11768

Szczegóły
Tytuł 11768
Rozszerzenie: PDF
Jesteś autorem/wydawcą tego dokumentu/książki i zauważyłeś że ktoś wgrał ją bez Twojej zgody? Nie życzysz sobie, aby podgląd był dostępny w naszym serwisie? Napisz na adres [email protected] a my odpowiemy na skargę i usuniemy zabroniony dokument w ciągu 24 godzin.

11768 PDF - Pobierz:

Pobierz PDF

 

Zobacz podgląd pliku o nazwie 11768 PDF poniżej lub pobierz go na swoje urządzenie za darmo bez rejestracji. Możesz również pozostać na naszej stronie i czytać dokument online bez limitów.

11768 - podejrzyj 20 pierwszych stron:

Copyright © 1993 by Ewa Berberyusz & Wydawnictwo Marabut, 1994 Wydanie pierwsze Redakcja: Małgorzata Jaworska Korekta: Aleksandra Bednarska-Apa Indeks: Maria Kluźniak Wszystkie zdjęcia wykorzystane w książce pochodzą z domowego archiwum „Kultury" Wyboru zdjęć dokonała Ewa Berberyusz Opracowanie graficzne: Tomasz Bogusławski fcKA dratu Dziennikarstwa i y Uniwersytetu Warszawskiego Nowy Swttt 69, (MMM6 Warszawa Id. 2043-81 w. 29?, 296 ISBN 83-85893-13-X Biblioteka WDiNP UW 1098021764 Wydawnictwo MARABUT ul. Franciszka Hynka 71, 80-465 Gdańsk, te!. (0-58) 56-54-75 Skład: Maria Chojnicka Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA. Łódź, ul. Żwirki 2 Jerzemu Timoszewiczowi, z wdzięcznością za to, że niewzruszenie zagrzewał mnie do dokonania tego reportażowego zapisu Ewa Berberyusz „... Niech Pani zrozumie, że ja żyję ciągle w różnych gorsetach i jak się rozluźni, to się rozsypię. I dlatego boję się Pani książki". Jerzy Giedroyc w liście do autorki z 15 listopada 1993 r. ¦ Dlaczego Na dobrą sprawę książkę o Maisons-Laffitte zaczęłam „pisać" w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Jerzego Giedroycia. Był piękny, spokojny wrzesień 1991 roku, ale rozmowa krótka, nerwowa; pamiętam, że zaciął mi się magnetofon, że podgryza! mnie Fax (ukochany „laficki" spaniel), że bałam się go kopnąć... Tematem spotkania był Władysław Anders, o którym zbierałam materiał do książki - lecz nie mogłam się na nim skoncentrować. Opanował mnie bezwiednie genius loci, rozglądałam się wokoło, żeby zapamiętać jak najwięcej, i pożałowałam, że nie mam ukrytej kamery, żeby wszystko sfotografować. Środki reportera są ubogie, a ja miałam pewność, że tu potrzeba - żeby odwołać się do przenośni muzycznej - pełnej orkiestracji, tak żeby prawidłowo uchwycić motyw główny i powracające refreny. Gdzieś, w tyle głowy, błąkała się myśl, że muszę tutaj wrócić, bo „mój" temat jest tu. W tym ni to dworku, ni cottagełu, ni willi w stylu angielskim, na francuskiej ziemi, z Polską w sercu. Wśród tych starzejących się ludzi, stających się powoli dla kraju pomnikami, czyli czymś przywoływanym od święta, gdy składa się rocz-nicowo kwiaty. A ja tymczasem czułam tu starość nie pomnikową, nie biedną, nie żałosną, ale hardą i twórczą. Starość, bez której młodość staje się czymś niepełnym, okaleczonym i bezpłodnym. Dlatego zafrapowali mnie właśnie oni. Nie kryję -jako wzór, żeby nie użyć wyświechtanego słowa „autorytet". Od początku czułam, że za parkanem posesji numer 91 Avenue de Poissy w Maisons-Laffitte Polskę bierze się na serio, jako wartość autonomiczną i nadrzędną wobec jakichkolwiek prywatnych ambicji, i że postawa ta została tutaj przez życie zweryfikowana. 9 Zawsze miałam kłopoty z polskością. Doznawałam co prawda ściśnięcia w gardle przy diwiękach hymnu, ale był to li tylko, dobrze wszystkim znany, odruch warunkowy. W sferze myśli, grzech powiedzieć, często przychodziło mi do głowy - po co istniejemy? My, to znaczy Polska, Polacy. Przecież od stuleci liczące się politycznie kraje europejskie uważają nas za zawadę, za urągowisko państwowości. Niezależnie od uczuć - przyznawałam im rację. Głównie dlatego, że byliśmy, że jesteśmy wciąż niepoprawni w niewyciąganiu wniosków z historii. Dziś powiedziałoby się, że jesteśmy niereformowalni, Wciąż ten sam tromtadracki infantylizm i narodowa mitomania w sferze polityki zagranicznej, a wewnątrz - co potwierdzały moje wieloletnie dziennikarskie obserwacje „na przestrzeni" ustrojów - wyłażąca wszystkimi porami prywata. Myśląc tak, czułam się Polką, niezdolną do wynarodowienia i przyjęcia postawy kosmopolitycznej. I to właśnie, ten mój „ból narodowej tożsamości", stało się motywem zainteresowania osobą Jerzego Giedroycia i ośrodkiem, jaki stworzył w Maisons-¦Laffitte. Intuicyjnie spodziewałam się tu znaleźć pomoc w rozwiązaniu swoich własnych problemów. I dlatego postanowiłam opisać „Lafit" i jego szefa. Jest to opis wyrywkowy, posługujący się różnymi technikami dziennikarskimi, służebny wobec rysunku postaci, a nie porządku faktów. Interesuje mnie żywy człowiek i żywi ludzie, z ich pobudkami i reakcjami, a nie solenna historia ich dzieła, do czego nie czuję się powołana. Zrobią to kompetentniej inni. Paryska „Kultura" weszła już do historii polskiej myśli politycznej i zostaje przez fachowców opisywana. Długo jeszcze pochylać się będą nad nią historycy, wymierzając jej sprawiedliwość. Ja przedstawiam tu obraz „na bieżąco", reporterski i bardzo osobisty. Sama takie lubię i po takie sięgam w literaturze faktu. Książka ta jest dla podobnie czujących. Dla ludzi, których łączą podobne wątpliwości i pewna tajemnicza nić w odbieraniu historii dziejącej się na ich oczach. Inni, którzy spodziewają się obiektywnego, uporządkowanego historycznego zapisu, niech jej w ogóle nie biorą do ręki. EWA BERBERYUSZ Warszawa, lato 1994 roku 10 Kto o tym wie Według Kroniki Litewskiej, spisanej na przełomie XV i XVI wieku, protoplastą rodu Jerzego Giedroycia był Giedrus, zmarły około roku 1300, brat wielkiego księcia Trojdena z litewskiej dynastii Kitaurusów, to jest Centaurów, stąd herb Giedroyciów -Hippocentaurus. Giedrus otrzymał terytorium w widłach rzeki Wilii i Świętej, na pomoc od Wilna, gdzie zbudował zamek Gie-droycie. Był czas, że ród ten rywalizował z powodzeniem z Jagiellonami, ale w trakcie centralizacji władzy książęcej, pod koniec XIV wieku, Giedroyciom pozostał już tylko tytuł honorowy kniaziów, czyli książąt. Jednak rodzina wydała wielu ludzi ważnych dla Litwy. Należy tu wymienić Melchiora Giedroycia (1536-1608), biskupa żmudzkiego {w ogóle biskupstwo żmudzkie przez stulecia pozostawało domeną rodziny, byli prekursorami szkolnictwa i literatury litewskiej), czy Romualda Giedroycia, organizatora armii litewskiej u boku Napoleona. A więc Jerzy Giedroyc to Litwin. „Książę na Maisons-Laf-fitte", twórca i Redaktor paryskiej „Kultury", jest Litwinem. Jeśli tak, to posłuchajmy, co ten Litwin pisze o sobie do Litwinów: „Otóż proszę, aby nie uważano mnie za spolonizowanego Litwina, którego za wszelką cenę należy z powrotem zlituanizo-wać. Jestem Polakiem i za Polaka się uważam. Litwa jest moją drugą ojczyzną, ale całe życie poświęciłem Polsce. Nie chcę ani 11 Ojciec Jerzego - Ignacy Giedroyc wyolbrzymiać, ani minimalizować swoich i mojej rodziny wysiłków w walce o niepodległość Litwy. Ale nazwisko Giedroyc jes; tak samo dobre jak Giedrailis. Święcimy wspólne zwycięstwo pod Grunwaldem - cytuję dalej Giedroycia - należy jednak pamiętać, że w roku 1399, w bitwie pod Workslą, zginął kwiat rycerstwa polskiego, wspomagając wielkiego księcia Witolda w walce z Tatarami..." Prócz iinii litewskiej istniała rosyjska linia Giedroyciów, typowe przenikanie rodzin kresowych. I tak jeden Giedroyc był 12 Matka- Franciszka ze Starzyckicb Gidroyciowa w Powstaniu Listopadowym po stronie polskiej, a jego rodzony brat - u Rosjan. Sam Jerzy zetknął się w dzieciństwie z kuzynem, który zosta! znanym sowieckim profesorem i akademikiem. Przelotnie go poznał, bo rodzina była prawosławna, a religia wtedy dzieliła. Znaczenie rodu i majątek Gieroyciów należą do przeszłości. Człowiekiem zamożnym był jeszcze pradziadek Jerzego; służy! w lejbgwardii i popełnił samobójstwo. Jak mówi pan Jerzy: „Po jego śmierci rada familijna rozpasku-dziła wszystko". Jerzy Giedroyc urodził się w 1906 roku w Mińsku Litewskim (nigdy nie nazywa go Białoruskim). W papierach emigracyjnych zmieniono mu miejsce urodzenia na Warszawę ze względów bezpieczeństwa. (Po II Wojnie pod dyktatem Stalina wszystko mogło się zdarzyć, nawet deportacja do Rosji). Natomiast kreseczkę nad końcowym „ć" przy nazwisku „zgubiono" za granicą dla wygody. Zresztą z punktu widzenia etymologii taka pisownia jest uprawomocnień a. Ojciec, Ignacy, był farmaceutą, bez własnej apteki; matka, Franciszka, z domu Starzycka, miała siedemnaście iat, gdy wydała go na świat, rzecz, jak twierdzi, wtedy zwyczajna. Do gimnazjum chodził początkowo w Mińsku, potem w Moskwie, a kończył u Zamoyskiego w Warszawie, dokąd po rewolucji przeniosła się rodzina. Mieszkali przy szpitalu Św. Łazarza, gdzie ojciec dostał pracę... 13 Dalej życiorys według jednej z wielu ankiet, jakie nadsyłano mu z kraju. Wypełniał je ze zwięzłością, w której nikt mu nie dorówna. 1929 - ukończenie prawa na Uniwersytecie Warszawskim. 1930-1931 - historia, z uwzględnieniem historii Ukrainy, też na UW. 1927-1929 - praca w Polskiej Agencji Telegraficznej (PAT). 1929-1935 - referent prasowy i parlamentarny w Ministerstwie Rolnictwa. 1935-1939 - naczelnik Wydziału Prezydialnego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. 1939-1940 (od września do listopada) - sekretarz osobisty ambasadora polskiego w Rumunii, Rogera Raczyńskiego. 1940 (listopad) - kierownik Wydziału Polskiego przy poselstwie chilijskim w Bukareszcie, które przejęło opiekę nad interesami polskimi po likwidacji ambasady RP. 1940 (grudzień) - usunięty z poselstwa chilijskiego, które -jak się okazało - współpracowało z gestapo. 1940-1941 (do marca) - współpraca z poselstwem angielskim w sprawach polskich. 1941-1943 - wyjazd z Bukaresztu do Stambułu i zgłoszenie się do służby wojskowej. Wyjazd do Palestyny, do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Kampania Libijska, TiJbruk - w charakterze strzelca z cenzusem. Potem II Korpus generała Andersa, jako kierownik Wydziału Czasopism i Wydawnictw Wojskowych w Biurze Propagandy prowadzonym przez Józefa Czapskiego. 1944 - mianowany podporucznikiem czasu wojny. Przeniesiony do Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Gallipoli (Włochy). 1945 - odkomenderowany do Ministerstwa Informacji rządu RP w Londynie na stanowsko dyrektora Departamentu Europejskiego. Po półrocznym pobycie w Londynie powrót do Rzymu, gdzie rozpoczyna organizowanie Instytutu Literackiego i czasopisma „Kultura". 1947 (jesień) - przeniesienie Instytutu z Rzymu do Maisons--Laffitte, Francja. 14 Praca pozau rzędowa: 1926-1927 - prezes korporacji „Patria" i Koła Międzykorpo-racyjnego w Warszawie. Praca w Dziale Zagranicznym Naczelnego Komitetu Akademickiego. Dorywcza współpraca z „Kurierem Warszawskim" i „Warszawianką". Kontakty z emigracją rosyjską (pismo „Za Swobodu" Dymitra Fiłozofowa i zebrania literackie „Domik w Kołomnie"), Luźny kontakt z „Verbum". 1928-1930 - udział w organizacji akademickiej Myśl Mocarstwowa. 1930-1939 - redaktor i wydawca dwutygodnika „Bunt Młodych", przekształconego później w tygodnik „Polityka", którego ostatni numer ukazał się z datą 4 września 1939 roku. Odznaczenia - Krzyż Kawalerski Korony Belgijskiej, Order Białej Gwiazdy (estoński), kawaler Legii Honorowej (francuskiej), Krzyż Oficerski Korony Rumuńskiej, doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek honorowy Polskiego Towarzystwa Historycznego. Za dziesięciolecie pracy państwowej w II Rzeczpospolitej - tak zwany grosik albo medalik. Odmowa przyjęcia Orła Białego w roku 1994. Dramaty zawarte w tych telegraficznych rubrykach są nie do ujęcia. Niektóre znajdą wyraz na stronicach tej książki. Skoro zaczęłam od litewskości Jerzego Giedroycia - otóż Litwinom mówi on tak: „Przestańmy się wzajemnie siebie bać. Ciągle istnieje na Litwie kompleks zagrożenia Polską. Stosunek do generała Żeli-gowskiego czy do Armii Krajowej to problem bardzo ciężki, ale zostawmy go historykom, bo to czas przeszły dokonany. Trzeba nam wreszcie napisać uczciwie historię stosunków polsko-litew-skich, nie zapominając o wkładzie Polaków do waszej niepodległości. Czyż nie jest w pewnym sensie ojcem współczesnej Litwy Kraszewski, i kto o tym wie...?" 15 W oczach starych przyjaciół Wacław Zbyszewski, przed wojną prowokujący publicysta, współpracownik również „Buntu Młodych", wyznaje, że wobec młodego Giedroycia miał stosunek pobłażliwy. Mimo że już wtedy ten bardzo miody człowiek prowadził ambitne pismo, jego roli politycznej nie traktował zbyt serio. Wydawał mu się wówczas miłym, zapalonym studencikiem. Nie podziela! też jego pasji do „sprawy ukraińskiej", jego namiętnego poszukiwania nowych talentów,'wiary w młodych, jego zeza na lewo, jego feblika dla postępowego frazesu... Gdyby mi powiedziano w 1939 roku - pisze w roku 1959* - że Giedroyc potrafi sobie stworzyć własną mocną platformę ca uchodźstwie, własne śroclki egzystencji, uniezależnić się od koniunktury, od czynników politycznych, nigdy bym w te przepowiednie nie uwierzył,. Jak on to zrobi!? Przeobrażenie Jerzego Giedroycia zauważył, gdy sam, jeszcze bez przydziału, przemieszkiwał zaraz po wojnie przy „Kulturze", w ich starym domu w Maisons-Laffitte, przy avenue Cor-neille, czyli, jak mówiono, „na Korneju". Wówczas to kontakt między nimi się zacieśnił. Nigdy zbyt intymnie, bo Giedroyc jest z natury samotnikiem. Cest un homme ąue ne veut pas se Hvrer, A może nie potrafi? Ze zdziwieniem skonstatowałem - wspomina Zbyszewski - że pewien zaciekły upór stał się dominantą jego charakteru. Może był taki zawsze? Może dawniej maskow;ił się smutnym uśmiechem wielkich oczu O „Kulturze" - Wspomnienia i opinie, PULS, Londyn 1987. 16 Poprzednia siedziba Kultury w Maisons-Laffitte na ulicy Cornelle'a zza rzęs wschodniego królewicza z bajki? Teraz cały ten Giedroyc stał się suchy, rzeczowy, ponury, posępny. Stał się człowiekiem idei - a może obsesji? Jakiej? Nic kariery - odpowiada sam sobie Zbyszewski. I dalej - Giedroyc wywodzi się z rasy polskich ideologów wyrosłych na podłożu romantyzmu; wierzyli, że żarem wewnętrznym, że skoncentrowaniem wysiłków, że szlachetnością wyrzeczeń można bieg wypadków zmienić. Ale Giedroyc nie jest fanatykiem. Każe tylko wierzyć w „Kulturę". Jej linia może wydawać się zmienna, chaotyczna, zygzakowata. Wszystko jedno. Wyznawcy mają ją czytać nie jako pismo zajmujące, ale jako swego rodzaju .biblię. Pamiętam pierwszą kwaterę polową „Kultury" („na Korneju" właśnie) - wspomina Zbyszewski - starą ruderę z wieżyczką, balkonem, tarasem, oszkloną werandą, cały zły gust XIX wieku, który dzięki patynie starości nabrał romantycznego uroku, wdzięku czasów, które odeszły. Dookoła zapuszczony ogród, pokrzywy, którymi porosły klomby, sczerniałe murki, rozłożyste drzewa, gąszcz krzaków, opadające tynki przypominały polskie dworki. Ten dom, ten park był wyzwaniem naszemu stuleciu, by! jakby symbolem, że czas wolno zatrzymać. W domu ubogim i próchniejącym znajdowała się na prawo od wejścia biblioteka; i widok tych książek pieczołowicie zebranych, ponumerowanych, po katalogowanych, starannie odkurzonych, poukładanych na długich półkach aż po powałę - w tym dpmu^w. którym nic było Wyfóatu Dziennikarstwa i Nauk PoMyciujcl Uniwersytetu Warszawskiego Ul. Nowy Świat 69, 00446 (et. 2U-O3-81 w. 295, 296 17 Biblioteka i pokój redakcyjny w starym domu mebli, nie było opału, nie było nic - jeszcze zwiększa! poczucie wyzwania światu, epoce, życiu, jeszcze pogłębiał uczucie bezsensowności, jeszcze wyostrzał wrażenie zaczarowanego domostwa. Mieszkańcy domu odpowiadali ramom, w których się znaleźli. Żaden z nich zapewne nic był człowiekiem normalnym: wszyscy nigdy nie powinni znaleźć się pod jednym dachem, a znalazłszy się, nie powinni byli pod nim wytrzymać. Złudzenia, złudzenia... Przygarnięty przez Giedroycia mieszkam w bibliotece na dwa piętra wysokiej, śpię na polowym żelaznym łóżku, przykrytym wojskowymi kocami; w środku stoi piecyk żelazny, dymiący, przedpotopowy, z długą rurą z hlachy, która kręcąc się dochodzi do okna i opatulona starymi gazetami, przez nieszczelną szybę wyprowadza dym z pieca. Do lego piecyka zgrabiałymi rękami znoszę z piwniczki drwa, z trudem wciskam po jednym klocu, po czym pogrzebaczem poruszam żużle, rozniecam zamierający płomień, co za radość, gdy znowu buchnie! W trzech sweterkach, w kusym płaszczyku, z kocem na nogach, na kulawym krzesełku czy lam... Podobnie to samo otoczenie odbiera Czesław Miłosz*: ...Siedziałem w pokoju bibliotecznym, ciemnym od dymu moich papierosów* i karmionego węglowymi brykietami piecyka... Ów pierwszy * O „Kulturze" - Wspomnienia i opinie, PULS, Londyn 1987. » - - tt ¦- f.V/ ui-jt'.." - ¦ Wacław A. Zbyszewski dom „Kultury", wynajmowany przez nią przy avcnue Corneille, pavil-łon wielkiej brzydoty i niewygody, i chłód podparyskiej zimy, na który niezbyt pomagały pękate chaudieres ładowane węglem, i ta dzielnica ciągnących się kilometrami kasztanowych alej, zwały suchych liści, i razem coś z dziewiętnastego wieku w Twerze czy w Sarajewie... Ktokolwiek wspomina stary „Kornej" - a gościnność była tu Zawsze wielka, więc i przygarniętych dużo - wspomina w pierwszym rzędzie niewygody rozpadającej się rudery. Tylko nie oni, stali mieszkańcy. Nie widzieli tego. Na myśl by im nie przyszło Zmieniać miejsce zamieszkania. Książki były? Były. Archiwum rosło? Rosło. Artykuły nadchodziły? Nadchodziły. Więc czegóż chcieć więcej?! Dopiero wymówienie zmusiło ich do rozejrzenia się za nowym lokum. Nadarzyło się w dzielnicy młodszej, nijakiej, zupełnie pozbawionej, malowniczej patyny historii, co dla nich nie miało żadnego znaczenia. Powróćmy na moment do starego otoczenia. Zbyszewski, zamiłowany „gid" i szperacz, nazywa całą tę dzielnicę Parkiem, dawnym ogrodem Zamku, zbudowanego jeszcze za Ludwika XIV przez markiza de Maisons (monumentalna 19 sylweta tej budowli miga skosem, jak się jedzie pociągiem). Potem własność różnych grandów, z hrabią d'Artois, późniejszym Karolem X włącznie, potem apanaże marszałka Lannes, darowane mu przez Napoleona, a wreszcie własność bankiera Filipa Laffitte'a, który własne nazwisko dodał do prastarej nazwy Ma-isons sur Seine. Fortuny wielkich finansistów nigdy nie są trwafe, więc już w końcu XIX wieku potomkowie miliardera sprzedali państwu Zamek (mieści się tam marne muzeum). Zbyszewski szedł do miasteczka długą aleją, znaczoną willami bogatej burżuazji de la belle epoąue, ale wyrwy w płotach, nie domalowane sztachety, zapuszczone dróżki świadczyły o przewrotach socjalnych i majątkowych w burzliwym XX wieku. I tak już tam zostało do dziś. Kolacje „na Korncju". U głowy stołu Jerzy - pisze Zbyszewski -już nie genialne dziecko, już nie obiecujący młodzieniec, ale człowiek przedwcześnie posiwiały, trochę celebrujący patriarcha, raczej z wyrazem zbolaiym, często kraczącym. Brwi mu się straszyły, warz boleśnie wykrzywiała i cedził przez zęby: „Po tej ostatniej podwyżce papieru już naprawdę nie wiem, czy potrafimy wydać następny numer". Na tę wieść cisza grobowa zalegała ubogą kuchenkę, aż Zygmunt Hertz przerywał ten nastrój apokalipsy opowiadaniem siarych kawałów - z taaką brodą... Gdyby mnie dziś zapytano, co było ważniejsze: czy zawartość ..Kultury", czy te skromniutkie agapy, tubym bez wahania powiedział, że to drugie - stwierdza Zbyszewski. - Dlaczego? Bo to właśnie poczucie posłannictwa, jakie oni mieli, czyni ludzi interesującymi. Żadne inne zajęcia nie mogą dawać tej promieniującej atrakcji, jaką daje wola wpływania na losy jakiejś części ludzkości. (Tu dopowiadam narratorowi, że ta wola wpływania nazywa się potocznie „polityką" - EB). Jeżeli pod bokiem Paryża - kontynuuje Zbyszewski, który określa się jako osoba nie gardząca posiadaniem i prestiżem - Gicdroye i jego ekipa wyrzekają się aula, teatru, kuchni, pięknych rzeczy i wpływowych stosunków po to, żeby wydać jeszcze jedną książkę, by udzielić gościny jeszcze jednemu biedakowi z kraju - to takie ofiaiy byłyby niemożliwe, byłyby zwyrodnieniem, gdyby nie podejmowano ich w przekonaniu, że się w ten sposób służy Sprawie. Zapamiętany przez Zbyszewskiego obraz: Zygmunt Hertz pchający dzień w dzień, niczym rykszarz, taczkę wypełnioną po 20 brzegi paczkami tomów do wysyłki. Nigdy z tą swoją łączką nie ustawał, jak polscy zesłańcy w kopalniach... Zbyszewski podnosi jeszcze jedną cechę „Kultury" - niezależność. Dzięki niej Giedroyc zdołał zachować dla siebie i swego pisma własne, indywidualne oblicze, mimo że zapełnione tekstami ludzi o różnorodnych poglądach i temperamentach. Niezależność nie wyklucza klanowości. Zbyszewski członków „Kulturowego" klanu określa mianem fideles, zaufanych, i mówi, że podział ten jest bardzo wyczuwalny'" -----_, Jest. W pełni to potwierdzam.-Nie wynika jednak ze snobizmu środowiskowego, nie z hierarchii towarzyskiej czy nawet intelektualnej, ale z jakiegoś czysto emocjonalnego „zaliczenia" L człowieka. Działają tu dwie siły: wybór pani Zofii - z wiekiem U coraz bardziej sję liczący - i wrodzona "cMmefyczndŚC Jerzego eia/ który pod wpływem impulsu raz się zapala do ko- goś, raz gaśnie w zapałach. I jedno, i drugie potrafi pokazać bardzo wyczuwalnie. Subtelny sposób, w jaki to robi, jeszcze tę wyczuwalność potęguje. /' Zbyszewskf"pisze, że sam nigdy nie poczuł się w pełni zali- .' czefly-do-głena-^d^es.^róczywiście też nie. Za każdym razem, gdy potem jeździłam do „Kultury", towarzyszył mi ów szmerek niepokoju, jak zostanę przyjęta. Bo serdeczny, zapraszający ton listu, nawet sprzed tygodnia, wcale nie musiał mieć swojej ciągłości. Jedno trzeba dodać. Gdy nad tekstem siada Redaktor, to Jerzy Giedroyc, ze swoimi zmiennymi „drgnieniami duszy" - milknie. Liczy się iylko słowo, które ma wejść do pisma. ^Konstanty Jeleński, w tym samym co Zbyszewski tomie Wspomnień, porusza jeszcze jedną cechę KiiPi _._- . . .- —^^^^ Mimo że poglądy Giedroycia były i są nieposzlakowanie demo-atyczne i liberalne, to jednak trzeba stwierdzić, że zachowywał się on zawsze w odniesieniu do pisma jak stuprocentowy autokraa. Żaden z członków zespołu nie znal nigdy nawet spisu treści następnego numeru, sprawy najlepiej zachowanej w tajemnicy. Jestem przekonany, że Giedroyc nadal cierpi nad tym, że co najmniej jedna osoba musi, choćby w drukarni, poznać tę tajemnicę. Nie zmienia to postaci rzeczy, 21 że niezwykła pasja [ego człowieka wyzutego z wszelkiej ambicji osobistej, lecz zdecydowanego wywrzeć wpływ na losy swego kraju, na losy całej Europy Wschodniej (a chyba i na losy całego świata), stanowiła silę sprawczą potężniejszą od wszelkiego wysiłku zbiorowego... i I jeszcze jedno: kto zetknął się z Giedroyciem, zapamiętuje przede wszystkim oczy. Stanisław Vincenz w liście do Kazimierza Wierzyńskiego (1954): „...bardzo lubię Giedroycia za kombinację jego dziewczęcych oczu, które stara się pokryć skórzanym obliczem..." Trudno o lepsze ujęcie charakteru przejawiającego się w wyrazie twarzy. Podróż pierwsza Wrzesień 1991. Jadę do Paryża, przyzwana przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, pisarza związanego z „Kulturą" od początku. Mieszka w Neapolu, ale cztery razy w roku przez miesiąc pracuje w Maisons-Laffitte. Zajmuje wtedy mały domek na końcu ogrodu i ślęczy nad maszynopisami wierszy, nowel i powieści, jakie ludzie zsyłają tu z całego świata do oceny i druku. Poświęca mi dwa popołudnia na rozmowę o generale Andersie; był jego żołnierzem. Nie taję, że bardziej niż osoba Andersa interesuje mnie gospodarz domu, czyli Jerzy Giedroyc, oraz cała „Kultura". Nigdy tu nie byłam. Nie z powodu lęku o własną skórę. Z kompleksu niższości. „Kultura" to był d!a mnie niedosiężny Parnas. Za wysokie progi. Toteż leraz korzystam zwyczajnie z pretekstu, żeby je przekroczyć. Wiem, że obaj, Giedroyc i Herling, chętnie będą mówić o dowódcy II Korpusu, bo mają go, zwłaszcza po latach, we wdzięcznej pamięci. Ten ich motyw jest moim wprowadzeniem. Z Etoile „biorę" więc szybką kolej podmiejską RER, aby za kilkanaście minut, zostawiając za sobą podziemny tunel, masyw dzielnicy Defence i sielskie zawijasy Sekwany, wysiąść na stacji Maisons-Laffitte. Nieco tu chłodniej niż w Paryżu, wilgotniej. Reportaż z tej wizyty opublikowałam w „Tygodniku Powszechnym" (nr 45/91). Tu podaję go w skróconej wersji: Nie wycelowałam. Jestem godzinę za wcześnie na stacji. Spędzam ją w kafejce na rogu. Potem, główną ulicą, cały czas lekko pod górę. Podmiejskość; przykurzone wille zasnute wątłą, usychającą zielenią jesieni. Dom pod numerem 91 Avenue de Poissy jest 22 23 ¦ i -"¦ '¦'(¦¦¦'¦::.¦!¦ ¦ ¦ ¦ • KH.I*HH5O *w, U..1M. Okładka i strona tytułowa, A. Mickiewicz, Księgi Narodu Polskiego i Polskiego, Rzym 1946 ' jednak jakby inny, eksterytorialny. Za wysokim parkanem. Przyciąga tajemniczością. To jest nowy dom „Kultury", choć też już starawy, lecz znacznie okazalszy od poprzedniego. Jerzy Giedroyc w słonecznym pokoju; werandowatym, przeszklonym, przy biurku, które stoi na środku. Wyprostowany; ciężkie powieki opuszczone na tekst; w ręce papieros, na szyi fular. Józef Czapski u siebie na górze; już nie schodzi, ale na schodach portrety jego pędzla jakby znaczą drogę do pracowni autora... Rozpoznaję wpierw Kisiela. Potem jest Herling, Hłasko, i "Zygmunt Herlz z charakterystycznym wymachem ręki, Giedroyc, L-Mrozek, Łobodowski... -- ' Do jadalni, gdzie przysiadam z panią Zofią Hertzową, co chwila ktoś wpada; praca przy otwartej kurtynie, rejwach. Właśnie zamyka się numer. W całym swoim istnieniu „Kultura" spóźniła się tylko raz, w roku 1968, kiedy Paryż ogarnęła rewolta młodych i strajk powszechny. Gdy rozmawiamy, ulubieniec domu, spaniel Fax, poddaje mnie na pr-zemian karesom i atakom agresji, wobec których domownicy są bezradni. Panuje opinia, że to zwierzę zmoże ich prędzej niż życie. 24 lipoo Tajnego Hr .2C ICiS i/JiTY ozef Jztpbu '(g;':i:l-i. ;t^; . .^-¦i^ie t.yir I".'/!.'' li^."T-rr-1: V - por. HUniA-Hj-.-M fuaeib z uddz -Prop - 1 Kult. & ,P .IV .redaktora cnJpoflle&zialneED "Typodnika A ,T."I."Orzsi Blaty" - l^-ćnJo-ytyTR ereszteDi domowym za to, v.e u^ieścit w tyfcdnlku bezporre dnlo -oo ZK-ei^sItleJ bitwie n H-[;AS?TNC, artylmt, at .strz .ET7-1AT0KICZA n IIBIA- CASSITO", który « tendenoy.^j-ri 1 fnts-yn.-m Eestehlpiriu faKtah starał sią unrłejezy<j krwit*;- łi; sltp]( ioł-nie rzy eate^o Korouau w bltwis o H.CASSINO, a tym a&i&ym pnt.rednlo zr.aczenle tej blthy dln sprawy polEikieJ w obecrej cłswill, o'- Fpor .aiErfiCYC Józefa z OSSE.Prop. SKult.A.r.ll. - 14--"nloiiym arebz-zeoi unpowym sa to, ź« Jai:o odnowieizia]uy dzef ^yflai^nlctw ło^ekułjyc^ Biura Frop. i Kultury A T-W. zezwolił rta UTiJeszcza nie V. "Tyro^niku A.P.W.OHZEŁ BUii!" artykułu st .stru .BIEIATCKI CZA " X1LIA- CASSITC", Jeko artyjrału szkód lii; er o i tendetscyj-nepo, który wwotat zdziwienie 1 o!jul'-enle ł.otr.iPrnJ' 2 Korru-eu . Początek kary dla HyżeJ * Tienlanych z ćnien ulcozB' nia slc roKi;a2u. / SFOOTCtiSKI li/e roz&zielnifctf Pozh .Tł:Jny(jh Korpusu ud 1 .dz .^ - da 27 ,oran Łaza Korpusu Rozkaz z dnia 19 VI1944 roku nakładający areszt na Jerzego Gicdroyda Idea Członkowie-założyciele są zgodni, że po Jałcie, a nawet już po Teheranie mieli pewność, iż zaniosło się na dłużej i że wobec tego musi powstać na Zachodzie silny ośrodek myśli polskiej, skupiający ludzi pióra i przygotowujący grunt pod przyszłą niepodległość. Chodziło o coś innego niż powielanie instytucjonalnych form państwowych, które na emigracji prędzej czy później muszą ulec degeneracji. Pierwszą pozycją powołanego jeszcze w Rzymie Instytutu Literackiego były symbolicznie Księgi Pielgrzymstwa, Wstęp do pierwszego numeru określał cel: dotarcie do czytelników w kraju i utwierdzenie ich, że warlości, które są im bliskie, nie zawaliły się pod obuchem nagiej siły. 25 Gen. Dyw. W. ANDERS. 1, HILL STREET, LONDON, W.1. Dnia 22 kwietnia 49. Drogi Panie Poruczniku, W dniu Patrona Pana przesyłam moje serdeczne i nalepaze życzenia wszelkiej pomyślności n Swojej pracy kulturalnej i w życiu osobistym1. Łączę żołnierski uścisk dłoni. Paryż. Życzenia imieninowe przesłane przez gen. Władysława Andersa 3e-. rzemu Giedroyciowi ¦, Za co s Pierwszy krok zrobiono za pożyczkę z Funduszu Wojskowego; dopomógł ówczesny szef sztabu II Korpusu, generał Wi- Sniowski, i jeszcze dorzucił od siebie w formie dotacji sto funtów w złocie. Pożyczkę spłacili co do grosza——____________«__ i^pClCkie^kćwaJa^d^awjia,. ^Zalążkiem tego, co później) \ przybrało postać „Kultury", były wydawnictwa i prasa wojskowa! . w czasie wojny na Bliskim Wschodzie i we Włoszech. Organ II\ ..' Korpusu, „Orzeł Biały", powstały z inspiracji Jerzego Giedroy- \ cia, przeżywał wtedy swój złoty wiek. Żołnierze czekali na każdy numer, podawali go sobie w namiotach z rąk do rąk. Był wojowniczy i niezależny. Krytykował zarówno Sowietów, jak i zachodnich "aliantów. 30 maja 1943 roku ukazał się artykuł pt. Sprawa Michaj-z białymi plamami. W t^n_sjgosóh-po-ł^z-pierwszy-'drfa ac 03>te,aiigidd^jcenzurjCQdtą^^ ,Ojle" jxa,UiabjLjXonfiskowano krytykę „potężnego sojusznika", nawet artykuł o dzieciach ewakuowanych z ZSRR. Działała też cenzura własna. Po bitwie pod Monte Cassino, gdy na Andersa spływał deszcz pochwał i orderów, „Orzeł Biały" zamieścił artykuł pióra Jana Bielatowicza, zrównujący zasługi żołnierskie bitwy cassińskiej i bitwy pod Tobrukiem. „Cmentarz Tobruku i cmentarz Cassino są świadectwem tego samego męstwa i tej samej ofiary" - utrzymywał autor. Odpowiedzialny za zamieszczenie tego tekstu podporucznik Jerzy Giedroyc dosta! wówczas od dowódcy dwa tygodnie paki! Przechowuje rozkaz w tej sprawie razem z późniejszymi o kilka lat życzeniami imieninowymi od generała Andersa. Nigdy nie uważał się za żołnierza w dosłownym sensie, więc nie ma do niego żalu. Przeciwnie, uważa, że jak na wojskowego, Anders był jak mało kto uwrażliwiony na sprawy kultury w najszerszym sensie. W tym czasie do polskiej prasy wojskowej pisywały najlepsze pióra. Szkice fachowe pułkownika Janusza Gaładyka (czekał go niewesoły los po powrocie do kraju) Anglicy kazali sobie tłumaczyć ze względu na ich przenikliwość. Tuż po wojnie odezwał się do „Orła" Tadeusz Borowski; Gałczyński z Niemiec nadsyłał wiersze, z Pieśnią o fladze na czele; zapowiedział powieść w odcinkach, pt. 999 nieślubnych dzieci. Nie zdążył. Regularnie przychodził do redakcji z tekstami Gustaw Morcinek; sztywny, z te-czuszką pod pachą. Któregoś dnia nie przyszedł o oznaczonej godzinie. Wrócił do Polski. Niebawem wszyscy się rozsypali po krańcach świata. Prócz nich. Dowiaduję się o tym wszystkim, krążąc po pokojach dużego domu i w domku, na pięterku, u Gustawa Herlinga. _ 26 Po wojnie wszystko we Włoszech można było kupić za bezcen. Kupili więc pierwszorzędną drukarnię Oggi. Jednakże Włochy, jako siedziba zamierzonej placówki, nie były dobre; było to, za przeproszeniem, zadupie Europy, poczta docierała tutaj z ogromnym opóźnieniem, a przecież musieli być na najbliższej linii kontaktowej z krajem. Sprzedali więc drukarnię z zyskiem i ruszyli do Francji, gdzie w Maisons-Laffitte ulokowało się już wcześniej rodzeństwo Czapskkh; doszlusowali do nich i to byl początek ich „Lafitu". „Prawdziwy skok w ciemność" - powie Giedroyc. Przeżyli lata chude. Na początku pobierali jeszcze wojskowe deputaty w postaci puszek z kornbifem, ale po ostatecznej demobilizacji i to się skończyło. Wszystko robili sami. Dom, stół, kolportaż; Giedroyc dużo pracował w ogrodzie, i to byl jedyny relaks, przy różach... Cały wysiłek szedł na pismo. Maszynistkę na pół etatu zgodzono dopiero w roku 1960. Do tego czasu pani Zofia Hertz przepisywała, sprzątała, gotowała. Bieda była, po prostu. Przepowiadano im szybki upadek. Za co będziecie żyć i kto was będzie abonować, pytano. Gdy pani Zofia pojechała kiedyś do Londynu, na złość powiedziała w Ognisku, że mieszkają w pałacu, a do Paryża dojeżdżają autem z szoferem. „Z szoferem? A jakim?" „Murzynem". Odzew Odzewu nie było. Spodziewali się, że tradycja Wielkiej Emigracji nakaże przynajmniej trochę szacunku i zrozumienia, ale było to złudzenie. „Nawet dobrzy koledzy sprzed wojny traktowali nas jak żywe trupy" - mówi Herling-Grudziński. Ponadto kto wówczas dostawał paszport? Do „Kultury" zaglądali więc ludzie „establishmentu": paxowcy, pewien pupił Brystypierowej, fala asekurantów z Koźniewskim na czele, który nawet odważnie przyjeżdżał na miejsce. Inni się bali, więc Giedroyc spokojnie umawiał ich w kafejce na stacji St. Lazare w Paryżu, dokąd wówczas dochodził pociąg z Maisons; nie chciał tracić czasu na zbędne szwendanie się po mieście. Sztuczne płuco Jednego nie mieli - zwątpienia. Nie pojawiło się pytanie, czyby nie zrezygnować. Giedroyc mówi, że to współpracownicy 28 utwierdzali go w trwaniu, oni mówią - że to jego niezłomność. Nazwa „Książę" funkcjonowała bardziej jako cecha charakteru niż tytuł. Herling: - To, że pisarze przebywający na obczyźnie nie żyli w emigracyjnej próżni, było jego dziełem. Dostojewski powiedział kiedyś: wyszliśmy wszyscy spod Gogoiowskiego Płaszcza; na emigracji przeszliśmy wszyscy przez Giedroyciową „Kulturę". I dalej: - Nie wiem, czyby pani ze mną dzisiaj rozmawiała, gdyby nie moje przyjazdy tutaj. To była wyspa, zakon, kibuc, jeśli pani woli... Czas, jaki tu spędzał, był przez długie lata jego sztucznym płucem w zaczadzonych komunizmem Włoszech. Uważano go tam niemal za faszystę. Togliatti powtykał swoich sympatyków wszędzie, do radia i telewizji. Gdyby nie znalazł przyjaciół w osobach Silone i Chiaromonie, gdyby Spadolini nie zaprosił go do współpracy w „Corriere delia Sera", to byłby zupełnie trędowaty. Tak jak Miłosza intelektualiści francuscy uznali za trędowatego dlatego, że wyrzekł się komunizmu. Inny świat, jedno z pierwszych i na pewno jedno z najlepszych opisanie świata sowieckich łagrów, ludzie Zachodu brali do ręki z uprzedzeniem, że pisane jest stronniczo; nie chciano uznać niewygodnej prawdy. Lata tłuste — Zaczęły się dla „Kultury" już przed 1956 rokiem. Pojawiły się teksty z kraju, goście i wyznawcy. Do siołu, bywało, siadało i po<7 dwadzieścia osób. Na Międzynarodowych Targach Książki we A \Frankfurcie (jedyne, na dobrą sprawę, podróże, jakie Giedroyc przedsiębrał) ich stoisko było najbardziej oblegane spośród wydawnictw opozycyjnych Europy Wschodniej. Stać ich było, żeby zapraszaćTmłycJi na zwyczajowe kolacje. Pismo rosło. Przecieranie oczu Dla krajowców związki z „Kulturą" stały się jakby pasowaniem na wolnego Polaka. Do popularności pisma przyczynił się dodatkowo proces „taterników". Ludzi, którzy przemycali je przez góry. Oni jeszcze odsiedzieli swoje, ale wkrótce przestano za „Kulturę" sadzać, natomiast zohydzano ją, podobnie jak RWE, w mediach, co tylko zwiększało renomę. Polacy siadywali przed telewizorami, zacierając ręce: „Posłuchajmy, jakie . jeszcze świństwo im przypięto..." Czytano „Kulturę" na przekór; latała z rąk do rąk; kto mógł, starał się o dostęp do bibliotecznych prohibitów, gdzie ją trzymano. Dla większości było to przecieranie oczu. Uczono się, jak być suwerennym myślowo, jak stawiać pierwsze kroki w oporze. Publicyści „Kultury" po wizjonerski] wytyczali przyszłe szlaki stosunków z sąsiadami, całej polityki zagranicznej, ignorując status quo jako stan caikowicie przejściowy. Było to porywające, nie tylko uczuciowo, ale jako lekcja wyobraźni państwowej, dla wielu dotąd nie znana. Komuna chciała, żebyśmy byli jak dzieci, oni uczyli nas dorosłości. Wracając z Zachodu do siebie, za kraty, pragnęliśmy zabrać ze sobą trochę tego ducha, dlatego upychaliśmy walizy i plecaki paryską „bibułą". Pamiętam, kiedyś aż fruwało na ciasnych ladach Okęcia od kolorowych okładek pisma i charakterystycznych, płócienno-sza-rych tomów Instytutu. Celnicy bezceremonialnie rekwirowali to wszystko, nie tając, że po to, by sobie poczytać. Pismo szło w lud. Żaden Gandhyzm! .--'W stanie wojennym i potem, w czasie „martwej dekady", ' „Kultura" masowo drukowała wybitniejsze artykuły przemycane z kraju. Stawiała nie na bierny, ale na czynny opór. Powoływała się w tym na klasyków - Rousseau do Polaków: „Połknięto was, nie dajcie się strawić"; Słonimski: „Nie bierz się w polityce do gry w szachy z biegłymi w grze w dupaka"; Herling: „Pamiętaj, że przeciwnika rozbestwia gandhyzm i anielskość!" Zespół w Maisons-Laffitte denerwowało nasze słynne oczekiwanie na dialog. Herling nazwał je „czekaniem na Godota"; parafrazował Galczyńskiego: „Dialogu, dialogu, do ciebie uciekamy się w potrzebie... Dialog milczy". Jest to już historia. Przytaczam ją nie po to, żeby komentować, ale dlatego, że radykalizm „Kultury" i twarde wymagania są jej cechą stałą i rzutują na dzisiejszą postawę.-———^^ Własna pieczęć ^x Za wolności „Kultura" nie upadła, co stało się losem prawie wszystkich pism podziemnych. Przeciwnie, zachowała swoją tożsamość, nośność i pozycję czytelniczą. Poszukiwano-jej jako swoistej poprawki, komentarza do tego, co działo się i co pisano w kraju. W pierwszym okresie wolności jej kopie szły jak woda u ulicznych bukinistów. Tajemnicą powodzenia była własna pieczęć. Rzecz trudna do zdefiniowania, polegająca na odwadze w stawianiu problemów i bezceremonialności w ich głoszeniu. Dystans geograficzny, przy jednoczesnym śledzeniu jak przez lupę zjawisk w kraju, da-i im szansę-lepszej. Optyki, niż my mamy na miejscu, uwikłani. Oni uwikłani nie są. Żaden koniunkturalizm, żadne skrępowanie polityczne czy iowarzyskie nie płoszy ich myśli i sądów. To, co uderza, i to, co potem zostaje w pamięci, to czystość ideowa tych ludzi. Prawdziwa pociecha w czasach prodnln-ji fyrK(łWf;ó.w I"'li-tycaiiydr; nad czym nie wiadomo - czy zaśmiać się, czy zapłakać. Giedroyc i Herling, osobowości tak różne, są zgodni w opinii co do podstawowych zagadnień kraju. Herling. Rozmowa w małym domku „Lafitu". Spartańska surowoSć; dwa wieszaki służące za szafę; wszędzie kartonowe teczki z maszynopisami... Urodzony przed z górą siedemdziesięciu laty w Kielcach; ojciec miał mały młyn pod Suchedniowem. Na warszawskiej polonistyce wiąże się z młodzieżą z kręgu SD. Drukuje w „Orce na Ugorze"; pisze entuzjastyczny szkic o książce Konińskiego Pisarze ludowi. Jak na dziewiętnastolatka, pisze dużo i z niezwykłą powagą. Lewicuje. W Kole Polonistów organizuje wieczór młodych poetów, wygłasza zagajenie o Miłoszu... Ma go w oczach, jak nastroszony siedzi w pierwszym rzędzie... Zaraz na początku okupacji, z kolegami, do których należy i Jan Strzelecki, zakłada tajną organizację. WII Korpusie, do którego dociera po golgocie zesłania, nie daje się wyreklamować do „Oświatówki"; chce się bić; dostaje Virtuti za Monte Cassino. Giedroyc, prawie o piętnaście lat starszy, odwrotnie: gdy w tymże Korpusie karnie (za niezależność myśli) odsunięto go od wydawnictw i próbowano zeń zrobić czołgistę, stara się wrócić do pracy w czasopismach. Nie ma wątpliwości, że na tym polu jest snajperem celniejszym niż przy działku. Obaj dzisiejszą sytuację polską widzą w czarnych barwach. Ich słowa są gorzkie. Gorycz obejmuje i własne rachuby. Oni, tacy wizjonerscy, nie przewidzieli, że elity nie dorosną do warunków wolności. Wyrzucają z siebie słowa pełne zdziwienia i zawodu... Przyjechałam tu, żeby rozmawiać o ich wojennej przeszłości, a>L nie ma tak dziś między Polakami, żeby rozmowa nie zeszła 31 na aktualia. Z tego, co słyszę, najsilniej zachowuję w pamięci ton i postawę moich rozmówców. Są wolni od wewnętrznej cenzury, od sznurowania ust zakazem układów i taktycznych rozgrywek, tak obciążających naszą publicystykę. Dla dziennikarza słuchanie ich jest prawdziwą rozkoszą, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadza, czy nie. Co mnie boli Herling z rumieńcem wstydu czytuje w prasie francuskiej artykuły w rodzaju: „Czego ci Polacy chcieli? Bili się o wolność, mają ją i nie umieją z niej korzystać". Rzeczywistość, jaką w Polsce zobaczy}, rumieniec ten potęguje. Upokorzyła go wręcz obojętność ludzka na to, co było przecież cudem. Za ten stan umysłów wini rządzących, którzy nazbyt często zarzuty pod swoim adresem odpierają rzekomym populizmem mas. A sami błądzą. Weźmy przykład Wałęsy. Najpierw długo wynoszono go pod niebiosa; pamięta, jak kiedyś wyraził się o nim krytycznie w obecności Geremka, a ten spojrzał na niego tak, jakby mu obraził żonę. A potem, gdy Wałęsa wyznaczył Mazowieckiego na premiera, puszczono go samopas. Karygodna bezmyślność. Wałęsę uważa za genialnego prowodyra z dziecięcych zabaw w gangi, który sprawdza się w jednorazowych podbramkowych sytuacjach. Sprawą osobną, bardzo osobistą, jest Adam Michnik. Gdy o tym mówi, to jakby dotykał rany. Spotkanie przed laty było dla niego przeżyciem, jakby powtórzona własna młodość. Mieszkał z nimi w „Laficie" między więzieniami, był ich duchowym synem, wcielał to, co było ich ideą. Ile przegadanych nocy, ile wypitych wspólnie butelek whisky... Obecna, delikatnie mówiąc, bardziej niż „przebaczająca" postawa Mtchnika przecina dawne zrozumienie. Nie, to nie jest kwestia nietolerancji wobec czyichś sentymentów. Michnik nie powinien zapominać, że na niego zwrócone są oczy, że jest osobą opiniotwórczą. Czy trzeba było z Jaruzelskim pić publicznie bruderszaft...? Wielka fuszerka Słowa Giedroycia odbieram jako dramatyczne wołanie na alarm. - Tracimy bezprecedensową okazję odegrania roli w Europie Środkowej. Gubimy ją przez zaniedbywanie małych narodów przy uniżonym stosunku do supermocarstw. Bezsens rozpodró-żowania władzy na koszt budżetu państwa; zachowywanie się jak dzieci, które dorwały się do zabawek, doskonale widoczne z perspektywy Paryża. „Łukaszewski pani powie..." Francuzi płacili za każdego Polaka podczas polskiej wizyty oficjalnej. Ambasador pod naciskami Warszawy wyżebrał dodatkowych czterdzieści osób. Przyjechało grubo więcej. Francuzi się zbuntowali, bo oni umieją liczyć. A nasza kasa zapłaciła bez mrugnięcia. Rozbestwienie, gdzie pani tknie. To rosnące przywiązanie do luksusu na państwowych posadach... Było i przed wojną, ale nie w takiej skali. Facel dostawał, na przykład, notariat za legiony, jakąś radę nadzorczą, działkę minimalną, jak Piłsudski Pikieliszki. Niewyobrażalna rzecz, żeby będąc w rządzie, poprawiać sobie warunki mieszkaniowe. Prystor, Sławek czy jego minister, Roman, płacili komorne ze swoich pensji; wynajmowali to, na co ich było stać. - Krytykuje pan stale naszą politykę wschodnią, ale czy przed wojną mieliśmy lepszą? Polonizowaliśmy na siłę mniejszości, osadzając na Kresach ludzi z Polski centralnej - mówię. - Nic z tego nie wychodziło. Bo taki legun brał sobie czar-nobrewą mołodycię, a nie krótkonogą Mazowiankę, i dzieci, po matce, mówiły po ukraińsku. Generalnie, bo były wyjątki, Polacy w swojej masie wsiąkali w ludność miejscową. Niech pani weźmie zesłańców powstań, zniszczeni... Mianem „katastrofy" Giedroyc nazywa parę spraw: GRUBA KRESKA - trzeba zrobić bilans szkód komunistycznych, żeby wreszcie przestać zwalać jeden na drugiego. Ale może to dotyczyć jedynie przypadków jawnej przestępczości; REPRYWATYZACJA - de facto, nie do przeprowadzenia; więc zostawić, jak jest, to, co przeprowadzono zgodnie z prawem PRL; uszanować jedynie prawowitego właściciela tablicą; HANDEL Z ROSJĄ - szukać czujnie i bez ustanku nadarzających się nowych punktów zahaczenia; WARSZAWA-zlikwidować gminy, w których miasto zginie. Zrobić zarząd komisaryczny. Starzyński był nie tylko bohaterskim obrońcą, ale i żelaznym administratorem. Tę zasługę się pomija, a właśnie dziś powinna być wywyższona. Uważa, że przy oznakach ożywienia ogarnęła nas chochola niemoc. Widać to w zupełnej niemożności doprowadzania spraw 32 do końca. Szamoczemy się. Obawia się, że obecne pokolenie nie poradzi; nadzieja w najmłodszych. Patrzy na nich, jak tu przyjeżdżają w lecie dla zarobku. Pierwszorzędni. Całe szczęście, że bez etosu, Podtrzymuje decyzję o likwidacji pisma wraz z jego śmiercią. Nie ma w tym pychy. Pismo jest dziełem jednego człowieka. Gry-dzewskiemu zrobiono krzywdę, kontynuując „Wiadomości" po jego śmierci. Herling dopowiada: są pisma niezdolne do przeżycia swojego założyciela i redaktora. „Orzeł Biały" dogorywał przez czterdzieści lat pod tlenowym namiotem. Przychodzi wiadomość o śmierci Stefana Kisielewskiego. Zespół „Kultury" dzwoni do Paryża, do pallotynów, z prośbą o mszę za jego duszę w dniu warszawskiego pogrzebu - przyjeżdżają w komplecie. Mimo wszystkich pesymizmów, jakie tu usłyszałam i przeżyłam, mimo że Fax ugryzł mnie w nogę i poszarpał sweter (przy-ziemność chadza w parze ze wzniosłością) - wychodzę z Ma-isons-Laifitte pokrzepiona. Po prostu dlatego, że oni są. Stare numery Przełom marca i kwietnia 1993. W Bibliotece Sejmowej (dolnej) wertuję numery „Buntu Młodych" i „Polityki". Przejęto je z archiwum KC PZPR. Z drukowanych tu tekstów wyłania się obraz II Rzeczpospolitej; diametralnie różny od obecnej. Choćby problematyka mniejszości. Była sprawą numer jeden w poiityce wewnętrznej; zaprzątała umysły, uwagę społeczną i działania administracji. Dziś nie istnieje. Jesteśmy przecież do obłędu jednolici etnicznie i jednolicie zsowietyzowani mentalnie.., Ze starych numerów gazety przebija Polska kresów wschodnich i zachodnich; Polska małych „żydowskich" miasteczek; Polska rodzących się buntów etnicznych i światopoglądowych; Polska uwikłana w arcytrudne problemy wewnętrzne, bez reformy rolnej, bez skutecznej polityki narodowościowej; Polska usiłująca sprostać polityce zagranicznej w grozie biorących ją w kleszcze dwu totalitaryzmów... „Jakże fatalna sytuacja - myślę - w porównaniu z tamtym, dzisiaj mamy sielankę..." Ale oto od wertowania kruchych, naderwanych stronic odrywa mnie nagły hałas za oknem. Stąd mam widok jak z loży na wewnętrzny kompleks zabudowań sejmowych. Właśnie idzie atak Samoobrony Leppera. Przełamali barierki policyjne od tyłu i wlewają się z dołu, od Górnośląskiej. Potrząsają widłami, na których zatknęli szkielety zwierząt rzeźnych z ochłapami świeżego jeszcze mięsa. Jedna z akcji tuż pod moim oknem: chłop uczepił się prętów poręczy i wyje wysokim tonem zarzynanej świni - zastanawiam się, czy podświadomie, czy świadomie naśladuje ten dźwięk. Policjanci usiłują go od- 34 35 czepić; kurtka ortalionowa podciąga się w górę, ukazując nagi brzuch z profilu... Oto Polska. Lepperowcy nabrali pożyczek inwestycyjnych i przehulali. Nie ma z czego spłacać, a zresztą - nie chcą. Sejm ma umorzyć i basta... „Miałeś, chamie, złoty róg", ale również: „Chłop żywemu nie przepuści", bo „Chłop potęgą jest..." Przychodzą na myśl powiedzonka starsze i nowsze. Jednak sejmu nie wzięli. Powrót do tektur sprzed pół wieku. Stronica pierwsza - tytuł: „Bunt Młodych". Dalej winieta: Niezależny Organ Młodej Inteligencji, Redaktor i wydawca: Jerzy Giedroyc. Adres: Szpitalna 1. Prenumerata roczna - 3 zł, pojedynczy egzemplarz - 20 gr, (potem - 10 gr). Powtarzające się reklamy: „Aparatura kąpielowo-natryskowa SKAUT. Wykonana w Polsce, z polskich materiałów i ręką polskiego robotnika". „Linie Lotnicze LOT - Warszawa-Lwów już codziennie". „Wódki zamkowe dobre i zdrowe". W każdym numerze na poczesnym miejscu - lista fundatorów (jak obecnie w „Kulturze"). Przy kartkowaniu rzucają się w oczy połacie białych cenzorskich plam. Numer 34, rok 1933. Wstępniak Aleksandra Bocheńskiego pt. Czerwienimy się za was, panowie... Wyławiam zdania: Sprawa ukraińska to termometr naszej głupoty. Generacje wychowane w niewoli nie wyobrażają sobie inaczej naszej polityki -jak kłamstwem, inaczej władzy-jak policjantem... Czechy mają 50% mniejszości, my - 30%. Czechy mają tyle samo Ukraińców co my, a jednak każdy szanujący sie. Ukrainiec może być dobrym obywatelem czeskim... Kwesti