, trwał w takiej nieruchomości, jakby się zamienił w drzewo przydrożne. III Ludzie wrócili do domów, lecz Sixteen-Lots sprawiało nadal wrażenie wymarłego osiedla. Dopiero koło południa uniosły się dymy z kominów, świadczące, że potrzeby życiowe wzięły w końcu górę nad smutkiem, a w godzinę później zaczęto wychodzić na zewnątrz. Sąsiad szedł do sąsiada, obaj ruszali do następnego. Tworzyły się coraz większe gromady i krok za krokiem skupiły się wreszcie na podwórzu Purkota. — Trzeba coś uradzić — zgadzali się wszyscy. — Jeśli się zaczęło, nie wolno się cofać. Choćby pieszo przez puszczę, trzeba się wymknąć. Tutaj nie zostaniemy! Głosów przybywało, narastał gniew. Jednakże i zwątpienie zakradało się często. „Jeśli przez puszczę, co z dzieciakami? A i kobiety nie wytrzymają takiej wędrówki. Przecież: Indianie, żmije, dzikie zwierzęta... I gdzie właściwie leży ta Kurytyba? Morzem — wiadomo. Lecz lądem?...” Ten i ów próbował uporządkować jakoś dyskusję. Udawało mu się to nawet niekiedy nieźle, dopóki ktoś nie zadał jakiegoś prostego, a jednak bardzo kłopotliwego pytania. Sytuacja bowiem rzeczywiście była niezwykle trudna. Dokoła rozciągała się zwarta, bezkresna puszcza, zamykająca Sixteen-Lots pewniej niż mury więzienia. W świat można się było wydostać tylko jedną jedyną drogą, przez Brusque. Tam jednak Klein stał na warcie i nikt nie wątpił, że ich powstrzyma, choćby miał to zrobić kulami. Nastrój pogarszał się z chwili na chwilę. — Cóż, trzeba poczekać na lepszą okazję... — ktoś westchnął. — A statek tymczasem odpłynie! — rozhuczał się bunt. — Musimy się przebić. Choćby siekierami po łbach! Gwar ucichł zaraz, zdano sobie bowiem sprawę, że okrzyki tu nie pomogą. Purkot, wykazujący dotąd najwięcej spokoju, przesuwał powoli wzrok z twarzy na twarz i wreszcie zatrzymał go na Bartochu. Stał on z dala od innych, jakiś bardzo samotny na tle ściany, o którą się wspierał plecami, i obojętnie spoglądał na las. Dziwiono się w duchu, że w ogóle się zjawił, lecz nie miano mu tego za złe; ten jego poranny występ sprawił wielkie wrażenie. A mimo to nikt nie przysuwał się do niego i nikt nie próbował nawiązać rozmowy. Nie wiedziano, jak się zachowa. I jak on na innych, tak i na niego nie zwracano szczególnej uwagi. — Przysuńże się wreszcie — w głosie Purkota nie czuło się wprawdzie przyjaznej nuty, ale też nie było wrogości. — Nie wiem, czy zechcesz zabrać się z nami czy nie, skoro jednak zdecydowałeś się przyjść tutaj, postaraj się coś także doradzić. Jak widzisz, sprawa niełatwa. Bartoch oparł się mocniej, jak gdyby podświadomie chciał podkreślić swą niezależność. — Doradzić... — mruknął. — Hm, może i mógłbym doradzić. Zaczęto się do niego przybliżać. Zacisnął twardo szczęki, brodę wyzywająco wysunął naprzód. — Dobrze, powiem! — zdecydował się nagle. — Nie przypadnie wam to pewnie do smaku, nie szkodzi... Otóż po mojemu jest tak: Niemcy wypowiedzieli nam wojnę! A jak wojna — trzeba stosować wojenne prawa. Przede wszystkim: dzieciaki i baby precz! Chłopy się tylko liczą. W nich będą bili, toteż oni muszą się najpierw wymknąć. Bez przyklejania się do pierzyny i bez mazgajstwa! A potem... Przerwał mu głuchy gwar. Bezwzględne to były słowa i trudno było się z nimi pogodzić. — Ciszej! — krzyknął Kania donośnie. — Mądrze zaczął: w nas będą bili. Niech powie wszystko! — Tak, w nas będą bili... — Bartoch odszukiwał powoli wątek. — Wy przecież zaciągaliście długi i wy podpisywaliście wszystkie papiery... Radzę więc: z worków zrobić plecaki, jak te żołnierskie, do nich siekiery, trochę żywności, a w rękę fojsy. I w drogę. Natychmiast, póki jeszcze jest widno. Aby nam statek nie uciekł. I póki nieprzyjaciel nie nabierze rozumu. — Ale którędy?... I dokąd? — Jak to: dokąd? Do Pilarzinho! A którędy? Wiadomo, że nie przez Brusque. Koło niego przez puszczę i dopiero później do rzeki. Tam do rana powinniśmy pozbijać tratwy. Niech nas potem ścigają! Na chmurnej twarzy Bartocha rozbłysła jaśniejsza smuga i jak podmuch wiosny nad Odrą niespodziewanie rozgrzała serca. — Co myślę o tobie, wiesz — odezwał się Purkot. — Ale że masz głowę na karku, nikt z nas nigdy nie wątpił. Dobra to rada. Co prawda, nie wszystko jeszcze rozumiem... Co z kobietami i dziećmi? Nie możemy przecież pozostawić ich tutaj Prusakom na pastwę! — A kto tak twierdzi? Do kobiet nie będą strzelali, lecz może się zdarzyć jakiś wypadek. Jak to na wojnie... Trudno, nam o tym myśleć nie wolno! Niech one same się pomartwią. Czy to nasze siołkowickie baby nie potrafiły sobie kiedyś poradzić z pruskim żandarmem? Rozległ się huczny śmiech. Nawet Bartoch poweselał. — Tratwy są dla nich gotowe — mówił po chwili dalej. — Niemcy chyba nie będą chcieli oddać ich dobrowolnie. Cóż, trzeba będzie użyć na nich sposobu. I nic się nie stanie, jeśli któraś da temu czy owemu po gębie. — Ale kto poprowadzi? Flis nie żandarm. Trzeba umieć kierować tratwą! Rozhuczało się na podwórzu. Bartoch stał się znów mroczny i nieprzystępny. — Gdy wojna trwa, nie czas na rozczulanie — rzekł chłodno. — Chłopaki w wieku poborowym z nami, młodsi zaopiekują się rodzinami. Nie dadzą sobie rady na wodzie — potoną. Myślę jednak, że dobiją do portu. Niejeden pływał po Odrze. Mocny początkowo głos jakby osłabł, coraz powolniej padały ostatnie słowa. Purkot objął go uważnym spojrzeniem. — A Jędra? — zapytał znienacka. — Pójdzie z nami?... Bartoch popatrzył na niego wrogo. — A cóż to, Jędra lepszy od innych? — warknął. — Nie jest w wieku poborowym, więc musi pozostać tutaj. Jak inni. Nie będzie dbał o tratwy, utonie. Także jak inni! Zapadło głuche milczenie. Każdy przeżuwał w sobie te słowa niewątpliwie rozsądne, a jednak przerażające w swej bezwzględności. Starszych wiekiem ludzi wcale tu nie było, niektórzy dochowali się potomstwa dopiero na tej tułaczce. Toteż niejeden poczuł w sercu bolesny skurcz na myśl, że może utracić żonę czy dziecko. — Nie widzę lepszego wyjścia — Otto przerwał nareszcie ciszę. — Bartoch ma rację: to wojna. A na wojnie liczy się każda godzina. Nie marnujmy więc czasu i obierajmy dowódcę. — Prosta sprawa — Purkot machnął ręką. — Z wyjątkiem tych w wieku poborowym, wszyscy byliśmy w wojsku. A kto jest najwyższy rangą, ten zawsze obejmuje dowództwo. Chyba nam nie odmówisz? Bartoch jakoś bardzo bezradnie opuścił głowę, jakby zląkł się tego obowiązku, a może wcale go nie przewidział. — No, stary! — podszedł do niego Pampuch. — Boczysz się ciągle na nas, więc i my się boczymy. Ale teraz się nie dróż. Sam rozumiesz najlepiej, że bez dobrego dowódcy nie ma wygranej bitwy. Klein wprawdzie podobno był plutonowym czy nawet feldfeblem, przy tobie jednak to smarkacz. Owiniesz go koło palca. Każdy zaczął dorzucać jakieś życzliwe słowo. Bartoch uniósł powoli głowę. — Ha, jak chcecie — rzekł obojętnie. — Rzeczywiście jestem tutaj najstarszy rangą. Pamiętajcie tylko — głos rozbrzmiał naraz donośnie — u mnie w kompanii musi być zawsze wzorowy porządek! — Musi być! — padły zewsząd przytakiwania. — Jak wojna, to wojna! Co mamy robić? Dawaj rozkazy! Bartoch wyprostował się sprężyście i jak przed frontem jednym rzutem oka zlustrował wszystkich. — Natychmiast do domów — przemówił dobitnie. — Przygotować plecaki, załadować i za godzinę zbiórka. Na moim podwórzu. Nie przejmować się babami i dziećmi. Jędra powie, co mają robić. To wszystko. Odmaszerować! Ludzie zniknęli, jakby ich zmiotło. Obserwował przez chwilę biegnące we wszystkie strony postaci i musiał być zadowolony z tej ich szybkości, gdyż na twarzy pojawiła się znowu jaśniejsza smuga. Skinął na Jędrę. — My będziemy mieli więcej roboty — rzekł. — Trzeba się bardzo śpieszyć. W drodze był wyjątkowo rozmowny. Zdania rozbrzmiewały wprawdzie krótko i niewiele różniły się od rozkazów, lecz mimo to dużo było w nich ciepła. — Pamiętaj: bez roztkliwiań — kończył szybko, zbliżali się bowiem do domu. — Mamulka musi pracować jak inne i Zośka też. Żadnych wyjątków. Weszli do izby. — Zarzynaj kury! — krzyknął do żony. — Zośka, wynoś naczynia z kuchni na pole. Szymek — zwrócił się do najmłodszego syna — pomożesz mi przy oprawianiu świniaka! Rozkazy padały jeden za drugim. Gdy tak przemawiał, nikt w tym domu o nic nie pytał, toteż praca posuwała się błyskawicznie, lecz mimo to ciągle jej było dużo. Gdy inni wymieniali, co się dało, na pieniądze, on wciąż gromadził, nie przewidując tak rychłego wyjazdu. Kiedy więc zaczęli schodzić się inni, zagnał ich też do roboty. Śpieszył się coraz bardziej. Wreszcie zatrzymał się na podwórzu. — No tak, więcej nie da się zabrać... — popatrzył na zabudowania jakoś bardzo żałośnie. — Do roboty, wałkoniu! — wrzasnął na Jędrę widząc, że stoi bezczynnie. — Chociaż nie, prawda... — zmieszał się nagle. — Skończone... Spojrzał na ludzi: gawędzili grupkami. — Wszyscy są? — Wszyscy. Przesuwał kolejno spojrzenie z twarzy na twarz. Zdawało się, że z każdej z nich chce coś wyczytać, że liczy zmarszczki, że poprzez oczy chce sięgnąć w głąb, pod zewnętrzną powłoką smutku i przygnębienia doszukać się hartu i stwierdzić, co z tych ludzi będzie jeszcze można wykrzesać. Doszedł do ostatniego i wtedy nieco dalej przesunął wzrok. W przeciwieństwie do innych — w pobliżu jego zagrody prawie wcale nie było drzew, a tu i ówdzie dokonano nawet niezwykłej pracy: wykarczowano pnie i w czystą, zrytą mozolnie szpadlami ziemię niedawno wrzucono ziarna. Strzeżono ich bacznie przed ptactwem, pięknie skoczyły w górę. Daremny trud. W tej świeżej, młodziutkiej runi już pięły się w górę mocne pędy tych samych drzew, które wyrwano z korzeniami kosztem ogromnego wysiłku... Spojrzał znowu na ludzi. Wydał im się jakby bliższy, oni teraz na jego czole liczyli zmarszczki. Przybywało ich z chwili na chwilę: miękkich, budzących współczucie, nabrzmiałych smutkiem, przesyconych goryczą. „Nieużyty, bo nieużyty, lecz czuje jak my”... Poruszył ich ten widok, zniewolił serca. „A boli go chyba mocniej — budził coraz większą sympatię. — Zostawia tu bowiem więcej niż my...” Powieki drgnęły mu naraz nieznacznie. Coś się z nim działo, Łagodne dotychczas zmarszczki twardniały, nabierały ostrości, skupiały się groźnie, jak zapowiedź gwałtownej burzy zwarły się twardo szczęki. — Alles hort auf mein Kommando! Jak huk gromu dobitny rozkaz rozdudnił się po dziedzińcu, zatargał nerwami, zdusił wszelkie uczucia. Ludzie przestali myśleć. Wyszkoleni świetnie przez oficerów króla pruskiego, prężni i karni, zerwali w jednej chwili wszelkie więzy łączące ich z otoczeniem i wpatrywali się tylko w napięciu w oczy swego dowódcy. — Fertig machen! Pochylili się automatycznie, zarzucili na plecy worki, w rękach rozbłysły fojsy. — In zwei Gliedern: antreten! Zadudniło za plecami Bartocha, zaniosło dokoła kurzem. Gdy się odwrócił, stali jak jeden mąż, wyciągnięci pod sznur, milczący i nieruchomi jak słupy wbite pionowo w ziemię. On jednak coś tam jeszcze poprawił u każdego, niektórych przesunął, ustawiając ich według wzrostu, niektórych zbeształ, raz i drugi dokonał zwrotu, przepędził ich przez podwórze. Był jak iskra, wynalazł natychmiast najmniejszy błąd, jak czający się ciągle do skoku zwierz masywnie osadzał nogi. I wciąż wydawał coraz to nowe rozkazy: bezwzględne, dosadne, domagające się błyskawicznego posłuchu. Wciąż po niemiecku. Taką tylko komendę znali tu wszyscy. I tylko taka mogła ich zmusić do bezbłędnego wykonania woli tego pruskiego kaprala. Upływały minuty. Doprowadził ich do najdalszego krańca zagrody, zawrócił. Wspaniale szli. Odskoczył nieco, zarządził paradny marsz. Rozdudniła się ziemia tak rytmicznie i ciężko, jak pod uderzeniami żołnierskich butów na ulicach Opola. — Halt! Przybili mocniej nogami, stanęli. Dokonał zwrotu. — Dobrze — wyraził głośno pochwałę. — Bardzo dobrze... Ruhrt euch! Nie przypuszczałem nigdy, że z was jeszcze tacy świetni wojacy. A i rekruci spisali się nieźle. Uśmiechnął się łaskawie, tak chyba właśnie, jak robił ongiś w koszarach, gdy jakieś ćwiczenie wypadło nad podziw składnie. Trafił do serca wszystkim. Starsi zagubili się zupełnie w dawnych wspomnieniach i po tych uciążliwych marszach i zwrotach pochwała kaprala była dla nich pełna uroku. Ci „poborowi”, którym ojcowie wbijali w głowy od dziecka pruską komendę, aby w trudnych wojskowych początkach nie stali się popychadłem, dumni byli ze swych umiejętności. Rozbłysły więc wszystkie oczy, pojaśniały przyjemnie twarze. — Zaraz ruszamy — Bartoch, widząc ten dobry nastrój, stał się mniej oficjalny. — Najpierw wykonamy jednak ważną robotę... Jakby w zakłopotaniu rozejrzał się po podwórzu: dostrzegł żonę i córkę. Stały w drzwiach domu i popłakiwały z cicha. — Wynoście się w pole — rzekł szorstko. — Pilnować rzeczy! Nie spuszczał ich z oczu, dopóki nie znalazły się wśród worków i kufrów, rozrzuconych daleko za płotem. — Na was kolej! — zwrócił się do synów głosem tak samo dobitnym, jak przedtem wydawał rozkazy. — Do roboty! Jędra wskoczył do domu, tuż za nim Szymek. Nie było ich widać przez pewien czas, lecz musieli krzątać się energicznie. Słychać było wciąż jakieś zgrzytania i trzaski, i uderzenia niekiedy tak ciężkie, jakby zwalano meble. Naraz rozbłysło coś w oknie, ludzie znieruchomieli. Błysk poszerzył się szybko, przemienił w jasną złocistą plamę, przemknął do innych otworów, przyskoczył do drzwi, niespodziewanie posiniał w dymie i wraz z nim buchnął nagle w górę, obejmując ogniem cały budynek. — Chryste Panie!... — kobiety zawiodły lament. — O dolo moja nieszczęsna! Tyle pracy na marne!... A Jędra już się przedarł przez dym, już z płonącymi żagwiami w rękach uganiał się razem z bratem po całym podwórzu, już szerzył coraz to większą grozę. Paliła się szopa i przybudówka, kurnik i chlewy, stosy chrustu i nawet wióry ułożone przy płotach, jak gdyby specjalnie przygotowane do tego celu. Wzmagał się huk. Drzewo, dobrze wysuszone w brazylijskim słońcu, zajmowało się błyskawicznie, pękały krokwie i ściany i z jękiem żałobnym waliły się w dół. Coraz wyżej wzbijały się snopy iskier. — Chciałoby się zapłakać na taki widok — westchnął ciężko Waldera. — Takie ładne było tu wszystko!... Bartoch w straszliwym gniewie przypadł do niego z pięściami, jakby zamierzał bić. — Maul halten! — ryknął. — Nie rozumiesz, że wojna? Nie ma odwrotu! I nic nie zostawia się wrogowi na łup, takie jest nasze wojenne prawo. Achtung! Odrodził się znów pruski kapral. Rozgorzała posępnie twarz, oczy rozbłysły dziko. Wyrównał raz jeszcze szeregi, ludzi ustawił rzędem, raz jeszcze dokonał zwrotu. Na głowy zaczęły się sypać iskry. — In Richtung... — zastanowił się chwilę. — Richtung Pilarzinho: marsch! Rąbnęli twardo nogami, ziemia oddała głucho. Wyskoczył naprzód. Śmiało i bez chwili namysłu przedarli się za nim poprzez płonące płoty. — Eins, zwei, drei, vier! — zaczął podawać rytm. — Purkot, nie garb się! Eins, zwei... Kokot, wyrównaj fojsę. Franoszek: głowa do góry! Eins, zwei... Minęli siedzące na tobołkach, przerażone kobiety. Dostrzegł, że ten i ów zerka na nie nieznacznie, odskoczył więc w bok i pognał ostrzej całą kolumnę. Sam nawet na nie rzucił okiem. Kiedy jednak weszli między drzewa, odwrócił na chwilę głowę. Żony i córki nie dojrzał, już je zakryły krzaki. Za to w miejscu, gdzie znajdowała się jego zagroda, słup ognia był ciągle doskonale widoczny. Bił teraz równiej w niebo, mniej bryzgał skrami. Swą rozległością świadczył jednak wymownie, że wszystko, co było tam przedtem, wypali doszczętnie. — Eins, zwei! — rzucił zaciekle, obejmując znowu wzrokiem kolumnę. — Donnerwetter — rozpieklił się nagle — Kampa, schneller! Przez ciebie możemy nie dojść do Pilarzinho, pierunie! Schneller! Eins, zwei, drei, vier!... IV Zapadał zmrok. Rozpięta na stokach puszcza ciemniała szybko i zarzucała na dolinę Itajahy-Mirim coraz to głębszy cień. Tam w górze uciszało się, brać leśna układała się do snu. Za to rzeka nabierała wciąż mocy i im bardziej milkło dokoła wszystko, tym ona przemawiała donośniej. Nurt bowiem miała gwałtowny. Napęczniała zresztą ostatnio od deszczów, nabrała większej siły niż zwykle. I teraz jak groźny upiór przybrany mierzwą waliła się w dół, zanosząc się bez przerwy pojękliwym poświstem. W ten śpiew dziki wprawdzie, lecz naturalny na tym pustkowiu, wkradła się naraz jakaś inna melodia. Nadbiegła nieznacznie, gdzieś z głębi puszczy. Początkowo ledwie uchwytna dla ucha i delikatna, zaczęła wkrótce zadziwiać rytmem szybkim i zamaszystym i jak ta rzeka rozbrzmiewającym coraz dobitniej, w miarę jak narastały ciemności. Ktoś tam szedł niewątpliwie i ciął gąszcz: twardo, nieubłaganie, zaciekle. Fojsa świsnęła tuż prawie nad brzegiem. Z kłębowiska zieleni wyłonił się nagle Kampa. — Woda! — obwieścił głucho. Dyszał ciężko z nadmiernego zmęczenia. Ludzie, idący dotąd za nim gęsiego, ruszyli na boki i jak kosami wysiekli dokoła leśne podszycie, robiąc miejsce na biwak. — Siadać, najeść się dobrze i nabrać sił! — zakomenderował Bartoch. — Dwie godziny wypoczynku. Jędra Pampuch obejmie wartę. Sam też przegryzł coś niecoś. Kiedy jednak inni zaczęli się pokładać na ziemi, skinął na Purkota i wziął fakon do ręki. — Przejdźmy się — rzekł. — Na flisie znasz się lepiej niż ja. Trzeba obejrzeć drzewa. Zrobiło się jaśniej: pojawiły się gwiazdy, na zachodzie rozbłysł sierp księżycowy. Przedarli się kawałek w górę rzeki, potem w dół i wreszcie stanęli. Purkot spoglądał w zamyśleniu na pnie. — Powiem ci krótko — odezwał się. — Trzeba brać, co wpadnie pod rękę. Aby nie za grube, bo szkoda czasu. Tam w Sixteen-Lots znało się każde drzewo. Tu za ciemno, aby wybierać. — Nie zatoniemy? — Na wszelki wypadek ułożymy dwie warstwy, powinno wystarczyć. Rzeka głęboka, prąd bystry. Uniesie łatwo. Zresztą to nie wyprawa do Szczecina czy Gdańska. Do tego portu w Itajahy podjąłbym się popłynąć nawet na drągu. W godzinę później zabrali się do roboty. Szła dość opornie. W Sixteen- Lots były przynajmniej przetarte ścieżki, pracowano przy tym za dnia. Tu trzeba było nieustannie przecinać dojścia, gałęzie i wierzchołki odrąbywać często w zupełnym mroku, a już wynajdywanie lian stanowiło prawdziwą mękę. Bartoch widział to doskonale i często wymieniał ludzi. Kto zmęczył się nadmiernie, mógł chwilę odpocząć. Lecz tylko chwilę. Zaraz bowiem padały ostre słowa, a jeśli ktoś nie zastosował się do rozkazu natychmiast, brutalna klątwa lub nawet kułak przynaglały go do pośpiechu. Nikt jednak nie miał do niego żalu. Brusque znajdowało się od nich co najwyżej o pięć kilometrów i każdy rozumiał, że w tej sytuacji liczy się każda minuta, opóźnienie mogło oznaczać przegraną bitwę. Chociaż więc niejeden słaniał się ze znużenia, pracowano rzetelnie. Rozkaz zresztą trzymał jak na uwięzi. I ten rozkaz sprawił, że na długo jeszcze przed świtem tratwy zaczęły się kołysać na wodzie. — Gotowe! — zameldował Purkot donośnie. — Liny są? — Liny?... Do czego nam liny? W Itajahy zatrzymamy się bez nich. Wygodny brzeg. — A jeśli trzeba będzie zatrzymać się wcześniej? — Bartoch krzyknął, jakby ukłuto go w samo serce. — Co wtedy zrobisz, pierunie? Wystarczy ci czasu na flisacką zabawę na takim nurcie? Wszyscy do lasu, marsz! Ponad czterdziestu chłopa skoczyło w puszczę, toteż uwinęli się w mig. Bartoch jednak ciągle był wściekły i pilnował osobiście wszystkiego. Pod jego okiem powiązano liany, każdą taflę zaopatrzono w oddzielną linę i jeden z jej końców przywiązano solidnie do kloców, a resztę zwinięto w kłąb. Nareszcie odsapnął. — Jak na okręcie — przemówił tym razem łagodnie. — Jak wojna, to wojna: wszystko musi być według przepisów. Ty, Purkot, obejmiesz dowództwo flisu. Otto — dowództwo na drugiej tafli. Chyła na trzeciej. Załadować bagaże! Za chwilę poruszyły się połcie, ludzie odbili od brzegu, porwał ich prąd. Bartoch raz jeszcze objął wszystko bacznym spojrzeniem i usiadł. Poczuł się bardzo zmęczony. Tam, na lądzie, pracował wprawdzie niewiele, lecz gdy inni myśleli tylko o siekierze i drewnie, u niego napięty był każdy nerw. Teraz mógł nareszcie odpocząć. Tratwa niosła lekko, woda nie podchodziła, przyjemnie koiła cisza. Niebezpieczeństwa też chyba nie było żadnego. Czuwał zresztą Purkot, a do niego, mimo wszystko, miał zaufanie. Wyciągnął się więc wygodnie, oparł głowę na czyimś worku i zasnął. Obudził go ostry blask. Uniósł głowę, oczy poruszyły się czujnie. W porządku... Ludzie na stanowiskach, Purkot na swoim miejscu, brzeg pusty. Bardzo ładny w tej chwili. Właśnie wzeszło słońce i pomalowało wspaniałymi barwami cały krajobraz... Bartoch ziewnął, przeciągnął się leniwie i wstał. — Cisza ciągle? — zapytał Purkota. — Cisza. — Jak daleko do Brusque? — Co najmniej dwadzieścia kilometrów. Spojrzał w tamtym kierunku, potem starannie zlustrował brzegi i przesunął wzrok znowu dalej. Rzeka wyrównała swój bieg, nie było widać większych zakrętów. Nie było też nigdzie ludzi. Uspokojony zupełnie, zamierzał już wrócić na dawne miejsce, gdy coś tam w dali przykuło nagle jego uwagę. Przysłonił ręką oczy: jakieś ruchome punkty... Obserwował w coraz większym napięciu. Powiększało się wszystko przed nim, niejasne punkty nabierały stopniowo kształtów. Nie mogło być wątpliwości: byli to ludzie, wsiadający właśnie do łodzi. Purkot także ich dostrzegł. — Niemcy — ostrzegł. — Niemcy — przytaknął Bartoch. — Steruj tak, jakbyś ich wcale nie widział. — A jeśli zaczną strzelać?... Mają broń w pogotowiu. Bartoch wzruszył ramionami. — Ktoś zginie — rzekł obojętnie. — Trudno, wojna. Gdyby tak się stało, my ich za to wytniemy. Nie widzę tymczasem lepszego wyjścia. Łódź wysunęła się na środek rzeki. Wioślarze uderzali lekko w wodę, aby tylko nie zepchnął ich prąd, dwóch ludzi trzymało przed sobą strzelby. — Halt! — rozkaz pobiegł po rzece czysto i potoczyście. — Do brzegu! Purkot nie zwrócił na niego uwagi. Tratwa pędziła naprzód, jakby wyrosły jej skrzydła. — Halt! — zahuczało donośniej. — Strzelamy, jeśli nie dobijecie natychmiast! Rzeczywiście świsnęły za chwilę kule, ukazały się dymki. Wioślarze musieli jednak w tym momencie odepchnąć gwałtownie łódź, aby się nie znaleźć pod tratwą. — Zagadaj ich jakoś! — krzyknął Purkot. — Aby znaleźli się tylko przy trzeciej tafli. — Coś wymyśliłeś? — Tak. Może nie trzeba będzie rozlewać krwi. Purkot odwrócił się, rzucił jakiś rozkaz ludziom na ostatniej tafli, zakołysał szeroko ręką i odtąd zachowywał się obojętnie. Za to Bartoch napadł czupurnie na Niemców. Coś mu tam odpowiadano, zrodziły się jakieś targi. Zaraz zresztą musiał się ruszyć. Ciężka tratwa zaczynała prześcigać łódź, szedł więc naprzód, aby mieć ją ciągle naprzeciw, i gadał, kłócił się, to znów dla odmiany rzucił swawolny żart. Skacząc z tafli na taflę, wciąż skupiał na sobie uwagę, lecz czuł, że nadchodzi chwila decydująca. Niemcy zrozumieli, że gra na zwłokę, niedwuznacznie unieśli lufy. Zaklął z wściekłości. Był już pewien, że kula za chwilę uderzy w niego, gdy naraz rozegrała się broń siołkowicka. Chyła nacisnął gwałtownie połciem. Ostatnia tafla jak żywa skoczyła w bok, spieniła wodę, rąbnęła w łódkę, wzburzyła wodę i zaraz zaczęła wracać łagodnie na swoje miejsce. Bartoch patrzył: wygładzała się rzeka, po łodzi nie było śladu. Spojrzał nieco dalej: z głębi wynurzało się kilka głów. Tym się nie przejął i zaraz odwrócił głowę: na tratwę usiłowało się wydostać dwóch ludzi, którzy jakimś cudem zdążyli się przytrzymać balów w chwili wypadku. — Pomóc i rozbroić! — rozkazał widząc, że mają rewolwery przy pasach. Nie stawiali żadnego oporu. Byli na pół przytomni z przestrachu i długo trwało, zanim przyszli do siebie. — Potrzebne wam to było? — Bartoch współczująco pokiwał głową. — Niewiele brakowało, a znaleźlibyście się na drugim świecie. Z tratwą nie ma żartów. Na tak wartkim prądzie lepiej nie przybliżać się do niej. — Mieliśmy was zatrzymać... — Tratwy nie można zatrzymać na środku rzeki. Powinniście o tym wiedzieć. No cóż, trzeba was jakoś wysadzić na brzeg... Jak na niego, był niezwykle uprzejmy. Popatrzył znowu na wodę: inni zdołali się też uratować i dopływali właśnie do brzegu. — Pięciu was było i pięciu żyje — obliczył szybko. — Mieliście szczęście. Jeśli jesteście katolikami, powinniście dać na mszę. Purkot — krzyknął do przodu — dobijaj! Zachował uprzejmość do końca. Niemcy jakby się temu dziwili, lecz starali się nic nie okazywać po sobie ani o nic nie pytać, i dopiero gdy się znaleźli na brzegu, zażądali wydania broni. — Słusznie — Bartoch przytaknął zgodnie. — Wasza własność. Wręczył rewolwery, lecz wyjął przedtem naboje. — Też wasza własność, lecz oddam ją nieco później. Musicie pozbierać. Rzucił je w trawę, gdy tratwa była znowu na prądzie. — Bardzo mądrze — pochwalił Purkot. — Nic nam nie mogą zarzucić. Ostrożność była konieczna, gdyż grozili nam śmiercią. A poza tym — zwyczajny wypadek. Bartoch opuścił głowę, jakby te słowa wprawiły go w zakłopotanie. — Nie stałoby się to bez twojej pomocy... — bąknął. — Manewr wykonałeś wzorowo — do głosu zakradła się niespodziewanie służbista nuta. — A Chyłę należy się także pochwała. Doskonale się spisał. Purkot popatrzył na niego spod oka. Znał go od dziecka, lecz nigdy jeszcze nie widział w takim nastroju. Zresztą i ta zręczność wobec wroga sprawiła mu niespodziankę. Bał się w duchu następnego wystrzału, był bowiem pewien, że wtedy ktoś padnie. A on bardzo ostrożnie prowadził zwód i nawet ostre słowa tak wypowiadał, że nie mogły urazić... Nacisnął z lekka połeć. Tratwa chwyciła sam środek nurtu i już z niego nie zeszła. Zamyślił się. O żonie, o dzieciach, o tych wszystkich, którzy jeszcze znajdują się w Sixteen-Lots. O wciąż dalekiej Paranie... — Niemcy! — ktoś ostrzegł donośnie. Purkot uniósł raptownie głowę. Rzeczywiście w dali, nad samym brzegiem siedział na koniu jakiś uzbrojony mężczyzna, tak wyraźny na tle piaszczystego zakrętu, jak gdyby chciał specjalnie zwrócić na siebie uwagę. Wydała mu się dziwnie znajoma jego smukła sylwetka. — Ech, to przecież swój! — odkrzyknął wesoło. — Młody Wolf. Widocznie postanowił pożegnać nas na tym zakręcie! Pomachał ręką na powitanie. Johann musiał spostrzec ten ruch, odpowiedział bowiem tak samo życzliwie, lecz po chwili jego ręka zakołysała się energiczniej, jak gdyby przywoływała do brzegu, kazała dobijać. Wkrótce zaś uniosła się druga i odtąd obie pracowały tak rozpaczliwie, jakby zlękły się nagle, że tratwa może je wyminąć z rozpędu. — Do brzegu! — krzyknął Bartoch wzburzony. — Do brzegu natychmiast! Purkot rzucił tylko na niego okiem i zaczął uwijać się jak w ukropie. Żaden z Wolfów nie zatrzymywałby ich bez ważnego powodu, coś musiało się stać. Coś tak groźnego, że ten opanowany zazwyczaj młodzieniec nie tylko machał rękami jak oszalały, lecz krzyczał już, ostrzegał najwyraźniej przed jakimś strasznym, walącym się na nich nieszczęściem. I tym razem manewr powiódł się świetnie: tratwa osiadła tuż prawie przed koniem. Johann zeskoczył z siodła i przybliżył się do Bartocha. — Koniec podróży — rzekł szybko. — W pobliżu ujście rzeki do Itajahy- Assu. A tam droga zamknięta przez wojsko! Wyjaśniał zwięźle. W tej okolicy nikt jeszcze chyba nie wiedział o ich ucieczce, lecz że spodziewano się jej, zarząd Blumenau zwrócił się na wszelki wypadek o pomoc do Desterro. Musiał wysunąć jakieś bardzo ciężkie zarzuty, być może przedstawił ich nawet jako buntowników dążących do obalenia istniejącego porządku. Pomoc taka bowiem udzielana jest rzadko, a on ją jednak otrzymał. — Chryste Panie!... — wśród siołkowiczan dały się słyszeć paniczne głosy. — Cały świat wali się na nas. Nawet Bryzylijczycy! Więc i oni trzymają z Niemcami?... Szum powstał wielki, żale zaczęły się przeradzać w bunt i zaciekłość. Bartoch poczerwieniał. — Maul halten! — ryknął jak wówczas, gdy patrzył na pożar swojej zagrody. — Ja myślę za wszystkich! Pomogło. Przesunął groźne spojrzenie po twarzach i uspokojony już nieco, zwrócił się znowu do Wolfa. Stawiał teraz pytania: zwięźle, przejrzyście, z każdego słowa biła wielka rozwaga. — Twierdzisz, że nie wszystko stracone... — zastanowił się. — Że Desterro wprowadzono w błąd i trzeba tam to i owo wyjaśnić. My jesteśmy odcięci. Więc kto to zrobi?... — Moćko. — Moćko?... Który? Franek? — Franek. Wiedzcie: czuwa nad wami. Kazał mi powiedzieć: przez wojsko brazylijskie nie należy przebijać się silą. Ale też nie wolno się cofać... Bartoch popatrzył na niego spod oka, jakby chciał pochwycić prawdę ukrytą wśród tych sprzeczności i niejasności, a po chwili zaczął trzeć ręką brodę z niezwyczajnym u niego rozmachem. — Nie wspominał o statku? — mruknął. — Statek przybędzie w oznaczonym terminie. — Jak daleko stąd do portu w Itajahy? — Około piętnastu kilometrów. — Rzeką? — Tak. Bartoch zamknął się w sobie i znieruchomiał, a jedynie zsunięte silnie brwi świadczyły, że zmaga się z jakimiś myślami, że coś tam waży i szuka gorączkowo jakichś rozwiązań. Dokoła zapadła zupełna cisza. — Achtung! — sprężył się nagle. — Fojsy w garść, rzeczy na brzeg. Tratwy rozbić i puścić z wodą. Dowódcy tafli obejmują komendę nad swymi ludźmi. Wykonać rozkaz! Przestał się tym zaraz zajmować i wdał się znowu w rozmowę z Wolfem. Wypytywał o port, o kierunek do niego przez puszczę, o brzeg nadmorski i o tyle najrozmaitszych, niekiedy wręcz zaskakujących szczegółów, że młody człowiek spoglądał na niego z coraz większym zdziwieniem. Odpowiadał jednak bardzo dokładnie. Znał świetnie te okolice. Nieraz służył za przewodnika, niejednokrotnie pędził do Blumenau w charakterze kuriera, często polował. Toteż każdą informację podawał tak pewnie, że nie mogła budzić najmniejszych zastrzeżeń. Bartoch rzucił okiem na tratwy. Pod uderzeniami siekier i fojs rozpadały się szybko. — Wystarczy — przerwał roboty widząc, że prąd już zaczyna unosić bale. — Resztę odepchnąć od brzegu. Rzeka sama sobie poradzi. Wykonali, co kazał, i skupili się koło niego. Jak wczoraj, gdy opuszczali Sixteen-Lots, ustawił ich w szyku, zlustrował sumiennie, coś tam każdemu poprawił albo przypomniał i wreszcie dał rozkaz do marszu. Prosto na wschód, na przełaj przez puszczę. — Chwileczkę! — powstrzymał go Wolf. — Chce się pan przebić do oceanu? — Tak... Johann w zakłopotaniu pokręcił głową. — W takim razie nie tędy — rzekł. — Proszę udać się za mną. Stali na wyciętej wzdłuż brzegu, pełnej wybojów drodze, łączącej Brusque z Itajahy. Bartoch popatrzył, jakby zastanawiał się, jakie może ona zgotować mu niespodzianki, i ruszył za nim wraz z całym oddziałem. Uszli kilkadziesiąt kroków tym w miarę wygodnym szlakiem i puszcza naraz jakby cofnęła się w głąb. Johann skręcił natychmiast w lukę. Dopiero gdy natknął się znowu na twardą zieloną ścianę, której nie można było przebyć bez fojsy, przystanął. — Dalej pójdziecie sami — uśmiechnął się przyjaźnie, wyciągając rękę na pożegnanie. — Rozumiem wszystko. Szczątki tratew puścił pan z wodą, aby pomyślano tam w dole, że ulegliście rozbiciu. Dobry pomysł, lecz za kilka godzin zaczną was szukać. Oczywiście najpierw na drodze nadrzecznej, a gdyby zauważyli wyciętą świeżo pikadę, wszystko byłoby dla nich jasne. Dogoniliby was szybko, mieliby przecież drogę gotową... A tu chyba niczego nie dojrzą. Bartoch zmieszał się w pierwszej chwili, lecz zaraz oczy nabrały ciepłego blasku. — Człowiek jest jeszcze za krótko w Brazylii, aby mógł znać się na wszystkim... — wbił oczy w ziemię. — W każdym razie dziękuję ci, synu... Dokąd udasz się teraz? — Do Sixteen-Lots. — Bardzo dobrze! Zobacz, co tam się dzieje. A może uda ci się pomóc w czymś Jędrze... Odwrócił się zaraz, jak gdyby zląkł się albo zawstydził tych uczuć, które wypłynęły bezwiednie, i swej chwilowej słabości. — Achtung! — wrzasnął. — Richtung Pilarzinho: marsch! Idący na przedzie Borak machnął fojsą w jedną stronę, odwinął w drugą, postąpił dwa kroki, uderzył znów od początku. Coraz szybciej błyskała stal. Pracował w jakimś straszliwym zapamiętaniu, z ogromnego wysiłku rozdyszała się ciężko pierś. Zdawał sobie doskonale sprawę, jak cenna jest każda sekunda, i wiedział, że Bartoch obserwuje go czujnie. Ale wiedział także, że on zna się dobrze na takiej robocie i gdy będzie padał już ze zmęczenia, natychmiast zastąpi go innym... Johann nasłuchiwał. Cichło coraz bardziej, wreszcie szmery i świsty zagubiły się w głosach ptactwa. Poruszył się trochę niepewnie, jak gdyby nie był pewien, dokąd się udać, lecz zaraz zakrzątnął się żywo. Pozbierał odcięte gałęzie, wepchnął w głąb zielonego tunelu, nieznacznie poprzesuwał zwisające dokoła liany. Ażurowa tkanina zakryła wszystko. V — Halt! Runął na ziemię Purkot i Otto, Franoszek i Prudlik, Jeleń i Pampuch, a obok pokotem walili się inni i to słowo, które od dziecka napawało ich strachem, stało się chyba po raz pierwszy w ich życiu oznaką szczęścia bez granic i upojnego wytchnienia. Puszcza, ta mocarna i bezlitosna puszcza była nareszcie za nimi. Przed nimi zaś widniał ocean: gładki, rozległy, promienny jak słońce nad ich głowami i tak porywający, jak ta wyśniona wolność, do której dążyli z takim uporem. Jedynie Bartoch trzymał się nadal na nogach. Wydawał się nawet trochę niezadowolony, nie w smak mu bowiem poszło, że nie mógł dokończyć prawidłowo komendy. Ponieważ jednak był też śmiertelnie znużony, nie odezwał się słowem, a po chwili zrzucił worek z pleców i położył się także. Upłynęła może godzina. Słońce pochyliło się już znacznie na zachód, lecz nadal dopiekało mocno, toteż zaczęto się wreszcie budzić z tego stanu półdrzemki i rozglądać za cieniem. Niestety, nie było go nigdzie. Wzgórze, na którym się znajdowali, dawno ogołocono z drzew, a rachityczne krzaki nie wabiły wcale swoim nędznym wyglądem. Wprawdzie tuż obok znajdowała się puszcza, kto jednak spojrzał na nią przypadkiem, odwracał natychmiast wzrok. Za bardzo mu przypominała całą dotychczasową mordęgę. Za to ku wschodowi oczy kierowały się chętnie. Ocean przyciągał jak magnes, intrygowało, co znajduje się u stóp wzgórza. Ponieważ ze swego miejsca dostrzec tego nie mogli, ten i ów powstał, a gdy i to nie pomogło, zaczął posuwać się naprzód. — Nie rozchodzić się! — warknął Bartoch. Zatrzymali się posłusznie i wdali się w pogawędkę, a tylko jeden z Pampuchów szedł dalej, jakby nie usłyszał rozkazu. Bartoch krzyknął dosadniej. Tamten wzruszył ramionami i przystanął dopiero wówczas, gdy ujrzał port i miasteczko. — Na swoje miejsce! — zaświdrował mu w uszach krzyk. Odwrócił się w jednej chwili. Bartoch stał tuż: czerwony z gniewu, groźny jak samo piekło. — Co to: niewola? — Pampuch przeciwstawił się hardo. — Jesteśmy w porcie, a ten wciąż krzyczy. Skończyło się twoje panowanie, pruski kapralu! Oczy Bartocha roziskrzyły się jak u wilka. Trzymał się jednak jeszcze na wodzy. — Wracaj natychmiast!... — zasyczał. — Odczep się! Statek... Bartoch skoczył nagle jak iskra, rąbnął go w twarz, wywrócił, kopnął raz i drugi, a gdy próbował się podnieść — zdzielił jeszcze potężniej, pognał przed sobą i rzucił wreszcie dokładnie w tym samym miejscu, gdzie znajdował się na początku. Poruszyli się wszyscy. Oburzenie było powszechne. — Dość tych rządów! — ktoś rzucił hasło. — Myśli, że wolno mu wszystko. Nie podnoś ręki, bo i my podniesiemy! Jesteśmy w Itajahy, a nie w Sixteen-Lots! Krzyk wzmagał się, rozgorzały twarze, ten i ów zacisnął kurczowo pięści. — Zamknijcie gęby — wdał się w to wreszcie Purkot. — Wydaje się wam, że już jesteście w Paranie. Wojsko i Niemcy za nami, lecz mogą być również przed nami. Mogą też nas dognać. Toteż Bartoch ma rację: nie wolno wychylać głowy. Ma też rację, że bije. Jak wojna, to wojna. Trzeba słuchać rozkazu! Uciszyło się. Wracał szybko rozsądek. — Szliśmy dotąd zgodnie, idźmy tak dalej — wsparł go rozważnie Otto. — Wojna nie jest skończona. Co przed nami, nie wiemy. Wiemy natomiast, że za nami są kobiety i dzieci. Nie tylko wojsko i Niemcy... Nadal więc jeden ma prawo rządzić. — Ale żeby tak tłuc... — ktoś wtrącił z żalem. — Tak bez miłosierdzia... Bartoch uniósł raptownie głowę. — I będę tłukł — warknął. — Kazaliście prowadzić, więc was prowadzę. A jeśli który nie będzie słuchał, poprzetrącam kości, i choćbym miał go nieść potem na własnych rękach, doprowadzę do Pilarzinho. Marsz na swoje miejsca! I leżeć cicho, dopóki nie wydam innego rozkazu. Czuwał bacznie, dopóki nie wróciło wszystko do dawnego porządku, a potem sam postanowił zobaczyć, co tam jest u stóp wzgórza. Zachowywał się jednak zupełnie inaczej niż Pampuch. Szedł najpierw w pochylonej postawie, później położył się na ziemi, podczołgał i tylko nieznacznie wysunął głowę. Gdy zakończył obserwacje, przybliżył się do Purkota i Otta. — Są dwa statki, lecz chyba żaden nie nasz — rzekł. — Zrozumiałe: ma przybyć dopiero jutro. Warto by jednak wiedzieć, co tam się dzieje na dole. Wy dwaj już umiecie obracać się jako tako w tym brazylijskim świecie, zejdźcie więc cichaczem i zasięgnijcie języka. Jeśli statek przybył wcześniej, postaramy się przedostać na pokład. A jeśli nie, przenocujemy tutaj do jutra. Wiadomości, które przynieśli, nie były specjalnie ciekawe, lecz i niegroźne. W miasteczku nic nie słyszano o ich ucieczce i nie czuło się podniecenia. Dla pewności wcisnęli się między Niemców w oberży, lecz z podsłuchanych rozmów też nie wynikało nic złego. A i o statek nie należało się niepokoić. Byli w kapitanacie. Nie przybył jeszcze, lecz zapewniono ich, że jutro rano przybędzie na pewno. Bartoch, wysłuchawszy meldunku, dopilnował więc tylko, by wyszukano wygodne miejsce na nocleg, i odtąd, jak się wydawało, nie interesował się niczym. Za to równo ze świtem wysłał na szczyt wzgórza dodatkowego wartownika, każąc mu obserwować bacznie horyzont. W godzinę później otrzymał wiadomość, że z północy nadpływa jakiś żaglowiec. — Idźcie znowu do portu — zwrócił się do Purkota i Otta. — Jeśli nasz, zobaczcie się z kapitanem. I spytajcie, czy można wchodzić zaraz na pokład. — Wspomnieć mu coś o pościgu? Bartoch zastanawiał się chwilę. — Trzeba — zadecydował. — Musimy przecież poczekać na kobiety i dzieci. Z Niemcami zresztą nigdy nic nie wiadomo; mogą nas zaatakować nawet na statku. Niech więc kapitan wie wszystko. Przyjrzyjcie mu się uważnie. Jeśliby coś kręcił albo, co gorsza, zachowywał się wrogo, nie będziemy się zbytnio śpieszyli z wymarszem. Wrócili dopiero po dwóch godzinach. Otto, jak zwykle, zachowywał się powściągliwie i z jego twarzy niewiele można było wyczytać. Natomiast Purkot maszerował tak raźnie i tyle czuło się w nim wesołości, że ludzie, pewni dobrej nowiny, otoczyli go błyskawicznie. Nie zwracał na nich uwagi. Unosząc wysoko głowę, przepchnął się wprost do Bartocha. — Nasz statek! — meldował. — Kapitan jak szczere złoto. Co było trzeba, wytłumaczyliśmy mu dokumentnie. Trochę po portugalsku, trochę po polsku, trochę na migi, lecz że chłop z niego bystry, zrozumiał wszystko. Spodobało mu się to nawet, z uciechy bił w nasze plecy jak w bęben. Brazylijczyk, wiadomo. A na dowód przyjaźni przesyła tę butelkę wina naszemu dowódcy. Wręczył ją uroczyście. — Nas możesz wyłączyć z podziału — dodał uprzejmie. — Gościnny z niego chłop i gdyby nie trzeba było się spieszyć, trzymałby nas przy stole do rana. A co... — Wracaj do sprawy — przerwał mu szorstko Bartoch. — Kiedy mamy się zgłosić? — Zaraz. Szalupy już czekają przy brzegu. — W mieście spokój? — Nie zauważyliśmy nic złego. Bartoch odszedł na bok i spacerował przez pewien czas, bijąc się samotnie z jakimiś myślami. Spojrzał wreszcie na trzymaną wciąż w ręce butelkę. Coś mu przypomniała. Zarządził zbiórkę. — Kokot, vortreten! Weź to i rozdziel uczciwie — wręczył mu wino. — Między tych, którzy mają ponad trzydzieści lat; dla nich wystarczy. Mnie możesz wyłączyć. Nie wyłączyli go jednak. Poweseleli ci, którzy wypili, poweseleli też inni. Tu i ówdzie dały się słyszeć pomlaskiwania i głośne pochwały. — Dość tego! — Bartoch przerwał wrzawę w zarodku. — Nie myślcie, pieruny, że chciałem wam urządzić zabawę. Trafiła się okazja, że można pokrzepić starszych, należało ją wykorzystać. Wkrótce bowiem będzie potrzebna jeszcze twardsza postawa aniżeli dotychczas. W puszczy zawsze można się jakoś wymknąć. Teraz idziemy w matnię. Jeśli nas tam zatrzasną, pozostaje tylko jedyne wyjście: rąbać. Toteż róbcie wszystko, abym nie potrzebował dwa razy otwierać gęby! Mocno wzięli do serca te słowa. Już schodząc ze wzgórza, wykazali niezwykłą karność, chociaż dla wygody i niepoznaki maszerował każdy jak chciał i każdy na własną rękę musiał szukać osłony. Gdy weszli w ulicę, zwarli się błyskawicznie. Dokoła natychmiast zrodził się szum. Biegła dzieciarnia, kobiety wyglądały przez okna, zatrzymywali się zdumieni przechodnie. Brano ich powszechnie za oddział wojskowy, lecz jakiś dziwny, nigdy tu nie widziany, zaskakujący niezwykłym porządkiem. Że ich ubrania były porozrywane i brudne, nie zastanawiało to nikogo; żołnierz brazylijski też często wyglądał podobnie. Strój za to był zupełnie jednolity, jednakowy rynsztunek. I ten krok!... Równy jak tykanie zegara, dosadny jak bicie bębna. I tak doskonały w swej sumienności, że aż budzący grozę. Zwłaszcza Niemcy, których w porcie zawsze kręciło się wielu, wsłuchiwali się uważnie w ten rytm. Coś im przypominał, ciągnął ich za sobą jak magnes. Początkowo nie mogli go zrozumieć, przeszkadzały im fojsy. Kiedy jednak oddział doszedł do brzegu i zaczęły padać rozkazy, odkryli nareszcie prawdę. Znali świetnie ten marsz: twardy, bezwzględny, zaborczy, dudniący tak samo głucho, jak na ulicach Berlina. — Kim jesteście? — jakiś młodzieniaszek podbiegł do Bartocha i zaczął go wypytywać z przejęciem. — Dokąd płyniecie? Bartoch nie zaszczycił go nawet spojrzeniem. Padł nowy rozkaz, połowa ludzi załadowała się jednym skokiem na dwie czekające na nich szalupy. — Kim jesteście? — w głosie młodzieniaszka rozbrzmiał entuzjazm. — Co... Ktoś go szarpnął za ramię, odciągnął. — Halt’s Maul! — usłyszał za sobą stłumiony szept. — Nie wolno o to pytać. Militarisches Geheimnis! Słowa przebiegły z ust do ust i naraz zapadła dokoła kompletna cisza. Bartoch wsłuchiwał się w nią czujnie, lecz nie odwracał głowy. W napięciu wpatrywał się w statek. Szalupy dobiły do niego, ludzie wysiedli, zaczęły zawracać. A wraz z nimi zawracał też jego wzrok i nie opuścił ich ani na chwilę, dopóki nie osiadły na piasku. Bartoch nareszcie spojrzał za siebie. Gawiedzi było sporo, obserwowano go nadal w wielkim skupieniu. Uspokojony, dał nowy rozkaz i za innymi wszedł do szalupy. Zrobiło mu się bardzo lekko na duszy. Brzeg oddalał się szybko, oddalali się ludzie. Dostrzegł nareszcie to wszystko, na co dotychczas nie miał czasu popatrzeć: murowane wprawdzie, lecz bardzo skromne domki Itajahy, górujący nad okolicą spiczasty Pontal, niewiele od niego niższe wzgórze, które do niedawna dawało im doskonałą osłonę. Jakby się wzruszył, dłużej na nim zatrzymał wzrok. Naraz spojrzenie osunęło się czujnie na brzeg. Zmienił się obraz. Zainteresowanie, jak się zdawało, osłabło. Ludzie zbili się w grupki, gawędzą. Niektórzy zaczynają się już rozchodzić... Ktoś jednak uparcie przepycha się naprzód, ukazują się jakieś mundury. Ktoś biegnie do łodzi, wskakuje. Wpadają do niej następni... Szalupa dobiła do burty. — Wysiadać! — Bartoch rozkazywał teraz po polsku. — Prędzej, pieruny, bo będzie źle. Prędzej! Wszedł na pokład ostatni. Purkot, który przybył tu z pierwszą partią, przedstawił go natychmiast kapitanowi. — A więc jest i dowódca! — Brazylijczyk szerokim gestem wyciągnął rękę na powitanie. — Senhor Bartoch, może pan już odpocząć. Włos wam tu z głowy nie spadnie. Pisał do mnie wiceprezydent, pisał ksiądz Lima, pisali inni. Wiem o was wszystko. I zrobię wszystko, abyście się czuli jak w domu. Purkot coś tam próbował tłumaczyć, lecz szło niezbyt składnie, Bartoch wszakże zrozumiał, że w tych słowach wiele jest uprzejmości, toteż mocno uścisnął wyciągniętą do niego rękę. Zaraz jednak odwrócił oczy. Czółno, które tak go zaniepokoiło, przybliżało się szybko. Poza wioślarzami, było w nim tylko dwóch mężczyzn. Ten w mundurze marynarki nie zainteresował go zbytnio, domyślił się w nim kapitana portu. Natomiast drugi, w cywilnym ubraniu, wzbudził w nim głęboką nieufność. Odpychała go z daleka twarz zawzięta i harda i im bardziej się przybliżała, tym więcej w niej widział wrogości. Wiosła zaryły się w wodzie i nie podniosły. Unieruchomiona łódź zaczęła się kołysać na falach. — Z polecenia prezydenta prowincji Santa Catharina — przemówił urzędowo oficer — rozkazuję: wszystkich ludzi z Sixteen-Lots, którzy znajdują się na pokładzie, odesłać natychmiast na ląd, skąd zostaną odstawieni pod eskortą wojskową do miejsca ich stałego zamieszkania. Za wykonanie tego rozkazu czynię odpowiedzialnym... Człowiek w cywilnym ubraniu tłumaczył na język niemiecki. Zdanie za zdaniem. Oczy Bartocha zaczynały zachodzić krwią. VI Płomienie raz jeszcze skoczyły w górę i zgasły. Jędra, zajęty dotąd wraz z całą rodziną wiązaniem dobytku w wygodne do niesienia toboły, rzucił okiem na zgliszcza i wyprostował zgarbioną postać. — Matuchno — rzekł ciepło — ruszamy w drogę. Każdy niech zabiera, ile udźwignie. Przenosimy się do Franoszków. Narzucił na siebie całego świniaka, wziął strzelbę do ręki i ruszył pierwszy, a potem wraz z młodszym rodzeństwem obracał jeszcze kilka razy tam i z powrotem. Nadspodziewanie dużo nagromadziło się tego bagażu, bo to i żywności niemało, i mnóstwo wszelkich narzędzi, i odzieży w obfitości, i pościel zasobna, i kufer zamknięty starannie na kłódkę, i co niemiara naczyń kuchennych, i dziesiątki najrozmaitszych drobiazgów. Co znalazło się poza domem, Bartoch zabronił niszczyć. Jędra więc pomrukiwał trochę pod nosem, lecz nosił. W duchu przyznawał mu słuszność: prawie wszystkie te rzeczy zostały przywiezione z Siołkowic i wszystkie będą potrzebne. Pod koniec zresztą poszło już łatwiej. Pomogła im Kasia z bratem, przyłączyło się kilku wyrostków i przed zapadnięciem zmroku z resztkami dobytku znalazł się u Franoszków. — Po kłopocie! — odetchnął. — Wieprzek się wędzi? — Wędzi, syneczku. O kury nie pytał, gdyż właśnie opiekano je w kotle. Spokojny już o sprawy gospodarskie, przegryzł coś niecoś, a potem zarzucił strzelbę na ramię i udał się w górę rzeki. Musiał minąć po drodze tratwy. Niemcy na widok wyłaniającej się z mroku, uzbrojonej postaci nastroszyli się w pierwszej chwili, lecz gdy się okrzyknął, uradowali się szczerze, że ktoś nareszcie przerwał męczącą nudę. Bartochów traktowali jak swoich, przecież oni nie brali udziału w ucieczce. Chętnie wdaliby się w pogawędkę, lecz Jędra śpieszył się i pożegnał ich wkrótce. — Więc na kapiwara? — padło za nim pytanie. — Na kapiwara. — Ciekawe, czy coś przyniesiesz. W tej okolicy było ich dawniej dużo, lecz teraz spotkać niełatwo. — Ano, zobaczymy. Może się uda. Widocznie wypatrzył wcześniej odpowiednie miejsce, a i szczęście musiało mu dopisać, w dwie godziny bowiem później zrzucił przed nimi tęgą sztukę, z którą nie każdy by sobie poradził, zwłaszcza w tym gąszczu nadrzecznym, oświetlonym słabo księżycową poświatą. I on wydawał się zresztą bardzo zmęczony. Rozprostował kości, westchnął i usiadł ciężko na ławeczce, którą gospodarni Niemcy ustawili nad brzegiem dla własnej wygody. — Niezły kawałek mięsa — jeden z nich cmoknął, obejrzawszy starannie zwierza. — Gdzie go spotkałeś? Jędra opowiadał szczegółowo. Nie śpieszył się obecnie. Noc była chłodna wprawdzie, lecz ładna, a że Niemcy rozpalili ognisko, nie odczuwało się wcale zimna i nie dokuczały komary. Przyjemnie było tak siedzieć nad rzeką. Miał zresztą swoje wyrachowania. Jakby od niechcenia skierował rozmowę na Kleina, na gońca wysłanego do Blumenau w sprawie decyzji, na losy tratew. Niewiele mu potrafili powiedzieć. Stali tu od początku i nikt do nich do tej pory nie zajrzał. A zmiana warty?... Chyba wcale nie nastąpi, bo po co? Przecież jutro musi nadejść odpowiedź. — Padniecie z głodu do tego czasu — odezwał się żartobliwie. — Trzeba wam coś zostawić. Odkroił spory kawał mięsa, wbił na patyk i zawiesił nad ogniem. Byli mu szczerze wdzięczni. Jeść mieli co, gdyż o papugę zawsze było tu łatwo, lecz kapiwar uchodził za przysmak. — Zajrzyj jutro, jeśli będziesz miał chwilę czasu — zapraszali, ściskając mu rękę na pożegnanie. — Zawsze przyjemniej, gdy człowiek może do kogoś otworzyć usta. Jędra skinął przyjaźnie głową i zarzucił kapiwara na plecy. Gdy dotarł do domu, spali już wszyscy, lecz Franoszkowa usłyszała klaskanie i otworzyła natychmiast drzwi. — Co za zwierz! — zadziwiła się. — Skórę trzeba chyba ściągnąć z niego od razu? — Trzeba. Zapalił łuczywo i zabrał się do roboty. Chciała mu pomagać, wstawała też jego matka. — Do łóżka, mamulki! — wesoło powstrzymał je Jędra. — Myśliwska robota, nie dla was. Uporam się w mig. Nie bardzo słuchały, więc przeciwstawił się energiczniej, zapędził do łóżka i dopiero gdy ułożyły się koło siebie, zabrał się do roboty. Nie był jednakże osamotniony. Kasia, która w tym czasie zdążyła się ubrać, stała obok i bez słowa zaczęła pomagać. Popatrzył na nią spod oka, lecz nic nie powiedział. Matki obserwowały ich z wielką uwagą, coś tam naszeptywały sobie do ucha. Musiały to być miłe zwierzenia. Oczy spoglądały coraz cieplej, od czasu do czasu słychać było cichy, przepełniony tkliwością śmiech. Żyły zawsze w wielkiej przyjaźni, chociaż widywały się rzadko; Bartoch nie pozwalał na żadne zbliżenia. Toteż teraz radowały się szczerze, że przynajmniej w tych ciężkich chwilach mogą być koło siebie i patrzeć, jak ich dzieci pracują zgodnie. — Gotowe — obwieścił Jędra, rzucając skórę na ziemię. — Na drogę wystarczy. — Nawet się utuczycie — zażartowała Franoszkowa. — Może również zawiesić w piecu? Miała swoją słabostkę. Piec do wędzenia był jej dumą, w całym bowiem Sixteen-Lots nie było dotąd drugiego, a przy tym znała się doskonale na tej robocie. Jeszcze w Siołkowicach jej wędliny czy boczki słynęły z doskonałości, a chociaż tutaj nie znalazła jałowca, potrafiła go zastąpić jakimiś wonnymi ziołami i wyroby nic nie traciły na smaku. Jędra zastanawiał się chwilę nad propozycją. — Szkoda czasu — doszedł do wniosku. — Jutro porąbie się na kawałki, rozdzieli i niech sąsiedzi się martwią. Pozostawił to kobietom, sam zaś zajął się od rana innymi sprawami. Najpierw obszedł całe osiedle, wydał najrozmaitsze zlecenia, ze swymi rówieśnikami przeprowadził długą rozmowę. Wszędzie był mile widziany i bardzo potrzebny. Kobiety, pozbawione tak nagle męskiej opieki, stały się bezradne w swej samotności, niektóre popadły w rozpacz. A i młodzi nie wiedzieli, jak się zachować. Roboty nie było żadnej, rozpadło się gospodarstwo; siedzieli więc na tobołkach i oczekiwali jakiegoś zmiłowania, które pozwoliłoby wydobyć się wreszcie z tego domu niewoli. A on pokrzepiał serca, rozdzielał zadania, zaczynał wskazywać cel. Postępował jednak ostrożnie. Niepokoił go brak wiadomości z Brusque, Klein jakby o nich zapomniał. A wolałby, żeby już był tutaj, żeby już wiedział o odejściu mężczyzn, żeby z jego zachowania coś można było wyczytać. Bał się podświadomie tego łowcy Indian i jego nieopanowanych wybuchów. Dawniej musiał on, mimo wszystko, czuwać nad swymi nerwami, bo mężczyźni, chociaż bezbronni, mogli okazać się groźni, gdyby ruszyli ławą. Dziś właściwie pozostała do obrony tylko ta jedna,, jedyna strzelba, Można było jej użyć w ostateczności, prawda. Ale czy znalazłby się wówczas ktoś, kto zamiast niego doprowadziłby kobiety i dzieci do portu? Przed nim przecież byłoby tylko jedno wyjście: jak najszybciej uciekać w puszczę... Bijąc się tak z niewesołymi myślami, Jędra ani na chwilę nie zapominał o rzeczywistości. Jego rady i polecenia wypełniano sumiennie i gdy z krańca osady ruszył w drogę powrotną, zaczął walić jego śladami rosnący wciąż tłum. Jak wczoraj — z tobołkami na plecach, lecz dziś nie doszedł do tratew. Składał bagaże w domach, z których do nich było najbliżej, kto zrzucił brzemię — odpoczął. Potem szedł znowu do swej zagrody, aby przynieść resztę dobytku. Jędra już nie zawracał sobie tym głowy. Znalazłszy się w chacie Franoszków, posilił się, wypełnił kieszenie drobną brazylijską fasolą i ukrył się za domem w kępie krzewiny. Zabrał się teraz do jakiejś niezwykłej zabawy. O kilka kroków od niego widniała drewniana ściana, na niej rozliczne plamy. Przyjrzał się im bacznie, nad czymś pomedytował przez chwilę. Ułożył wreszcie ziarno na kciuku, przytknął drugi palec i pstryknął. Wśród wielu plam fasola trafiła w najmniejszą. Ożywił się, wypuszczał odtąd jedną za drugą. Chybiały rzadko. Rozzuchwaliło go to, więc sięgnął po dalszy cel. Jak drobne kamyki posypały się te dziwne pociski na dach, na komin, na żerdzie. Upłynął z kwadrans. Jędra wyczerpał zapas z jednej kieszeni, sięgnął do drugiej, gdy niespodziewanie przeszkodziła mu Kasia. Podeszła do ściany, uważnie popatrzyła na dach. Coś musiało widocznie zaniepokoić kobiety siedzące w izbie, więc wysłały ją, aby sprawdziła, co się kryje za tymi nieustannymi stukami. Spojrzał na jej jasne warkocze i pstryknął znowu. Odwróciła się przestraszona. Pstryknął raz jeszcze: trafił w sam środek czoła. Krzyknęła trwożnie i zaczęła uciekać. — Kachna, stój! — krzyknął za nią. — Podejdź tu do mnie! Przybliżyła się z wahaniem, rozżalona i gniewna, była bowiem przekonana, że pozwolił sobie na jakiś niesmaczny żart. Gdy jednak spojrzała z bliska na jego twarz, ogarnęło ją głębokie zdumienie. Nie dostrzegła na niej ani śladu zakłopotania czy wesołości. — Zaraz wszystko ci wytłumaczę — rzekł cicho. — Powiedz mi najpierw: zauważyłaś, co uderzyło cię w czoło? — Nie... — Nic nie widziałaś? — Tylko jakąś smugę. Jakby śmignęła osa czy pszczoła... Roześmiały mu się nareszcie oczy. Wziął ją za rękę. — Nie gniewaj się, Kachno — rzekł ciepło. — To ja do ciebie strzelałem tymi ziarenkami fasoli. Musiałem wyrządzić ci przykrość, aby sprawdzić na kimś żywym swą celność. Ale już więcej nie będę. — Ale dlaczego?... Jędrusiu, powiedz! Popatrzyła na niego tak powabnie jak ongiś, gdy w siołkowickim lesie strugał wiatraczek. Tym razem był jednak bardziej stanowczy. — Nie mogę. I nie pytaj, bo nie odpowiem. Mam pewien pomysł, który może się przydać w walce z Niemcami, lecz cała jego wartość polega na tajemnicy. Nawet przed tobą. Najważniejsze, że nie straciłem wprawy!... Ale o tym ani słowa nikomu! Wpatrzyła się w niego z przejęciem. — Takie to ważne?... -— szepnęła. — Bardzo ważne. Gdyby ktoś dowiedział się o tym przedwcześnie, mógłbym łatwo utracić życie. Może zresztą na nic się to wszystko nie przydać... W każdym razie nikomu słowa! Nie przedłużał już tej dziwnej zabawy. Gdy weszli do izby, zabrał kawał podsmażonej kapiwariny i z tym prezentem udał się zaraz do Niemców stojących na warcie. — Wygłodziliście się chyba? — zagadnął przyjaźnie. — W puszczy, na szczęście, nie ginie się z głodu, gdy ma się strzelbę pod ręką. Ale taki przysmak zawsze się przyda. Ujął ich tą pamięcią i życzliwością. Gdy jedli, wrócił znów do wczorajszej myśliwskiej przygody i gawędząc, rozglądał się od niechcenia. Tratwy kołysały się nadal: porządnie przymocowane do drzew nadbrzeżnych, doskonale wyposażone, solidne, aż chyba za wielkie dla zmniejszonej dziś znacznie ludności. Przysunął wzrok bliżej: strzelby stały obok, oparte beztrosko o pień. Przemknęło mu przez myśl, że gdyby ustawił się dobrze i pchnął równocześnie, obaj wartownicy zwaliliby się ze stojącej nad brzegiem ławeczki prosto pod tratwy, a wartki prąd dokonałby chyba natychmiast reszty. Skrzywił się jednak zaraz z wyraźnym niesmakiem: za dużo mu okazywali ufności. A on przecież robił wszystko, aby tę ufność umocnić... Potrząsnął głową, jakby odganiał od siebie złe myśli. Spojrzał: w zamyśleniu na niebo. — Południe — orzekł. — A Klein jakby się zapadł pod ziemię. — Nie możemy tego zrozumieć. Coś musiało się stać. Człowieka diabli już biorą. — No cóż — westchnął drugi. — Rozkaz to rozkaz; choćby i tydzień przyszło tu stać, nie wolno zejść z posterunku. Że też zachciało im się uciekać! Po co to wszystko?... Jędra popatrzył na niego spod oka i wstał. — Jeśli was nie zmienią, zajrzę wieczorem — zakończył rozmowę. — I chyba też przyniosę coś do jedzenia. Słońce przesuwało się coraz bardziej ku zachodowi, jednakże z Brusque nadal nie było wieści. Jędra kręcił się między kobietami i uspokajał, dodawał otuchy, lecz ciągle nie potrafił odpowiedzieć na najistotniejsze pytanie: co dalej? To prawda: wiedział już, że dziś nie będzie można udać się w podróż. Wartownik niewątpliwie miał rację: coś musiało się stać i Klein był czym innym zajęty. Być może schwytano tamtych... A jeśli tak się stało, tym bardziej trzeba poczekać do jutra. Nie zwierzał się nikomu z tych wątpliwości, płaczu bowiem i narzekań i bez tego nie brakowało, lecz że nagabywano go stale, zniknął wreszcie ludziom z oczu i samotnie skierował się w stronę własnej zagrody. Wiedział, że poza zgliszczami niczego tam nie zastanie, toteż ciągnęło go tylko przyzwyczajenie, chociaż nie bez znaczenia był fakt, że idzie drogą prowadzącą przecież do Brusque. Miał ją w ten sposób ciągle na oku, nikt stamtąd nie mógł się przemknąć bez jego wiedzy. Niestety, nic się na niej nie działo. Minął jeden zagajnik i drugi, zaczynał dostrzegać własne zagony. Naraz ściągnął brwi. Spoza zasłony krzewów wyłoniło się pogorzelisko, a na nim jeździec na koniu. Rozglądał się dokoła, jak gdyby nie był pewien, co ma uczynić dalej. Jędra przyśpieszył kroku. Jeździec na jego widok poruszył lejcami i wyjechał naprzeciw. — Jakoś dziwnie wygląda ta cała kolonia... — przemówił po polsku. — Gdzie mieszkańcy? — Są. Bardzo ostrożnie wypadła ta zwięzła odpowiedź. Jeździec popatrzył na niego bystro. — A ta chata? — wskazał ręką na zgliszcza. — Należała chyba do Bartocha?... Kto ją spalił? — Gospodarz. — Więc odjechał także. A gdzie jego syn? — Ja nim jestem. Jeździec zeskoczył z konia i przez pewien czas przyglądał mu się badawczo. Uśmiechnął się wreszcie. — Przestańmy bawić się w zgadywanki — wyciągnął rękę na powitanie. — Rysopis się zgadza, nie mogę mieć wątpliwości. Miłosz jestem — przedstawił się. — Od lat mieszkam koło Blumenau, a tu przysyła mnie Moćko. Przede wszystkim do ciebie. Musiał dostrzec na twarzy Jędry zaskoczenie, a chyba też oznaki cichej radości, objął go bowiem ramieniem i już bez poprzedniej powściągliwości opowiedział o sprawie, która go tutaj przywiodła. O ucieczce mężczyzn wiedział, wiedział też o rozbiciu tratwy i o ich tajemniczym zniknięciu. — Wśród Niemców krąży opinia, że potonęli — kończył. — Szukają wszędzie, lecz jak dotychczas nie znaleźli żadnego śladu. Wojsko chciało już nawet wracać do Itajahy i tylko na usilne nalegania zarządu Blumenau zdecydowało się pozostać do jutra. A ty co sądzisz? — zadał znienacka pytanie. — Mogli potonąć? — Wykluczone. Jeden czy dwóch — mogło się zdarzyć. Ale nie wszyscy. Umiemy pływać. — Moćko jest tego samego zdania — Miłosz z zadowoleniem pokiwał głową. — Ma nawet jeszcze przyjemniejsze wytłumaczenie i dlatego już pojechał do portu. Powiem ci krótko: żyją na pewno, lecz nie należy tego ujawniać. Tobie mówię, abyś wiedział, czego się trzymać. Mamy bowiem jeszcze poważne kłopoty. Trzeba udać się też do Desterro... Zaciął się nagle i machnął ręką. — Tym nie będę zaprzątał ci głowy — dodał. — Przekażę ci tylko zlecenie Moćki: jutro, a najpóźniej pojutrze kobiety i dzieci powinny znaleźć się w porcie. Tratwy podobno gotowe? — Strzegą ich wartownicy. Mógłbym ich zdjąć w każdej chwili. Lecz strzelanie jest podobno niepożądane... Jędra wbił oczy w ziemię. A i Miłosz wydawał się mocno zakłopotany. — To prawda: niepożądane — potwierdził. — No cóż... Trafi się dobra okazja, wykorzystaj ją umiejętnie. Ale gdyby strona przeciwna użyła przypadkiem broni, pal bez namysłu. Oczywiście, jeśli będziesz pewny zwycięstwa. A gdy przemkniesz tylko przez Brusque, będziesz bezpieczny. Tak cię schowamy, że sam diabeł nie znajdzie. A potem potrafimy obronić! Jędrze roziskrzyły się oczy. Miłosz poklepał go po ramieniu. — No, no! Nie pal się za bardzo do broni — przestrzegł wesoło. — Moćko opowiadał mi dużo o tobie i dlatego mówię z tobą jak z równym. Bez kuli zawsze będzie wygodniej, pamiętaj! — spoważniał. — W Itajahy i w Desterro krzyk już na pewno wielki, bo przecież bez powodu nie wysyła się wojska na osadników. A Moćko, gdy wpadnie do Desterro, będzie umiał to wykorzystać. Tam też mamy przyjaciół. Jestem więc najlepszej myśli i niezadługo zobaczymy się z pewnością w Paranie. — Pan też tam się wybiera? — A któżby z nas chciał tutaj pozostać dłużej? — żachnął się Miłosz. — My tam, koło Blumenau, mamy piękne gospodarki, brak nam jednak najważniejszego: polskiego słowa. Dopóki ksiądz Zieliński był w Gaspar, można je było usłyszeć chociaż w niedzielę. Teraz dali nam Niemca. Jeśli więc pozostaniemy dłużej, śladu z nas nie zostanie. Wszystko się zapisze na niemiecki rachunek. Ruszamy natychmiast, gdy tylko przełamie się ostatecznie te parańskie opory. — Tam będzie inaczej?... Miłosz poklepał go po ramieniu. — Wierz mi: będzie inaczej! Po swojemu zaczniemy układać życie. Będziemy przecież w gromadzie! Oby tylko udała się ta ucieczka... Rozejrzał się w zamyśleniu dokoła. Coś poruszyło go nagle. Gorączkowym ruchem schwycił konia za uzdę. — Jakiś Niemiec nadjeżdża! — szepnął. — Lepiej, jeśli mnie tu nie zobaczy. Pociągnął w krzaki swego wierzchowca. Jędra skoczył za nim, lecz zaraz wychylił głowę, a wkrótce zniknął z jego twarzy niepokój. Poznał młodego Wolfa. Wyszedł więc znów na drogę, krzyknął donośnie, aby zwrócić na siebie uwagę, i po chwili jeździec znalazł się przed nim. Johann wydawał się podniecony. — Klein jedzie za mną z kilkoma ludźmi — oznajmił. — Mają rozbijać tratwy. Jędra jakby z nadmiaru światła przymrużył oczy. — A co z naszymi? — zapytał powoli. — Są jakieś wieści? — Johann objął Miłosza niepewnym spojrzeniem, lecz gdy się dowiedział, że jest Polakiem, opowiedział szczerze o wszystkim, czego był świadkiem. — Dobra nowina — ucieszył się Jędra. — Więc Klein nadjeżdża... — zastanowił się. — Otrzymał chyba jakieś rozkazy? — Oczywiście. Z Blumenau. — Trzeba się zatem śpieszyć. Pan wraca do domu? — Jędra zwrócił się do Miłosza. — Zamierzałem odjechać. Mnie tu nie mogą widzieć, jeśli jednak zamierzają rozbijać tratwy... Masz jakiś plan? — Mam. — Wobec tego poczekam w ukryciu. Warto zobaczyć, co się tu stanie. A może przydam się jeszcze. Jędra stał się naraz wesoły jak szczygieł. Raźnie pokiwał mu ręką, odbił się sprężyście od ziemi i wskoczył Johannowi za siodło. — Trzeba się śpieszyć, jeśli Klein taki bojowy — roześmiał się. — Pędź ile tchu. Na kraniec osiedla! VII Poruszyły się kobiety i dzieci i szły znowu nadrzeczną pikadą, lecz tym razem bez żadnego bagażu, swobodnie. Doszły do tratew i przystanęły. Jakby się namyślały nad czymś przez chwilę, w jakimś wielkim skupieniu wpatrywały się w wodę. I naraz zapadła jednomyślna decyzja: szeroko rozrzuconą gromadą rozsiadły się na porębie. Wartownicy stali jak wryci. Zaskoczył ich zupełny brak mężczyzn, szybkość tego niespodziewanego najazdu, a przede wszystkim głuche milczenie. Przetoczyło się to wszystko przed ich oczyma jak żywy obraz utkany z ludzkich postaci i jak obraz trwało teraz w bezruchu: matki z dziećmi na rękach i dzieci przytulone do siebie, dziewczęta i starsze kobiety, nieliczna grupa wyrostków. Wdzięcznie to wyglądało na tle zielonej puszczy i kiedy indziej może by im sprawiło przyjemność. W tej chwili jednak wzbudziło podświadomy niepokój. — Fort! — jednego z nich nagle poniosły nerwy. — Czego tu chcecie? — Unosisz się niepotrzebnie — Jędra uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — Masz strzelać, gdyby ktoś wchodził na tratwy. Nikt jednak nie wchodzi, a przebywać tu wolno. Nasz teren. Wsparty o pień, siedział nad samym brzegiem i ułożoną na kolanach gałąź oskrobywał starannie z kory. Wartownik popatrzył na niego i uśmiechnął się także. — Racja — przyznał. — Siadać tu nikt nie zabronił. Co was sprowadza? — Chcemy zobaczyć się z Kleinem. — Nadjeżdża? — Nie słyszycie? Wartownicy nadstawili uważnie uszu. Istotnie słychać już było tętent, a wkrótce ukazał się Klein we własnej osobie. Nigdy nie pociągający specjalnie z wyglądu, dziś aż raził brutalnym wyrazem twarzy i złością. Ale i jego zaskoczyła w pierwszej chwili ta milcząca gromada. Chciał coś krzyknąć, lecz się rozmyślił, i nie mogąc przedostać się dalej, zeskoczył z konia. — Co się tu dzieje? — zapytał ostro, przecisnąwszy się do strażników. — Dlaczego pozwalacie na zbiegowiska? — Nie wchodzą na tratwy. Klein rozejrzał się czujnie. Doszedł widocznie do wniosku, że istotnie nie potrzeba się niczego obawiać, gdyż machnął ręką. — Rozbijać tratwy! — krzyknął na swoich ludzi. — Nie ruszaj, huncwocie! — odezwała się któraś z kobiet dobitnie. Nie zrozumiał. Znajomość niemieckiego była wśród kobiet znikoma , a że on znów o polskim nie miał pojęcia, więc mimo woli popadł w zakłopotanie. — Proszą, żeby nie rozbijać tratew — podpowiedział Jędra uprzejmie. Klein dopiero teraz zauważył go w tej wielkiej gromadzie. — Dobrze, że jesteś — ucieszył się. — Będziesz służył mi za tłumacza. Czego chcą one naprawdę? Nic chyba nie wiedział o odejściu Bartocha i pożarze jego zagrody. Kiedy jednak Jędra powtórzył poprzednią odpowiedź, stał się znów nieprzystępny. — Ha, jeśli tylko tyle — przemówił szyderczo — mogą pozostać. Niech patrzą! Chłopcy — zwrócił się do swych ludzi — do... Zasyczał nagle z bólu i gwałtownie zaczął trzeć ręką oko. — Ki diabeł? — mruknął po chwili. — Coś mnie trzasnęło, że aż ujrzałem gwiazdy. No, już dobrze... Brać się do... I znowu coś musiało go ugryźć czy też uderzyć, tym razem widocznie w nos, bo dotknął go odruchowo. — Osa czy co?... — rozglądał się gorączkowo. — Widzicie coś? Skoczył jak oszalały. Dostał powtórnie w oko, prawie natychmiast w drugie. Zatoczył się z bólu, podskoczył raz jeszcze i zakołysał nagle na jednej nodze. O mało nie wpadł do rzeki. Komicznie musiał wyglądać w tym dziwnym pląsie, gdyż jego towarzyszy ogarnęła niespodziewanie wesołość. — Nieźle tańczysz — ktoś zakpił. — Na najbliższej zabawie musisz wystąpić solo! — Taniec na skraju puszczy! — ktoś poddał natychmiast tytuł. — Przy dźwiękach osy. W biały dzień, gdy nawet nie słychać muchy! Przybywało docinków. Młodzi to byli ludzie i skorzy do żartów, a że ten tłum milczący, złożony wyłącznie z kobiet i dzieci, przygnębił ich mocno, korzystali teraz z okazji ^i wyżywali się w wesołości. Klein poczerwieniał i rozglądał się gorączkowo. Jędra, jakby nic go to nie obchodziło, obstrugiwał nadal swoją gałązkę, inni nawet nie drgnęli. Popatrzył w górę na pobliskie drzewo sądząc, że to jakaś małpa płata mu figle. Nic podejrzanego nie dostrzegł. Osunął wzrok na ziemię. Jeśli coś tam kryło się nawet, trudno by było wyszukać w wysokiej trawie... — Do roboty! — wpadł zaciekle na swoich ludzi. — Rąbać! — Idź pierwszy! — parsknęli śmiechem. — Masz także fakon, a jesteś wśród nas najzręczniejszy. Zatańcz dla odmiany na wodzie! Potoczył po nich przekrwionymi z wściekłości i bólu oczyma, zacisnął zęby i ruszył naprzód. Coś nagle zawirowało, przed nim uczynił się wielki tłok. To kobiety i dzieci zerwały się z miejsc i otoczyły go błyskawicznie. — Z drogi! — ryknął. — Bo będę bił! — Nie dotykaj! — rozległ się groźny krzyk. — Nie twoje, draniu. Nie tyś budował! Pchnął jedną i drugą brutalnie, krzyki przycichły. Do siedzącego wciąż Jędry przypadła wzburzona Chyłowa. — Radź: co robić? On rzeczywiście porąbie! Jędra wzruszył ramionami. — Tyle was jest, a nie macie na niego głowy? — mruknął. — Więc macie coś może na nogach?... Okazja jest dobra. Chyłowa popatrzyła na niego bystro, mrugnęła domyślnie i jednym skokiem znalazła się znowu przy Kleinie. — A ty pierunie! — rąbnęła go znienacka sandałem. — Będziesz tłukł siołkowickie kobiety? Baby, do roboty! Przegnać łobuza! Zaczęła się wielka młocka. Klein najpierw próbował się zasłaniać, potem sięgnąć do rewolweru, lecz nie nadążał. Prały go z lewej, prały z prawej, waliły po rękach, drapały twarz. Aż wreszcie zdecydował się na ucieczkę. Jedne pognały za nim, inne skoczyły na jego ludzi. Ci przyjęli je śmiechem. — Nie macie prawa nas atakować — któryś krzyknął wesoło. — Nie podnieśliśmy na żadną ręki. — Więc uciekajcie, abyśmy nie potrzebowały podnosić na was. Schnell! Pomknęli do koni z udanym strachem, śmiali się wszyscy. Kobiety pilnowały jednak bacznie, aby coś się nie odmieniło, i popędzały wciąż energicznie. Dopiero gdy znaleźli się wszyscy na drodze, uspokoiło się nieco. Klein mógł dosiąść nareszcie konia. — Teraz się z wami policzę! — sięgnął do rewolweru w nagłym odruchu wściekłości. Jędra był jednak szybszy. Nieznacznym ruchem położył ziarnko fasoli na palcu i pstryknął. Wymierzył świetnie. Reka, wyciągająca już broń, w jednej chwili zakryła oko. Niemcy z wielkiej uciechy zaczęli się chwytać za boki. — Znowu chce tańczyć! — rozległy się kpiny. — Przestańże wreszcie! Z babami chcesz wygrać? Zmykaj, póki coś widzisz jeszcze! Wyglądał rzeczywiście marnie. Posiniaczona i poorana paznokciami twarz sprawiała wrażenie maski i kiedy indziej wzbudziłaby może współczucie. Teraz bawiła, zwłaszcza tych, z którymi tutaj przyjechał. W takiej sytuacji nie widzieli go nigdy. Dopiekło mu to do żywego, a może także rozwścieczył ból, bo niespodziewanie pchnął konia naprzód i tym razem udało mu się wyciągnąć rewolwer. Coś go jednak ostrzegło, wstrzymał rękę w półruchu. Przed nim zmienił się nagle obraz. Tłum kobiet i dzieci jakby się nieco odsunął. Naprzeciw niego natomiast stał teraz samotnie Jędra i trzymał przy piersi strzelbę. — Ty na mnie? — Klein wpił w niego posępne spojrzenie. — Chcesz strzelić?... — Nie chcę strzelić — przerwał mu Jędra łagodnie. — Nie chce strzelać! — odezwał się wśród Niemców jakiś donośny głos. — Jesteśmy świadkami. Staje tylko w obronie kobiet i dzieci, bo chcesz je mordować. Dlaczego? Że nie pozwolili zabrać ci tratew? Ich własność. Nie twoja! Zwrócił na nich wzburzoną twarz. — Oderbrecht rozkazał! -— wykrzyknął. — Niech więc on przyjedzie mordować! Zbieraj się w drogę, bo w końcu my ci palniemy w łeb! Otoczyli go w koło, popchnęli, podcięli konia. I wkrótce zniknęli wszyscy na drodze prowadzącej do Brusque. — Więc ty tylko tak na oko wyglądasz niewinnie? — Chyłowa podeszła do Jędry i zaczęła go głaskać po twarzy. — A w gniewie prawie jak ojciec. Niewiele brakowało, a byłby postrzelił tego pieruna... Rozszumiało się dokoła, dały się słyszeć westchnienia ulgi. Wkrótce zaś rozległ się śmiech. Ktoś tam jednak dostrzegł te ziarnka fasoli, którymi bombardował nad rzeką, i wieść o tym roznosiła się błyskawicznie. — A teraz do roboty — Jędra doszedł do wniosku, że czas przerwać te, tak zresztą miłe dla niego, dziękczynne słowa i radosne okrzyki. — Rano ruszamy w drogę. W domu zostawić to tylko, co będzie potrzebne na noc. A resztę już ładować na tratwy. Wysunął się z ciżby i ruszył samotnie w stronę chaty Franoszków. Po chwili przyłączyła się Kasia. — Jędruś... — szepnęła. — Naprawdę byłbyś go zabił?... Spojrzał na nią spod oka. Wydała mu się bardzo przejęta. — Nie byłoby innego wyjścia — odparł powoli. — Próbowałem napierw łagodnie. Chyba widziałaś? — Wszystko widziałam, Jędrusiu!... Szli w milczeniu przez dłuższy czas. Znów spojrzał na nią nieznacznie. — Ciągle mi się wydaje — rzekł — że coś masz mi za złe... — Skądże by? Nie gniewam się już nawet o te ziarnka fasoli, którymi mnie uderzyłeś! — Więc gniewałaś się jednak? Ujęła go nieśmiało za rękę. — Trochę... — odrzekła. — Sądziłam, że mimo wszystko kryje się za tym jakiś żart. Tam dopiero zrozumiałam wszystko. Nad rzeką... Popadła znowu w milczenie. Odprowadził ją do domu i poszedł dalej. Z gąszczu niespodziewanie wyjechał mu naprzeciw Miłosz z Johannem. — Skończone — krótko poinformował ich o przebiegu wypadków. — Skoro świt, odpływamy. — Nie lepiej w nocy? — zaniepokoił się Miłosz. — Nie można. Nie mam ani jednego doświadczonego flisaka. Miłosz zastanawiał się chwilę. — We wszystkim masz słuszność — przyznał. — Dobrze. Klein pewnie z tydzień poleży w łóżku, więc powinniście przemknąć spokojnie. A ja jadę teraz prosto do portu, aby jak najszybciej spotkać się z Moćką. Może tam będę potrzebny. Pan wraca do Brusque? — skierował oczy na Wolfa. — Oczywiście. Tam też trzeba czuwać. No, żegnaj, Jędro! Jeśli dobrze pójdzie, spotkamy się dopiero w Paranie. Miłosz spojrzał na niego zdziwiony. — Czyżby i pan się wybierał? Na stałe? — Na stałe. Chyba że Polacy mnie tam nie wpuszczą. Johann uśmiechnął się. Rozbawił się także Miłosz. — Proszę się nie obawiać — uspokoił go żartobliwie. — Ma pan w nas nie byle jakich protektorów. A zresztą — dodał poważniejąc — takim Niemcom zawsze chętnie udzielamy gościny. Nie tylko w Paranie. VIII Nad Itajahy-Mirim zmieniły się warty. Miejsce Niemców zajęły dorodne i bystre, zacięte może w tej chwili bardziej nawet niż ich ojcowie trzebiący puszczę, siołkowickie chłopaki. Zmieniły się też nastroje. Starsze kobiety zostały przy kuchniach i gwarząc między sobą czuwały nad najmłodszym drobiazgiem albo warzyły strawę. Za to inni raz jeszcze wędrowali nadrzeczną pikadą. Teraz jednak szli gwarnie i hucznie, wśród śmiechu i żartobliwych docinków składali na tratwach swoje pa- kunki. Radośnie biły nareszcie serca, czuło się wszędzie beztroskę. Nikt już bowiem nie wątpił, że na tej uciążliwej ścieżynie dźwiga ciężar po raz ostatni. Za to nazajutrz, gdy odbito od brzegu, zawitał znowu niepokój. Kobiety żegnały się nabożnie, ta i owa szeptała modlitwy. Mimo wszystko na lądzie czuły się pewniej. Wróciła zresztą troska o mężów, lęk przez nieznaną przyszłością, trwożyła ciągle serca słabość młodzieniaszków, dzierżących połcie. Im dłużej jednak patrzono na nich, tym większa rodziła się ufność. Mocno trzymali, pięknie spisywali się na zakrętach, ani na chwilę nie dali się wyrwać z nurtu. Toteż coraz częściej słyszało się cichy najpierw, a potem coraz głośniejszy śmiech, matczyne bowiem oczy zaczęła przepełniać duma. Przecież to ich synowie... Tacy młodzi, a tacy dzielni! Jak starzy żeglują i jak oni mają miny poważne, ale śmiałe i harde!... Jędra zagadując wesoło, aby podtrzymać ten dobry nastrój, przesuwał się powoli z tafli na taflę i zatrzymał dopiero przy sterniku na dziobie. — Płyniemy coraz prędzej — rzekł cicho, spoglądając frasobliwie na nurt. — Dasz radę na ostrzejszym zakręcie? Chłopak roześmiał się od ucha do ucha. — Widać od razu, że nigdy nie odbywałeś takich wędrówek — odparł. — Im szybszy prąd, tym łatwiej prowadzić. Nie przejmuj się. W najgorszym razie pomoże mi przecież rezerwa. Była rezerwa. Stała w każdym wrażliwym punkcie, a poza tym skupiała się dodatkowo na każdej tafli pośrodku i z tą gorliwością młodego wieku, któremu narzucono niespodziewanie wielką odpowiedzialność, obserwowała czujnie każdy ruch połcia, każde drgnienie tego kruchego na pozór statku, który miał dobić szczęśliwie do portu. Jędra rozejrzał się i zawrócił w drogę powrotną. Nikt go nie obierał dowódcą, a i on nikomu się nie narzucał, mimo to jednak zwracano się do niego ze wszystkim i jego słowo zamykało wszelką dyskusję. Przyjemnie mu z tym było, czuł powszechną sympatię. Gdzie się ruszył, spotykał się z życzliwym uśmiechem. Odpłacał nim również, lecz równocześnie skupiał się coraz bardziej. Był pewien, że nadchodzi moment krytyczny. Jakby od niechcenia wszedł do szałasu, zabrał strzelbę i kołysząc nią niedbale udał się znowu na dziób. Wpatrzył się uważnie w falujące nad rzeką, lesiste wzgórza. Odsuwały się od brzegu, zwiększała się stopniowo dolina. I naraz wydało mu się, że gdzieś tam z boku wychyla się spomiędzy gałęzi jakaś wieżyczka... — Nie drgnij, choćby sypnęły się kule — szepnął do sternika. — I nie wypuść z rąk połcia. Od tego może za chwilę zależeć wszystko. Za jego plecami zapadało coraz głębsze milczenie. Rozumiał je dobrze, inni też coś dostrzegli. Do serc zakradł się znowu lęk i wstrzymywał oddech, przed nimi bowiem było już Brusque. To groźne Brusque. Legło w tej puszczy jak bastion grodzący im wszystkie drogi, przez dwa lata z zaciętością barbarzyńcy trzymało ich w warunkach różniących się niewiele od najgorszej niewoli. Znali je aż za dobrze. Oto baraki: długie, szare, drewniane budynki — niemy świadek straszliwej nędzy i bezskutecznej walki o przydział lepszych terenów. A oto ładne domy miasteczka, znajome sklepy, oberża... Jędra patrzył w napięciu. Tu jakiś człowiek, tam drugi, tam kilku... Obserwują jakby zdziwieni. Ktoś się ruszył, ktoś krzyknął, ktoś tam nadbiega z boku. Jednak bez broni. I nikt nie zdradza wojowniczych zamiarów... A oto grupka młodzieży. Ten w środku to niewątpliwie dawny wartownik. Miły chłopak. Chyba uśmiecha się nawet przyjaźnie... Tratwa pędziła naprzód: masywna, mocarna, gwałtownie burząca fale — siołkowicka tratwa, niepowstrzymana w biegu jak to dążenie do wolności, które kazało tym ludziom rzucić na szale wszystko. Brusque znikało. I tym razem nie obwieściło swej woli hukiem wystrzałów: — Kleina nie było!... — odetchnęła któraś z kobiet uszczęśliwiona. — Nie pilnowali brzegów! — A widziałaś, jak ten wartownik wybałuszał oczy? — rozchichotała się jakaś dziewczyna. — I nawet pomachał ręką! — Życzył ci szczęśliwej podróży. — Chyba tobie. Tylko na ciebie patrzył. — Nie szkodzi — pogodziła je Pampuchowa. — Ładny był chłopak. Powracał dobry nastrój. Ktoś jeszcze westchnął niekiedy trwożnie, jeszcze któraś z matek uspokajała dziecko grożąc mu pojawieniem się Niemców, jeszcze ta czy inna przestrzegła, że nie wszystko skończone. Jednakże radość życia odnosiła już zdecydowanie zwycięstwo nad troską, coraz głośniej wyładowywała się w żartach i wesołości. Jędra też wypogodniał. Bez poprzedniego napięcia, a nawet z zaciekawieniem wodził wzrokiem po wzgórzach, bawił się grą blasków i cieni, w tej groźnej dla niego do niedawna okolicy zaczynał dostrzegać piękno. Dopiero gdy zauważył nad brzegiem świeżą porębę, oderwał się od tego widoku. Powiedziała mu ona dużo. Jakoś bardzo radośnie i lekko przebiegł na środkową taflę, gdzie skupiło się najwięcej kobiet. — Mamulki, do roboty! — wykrzyknął. — Co najlepszego na stół. Przepływamy koło miejsca, gdzie nasi zbijali tratwy. Warto uczcić tę okazję jakimś przysmakiem! Przyklaśnięto mu hucznie, ale zaraz przycichło. W pierwszym odruchu rzeczywiście wyciągnięto z tobołów to, co było najlepsze: kapiwarinę. Lecz właśnie te smakowite kąski zwarzyły humor. Przypomniał się wszystkim Bartoch i kara, jaką wymierzył ongiś synowi za dobre serce. — Masz, synku — Bartochowa musiała też wspomnieć o tym w duchu, ręka bowiem drżała jej lekko. Jędra rzucił dokoła okiem. Jedli wszyscy, temu więc przypisał ogólne milczenie. Spojrzał na siedzącą obok Chyłową: pożywiała się tylko gotowaną fasolą. — Mamulko, jeszcze jedna porcja! — wskazał ją ręką. — Ech, nie trzeba... — Chyłowa zaczęła się wzbraniać niepewnie. — Smaczne mięso, prawda. Ale można od niego utyć. — Niektórym już to nie grozi... — Nie patrz, gdzie nie potrzeba! — ofuknęła go ostro. — Jeszcześ za młody! Dokoła rozległ się śmiech. — Dla Chyłowej podwójna porcja, matuchno! — zarządził Jędra rozweselony. — Większa rodzina, należy się więcej. Poparły go kobiety, powrócił humor. Nic już nie zamącało odtąd dobrego nastroju. Jakiś jeździec lub pieszy przechodzień przewinął się niekiedy na drodze nadbrzeżnej, to znów łódka wyminęła tratwę, lecz nikt nie wzywał do zatrzymania, nikt nie okazywał wrogości. Za to gdy wypadli na Itajahy-Assu, lęk nagle powrócił. Po obu stronach rzeki ukazały się wymierzone w nich karabiny, groźnie spoglądające twarze i wojskowe mundury. — Chryste Panie!... — rozległ się głuchy jęk. — Oni chyba nie na nas?... Tratwa śmignęła w ten szpaler utkany z wiecznej zieleni i zbrojnych postaci, zamiotła wodę, w bryzgach i pianie otoczyła się kłębami tęczowych blasków i jak koń rozbrykany gnała wciąż naprzód: zadziwiająca pozorną słabością swej młodzieńczej załogi, a przecież potężna, niby masywna, a przecież tak lekka i wdzięczna, jak smuga cienia przemykająca po nurcie rzeki. Piękny to był widok, nie znany tutaj zupełnie. Wojsko brazylijskie, zamiast strzelać, popadło w zachwyt. A zamiast rozkazów rozległy się brawa, w przyjaznym geście uniosły się ręce, rewolwery biły na wiwat. Z chwili na chwilę rósł żywiołowy entuzjazm. I pędził za nimi, dopóki nie zniknęli zupełnie z oczu. — Miłe smoluchy — siołkowiczanki, nawiązując do śniadych przeważnie twarzy żołnierzy, podsumowały zwięźle swoje wrażenia. — A widzieliście, jak do nas szczerzyli zęby? — Jakiś wesoły naród. Umieją człowieka powitać!... — Czuję się tak, jakbym znalazła się w innym kraju. A przecież i w Sixteen-Lots była podobno Brazylia... Niedługo trwały te przyjemne zwierzenia. Ukazał się szczyt Pontalu, rzeka rozszerzyła się, pojawiły się maszty. Jędra podszedł do sternika na dziobie. — Nie wyskoczymy w morze z rozpędu? — zapytał cicho. — Dlaczego mamy wyskoczyć? Źle prowadziłem dotychczas? — Bardzo dobrze. — A widzisz! Gdybym tylko wiedział, czy są tu już nasi i gdzie... Sternik spojrzał przed siebie uważnie. W tym niewielkim porcie stały w tej chwili zaledwie dwa statki. Jeden wydawał się pusty, ktoś tam kręcił się tylko na rufie. I drugi też. Chociaż nie... Pojawiła się jedna sylwetka, druga i trzecia, ktoś uniósł gwałtownie ręce. I jak gdyby na rozkaz, niespodziewanie zaludnił się cały pokład. — Nasi! — sternik zahuczał z uciechy. — Ha, pokażemy starym, że nie jesteśmy gorsi. A i Brazylijczycy niech wiedzą! Przekazał połeć innemu, odwrócił się na chwilę, coś krzyknął, dał jakiś znak temu na rufie i wrócił do poprzedniej roboty. Jędra poruszył się niespokojnie. — Może lepiej bez popisów? — mruknął. — Pamiętaj: wieziemy kobiety i dzieci. A i statek może pójść w drzazgi. — Miej do mnie zaufanie. Nie zrobię głupstwa. I nie zrobił. Tratwa nieznacznie zeskoczyła z prądu i przez pewien czas mogło się wydawać, że mierzy w sam środek statku, że go przetnie na pół. Nagle jednak zwinęła się jak wstęga, wężowym skrętem prysnęła naprzód, przemknęła przy samej burcie. Nad nimi rozległ się krzyk donośny, padły jakieś rozkazy. I naraz zwalił się na nich Purkot. Szybki jak iskra, błyskawicznie zarzucił linę. A w chwilę później stał już przy sterze. — Brawo, chłopaki! — pochwalił. — Tak właśnie trzeba: rozważnie, ale z fasonem. Po siołkowicku! Jędra spojrzał za siebie. Wciąż sypali się ludzie z pokładu i na każdej tafli wiązali liny. Tam na górze popuszczano je coraz wolniej. Tratwa stanęła. A wkrótce zaczęła się cofać powoli, dopóki nie przylgnęła do burty. — Wspaniały manewr — kapitan witał w uniesieniu wchodzących w pierwszym szeregu młodych flisaków. — Jeśli dzieci tak umieją prowadzić, wyobrażam sobie, jak prowadzą ojcowie! Bardzo nam się przydacie w Paranie. A teraz wszyscy pod pokład, chociaż gorąco — zarządził, poklepując, kogo się dało, po plecach. — Urządzam uroczyste przyjęcie. Przywołał do siebie Bartocha. — A co z tratwami? — zapytał. — Chyba sprzedacie? Drewno, widzę, doskonałe. Warto zawieźć je do Desterro. Stojący obok Purkot zrozumiał sens i podchwycił nieprzewidzianą okazję. Dogadali się szybko. Sąsiedni statek potrzebował właśnie takiego ładunku. Kapitan chciał tam wysłać któregoś ze swoich ludzi, ale nie zdążył. Jego kolega właśnie wsiadał do łodzi w tym samym celu i w kilka minut później załatwiono sprawę. — Co zrobić z pieniędzmi? — Purkot, oszołomiony trochę tą niezwykłą szybkością, popatrzył na Bartocha niepewnie. — Rozdzielić uczciwie. Mnie należy wyłączyć. Nie pracowałem przy budowie tej tratwy. Bartoch zeszedł pod pokład. Tłoczno tu było i gwarno, opowiadano sobie bowiem wzajemnie przeżycia, śmiech się przeplatał ze łzami. Urwało się to na pewien czas, gdy marynarze wnosili posiłki, ale potem gwar wybuchł z podwójną siłą. — Dlaczego statek nie odpływa? — zastanowiła się nagle Chyłowa. — Na co jeszcze czekamy? — Na zezwolenie na odjazd. Niemcy robią wszystko, aby nas tutaj zatrzymać. Ucichło jak makiem siał. Ta nowina po wielkiej radości ze szczęśliwego spotkania sprawiła wstrząsające wrażenie. — Więc jeszcze oni?.. — westchnęła ciężko Walderowa. — A co oni mają do powiedzenia w tym porcie? Chyła omówił zwięźle przeszkody. Tam, w Desterro, ważą się ciągle ich losy, każdy statek przywozi jakąś nową wiadomość. I chociaż już dwa razy przychodziły rozkazy, aby odstawić ich do Sixteen-Lots, przecież ciągle znajdują się na pokładzie. — Zasługa naszego kapitana — Chyła, widząc ogólne zasłuchanie, nabierał werwy. — Trzeba go było widzieć, gdy Oderbrecht zjawił się tu zaraz po naszym przybyciu. Niemiec krzyczy: „Odstawić natychmiast na ląd, bo prezydent Santa Cathariny tego zażądał” A nasz Brazylijczyk mruga na kapitana portu, który towarzyszył temu draniowi, i odpowiada spokojnie: „Nie wydam. Statek parański. A mój rząd wydał mi inne rozkazy”. Tamten coraz głośniej powołuje się na swego prezydenta, a ten znowu na swego. Kłótnia była niesamowita. Zastanawialiśmy się początkowo, czy nie trzeba będzie pomachać fojsami, lecz wkrótce zaczęliśmy się chwytać za boki ze śmiechu. Bo nasz kapitan co rąbnie jakieś ostre słowo, to zaraz łypnie na nas wesoło okiem, a jeszcze weselej na dowódcę portu. I ci dwaj Brazylijczycy, chociaż od czasu do czasu przytakiwali Niemcowi, wystawili go w końcu do wiatru. Nie my, a on musiał odpłynąć na ląd. — Więc dlaczego ciągle stoimy? — spytała Chyłowa zdziwiona. — Bo taki rozkaz. Nasz statek jest w obcym porcie, więc bez zezwolenia odpłynąć nie może. Kapitan twierdzi, że to nie potrwa długo. Ktoś podobno pilnuje naszej sprawy i już doprowadził de tego, że biją się o nas dwa rządy. Na mój rozum nie rządy, a Brazylijczycy z Niemcami. Targi podobno się kończą. Nie zawracajmy sobie tym głowy. Nasz kapitan — solidny chłop. Nie wyda nas na pewno. I jakoś sobie poradzi, bo sprytu mu nie brak. Chyłowie odsunęli się nieco od innych i zaczęli mówić widocznie o sprawach bliższych ich sercu, w cichym bowiem szepcie było niemało ciepła. Wkrótce jednak doszła do głosu zwykła kobieca troskliwość. Chyłowa widząc, że inni posilają się w najlepsze, sięgnęła do jednego z tobołków. — Schowałam dla ciebie coś dobrego — przemówiła zalotnie. — Chyba nigdy jeszcze nie jadłeś. Prawdziwa kapiwarina! Siedzący opodal Bartoch odwrócił nieznacznie głowę i czujnie nadstawił ucha. Przez pewien czas przyglądał się uważnie zajadającemu ze smakiem Chyłę. — Skąd oni to mają? — jego ciężkie spojrzenie spoczęło naraz na Jędrze. — Upolowałem przed wyjazdem. — Dla nich?... — Nie tylko dla nich. Dla wszystkich. Sam przecież powiedziałeś, tatulku, że wojna. A jak wojna, kocioł musi być wspólny. Rezolutnie, ale i nadspodziewanie stanowczo zabrzmiały te słowa, jak gdyby sprawa w ogóle nie nadawała się do dyskusji. Bartoch zamyślił się i machnął po chwili ręką. Argument trafił mu widocznie do przekonania. — Dobrze mnie zrozumiałeś — przyznał. — Wojna, więc kocioł istotnie musi być wspólny. Chyba i dla mnie coś schowaliście? — A jakże! — Bartochowa, ogromnie rada z takiego obrotu sprawy, sięgnęła do swego tobołka. — Masz! Ładny kawałek, od szynki. Inni musieli coś dostrzec albo podsłuchać, niespodziewanie bowiem kapiwarina ukazała się wszędzie. Skromne to były kęsy, często odjęte sobie od ust, aby uprzyjemnić jakoś chwilę wspólnego spotkania, lecz może dlatego nabrały teraz wielkiego smaku i stały się szybko przedmiotem ogólnej rozmowy. — Chwalicie, a nie macie z pewnością pojęcia, jak trudno zdobyć to mięso — odezwał się Otto. — Opowiadał mi pewien Niemiec, że kapiwara można zabić jedynie w półskoku, gdy skacze do wody. Jest bardzo czujny. Zranisz go tylko lub nawet rąbniesz, lecz o sekundę za późno, przepadnie. Jak kamień idzie pod wodę i nie wypływa. Udało się Jędrze! — Dlaczego miało się udać? — ktoś wtrącił. — Chłopak ma celne oko, to wszystko. I nie boi się trudów. — A trzeba go było widzieć po waszym odjeździe! — zaczęły się odzywać kobiety. — Trudów nie boi się rzeczywiście... — Albo gdy celował w Kleina! O mało... — Z takim można wszędzie podróżować bezpiecznie! Wciąż przybywało życzliwych głosów, rosły pochwały, na Jędrze skupiły się wszystkie spojrzenia. Bartoch słuchał początkowo jakby zdziwiony, potem zamyślił się głęboko i wreszcie twarz mu rozbłysła pogodnie. Gdy zaś niespodziewanie statek aż się zatrząsł od huraganowego śmiechu, opowiadano bowiem właśnie o ziarnkach fasoli i o przedziwnym tańcu nad brzegiem rzeki, i on się chwycił z rozbawienia za boki. — Mówisz więc, że tak wykołował tego pieruna? — zagadnął Kokotową, która rozprawiała najgłośniej. — A Niemcy w niczym się nie spostrzegli? — Jakże mogli się spostrzec, gdy i my nie zauważyłyśmy niczego? Jędra wciąż ostrugiwał gałązkę. Przynajmniej tak się nam wówczas zdawało. — No, no!... A potem Klein rzucił się na was z pięściami? Trochę się dziwię, że chłopak do niego nie strzelił... — On by strzelił, strzelono by także do niego. I nas by tutaj nie było. Mądrze postąpił. Wiedział, że damy sobie radę, więc się nie śpieszył. — Ma chłopak rozum! — ktoś wtrącił z uznaniem. — Zawsze wie, jak należy postąpić. — Ano, złamało się niejeden kij na jego grzbiecie, więc i niegłupi. Prawda: ładnie się spisał. Ale i waszym chłopcom nic nie brakuje. Każdy przecież musiał dobrze pomagać matce i innym, jeśli dostaliście się tutaj w całości. A ci na tratwach! Aż serce rosło, gdy patrzyło się na nich z pokładu!... Bartoch stawał się coraz łaskawszy, coraz życzliwiej spoglądał na wszystkich. — A wy nie macie nic więcej? — zainteresował się naraz Walderami, którzy już zjedli, co było lepszego, a teraz dokarmiali dzieci fasolą. — Mamulko! — krzyknął do żony. — Masz chyba kurczaki w zapasie? Podaj jednego! Rozejrzał się dokoła uważnie. Nie tylko Walderowie byli w tej sytuacji. Kapitan był wprawdzie gościnny, lecz że potraktował ten posiłek jedynie jako przekąskę przed kolacją, na stołach znalazło się więcej wina i owoców niż solidnego jadła, które by się bardzo przydało po takiej podróży. — Jeszcze jednego, Kawickim! — Bartoch wyróżniał przede wszystkim najliczniejsze i najuboższe rodziny. — A i Jeleniom coś podrzuć. I Borakom... — Dajże spokój — zaczęli się wymawiać nieśmiało. — Nie zginiemy przecież z głodu, fasola też dobra. A kurczaki przydadzą się wam. Nie wiadomo, kiedy znajdziemy się wreszcie na swoim... — Jakoś będzie — przerwał im dobrodusznie. — Jeszcze, moi drodzy, trwa wojna. A na wojnie, wiadomo: kocioł musi być wspólny. Inaczej nie dotarlibyśmy nigdy do Pilarzinho. Zmienił się zupełnie. Ludzie byli zaskoczeni i dziwili się w duchu, lecz równocześnie cieszyli, widząc, że ten człowiek, unikający dotąd starannie gromady, teraz lgnie do niej, gawędzi po przyjacielsku, rozjaśnia się ciągle i bierze coraz żywszy udział w tej powszechnej radości, jak gdyby chciał swym zachowaniem przekreślić na zawsze przeszłość. Zagadali się do późnej nocy, gawędzili nazajutrz. Wciąż tak samo przyjaźnie, lecz twarze stawały się coraz mroczniejsze. Statek stał nadal w tym samym miejscu i nic nie zapowiadało, że coś się odmieni na lepsze. Minął i ten dzień, minął drugi, zaczął się trzeci. Dzieciarnia uganiała się wesoło po pokładzie i masztach, jednakże starsi byli już bardzo zmęczeni. O zejściu na ląd nikt nawet nie myślał, aby nie narazić się na jakieś nieprzewidziane przygody, na ten bowiem port brazylijski spoglądali coraz nieufniej. Brakowało im więc ruchu, męczyła niepewność losu, dokuczało gorąco. Umilkły zupełnie tak żywe początkowo pogwarki. Powiedzieli sobie już wszystko, a że o przyszłości woleli nie rozprawiać, aby nie wywoływać złych myśli, kładli się gdziekolwiek i drzemką starali się zabić nudę. A i kapitan miał chyba tego wszystkiego dość. Rano udał się na ląd, wrócił stamtąd zirytowany, zamknął się w swojej kajucie i wyszedł na pokład dopiero wówczas, gdy zatrzymał się obok statek pocztowy z Desterro. Obserwował go bacznie. Jeszcze nie zdążył zarzucić kotwicy, a już pojawił się na jego pokładzie komendant portu w towarzystwie człowieka w ubraniu cywilnym. Otrzymali jakąś kopertę. Rozerwali ją szybko, a potem zeszli znowu do łodzi i dobili do burty parańskiej. — Załatwione! — obwieścił dobitnie Oderbrecht. — Protest Parany odrzucony. Ludzi zabieramy na ląd! Kapitan spojrzał na niego tylko przelotnie, za to swemu rodakowi poświęcił znacznie więcej uwagi. — Niestety — ten westchnął. — Rozkaz jest bardzo wyraźny... Opuścił bezradnie głowę. Za to Oderbrecht poruszył swoją z wielkim rozmachem. — Nie marnujmy czasu — przemówił ostro. — Proszę spuścić drabinkę, abyśmy mogli wejść na pokład i dopilnować wykonania rozkazu! Kapitan uśmiechnął się. — Rozumiem: dochodzi południe — rzekł tak uprzejmie, jak gdyby wcale nie zauważył tego tonu, nie licującego zupełnie z cywilnym ubraniem. — Chciałoby się jeszcze wypić piwo, a droga przecież daleka... Można wiedzieć, dlaczego jest pan taki zawzięty? Pytanie padło obojętnie, lecz było tak nieoczekiwane, że Oderbrecht oniemiał w pierwszej chwili z wrażenia. — Porządek musi być — odburknął wreszcie. — Tu przybyli, tu muszą pozostać. Proszę spuścić drabinkę! Ciemne oczy kapitana jakby cofnęły się w głąb i niespodziewanie nabrały ostrego blasku. — Dobrze, zaraz to zrobię... Rozejrzał się po pokładzie. Dzieciarnia przyglądała się z zaciekawieniem tej scenie, lecz że nic nie rozumiała z rozmowy, siedziała cicho. A starszych nie było. — Senhor Bartoch! — krzyknął donośnie. Pod pokładem dały się słyszeć pośpieszne kroki, z luki wyjrzała głowa. Bartoch bacznie rozejrzał się w sytuacji, lecz gdy kapitan przywołał go powtórnie, wyskoczył, podbiegł i wyprężył się przed nim jak struna. — Proszę wezwać natychmiast swych ludzi — Brazylijczyk przemówił do niego tak spokojnie, jak przedtem do Oderbrechta. — Niech staną przy panu. Bartoch wpatrywał się w niego w napięciu. Nic nie zrozumiał. — Niechże się pan ruszy — kapitan zacisnął nerwowo usta. — Niech przyjdą... — zastanowił się jakby wyłożyć jaśniej. — Już wiem! — poruszył się groźnie. — Alarma, senhor! Bartoch przesunął z niego wzrok na Oderbrechta, cofnął go szybko, skinął głową i naraz jego oczy nabrały wrogiego blasku. Odsunął się nieco, masywnie rozstawił nogi. — Schlachtalarm! — zawiódł tak wspaniale, że usłyszano go chyba w całym Itajahy. — Hierher! Wydało się nagle, że burza wali się na pokład i trzęsie statkiem, kołysze maszty, targa linami, rwie gdzieś tam w głębi wszystkie wiązania. Rozdudniło się dokoła, zalśniło błyskami stali. Pędziły Purkoty, Ottowie, Pampuchy, Poloki, Kampy, Gbury, Prudliki, Webery, Kanie, Stampki i wszyscy, jacy tam byli, starzy i młodzi, i z fojsami w rękach ustawiali się błyskawicznie obok swego dowódcy. Oderbrecht znieruchomiał. Kapitan objął go zamyślonym spojrzeniem. — Zrozumiał pan na pewno komendę lepiej niż ja, gdyż ci Polacy wydają ją w języku niemieckim — rzekł chłodno. — Jest ona na pewno tak samo bezwzględna, jak ta, której pan uczył się w wojsku. A teraz proszę — ruchem ręki kazał marynarzom spuścić drabinkę. — Może pan wejść na pokład. Uprzedzam jednak, że to nie statek niemiecki, ale parański, na którym rozkazują Brazylijczycy. Proszę więc przedtem zadecydować: czy woli pan zginąć od kuli z mego rewolweru, czy raczej od cięcia fojsą? Oderbrecht pobladł jak trup. Kapitan odsunął od niego pełne chłodu spojrzenie i popatrzył dalej. Zbliżała się jakaś łódka. — Chyba zaraz otrzymamy nowe rozkazy — rzekł zwracając się do dowódcy portu. — Spójrz! Dopływał Moćko i gorączkowymi ruchami dawał im jakieś znaki. A gdy znalazł się obok, wyciągnął z kieszeni zalakowaną kopertę. — Rozkaz zwolnienia! — wykrzyknął. — Można odpływać! — To fałsz! — Oderbrecht odzyskał nareszcie mowę. — Prezydent nie mógł wydać dwóch sprzecznych rozkazów. Oficer przejrzał pismo, a po chwili porównał je z tamtym, które otrzymał wcześniej. — Dlaczego tak późno? — zwrócił się do Moćki z pytaniem. — Przybył pan chyba także statkiem pocztowym? — Tak. Tylko że pan miał własną łódź, a mnie wraz z innymi pasażerami przewieziono najpierw szalupą na brzeg i dopiero tam musiałem poszukać łódki. Za późno pana spostrzegłem. Oficer pokiwał głową ze zrozumieniem i zwrócił oczy na Oderbrechta. — A jednak mógł — uśmiechnął się nieco złośliwie. — Żaden z tych rozkazów nie jest fałszywy, lecz że pański wydano przed dwoma dniami, dziś jest nieważny. Od wczoraj urzęduje nowy prezydent. Ten inaczej patrzy na sprawę i zmienił decyzję, a to przecież mu wolno. Panie kapitanie — uniósł głowę do góry i mrugnął wesoło — proszę podnosić żagle. Pomyślnych wiatrów! Odpłynęła szalupa, odpłynął też wkrótce Moćko, a w pół godziny później statek był już na pełnym morzu. Zaginęło Itajahy. Jedynie stożek Pontalu wciąż był jeszcze widoczny, lecz i on malał stopniowo, zacierał się w dali, aż niespodziewanie jakby zapadł się w głąb i nie ukazał się więcej. — Możemy odpocząć — stojący na rufie Bartoch machnął niedbale ręką. — Teraz nikt nas już nie zawróci. Pilarzinho jest nasze! Wygodnie ułożył się w cieniu żagla, poszli za jego przykładem inni. Ziemia, 'która jak gdyby na przekór swej piękności przyjęła ich tak nieprzyjaźnie, zniknęła na zawsze. Ląd był jednak ciągle widoczny. Wił się jak wąska, przedziwnie wdzięczna, przesycona zielenią wstęga, przesuwająca się coraz dalej na północ. Bunt I Drogą Powabną, uchodzącą słusznie za najlepszą w Brazylii, toczyły się od oceanu ciężkie parańskie karosy. Im pięły się wyżej, tym potężniejsza i dziksza stawała się puszcza, tym stromiej spływały zbocza, tym groźniej wyglądały urwiska i tym większy niepokój targał sercami ludzi, obserwujących bacznie spod płóciennych bud ten przepiękny wprawdzie, ale przerażający krajobraz. Za bardzo przypominał im Sixteen-Lots. Dusił nadmiarem wilgoci, odpychał nieprzystępnością. Zlękli się więc, że ktoś raz jeszcze próbuje ich rzucić w głuszę i że zamiast spodziewanego wytchnienia czekają ich nowe udręki. Kiedy jednak minęli Góry Nadmorskie, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki zmieniło się wszystko. Zniknęły szczyty, przepadła puszcza, zaginęły bezpowrotnie wartkie potoki, skały, urwiska. Przed nimi, jak okiem sięgnąć, rozciągała się bezkresna równina. Na niej także rósł las, ale zupełnie inny. W przeciwieństwie do tamtego — przyciągał do siebie, zachwycał smukłością kolumn i przewiewnością, jakimś niezwykłym czarem usidlał dusze. Gdzie był młodszy, jak jodła wdzięcznie opuszczał ku ziemi gałęzie; gdzie podrósł — unosił je w górę jak sosna i jak ona rozkładał szeroko swe iglaste korony; gdzie się postarzał, korony zamieniał jakby w kandelabry, pełne powagi i nieruchome, przedziwnie piękne na tle błękitu nieba. Słał się nieprzerwanie, złocił prześlicznie w promieniach słońca. I im dłużej patrzyło się na niego, tym więcej wspomnień wydobywał z pamięci i tym bardziej pociągał swojskością. — Chryste Panie — kobiety na ten widok składały ręce z nabożnego wzruszenia. — Prawie jak u nas! — Człowiek inaczej oddycha — podpowiadali mężczyźni. — A słowo ciałem się stało!... Nasz kraj! Piersi unosiły się szybko, drgnęły gardła, zalśniły wilgocią oczy. — Taka ziemia wyżywi nas wszystkich! — Boże błogosław!... Jak śpiew modlitewny rozlegały się na wozach gorące prośby i unosiły w niebo, sławiąc tę ziemię parańską, która dla tych polskich pielgrzymów była ziemią wyśnioną, a teraz stawiała im te drzewa na drodze jak widomy znak Opatrzności, jak mocną więź, łączącą przeszłość z przyszłością. Niekiedy znikały, aby ustąpić miejsca stepom i łąkom, lecz tym wzmacniały tylko wrażenie. A potem znów mknęły naprzód: smukłe i dumne, i tak radosne, jak pieśń weselna na Opolszczyźnie. — Żyć, nie umierać! — Wszystkiego w bród. Jedynie ludzi brakuje. — My jesteśmy! Przerobimy po swojemu tę ziemię. Niech rodzi! — Boże błogosław!... Łzy przeplatały się ze śmiechem, modlitwa z westchnieniem szczęścia. A im bliżej Kurytyby, tym się robiło weselej. Krajobraz przybierał wciąż swojskości: rzeka rozbłysła poza drzewami, wyrosły górki. Takie niegroźne, opolskie. Jak koło Siołkowic czy Czarnowąsów... I Bartoch wydawał się głęboko wzruszony. Jechał w pierwszym wozie wraz z delegatem kolonizacyjnym Meirellesem i Krausem — jego niemieckim tłumaczem. Jak do tej pory, nie mógł na nich narzekać. W porcie zajęli się nimi troskliwie, żywności nie brakowało. Rząd nie poskąpił widocznie pieniędzy. Było nawet na cukierki dla dzieci, a dzieciom poświęcali szczególnie dużo uwagi i to właśnie ujmowało najwięcej. Ludzie mocno odczuli tę ich wielką uczynność, po przejściach bowiem w Santa Catharinie byli spragnieni życzliwości jak ryba wody, a Bartoch zaprzyjaźnił się z nimi od pierwszej chwili. Wyczuli w nim natychmiast przywódcę, tylko z nim załatwiali wszystkie ważniejsze sprawy. Nie było ich zresztą wiele. Aby więc zabić nudę, gawędzili to o Drodze Powabnej, zbudowanej niedawno i wykończonej jeszcze nie wszędzie, to o kolonistach europejskich, to o ziemi i o dziesiątkach najrozmaitszych spraw, które stałym mieszkańcom mogły się wydać błahe, ale dla człowieka, który przybywał tu po raz pierwszy, miały wielkie znaczenie. Gdy pojawiły się jednak piniory, Bartoch jakby osowiał, często długo coś ważył w myślach. Kraus obserwował go spod oka i nie narzucał swojej osoby. Dopiero pod koniec podróży, gdy wczesnym rankiem ruszyli z postoju, nabrał znowu ochoty do pogawędki. — Ładna tu ziemia — dotknął sprawy, która wydawała mu się najistotniejsza. — Żyźniejsza niż w Europie... Umiejętnie wymierzył. Bartoch, zatopiony dotychczas w myślach, ożywił się natychmiast, przytaknął i zaraz zaczął zadawać pytania. Kraus wyjaśniał każdą sprawę bardzo sumiennie. Doskonale był zorientowany we wszystkim, a przy tym znał się dobrze na gospodarce i tym jednał sobie szacunek. — Prawda: kto umie obchodzić się z ziemią, może z niej tutaj wydobyć dużo — podsumował rozmowę. — Sami przekonacie się zresztą. Za dwa, trzy dni otrzymacie przecież przydziały. — Oczywiście w Pilarzinho? Bartoch wpatrzył się w niego czujnie. Już kilkakrotnie próbował wydobyć coś od niego na temat tej miejscowości, Kraus jednak zawsze, jakby nie zauważywszy pytania, przechodził do innej sprawy. A i teraz wykręcił się sianem. Przed nimi była już Kurytyba. Wskazał na nią ręką, uśmiechnął się mile. Z ożywieniem zaczął wymieniać ważniejsze budynki i rzucać żartobliwe uwagi o ich wyglądzie i przewiewności. — Tak czy owak, człowiek się cieszy, że wraca wreszcie na własne śmieci — zatarł ręce. — A i wy znajdziecie się wkrótce na swoich. Skończyła się wasza tułaczka! Chyba po raz pierwszy w tej podróży poprzez Paranę rozbłysła w oczach Bartocha nieufność. — Gdzie nas umieścicie tymczasem? — zapytał powoli. — W barakach? Kraus coś powiedział do Meirellesa, roześmiali się obaj. — A na co wam baraki? — odrzekł. — Dla takiej gromadki? Nie martwcie się. Zaporski przygotował na pewno bardziej wygodne miejsce dla swych rodaków. — Więc jedziemy do niego? — Prosto do niego! Tak nam polecił prezydent, i słusznie. Któż zaopiekuje się wami lepiej? Wjechali w ulice, muły zwolniły. Bartoch uspokoił się, te odpowiedzi bowiem wydały mu się rozsądne i naturalne. Zrozumiałe, Zaporski... On przecież ich tutaj ściągał, on wystarał się o zezwolenie, on załatwił sprawę bezpłatnego przejazdu. Co prawda, trochę dziwił się w duchu, że nie zastąpił niemieckiego tłumacza. Przecież to była polska grupa osadników, polski tłumacz był jej potrzebny. A któż się do tego lepiej nadawał niż on? I chyba nikt by mu nie robił trudności. Jeśli tyle uzyskał od rządu, mógł uzyskać i to. A jednak nie ruszył się z miejsca. I nie powitał na ziemi parańskiej. Jak ongiś nie powitał w Itajahy... Bartoch krył więc dotychczas w sercu i cichy żal, lecz teraz znalazł nareszcie wytłumaczenie. Oczywiście Zaporski nie mógł wyjechać z Kurytyby, jeśli miał im zabezpieczyć kwatery. Niemała to robota: prawie sto siedemdziesiąt osób, licząc z kobietami i dziećmi. Niełatwe też ich wyżywienie. Aż dziwne, że tego się podjął!... Meirelles krzyknął coś do woźnicy, karosa stanęła. — My wysiadamy — oznajmił Kraus. — W tym budynku naprzeciw — wskazał ręką — mieści się rząd prowincjonalny. Musimy złożyć raport i zawiadomić o waszym przyjeździe. A poza tym — uśmiechnął się przyjaźnie — zająć się też waszą przyszłością. Nie możecie przecież siedzieć zbyt długo w mieście. — Furmani trafią, gdzie trzeba? — Tutejsi ludzie. Zaporski jest zresztą znaną osobistością: prowadzi szkołę. Muły ruszyły dalej. Dzień był widocznie targowy, ludzi bowiem kręciło się sporo, Bartoch więc znowu oddał się obserwacjom. Tam, w Santa Catharinie, Brazylijczyków widział jedynie w porcie. Tu natomiast wzrok zatrzymywał się nieustannie na strojnych, pełnych fantazji, malowniczych postaciach, świadczących z daleka swoim wyglądem, że urodzili się na tej ziemi. Przyglądał im się z żywym zainteresowaniem, usiłował zrozumieć i zapamiętać rzucane przez nich od czasu do czasu słowa. A równocześnie obserwował bacznie budynki. Liche były, jak i poprzednie. Dopiero gdy wjechali w ulicę Kwiatową, ukazały się cztery kamieniczki, bardziej już pasujące do miasteczka o tak wysokiej randze. Przed jedną z nich właśnie karosa stanęła. — Koniec podróży! — obwieścił wesoło woźnica. Zaroiło się zaraz dokoła. Każdy chciał jak najszybciej rozprostować nogi, a dzieciarnia, mając nareszcie dużo wolnego miejsca, rozhasała się natychmiast i wszczęła głośny harmider. — Gdzież Sobek? — Purkot spojrzał raźnie na okna tego dobrze mu znanego budynku. — Jeszcze nas nie usłyszał? — Dzień powszedni, a pora wczesna, więc pewnie prowadzi lekcje — odpowiedział mu Otto. — Zajdźmy do niego. Ruszyli do drzwi, lecz ktoś je właśnie otworzył. Wysypała się gromada dzieci z książkami w rękach i gwarząc wesoło, zaczęła okrążać wozy. Powoli, jakby nieśmiało, wysunął się za nią Zaporski. — Jesteśmy — podbiegł do niego Purkot i serdecznie uścisnął mu rękę. — Długo to trwało, ale co złe, pozostało za nami na zawsze! Zaporski przesunął wzrok po karosach, woźnicach i tym ogromnym tłumie, który cisnął się do niego radośnie. — Dlaczego akurat tutaj zajechaliście? — przemówił niepewnie. — Mają was umieścić gdzieś w pobliżu?... Purkot potraktował to pytanie jako niewinny żart. — Sobek, co tam ukrywasz w zanadrzu? — rzekł śmiejąc się. — Boisz się, że w szkole nie starczy miejsca? — Jak to: w szkole?... Wiecie przecież, że jest tylko jedna klasa. I niezbyt duża... Z głosu wyjrzała bezradność. Purkot dostrzegł ją wprawdzie, lecz wytłumaczył sobie opacznie. — Wykrztuszę wreszcie, gdzie nas umieścisz! — poklepał go po ramieniu. — Nie w szkole, wiadomo; rzeczywiście nie ma w niej miejsca dla takiej gromady. Więc gdzie? Ludzie są... Zaniepokoił się w końcu i urwał. Że Zaporski wcale nie wyglądał na szczęśliwego, inni zauważyli już wcześniej, a teraz zapadła kompletna cisza. Z tłumu wysunął się Bartoch. — Powiedz krótko, Woś! — rzekł ostro. — Przygotowałeś kwatery czy nie? — Jakże mogłem przygotować, jeśli nic nie wiedziałem o waszym przyjeździe? — Jak to: nie wiedziałeś? A kto z nami ustalał terminy? Nie ty? — No, ja... Wiedziałem jednak, że was zatrzymano w Itajahy. Ale o waszym przybyciu do Parany nikt mnie nie powiadomił... Bartoch przybrał groźną postawę. — A kto cię miał powiadomić? — warknął. — Prezydent? On miał ci składać wizyty? Jego urzędnicy wiedzieli wszystko i wyjechali po nas do portu, a ty nie mogłeś się niczego domyślić? Bez wykrętów! Gadaj jasno, pierunie: są kwatery czy nie? Zaporski pobladł, ręce zaczęły mu drżeć. Nie mógł z siebie wydobyć słowa. Purkot, widząc jego zdenerwowanie, wszedł między nich. — Ja będę pytał — rzekł ugodowo. — Stało się coś, czego wszyscy nie możemy zrozumieć. Skierowano nas do ciebie, twierdząc, że wszystko załatwisz. A ty nic o tym nie wiesz. Więc jak było naprawdę? Opowiedz po kolei, otwarcie. Spokojne słowa zrobiły swoje. Zaporski nie odzyskał wprawdzie równowagi, ale odzyskał mowę. Że w Desterro toczą się targi, wiedział; sprawa nabrała rozgłosu i w Kurytybie. Ale o wyjeździe Meirellesa nie wiedział nic. Umówił się z nim, że razem wyjadą, a ponieważ nie otrzymywał żadnego zawiadomienia, był przekonany, że jeszcze jest czas, a może w ogóle ich nie wypuszczą. Czekał więc cierpliwie na dalsze wieści. I nikt mu nigdy nie wspomniał, że ma nad nimi objąć opiekę po ich przyjeździe. — Ludzie! — początkowo opanowany głos roztargał się nagle w rozpaczliwym okrzyku. — Chyba sami rozumiecie, że to niemożliwe? Z czego mam was utrzymać? Z tej skromnej nauczycielskiej pensyjki? Bartoch chciał coś powiedzieć, lecz Purkot odsunął go energicznie. — A jak bywało dawniej? — zapytał. — Gdy przybywali osadnicy niemieccy? Sami sobie musieli radzić? — Meirelles załatwiał wszystko, dopóki nie osiedli na roli. Z państwowych pieniędzy! Zapadła cisza tak wielka, jak w Sixteen-Lots, gdy nad brzegami Itajahy- Mirim niespodziewanie ukazał się Klein i udaremnił pierwszą próbę odjazdu. Teraz była ona jednak bardziej przygnębiająca. Tam spodziewano się w każdej chwili ataku. Tu atak nastąpił znienacka na dusze wyzbyte już lęku i od tej ziemi wyśnionej spodziewające się jedynie dobroci. — No cóż... — Purkot ocknął się pierwszy z tej żałobnej zadumy. — Trzeba coś uradzić. Po urzędach nie warto biegać chwilowo, jeśli bowiem powołują się na prezydenta, muszą być co najmniej pewni jego poparcia. W tych warunkach i za tydzień nie wyjaśnimy tej sprawy. A dach nad głową trzeba mieć od razu... Popatrzył w skupieniu na Zaporskiego. — Sobek, głowa do góry! — dodał udając wesołość. — Tyle wytrzymaliśmy, wytrzymamy i więcej. A tymczasem kwatery. Masz jakiś pomysł? — Wynajmiesz, musisz zapłacić... — Zapłacimy. Na to jeszcze nas stać. Rozumiem też, że i za podwody trzeba będzie dopłacić, bo ci niemieccy woźnice są skrupulatni i nie powiozą nas dalej za darmo. Ale to wszystko drobiazg wobec jakiegoś schronienia. Zastanów się: nie ma czegoś odpowiedniego w pobliżu? Przecież nam nie potrzeba pałaców. Przygnębiona twarz Zaporskiego zaczynała nabierać blasku. — Prawda — przyznał w zamyśleniu — nie potrzeba pałaców... Zaraz, zaraz! — ożywił się. — Schmidt ma wielką szopę. Ma ją także Francuz Morais... — No, no! — zachęcił go Purkot. — Przyzwoici ludzie? Wynajmą? — Oczywiście. I nie policzą chyba zbyt drogo. Trochę może będzie ciasno... — Nie szkodzi. W Sixteen-Lots przyzwyczailiśmy się do wszystkiego. Zaporski ostatecznie odzyskał siły. — Może nawet nie będzie za ciasno — uśmiechnął się. — Bądźcie dobrej myśli, pustych mieszkań tu nie brak. Siadajcie, gdzie się da, a ja odwiedzę przyjaciół. Za godzinę powrócę. Purkot klasnął w ręce z uciechy. — A widzisz! — wykrzyknął. — Zawsze znajdzie się jakieś wyjście. Załatwiaj więc, a my poczekamy. Ale co z woźnicami? — zaniepokoił się nagle. — Jeśli odjadą... Zaporski przerwał mu beztroskim machnięciem ręki. — Nie odjadą — rzekł żywo. — Swoi ludzie, zaraz z nimi pogadam. Większość posyła przecież dzieci do mojej szkoły! II Rozpolitykowane, chętnie żywiące się intrygami, lecz na ogół senne miasteczko poruszyło się znowu. Sprawa polska od dawna podzieliła je na dwa zwalczające się zaciekle obozy. Teraz odżyła z podwójną siłą, przeciwnicy prezydenta Lisboy uzyskali ważki argument: rolnicy, których tak bardzo potrzebowała Parana, przybyli. Pomiata się jednak nimi, zniechęca od pierwszej chwili, nie daje się im dachu nad głową, chociaż w niektórych rodzinach nawet są niemowlęta. I chociaż są na to w skarbie pieniądze! Padały coraz ostrzejsze słowa. Meirelles jakoś się wytłumaczył, prezydent zaś przyjmował oskarżenia z pobłażliwym uśmiechem. Wrzawa jednakże rosła, skłóciła jego przyjaciół. Wtedy spoważniał. A gdy niespodziewanie powstał komitet społeczny, który wziął w obronę przybyszów, i zaczęły odwiedzać go delegacje, doszedł do wniosku, że należy pójść na ustępstwa. Ani Schmidt, ani Morais, ani inni nie zamierzali początkowo brać pieniędzy za wynajęte kwatery. Komitet nie zgodził się z tym stanowiskiem, postawił stanowczo sprawę: płaciło się za innych, należy zapłacić za tych. I wygrał. A szef Izby Skarbowej Campos, który czekał tylko na taką decyzję, wypłacił natychmiast. Komitet stawał się coraz ruchliwszy. Już omawiał z Komisją Kolonizacyjną miejsce na osiedlenie, już domagał się przydzielenia budulca, już zabiegał o doraźną pracę dla osadników, aby mieli z czego pokrywać pierwsze wydatki. A i Zaporski stał się bardzo ruchliwy. Czuł dziś za sobą mocne oparcie i był pewien, że ta uciążliwa droga nareszcie dobiega końca. Znużyła go ona śmiertelnie. Padał na niej niejednokrotnie, tracił odwagę, nie miał często sił do zrobienia jeszcze jednego kroku. Obecnie znowu odżywał, olśniła go bliskość celu. Jak blask słońca budzący rankiem kwiaty z uśpienia, tak jego teraz pobudzały zresztą do czynu ludzkie uśmiechy. A było ich sporo: i brazylijskich, pełnych zachęty, i takich jak Schmidta czy tych dzieci niemieckich, chwytających na lekcjach chciwie każde jego spojrzenie. Było także niemało polskich: jeszcze niezbyt pewnych, jeszcze od czasu do czasu zamglonych smutkiem, lecz niekiedy tak jasnych, że przywodziły bezwiednie na myśl złote blaski znad Odry. Lubił je obserwować. Gdy tylko skończył swe szkolne zajęcia, szedł do szop czy do mieszkań, w których przebywali chwilowo siołkowiczanie, znosił im najświeższe nowiny, często razem z nimi wybierał się na podmiejskie wycieczki. Nie wszystkich jednak widywał. Od Bartocha stronił, niektórzy chodzili własnymi drogami. Nie interesował się tym specjalnie, lecz któregoś dnia Fryderykowa przyniosła zaskakującą wiadomość: wielu z nich zagląda do sklepu Krausa i spędza tam całe godziny, chociaż nie robi żadnych zakupów. Zaporski zaniepokoił się. Za dobrze znał tego kupczyka z Gaspar i nie wróżył sobie nic przyjemnego z tej nieoczekiwanej przyjaźni. Kiedy więc Leao wezwał go nareszcie do siebie, odetchnął z ulgą. Oznaczało to przydział ziemi i koniec wszelkich kłopotów. — Dobijamy powoli do brzegu — Brazylijczyk był w doskonałym humorze. — Ziemia niezwykle żyzna: nad rzeką Barriguy, po drodze do Campo Largo. I w obfitości. Pięćdziesiąt morgów na każdą rodzinę, a jeśli ktoś ma dorosłych synów, damy i drugą działkę. Targowaliśmy się długo, ale wytargowaliśmy! Nikt nie będzie narzekał. Zaporski milczał. Leao objął go trochę zdziwionym spojrzeniem. — Nie jest pan zadowolony? — zapytał. — Cena niska, bardzo dogodne spłaty. W ciągu dwudziestu lat! Zaporski przesunął po czole ręką. — A w Pilarzinho? — przemówił niepewnie. — Oni marzą tylko o tej miejscowości... Nic tam nie można dostać? Tyle o niej słyszeli... W słowach przewijało się coraz większe zakłopotanie. Leao oparł głowę na ręku. Też wydawał się jakiś nieswój. — No cóż, nie udało się zrealizować naszych dawnych projektów... — westchnął. — W naszym kurytybskim zaścianku jak w polityce światowej: chce się coś zyskać, w czymś trzeba ustąpić. Ustąpiliśmy więc z Pilarzinho, ale w zamian zdobyliśmy wspaniałe tereny i pięćdziesiąt morgów zamiast dziesięciu. Targ chyba niezły? — Niezły... Co, pięćdziesiąt zamiast dziesięciu? — Zaporski poruszył się gorączkowo. — Wspaniały interes! — zapalił się nagle. — Ziemia doskonała, byłem tam kiedyś. Las przy tym na miejscu! Oczy Zaporskiego zalśniły radosnym blaskiem. Zerwał się z krzesła. — Pędzę do nich! — wykrzyknął. — Żaden nie miał dotychczas takiego majątku. Na pewno się zgodzą! Leao podniósł się także. — Muszą się zgodzić — podkreślił z naciskiem. — Zrobiliśmy wszystko, co było możliwe, i nic już zmienić się nie da. Co to dzisiaj? — zastanowił się. — Aha, wtorek! Niech zgłoszą się w czwartek, aby podpisać umowy. Zaporski odszedł. Im dłużej zastanawiał się nad tą sprawą, tym wydawała się ponętniejsza. Barriguy była uroczą rzeką, a chociaż dokoła niej rosła odwieczna puszcza, miała jeszcze tę przewagę nad Pilarzinho. że w okolicy wcale nie było Niemców. Nie było zresztą nikogo. Polska osada mogłaby się rozwijać spokojnie, rozrastać, tworzyć po sąsiedzku nowe osiedla i stać się tym wymarzonym ośrodkiem, do którego spływałyby w przyszłości masy emigranckie ze wszystkich zaborów. Miejsca było dość. I można by... Mimo woli poniósł go dawny entuzjazm. Dostrzegł go jednak szybko i starał się poskromić; zląkł się nowych kłopotów, jakie mógł ściągnąć na jego głowę. Nie bardzo to się udało. Kiedy po południu zebrał wszystkich przed szopą Schmidta, już w pierwszych słowach przewinął się jak chochlik niesforny i im bardziej przywoływał go do porządku, tym atakował go ostrzej. — Widzicie zatem — kończył, starając się nadać głosowi jak najbardziej normalne brzmienie — że warunki są doskonałe. Chociaż puszcza, dorobić się łatwo, bo ziemia żyzna. W czwartek więc o dziesiątej zgłoście się do urzędu prezydialnego, aby podpisać umowy. Odpowiedziało mu głuche milczenie. Powiódł wzrokiem po twarzach i targnął nim nagle niepokój. Coś stało się z tymi ludźmi. Jedni patrzyli w ziemię, inni na dach szopy, inni na step. Nikt jednak nie spoglądał na niego. — To wszystko, co mi kazano powiedzieć... — bąknął niepewnie chcąc jakoś przerwać nieznośną ciszę. — Pamiętajcie: o dziesiątej. Przybędę również, aby służyć wam za tłumacza. Zdawało się, że odejdzie, lecz wtedy poruszyli się wszyscy. — Powiedz nam — ktoś odezwał się wreszcie — czy tam są góry? — Nie ma. — A drogę rzeczywiście budują?... — Budują. I właśnie przy niej znajdziecie pierwszy zarobek. Dobry zarobek. To także już załatwione. Uciszyło się na pewien czas, jak gdyby rozważano sumiennie sprawę. — A w Pilarzinho nie można? — niespodziewanie wystąpił Purkot. — Robota przy drodze rzecz dla nas ważna. Wiemy jednak, że siedząc w Pilarzinho możemy też do niej dochodzić. Nawet niedaleko. Tuż prawie koło miasta buduje się niektóre odcinki. Zaporski nie mógł nie przyznać mu racji, gdyż rzeczywiście tak było, ale odpowiadając na pytanie o Pilarzinho, powtórzył słowa Leao i omówił szczegółowo różnice. Wypadły one zdecydowanie na korzyść Barriguy, a już argument o pięciokrotnie wyższym przydziale ziemi sprawił na wszystkich niewątpliwie wielkie wrażenie. Słuchano go bardzo uważnie. Kiedy skończył, nikt tym razem nie odrywał od niego oczu. Niestety, nie widział w nich ani cienia radości. — Macie jeszcze jakieś pytania? — zapytał cicho. Wysunął się Bartoch. — Mamy! — rzekł obcesowo. — Woś, powiedz nam szczerze, jak na spowiedzi: ile ci zapłacili, abyś nas namówił na ten wyjazd nad rzekę? Zaporski znieruchomiał. — Sądzisz, że jesteśmy tu jak niemowy i nie wiemy, co w trawie piszczy? — Bartoch naparł na niego mocniej. — Nie, Woś, my wiemy wszystko! Rząd kupuje tę ziemię dla nas od fazendeira i od razu płaci za całość gotówką. Dla fazendeira to doskonały interes. Nie stać go na uprawę, puszcza nie przynosi żadnego dochodu. A teraz dają mu dużo za to, co od wieków leży odłogiem. Toteż podpłaca, gdzie należy, aby dobić najszybciej targu. I ciebie podpłaca! Zamiast więc wygłaszać tu mowy, powiedz krótko, ale uczciwie: ile ci dają? Zaporski jak gdyby zamienił się w kamień, wyzbyty zupełnie życia. — Daj spokój — Purkot poruszył się gniewnie. — Sam tak myślałem początkowo, ale teraz doszedłem do innych wniosków. Znamy przecież Wosiów od dziecka, żaden nie zarabiał na ludzkiej krzywdzie. Chcesz mówić o czym innym, mów. Ale nie rób z niego złodzieja, bo nim nie jest na pewno. Mało wyłożył na nas pieniędzy, choćby na ten wyjazd do Rio? Poparły go liczne głosy. Bartoch potoczył dokoła wzrokiem i wreszcie zatrzymał go na tej cichej, bladej w tej chwili jak kreda, młodzieńczej twarzy. Chyba zrobiło mu się jej żal, a chyba też przekonały go argumenty Purkota, groźne bowiem błyski w oczach umknęły nagle i na ich miejscu pojawił się zupełnie niezwykły gość: szczere, pełne współczucia zakłopotanie. — Człowiek zaczyna tumanieć w tym bagnie... — mruknął. — Oczywiście to brednie... Tak czy owak — nad tę rzekę nie pojedziemy! Możesz powtórzyć nasze słowa tym wszystkim prezydentom i innym pierunom, którym się wydaje, że można nami rzucać jak snopem. A my jesteśmy żywymi ludźmi, mamy swój rozum. Wiemy, co nam potrzeba, i od tego nie odstąpimy! Zaporski ożył nareszcie. Bladość ustąpiła miejsca rumieńcom, drgnęły lekko powieki. — Ale dlaczego?... — przemówił wstrząśnięty. — Przecież tam, nad Barriguy... — Już powiedziałeś: pięćdziesiąt morgów zamiast dziesięciu. Dla nas to nie nowina. W Sixteen-Lots mieliśmy także pięćdziesiąt. — Widzisz, nie możemy — wtrącił miękko Purkot. — Nie wątpimy, że wszystko, co mówisz, jest prawdą. A jednak... Łagodnie, ale i bardzo niejasno brzmiały te słowa, jak gdyby nie bardzo był pewien, jak należy wyrazić myśli. Bartoch spojrzał na niego wyzywająco. — Nie wtrącaj się — warknął. — Nie potrafiłeś dotychczas wyraźnie postawić sprawy, więc na mnie kolej. Nie lubię owijać niczego w bawełnę. Mówię więc tu głośno w imieniu wszystkich: nie pojedziemy! — Ale dlaczego?... — Zaporski natarczywiej postawił pytanie. Bartoch odsunął się nieco i popatrzył na niego z wielką uwagą. — Hm, chcesz wiedzieć koniecznie?... — zastanowił się. — Może i słusznie. Bądź co bądź, męczyłeś się długo z nami i jakieś wytłumaczenie na pewno ci się należy. Nie myśl, że ja tego nie potrafię zrozumieć... Są dwa powody. Pierwszy, że my, ludzie z Sixteen-Lots. nic wspólnego nie chcemy mieć z puszczą. Tam biliśmy się z nią w dzień i w nocy, wyssała z nas wszystkie soki. A w zamian dawała tyle tylko, że człowiek nie umarł z głodu!... Mocny początkowo głos rozedrgał się rozpaczliwie i zamarł w głuchym westchnieniu. — Ty nigdy nie pojmiesz, co tam przeżyliśmy — Bartoch pokiwał wyrozumiale głową i w tym odruchu wydał się wszystkim bardzo ludzki i bliski. — Musiałbyś razem z nami szarpać tę puszczę, a zresztą oderwałeś się zbyt dawno od roli... Powiem ci jednak — otrząsnął się z chwilowej słabości — że to nie jest powód najistotniejszy! Gdyby tam ziemia była żyzna, dalibyśmy w końcu jej radę. Tu jest żyzna, jak twierdzisz, i gdyby nie było innego wyjścia, wzięlibyśmy się z puszczą za bary. Ale to niepotrzebne. Wyprostował się sztywno, mocniej osadził nogi. W oczach pojawiły się znów groźne błyski. — Niepotrzebne! — powtórzył dobitnie. — A wiesz dlaczego? Bo osiedlimy się w Pilarzinho! Szliśmy do niego jak pielgrzymi do Ziemi Świętej za dawnych czasów: wróg otaczał nas zewsząd. Zamykano nam wszystkie drogi, strzelano, rzucano wojska, wzywano wciąż do poddania. Gdy przebijaliśmy się przez puszczę, nie tylko pot lał się z nas, ale i krew. Gdy ktoś padał ze zmęczenia, biłem po gębie, bo nie wolno było zaprzestać marszu. Wiadomo: wojna. A gdy wreszcie dobrnęliśmy do celu, ty chcesz nas wysłać nad Barriguy? Czy rzeczywiście nie rozumiesz, że bez Pilarzinho nie ma naszego zwycięstwa? — W Pilarzinho są Niemcy... Bartoch zapłonął, jakby za chwilę miała go tknąć apopleksja. — W Siołkowicach także są Niemcy! — wybuchnął. — Trzymają się tam jeszcze, bo siła przy nich, lecz wcześniej czy później porwą ich diabli. Ale tutaj nie oni rządzą i przy nas siła. My musimy być górą! Wyprzedzili nas — trudno; w wojnie zdarza się wszystko. Teraz jednak musimy zająć pozycję. Naprzeciw nich, oko w oko. Tak się okopiemy, że muszą połamać zęby. A przyjdzie sposobna chwila, ruszymy naprzód. Do ataku, Woś! Zaporski znów znieruchomiał. Tym razem nie sparaliżował go ani strach, ani wzburzenie czy gniew, ale te przedziwne słowa, którymi Bartoch sięgnął nieświadomie w głąb jego duszy. Słuchał jak urzeczony. Przecież on marzył o takim ataku tam jeszcze, na drugiej półkuli. I to on budził wiarę, że nawet nad tak potężnym wrogiem, jak Prusy, odniesie się w końcu zwycięstwo... A Bartoch, widząc to zasłuchanie, jakby zapomniał o innych i patrząc mu bystro w oczy snuł coraz przejrzyściej te niezwykłe myśli, zrodzone chyba dawno, może jeszcze w pruskich koszarach. Taił je dotąd starannie, brakowało odpowiedniej okazji. Teraz trafiła się nareszcie właśnie tutaj, w Brazylii. I temu, co lęgło się latami w tej hermetycznie zamkniętej duszy i hartowało boleśnie w drodze do Pilarzinho, niespodziewanie nadała kształty. — Ja znam lepiej Niemców niż ty — słowa zaczęły padać tak równo i dźwięcznie, jak młot kowalski bijący w stal. — Ustąpisz o krok, popchną cię mocniej. Potkniesz się o coś — dobiją. W Santa Catharinie zepchnęli nas w głuszę, aby zamienić w mierzwę. Tu brak im siły, wbijają więc tymczasem Brazylijczykom do głowy, że ponad nich nie ma mądrzejszych. A my musimy obalić ten fałsz. Nie gdzieś w głuchej puszczy, ale tu, w Pilarzinho. Na oczach wszystkich. Cała Kurytyba niech patrzy na nas i na gospodarstwa. I niech porównuje! Musiało mu przyjść na myśl coś niezwykłego, urwał bowiem nagle i przez pewien czas tarł ręką czoło. — A jednak dobrze się stało! — rzekł jakby do siebie. — Wartość wojsk najłatwiej porównać, gdy stają przeciwko sobie. A w Pilarzinho tak właśnie będzie... Ha, damy im takiego łupnia, że Brazylijczycy rozdziawią gęby! — z oczu niespodziewanie wytrysła duma i hardość. — Chłop polski jest dla nich gorszy od niemieckiego? Zobaczą za trzy, cztery lata. My, Woś, będziemy budowali Paranę. I my będziemy dyktowali Niemcom warunki! Rozpłomienił się, groźnie potoczył dokoła okiem. I naraz przygasł. — Za dużo powiedziałem — mruknął. — Przyda ci się to na coś, powtórz, komu potrzeba. I powtórz także, że poza Pilarzinho nie damy się nigdzie przepędzić! Pojawił się dawny Bartoch: nieprzystępny, surowy, bezwzględny. Zaporski poruszył się niespokojnie. — Nie będę miał odwagi powtórzyć — rzekł cicho. — Leao stwierdził wyraźnie... Brwi Bartocha ściągnęły się groźnie. — Nic mnie nie obchodzi, co powiedział Leao! — warknął. — Nie on będzie orał pańską ziemię, a my. I my go będziemy żywili. Niech więc nas szanuje, jeśli chce jeść dobry chleb. To także powtórz! — Tak przecież nie można... Leao jest nam bardzo życzliwy. Jeśli jego jeszcze stracimy... Zaporski zwiesił bezradnie głowę. Bartoch drgnął silnie. — Na żebry cię wysyłam, że tak pojękujesz? — targnęła nim znowu wściekłość. — Zrozumże wreszcie: idzie nie tylko o chleb dla nas, ale i dla Parany! Nas nie będzie, nie będzie tu chleba. Jak dzisiaj go nie ma. Jeśli jednak nie chcesz czy nie możesz załatwić tej sprawy, wynoś się do wszystkich diabłów i nie pokazuj się więcej. Sami będziemy umieli sobie poradzić! — Nie pójdziecie przecież do Leao... Nie znacie języka... — Choćby przyszło pójść do samego cesarza, pójdziemy. Jak wojna, to wojna! Jeśli nie sięgniesz wrogowi do gardła, wróg cię zadusi! Oczy Zaporskiego rozszerzyły się, jakby ogarnął go strach. — Dobrze — zgodził się szybko. — Powtórzę wszystko. Bartoch cofnął się nieco. Umknęła z twarzy zaciekłość, lecz nie ukazała się na niej zaduma, jak przedtem. Za to w skąpym uśmiechu pojawiało się coraz więcej lekceważenia. — Bez łaski — machnął ręką. — Nie zdecydowałeś się od razu, teraz za późno na odwrót. Na zakończenie powiem ci jeszcze: tyś człowiek kształcony, Woś, ale za dużo w tobie miękkości. Dzisiaj już nie nadajesz się do nas. W tej chwili potrzeba nam twardych pięści i twardych grzbietów. — Pomogłem wam przecież w niejednym... — Pomogłeś i za to dziękujemy. Teraz jednak jesteś już niepotrzebny. Przeszkadzałbyś nam tylko w marszu. — Sami nie dacie rady... Bez znajomości języka... Bartoch poskoczył ku niemu, jakby zamierzał bić. — Powiedziałem: bez ciebie! — ryknął. — Idź do diabła, pierunie! Zaporski rzucił okiem na otaczający ich tłum: zatrwożyło go głuche milczenie. Zwiesił bezradnie głowę, przez chwilę zastanawiał się nad czymś. Odwrócił się wreszcie i wolnym krokiem ruszył samotnie do Kurytyby. III Nadszedł czwartek. Na krótko przed dziesiątą Meirelles wszedł do sali konferencyjnej, którą zamienił dziś w pokój biurowy, przywitał się uprzejmie z czekającym tu na niego Zaporskim, a potem usiadł i zaczął przeglądać akta. Wydawał się bardzo zadowolony. Co było potrzebne, znajdowało się pod ręką, a i urzędnicy byli też w pogotowiu. Właściwie osadnicy mogli już przystąpić do podpisywania umów, lecz jeszcze zwlekał. Lubił w takich sytuacjach elegancję i punktualność. Kiedy więc stojący w kącie zegar wybił oznaczoną godzinę, przyczesał włosy, usiadł wygodniej i przyjął pełną godności postawę. — Wprowadzać! — rozkazał. Weszło dwóch siołkowiczan. Obsłużono ich sprawnie i szybko, Meirelles mocno uścisnął im ręce. — Następni! — polecił, gdy wyszli. — Po kilku na raz. Woźny wyjrzał, krzyknął coś głośno, czekał przez pewien czas i wreszcie zamknął drzwi. — Nie ma ich więcej — oświadczył, melancholijnie kiwając głową. Meirelles popatrzył na niego gniewnie, lecz że woźny wzruszył tylko ramionami, wybiegł sam na korytarz. Gdy wrócił, na jego twarzy rysowało się głębokie zdumienie. — Co to ma znaczyć? — zwrócił się cierpko do Zaporskiego. — Nie powiadomił ich pan o terminie? — Powiadomiłem. Najlepszy dowód, że ci dwaj stawili się punktualnie. Meirelles zacisnął usta. Czekał jeszcze godzinę i trzymał na miejscach swych urzędników, lecz w końcu zdenerwowała go panująca na sali cisza. — Idę natychmiast do prezydenta! — oznajmił wściekły. — Takie lekceważenie musi się spotkać z należytą odprawą. Zaporski też nie wyglądał na szczęśliwego. Nie zdołał się jeszcze otrząsnąć z tej ostatniej, tak nieprzyjemnej rozmowy, i przyszedł tu jedynie z poczucia obowiązku, aby dopilnować interesów gromady, gdyby zdecydowała się po namyśle przyjąć, co jej dawano. Pragnął tego podświadomie, potrzebował spokoju. A przecież ten pusty korytarz, przez który w tej chwili przechodził, oznaczał pełne zwycięstwo Bartocha. Więc jednak go usłuchali!... A jeśli on objął komendę, na co mogą poważyć się jutro? On przecież nie lubi zatrzymywać się w marszu... Niewesołe obiegły go myśli. Znalazłszy się na ulicy, wlókł się powoli naprzód i im dłużej się zastanawiał, tym większe ogarniało go przygnębienie. Skierował się wreszcie w stronę kościoła. Dzień był powszedni, więc w tej okolicy nie spotykało się wielu przechodniów, lecz niespodziewanie wyłonił się zza rogu pobliskiej uliczki jeden z Gburów, idący pod rękę z Kokotern. — Dlaczego nie przyszliście podpisać umów? — zapytał ich z cichym wyrzutem. — Czekaliśmy prawie godzinę! — Byliśmy na nabożeństwie. Nie wydawali się zadowoleni z tego spotkania, toteż nie nagabywał ich zbytnio i pożegnał się szybko. Spotkał jeszcze kilku. Każdy ucinał natychmiast rozmowę, gdy wspomniał o umowach, bardziej więc przybity aniżeli poprzednio, zawrócił w stronę śródmieścia. I teraz widział ich sporo. Ludziom nudziło się niewątpliwie po szopach, toteż wałęsali się wszędzie i kiedy indziej ucieszyliby się z pewnością na jego widok. Dziś przesuwali się nieznacznie na drugą stronę ulicy. Coraz powolniej odmierzał kroki. Bolało go to, nie spodziewał się nigdy takiego rozstania. Coraz rzadziej odrywał oczy od ziemi i nie chcąc ani sobie, ani im sprawiać więcej przykrości, starał się nie dostrzegać nikogo. Za to gdy niespodziewanie wyjechały z Drogi Powabnej ciężkie parańskie furgony, przystanął i przyglądał się im z wielkim zajęciem. Jeden był wyładowany po brzegi rzeczami, w drugim siedzieli ludzie: młodzi i starzy, bardzo jednak do siebie podobni, jak gdyby tworzyli jedną rodzinę. Zdziwił go nieco ten widok, wyglądali bowiem na osadników, a nie słyszał ostatnio o żadnym nowym transporcie. Ale że nie dostrzegł znajomej twarzy, ruszył po chwili dalej i tym razem już bez wahania skierował się wprost na plebanię. Karosy natomiast toczyły się dalej przez miasto, dopóki nie znalazły się przed oberżą. Wysiadł Wolf, Johann, za nimi zaczęli się wysypywać następni. Liczna to była rodzina. Leitner, zoczywszy tę wielką gromadę, wybiegł natychmiast i witał wszystkich tak gorąco, jakby pojawili się jego najbliżsi. — Dorodna młodzież! — unosił się co chwila w pochwałach. — Zuch chłopak, śliczna dziewczyna... Więc porzuciliście Santa Catharinę na zawsze? — Na zawsze — przytaknął Wolf. — Przyjmie pan nas tymczasem w gościnę? — Oczywiście! Miałem gości, lecz że pański list nadszedł na czas, zdążyłem przenieść ich w inne miejsce. Musieli znać się wcześniej i gawędzić już z sobą niejednokrotnie, Wolf bowiem poczuł się od razu jak w domu. W godzinę zaś później zasiedli obaj przy piwie i zaczęli omawiać miejscowe sprawy. — A co z tymi polskimi osadnikami? — zainteresował się Wolf. — Przydzielili im ziemię? — Dziś mieli podpisać umowy. Słyszałem jednak, że coś się zepsuło. Podobno... Jak zwykle, Leitner był doskonale zorientowany we wszystkim. Wspomniał o nie przygotowanych kwaterach, słyszał też coś niecoś o kłopotach, jakie miał ostatnio Zaporski. — Tego Bartocha nie znam — kończył swe sprawozdanie. — Twardy to musi być chłop. — Twardy. — Zna go pan?... Cieszę się, że oceniłem go trafnie, chociaż nigdy nie był w mojej oberży. Ale inni zaglądają od czasu do czasu. Porządni ludzie. Krew mnie nieraz zalewa, że stawia się im tyle przeszkód. Chcą być w Pilarzinho, niech będą. Miejsca ciągle jest dość. Dlaczego mają tam mieszkać wyłącznie Niemcy? Rozgadał się na ten temat. Wolf przytakiwał w milczeniu i wreszcie przywołał do siebie syna. — Okazuje się, że nasi Polacy są jeszcze w mieście — rzekł. — Odwiedź ich i przy okazji odszukaj Bartochów. Powitają cię chyba tam chętnie — uśmiechnął się nieznacznie. — A starego zaproś w moim imieniu na piwo. Sam też wyszedł wkrótce. Zajrzał do kilku sklepów, porobił drobne sprawunki. A gdy wracał już do oberży, niespodziewanie natknął się na Bartocha. — Miła niespodzianka! — ucieszył się szczerze. — Widział się pan może z Johannem? Bartoch zaprzeczył. Dość dawno opuścił swoją kwaterę i jak inni wałęsał się po ulicach, szukając w samotności jakichś rozwiązań. Widać było, że to spotkanie sprawiło mu też wielką przyjemność, lecz nie był nazbyt rozmowny. Wolf, znając go dobrze, nie zwracał na to uwagi. Wypytywał o przebieg podróży, o wypadki w Itajahy, o kurytybskie kłopoty, lecz widząc, że odpowiedzi stają się coraz krótsze, nagle przystanął. — Herr Bartoch — przemówił ciepło — do mnie chyba może pan mieć zaufanie. Wiem, że pana coś gryzie. Nie warto się zwierzyć?... Może mógłbym w czymś pomóc? — Niestety, nie. Powinienem znać portugalski, a nie znam. W tym sęk. — Szybko nauczy się pan w Paranie. — Kiedy czekać nie można. Już jest potrzebny. — A może by użyć tłumacza? — Nie chcę żadnych tłumaczy! Bartoch spostrzegł się zaraz, że jego szorstkość jest nie na miejscu, i po chwili namysłu zwięźle wprawdzie, lecz szczerze omówił swoje kłopoty. Wolf uśmiechnął się dobrodusznie. — I panu teraz lżej — rzekł — i mnie zastanowić się łatwiej. Moim zdaniem bez tłumacza się nie obejdzie. Oczywiście musi to być ktoś zaufany. A gdybym ja się zgłosił na ochotnika? — Zechciałby pan podjąć się takiej roboty?... — Dlaczego nie? Jutro, co prawda, będę zajęty. Muszę obejrzeć fazendę pod Kurytybą... — Chce pan zakupić? — Zapowiedziałem przecież jeszcze tam, w Sixteen-Lots, że staniemy się sąsiadami. Umówiłem się listownie z właścicielem i jutro chyba dobiję targu. Wrócę więc najpóźniej pojutrze. A wtedy... Nie dokończył. Wydało mu się, że Bartoch jest czymś mocno zafrasowany. — Za późno? — zapytał szybko. — Może być za późno. Ludzie bardzo są zdenerwowani, a wybuch, przynajmniej chwilowo, nie jest nam wcale potrzebny. — Też racja... Wolf zastanawiał się chwilę. — Trzeba zabrać się do tego inaczej — dodał. — Ja mógłbym być tylko tłumaczem, gdyż znam Kurytybę niewiele lepiej od pana. A do takiej sprawy potrzeba człowieka, umiejącego obracać się dobrze w miejscowych stosunkach. Zaraz, zaraz... Jest taki! Doktor Muricy, prowadzi aptekę. Tak samo dobrze mówi po portugalsku, jak po niemiecku. Chociaż to Francuz. — Francuz? Hm, może być niezły; Prusaków z pewnością nie cierpi... Porządny człowiek? — Bardzo porządny! Poznałem go przed laty tam, w Europie. I choćby dla mnie — zrobi wszystko, co w jego mocy. Chodźmy! Nie przesadził w pochwałach. Muricy nie tylko ucieszył się z jego wizyty, ale mocno przejął się sprawą. Znał ją zresztą dobrze i nie potrzeba mu było wiele tłumaczyć. Wolf, zorientowawszy się, że wszystko jest na najlepszej drodze, pozostawił ich wkrótce samych. — Bardzo taktowny człowiek — Muricy mrugnął na Bartocha porozumiewawczo. — Nie chciał nas krępować swoją obecnością i może lepiej, że odszedł. Bądź co bądź, to jednak Niemiec; sytuacja nie jest dla niego wygodna. A we dwójkę możemy kląć na jego rodaków, ile dusza zapragnie! Niech więc pan mówi teraz otwarcie. Nie o tym, czego chcecie, bo to już wiem. Ale dlaczego tak wam zależy na Pilarzinho? I Bartoch mówił. Coraz namiętniej otwierał duszę, jak tego jeszcze nie robił nigdy. Przez lata pobytu w koszarach wtłaczano w niego nienawiść do Francji, słyszał też niejedno o ostatniej nieszczęsnej wojnie. Toteż wyczuł podświadomie, że ten człowiek, choćby był najłagodniejszy, buntuje się tak samo, jak on, przeciwko brutalności prusactwa i zrobi wszystko, aby przynajmniej tutaj powstrzymać jego zapędy. A im dłużej mówił, tym Muricy bardziej ściągał brwi, tym więcej na jego twarzy ukazywało się zmarszczek, tym więcej w nim było skupienia. I chociaż Bartoch skończył wreszcie, trwał długo w tej głębokiej zadumie. — Dużo mi pan wyjaśnił — ocknął się nagle. — W skład Komitetu wchodzą ludzie bardzo wam życzliwi, lecz że ziemię dano wam żyzną, nie przywiązywali specjalnej wagi do Pilarzinho. Teraz wyjaśnię im, co należy, a jutro — głos szybko nabierał mocy — pójdziemy do prezydenta. Już nie będziemy go o nic prosili, postawimy żądania. Dość tego pruskiego panowania w Brazylii! Porwał go gniew. A Bartoch widząc, że ten tak łagodny na pozór człowiek daje się ponieść uczuciom, łysnął groźnie okiem i zacisnął pięść, jak gdyby zamierzał mu przyświadczyć trzaśnięciem w stół. Zmitygował się jednak na czas i przez chwilę ważył coś w myślach. — Kiedy mam zgłosić się po odpowiedź? — zapytał jakoś bardzo niepewnie. Muricy wpatrzył się w niego bystro, próbując coś odgadnąć z tej niejasności. — Nie potrzeba przychodzić — uśmiechnął się. — A to dlatego, że pójdzie pan z nami. Proszę zabrać jeszcze dwóch czy trzech ludzi, aby delegacja wyglądała poważniej. I to wy będziecie atakowali, wy będziecie stawiali żądania. Słusznie pan bowiem powiedział: to nie łaska. To obowiązek Parany! Bartoch zacisnął szczęki, jakby hamował jakieś gwałtowne słowa. — Może pan spać spokojnie, monsieur Bartoch. My, Francuzi, staramy się nie mieszać do spraw należących do rządu. Kiedy jednak ktoś wyprowadzi nas z równowagi, potrafimy uderzyć. W tej maleńkiej Kurytybie jest nas przy tym ponad sześciuset. Więcej niż Niemców. I nawet prezydent Lisboa musi się liczyć z tym faktem. Podniósł się z miejsca. — A więc do jutra — dodał wyciągając rękę na pożegnanie. — Proszę zjawić się u mnie o pół do dziesiątej. Bartoch objął go zamyślonym spojrzeniem. — Może zabrać Zaporskiego? — zapytał cicho. Tym razem Muricy bardzo niepewnie pokręcił głową. — Chyba nie warto... — odparł po chwili. — W delegacji powinni być tylko ludzie, którzy osiądą na roli. A do reprezentowania was wystarczy Komitet. — Słusznie. Zaporski do tego niepotrzebny! Bartoch machnął ręką i odetchnął z ulgą. Wydało się, że na doktorze nie uczyniło to dobrego wrażenia. — Nie powinien go pan lekceważyć — przemówił powoli. — Ma dużo zapału i nie szczędzi wysiłku. Ale że młody, nie zawsze umie właściwie uderzyć. Największy jego błąd polega na tym, że załatwiał wszystko bez waszego udziału. Powinien bez skrępowania pokazywać wszędzie wasze spracowane ręce, zdolne do przeorania tej ziemi parańskiej. Nawet najmniej życzliwi patrzyliby wtedy na was inaczej. Jego bowiem ręce nie budzą ufności, są zbyt delikatne. Jest przy tym za skromny: żądać nie umie! — Nie umie! Dobitnie padły te słowa. Muricy uśmiechnął się lekko. — Cóż, nie jego wina — rzekł pojednawczo. — Obecnie jednak nie powinien przesłaniać was swoją osobą. Proszę tylko pamiętać — ściszył głos — że dopóki nie zakończymy sprawy, nie wolno wspominać o niej nikomu. Z wyjątkiem tych, których zabierze pan z sobą. Bartoch wyprężył się naraz jak struna. — Rozumiem — przyświadczył twardo. — Militarisches Geheimnis! — O, właśnie! — potwierdził doktor popadając w zadumę. — Militarisches Geheimnis... IV Dochodziła pierwsza. Zaporski zakończył lekcje, a gdy dzieci zniknęły, sam wyszedł także. Był niespokojny. Wczoraj zajrzał na kwaterę, gdzie przebywali Franoszkowie, chcąc dowiedzieć się czegoś o zamysłach gromady. Niestety, nic z tego nie wyszło. Nawet ci tak zawsze oddani mu ludzie okazywali wielką powściągliwość i starannie omijali temat, który go interesował najbardziej. Uszedł kilka kroków, nogi ugrzęzły w błocie. Do niedawna lało jak z cebra i place dokoła zamieniły się w grzęzawiska. Wycofał się ostrożnie pod domem, obszedł go bokiem i po chwili namysłu udał się w przeciwnym kierunku. I tu było niewiele lepiej, co chwila pojawiały się szeroko rozlane kałuże. To wymijając je, to przeskakując, posuwał się powoli naprzód, gdy niespodziewanie zagrodziła mu drogę sylwetka innego przechodnia. Wynalazł kawałek suchszego miejsca, oparł się na nim mocno i uniósł głowę. Stał przed nim Leao. — Dotknęło nas to samo nieszczęście — uśmiechnął się. — Jak się wyminąć w tym błocie?... — Chyba ja się cofnę. Za mną jest nieco sutszej. Chętnie zresztą pogawędzę z panem, senhor Zaporski. Leao odwrócił się i wkrótce znaleźli się na pofalowanej lekko przestrzeni, skąd woda zdążyła odpłynąć. — Nareszcie! — odetchnął. — Prawdę mówiąc, nie powinienem narzekać. Nie będę potrzebował posyłać po pana dzięki temu spotkaniu. — Byłem potrzebny?... — Tak. Słyszałem, że pan pracował kiedyś przy budowie drogi nad Itapawą? Zaporski objął go niepewnym spojrzeniem. — Pracowałem — potwierdził. — A nam potrzeba natychmiast mierniczych. Zechciałby się pan podjąć takiej roboty? Zajmie najwyżej dwa dni. — Gdzie? — W Pilarzinho. Zaporski potarł nerwowo czoło, jakby nawiedziły go jakieś upiorne myśli. — Przybyli jacyś nowi osadnicy niemieccy? — odezwał się cicho. — Byłem przekonany, że pan wie więcej niż ja — Leao roześmiał się. — A okazuje się, że jestem zwiastunem dobrej nowiny. Nie żadni Niemcy, a Polacy, serihor Zaporski! Ci ludzie, których pan tutaj sprowadził. Przed godziną załatwione zostało wszystko: osiadają w Pilarzinho, a niektórzy w pobliżu, dajemy im bowiem najlepsze ziemie. Za dwa dni dostaną umowy do ręki. Rzeczywiście pan o tym nie wie?... Zaporski wbił oczy w ziemię. Leao w pełnym życzliwości odruchu położył rękę na jego ramieniu. — Prawda, ma pan prawo nie wiedzieć — wytłumaczył po swojemu jego zakłopotanie. — Przecież dopiero przed godziną zapadła ostateczna decyzja. — Prezydent podpisał?... — Podpisał! Pienił się, klął pod nosem, ale podpisał. Ci pańscy ludzie to harde chłopy! — w głosie Brazylijczyka zadźwięczał szczery entuzjazm. — Umieją postawić się sztorcem, kiedy potrzeba. Zwłaszcza ten Bartoch. Lisboa w podnieceniu wyraził się nieostrożnie, że nikt nie może się równać z niemieckim rolnikiem. A ten jak rąbnie w stół w odpowiedzi, to aż zatrzęsła się cała sala! Senhor Zaporski, co się tam wtedy działo!... Prezydent w krzyk, Bartoch głośniej. A wszyscy za nim hurmem: Barros, Laranjeiras, ksiądz Lima, Franco, cały Komitet. A Muricy tylko tłumaczy. Zręcznie, spryciarz, tłumaczy. I zawsze wie, co Bartochowi powtórzyć! Leao śmiał się coraz weselej. — Właśnie takich ludzi potrzeba nam tutaj — mówił dalej po chwili. — Nawet Lisboa zrozumiał to w końcu i pożegnał go bardzo uprzejmie. Szkoda, że nie pokazał pan ich wcześniej choćby Komitetowi... No, ale teraz do roboty, senhor Zaporski! Za trzy dni powinni się znaleźć na własnej ziemi. Oczywiście weźmie pan udział w pomiarach? Zaporski skinął jedynie głową. Zbyt był oszołomiony tym wszystkim, nie mógł się zdobyć na słowa. Za to nazajutrz, gdy znalazł się w Pilarzinho, jakby narodził się inny zupełnie człowiek. Gawędził wesoło, śmiał się, żartował, walił jak burza ze swą brygadą roboczą w ten wielki step i w pracy ciągle wyprzedzał innych. Z siołkowiczanami jednak nie stykał się, nie było po temu okazji. Dopiero w poniedziałek, gdy roboty zostały już ukończone, zaczął się zastanawiać poważnie, jak nawiązać na nowo kontakt. Nie był pewien, jak zostanie przyjęty. Chłód, który wyczuł po tej pamiętnej rozmowie, mroził go ciągle, nie dodawało ducha wielkie zwycięstwo Bartocha, odniesione bez jego udziału. Odwlekał więc chwilę spotkania, lecz w środę po południu, kiedy ludzie mieli już umowy w kieszeniach, wybrał się raz jeszcze do Pilarzinho. Był przekonany, że zastanie wszystkich na przydzielonych im terenach, i rzeczywiście tak było. Pusty do niedawna step zaludnił się nagle, wszędzie było widać ruchliwe sylwetki. A od Kurytyby napływały nieustannie furmanki, z których zrzucano deski, bale i wapno na place budowy. Doszedł do Purkota, pozdrowił i stanął. — Dobra ziemia? — zapytał widząc, że porusza ją szpadlem. — Doskonała. Aż żal ujmować jej pod budynki. Purkot nie odrywał się od roboty. Nie chcąc mu przeszkadzać, ruszył po chwili dalej. Ludzie byli bardzo zajęci, a chociaż odpowiadali uprzejmie, nie zdradzali chęci do przydługiej rozmowy. Czuł się coraz gorzej, pogłębiało się wrażenie obcości. Kiedy więc spostrzegł Leao i Camposa, nadchodzących od miasta, ucieszył się szczerze. — Widzę, że Brazylijczycy nie zapominają o pierwszej polskiej osadzie w Paranie — odezwał się żartobliwie. — To mi dodaje ducha. — I słusznie. Znamy Francuzów, Anglików, Włochów. Znamy też dobrze Niemców. Jak dotychczas, byli oni, jako gospodarze, ze wszystkich najlepsi. Ale wy przecież postanowiliście ich pobić! Leao uśmiechnął się, jakby nie przywiązywał do tych słów szczególnego znaczenia. — A jednak to mocna zapowiedź — dodał po chwili, popadając w zadumę. — Od czasu gdy ujrzałem tych polskich chłopów na własne oczy, coś mi wciąż podszeptuje do ucha, że właśnie oni wygrają walkę... Dlatego tutaj przyszedłem. Chcę obserwować ten bój od początku — twarz rozbłysła mu życzliwością. — I cieszę się, że pana spotkałem. Tłumacz bardzo się przyda. Odwiedzili kilka rodzin, pogawędzili i wreszcie znaleźli się naprzeciw Bartocha. Leao podbiegł ku niemu tak radośnie, jakby żyli z sobą od dawna w wielkiej przyjaźni. . — Witam na nowej ziemi! — długo i mocno ściskał mu rękę. — I życzę z całego serca szczęścia i urodzajów! Zaporski przetłumaczył. Bartoch wydawał się bardzo wzruszony. — Miłe to słowa... — przemówił powoli. — Zwłaszcza że wypowiada je Brazylijczyk. Dziękuję... A no cóż — rozprostował ramiona — dopilnujemy tej ziemi. Nie jest jej zbyt dużo, lecz na mój rozum powinno być dobrze. Rozejrzał się dokoła. Budulec był już zwieziony, krzątała się cała rodzina. — Jędra — krzyknął — fojsę w garść i zwalaj na stepie, co niepotrzebne! Szymek, bierz drugą i do pomocy! Chłopcy chwycili narzędzia, zaraz rozległ się świst. Wybujałe chwasty i krzewy zaczęły się walić pokotem. — Ostrożnie! — ostrzegł Leao. — Żmij nie brakuje. A i o grzechotnika tutaj nietrudno. — Podchodzą tak blisko?... Bartoch zdziwił się, lecz natychmiast przekazał dalej to ostrzeżenie. — Damy sobie radę! — odkrzyknął wesoło Jędra. — Znam doskonały sposób na to robactwo: jak najwięcej hałasu. Jednego już dzisiaj zabiłem! — Co on mówi? — zaciekawił się Brazylijczyk. Zaporski przetłumaczył. Leao klasnął w ręce z nagiej uciechy. — Sprytny chłopak! — pochwalił. — Tak, to jest najlepszy sposób. — No, z tym robactwem dacie sobie z pewnością radę — zwrócił się znów do Bartocha. — A co z domami? Sami je ustawicie czy może przysłać wam robotników? — Szkoda na nich pieniędzy. Sami damy radę. Z jedzeniem jest tylko niedobrze. U niektórych bieda aż piszczy. — Choćby jutro możecie zgłosić się do roboty przy drodze — wtrącił żywo Campos. — Wszystko już załatwiłem, czekają. Zarobek bardzo dobry. Bartoch smętnie pokiwał głową. — Zgłosimy się na pewno — rzekł. — Ale chwilowo nie takie to proste. Trzeba postawić dom, aby gdzieś schować głowę? Trzeba. Trzeba wrzucić ziarno w ziemię, aby nie próżnowała? Trzeba. Zajmie to kilka tygodni. A ziarna ubywa codziennie, jeść bowiem też trzeba. Niektórzy od dawna odejmują sobie od ust, aby wystarczyło na zasiew. — Niestety, na tym punkcie prezydent jest nieprzejednany — westchnął Leao. — Twierdzi, że nigdy nie obiecywał takiej pomocy i nie da. — Nie obiecywał. To prawda... — Bartoch zasępił się i wbił oczy w ziemię. — Coś pan tai przed nami — Leao przyjacielskim ruchem położył rękę na jego ramieniu. — Dlaczego? Nas nie uważa pan chyba za wrogów? — Nie uważam. — No więc? Czego pan nie powiedział? Bartoch wpatrywał się w niego w milczeniu przez pewien czas. — Tego, że przynajmniej na rok sami powinniście stanąć do pracy na roli — rzekł twardo. — Wtedy moglibyście zrozumieć więcej. Zaporski nie przetłumaczył. Bartoch poruszył się gniewnie. — Powtórz — warknął. — Dokładnie, jak powiedziałem! — Przecież tak nie można... Obrażą się... Bartoch tak tupnął nogą, że cała stopa ugrzęzła w ziemi. — Powtórz — ryknął. — Masz tłumaczyć, pierunie, a nie mędrkować. Rozumiesz? — Co się stało? — zaniepokoili się Brazylijczycy. — Dlaczego tak krzyczy? — Ech, nic ważnego... Nie warto mówić. Bartoch, obserwujący bystro, naparł na niego mocniej. — Powtórz dokładnie! — syknął. — Niechże pan mówi! — i Brazylijczyków ogarnęło zdenerwowanie. — Czego się pan boi? Jest pan przecież tylko tłumaczem! Zaporski zwilżył językiem wargi i przetłumaczył nareszcie. Leao, jakby w popłochu, rzucił okiem na deski, z których dopiero miał powstać dom, na przygarbione plecy chłopców, wymachujących zawzięcie fojsami, na wciąż jeszcze bardzo rozległy step, na widniejącą na horyzoncie ścianę odwiecznej puszczy. — Senhor Zaporski — odezwał się cicho, nie odrywając oczu od tego widoku. — Jak należy wyrazić po polsku: „Zrozumiałem dobrze te słowa i dobrze je zapamiętam”? Gdy mu przetłumaczono, powtórzył kilka razy, dopóki nie nabrał wprawy. Odwrócił wreszcie oczy od horyzontu. — Senhor Bartoch — rzekł ściskając mu rękę — zrozumiałem dobrze te słowa — ładnie to zabrzmiało po polsku w ustach Brazylijczyka. — I dobrze je zapamiętam. Będę zaglądał tu często — dodał już po portugalsku. — Od pana można się dużo nauczyć. — A widzisz, pierunie — Bartoch popatrzył na Zaporskiego z wyrzutem. — Nic się nie stało. Chłop mądry, więc chwyta w lot. A ty ciągle się boisz! — Co on mówi? — zainteresował się żywo Leao. Zaporski roześmiał się. — Wymyśla mi, że nie chciałem tłumaczyć. — Słusznie. Jeśli zdarzy się kiedyś podobna okazja, proszę zawsze tłumaczyć dosłownie. I bez obawy. Ja lubię się uczyć. Ruszyli do Kurytyby. Bartoch spoglądał za nimi przez pewien czas, gdy naraz usłyszał za sobą jakieś pogwarki. Odwrócił raptownie głowę. — Do roboty, wałkonie! — huknął na chłopców, którzy właśnie chcieli trochę odetchnąć. — Zośka, uwijaj się z tymi deskami; na jutro potrzebne! A ty, mamulko, pomożesz mi przy dole na studnię. Wziął szpadel do ręki i zaczął kopać. Dół pogłębiał się błyskawicznie, coraz obficiej wysypywała się z głębi ziemia. Bartochowa, odgarniająca ją na bok, ledwie mogła nadążyć. V Upłynęło kilka dni, w Pilarzinho wyrosły już pierwsze domy. Niewielkie one były, skromne, lecz nie raziły; takie same mieli tutejsi Niemcy i takie stawiano na początek we wszystkich osadniczych koloniach. A któregoś popołudnia zapłonął step. Słońce, jak gdyby na przekór parańskiej zimie, przygrzało ostatnio mocno i wysuszyło sumiennie wszystko, co zostało wycięte, toteż skorzystano z okazji i podłożono ogień, aby użyźnić popiołem glebę. Płomienie przemknęły przez pola i znikły. Za to od rana pojawił się na ich miejscu polski chłop i przesuwając się bez pośpiechu wrzucał w ziemię pierwsze ziarna fasoli i kukurydzy. Tak więc step — ten podkurytybski, rozległy do niedawna, odwieczny step zaginął na znacznej przestrzeni na zawsze. Zaporski domyślał się tylko tego, ostatnio bowiem nie wychodził zupełnie z domu. Natomiast jego bliski sąsiad i dobry znajomy z Gaspar, Kraus, był bez porównania ruchliwszy. Zaglądał kilka razy do Pilarzinho, przez jego sklep nieustannie przewijali się goście. Któregoś jednak dnia nie pojawił się nikt. Sklepikarz nie wydawał się tym wcale przejęty. Koło południa przekazał interesy żonie i wyszedł. Udał się pod gmach prezydencki i stanąwszy nieznacznie naprzeciw głównego wejścia, spokojnie oddał się obserwacjom. Początkowo nie działo się nic ciekawego: ktoś wchodził, ktoś wychodził, przesuwał się tam i z powrotem żołnierz stojący na warcie. Jednakże w kwadrans później zmienił się nagle obraz. Gdzieś niedaleko kilkadziesiąt par butów zaczęło wybijać dobitny wprawdzie, ale dziwnie jakoś zgmatwany rytm i niespodziewanie wyszli zza rogu siołkowiczanie. Maszerowali tym razem gromadą, bezładnie.A gdy znaleźli się przed budynkiem, stanęli w milczeniu i wpatrzyli się w okna. Kraus cofnął się nieco i stanął na stopniach prowadzących do jakiegoś sklepiku, jakby specjalnie chciał rzucić się wszystkim w oczy. Rzeczywiście natychmiast go dostrzeżono. Tłum się poruszył, spoczęły na nim pytające spojrzenia. Uśmiechnął się i przyjaźnie pokiwał ręką. W odpowiedzi padły ciche przyjacielskie okrzyki, z ust do ust przekazywano sobie jakieś uwagi. Zaraz jednak uciszyło się znowu. Wyszedł jakiś urzędnik, coś tam przemówił. A że go nie zrozumiano, Kraus podbiegł usłużnie. Był nadal oficjalnym tłumaczem Komisji Kolonizacyjnej i teraz sumiennie wypełniał swe obowiązki. — Proszą o pożyczkę w żywności — wyjaśniał. — Co mieli z zapasów, zjedli albo wysiali. Zwrócą wszystko z pierwszego plonu. — To wszystko? — Wszystko. — Dobrze, przekażę raport prezydentowi. Urzędnik wrócił po kilku minutach i rozłożył bezradnie ręce. — Niestety, nic nie da się zrobić — oznajmił. — Byliście powiadomieni z góry, że nie otrzymacie żywności. Prezydent odmawia. Odszedł, lecz tłum się nie ruszył. Teraz jednak zaczął się zachowywać inaczej. Coraz częściej padały bezładne hasła po polsku i po niemiecku, coraz mocniej odzywał się gniew. Okna zaroiły się od urzędniczych twarzy, dokoła narastał tłum z przypadkowych przechodniów. Aż znowu ktoś wyszedł, coś powiedział, zawrócił i pojawił się raz jeszcze, aby zagrozić rozpędzeniem przez wojsko. Okrzyki przycichły, lecz ludzie zwarli się mocniej. A tam, w gmachu, już czuło się wielkie zdenerwowanie, zwłaszcza w gabinecie Lisboy. Zwołano na poczekaniu naradę wyższych funkcjonariuszy i zastanawiano się gorączkowo, jak postąpić w tej sytuacji. — Dość tego gadania! — zirytowany prezydent przerwał nagle dyskusję. — Nie było u nas jeszcze takich manifestacji i nigdy nie będzie. Wezwałem już Zaporskiego. Jeśli nie zabierze tej hołoty w ciągu piętnastu minut, wsadzę go do kryminału, a do tamtych każę wojsku otworzyć ogień! — Ludzie są głodni — ktoś wtrącił miękko. — Nie można wymagać od nich niemożliwości. — Nic mnie to nie obchodzi. Wiedzieli, że nic nie dostaną! — Ale chyba im się należy — ktoś przemówił ostrożnie. — Przecież innym osadnikom dajemy takie pożyczki. Jeśli... Lisboa trzasnął pięścią w biurko i przerwał dalsze wywody. Widać było, że zarówno te słowa, jak i całe zajście wyprowadziły go z równowagi. Manuel Guimaraes, wiceprezydent, rzucił na niego badawczo okiem i po chwili namysłu podszedł do okna. — Proszę też się tutaj przybliżyć — skinął na niego. Lisboa podszedł niechętnie i stanął z boku. — No i co? — mruknął. — Proszę popatrzeć na twarze. Widzi pan, jakie są wynędzniałe? — Po to mnie pan przywołał? Gdy zajmuje się takie stanowisko, jak ja, nie można się kierować litością. Daję, co się komu należy! — Nie chcę podejmować w tej chwili dyskusji, wie pan bowiem, że jestem innego zdania. Ponieważ pan jednak zamierza strzelać, pragnę zwrócić uwagę na kilka punktów. Po pierwsze: ten gmach prezydencki, według popularnego powiedzenia, jest tak monumentalny, że nawet krowa może bez zameldowania wejść w każdej chwili do środka. Po drugie: cała nasza siła zbrojna składa się z dwudziestu licho uzbrojonych i prawie nie wyszkolonych żołnierzy. Tak, tak — takie są fakty... A teraz proszę raz jeszcze przyjrzeć się twarzom. Bardzo uważnie. Czy pan wie, do kogo one należą? Lisboa coś mruknął gniewnie i odwrócił się, aby znów zająć swe miejsce za biurkiem. — Niech pan nie odchodzi — Guimaraes dobrodusznym ruchem położył rękę na jego ramieniu. — Widocznie nie zna pan odpowiedzi na to pytanie. Otóż są to twarze świetnie wyszkolonych żołnierzy króla pruskiego. A obecnie cesarza wielkiej Rzeszy Niemieckiej! — Co to, groźby? — Nie, ostrzeżenie. Jestem pewien, że gdyby wpadli w gniew, w ciągu kilkunastu minut zniknie nasza siła zbrojna, znikną prezydenci i ich urzędnicy, może nawet całe miasto uleci z dymem. Wiadomo: bezwzględny jest żołnierz króla pruskiego... Wspominam o tym na wszelki wypadek, przy świadkach. Aby nikt mi nie mógł nigdy zarzucić, że nie próbowałem powstrzymać prezydenta Parany przed tak ważką decyzją. Lisboa w wielkim zdenerwowaniu ruszył do biurka. — Dziękuję — rzucił przez ramię. — Na pewno nie będę zwalał winy na pana. I nie zawaham się użyć broni! Chociaż oni tacy waleczni, naszych dwadzieścia karabinów w zupełności wystarczy. — Sam pan w to chyba nie wierzy. Przecież żołnierz króla pruskiego nie cofa się w marszu. To pańskie słowa. Wypowiedział je pan kiedyś, gdy rozmawialiśmy o ataku na Francję. Lisboa poczerwieniał, lecz wreszcie musiał trafić do niego któryś z tych argumentów. Usiadł, objął rękami skronie i przez dłuższy czas zachowywał zupełne milczenie. — Nic nie dam! — poderwał się nagle. — Nie jestem kukłą, lecz prezydentem. A prezydent nie zmienia co chwila swojego słowa! — I słusznie — poparł go niespodziewanie Leao. — Jeśli chce się utrzymać porządek, słowo prezydenckie musi mieć swoją wagę. Żywności więc dać nie można. Biorąc jednak pod uwagę, że przecież muszą coś włożyć w ziemię, aby był z niej jakiś pożytek, proponuję dać ziarno pod zasiew. To już leży w interesie Parany. Bardzo uprzejmie padły te słowa. Lisboa słuchał ich z rosnącą uwagą i niespodziewanie rozjaśnił twarz. — Oto nareszcie rozsądny wniosek! — z uznaniem pokiwał głową. — Nie żywność, a nasiona. Oczywiście: to nasz obowiązek! Poruszył się energicznie Meirelles. — Puszczam natychmiast maszynę w ruch — oznajmił. — Dostaną kwity do sklepu Krausa. — Nie do Krausa! — poprawił go ostro Guimaraes. — Do każdego sklepu, w którym zechcą kupować. Po co mają nam znowu zawracać głowę? — uśmiechnął się porozumiewawczo do prezydenta. — Akurat Kraus może im nie przypaść do gustu. — Bardzo lubią Krausa! — wtrącił porywczo Meirelles. — Więc pójdą do niego. Nie należy im jednak niczego narzucać. Lisboa czujnie przesuwał wzrok z jednego na drugiego i musiał dostrzec w tym sporze coś, czego nie znał dotychczas, machnięciem ręki bowiem przeciął nagle dyskusję. — Mogą kupować w każdym sklepie — oświadczył stanowczo. — Bony wydać dopiero za trzy dni, aby nie wiązano tej sprawy z dzisiejszą manifestacją. — Słusznie — poparł go raz jeszcze Leao. — Nie może być wymuszenia. Chociaż gdyby otrzymali bony jutro, też nikt nas nie posądzi o słabość. A chyba lepiej pozbyć się od razu tego kłopotu. Po raz drugi na pewno nie zajrzą. — Jest pan tego pewien? — Tak. Lisboa z wyraźnym zadowoleniem uderzył dłonią w rozłożone na biurku papiery. — Zgoda. Pana, panie wiceprezydencie, proszę o osobiste dopilnowanie tej sprawy. A pan... Niespokojnie popatrzył w okna. Rozległy się znowu donośne okrzyki. — Nadchodzi Zaporski — stwierdził Guimaraes, zająwszy stanowisko obserwacyjne. — A to niespodzianka!... — zadziwił się. — Na niego tak krzyczą i grożą mu nawet pięściami. A pan chciał go uwięzić!... Przy oknach zrobiło się tłoczno. Zaporski, rozpłomieniony ze wzburzenia i nadmiernego pośpiechu, już się zbliżał do wejścia. Nie przeszkadzano mu wprawdzie, lecz nieprzyjazne okrzyki rozbrzmiewały coraz dobitniej. Lisboa spojrzał w zakłopotaniu na stojącego obok Leao. — Niech się pan nim zajmie — rzekł. — Potrzebny nam nie jest. Tego tłumu przecież nie rozpędzi, a sam może ucierpieć. Ależ się skomplikowało to wszystko!... Widzi pan jakąś radę? Broni nie chciałbym użyć... — Nie będzie potrzeby. Dogadam się chyba z nimi. Leao wyszedł, a że Zaporski znajdował się już na korytarzu, skinął na niego i wprowadził do swego pokoju. — Przykre to wszystko — westchnął. — Jakie mają do pana pretensje? — Klną, wymyślają, robią ze mnie złodzieja! — Zaporski nie panował zupełnie nad swymi nerwami. — Niemcy dostawali zapomogi bez żadnych trudności. Nasi są więc pewni, że zabrałem przeznaczone dla nich pieniądze, że zużyłem je na własne potrzeby. Straszne! — objął rękami skronie. — Przecież robiłem, co mogłem... A oni... Leao zacisnął usta. Wstrząsająca to była skarga. — Niech pan nie przywiązuje do tego wagi — rzekł ciepło. — Ludzie głodni. W takiej sytuacji nie można niczemu się dziwić. Zaporski uniósł nerwowo głowę. — Słyszy pan, jak tam krzyczą? — rozżalił się strasznie. — „Woś, oddaj pieniądze! Woś, oddaj ukradzione pieniądze!... Pieniądze...” Słowa zaginęły w zgmatwanym szepcie. Leao położył rękę na jego ramieniu. — Ktoś ich musiał chyba podjudzić? — zastanowił się. — Nie wie pan, kto? Zaporski zerwał się z miejsca. — On! — wskazał ręką widocznego przez okno Krausa. — Stoi przy wejściu do sklepu i tylko zaciera ręce. Z radości. Wszystko bowiem idzie po jego myśli. Jest pewien, że po tym zajściu wypędzą wszystkich daleko w puszczę! — Aha!... Kraus! Leao szybkim krokiem skierował się do drzwi. — Proszę iść ze mną — skinął na Zaporskiego. — Zaraz wyjaśnimy, co trzeba. Znam dobrze Krausa. Na jego widok osadnicy przycichli. Powitał ich jak starych znajomych, a potem przywołał do siebie Krausa i za jego pośrednictwem cały czas prowadził rozmowę. Wyjaśnił niesłuszność zarzutów stawianych Zaporskiemu, wyraził ubolewanie z tego powodu, dodał kilka życzliwych słów na temat ich codziennych kłopotów. Sprawiało to niewątpliwe wrażenie. Gniew znikał z twarzy, coraz więcej za to pojawiało się na nich smutku. — A teraz powiedzcie szczerze — głos Brazylijczyka nabrał nagle twardego brzmienia. — Kto wam naopowiadał tych bredni? I kto sprowadził was tutaj, aby wznosić te wszystkie okrzyki? W tłumie zapadło głuche milczenie. Kiedy jednak Leao natarczywiej powtórzył pytanie, a Kraus zaczął się jąkać, jego nazwisko padło naraz ze wszystkich stron. Brazylijczyk ściągnął gniewnie brwi i skinął na wartownika. — Wprowadzić do gmachu — rzekł ostro. — Oddać pod straż i czekać na moje rozkazy! — Przecież ja... — Kraus pobladł jak trup. — Ja przecież nie szkodziłem Paranie... — Milczeć! Kto szkodzi jej mieszkańcom, szkodzi Paranie. Zabrać go! Wartownik pochylił karabin i pchnął. Kraus, na pół przytomny ze strachu, zaczął się toczyć ku wejściu. — Odtąd pan będzie służył nam za tłumacza — zwrócił się Leao do Zaporskiego. — Proszę im powiedzieć: „Żywności wydać nie możemy. Niech będą jednak dobrej myśli. Z głodu nie zginą.” W tłumie dały się słyszeć westchnienia. — Mówić łatwo — ktoś odezwał się głośniej. — Gdy brzuch pusty, nie pomoże pociecha. Dziś też trzeba do niego coś włożyć. Na twarzy Zaporskiego pojawiło się głębokie wzruszenie. — Ludzie! — wykrzyknął. — Zaręczam wam, że nie zginiecie z głodu. Idźcie stąd do mnie, do szkoły. Zaraz także tam będę. Omówimy tę sprawę i na pewno się uda jakoś zaradzić biedzie! Nie bardzo wierzono, lecz do serc zakradła się już rezygnacja. Głowy opadły, tłum zaczął się powoli rozchodzić. — A przyjdziesz, Woś? — ktoś tam obejrzał się jeszcze. — Bądźcie spokojni! Będę za kwadrans. Leao wpatrywał się ze zdumieniem w tych ludzi niedawno tak groźnych, którzy teraz odwracali się do niego plecami i ociężale, bez cienia energii wlekli się naprzód, pozostawiając za sobą jedynie smutek i przygnębienie. — Dziwne... — zastanowił się głośno. — Czym pan ich zaczarował? — Postanowiłem nakarmić. Oni rzeczywiście są głodni. — Aha!... — Leao wpatrywał się w napięciu w znikające za rogiem postaci. — Chyba kogoś brakuje?... — zmarszczył naraz brwi. — Widział pan gdzieś Bartocha? — Nie... Nie widziałem. A może go nie dostrzegłem... — Na pewno go nie było! — Brazylijczyk jakoś bardzo swawolnie poklepał go po ramieniu. — Do zobaczenia, senhor Zaporski. Może pan ich pocieszać w moim imieniu. Wszystko ułoży się dobrze. Zaporski wstąpił po drodze do kupca Nabo, potem konferował krótko z Fryderykową i gdy wszedł w końcu do szkolnej sali, wydawał się bardzo pogodny. Kiedy jednak popatrzył na te dziesiątki stłoczonych przed nim postaci, obraz sprzed pałacu prezydenckiego stanął nagle przed nim jak żywy. Poczerwieniał, usiadł za stołem jakoś bardzo niepewnie i przez pewien czas nie mógł z siebie wydobyć słowa. — Wyrządziliśmy ci krzywdę, Sobku — ktoś odezwał się nieśmiało wyczuwając widocznie jego wewnętrzną udrękę. — No cóż, stało się... Ten przeklęty Kraus tak nas napuścił! — Gdy człowiek głodny, to zły... — Nie miej nam za złe, Sobek. W gniewie nieraz palnie się głupstwo... Przybywało co chwila słów pełnych skruchy, dobrej woli i życzliwości. Zaporski uniósł powoli głowę. — Znacie dobrze moją rodzinę — odezwał się wreszcie. — Nikt z nas nie jest zawzięty, toteż i ja nie będę pamiętał. Człowiekowi jednak przykro, że daliście posłuch wrogowi, zamiast mnie o coś zapytać. Odezwał się ból. Urwał i przez chwilę wsłuchiwał się w ciszę, jaka panowała dokoła. — Nie o tym chciałem mówić! — rzekł nadspodziewanie głośno, jakby chciał zagłuszyć nurtujące go myśli. — Wiem, że jest wam ciężko i że trzeba dopomóc. Sam nie mam gotówki, pożyczyłem więc trzysta milrejsów — słowa biegły coraz szybciej i monotonniej. — Rozdzielcie je między siebie. Nie jest to dużo. Wystarczy jednak chyba do pierwszego zarobku, jaki otrzymacie za pracę przy drodze. Wpatrzył się w twarze. Wydało mu się, że przesłania je jakaś mgła. Ani jednej nie widział dokładnie. — Te pieniądze należą do starej Fryderykowej — i jego słowa straciły zupełnie barwę. — Daję za jej zgodą i będzie to oczywiście pożyczka. Każdy wystawi zobowiązanie, że w ciągu pół roku zwróci pobraną sumę. A teraz zastanówmy się, jak podzielić. Dwie rodziny wyjechały do Barriguy, pozostało zatem trzydzieści. Wypadałoby więc po dziesięć milrejsów... — Mnie możesz nie liczyć — odezwał się Purkot. — Jakoś dam sobie radę. — I mnie także nie. — I mnie... Dziwnie sucho padały te oświadczenia. Zaporski, zajęty swymi myślami, nie tylko nie zwrócił na to uwagi, lecz nawet ucieszył się w duchu rozumiejąc, że niektórym przyda się więcej. — Rozdzielcie więc sami — rzekł. — W zasadzie po dziesięć milrejsów, a że niektórzy nie wezmą, inni mogą otrzymać nawet dwadzieścia. Radzili dość długo. On w tym czasie przygotowywał rewersy, do których wpisał potem tylko nazwiska i sumy. Gdy zakończył tę pracę, zabrakło pieniędzy. — Dobrze obliczyliście — ucieszył się i nareszcie ujrzał wyraźnie twarze. — A gdzie Bartoch? — przypomniał sobie pytanie Leao. — Nie przyszedł? — Nie. — Ale tam był?... — Nie. Jemu przecież głód nie dokucza. Było w tej odpowiedzi sporo melancholii, a może i trochę zawiści, lecz niewątpliwie zakradła się do niej także i jakaś fałszywa nuta, jak zwiastun złości czy też zawodu. Zaporski popatrzył baczniej. Głowy pochyliły się właśnie, ludzie podnosili się z miejsc. Po chwili zaczęli wychodzić: jeden za drugim, bez nadmiernego pośpiechu, w milczeniu, jak urzeczeni wpatrując się tylko w drzwi. Gdy zniknął ostatni, zamknął je za sobą starannie. Jednakże i on nie odwrócił ani na chwilę głowy. Zaporski stał jak wryty. Zdawało się, że na coś jeszcze czeka, że jeszcze spodziewa się kogoś. Nie pojawił się nikt, za to kroki oddalały się coraz bardziej. Spojrzał na salę: była zupełnie pusta. Jakby się zdziwił przypominał sobie kolejno twarze. Tam siedział Kania i Prudło, obok Otto z Jeleniem, dalej Pampuch ze Stampką, Kokot... Gdy wszedł tutaj, wszyscy wydawali się zakłopotani, w ich nieśmiałych tłumaczeniach było dużo szczerości. A teraz odeszli bez słowa... Chociaż znów zrobił wszystko, na co go było stać. Zrobił nawet więcej: gdyby przyszło mu zwrócić tę sumę, znalazłby się w nielada kłopocie. Powinni to przecież zrozumieć... Tam, przed gmachem prezydenckim, nazwali go publicznie złodziejem. Darował im to, wsparł pożyczonymi pieniędzmi. A mimo to nie okazali ani cienia wdzięczności. Wyszli bez pożegnania, bez odrobiny uśmiechu. Jakby coś mieli mu za złe. Jak gdyby bali się spojrzeć mu w oczy, aby nie wyczytał, co się kryje naprawdę za tym głuchym milczeniem... Usiadł, skronie zaczęły pulsować szybko. Ścisnął je z całej siły, gdzieś tam koło serca odezwał się naraz gwałtowny ból. Przez chwilę oddychał głęboko, usiłując odzyskać spokój i skupić wzburzone myśli. Czuł, że stało się coś bardzo złego, co na zawsze odcięło go od gromady, że nieświadomie musiał popełnić jakiś fatalny błąd. Ale jak to się stało? Dlaczego?... Przecież zrobił... Mocniej nacisnął skronie. Nie potrafił odszukać prawdy. VI Był ładny niedzielny poranek. Bartoch zajrzał do chlewu, potem przegnał kury z zagonów fasoli, a że nic więcej nie było już do roboty, rzucił markotnie dokoła okiem i wszedł do izby. Tu też nie czuł się dobrze. Zajrzał w jeden kąt, zajrzał w drugi, poprawił obrus. Ciągle czegoś mu brakowało. Zerknął nieznacznie na żonę: przeszła właśnie do maleńkiej kuchenki i zaczęła przestawiać naczynia. Jakby tylko czekał na taką okazję. Przemknął na palcach do komory, bezszelestnie zastawił wejście deskami przygotowanymi na drzwi, a wkrótce zza tej zasłony dobiegł ostrożny wprawdzie, lecz wyraźny syk sunącego po drzewie hebla. — Tacik, bój się Boga! — krzyknęła Bartochowa. — Przecież niedziela! Hebel rozhuczał się zamaszyście i ucichł. Po pewnym czasie odezwał się jednak znowu. — Przestań! — ofuknęła go ostrzej. — Co ludzie powiedzą? Obecnie był to poważny argument. W Sixteen-Lots domy znajdowały się z dala od siebie, oddzielone nie tylko zagonami, ale i wielkimi nieraz płatami puszczy. Tu stały blisko jeden od drugiego, wyciągnięte ładnie pod linię, przy drodze, a chociaż nikt nikomu nie mógł zajrzeć do okna, głośniejszy hałas można było istotnie usłyszeć. Hebel więc pisnął jeszcze kilka razy cieniutko i już się nie odezwał. — Kiedyś przecież trzeba było to zrobić — mruknął Bartoch, wróciwszy do izby. — Bóg na pewno nie weźmie mi tego za złe. Wie doskonale, że w tygodniu nie było czasu. — Nie bluźnij! W duchu przyznawała mu trochę racji. Pracował wraz z synami przy budowie drogi i to pracował ciężko. Szymek pojawiał się w domu tylko w soboty, gdyż było do niej daleko. Natomiast on z Jędrą wychodzili przed świtem, a wracali po zapadnięciu zmroku, i gdy tylko coś przegryźli, zabierali się natychmiast do nowej roboty. Zarobki były niezłe, ale i potrzeby niemałe. Gospodarstwo wciąż rosło. Trzeba więc było nieraz przysiedzieć fałdów przy łuczywie czy gwiezdnej poświacie i do północy. Bartoch przeszedł się znów z kąta w kąt i przystanął. Wydawał się gniewny. — Poszedłbyś do kościoła, jeśli nie masz co robić — żona wiedziała dobrze, co go tak męczy. — Przecież niedziela. — Chyba tak zrobię... Wyciągnął brzytwę, ogolił się i zaczął nakładać odświętne ubranie, gdy niespodziewanie rozległo się na drodze skrzypienie karosy. — A któż tam wlecze się tą parańską landarą? — skrzywił się z niesmakiem i wyjrzał przez okno. — Mamulko, chyba do nas goście! — wykrzyknął. — Zdaje się, że Wolfowie. — Może jadą do kogo innego? — Ech, pleciesz trzy po trzy! Na pewno do nas. Sprzątaj szybko! Narzucił kamizelę i wybiegł przed dom. Rzeczywiście nadjeżdżał Wolf. Na widok gospodarza pomachał przyjaźnie ręką i skręcił w nie ogrodzone jeszcze podwórze. — Postanowiliśmy zaprosić się do was z Johannem na obiad — rzekł zeskakując na ziemię. — A że jesteście dopiero na przednówku, przywieźliśmy na wszelki wypadek sarnę. Upolowaliśmy ją wczoraj przed domem! Odświętny strój odmienił Bartocha nie tylko zewnętrznie. Przydał mu też godności w postawie i ruchach i gdy tak teraz kręcił się koło gości, a witał serdecznie, a wskazywał drogę, a w nadmiernej skromności ganił swe gospodarstwo, a zapraszał i dawał im ciągle przed sobą pierwszeństwo — wydał się przemiłym człowiekiem, umiejącym obracać się w każdym towarzystwie i sytuacji. Oglądali wszystko sumiennie, wymieniali fachowe uwagi. Wolf był też w świetnym humorze. Zakupił fazendę, postawił nowy budynek, część ziemi już obsiał. Wspomniał o tym przelotnie. — Ile morgów? — zaciekawił się Bartoch. — Około tysiąca. Bartoch z wielkim uznaniem pokiwał głową. — Ładna gospodarka — przyznał. — Drogo musiała kosztować? — Czy ja wiem?... Właściwie bardzo tanio, tylko że potrzebna była od razu cała gotówka. W Santa Catharinie pracowało się na nią przez dziesięć lat, więc nie zabrakło. Ale wy tutaj — zatoczył wesoło ręką — przy takiej staranności i do tego pod miastem za pięć lat dorobicie się tego samego. O ziemię tu nietrudno. Nie ma jej kto przecież uprawiać. Bartoch przytaknął ze zrozumieniem, uśmiechnął się i weszli do izby. — Witam pięknie panią gospodynię — Wolf skłonił się szarmancko. — Johann — krzyknął na syna — sarnę do środka! Bartochowa ze zdumienia złożyła ręce jak do modlitwy. Nie sarna jednak sprawiła na niej tak wielkie wrażenie. Niemiec wypowiedział te słowa z nieco obcym wprawdzie akcentem, ale po polsku. Wolf ujął się pod boki i parsknął śmiechem. — A co, mamulko, nieźle mówię? — zagadnął. — Jak się wchodzi do polskiego domu tu, w Pilarzinho, trzeba umieć po polsku. Takie głoszę zasady. A zobaczycie, ile Johann już się nauczył! Zabieraj się do roboty, bo mięso potrzebne na obiad — zwrócił się do syna. — I nie zrób mi wstydu! Mrugnął poufale na Bartochowa, a potem odwrócił się i rozejrzał z zaciekawieniem po izbie. — Ładnie — pochwalił. — A gdzie dzieci? — W kościele. Na obiad wrócą. A jak tam u pana? Puszcza daleko? — Prawie przed samym domem. Rozgadali się na ten temat. Johann w tym czasie, oprawiając zwierzynę, gawędził z gospodynią, a chociaż po niemiecku rozumiała niewiele, porozumiewali się świetnie. Wolf nie przesadził: kręcąc się ciągle między Polakami w Brusque i Sixteen-Lots, istotnie nauczył się dużo i nawet najtrudniejsze głoski wymawiał bardzo poprawnie. Dawniej nie domyślała się tego; przebywał u nich zazwyczaj krótko i chyba bał się też, aby go nie wyśmiano. Dziś widząc, jak ojciec się popisuje, nabrał śmiałości. Czuł się zresztą dobrze przy tej starszej kobiecie, okazującej mu każdym słowem życzliwość. Zakończył robotę, umył ręce i wyjrzał przez okno. Przechodziło właśnie dwóch mężczyzn, a wśród nich kobieta z dzieckiem na ręku. — Czyżby i oni szli do kościoła?... — zastanowił się głośno. Wyjrzał też Bartoch. — A jakże — potwierdził. — Dziecko niosą do chrztu. — Taki kawał drogi i pieszo! — zdziwił się Wolf. — Wasi ludzie? — Nasi. Wolf, jakby zaświtała mu nagle jakaś niezwykła myśl, zerwał się z miejsca i wyskoczył przed dom. — Przystańcie, moi drodzy! — zawołał. — Niech i ja złożę życzenia. Poznajecie chyba sąsiada z Brusque? I oni ucieszyli się z tego spotkania. Kokot, szczęśliwy ojciec dziecka, które urodziło się już tu, w Pilarzinho, przysunął się bliżej i serdecznie uścisnął mu rękę. — Niechże pan zajrzy do nas, gdy wrócimy z kościoła — poprosił. — Sprawi nam pan wielką przyjemność. A chociaż u nas jeszcze ubogo, znajdzie się z takiej okazji coś do wypicia i przegryzienia. Wolf zgodził się ochoczo, spojrzał na dziecko i uniósł się nad nim w pochwałach, a w chwilę później skoczył do koni, aby zaprzęgać. Bartoch widząc, że Johann biegnie mu do pomocy, ruszył się także. — Może dać im trochę mięsa? — szepnęła mu żona do ucha. — Rozumiesz przecież: chrzciny... Nastroszył się w pierwszej chwili, lecz zaraz rozluźnił brwi. — Trzeba dać — zgodził się. — Bądź co bądź, chwila to uroczysta. Nie wypada jednak, aby Wolf o tym nie wiedział. Zaraz pogadam. Wyszedł na podwórze i musiał usłyszeć tam coś miłego, wrócił bowiem bardzo pogodny. — Połówka na chrzciny — rzucił beztrosko. — Wejdźcież do mieszkania! — krzyknął przez okno do stojących na drodze — Tej parańskiej landary nie zaprzęga się szybko, a dzieciak, jak każdy Kokot, na pewno waży niemało. Uśmiechnął się, szeroko otworzył drzwi, wybiegł naprzeciw. Gdy wszyscy znaleźli się w środku, żonie oddał pod opiekę matkę chrzestną i dziecko, a mężczyzn wyprawił zaraz do domu z połówką sarny, aby kobiety zdążyły ją przyrządzić, zanim wrócą z kościoła. — Chyba i my zabierzemy się z nimi? — zwrócił się do Wolfa, kiedy w pół godziny później wszyscy już znajdowali się w wozie. — Okazja nie byle jaka: przybył znów jeden gospodarz do Pilarzinho. Może się przydać. — Na pewno się przyda! — przytaknął wesoło Wolf. Karosa parańska miała wiele wad, lecz miała także wielką zaletę: pakowność. Rozlokowano się więc wygodnie. Bartoch zaś z Wolfem widząc, że tamci skupili uwagę na dziecku, odsunęli się nieco i wdali się w pogawędkę. Ten młody Kokot, który urodził się wczoraj, skierował ich myśli na własne dzieci. Siołkowiczanin pochwalił Johanna, że taki zręczny w robocie, Niemiec Jędrę, i tak od słowa do słowa zgadało się wreszcie o Zosi. — Udała się dziewczyna! — Wolf cmoknął z zachwytu. — W robocie jak fryga, a ładniutka szelma, że nie można od niej oderwać oczu. Gdy kiedyś odwiedziłem was tam, jeszcze w Sixteen-Lots, usiadł przy niej Johann. I wie pan, co mi przyszło wtedy do głowy? Że byłaby świetna z nich para! Popatrzył na Bartocha spod oka, ale że nie dostrzegł żadnych oznak niechęci, a tylko zamyślenie, mówił po chwili dalej: — A i wiekiem pasują. Religia też ich nie dzieli, bo jesteśmy przecież katolikami. Przemyślałem wszystko sumiennie i doszedłem do wniosku, że gdyby ich połączyć, czuliby się z sobą na pewno dobrze. O chleb przy tym nie potrzebowaliby się specjalnie martwić. Wydzieliłem już Johannowi sto morgów, niech gospodarzy. I niech stawia natychmiast dom. Wesela nie trzeba by było odsuwać daleko. Mieliby wszystko na dobry początek. Bartoch ciągle nie odrywał oczu od płachty okrywającej karosę. Wolf przysunął się bliżej. — Co sądzisz o tym projekcie, sąsiedzie? — zapytał ciepło. — Wyznam szczerze: chłopak myśli o niej od dawna, tylko że jest nadmiernie nieśmiały i w końcu sam musiałem wtrącić się do tej sprawy. Chyba niezły pomysł? O dziecko mógłbyś być zupełnie spokojny. Johann nie wyrządzi jej krzywdy. — Nie wyrządzi — zgodził się Bartoch. — Trzeba by i ją jednak wybadać, czy zechce. Wprawdzie mógłbym jej nakazać i nie pisnęłaby słówka. Posłuszne z niej dziecko, nie mogę narzekać. Ale to nie to samo... Mojej starej nikt do mnie nie zmuszał. I dobrze się stało, gdyż ma odwagę zwymyślać mnie od czasu do czasu. A to się przydaje. Bądź co bądź, całe życie mieszka się przecież pod jednym dachem. Uśmiechnął się, chcąc widocznie zatrzeć zakłopotanie wywołane tą wyjątkową u niego szczerością. Wolf plasnął go po kolanie. — Czuję, że dogadamy się łatwo! — przemówił wesoło. — Dziewczyna musi wyjść za mąż z własnej chęci, doskonale rozumiem — głos nabrał ojcowskiej troski i przynależnej takiej rozmowie powagi. — Młodzi niech się więc dogadują, a my tylko patrzmy. Jeśli pozwolisz, Johann będzie odtąd zaglądał częściej. — Niech zagląda. — A i wy moglibyście przyjechać do nas w którąś niedzielę. Konie, oczywiście, przyślę. Jędra mógłby zapolować przy okazji, bo chyba strzelby od dawna nie trzymał w ręku. Więc jak: przyjedziecie? — Przyjedziemy. Wolf wpadał w coraz to lepszy humor. — A kiedy ślub? — szepnął do ucha. — Hm, nad tym trzeba się zastanowić... Przez ten rok musimy harować przy drodze, aby zebrać jak najwięcej gotówki. Kobiety właściwie same będą na gospodarce. A stara już sadzi warzywa, bo — powiada — sprzeda się je dobrze, gdy tak blisko do miasta. Ma słuszność na pewno. Taka jednak robota wymaga wielkiego zachodu. Później będzie, co prawda, łatwiej: wszyscy zajmiemy się gospodarką. Mimo to ze dwa lata musimy jeszcze poczekać. — Dlaczego tak długo? — Wolf wyraźnie był zawiedziony. — Czego wam zabraknie, zięć zawsze dorzuci. Bartoch obruszył się nagle. — Czy to my dziady? — rzekł ostro. — Sami potrafimy zarobić! Zresztą nie o to idzie — zmitygował się. — Dziewczynie trzeba urządzić wesele. — Nie kłopocz się! Wesele urządzi się u mnie. — Nie u ciebie, a u mnie. Moja córka. Musi zaprezentować się godnie i musi mieć odpowiedni posag. Wiadomo: nie żadna dziadówka, a gburskie dziecko! Trochę leży dla niej w kufrze, lecz za mało, gdyby zechciała wyjść za właściciela stu morgów. Uzbiera się przez ten czas. Zresztą po co się śpieszyć? Zostanie dłużej przy matce, nauczy się więcej. To zawsze się przyda. A twój Johann ile ma lat? — Dwadzieścia jeden. Bartoch machnął ręką lekceważąco. — Wojskowy wiek! — rzekł. — Ja siedziałem wtedy w koszarach, więc i on może poczekać. Jest zresztą i inna przeszkoda. Muszę mieć wóz odpowiedni. Taką landarą — splunął z obrzydzeniem — nie będę przecież wiózł do ślubu własnego dziecka! — To niezły pojazd na te parańskie wyboje. Inny rozleci się tu w ciągu godziny. — Głupstwa pleciesz — Bartoch obruszył się znowu. — Nie widziałeś chyba polskiego wozu. Dziesięć takich skrzyń rozbijesz, a nasz ciągle będzie się trzymał krzepko! A co do naszych dzieci — wrócił do swej odświętnej godności i uśmiechnął się mile — dobry pomysł. Aby tylko Zośka zechciała... — Na pewno zechce. Jedno nieśmiałe i drugie nieśmiałe, a ledwie odsuniesz od nich wzrok, już są koło siebie. Nic nie mówisz, ale chyba też to dostrzegłeś. Przyznaj się! Takim, jak my, wystarczy jedno spojrzenie, aby wyczuć, co w trawie piszczy. Wolf mrugnął, Bartoch odmrugnął i nachyliwszy się, zaczęli sobie naszeptywać do ucha coś wesołego. Nie trwało to zresztą długo. Ukazały się pierwsze domy Kurytyby, pojawili się ludzie. Johann ściągnął nieznacznie lejce. — Podjedź do Leitnera — usłyszał głos ojca. — Dziecko zachowuje się jak anioł. Za jego dobre sprawowanie i za pomyślność trzeba napić się po kufelku. Skręcił i wkrótce przystanął. Zdziwili się w pierwszej chwili. Przed wejściem do oberży stała spora gromada ludzi i rozprawiała donośnie, zamiast spędzać czas wewnątrz przy piwie. A co najdziwniejsze — przewodził jej Leitner. Wydawał się mocno czymś podniecony. — Co się stało? — Wolf przybliżył się i uścisnął mu rękę. — Kłócicie się przy niedzieli? I to pan? Człowiek tak zazwyczaj pogodny? — Nawet mnie może krew zalać, gdy taki bęcwał — wskazał na czerwonego jak burak Krausa — wpada jak wariat i chce zrywać szyld. Proszę spojrzeć: taki piękny, świeżo namalowany szyld! Wolf rzucił na niego okiem i chwycił się nagle za boki z wielkiej uciechy. Wyblakły od starości, niemiecki szyld, który dawniej wisiał nad wejściem, znajdował się teraz z boku. A po drugiej stronie drzwi aż lśnił świeżą farbą inny, z polskim napisem „Karczma” — ozdobiony kiełbaską i kuflem i zakończony wdzięcznie nazwiskiem Leitnera. — Co, ładna robota? — oberżysta mrugnął wesoło okiem. — Nie było tu Polaków, nie było szyldu. Teraz są, więc obok „Gasthaus” jest „Karczma”. Obok siebie, równiutko. A ten hultaj — objął Krausa gniewnym spojrzeniem — chce mnie pouczać, jak prowadzić interes. Wydaje mu się, że wciąż mieszka w Prusach. I nie może zrozumieć, że w handlu trzeba iść stale z postępem. Kraus rozpłomienił się bardziej. — Bokiem ci wyjdzie ten postęp! — odszczeknął. — Żaden szanujący się Niemiec nie zajrzy odtąd do ciebie, a na tamtych nie licz. Żebrakom daje się pieniądze. Ale się od nich nie bierze! Stojący dotychczas na uboczu Bartoch przepchnął się do niego gwałtownie. — Halt's Maul! — ryknął. — Ja ci pokażę żebraków, łobuzie! — wywinął pięścią. — Sądzisz, że jeśli udało ci się raz poprowadzić ludzi pod gmach prezydialny, możesz pluć teraz na nich? Twoje szczęście, że mnie tam wtedy nie było! — Herr Bartoch! — Kraus cofnął się przestraszony. — Przecież ja nie miałem pana na myśli... Ja... — A kogo, draniu? Tam mnie nie było, lecz tutaj jestem. I zapowiadam przy świadkach: to ty zejdziesz na żebry! Ja ci teraz wydaję wojnę, a ze mną sprawa niełatwa. Tak cię chwycę za gardło, że nie pomoże nawet polski szyld, gdybyś go w końcu uwiesił! Wolf wziął go pod ramię. — Szkoda twego zdrowia — rzekł odciągając go do oberży. — A panu, panie Kraus — uśmiechnął się dobrodusznie — radzę z dobrego serca: niech pan uczy się szybko po polsku. Może pan Bartoch da się wtedy przebłagać. Weszli do środka, za nimi zaczęła się tłoczyć rozweselona gromada. — Cztery kufelki! — zarządził Wolf stając przy ladzie. — Proszę tylko o pośpiech. W karosie czeka na nas młody Polak, który dopiero wczoraj urodził się w Pilarzinho. — I pełny antałek na drogę — Bartoch wyprężył się uroczyście. — Na mój rachunek. Gdy wypili, wyciągnął pieniądze, aby zapłacić. Leitner przytrzymał mu rękę. — Nic się nie należy — uśmiechnął się do niego przyjaźnie. — Dzień uroczysty. W Pilarzinho chrzciny, niech i ja się do nich dołożę. — Wykluczone. Ja zamówiłem, ja płacę! — Daj spokój — wtrącił się Wolf. — Chłop przecież porządny, nie potrzebuję ci tego tłumaczyć. Niech więc i on ma przyjemność. A warto by i ten szyld jakoś uczcić. Bartoch spojrzał na jednego, potem na drugiego, rzucił wreszcie okiem na salę i wypogodniał. — Zgoda — rzekł raźnie. — Tamten antałek od pana, a drugi proszę wynieść ode mnie. Niech wie młody Kokot, że jego chrzciny obchodzi się uroczyście. A na zakończenie: po kuflu na mój rachunek dla wszystkich, którzy są tutaj na sali. Pod ten nowy szyld. Z wyjątkiem Krausa! — groźnie potoczył oczyma. — Nie ma go tu przypadkiem? — Nie ma! Nie ma! — padły zewsząd wesołe okrzyki. Ogromnie przypadła ludziom do serca ta Bartochowa fantazja, toteż rozhuczało się dookoła, rozległy się brawa, wznoszono nowe toasty. I chyba nieprędko skończyłaby się ta ogólna zabawa, bo stukano już w kufle i chciano przepijać do ojca, gdyby nie Wolf. Przerwał naraz wrzawę głośnym okrzykiem: — Na koń! Ksiądz nam ucieknie!... — Ucieknie! — zawtórował mu szumnie Bartoch i pierwszy skoczył do drzwi. Za to gdy wysiedli przed kościołem, był znów pełen powagi. Rozejrzał się po cmentarzu: stało kilka osób, lecz nie dostrzegł nikogo ze swoich. Nie zdziwił się. Byli na pewno w środku, gdyż stamtąd napływały ciągle donośne dźwięki organów i śpiew. — Msza — stwierdził zwracając się do Kokota. — Nie pomyliłeś się? Ksiądz rzeczywiście kazał przyjść o tej porze? — Wczoraj rozmawiałem z nim osobiście. Mamy wejść do zakrystii. Mszę odprawia widocznie ktoś inny. — No to chodźmy! Ksiądz Lima już czekał na nich. Czekał także Zaporski, który w takich szczególnych sytuacjach pełnił rolę tłumacza. Wydawał się zaskoczony pojawieniem się tak licznej asysty i przez pewien czas wpatrywał się z wielką uwagą w rozłożoną na stole księgę. Kiedy jednak ksiądz, czekając na zakończenie mszy, wdał się w rozmowę z Wolfem, a Bartoch stanął samotnie z boku, podszedł do niego i zaczął wypytywać, co dzieje się w Pilarzinho. — Ano, różnie bywa... — Bartoch z zaciekawieniem rozglądał się po zakrystii, bo jej dotąd nie widział. — Pracuje się ciężko, wiadomo. Niełatwo wyjść z biedy. — Można by wam pomóc. Znalazłem pracę dla dziewcząt. Panie kurytybskie przyjmą je chętnie. Bartoch popatrzył na niego bystro. — Na służące?... — zapytał. — No... do pomocy w gospodarstwie, wiadomo. Ale będą w dobrych rękach, za to zaręczam! I nieźle nawet zarobią. Bartoch rozejrzał się znów po zakrystii. — Dlaczego do nas nie zaglądasz? — zagadnął znienacka. — Rozumiem w tygodniu: ty nie masz czasu, a my jesteśmy z dala od domu. Ale w niedzielę? Warto by chyba popatrzeć, jak tam zieleni się pięknie? Dużo w tych słowach czuło się życzliwości. Zaporski wbił oczy w ziemię. — Mam ostatnio sporo kłopotów — odparł wymijająco. — A zresztą... — zawahał się, jakby nie był pewien, czy wolno okazać więcej szczerości. — Komu tam jestem potrzebny?... Bartoch wpatrzył się bacznie w tę twarz wychudzoną obecnie, sczerniałą, z której poza przygnębieniem i smutkiem trudno było coś więcej wyczytać. Coś tam w nim drgnęło, spojrzenie nabrało ciepła. Zaraz jednak przyćmiła je powaga i obojętność. — Istotnie nie jesteś nikomu potrzebny — rzekł szorstko. — Powiedziałem ci kiedyś, żebyś się do nas nie wtrącał, i przestałeś się wtrącać. To dobrze. Dla ciebie i dla nas. — Ciągle nie mogę zrozumieć, dlaczego?... — Bo w tej chwili najważniejsza jest ziemia. My znamy się na niej lepiej od ciebie, więc niczego nas nie nauczysz, a zaszkodzić łatwo. Sobie lub nam. Nie przez złą wolę, o to cię nie posądzam. Przez zwykły błąd albo przypadkową niezręczność. Może kiedyś będziesz nam znowu potrzebny. Sami zgłosimy się wtedy. Zaporski zacisnął usta. Gorzkie to były słowa, lecz mimo to słuchał uważnie. Rzecz dziwna: nie budziły w nim gniewu ani niechęci. Czuł podświadomie, że Bartoch nie ujawnia wszystkiego i że rzucając te ostrzeżenia, pragnie go przed czymś uchronić. — A tymczasem co mam robić? — zapytał cicho. — Wcale tam nie zaglądać?... Bartoch przybrał swobodniejszą postawę. — Do mnie możesz zaglądać — odparł z namysłem. — I zawsze będziesz mile widziany. A poza tym... Dam ci dobrą radę, którą — zapamiętaj na całe życie. Jeśli ktoś zarzuca ci kradzież, nie pożyczaj mu zaraz pieniędzy, bo tym pogłębisz tylko nieufność. Przemyśl tę sprawę dokładnie... Podszedł do innych. W kościele cichły modły, a szum, jaki tam powstał, świadczył wymownie, że ludzie ruszyli do wyjścia. Ksiądz Lima posłuchał chwilę i zasiadł przed księgą metrykalną, w którą wpatrywał się przedtem Zaporski. — Odczytajmy ten akt wobec świadków — rzekł, przysunąwszy ją bliżej. — Napisałem go osobiście, ponieważ przywiązuję do niego szczególną wagę. A więc słuchajcie: „Działo się w mieście Kurytybie”... Zdanie płynęło za zdaniem, Zaporski tłumaczył. Bez nadmiernego pośpiechu, za to bardzo dokładnie. — „Stawił się Filip Kokot — ksiądz podniósł głos — rolnik w Pilarzinho, Polak. ”Polak? — zwrócił się z pytaniem do ojca i wpatrzył się w niego badawczo. — Polak! — przytaknął Kokot gorliwie. — W takim razie musimy to słowo podkreślić. Ksiądz wziął pióro do ręki i przeciągnął mocną linię, jak gdyby w obawie, że ktoś może się kiedyś pokusić o jej wymazanie. Po chwili wrócił do tekstu i bezbłędnie wypowiedział nazwisko świadków. — ...,,i okazał nam dziecię płci męskiej — czytał dalej — urodzone w Pilarzinho 28 października 1871 roku z jego żony Racheli z Kokotów, Polki.” Częste musiało być tam u was to nazwisko, jeśli spotyka się nawet podwójnie w jednym małżeństwie — zastanowił się. — Oczywiście też trzeba podkreślić... „Dziecięciu temu nadano na chrzcie świętym imię Leopold”... Słowa padały coraz szybciej i monotonniej, wreszcie czytanie dobiegło końca. Złożono podpisy. — Ależ to dziecko ciche! — ksiądz spojrzał na noworodka. — Jeżeli takie będzie w przyszłości, może mieć kłopoty w Brazylii... — Nie ma obawy — Bartoch machnął ręką lekceważąco. — My tylko przy chrzcie zachowujemy się tak potulnie. Potem zależy już od okazji. Zaporski jakoś niepewnie przestąpił z nogi na nogę, jednakże przetłumaczył natychmiast i nadspodziewanie dokładnie. — Należy więc tylko życzyć, aby nie przydarzyła mu się żadna okazja — ksiądz roześmiał się. — Musicie jednak przyznać, że dobrze wam służy ta ziemia parańska. Ledwie osiedliliście się, już trzecie dziecko — szybko przerzucał księgę. — No tak: Jan Chyła, syn Grzegorza i Marii, urodzony szóstego października; Urszula Barcik, córka Fabiana oraz Jadwigi, urodzona dwudziestego pierwszego. Ten trzeci — i wszyscy w jednym miesiącu. Urodzaj niezwykły. Jeśli tak dalej pójdzie, dla innych zabraknie tu miejsca! — Ano, zabraknie — Bartoch zgodnie pokiwał głową. Wolf ujął Zaporskiego pod rękę. — Dlaczego pan wciąż taki chmurny? — zagadnął przyjaźnie. — Przed wami przyszłość! Sam pan przecież widzi: „Jeszcze nie zginęła!” Ksiądz zmarszczył brwi, jak gdyby usiłował coś wydobyć z pamięci. Wpatrzył się w Wolfa w jakimś wielkim napięciu. — Przypomniał pan we właściwej chwili — odezwał się cicho. — Tak, tak, senhor Zaporski: „Jeszcze nie zginęła”... Wszyscy znieruchomieli. Ksiądz Lima bowiem, chociaż był rdzennym Brazylijczykiem, wypowiedział te słowa po polsku. Wciąż zamyślony, zamknął powoli księgę, włożył do szafy, jakoś bardzo długo przekręcał klucz. Bartoch pochylił się nad Zaporskim. — Nie wstyd ci? — szepnął. — Mówiłeś przedtem o tych służących dla pań kurytybskich. Nic ci nie odpowiedziałem, aby nie zalała mnie krew w świętym miejscu. Teraz odpowiem: nie po to przybyliśmy do Parany, aby nasze dziewczęta zamiatały cudze podłogi. Dość wysłużyliśmy się Niemcom! Wciąż nie rozumiesz? Dopiero obcy muszą ci przypominać Marsz Dąbrowskiego? Zaporski pobladł i zwiesił głowę. Nie wyrzuty jednak, zawarte w tych słowach, sprawiły na nim tak wstrząsające wrażenie. Nigdy dotąd nie przyszło mu na myśl, że Bartoch może znać polski hymn narodowy... VII Wiatraczek osiadł łagodnie na szczycie drąga wbitego w ziemię i zaraz musnął go wiatr. Uderzył z lekka w ogon, wykręcił, ustawił sobie naprzeciw, wreszcie poruszył śmigi. W miarę jak nabierały rozpędu, delikatne początkowo stukanie przemieniało się w huk, nabierało wciąż mocy, w końcu rozdudnilo się głucho jak bęben. Jędra odsunął się nieco i bacznie nastawił uszu. Skrzywił się, nie był zadowolony z melodii. A po chwili doszedł do wniosku, że coś tam trzeba jeszcze poprawić, i postanowił zdjąć całą maszynę. — Zostaw — powstrzymał go Benet, kierownik tego odcinka. — Dziś nic więcej nie zmajstrujesz, bo zaraz zrobi się ciemno, a przyjemnie posłuchać. Niech gra. Mówił po portugalsku, lecz jako Francuz, posługujący się od niedawna tym językiem, obawiał się popełnienia błędu i dlatego wypowiadał słowa bardzo wyraźnie, toteż rozumiano go nieźle. Zwłaszcza Jędra. Swoim sprytem, umiejętnościami i obrotnością od razu zwrócił na siebie uwagę, potrzebowano go więc często do różnych posług i w stałych kontaktach z ludźmi uczył się szybko. Ostatnio nawet szef trzymał go stale przy sobie i coraz częściej używał jako tłumacza. On także teraz nie wracał do domu. Roboty przesunęły się znacznie, do domu było daleko. Za to ojciec pilnował sumienniej gospodarstwa i najchętniej nie odchodziłby wcale od niego, ale że każdy milrejs miał swoje znaczenie, przybywał zazwyczaj na dwa lub trzy dni przed końcem tygodnia. Ludzi przy budowie ubyło, inni bowiem postępowali podobnie. Kierownictwo jednak nie narzekało. Młodzież, której było obecnie najwięcej, pracowała tak samo rzetelnie, jak starsi. Wiatraczek zagrał donośniej. Z małego, rozrzuconego po obu stronach miasteczka namiotów, w którym spędzano noce, przybywało coraz więcej ciekawych. — Patrzcie, co wymyślił! — dziwowano się głośno. — W Siołkowicach wprawdzie też majstrował wiatraki, lecz tamte zachowywały się cicho. A ten trajkocze jak w młynie! — Co tam wsadziłeś do środka? Przyznaj się: jakiegoś gada? — Dać mu tylko żyta, a zmiele na mąkę! Kiedy miał na to czas? Gwarzono tak po przyjacielsku — raz żartobliwie, to znów ze szczerym uznaniem, padały często pytania. Jędra udawał, że ich nie słyszy. Wsłuchiwał się bacznie w szmery dochodzące z głębi otaczającego ich zewsząd pinialu. Był pewien, że poprzez dudnienie wiatraka przedzierają się coraz wyraźniej jakieś odmienne tony, jak dźwięki dzwonka i monotonne człapanie. Przymrużył oczy, chcąc lepiej coś dojrzeć w wyciętej w stronę Campo Largo szerokiej, zakrytej już jednak zupełnie cieniem przesiece. I naraz raptownie odwrócił głowę. — Ktoś nadjeżdża — rzekł do Francuza. — Jakaś wielka gromada. Szlak był ruchliwy i w ciągu dnia nie zdziwiłoby to nikogo, lecz nocne wędrówki należały tu do rzadkości, toteż Benet też wpatrzył się teraz uważnie w lukę. Z półmroku wyłaniał się powoli długi rząd mułów i koni. Ludzi jednakże było zaledwie kilku. — Transport herwy — osadził. — Późny co prawda i dlatego mało wartościowy, lecz za to wielki... Dalibóg! — poruszył się nagle. — Głowę daję, że Maisowie... Ależ tak: Tomasz na przedzie, najstarszy z synów! Ha, nie dziwię się już, że tak śmiało wędrują. Ci ludzie nie znają uczucia strachu! Czuło się w tych słowach nie tylko dużo uznania, lecz i szczery entuzjazm. Jędra spojrzał na niego spod oka. — Zna pan ich bliżej? — zapytał. — Zaprosili mnie kiedyś w gościnę. Mieszkają w głębi kraju, w okolicach Palmeiry. Zabijaki, o jakich nawet w tym kraju niełatwo. Każdy schodzi im z drogi. Za to jako przyjaciele — niezwykli! Karawana zbliżała się coraz bardziej. Francuz wstał i wyszedł jej naprzeciw, a wkrótce rozległy się radosne okrzyki, wesołe pohukiwania, ktoś wystrzelił na wiwat. Z pierwotnego porządku nic nie zostało. Juki zwalono na drogę, puszczono wolno konie i muły, madrinia — klacz prowadząca całe stado — zaczęła szukać trawy, pobrzękując od czasu do czasu zawieszonym na karku dzwonkiem. A wkrótce strzeliło w górę rozpalone na poczekaniu ognisko i koło niego skupili się wszyscy. Brazylijczycy wyciągnęli prowianty. — Dajcie spokój hultaje!—Benet przerwał rubasznie te przygotowania do spóźnionego posiłku. — Za kogo nas macie? U nas też nie brakuje mięsa ani fasoli. Nie widzicie — zatoczył szeroko ręką — jak wszystkim świecą się gęby? Osadnicy gruchnęli śmiechem, gdyż rzeczywiście jedzenie mieli znakomite, a ta czarna brazylijska fasola dawała krzepę i co najważniejsze — im dłużej ją się jadło, tym się wydawała smaczniejsza. — Skoczże który do kotła! — Francuz popędził ludzi. — Znajdzie się jeszcze niejedna porcja dla gości. Jędra chwycił kociołek, w którym Brazylijczycy zamierzali gotować strawę, po kilku minutach był już z powrotem. — Jeszcze ciepłe — oznajmił. — Może jednak zawiesić nad ogniem? Podał temu, którego Francuz nazwał Tomaszem. Niewysoki i szczupły, jak większość rdzennych mieszkańców Parany, prezentował się pięknie w bogatym i barwnym stroju kabokla, lecz na pierwszy rzut oka nie uzasadniał niczym tej groźnej sławy, o której wspominał Benet. Jego towarzysze mieli przynajmniej ciężkie pistolety i mogli szerzyć z daleka postrach. On natomiast, jak gdyby na przekór miejscowej modzie, nosił u pasa tylko zwykły bębenkowy rewolwer. Było w nim przy tym coś z bezpośredniej szczerości dziecka, wyładowującego przy każdej okazji radość w żywiołowym śmiechu i noszącego jak na dłoni swoje uczucia. Teraz też poruszył się żywo, cmoknął z zachwytu na widok pełniusieńkiego kociołka, spróbował. — Pyszne — wykrzyknął. — Dziękuję serdecznie, senhor! — Proszę, niech pan siada — wskazał miejsce przy sobie. — Jest pan bardzo uprzejmy. Chłopcy — zwrócił się z kolei do swoich — podsuwajcie naczynia! Było ich trzech braci. Wszyscy bardzo młodzi, bo i Tomasz, chociaż najstarszy, miał chyba niewiele ponad dwadzieścia lat, toteż Jędra dochodził coraz bardziej do przekonania, że w słowach Francuza kryło się jednak niemało prawdy. Bądź co bądź eskortowali oni znaczny majątek. Na tej drodze widywał już nieraz podobne transporty, obliczył więc łatwo: na każdym mule sto kilogramów herwy wartości około dziesięciu milrejsów; mułów chyba dwadzieścia. Najcenniejsze przy tym były właśnie te zwierzęta, znacznie droższe od koni. Jeśli więc oddano to wszystko pod opiekę takich młodzików... Łyżki uderzyły o dno. — Może przynieść jeszcze? — Jędra pochylił się uczynnię. — Dziękujemy, senhor. Nie zapomina pan ani na chwilę o gościach, jesteśmy niezmiernie wdzięczni. Chyba jest pan także Francuzem? — Nie, Polakiem. Tomasz zsunął brwi w głębokim namyśle. — Nie słyszałem o takiej narodowości — przemówił zakłopotany. — Znam Niemców, Włochów, spotkałem nawet kiedyś Chińczyka. A oto Polacy!... Gdzie wasza ojczyzna? Też w Europie? Jędra próbował wyjaśnić, lecz wkrótce zabrakło mu słów. Wyręczył go Benet i zrobił to tak ładnie, że Brazylijczycy popatrzyli nie tylko na Jędrę, ale i na otaczających ich osadników z wielkim szacunkiem. — No, no, no!... — Tomasz z podziwu zaczął kołysać rytmicznie głową. — Więc są i Polacy! Wielka ta nasza Brazylia, dla każdego jest miejsce... Miły naród — zwrócił się do Francuza. — I twierdzisz, że taki bitny? Benet przytaknął. Tomasz zamyślił się i przez pewien czas wpatrywał się w buzujące przed nim ognisko. Musiało mu ono nasunąć coś niezwykłego, niespodziewanie bowiem oczy rozbłysły mu wesołością. — Porwę ci przynajmniej jednego Polaka — rzekł śmiejąc się. — Niech i nasz dziadek zobaczy! Senhor Jędra — poufale zaczął go klepać po plecach — po co pan się tutaj marnuje? Męczyć się przy takiej robocie, gdy u nas wystarczy wyciągnąć rękę, aby mieć wszystkiego po uszy? — Nie buntuj mi ludzi — Francuz osadził go żartobliwie. — Gdzie ja bym znalazł na jego miejsce tak zdolnego współpracownika? — Zdolnego?... — Spójrz na to cacuszko! Benet wskazał ręką na stojący nie opodal wiatraczek. Milczał od dłuższego czasu, wiatr bowiem ucichł zupełnie, lecz jak gdyby na zawołanie uderzył w tej chwili znowu i zaraz rozległo się potężniejące szybko dudnienie. Brazylijczycy zerwali się z miejsc. Raz i drugi obeszli w kółko, przyjrzeli się sumiennie, posłuchali i naraz zaklaskali w ręce z iście dziecięcego zachwytu. — Wspaniałe! — Tomasz objął Jędrę ramieniem. — Pan wykonał? Własnoręcznie?... Rozumiem teraz, dlaczego senhor Benet jest tak o pana zazdrosny. Jednakże nam nie da rady! Senhor Jędra — nieoczekiwanie zabrzmiała w słowach głęboka powaga — pan musi z nami pojechać. Choćby dlatego, aby zrobić naszemu dziadkowi taką samą zabawkę! — Dziadkowi? Któż to taki? — No... dziadek. Nasz dziadek! Najstarszy z rodu. — W tych rodach puszczańskich — podpowiedział Benet widząc, że Jędra nie bardzo pojął znaczenie tej niezwykłej osoby — rządzi zawsze najstarszy. Bez jego zgody nic robić nie wolno. Nawet synom, którzy mają dorosłe dzieci. A ten ich dziadek jest dość dziwnym, ale bardzo miłym człowiekiem. — O, właśnie! — ucieszył się Tomasz. Obejrzał raz jeszcze wiatraczek, posłuchał i usiadł na dawnym miejscu. — No co, senhor Jędra? — mrugnął poufale. — Jedziemy? — Co ja bym tam robił?... — Jak to: co? Uganiałby się pan po puszczy, polował i wylegiwał w słońcu zamiast męczyć się na tej drodze. A od czasu do czasu wybrałby się pan z nami do miasta. Na wesołą hulankę! Jędra zaczął się śmiać. — Ale w czym? Po miesiącu takiego życia ubranie rozpadnie się w strzępy. Za co bym kupił nowe? I za co... Urwał nagle. Pogodna dotąd twarz Tomasza zmieniła się w jednej chwili, jakby go obrażono śmiertelnie. — Kto jest naszym gościem — rzekł ostro — ma zawsze w czym chodzić! Benet zaniepokoił się tym wybuchem i ujął go delikatnie za rękę. — Mówiłem ci przecież, że Polacy przybyli niedawno — odezwał się dobrodusznie. — Nie znają jeszcze miejscowych stosunków. Nie ma się o co obrażać. — Prawda. Tym bardziej powinien pan z nami pojechać!... Tomasz znowu odzyskał humor. Przeplatając słowa barwnym obrazkiem z puszczy, to znowu żartem, to śmiechem, nie zapominał jednak ani na chwilę o swoim projekcie. Jędra musiał mu przypaść do serca. Wciąż go namawiał, wciąż atakował, bardzo zręcznie dobierał też argumenty. Gdy się dowiedział, że przy drodze zarabia trzy milrejsy dziennie, zaraz wyjaśnił, że przy herwie mógłby dostać trzy razy więcej. A gdy zaczęli mówić o Pilarzinho, aż się chwycił z rozbawienia za boki. Nie mogło mu się pomieścić w głowie, że można gospodarzyć na dziesięciu morgach, a więc na dwóch alkrach w przeliczeniu na miary używane w Brazylii. Dopiero gdy Jędra, trochę tym dotknięty, zapytał go dość szorstko o jego dziedzictwo, popadł nagle w zakłopotanie, jak gdyby odpowiedź nastręczyła mu duże trudności. — Hm, ile alkrów?... — mruknął wreszcie. — Dziadek ma jakieś papiery i mógłby powiedzieć coś na ten temat. Ale ja?... W każdym razie od rzeki do rzeki! — poweselał, znalazłszy w końcu jakieś określenie wielkości. — Trzeba dobrze popędzać konia, aby w ciągu dnia przedostać się z krańca na kraniec. Jędra spojrzał pytająco na Beneta; był pewien, że w tej odpowiedzi jest dużo fantazji. Kiedy jednak Francuz jak najpoważniej pokiwał głową, i on się rozbawił. — Chyba wybiorę się kiedyś! — rzekł z werwą. — Aby zakupić ziemię. Sprzedacie mi chyba trochę po znajomości? Tomasz poklepał go po ramieniu w przypływie nagłej uciechy. — Nie poskąpimy! — wykrzyknął. — Sprzedamy tanio i ile się przyda! — Nie obiecuj za dużo — powstrzymał go Benet. — W takich sprawach decyduje jedynie dziadek. Tomasz ściągnął brwi gniewnie. — Nie było jeszcze wypadku, aby dziadek odmówił czegoś mojemu gościowi — rzekł zimno. — Powiedziałem: dla senhora Jędry znajdzie się tyle ziemi, ile będzie potrzeba. Choćby zabrakło mu nawet pieniędzy! Francuz miał trochę kłopotu, aby nawiązać z nim znowu dobre stosunki, lecz udało się w końcu. — Czuję, że już straciłem najlepszego współpracownika — zażartował i tym rozbroił go ostatecznie. — Co najgorsze: nie mogę go niczym odstraszyć. Wiem przecież z własnego doświadczenia, jak potraficie przyjmować gości. — A widzisz! Tak, senhor Jędra, będzie się pan czuł jak we własnej rodzinie. Zaraz pierwszego dnia pójdziemy na kapiwary. Z rewolwerem w ręku. Takiego polowania pan chyba jeszcze nie widział? Rozgadał się na ten temat. Jędra nie traktował tych namawiań nazbyt poważnie, słuchał jednak z zaciekawieniem. Do tej pory stykał się z Brazylijczykami z głębi kraju tylko przelotnie i nigdy nie było okazji do przeprowadzenia dłuższej rozmowy. Ciągle zresztą brakowało mu słów, nie wszystko rozumiał. Teraz pomagał mu Benet, tłumacząc od czasu do czasu na niemiecki i wyjaśniając sprawy, z którymi się dotąd nie stykał. Coraz wyraźniej ukazywał się przed nim nie znany mu zupełnie skrawek Brazylii. Prawie bezludny, pokryty puszczą, pocięty z rzadka pikadami, dziki i nieprzystępny. Nie przerażał go. Tam w Sixteen-Lots zżył się nieźle z puszczą i w przeciwieństwie do innych łączyły go z nią bardzo miłe wspomnienia. Wypoczywał w niej po domowych kłopotach, oddychał swobodniej nie słysząc nieustannych okrzyków ojca. Zresztą i podpatrywanie przyrody zajmowało go żywo, a uciążliwa gonitwa za zwierzyną pasjonowała jak najwspanialsza zabawa. Tu brakowało mu tego wszystkiego. Ojciec pilnował bacznie, aby nie miał chwili wytchnienia, i właściwie nie można było mieć do niego pretensji; jak najszybciej pragnął wydobyć się z biedy. Pozostawała wprawdzie niedziela. Ale w tym dniu wolał iść do Kurytyby na nabożeństwo. Była to jedyna okazja, aby pogadać z Kasią, w innych bowiem dniach nie mogło być o tym mowy. Bartoch zaciął się, bezwzględniej nawet niż w Siołkowicach nie dopuszczał do żadnego zbliżenia. Minęły bezpowrotnie te dni, kiedy traktował wszystkich na równi. Po osiedleniu się w Pilarzinho wrócił do swej gburskiej powagi, a wobec Franoszków okazywał wrogość nie mniejszą niż w Sixteen-Lots. Przedtem był dowódcą, mającym obok żołnierzy. Teraz, gdy komenda od niego odpadła, wprowadzał znowu cywilny porządek. Tomasz wciąż opowiadał, jego głos rozbrzmiewał coraz dźwięczniej i jaśniej. Uciszyło się dokoła, ludzie bowiem poszli już dawno do namiotów, przestał dudnić wiatraczek. Poruszył się wreszcie Benet i przypomniał o trudach, które czekają ich jutro. — Prawda — zgodził się Tomasz. — Musimy sprzedać herwę, sprzedamy muły. A w sobotę w drogę powrotną. Pracę kończycie wcześniej?... — zastanowił się. — Dobrze, będziemy o trzeciej. Koń dla pana — spojrzał wesoło na Jędrę — zarezerwowany. Ktoś z was, Polaków, musi przecież obejrzeć tę prawdziwą Parane, zamkniętą w puszczy. Francuz roześmiał się. — Mocno zaciskasz sidła — rzekł. — Chociaż pomyliłeś się chyba w rachunkach. Nie widzę wolnego wierzchowca. Jest was trzech i są tylko trzy konie. Tomasz tajemniczym ruchem przyłożył palec do ust. — Jeden będzie wolny — szepnął. — Augustyn — wskazał na najmłodszego z braci — odjeżdża do Rio. Dziadek doszedł do wniosku, że on nadaje się najbardziej z nas wszystkich do polityki, więc wysyła go na naukę. Rozumiesz: osadników europejskich coraz więcej, więcej też musi być teraz rządzących. W przyszłości zrobimy go posłem. Francuz przyjął bardzo poważnie to szczere zwierzenie. — A wyborcy się zgodzą? — zastanowił się tylko. Tomasz dotknął rewolweru. — Zgodzą się, zgodzą — odparł lekceważąco. — Pod nasze kule nikt nie zechce nadstawiać głowy, padają celnie. Senhor Jędra! — sprężyście i lekko zerwał się z ziemi i stanął od razu na równe nogi. — Punktualnie o trzeciej w sobotę. Zajeżdżam pięknie z butelką kasziasu na powitanie! Rozległ się śmiech. Jędra odprowadził ich do wolnego namiotu i sam zaraz położył się spać. Miał piękne sny. Widział w nich mnóstwo zwierzyny, strzelał do niej niejednokrotnie. I coraz głębiej wnikał w odwieczną puszczę koło Palmeiry... VIII Nazajutrz stawili się do pracy ci, którzy pierwsze dni tygodnia poświęcali obecnie swej gospodarce, a między nimi i Bartoch. Jędra, ledwie rzucił okiem, dostrzegł w nim jakieś wielkie rozradowanie. W ciągu dnia nie zdołał jednak odkryć przyczyny, na rozmowy bowiem nie było czasu, lecz wieczorem ojciec sam go przywołał do siebie. — Wolfowie podjadą tu do nas w sobotę — szepnął tonem zwierzenia. — Udadzą się z nami do Pilarzinho, tam przenocują, a w niedzielę pojedziemy w gościnę do nich. Usiadł na ziemi i pociągnął go za rękaw, aby zrobił to samo. — Zośka także pojedzie z nami — dodał po chwili. Jędra obserwował go nieznacznie. Że starzy chcą powiązać swe domy małżeństwem dzieci, domyślał się od dawna, toteż nie zaskoczyły go te wiadomości. Zastanowił go ton. Był niecodzienny, pełen łaskawości, i to właśnie wzbudziło w nim odruchową nieufność. Gotów byłby przysiąc, że ojciec ma coś znacznie poważniejszego w zanadrzu. Wiedząc jednak z doświadczenia, że zawsze rozsądniej nie zadawać mu pytań, wyraził tylko oględnie zadowolenie z tej nieprzewidzianej wycieczki i obawę, że może wyszedł z wprawy w strzelaniu. — Może tak być — Bartoch zgodził się obojętnie. — Za miesiąc pluniemy na tę robotę i wtedy będziesz miał więcej czasu. Gdy pobiegasz trochę po puszczy, wprawa powróci. Jędra zaniepokoił się teraz poważnie. Według dotychczasowych planów mieli przecież pracować przy drodze co najmniej jeszcze przez rok!... A zresztą za dużo było w tych słowach tajemnic i zbyt wiele ciepła. Rzucił niespokojnie okiem na boki: nie działo się nic ciekawego. Ludzie przeważnie siedzieli i gawędzili grupkami, niektórzy grali w karty, inni popijali szimaron — tę nieznaną im dawniej parańską herbatę z herwy. Naraz drgnął. Bartoch jakoś bardzo serdecznie pomachał ręką przechodzącemu w pobliżu osadnikowi. — A, Waluś! — ucieszył się nawet głośno. — Dokąd tak pędzisz? — Do Purkota. Przyjdę do ciebie później. — Ano, przyjdź. Bartoch odwrócił od niego oczy i spojrzał znowu na syna. — Ten też umie gospodarzyć — pochwalił. — Pożyczyłem od niego pieniędzy. Zrobił przerwę, chcąc sprawdzić widocznie, jakie ten niezwykły fakt sprawił na nim wrażenie. — Pożyczyłem! — potwierdził po chwili twardo. — A wiesz na co? Na drugą gospodarkę! Odkupuję ją od tego kołodzieja pośrodku kolonii, który chce się przenieść do Kurytyby. Słyszałeś chyba o tym? — Słyszałem, tatulku. — Gospodarstwo tak zaniedbane, że aż wstyd. Co prawda, dziwić się specjalnie nie można. Chłop o roli nie ma zielonego pojęcia. A że my nie możemy pozwolić, aby inny Niemiec osiadł na jego miejscu, postanowiłem dać przykład. Kupuję. Walek, chłop porządny. Zrozumiał, o co idzie, pożyczył i za dwa dni okopiemy się dalej. Bartoch, bardzo z siebie zadowolony, przeciągnął się, zatarł ręce, odsapnął. Zaraz jednak oczy nabrały groźnego blasku. — Atak więc rozpoczęty! — mruknął zawzięcie. — Prawdę mówiąc, słabsza ta niemiecka forteca niż przypuszczałem. Sami prawie rzemieślnicy. Powinniśmy wymieść ich łatwo. Przywiązania do ziemi nie mają za grosz. Trudniej może pójdzie z tymi kilkunastoma ogrodnikami. Ale i na nich znajdzie się sposób!... Przez pewien czas coś tam starannie układał w myślach. — Tak, damy im radę! — potwierdził z mocą. — Jędra — wpatrzył się w niego bacznie — na ciebie kolej! Zajmiesz miejsce po tym kołodzieju, wśród niemieckich gospodarstw. Posterunek niezwykle ważny. Oczywiście... Hm, jakby to powiedzieć? Wiadomo: sam nie dasz rady... Coś zgmatwalo mu wątek. W nagłym zakłopotaniu opuścił głowę i powoli podniósł się z miejsca. — Przemyśl dobrze tę sprawę — dodał, wciąż patrząc gdzie indziej. — Stawiam cię na widoku, na oczach wszystkich. Toteż twoje gospodarstwo będzie musiało wyglądać jak cacko. Ale rozumiesz: sam nie dasz rady... A my niewiele będziemy mogli ci pomóc. Mamy przecież dość własnej roboty... Pogadamy zresztą o tym przy innej okazji! Odszedł rozdrażniony, nie mogąc wykrztusić tego wszystkiego, co mu leżało na sercu. Jędra wbił oczy w ziemię. Był zaskoczony zarówno tym niespodziewanym prezentem, jak i długiem, który ojciec zaciągnął, lecz w duchu przyznawał, że podjął mądrą decyzję. A jednak nie wydawał się wcale szczęśliwy. Zląkł się wierzyciela, za nim bowiem kryła się jego córka. Bartoch zawsze patrzył na nią łaskawym okiem, a jeśli przypomniał mu teraz, że sam nie da rady, snuł więc i dalsze projekty, w których ta właśnie, niebrzydka zresztą, dziewczyna zajmowała miejsce poczesne... Jędra nerwowym ruchem zerwał garść trawy, odrzucił w złości i wstał. Zaczęto wydawać wieczorny posiłek. Ruszył więc i on do kotła, po kolacji zaś zabrał się do swego wiatraczka. Majstrował przy nim do późnej nocy, majstrował nazajutrz, a i w sobotę, gdy tylko zakończono roboty, jeszcze zaglądał do środka. Trochę przeszkodził mu przyjazd Wolfów. Na szczęście starzy odsunęli się wkrótce na bok i zajęli się swoimi sprawami, a Johann nie tylko nie utrudniał, lecz pomagał zręcznie, podając części. — Jędra, idź po pieniądze — przypomniał Bartoch. — Kasjer przyjechał. — Dobrze, tatulku. Jędra spojrzał na drogę. Dostrzegł dwóch znajomych inżynierów z dalszych odcinków, którzy na niedzielę udawali się zazwyczaj do Kurytyby, obok nich kasjer rzeczywiście rozkładał już dokumenty. Ale że ludzie skoczyli do niego hurmem, doszedł do wniosku, że nie warto marnować zbytecznie czasu. Nasypał do bębna kamyczków, nałożył wieczko, dobił i ostrożnie zaczął zestawiać całość. Popatrzył raz jeszcze w stronę kasjera: ludzi ubywało szybko, lecz że ojciec gawędził nadal z Wolfem obok karosy i też się nie kwapił po odbiór, uspokoił się znowu. Wziął do ręki śmigi, zestawił, nałożył. Niespodziewanie dał się słyszeć tętent pędzących galopem koni. Uniósł raptownie głowę. — Ukryjmy się — mruknął, przerzucając szybko za namiot całą robotę. — Znów będą zawracali mi głowę. — Pokłóciłeś się? — zdziwił się Johann. — Ech, nie! Miłe chłopaki, tylko że nigdy nie wiadomo, kiedy się na człowieka obrażą. A teraz nie mam zupełnie czasu. O sprzeczkę nietrudno. Ta brazylijska zmienność nastroju była dla niego nowym i zupełnie nie znanym zjawiskiem, wolał więc zachować ostrożność i właśnie dlatego nie dał Tomaszowi od razu odpowiedzi odmownej. A i ojcu o nich nie wspomniał. Nie było potrzeby, zresztą nie przyszło mu nawet do głowy, aby go prosić o zezwolenie na taką wędrówkę. Wiedział z góry, jaką by otrzymał odpowiedź. Zwłaszcza w obecnej sytuacji, gdy zamiast jednej trzeba będzie prowadzić dwie gospodarki. I gdy zrodziły się jeszcze inne projekty... W nagłym odruchu złości dobił śmigi z takim rozmachem, aż jękły. Zaraz jednak chwycił się w karby. Powoli już i delikatnie docisnął kliny, sprawdził sumiennie wszystko i wreszcie umieścił całą maszynę na tym samym słupie, na którym stała przed trzema dniami. — Wspaniałe! — zachwycił się Johann widząc, jak się ustawia pod wiatr. Zachwycił się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał dźwięk. Był on donośny jak dawniej, lecz dziś znacznie czystszy, przy ostrzejszym obrocie zakradała się do niego natychmiast jakaś skoczna melodia. Wśród robotników dały się słyszeć wesołe okrzyki. Ci, którzy już otrzymali wypłatę, a nie odeszli, przybliżali się szybko, nadchodzili zaintrygowani inżynierowie, z przeciwnej strony nadbiegał Tomasz z bratem, śpieszył za nimi Benet. A wkrótce pojawił się także Bartoch. — Ładna robota — pochwalił łaskawie. — Skocz jednak po pieniądze. Kasjer za chwilę skończy. — Dobrze, tatulku! Jędra pobiegł, jakby wyrosły mu skrzydła. Radowało go to powszechne uznanie, wiatrak poganiał raźną melodią. A że kasjer też chciał zobaczyć jak najszybciej to cudo, załatwił go od ręki i po kilku minutach Jędra znalazł się znowu na dawnym miejscu. — Jest właściciel! — ucieszył się jeden z inżynierów. — Daję pięć milrejsów i zabieram do domu. Zgoda? Była to spora suma. Jędra pokręcił niepewnie głową, nie wiedząc, czy wypada ją przyjąć. — Daj dziesięć! — drugi inżynier mrugnął wesoło na swego kolegę. — Piękna robota i pożytek będzie niemały. Wystraszy ci z ogrodu wszystkie papugi. Jeśli nie chcesz, ja kupię! Zanim Jędra zdążył otworzyć usta, pieniądze trzymał już w ręku, a inżynierowie, gawędząc żywo na temat tej niezwykłej zabawki, szli szybkim krokiem do swoich koni. Spojrzał na otaczających go ludzi: także ruszali w drogę. — Dobrze wypadło — Bartoch, bardzo zadowolony z tej nieprzewidzianej transakcji, poklepał go po ramieniu. Ale już nie marudźmy, droga daleka. Daj pieniądze, bo możesz zgubić. Po każdej wypłacie używał tego samego zwrotu i zabierał od synów wszystko, jak to czynili zresztą i inni ojcowie. Jędra więc wręczył mu natychmiast całotygodniowy zarobek. Bartoch przeliczył. — A gdzie tych dziesięć milrejsów? — spojrzał na niego surowo. Jędra przestąpił niepewnie z nogi na nogę. — Przecież to było dla mnie — odparł powoli. — Schowałem na swoje wydatki. Bartocha jakby zatkało. Nie zdarzyło się jeszcze, aby któreś z jego dzieci ośmieliło się w ten sposób postawić sprawę. — Oddaj! — syknął. — Natychmiast! — Kiedy ja... Mnie są potrzebne... Zanim Jędra się spostrzegł, ojciec trzasnął go w twarz raz i drugi i wywrócił na ziemię. — Dawaj pieniądze! Podbiegł do niego Wolf i schwycił za rękę. — Daj spokój — próbował łagodzić. — Przecież chłopak ma swoje lata... Czegoś mu trzeba na drobne wydatki... A to rzeczywiście jego własny zarobek. — Nie ma jego własnych zarobków! Ja mu daję żreć i ja rządzę. Dawaj natychmiast! Jędra zdążył już wstać i jakby w otępieniu otrzepywał z wielką starannością ubranie. Zdawało się, że nie usłyszał wezwania. — Oddaj — Bartoch przyskoczył do niego z pięściami. Nie usłyszawszy odpowiedzi, uderzył z całym rozmachem, lecz tym razem przeciął tylko powietrze. Jędra uskoczył zręcznie. — Nie oddam! — rzekł hardo. — Mnie też się coś nareszcie należy. Nie tylko bicie po gębie! Żyły na skroniach Bartocha naprężyły się jak postronki, oczy zaczęły zachodzić krwią. Siołkowiczanie, którzy zatrzymali się zatrwożeni tymi nieoczekiwanymi krzykami, rozstępowali się szybko. Czuli, że zbliża się jakieś nieszczęście, Bartoch wyglądał strasznie. Znali go aż nazbyt dobrze. W takiej sytuacji jedynie Purkot odważyłby się zastąpić mu drogę, lecz on odszedł dawno, toteż wpatrywali się tylko i w niemym przerażeniu oczekiwali tego, co za chwilę nastąpi. A on, jakby czując tę swoją przewagę, wyprężył się groźnie, popatrzył na wszystkich z góry i naraz schylił się błyskawicznie, chwytając leżący opodal szpadel. — Herr Jesu! — jęknął Wolf głucho i podbił opadającą już rękę. — Co ty chcesz zrobić, człowieku? Opanuj się! Ale Bartoch przestał nad sobą panować. — Z drogi, pierunie! — rozpieklił się. — Nie twoja sprawa. Pilnuj własnej głowy, bo i ją mogę utrącić! Wolf chwycił go mocniej. Szamotali się przez chwilę, jakby ich obu ogarnęło szaleństwo. Wreszcie Bartoch zdołał od niego odskoczyć. — Z drogi! — ryknął jak dziki zwierz. — Myślisz, że wolno ci wszystko? Ja jestem jego ojcem, nie ty! — Opanuj się! Wolf próbował go znowu pochwycić wpół, ale dostał w pierś drzewcem i runął na ziemię. Bartoch popędził dalej, dopadł do Jędry. Szpadel uniósł się w górę i nagle jak jasna smuga przeciął ze świstem powietrze. Jędra znowu uskoczył. Ludzie jakby się ocknęli, spojrzeli przytomniej. Zastanowiło ich: strachu w nim nie dostrzegli. Twarz była blada, oczy jednak nie tylko patrzyły czujnie, lecz jak u ojca jarzyły się teraz gniewnie i chociaż nie było w nich zupełnie tej przerażającej dzikości, zdumiewały chłodem i stanowczością. Nie szedł naprzód i nie uciekał, w żadnym narzędziu nie szukał obrony. Chronił się za to zręcznie. I co stary uderzył, on znikał przed nim jak iskra. Bartoch przystanął. Zrozumiał nareszcie swoją bezradność, ale to wzmogło jeszcze bardziej jego zaciekłość. — Obyś ręce i nogi połamał! — nie mogąc bić, zaczął się wyładowywać w posępnych okrzykach. — Oby ziemia cię pochłonęła! Oby... Straszne to były klątwy i tak przesycone jadem i nienawiścią, że nawet ci, którzy ich nie rozumieli, poczuli nerwowe drżenie. Spadały jak burza niesiona wichrem, jakimś zaduchem z piekła trwożyły duszę. Na Jędrze także uczyniły wielkie wrażenie. Stał w miejscu jak skamieniały i, jak gdyby pod ciężarem tych przekleństw, coraz bardziej pochylał plecy. — Sczeźnij, przepadnij! — słowa rozbrzmiewały coraz bardziej ponuro. — Nie jesteś już moim synem i nie masz po co wracać do domu. Zastrzelę jak psa! Jędra uniósł raptownie głowę. — Tatulku, byłem zawsze posłuszny — przemówił głosem drżącym z wielkiego wzburzenia, lecz mocnym i dźwięcznym. — Nie podniosłem nigdy na ciebie ręki, chociaż katowałeś mnie nieraz do krwi. I nie podniosę. Ale to ci powiem: nie pozwolę więcej się bić! Tu nie pruskie koszary. Tu jest Brazylia! Bartoch zrobił krok naprzód, Jędra cofnął się szybko. I odtąd odsuwał się coraz dalej, nie odwracał jednakże twarzy. Bał się widocznie, że jeszcze spadnie na niego cios. Przeczucia go nie zawiodły. Bartoch zakręcił nagle szpadlem, cisnął z ogromną siłą. I tym razem na próżno. Jędra przestał na niego zważać. Szedł teraz śmiało naprzód, dotarł do drogi, coraz twardziej wybijał krok. Naraz wydało mu się że ktoś biegnie za nim. Rzucił nieznacznie okiem: Brazylijczycy. — Zabierzecie mnie z sobą? — mruknął. Tomasz roześmiał się nerwowo, jak gdyby i jemu groziła przed chwilą śmierć. — Oczywiście! — uradował się szczerze. — Konie czekają! Dobiegli do nich, wskoczyli na siodła. Jędra spojrzał za siebie: z wzniesionej do góry pięści ziała ku niemu przeraźliwa nienawiść. — Tu jest Brazylia, tatulku! — huknął tak głośno, że musiano go tam usłyszeć. — Bić w gębę nikogo nie wolno! Poruszył wodzami, owiał go pęd. — Tu jest Brazylia — mruknął głosem rwącym się z nadmiernego wzburzenia. — Nikogo nie wolno... Tomasz wyskoczył naprzód. Konie rwały z kopyta, coraz równiej wybijały na drodze pośpieszny rytm. I coraz bardziej zagłębiały się w puszczę. Objaśnienia Obok hasła podana jest w nawiasie przybliżona wymowa. Gdzie jej nie podano, czyta się jak po polsku. Skróty: niem. — język niemiecki, port. — portugalski, ang. — angielski, fr. — francuski. Str. 8 — Achtung — baczność (niem.) — Augen rechts — na prawo patrz (niem.) — Eins, zwei, drei, vier (ajns, cwaj, draj, fir) — raz, dwa, trzy, cztery (niem.) Str. 12 — Halt — stój, stać (niem.) — Maul halten — zamknąć pysk (niem.) — Herr Wosch (her Wosz) — pan, panie Woś (niem.) Str. 14 — Herr Jesu! — Chryste Panie (niem.) Str. 15 — Jawohl (jawol) — tak jest (niem.) — In Richtung Oppeln, marsch (in richtung Opeln, marsz) — kierunek Opole, marsz (niem.) Str. 46 — Paciencia, senhor (pasjensja, senior) — cierpliwości panie (port.) Str. 47 — Gasthaus — zajazd, oberża (niem.) — Verwaltung (ferwaltung) — zarząd, administracja (niem.) — Bund — związek (niem.) — Verein (ferajn) — stowarzyszenie (niem.) Str. 60 — Sixteen-Lots (sykstiin lots) — szesnaście działek (ang.) Str. 79 — Schutzenverein (szicenferajn) — bractwo myśliwskie (niem.) Str. 112 — Sim, senhor (sjiń, senior) — tak, panie (port.) Str. 143 — Drang nach Westen — napór na zachód (niem.) Str. 179 — Alles hort auf mein Kommando (alles hert auf majn komando) — odpowiada polskiemu: „Na moją komendę baczność" (niem.) — Fertig machen — przygotować się (niem.) — In zwei Gliedern antreten (in cwaj glidern antrejten) — w dwuszeregu zbiórka (niem.) Str. 180 — Ruhrt euch (rirt ojch) — spocznij (niem.) Str. 182 — Donnerwetter — do stu piorunów (niem.) — Schneller (szneler) — szybciej (niem.) Str. 194 — Vortreten (fortrejten) — wystąp (niem.) Str. 195 — Halt’s Maul — stul gębę (niem.) — Militarisches Geheimnis (militeriszes gehajmnys) — tajemnica wojskowa (niem.) Str. 205 — Fort — wynoisić się, precz (niem.) Str. 208 — Schnell (sznel) — prędko, szybko (niem.) Str. 221 — Alarma — alarm (port.) — Schlachtalarm (szlachtalarm) — alarm bojowy (niem.) — Hierher (hirher) — do mnie (niem.) Str. 243 — Monsieur (mesje) — pan, panie (fr.) Spis treści Strach 4 Światło i cień 47 Upór 124 Burza i grom 191 Bunt 263 Objaśnienia 337 Tłumaczenie słów obcych podano na końcu książki. Czytaj: Itażai. Czytaj: Riu de Żanejru. Czytaj: Bruski Czytaj: Itażai Miriń. Czytaj: Pilarsjinio. Czytaj: Leą.