Copyright © 1993 by Ewa Berberyusz & Wydawnictwo Marabut, 1994 Wydanie pierwsze Redakcja: Małgorzata Jaworska Korekta: Aleksandra Bednarska-Apa Indeks: Maria Kluźniak Wszystkie zdjęcia wykorzystane w książce pochodzą z domowego archiwum „Kultury" Wyboru zdjęć dokonała Ewa Berberyusz Opracowanie graficzne: Tomasz Bogusławski fcKA dratu Dziennikarstwa i y Uniwersytetu Warszawskiego Nowy Swttt 69, (MMM6 Warszawa Id. 2043-81 w. 29?, 296 ISBN 83-85893-13-X Biblioteka WDiNP UW 1098021764 Wydawnictwo MARABUT ul. Franciszka Hynka 71, 80-465 Gdańsk, te!. (0-58) 56-54-75 Skład: Maria Chojnicka Druk: Drukarnia Wydawnictw Naukowych SA. Łódź, ul. Żwirki 2 Jerzemu Timoszewiczowi, z wdzięcznością za to, że niewzruszenie zagrzewał mnie do dokonania tego reportażowego zapisu Ewa Berberyusz „... Niech Pani zrozumie, że ja żyję ciągle w różnych gorsetach i jak się rozluźni, to się rozsypię. I dlatego boję się Pani książki". Jerzy Giedroyc w liście do autorki z 15 listopada 1993 r. ¦ Dlaczego Na dobrą sprawę książkę o Maisons-Laffitte zaczęłam „pisać" w momencie, kiedy po raz pierwszy zobaczyłam Jerzego Giedroycia. Był piękny, spokojny wrzesień 1991 roku, ale rozmowa krótka, nerwowa; pamiętam, że zaciął mi się magnetofon, że podgryza! mnie Fax (ukochany „laficki" spaniel), że bałam się go kopnąć... Tematem spotkania był Władysław Anders, o którym zbierałam materiał do książki - lecz nie mogłam się na nim skoncentrować. Opanował mnie bezwiednie genius loci, rozglądałam się wokoło, żeby zapamiętać jak najwięcej, i pożałowałam, że nie mam ukrytej kamery, żeby wszystko sfotografować. Środki reportera są ubogie, a ja miałam pewność, że tu potrzeba - żeby odwołać się do przenośni muzycznej - pełnej orkiestracji, tak żeby prawidłowo uchwycić motyw główny i powracające refreny. Gdzieś, w tyle głowy, błąkała się myśl, że muszę tutaj wrócić, bo „mój" temat jest tu. W tym ni to dworku, ni cottagełu, ni willi w stylu angielskim, na francuskiej ziemi, z Polską w sercu. Wśród tych starzejących się ludzi, stających się powoli dla kraju pomnikami, czyli czymś przywoływanym od święta, gdy składa się rocz-nicowo kwiaty. A ja tymczasem czułam tu starość nie pomnikową, nie biedną, nie żałosną, ale hardą i twórczą. Starość, bez której młodość staje się czymś niepełnym, okaleczonym i bezpłodnym. Dlatego zafrapowali mnie właśnie oni. Nie kryję -jako wzór, żeby nie użyć wyświechtanego słowa „autorytet". Od początku czułam, że za parkanem posesji numer 91 Avenue de Poissy w Maisons-Laffitte Polskę bierze się na serio, jako wartość autonomiczną i nadrzędną wobec jakichkolwiek prywatnych ambicji, i że postawa ta została tutaj przez życie zweryfikowana. 9 Zawsze miałam kłopoty z polskością. Doznawałam co prawda ściśnięcia w gardle przy diwiękach hymnu, ale był to li tylko, dobrze wszystkim znany, odruch warunkowy. W sferze myśli, grzech powiedzieć, często przychodziło mi do głowy - po co istniejemy? My, to znaczy Polska, Polacy. Przecież od stuleci liczące się politycznie kraje europejskie uważają nas za zawadę, za urągowisko państwowości. Niezależnie od uczuć - przyznawałam im rację. Głównie dlatego, że byliśmy, że jesteśmy wciąż niepoprawni w niewyciąganiu wniosków z historii. Dziś powiedziałoby się, że jesteśmy niereformowalni, Wciąż ten sam tromtadracki infantylizm i narodowa mitomania w sferze polityki zagranicznej, a wewnątrz - co potwierdzały moje wieloletnie dziennikarskie obserwacje „na przestrzeni" ustrojów - wyłażąca wszystkimi porami prywata. Myśląc tak, czułam się Polką, niezdolną do wynarodowienia i przyjęcia postawy kosmopolitycznej. I to właśnie, ten mój „ból narodowej tożsamości", stało się motywem zainteresowania osobą Jerzego Giedroycia i ośrodkiem, jaki stworzył w Maisons-¦Laffitte. Intuicyjnie spodziewałam się tu znaleźć pomoc w rozwiązaniu swoich własnych problemów. I dlatego postanowiłam opisać „Lafit" i jego szefa. Jest to opis wyrywkowy, posługujący się różnymi technikami dziennikarskimi, służebny wobec rysunku postaci, a nie porządku faktów. Interesuje mnie żywy człowiek i żywi ludzie, z ich pobudkami i reakcjami, a nie solenna historia ich dzieła, do czego nie czuję się powołana. Zrobią to kompetentniej inni. Paryska „Kultura" weszła już do historii polskiej myśli politycznej i zostaje przez fachowców opisywana. Długo jeszcze pochylać się będą nad nią historycy, wymierzając jej sprawiedliwość. Ja przedstawiam tu obraz „na bieżąco", reporterski i bardzo osobisty. Sama takie lubię i po takie sięgam w literaturze faktu. Książka ta jest dla podobnie czujących. Dla ludzi, których łączą podobne wątpliwości i pewna tajemnicza nić w odbieraniu historii dziejącej się na ich oczach. Inni, którzy spodziewają się obiektywnego, uporządkowanego historycznego zapisu, niech jej w ogóle nie biorą do ręki. EWA BERBERYUSZ Warszawa, lato 1994 roku 10 Kto o tym wie Według Kroniki Litewskiej, spisanej na przełomie XV i XVI wieku, protoplastą rodu Jerzego Giedroycia był Giedrus, zmarły około roku 1300, brat wielkiego księcia Trojdena z litewskiej dynastii Kitaurusów, to jest Centaurów, stąd herb Giedroyciów -Hippocentaurus. Giedrus otrzymał terytorium w widłach rzeki Wilii i Świętej, na pomoc od Wilna, gdzie zbudował zamek Gie-droycie. Był czas, że ród ten rywalizował z powodzeniem z Jagiellonami, ale w trakcie centralizacji władzy książęcej, pod koniec XIV wieku, Giedroyciom pozostał już tylko tytuł honorowy kniaziów, czyli książąt. Jednak rodzina wydała wielu ludzi ważnych dla Litwy. Należy tu wymienić Melchiora Giedroycia (1536-1608), biskupa żmudzkiego {w ogóle biskupstwo żmudzkie przez stulecia pozostawało domeną rodziny, byli prekursorami szkolnictwa i literatury litewskiej), czy Romualda Giedroycia, organizatora armii litewskiej u boku Napoleona. A więc Jerzy Giedroyc to Litwin. „Książę na Maisons-Laf-fitte", twórca i Redaktor paryskiej „Kultury", jest Litwinem. Jeśli tak, to posłuchajmy, co ten Litwin pisze o sobie do Litwinów: „Otóż proszę, aby nie uważano mnie za spolonizowanego Litwina, którego za wszelką cenę należy z powrotem zlituanizo-wać. Jestem Polakiem i za Polaka się uważam. Litwa jest moją drugą ojczyzną, ale całe życie poświęciłem Polsce. Nie chcę ani 11 Ojciec Jerzego - Ignacy Giedroyc wyolbrzymiać, ani minimalizować swoich i mojej rodziny wysiłków w walce o niepodległość Litwy. Ale nazwisko Giedroyc jes; tak samo dobre jak Giedrailis. Święcimy wspólne zwycięstwo pod Grunwaldem - cytuję dalej Giedroycia - należy jednak pamiętać, że w roku 1399, w bitwie pod Workslą, zginął kwiat rycerstwa polskiego, wspomagając wielkiego księcia Witolda w walce z Tatarami..." Prócz iinii litewskiej istniała rosyjska linia Giedroyciów, typowe przenikanie rodzin kresowych. I tak jeden Giedroyc był 12 Matka- Franciszka ze Starzyckicb Gidroyciowa w Powstaniu Listopadowym po stronie polskiej, a jego rodzony brat - u Rosjan. Sam Jerzy zetknął się w dzieciństwie z kuzynem, który zosta! znanym sowieckim profesorem i akademikiem. Przelotnie go poznał, bo rodzina była prawosławna, a religia wtedy dzieliła. Znaczenie rodu i majątek Gieroyciów należą do przeszłości. Człowiekiem zamożnym był jeszcze pradziadek Jerzego; służy! w lejbgwardii i popełnił samobójstwo. Jak mówi pan Jerzy: „Po jego śmierci rada familijna rozpasku-dziła wszystko". Jerzy Giedroyc urodził się w 1906 roku w Mińsku Litewskim (nigdy nie nazywa go Białoruskim). W papierach emigracyjnych zmieniono mu miejsce urodzenia na Warszawę ze względów bezpieczeństwa. (Po II Wojnie pod dyktatem Stalina wszystko mogło się zdarzyć, nawet deportacja do Rosji). Natomiast kreseczkę nad końcowym „ć" przy nazwisku „zgubiono" za granicą dla wygody. Zresztą z punktu widzenia etymologii taka pisownia jest uprawomocnień a. Ojciec, Ignacy, był farmaceutą, bez własnej apteki; matka, Franciszka, z domu Starzycka, miała siedemnaście iat, gdy wydała go na świat, rzecz, jak twierdzi, wtedy zwyczajna. Do gimnazjum chodził początkowo w Mińsku, potem w Moskwie, a kończył u Zamoyskiego w Warszawie, dokąd po rewolucji przeniosła się rodzina. Mieszkali przy szpitalu Św. Łazarza, gdzie ojciec dostał pracę... 13 Dalej życiorys według jednej z wielu ankiet, jakie nadsyłano mu z kraju. Wypełniał je ze zwięzłością, w której nikt mu nie dorówna. 1929 - ukończenie prawa na Uniwersytecie Warszawskim. 1930-1931 - historia, z uwzględnieniem historii Ukrainy, też na UW. 1927-1929 - praca w Polskiej Agencji Telegraficznej (PAT). 1929-1935 - referent prasowy i parlamentarny w Ministerstwie Rolnictwa. 1935-1939 - naczelnik Wydziału Prezydialnego w Ministerstwie Przemysłu i Handlu. 1939-1940 (od września do listopada) - sekretarz osobisty ambasadora polskiego w Rumunii, Rogera Raczyńskiego. 1940 (listopad) - kierownik Wydziału Polskiego przy poselstwie chilijskim w Bukareszcie, które przejęło opiekę nad interesami polskimi po likwidacji ambasady RP. 1940 (grudzień) - usunięty z poselstwa chilijskiego, które -jak się okazało - współpracowało z gestapo. 1940-1941 (do marca) - współpraca z poselstwem angielskim w sprawach polskich. 1941-1943 - wyjazd z Bukaresztu do Stambułu i zgłoszenie się do służby wojskowej. Wyjazd do Palestyny, do Samodzielnej Brygady Strzelców Karpackich. Kampania Libijska, TiJbruk - w charakterze strzelca z cenzusem. Potem II Korpus generała Andersa, jako kierownik Wydziału Czasopism i Wydawnictw Wojskowych w Biurze Propagandy prowadzonym przez Józefa Czapskiego. 1944 - mianowany podporucznikiem czasu wojny. Przeniesiony do Centrum Wyszkolenia Broni Pancernej w Gallipoli (Włochy). 1945 - odkomenderowany do Ministerstwa Informacji rządu RP w Londynie na stanowsko dyrektora Departamentu Europejskiego. Po półrocznym pobycie w Londynie powrót do Rzymu, gdzie rozpoczyna organizowanie Instytutu Literackiego i czasopisma „Kultura". 1947 (jesień) - przeniesienie Instytutu z Rzymu do Maisons--Laffitte, Francja. 14 Praca pozau rzędowa: 1926-1927 - prezes korporacji „Patria" i Koła Międzykorpo-racyjnego w Warszawie. Praca w Dziale Zagranicznym Naczelnego Komitetu Akademickiego. Dorywcza współpraca z „Kurierem Warszawskim" i „Warszawianką". Kontakty z emigracją rosyjską (pismo „Za Swobodu" Dymitra Fiłozofowa i zebrania literackie „Domik w Kołomnie"), Luźny kontakt z „Verbum". 1928-1930 - udział w organizacji akademickiej Myśl Mocarstwowa. 1930-1939 - redaktor i wydawca dwutygodnika „Bunt Młodych", przekształconego później w tygodnik „Polityka", którego ostatni numer ukazał się z datą 4 września 1939 roku. Odznaczenia - Krzyż Kawalerski Korony Belgijskiej, Order Białej Gwiazdy (estoński), kawaler Legii Honorowej (francuskiej), Krzyż Oficerski Korony Rumuńskiej, doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, członek honorowy Polskiego Towarzystwa Historycznego. Za dziesięciolecie pracy państwowej w II Rzeczpospolitej - tak zwany grosik albo medalik. Odmowa przyjęcia Orła Białego w roku 1994. Dramaty zawarte w tych telegraficznych rubrykach są nie do ujęcia. Niektóre znajdą wyraz na stronicach tej książki. Skoro zaczęłam od litewskości Jerzego Giedroycia - otóż Litwinom mówi on tak: „Przestańmy się wzajemnie siebie bać. Ciągle istnieje na Litwie kompleks zagrożenia Polską. Stosunek do generała Żeli-gowskiego czy do Armii Krajowej to problem bardzo ciężki, ale zostawmy go historykom, bo to czas przeszły dokonany. Trzeba nam wreszcie napisać uczciwie historię stosunków polsko-litew-skich, nie zapominając o wkładzie Polaków do waszej niepodległości. Czyż nie jest w pewnym sensie ojcem współczesnej Litwy Kraszewski, i kto o tym wie...?" 15 W oczach starych przyjaciół Wacław Zbyszewski, przed wojną prowokujący publicysta, współpracownik również „Buntu Młodych", wyznaje, że wobec młodego Giedroycia miał stosunek pobłażliwy. Mimo że już wtedy ten bardzo miody człowiek prowadził ambitne pismo, jego roli politycznej nie traktował zbyt serio. Wydawał mu się wówczas miłym, zapalonym studencikiem. Nie podziela! też jego pasji do „sprawy ukraińskiej", jego namiętnego poszukiwania nowych talentów,'wiary w młodych, jego zeza na lewo, jego feblika dla postępowego frazesu... Gdyby mi powiedziano w 1939 roku - pisze w roku 1959* - że Giedroyc potrafi sobie stworzyć własną mocną platformę ca uchodźstwie, własne śroclki egzystencji, uniezależnić się od koniunktury, od czynników politycznych, nigdy bym w te przepowiednie nie uwierzył,. Jak on to zrobi!? Przeobrażenie Jerzego Giedroycia zauważył, gdy sam, jeszcze bez przydziału, przemieszkiwał zaraz po wojnie przy „Kulturze", w ich starym domu w Maisons-Laffitte, przy avenue Cor-neille, czyli, jak mówiono, „na Korneju". Wówczas to kontakt między nimi się zacieśnił. Nigdy zbyt intymnie, bo Giedroyc jest z natury samotnikiem. Cest un homme ąue ne veut pas se Hvrer, A może nie potrafi? Ze zdziwieniem skonstatowałem - wspomina Zbyszewski - że pewien zaciekły upór stał się dominantą jego charakteru. Może był taki zawsze? Może dawniej maskow;ił się smutnym uśmiechem wielkich oczu O „Kulturze" - Wspomnienia i opinie, PULS, Londyn 1987. 16 Poprzednia siedziba Kultury w Maisons-Laffitte na ulicy Cornelle'a zza rzęs wschodniego królewicza z bajki? Teraz cały ten Giedroyc stał się suchy, rzeczowy, ponury, posępny. Stał się człowiekiem idei - a może obsesji? Jakiej? Nic kariery - odpowiada sam sobie Zbyszewski. I dalej - Giedroyc wywodzi się z rasy polskich ideologów wyrosłych na podłożu romantyzmu; wierzyli, że żarem wewnętrznym, że skoncentrowaniem wysiłków, że szlachetnością wyrzeczeń można bieg wypadków zmienić. Ale Giedroyc nie jest fanatykiem. Każe tylko wierzyć w „Kulturę". Jej linia może wydawać się zmienna, chaotyczna, zygzakowata. Wszystko jedno. Wyznawcy mają ją czytać nie jako pismo zajmujące, ale jako swego rodzaju .biblię. Pamiętam pierwszą kwaterę polową „Kultury" („na Korneju" właśnie) - wspomina Zbyszewski - starą ruderę z wieżyczką, balkonem, tarasem, oszkloną werandą, cały zły gust XIX wieku, który dzięki patynie starości nabrał romantycznego uroku, wdzięku czasów, które odeszły. Dookoła zapuszczony ogród, pokrzywy, którymi porosły klomby, sczerniałe murki, rozłożyste drzewa, gąszcz krzaków, opadające tynki przypominały polskie dworki. Ten dom, ten park był wyzwaniem naszemu stuleciu, by! jakby symbolem, że czas wolno zatrzymać. W domu ubogim i próchniejącym znajdowała się na prawo od wejścia biblioteka; i widok tych książek pieczołowicie zebranych, ponumerowanych, po katalogowanych, starannie odkurzonych, poukładanych na długich półkach aż po powałę - w tym dpmu^w. którym nic było Wyfóatu Dziennikarstwa i Nauk PoMyciujcl Uniwersytetu Warszawskiego Ul. Nowy Świat 69, 00446 (et. 2U-O3-81 w. 295, 296 17 Biblioteka i pokój redakcyjny w starym domu mebli, nie było opału, nie było nic - jeszcze zwiększa! poczucie wyzwania światu, epoce, życiu, jeszcze pogłębiał uczucie bezsensowności, jeszcze wyostrzał wrażenie zaczarowanego domostwa. Mieszkańcy domu odpowiadali ramom, w których się znaleźli. Żaden z nich zapewne nic był człowiekiem normalnym: wszyscy nigdy nie powinni znaleźć się pod jednym dachem, a znalazłszy się, nie powinni byli pod nim wytrzymać. Złudzenia, złudzenia... Przygarnięty przez Giedroycia mieszkam w bibliotece na dwa piętra wysokiej, śpię na polowym żelaznym łóżku, przykrytym wojskowymi kocami; w środku stoi piecyk żelazny, dymiący, przedpotopowy, z długą rurą z hlachy, która kręcąc się dochodzi do okna i opatulona starymi gazetami, przez nieszczelną szybę wyprowadza dym z pieca. Do lego piecyka zgrabiałymi rękami znoszę z piwniczki drwa, z trudem wciskam po jednym klocu, po czym pogrzebaczem poruszam żużle, rozniecam zamierający płomień, co za radość, gdy znowu buchnie! W trzech sweterkach, w kusym płaszczyku, z kocem na nogach, na kulawym krzesełku czy lam... Podobnie to samo otoczenie odbiera Czesław Miłosz*: ...Siedziałem w pokoju bibliotecznym, ciemnym od dymu moich papierosów* i karmionego węglowymi brykietami piecyka... Ów pierwszy * O „Kulturze" - Wspomnienia i opinie, PULS, Londyn 1987. » - - tt ¦- f.V/ ui-jt'.." - ¦ Wacław A. Zbyszewski dom „Kultury", wynajmowany przez nią przy avcnue Corneille, pavil-łon wielkiej brzydoty i niewygody, i chłód podparyskiej zimy, na który niezbyt pomagały pękate chaudieres ładowane węglem, i ta dzielnica ciągnących się kilometrami kasztanowych alej, zwały suchych liści, i razem coś z dziewiętnastego wieku w Twerze czy w Sarajewie... Ktokolwiek wspomina stary „Kornej" - a gościnność była tu Zawsze wielka, więc i przygarniętych dużo - wspomina w pierwszym rzędzie niewygody rozpadającej się rudery. Tylko nie oni, stali mieszkańcy. Nie widzieli tego. Na myśl by im nie przyszło Zmieniać miejsce zamieszkania. Książki były? Były. Archiwum rosło? Rosło. Artykuły nadchodziły? Nadchodziły. Więc czegóż chcieć więcej?! Dopiero wymówienie zmusiło ich do rozejrzenia się za nowym lokum. Nadarzyło się w dzielnicy młodszej, nijakiej, zupełnie pozbawionej, malowniczej patyny historii, co dla nich nie miało żadnego znaczenia. Powróćmy na moment do starego otoczenia. Zbyszewski, zamiłowany „gid" i szperacz, nazywa całą tę dzielnicę Parkiem, dawnym ogrodem Zamku, zbudowanego jeszcze za Ludwika XIV przez markiza de Maisons (monumentalna 19 sylweta tej budowli miga skosem, jak się jedzie pociągiem). Potem własność różnych grandów, z hrabią d'Artois, późniejszym Karolem X włącznie, potem apanaże marszałka Lannes, darowane mu przez Napoleona, a wreszcie własność bankiera Filipa Laffitte'a, który własne nazwisko dodał do prastarej nazwy Ma-isons sur Seine. Fortuny wielkich finansistów nigdy nie są trwafe, więc już w końcu XIX wieku potomkowie miliardera sprzedali państwu Zamek (mieści się tam marne muzeum). Zbyszewski szedł do miasteczka długą aleją, znaczoną willami bogatej burżuazji de la belle epoąue, ale wyrwy w płotach, nie domalowane sztachety, zapuszczone dróżki świadczyły o przewrotach socjalnych i majątkowych w burzliwym XX wieku. I tak już tam zostało do dziś. Kolacje „na Korncju". U głowy stołu Jerzy - pisze Zbyszewski -już nie genialne dziecko, już nie obiecujący młodzieniec, ale człowiek przedwcześnie posiwiały, trochę celebrujący patriarcha, raczej z wyrazem zbolaiym, często kraczącym. Brwi mu się straszyły, warz boleśnie wykrzywiała i cedził przez zęby: „Po tej ostatniej podwyżce papieru już naprawdę nie wiem, czy potrafimy wydać następny numer". Na tę wieść cisza grobowa zalegała ubogą kuchenkę, aż Zygmunt Hertz przerywał ten nastrój apokalipsy opowiadaniem siarych kawałów - z taaką brodą... Gdyby mnie dziś zapytano, co było ważniejsze: czy zawartość ..Kultury", czy te skromniutkie agapy, tubym bez wahania powiedział, że to drugie - stwierdza Zbyszewski. - Dlaczego? Bo to właśnie poczucie posłannictwa, jakie oni mieli, czyni ludzi interesującymi. Żadne inne zajęcia nie mogą dawać tej promieniującej atrakcji, jaką daje wola wpływania na losy jakiejś części ludzkości. (Tu dopowiadam narratorowi, że ta wola wpływania nazywa się potocznie „polityką" - EB). Jeżeli pod bokiem Paryża - kontynuuje Zbyszewski, który określa się jako osoba nie gardząca posiadaniem i prestiżem - Gicdroye i jego ekipa wyrzekają się aula, teatru, kuchni, pięknych rzeczy i wpływowych stosunków po to, żeby wydać jeszcze jedną książkę, by udzielić gościny jeszcze jednemu biedakowi z kraju - to takie ofiaiy byłyby niemożliwe, byłyby zwyrodnieniem, gdyby nie podejmowano ich w przekonaniu, że się w ten sposób służy Sprawie. Zapamiętany przez Zbyszewskiego obraz: Zygmunt Hertz pchający dzień w dzień, niczym rykszarz, taczkę wypełnioną po 20 brzegi paczkami tomów do wysyłki. Nigdy z tą swoją łączką nie ustawał, jak polscy zesłańcy w kopalniach... Zbyszewski podnosi jeszcze jedną cechę „Kultury" - niezależność. Dzięki niej Giedroyc zdołał zachować dla siebie i swego pisma własne, indywidualne oblicze, mimo że zapełnione tekstami ludzi o różnorodnych poglądach i temperamentach. Niezależność nie wyklucza klanowości. Zbyszewski członków „Kulturowego" klanu określa mianem fideles, zaufanych, i mówi, że podział ten jest bardzo wyczuwalny'" -----_, Jest. W pełni to potwierdzam.-Nie wynika jednak ze snobizmu środowiskowego, nie z hierarchii towarzyskiej czy nawet intelektualnej, ale z jakiegoś czysto emocjonalnego „zaliczenia" L człowieka. Działają tu dwie siły: wybór pani Zofii - z wiekiem U coraz bardziej sję liczący - i wrodzona "cMmefyczndŚC Jerzego eia/ który pod wpływem impulsu raz się zapala do ko- goś, raz gaśnie w zapałach. I jedno, i drugie potrafi pokazać bardzo wyczuwalnie. Subtelny sposób, w jaki to robi, jeszcze tę wyczuwalność potęguje. /' Zbyszewskf"pisze, że sam nigdy nie poczuł się w pełni zali- .' czefly-do-głena-^d^es.^róczywiście też nie. Za każdym razem, gdy potem jeździłam do „Kultury", towarzyszył mi ów szmerek niepokoju, jak zostanę przyjęta. Bo serdeczny, zapraszający ton listu, nawet sprzed tygodnia, wcale nie musiał mieć swojej ciągłości. Jedno trzeba dodać. Gdy nad tekstem siada Redaktor, to Jerzy Giedroyc, ze swoimi zmiennymi „drgnieniami duszy" - milknie. Liczy się iylko słowo, które ma wejść do pisma. ^Konstanty Jeleński, w tym samym co Zbyszewski tomie Wspomnień, porusza jeszcze jedną cechę KiiPi _._- . . .- —^^^^ Mimo że poglądy Giedroycia były i są nieposzlakowanie demo-atyczne i liberalne, to jednak trzeba stwierdzić, że zachowywał się on zawsze w odniesieniu do pisma jak stuprocentowy autokraa. Żaden z członków zespołu nie znal nigdy nawet spisu treści następnego numeru, sprawy najlepiej zachowanej w tajemnicy. Jestem przekonany, że Giedroyc nadal cierpi nad tym, że co najmniej jedna osoba musi, choćby w drukarni, poznać tę tajemnicę. Nie zmienia to postaci rzeczy, 21 że niezwykła pasja [ego człowieka wyzutego z wszelkiej ambicji osobistej, lecz zdecydowanego wywrzeć wpływ na losy swego kraju, na losy całej Europy Wschodniej (a chyba i na losy całego świata), stanowiła silę sprawczą potężniejszą od wszelkiego wysiłku zbiorowego... i I jeszcze jedno: kto zetknął się z Giedroyciem, zapamiętuje przede wszystkim oczy. Stanisław Vincenz w liście do Kazimierza Wierzyńskiego (1954): „...bardzo lubię Giedroycia za kombinację jego dziewczęcych oczu, które stara się pokryć skórzanym obliczem..." Trudno o lepsze ujęcie charakteru przejawiającego się w wyrazie twarzy. Podróż pierwsza Wrzesień 1991. Jadę do Paryża, przyzwana przez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego, pisarza związanego z „Kulturą" od początku. Mieszka w Neapolu, ale cztery razy w roku przez miesiąc pracuje w Maisons-Laffitte. Zajmuje wtedy mały domek na końcu ogrodu i ślęczy nad maszynopisami wierszy, nowel i powieści, jakie ludzie zsyłają tu z całego świata do oceny i druku. Poświęca mi dwa popołudnia na rozmowę o generale Andersie; był jego żołnierzem. Nie taję, że bardziej niż osoba Andersa interesuje mnie gospodarz domu, czyli Jerzy Giedroyc, oraz cała „Kultura". Nigdy tu nie byłam. Nie z powodu lęku o własną skórę. Z kompleksu niższości. „Kultura" to był d!a mnie niedosiężny Parnas. Za wysokie progi. Toteż leraz korzystam zwyczajnie z pretekstu, żeby je przekroczyć. Wiem, że obaj, Giedroyc i Herling, chętnie będą mówić o dowódcy II Korpusu, bo mają go, zwłaszcza po latach, we wdzięcznej pamięci. Ten ich motyw jest moim wprowadzeniem. Z Etoile „biorę" więc szybką kolej podmiejską RER, aby za kilkanaście minut, zostawiając za sobą podziemny tunel, masyw dzielnicy Defence i sielskie zawijasy Sekwany, wysiąść na stacji Maisons-Laffitte. Nieco tu chłodniej niż w Paryżu, wilgotniej. Reportaż z tej wizyty opublikowałam w „Tygodniku Powszechnym" (nr 45/91). Tu podaję go w skróconej wersji: Nie wycelowałam. Jestem godzinę za wcześnie na stacji. Spędzam ją w kafejce na rogu. Potem, główną ulicą, cały czas lekko pod górę. Podmiejskość; przykurzone wille zasnute wątłą, usychającą zielenią jesieni. Dom pod numerem 91 Avenue de Poissy jest 22 23 ¦ i -"¦ '¦'(¦¦¦'¦::.¦!¦ ¦ ¦ ¦ • KH.I*HH5O *w, U..1M. Okładka i strona tytułowa, A. Mickiewicz, Księgi Narodu Polskiego i Polskiego, Rzym 1946 ' jednak jakby inny, eksterytorialny. Za wysokim parkanem. Przyciąga tajemniczością. To jest nowy dom „Kultury", choć też już starawy, lecz znacznie okazalszy od poprzedniego. Jerzy Giedroyc w słonecznym pokoju; werandowatym, przeszklonym, przy biurku, które stoi na środku. Wyprostowany; ciężkie powieki opuszczone na tekst; w ręce papieros, na szyi fular. Józef Czapski u siebie na górze; już nie schodzi, ale na schodach portrety jego pędzla jakby znaczą drogę do pracowni autora... Rozpoznaję wpierw Kisiela. Potem jest Herling, Hłasko, i "Zygmunt Herlz z charakterystycznym wymachem ręki, Giedroyc, L-Mrozek, Łobodowski... -- ' Do jadalni, gdzie przysiadam z panią Zofią Hertzową, co chwila ktoś wpada; praca przy otwartej kurtynie, rejwach. Właśnie zamyka się numer. W całym swoim istnieniu „Kultura" spóźniła się tylko raz, w roku 1968, kiedy Paryż ogarnęła rewolta młodych i strajk powszechny. Gdy rozmawiamy, ulubieniec domu, spaniel Fax, poddaje mnie na pr-zemian karesom i atakom agresji, wobec których domownicy są bezradni. Panuje opinia, że to zwierzę zmoże ich prędzej niż życie. 24 lipoo Tajnego Hr .2C ICiS i/JiTY ozef Jztpbu '(g;':i:l-i. ;t^; . .^-¦i^ie t.yir I".'/!.'' li^."T-rr-1: V - por. HUniA-Hj-.-M fuaeib z uddz -Prop - 1 Kult. & ,P .IV .redaktora cnJpoflle&zialneED "Typodnika A ,T."I."Orzsi Blaty" - l^-ćnJo-ytyTR ereszteDi domowym za to, v.e u^ieścit w tyfcdnlku bezporre dnlo -oo ZK-ei^sItleJ bitwie n H-[;AS?TNC, artylmt, at .strz .ET7-1AT0KICZA n IIBIA- CASSITO", który « tendenoy.^j-ri 1 fnts-yn.-m Eestehlpiriu faKtah starał sią unrłejezyte,aiigidd^jcenzurjCQdtą^^ ,Ojle" jxa,UiabjLjXonfiskowano krytykę „potężnego sojusznika", nawet artykuł o dzieciach ewakuowanych z ZSRR. Działała też cenzura własna. Po bitwie pod Monte Cassino, gdy na Andersa spływał deszcz pochwał i orderów, „Orzeł Biały" zamieścił artykuł pióra Jana Bielatowicza, zrównujący zasługi żołnierskie bitwy cassińskiej i bitwy pod Tobrukiem. „Cmentarz Tobruku i cmentarz Cassino są świadectwem tego samego męstwa i tej samej ofiary" - utrzymywał autor. Odpowiedzialny za zamieszczenie tego tekstu podporucznik Jerzy Giedroyc dosta! wówczas od dowódcy dwa tygodnie paki! Przechowuje rozkaz w tej sprawie razem z późniejszymi o kilka lat życzeniami imieninowymi od generała Andersa. Nigdy nie uważał się za żołnierza w dosłownym sensie, więc nie ma do niego żalu. Przeciwnie, uważa, że jak na wojskowego, Anders był jak mało kto uwrażliwiony na sprawy kultury w najszerszym sensie. W tym czasie do polskiej prasy wojskowej pisywały najlepsze pióra. Szkice fachowe pułkownika Janusza Gaładyka (czekał go niewesoły los po powrocie do kraju) Anglicy kazali sobie tłumaczyć ze względu na ich przenikliwość. Tuż po wojnie odezwał się do „Orła" Tadeusz Borowski; Gałczyński z Niemiec nadsyłał wiersze, z Pieśnią o fladze na czele; zapowiedział powieść w odcinkach, pt. 999 nieślubnych dzieci. Nie zdążył. Regularnie przychodził do redakcji z tekstami Gustaw Morcinek; sztywny, z te-czuszką pod pachą. Któregoś dnia nie przyszedł o oznaczonej godzinie. Wrócił do Polski. Niebawem wszyscy się rozsypali po krańcach świata. Prócz nich. Dowiaduję się o tym wszystkim, krążąc po pokojach dużego domu i w domku, na pięterku, u Gustawa Herlinga. _ 26 Po wojnie wszystko we Włoszech można było kupić za bezcen. Kupili więc pierwszorzędną drukarnię Oggi. Jednakże Włochy, jako siedziba zamierzonej placówki, nie były dobre; było to, za przeproszeniem, zadupie Europy, poczta docierała tutaj z ogromnym opóźnieniem, a przecież musieli być na najbliższej linii kontaktowej z krajem. Sprzedali więc drukarnię z zyskiem i ruszyli do Francji, gdzie w Maisons-Laffitte ulokowało się już wcześniej rodzeństwo Czapskkh; doszlusowali do nich i to byl początek ich „Lafitu". „Prawdziwy skok w ciemność" - powie Giedroyc. Przeżyli lata chude. Na początku pobierali jeszcze wojskowe deputaty w postaci puszek z kornbifem, ale po ostatecznej demobilizacji i to się skończyło. Wszystko robili sami. Dom, stół, kolportaż; Giedroyc dużo pracował w ogrodzie, i to byl jedyny relaks, przy różach... Cały wysiłek szedł na pismo. Maszynistkę na pół etatu zgodzono dopiero w roku 1960. Do tego czasu pani Zofia Hertz przepisywała, sprzątała, gotowała. Bieda była, po prostu. Przepowiadano im szybki upadek. Za co będziecie żyć i kto was będzie abonować, pytano. Gdy pani Zofia pojechała kiedyś do Londynu, na złość powiedziała w Ognisku, że mieszkają w pałacu, a do Paryża dojeżdżają autem z szoferem. „Z szoferem? A jakim?" „Murzynem". Odzew Odzewu nie było. Spodziewali się, że tradycja Wielkiej Emigracji nakaże przynajmniej trochę szacunku i zrozumienia, ale było to złudzenie. „Nawet dobrzy koledzy sprzed wojny traktowali nas jak żywe trupy" - mówi Herling-Grudziński. Ponadto kto wówczas dostawał paszport? Do „Kultury" zaglądali więc ludzie „establishmentu": paxowcy, pewien pupił Brystypierowej, fala asekurantów z Koźniewskim na czele, który nawet odważnie przyjeżdżał na miejsce. Inni się bali, więc Giedroyc spokojnie umawiał ich w kafejce na stacji St. Lazare w Paryżu, dokąd wówczas dochodził pociąg z Maisons; nie chciał tracić czasu na zbędne szwendanie się po mieście. Sztuczne płuco Jednego nie mieli - zwątpienia. Nie pojawiło się pytanie, czyby nie zrezygnować. Giedroyc mówi, że to współpracownicy 28 utwierdzali go w trwaniu, oni mówią - że to jego niezłomność. Nazwa „Książę" funkcjonowała bardziej jako cecha charakteru niż tytuł. Herling: - To, że pisarze przebywający na obczyźnie nie żyli w emigracyjnej próżni, było jego dziełem. Dostojewski powiedział kiedyś: wyszliśmy wszyscy spod Gogoiowskiego Płaszcza; na emigracji przeszliśmy wszyscy przez Giedroyciową „Kulturę". I dalej: - Nie wiem, czyby pani ze mną dzisiaj rozmawiała, gdyby nie moje przyjazdy tutaj. To była wyspa, zakon, kibuc, jeśli pani woli... Czas, jaki tu spędzał, był przez długie lata jego sztucznym płucem w zaczadzonych komunizmem Włoszech. Uważano go tam niemal za faszystę. Togliatti powtykał swoich sympatyków wszędzie, do radia i telewizji. Gdyby nie znalazł przyjaciół w osobach Silone i Chiaromonie, gdyby Spadolini nie zaprosił go do współpracy w „Corriere delia Sera", to byłby zupełnie trędowaty. Tak jak Miłosza intelektualiści francuscy uznali za trędowatego dlatego, że wyrzekł się komunizmu. Inny świat, jedno z pierwszych i na pewno jedno z najlepszych opisanie świata sowieckich łagrów, ludzie Zachodu brali do ręki z uprzedzeniem, że pisane jest stronniczo; nie chciano uznać niewygodnej prawdy. Lata tłuste — Zaczęły się dla „Kultury" już przed 1956 rokiem. Pojawiły się teksty z kraju, goście i wyznawcy. Do siołu, bywało, siadało i po<7 dwadzieścia osób. Na Międzynarodowych Targach Książki we A \Frankfurcie (jedyne, na dobrą sprawę, podróże, jakie Giedroyc przedsiębrał) ich stoisko było najbardziej oblegane spośród wydawnictw opozycyjnych Europy Wschodniej. Stać ich było, żeby zapraszaćTmłycJi na zwyczajowe kolacje. Pismo rosło. Przecieranie oczu Dla krajowców związki z „Kulturą" stały się jakby pasowaniem na wolnego Polaka. Do popularności pisma przyczynił się dodatkowo proces „taterników". Ludzi, którzy przemycali je przez góry. Oni jeszcze odsiedzieli swoje, ale wkrótce przestano za „Kulturę" sadzać, natomiast zohydzano ją, podobnie jak RWE, w mediach, co tylko zwiększało renomę. Polacy siadywali przed telewizorami, zacierając ręce: „Posłuchajmy, jakie . jeszcze świństwo im przypięto..." Czytano „Kulturę" na przekór; latała z rąk do rąk; kto mógł, starał się o dostęp do bibliotecznych prohibitów, gdzie ją trzymano. Dla większości było to przecieranie oczu. Uczono się, jak być suwerennym myślowo, jak stawiać pierwsze kroki w oporze. Publicyści „Kultury" po wizjonerski] wytyczali przyszłe szlaki stosunków z sąsiadami, całej polityki zagranicznej, ignorując status quo jako stan caikowicie przejściowy. Było to porywające, nie tylko uczuciowo, ale jako lekcja wyobraźni państwowej, dla wielu dotąd nie znana. Komuna chciała, żebyśmy byli jak dzieci, oni uczyli nas dorosłości. Wracając z Zachodu do siebie, za kraty, pragnęliśmy zabrać ze sobą trochę tego ducha, dlatego upychaliśmy walizy i plecaki paryską „bibułą". Pamiętam, kiedyś aż fruwało na ciasnych ladach Okęcia od kolorowych okładek pisma i charakterystycznych, płócienno-sza-rych tomów Instytutu. Celnicy bezceremonialnie rekwirowali to wszystko, nie tając, że po to, by sobie poczytać. Pismo szło w lud. Żaden Gandhyzm! .--'W stanie wojennym i potem, w czasie „martwej dekady", ' „Kultura" masowo drukowała wybitniejsze artykuły przemycane z kraju. Stawiała nie na bierny, ale na czynny opór. Powoływała się w tym na klasyków - Rousseau do Polaków: „Połknięto was, nie dajcie się strawić"; Słonimski: „Nie bierz się w polityce do gry w szachy z biegłymi w grze w dupaka"; Herling: „Pamiętaj, że przeciwnika rozbestwia gandhyzm i anielskość!" Zespół w Maisons-Laffitte denerwowało nasze słynne oczekiwanie na dialog. Herling nazwał je „czekaniem na Godota"; parafrazował Galczyńskiego: „Dialogu, dialogu, do ciebie uciekamy się w potrzebie... Dialog milczy". Jest to już historia. Przytaczam ją nie po to, żeby komentować, ale dlatego, że radykalizm „Kultury" i twarde wymagania są jej cechą stałą i rzutują na dzisiejszą postawę.-———^^ Własna pieczęć ^x Za wolności „Kultura" nie upadła, co stało się losem prawie wszystkich pism podziemnych. Przeciwnie, zachowała swoją tożsamość, nośność i pozycję czytelniczą. Poszukiwano-jej jako swoistej poprawki, komentarza do tego, co działo się i co pisano w kraju. W pierwszym okresie wolności jej kopie szły jak woda u ulicznych bukinistów. Tajemnicą powodzenia była własna pieczęć. Rzecz trudna do zdefiniowania, polegająca na odwadze w stawianiu problemów i bezceremonialności w ich głoszeniu. Dystans geograficzny, przy jednoczesnym śledzeniu jak przez lupę zjawisk w kraju, da-i im szansę-lepszej. Optyki, niż my mamy na miejscu, uwikłani. Oni uwikłani nie są. Żaden koniunkturalizm, żadne skrępowanie polityczne czy iowarzyskie nie płoszy ich myśli i sądów. To, co uderza, i to, co potem zostaje w pamięci, to czystość ideowa tych ludzi. Prawdziwa pociecha w czasach prodnln-ji fyrK(łWf;ó.w I"'li-tycaiiydr; nad czym nie wiadomo - czy zaśmiać się, czy zapłakać. Giedroyc i Herling, osobowości tak różne, są zgodni w opinii co do podstawowych zagadnień kraju. Herling. Rozmowa w małym domku „Lafitu". Spartańska surowoSć; dwa wieszaki służące za szafę; wszędzie kartonowe teczki z maszynopisami... Urodzony przed z górą siedemdziesięciu laty w Kielcach; ojciec miał mały młyn pod Suchedniowem. Na warszawskiej polonistyce wiąże się z młodzieżą z kręgu SD. Drukuje w „Orce na Ugorze"; pisze entuzjastyczny szkic o książce Konińskiego Pisarze ludowi. Jak na dziewiętnastolatka, pisze dużo i z niezwykłą powagą. Lewicuje. W Kole Polonistów organizuje wieczór młodych poetów, wygłasza zagajenie o Miłoszu... Ma go w oczach, jak nastroszony siedzi w pierwszym rzędzie... Zaraz na początku okupacji, z kolegami, do których należy i Jan Strzelecki, zakłada tajną organizację. WII Korpusie, do którego dociera po golgocie zesłania, nie daje się wyreklamować do „Oświatówki"; chce się bić; dostaje Virtuti za Monte Cassino. Giedroyc, prawie o piętnaście lat starszy, odwrotnie: gdy w tymże Korpusie karnie (za niezależność myśli) odsunięto go od wydawnictw i próbowano zeń zrobić czołgistę, stara się wrócić do pracy w czasopismach. Nie ma wątpliwości, że na tym polu jest snajperem celniejszym niż przy działku. Obaj dzisiejszą sytuację polską widzą w czarnych barwach. Ich słowa są gorzkie. Gorycz obejmuje i własne rachuby. Oni, tacy wizjonerscy, nie przewidzieli, że elity nie dorosną do warunków wolności. Wyrzucają z siebie słowa pełne zdziwienia i zawodu... Przyjechałam tu, żeby rozmawiać o ich wojennej przeszłości, a>L nie ma tak dziś między Polakami, żeby rozmowa nie zeszła 31 na aktualia. Z tego, co słyszę, najsilniej zachowuję w pamięci ton i postawę moich rozmówców. Są wolni od wewnętrznej cenzury, od sznurowania ust zakazem układów i taktycznych rozgrywek, tak obciążających naszą publicystykę. Dla dziennikarza słuchanie ich jest prawdziwą rozkoszą, niezależnie od tego, czy się z nimi zgadza, czy nie. Co mnie boli Herling z rumieńcem wstydu czytuje w prasie francuskiej artykuły w rodzaju: „Czego ci Polacy chcieli? Bili się o wolność, mają ją i nie umieją z niej korzystać". Rzeczywistość, jaką w Polsce zobaczy}, rumieniec ten potęguje. Upokorzyła go wręcz obojętność ludzka na to, co było przecież cudem. Za ten stan umysłów wini rządzących, którzy nazbyt często zarzuty pod swoim adresem odpierają rzekomym populizmem mas. A sami błądzą. Weźmy przykład Wałęsy. Najpierw długo wynoszono go pod niebiosa; pamięta, jak kiedyś wyraził się o nim krytycznie w obecności Geremka, a ten spojrzał na niego tak, jakby mu obraził żonę. A potem, gdy Wałęsa wyznaczył Mazowieckiego na premiera, puszczono go samopas. Karygodna bezmyślność. Wałęsę uważa za genialnego prowodyra z dziecięcych zabaw w gangi, który sprawdza się w jednorazowych podbramkowych sytuacjach. Sprawą osobną, bardzo osobistą, jest Adam Michnik. Gdy o tym mówi, to jakby dotykał rany. Spotkanie przed laty było dla niego przeżyciem, jakby powtórzona własna młodość. Mieszkał z nimi w „Laficie" między więzieniami, był ich duchowym synem, wcielał to, co było ich ideą. Ile przegadanych nocy, ile wypitych wspólnie butelek whisky... Obecna, delikatnie mówiąc, bardziej niż „przebaczająca" postawa Mtchnika przecina dawne zrozumienie. Nie, to nie jest kwestia nietolerancji wobec czyichś sentymentów. Michnik nie powinien zapominać, że na niego zwrócone są oczy, że jest osobą opiniotwórczą. Czy trzeba było z Jaruzelskim pić publicznie bruderszaft...? Wielka fuszerka Słowa Giedroycia odbieram jako dramatyczne wołanie na alarm. - Tracimy bezprecedensową okazję odegrania roli w Europie Środkowej. Gubimy ją przez zaniedbywanie małych narodów przy uniżonym stosunku do supermocarstw. Bezsens rozpodró-żowania władzy na koszt budżetu państwa; zachowywanie się jak dzieci, które dorwały się do zabawek, doskonale widoczne z perspektywy Paryża. „Łukaszewski pani powie..." Francuzi płacili za każdego Polaka podczas polskiej wizyty oficjalnej. Ambasador pod naciskami Warszawy wyżebrał dodatkowych czterdzieści osób. Przyjechało grubo więcej. Francuzi się zbuntowali, bo oni umieją liczyć. A nasza kasa zapłaciła bez mrugnięcia. Rozbestwienie, gdzie pani tknie. To rosnące przywiązanie do luksusu na państwowych posadach... Było i przed wojną, ale nie w takiej skali. Facel dostawał, na przykład, notariat za legiony, jakąś radę nadzorczą, działkę minimalną, jak Piłsudski Pikieliszki. Niewyobrażalna rzecz, żeby będąc w rządzie, poprawiać sobie warunki mieszkaniowe. Prystor, Sławek czy jego minister, Roman, płacili komorne ze swoich pensji; wynajmowali to, na co ich było stać. - Krytykuje pan stale naszą politykę wschodnią, ale czy przed wojną mieliśmy lepszą? Polonizowaliśmy na siłę mniejszości, osadzając na Kresach ludzi z Polski centralnej - mówię. - Nic z tego nie wychodziło. Bo taki legun brał sobie czar-nobrewą mołodycię, a nie krótkonogą Mazowiankę, i dzieci, po matce, mówiły po ukraińsku. Generalnie, bo były wyjątki, Polacy w swojej masie wsiąkali w ludność miejscową. Niech pani weźmie zesłańców powstań, zniszczeni... Mianem „katastrofy" Giedroyc nazywa parę spraw: GRUBA KRESKA - trzeba zrobić bilans szkód komunistycznych, żeby wreszcie przestać zwalać jeden na drugiego. Ale może to dotyczyć jedynie przypadków jawnej przestępczości; REPRYWATYZACJA - de facto, nie do przeprowadzenia; więc zostawić, jak jest, to, co przeprowadzono zgodnie z prawem PRL; uszanować jedynie prawowitego właściciela tablicą; HANDEL Z ROSJĄ - szukać czujnie i bez ustanku nadarzających się nowych punktów zahaczenia; WARSZAWA-zlikwidować gminy, w których miasto zginie. Zrobić zarząd komisaryczny. Starzyński był nie tylko bohaterskim obrońcą, ale i żelaznym administratorem. Tę zasługę się pomija, a właśnie dziś powinna być wywyższona. Uważa, że przy oznakach ożywienia ogarnęła nas chochola niemoc. Widać to w zupełnej niemożności doprowadzania spraw 32 do końca. Szamoczemy się. Obawia się, że obecne pokolenie nie poradzi; nadzieja w najmłodszych. Patrzy na nich, jak tu przyjeżdżają w lecie dla zarobku. Pierwszorzędni. Całe szczęście, że bez etosu, Podtrzymuje decyzję o likwidacji pisma wraz z jego śmiercią. Nie ma w tym pychy. Pismo jest dziełem jednego człowieka. Gry-dzewskiemu zrobiono krzywdę, kontynuując „Wiadomości" po jego śmierci. Herling dopowiada: są pisma niezdolne do przeżycia swojego założyciela i redaktora. „Orzeł Biały" dogorywał przez czterdzieści lat pod tlenowym namiotem. Przychodzi wiadomość o śmierci Stefana Kisielewskiego. Zespół „Kultury" dzwoni do Paryża, do pallotynów, z prośbą o mszę za jego duszę w dniu warszawskiego pogrzebu - przyjeżdżają w komplecie. Mimo wszystkich pesymizmów, jakie tu usłyszałam i przeżyłam, mimo że Fax ugryzł mnie w nogę i poszarpał sweter (przy-ziemność chadza w parze ze wzniosłością) - wychodzę z Ma-isons-Laifitte pokrzepiona. Po prostu dlatego, że oni są. Stare numery Przełom marca i kwietnia 1993. W Bibliotece Sejmowej (dolnej) wertuję numery „Buntu Młodych" i „Polityki". Przejęto je z archiwum KC PZPR. Z drukowanych tu tekstów wyłania się obraz II Rzeczpospolitej; diametralnie różny od obecnej. Choćby problematyka mniejszości. Była sprawą numer jeden w poiityce wewnętrznej; zaprzątała umysły, uwagę społeczną i działania administracji. Dziś nie istnieje. Jesteśmy przecież do obłędu jednolici etnicznie i jednolicie zsowietyzowani mentalnie.., Ze starych numerów gazety przebija Polska kresów wschodnich i zachodnich; Polska małych „żydowskich" miasteczek; Polska rodzących się buntów etnicznych i światopoglądowych; Polska uwikłana w arcytrudne problemy wewnętrzne, bez reformy rolnej, bez skutecznej polityki narodowościowej; Polska usiłująca sprostać polityce zagranicznej w grozie biorących ją w kleszcze dwu totalitaryzmów... „Jakże fatalna sytuacja - myślę - w porównaniu z tamtym, dzisiaj mamy sielankę..." Ale oto od wertowania kruchych, naderwanych stronic odrywa mnie nagły hałas za oknem. Stąd mam widok jak z loży na wewnętrzny kompleks zabudowań sejmowych. Właśnie idzie atak Samoobrony Leppera. Przełamali barierki policyjne od tyłu i wlewają się z dołu, od Górnośląskiej. Potrząsają widłami, na których zatknęli szkielety zwierząt rzeźnych z ochłapami świeżego jeszcze mięsa. Jedna z akcji tuż pod moim oknem: chłop uczepił się prętów poręczy i wyje wysokim tonem zarzynanej świni - zastanawiam się, czy podświadomie, czy świadomie naśladuje ten dźwięk. Policjanci usiłują go od- 34 35 czepić; kurtka ortalionowa podciąga się w górę, ukazując nagi brzuch z profilu... Oto Polska. Lepperowcy nabrali pożyczek inwestycyjnych i przehulali. Nie ma z czego spłacać, a zresztą - nie chcą. Sejm ma umorzyć i basta... „Miałeś, chamie, złoty róg", ale również: „Chłop żywemu nie przepuści", bo „Chłop potęgą jest..." Przychodzą na myśl powiedzonka starsze i nowsze. Jednak sejmu nie wzięli. Powrót do tektur sprzed pół wieku. Stronica pierwsza - tytuł: „Bunt Młodych". Dalej winieta: Niezależny Organ Młodej Inteligencji, Redaktor i wydawca: Jerzy Giedroyc. Adres: Szpitalna 1. Prenumerata roczna - 3 zł, pojedynczy egzemplarz - 20 gr, (potem - 10 gr). Powtarzające się reklamy: „Aparatura kąpielowo-natryskowa SKAUT. Wykonana w Polsce, z polskich materiałów i ręką polskiego robotnika". „Linie Lotnicze LOT - Warszawa-Lwów już codziennie". „Wódki zamkowe dobre i zdrowe". W każdym numerze na poczesnym miejscu - lista fundatorów (jak obecnie w „Kulturze"). Przy kartkowaniu rzucają się w oczy połacie białych cenzorskich plam. Numer 34, rok 1933. Wstępniak Aleksandra Bocheńskiego pt. Czerwienimy się za was, panowie... Wyławiam zdania: Sprawa ukraińska to termometr naszej głupoty. Generacje wychowane w niewoli nie wyobrażają sobie inaczej naszej polityki -jak kłamstwem, inaczej władzy-jak policjantem... Czechy mają 50% mniejszości, my - 30%. Czechy mają tyle samo Ukraińców co my, a jednak każdy szanujący sie. Ukrainiec może być dobrym obywatelem czeskim... Kwestia ukraińska powraca na łamy stale. Stwierdzenia typu: Nikt, znający warunki, jakie stworzyliśmy Ukraińcom, nie może sobie wyobrazić Ukraińca nie pozbawionego godności inaczej jak w opozycji do tego rodzaju państwa... W roku 1931 Wydział Medyczny Uniwersytetu Lwowskiego przyjął dwóch słuchaczy ukraińskich, w bieżącym roku {1933} podania wszystkich odrzucono. Ukraińcy nic mają dostępu do posad państwowych... Panowie Bocheńscy i Pruszyńscy, wołano do nas, zostawcie w spokoju Ukraińców i Żydów. Piszcie o niebezpieczeństwach radykalizmu i boiszewiekiem! Nie, nie zostawimy! Trzeba nam wreszcie zdecydować, co to jest patriotyzm... Nie tylko kresy wschodnie zaprzątają uwagę publicystów „Buntu Młodych". Oto znamienna konkluzja reportażu z zachodniej granicy, z Zagłębia: Szczerzy, prawdziwie ideowi, mający najwięcej możliwości pociągnięcia mas - to są dziś jedynie komuniści. Polemika z „Robotnikiem" daje pojęcie o uplasowaniu „Buntu Młodych" w oczach socjalistów. Nawet ta nieliczna grupa młodzieży odżegnuje się od sanacji - czytamy w „Robotniku" - ale oczywiście o przyszłości Polski nie będą decydować paniczykowie z „Buntu Młodych . Jej przyszłość wykuje twarda dłoń robotnika i chłopa. „Bunt Młodych" (nr 36/33) odpowiada ironią: W tym miejscu paniczykowie luslrują swoje kieszenie z zawodem, że przedstawiają się one zgoła inaczej, niż to sobie poczciwy ..Robotnik" wyobraża. W redakcji „Robotnika" są adwokaci, lekarze, pisarze, ale z robotnikami to już gorzej, chyba w zecerni... W dużym przeglądowym artykule pt. Wytyczne polskiej polityki zagranicznej (nr 52/33) autor, Adolf Bocheński, pisze w konkluzji, że istnieją dwie iluzje polskie: jedna, mała, oparta na tym, że w Niemczech jest niski przyrost ludności, czyli mamy okres ciszy. Duża iluzja to rzekomo rozwój budownictwa w Rosji Sowieckiej, co ma wstrzymać ich parcie na zewnątrz. 19 marca 1934 - Od Redakcji: Piłsudskiego kochamy, wyjątkowo samolny teraz, ale nie przyłączymy się do akcji imieninowej... Od połowy lat trzydziestych tematyka pisma poszerza się i „poważnieje". Dużo solennych artykułów-piguł. Nowi autorzy i „różnych parafii". Pojawia się w większym wymiarze problematyka gospodarcza. Kościół, „kwestia żydowska". Pismo niezmiennie opowiada się za silnym państwem, toteż sytuuje się na obrzeżach establishmentu, ale się z nim do końca nie identyfikuje. Nie powtarza po innych, nie idzie owczym pędem. We wszystkich publikacjach uderza spojrzenie oryginalne, własne. Dlatego przepoczwarzając się w „coś większego", pismo nie nudnieje. Stefan Kisielewski, również współpracownik, tak po latach określa Giedroycia: - Sanator, ale specjalnego rodzaju, bo z jednej strony zie-miańsko-konserwatywny, z drugiej, bardzo antysowiecki pilsud-c^yk, ale dawnego chowu, zwolennik federalistycznych koncep-CJ! Piłsudskiego, których Marszałek zaniechał po wojnie 1920 36 37 roku i traktacie iyskiiiŁ--?roukraińskość, prolitewskość, antyko-munizm... Giedroyc hołubił przede wszystkim jedną ideę. Idea ta mówi, że Rosja Sowiecka rozpadnie się kiedyś na szereg państw narodowych... Wielką, wprost międzynarodową wrzawę spowodował też artykuł Adolfa Bocheńskiego o przyszłym roz-padzie Rosji na państwa narodowe (dzielenie skóry na niedźwiedziu), zaopatrzony w odnośną mapę. Artykuł reprodukowały ^Izwiestia" jako dowód polskiego imperializmu. Wybuchł skandal. A Giedroyc znów się cieszy!... Bo lubił ruch w interesie. Zarządzał wszystkim dyskretnie, ale nieodparcie, mówi Kisiel, płacił 30 zł za artykuł bez względu na rozmiary. Na temat finansów pisma krążyły pogłoski, że utrzymuje je Beck, ziemianie i Dwójka. Była to zupełna bujda... W numerze 117, z 1936 roku - zapowiedź zmiany tytułu na „Politykę". „Cyrulik Warszawski" skwitował to wydarzenie wierszykiem: Młodzi już się zestarzeli, hier begraben is der Hund, Wolą więc politykować niż uprawiać dalej bunt. Istotnie, „chłopcy rośli". Spotkany teraz przypadkowo na sejmowych schodach Stanisław Stomma, ówczesny współpracownik „Buntu", opowiada mi, że sprawa nazwy stawała się powoli wstydliwa. Miedziński podrwiwał: Pyta ktoś redaktora „BM", i]e masz latek, a ten: „dzidzieści ci..." Rośli, ale buntowali się dalej. Charakter ideowy najlepiej określają autoreklamy-anonse pojawiające się często na łamach. Przykłady: „«Polityka» porusza najbardziej niepopularne i omijane przez oportunistów tematy. Przekreśliła wszystkie zgniłe programy stronnictw przedwojennych. Jeżeli chcesz prasy o samodzielnym sposobie myślenia, jeżeli chcesz bronić tradycji, a jednak iść drogą szerokiego postępu - popieraj «Politykę»". Lub: „Pragniesz otrząsnąć się z oficjalnego optymizmu i opozycyjnego biadolenia, zaprenumeruj «Politykę»". „Polityka" popierała koncepcję syjonistyczną, że znów odwołam się do opinii Kisiela, postulującą emigrację mas żydowskich do przyszłego państwa w Palestynie. W tym duchu sporo pisywał w „Polityce" lwowski działacz syjonistyczny, mecenas Jerzy Reizler, znany po wojnie jako prokurator Sawicki z procesu w Norymberdze. Gromił on polskich Żydów za brak własnego patriotyzmu i narodowych ambicji - przychodziło w tej sprawie do redakcji mnóstwo listów ze środowisk żydowskich z wymysłami na Reizlera. Jeżeli chodzi o inteligentów pochodzenia semickiego, to „Polityka" opowiadała się za asymilacją. W tym duchu utrzymane były rezultaty ankiety (1938), w której brali udział ciekawi ludzie, jak krytyk Ludwik Fryde i młodziutki poeta, Paweł Hertz. Maj 1939, numer 13 - artykuł pod tytułem Spokojne nerwy. A w numerze z dnia 2 września tegoż roku Adolf Bocheński pisze wstępniak, że nie walczymy z Niemcami, tylko z hitleryzmem, Stefan Kisielewski zaś w tymże numerze oponuje przeciwko mianowaniu na stanowisko ministra propagandy Michała Grażyńskiego (jak później skomentuje: „Nie miałem wówczas jeszcze większych zmartwień"). I dalej Kisiel: - W dniu pierwszych bombardowań Warszawy, przygotowany już do wyjazdu do wojska, zaszedłem pod wieczór do redakcji, lecz nie było tam już nikogo prócz starego woźnego, który Wszelako miał dla mnie w kopercie honorarium za ów ostatni artykuł. Zawiązuję tasiemki teczek ze zszywkami. Nie jestem historykiem; nie umiem grzebać w „papieTzyskach". Zrobili to przede mną i zrobią po mnie specjaliści. Zanotowałam, co mnie, reporterowi, rzuciło się w oczy. Marcin Król napisał, że „Bunt Młodych" był lekcją politycznego myślenia; i to lekcją realistyczną, racjonalną i sprawną. Przytacza zdanie pewnego uczonego ukraińskiego, który powiedział mu, że na „Buncie Młodych", wertowanym w bibliotece KUL w latach pięćdziesiątych, uczył się myśleć „po europejsku". Wyraźny ślad tego stylu - rozmach, wizjonerskość i anty-środowiskowość - odnajduję w dzisiejszej „Kulturze". Ma ona jeszcze coś, znamię starego trunku - że trzeba się w niej powoli rozsmakowywać. 38 59 Podróż druga Od pierwszej mojej bytności w Maisons-Lafntte, we wrześniu 1991, można powiedzieć, że koresponduję z Jerzym Gie-droyciem. Odpowiada na moje pytania szybko, na firmowym papierze, raz małym, raz znormalizowanym, w zależności od potrzeb, swoim charakterystycznym zwięzłym stylem, zbudowanym z krótkich merytorycznych akapitów. Z listu 23'marca 1993: Droga Pani, Bardzo się ucieszyłem, że mogę się spodziewać Pani przyjazdu w końcu kwietnia. Jestem do dyspozycji, jeśli idzie o rozmowy... Tematy same się nasuwają... 28 bm. ma być audycja o Czapskim w telewizji. Bardzo proszę o wiadomość, jak ona wypadła... Niech Pani nie liczy, że Fax staje się bardziej zrównoważony z wiekiem, wręcz przeciwnie. Łączę najlepsze pozdrowienia (podpis) Obejrzałam ten film z pogrzebu Czapskiego. Krótki dokument. Przejmujący. Dlatego tytuł, Józio, całkiem nieodpowiedni. Andrzej Zagozda (Michnik) napisał w „Gazecie Wyborczej", że spotkały się dwie samotności (Czapski i Giedroyc); fiJm o dwu samotnościach... Zapamiętałam oczy Giedroycia - asentymen-lalne, a tak wiele mówiące... Lecę do Paryża. Z lotniska Charles de Gaulle podwozi mnie Krzysztof Turowski, dziennikarz, wynajętym samochodem, pod samych pallotynów „na Surcouf". Śmiałe witraże Lebensteina w zwartej zabudowie starych kamieniczek znaczą ich Centre du Dialogue. Promieniujące za czasów księdza Sadzika wydawnictwo, dziś w uśpieniu. „Zła pogoda dla książek" - mówi ksiądz Modzelewski, jego następca. Paryscy pailotyni to zresztą osobny rozdział. Fioletowy kwietniowy zmierzch (April in Paris!) „wyrzuca" człowieka na dwór. Toteż wprost od stołu, żadnego odpoczynku po podróży, wychodzę. Legendarne (ulubione dziś w PoJsce stówko!) nadsekwańskie bulwary powinny coś we mnie poruszyć - oto znów Paryż; Historia, Europa, Pępek, Charm... Nic nie poruszają. Przysiadam na ławce i patrzę bezmyślnie na kloszardów, którzy metodycznie, jak mrówki, wypróżniają śmietniki. Kasztanowce, przycięte pod sznurek w peinym rozkwicie; rozświetlone Bateaux Mouches na rzece; z małych motorówek zrobiły się przez lata wielkie pływające płaskie łajby... Myśl mam zaprzątniętą jutrzejszym spotkaniem w „Laficie". W nocy nie śpię. Do mojego pokoiku na górce do późna niesie się gwar ulicznych restauracyjek; Surcouf ma w tym względzie renomowaną kulinarną markę. Jerzy Giedroyc nie jest łatwym rozmówcą. Nie wyciąga z zanadrza żadnego królika, którym zafrapowałby dziennikarza. Opinie o sobie podaje lakonicznie i zawsze wiąże z jakimś ogólnym wydarzeniem.. Skaczemy po tematach. Dłużej dziś zatrzymujemy się na klęsce wrześniowej. Mówi, że był to w jego życiu przełom. Wstrząsnął nim nie tyle krach militarny, na co był jakoś przygotowany, co degrengolada Polaków. Obserwował ją w Rumunii jako sekretarz osobisty ambasadora Rogera Raczyńskiego. Dobre pole obserwacyjne wszystkiego, co się działo w ludziach, bo zwalali się do ambasady o pomoc. Brał udział w przerzuceniu Rydza do kraju. Teraz broni do upadłego jego postawy we Wrześniu, z czym nie mogę się zgodzić. Jak większość Polaków, uważam, że psim obowiązkiem naczelnego wodza było pozostanie w kraju... Nazajutrz, podczas porannej mszy w pallotyńskiej kaplicy. Przypomnienie, że dziś świętego Wojciecha. A więc i Jerzego. Ku- 40 41 puję jako symboliczny prezent dla Giedroycia papierosy „Cool" Mocne, których pali paczkę za paczką. Znów rozmowy, przerywane gęstym milczeniem i wparowy-waniem do pokoju pani Zofii Hertz z ironiczno-zniecierpliwio-nym: „I to ma być ta wielka polityka...?" W przerwie obiadowej przysiadam w ogrodzie z Jackiem Krawczykiem, bibliotekarzem. Najmłodszy tutejszy nabytek. Z pokolenia solidarnościowej emigracji; z wykształcenia fizyk i psycholog, z zamiłowania - archiwista. Pełni tu rolę „pamięci" i „fizycznego". Gdy ktoś czegoś nie wie - Jacek! Gdy trzeba „wybiegać" psa czy podlać ogród - Jacek! Nie wyobrażam sobie, żeby byl do zastąpienia. Jedyny, który nie pozwala mi się nagrywać. Gdy mówi mi o swojej motywacji bycia tutaj, słyszę w powietrzu nie wypowiedziane słowo „służba" - bez tego wyświechtania. Broni się przed uwzniaślaniem; nie chciałby zostać „strażnikiem królewskiego grobu"; ale mimo mizernej pensji - nie odchodzi. Dwóch rzeczy się tu od nich uczy: pokory i bezinteresowności jako warunku bycia niezależnym. Przykład? Amerykanie w czasie zimnej wojny kupowali każdego, kto chciał brać, a brali wszyscy, przecież na słuszną sprawę! „Kultura" nie brała. Natomiast sama dawała („Kto utrzymywał Leopolda Buczkowskiego, kto ekspresowo słał lekarstwa Marii Dąbrowskiej...?"). Dawała „bezszmerowo", ale sama nie brała. I dziś, kiedy jest w kłopotach, nie bierze. Tu pada przykład „Nowej Res Publiki", która wzięła z Fundacji Batorego „bez krępacji" półtora miliarda na rozruch. Na takie uzależnienie Giedroyc by nie poszedł nawet w śmiertelnej godzinie. Jacek Krawczyk znosi mi książki, które mogłyby mi się przydać. Uważa, że ważne są „brudy, brudy..." Nie po to, żeby się w nich babrać, ale dlatego, że sedno rzeczy zawsze tkwi w konflikcie. Myślę tak samo. Co do Rydza we Wrześniu, sądzi, że pomieszały mu się role prezydenta z wodzem. I konkluzja dość banalna: niestety, w obliczu klęski nasze elity nawalają - 1939, 1945, 19... Ile będzie tych dat? W nocy, u pallotynów, przy akompaniamencie knajpiar-skiego gwaru z dołu zagłębiam się w historię naszej klęski wrześniowej. 42 Jerzy Łojek w swojej Agresji 17 września 1939 rejestruje zdarzenia z granicy wschodniej niemal minuta po minucie. Okazuje się, że nie wszyscy się od razu pogubili. Dowódcy placówek KOP--u meldowali sztabowi kolejno o wkroczeniu Rosjan i o wszczęciu własnych działań obronnych, co wydawało im się najzupełniej naturalne. Przykład: Godzina 7.30. Rozmowa ppłk. Kolarby z naczelnym dowództwem: - Tu Czortków, dowódca pułku KOP. - Tu pik Smoleński, szef Oddziału Drugiego Naczelnego Dowództwa. Proszę do aparatu płk. Kotarbę. - Jestem przy werku. - Panie pułkowniku, z rozkazu szefa sztabu proszę wysłać parla-mentariuszy do dowódcy najbliższego oddziału sowieckiego z zapytaniem, co znaczy to przekroczenie granicy przez wojska sowieckie. - Wszystkie baony biją się. Na odcinku Borsztzów zniszczono dwa czołgi sowieckie. Wątpię, czy uda mi się rozkaz wykonać odnośnie parłam entariuszy. - Panie pułkowniku, chodzi o to, by się dowiedzieć, co oznacza wkroczenie bolszewików... Ręce opadają. Płk Kotarba ponawia rozpaczliwe telefony, nie wierząc uszom, że ma się o coś pytać najeźdźcy, zarniasl stawiać opór i wysadzać za sobą mosty. Znów Łojek: ...Gdy cała ekipa rządowa RP pozostawała w stanie smutnego oszołomienia, na drogach Podola trwały nadal walki ostatnich oddziałów KOP. Godzina 12.20. Płk Rudka donosi p!k. Kopańskiemu z naczelnego dowództwa, że otrzymał meldunek od ppłk. Tworzydły z 24. d.p., że w rejonie Nadwornej zestrzelili sześć samolotów. Ranni mówią tylko po rosyjsku... O godz. 12.45 doszła do Zbaraża inna wiadomość: d-ca miejscowego zgrupowania bojowego, gen. Mieczysław Smorawinski, zakazał swoim oddziałom stawiania oporu wojskom radzieckim. Konkluzja: bardzo rychło Historia dopisze w tej kwestii znamienną pointę: w 1943 r. zwłoki gen. Smorawińskicgo wykopano z masowych grobów w Katyniu... Przy takiej postawie naszego dowództwa nie można się dziwić, że nagłośniona po świecie propaganda Sowietów o tym, iż państwo polskie rozpadło się - zabrzmi całkiem wiarygodnie, 43 Łojek uważa, iż dysponując prawie półmilionową armią, wódz powinien stanąć na jej czele i bronić się do ostatka, a przede wszystkim - powinien zaalarmować świat, że ZSRR złamał z nami pakt o nieagresji. Wszyscy prócz najwyższej „góry" rozumowali podobnie. Ambasador Grzybowski w Moskwie, wyrwany o 2.15 w nocy 17 września przez zastępcę Mołotowa, Potiomkina, stanowczo odmówił przyjęcia sowieckiej noty i czekał na dyspozycje Becka. Na próżno. {O ironio losu, od łagru uchroniła go niedługo potem interwencja ambasadora Niemiec w Moskwie, Schulenburga). Trudno uwierzyć, że rząd nasz był aż tak naiwny, by przypuszczać, iż Rosjanie wkraczają po to, żeby bić Niemca, jak początkowo głosili. Przecież nasza „góra" już znała treść tajnego paktu Ribbentrop-Mołotow z 23 sierpnia! Trudno też mniemać, że Rumuni, w śmiertelnym strachu przed Niemcami, przepuszczą polskie wojsko w pełnym rynsztunku przez swoje terytorium, gładko je zamustrują na okręty wojenne w Constancy i wyekspediują do Francji... Przy tym właśnie upiera się Giedroyc. Były odpowiednie umowy o przemarszu; łączność dowództwa z jednostkami KOP-u nie działała, a Łojka, choć go szanuje, trzeba brać cum grano salis... Jest w tym uporze lojalność do grobowej deski. Sam tak to ujmuje: „mam słabość do ludzi przegranych..." Rydz z rumuńskiej niewoli szedł do Polski z zupełnie otwartymi oczami. Mówienie dzisiaj, że myślał o odegraniu jakiejś roli, nie odpowiada prawdzie. „Kiedyś zapytał mnie, jak zostanie przyjęty w Polsce po powrocie. Powiedziałem, że będzie tak strzaskany jak butelka rzucona o skałę. Taka była i jego ocena, a mimo to poszedł..." Pojąwszy ten punkt widzienia, przestaję protestować, a nawet dziwić się drukowi długachnych, nieporadnych pamiętników Zygmunta Wendy, adiutanta Rydza, w „Zeszytach Historycznych". Wenda nazywa w nich swojego szefa „panem": „Pan maluje u siebie na górze; pan malował do południa". O żonie swojej natomiast najczulej wyraża się „paniusia"... Zapewne brzmi to nieco śmiesznie z naszej perspektywy, ale rzadko się spotyka tak szczere, zwyczajne, zupełnie bez pozy mówienie o sprawach sobie najbliższych, wielkich i małych. Wenda, który lekceważy chorobę, umiera na zawał na Węgrzech, eskortując Rydza w drodze do kraju. Jest coś wzruszającego w całkowicie bezinteresownym, a zarazem tragicznym patriotyzmie tych ludzi. Gdy się wczytać w tekst pamiętników, lepiej się pojmuje intencje Redaktora. Bo to nie tylko „litość dla przegranego" dyktowała druk owej pozycji. Po tej lekturze ja sama lepiej zaczynam rozumieć, na przykład, stałą obecność świeżych kwiatów i zniczy przy grobie Rydza na Powązkach, przedmiot mojego ustawicznego zdziwienia, gdy tam bywam, a tak się składa, że bywam w tej kwaterze często. Co zaś do degrengolady duchowo-obywatelskiej wśród uciekinierów z 1939 roku i co do niezdolności pozbierania się ich na emigracji po klęsce 1945 - słowa Giedroycia brzmią zgodnie z lekturami podrzuconymi mi przez Jacka Krawczyka. Czytam je z ciężkim sercem; nie dają mi potem zasnąć. Przejmowanie się naszymi kretyństwami to w gruncie rzeczy znak rozpoznawczy mojej „miłości ojczyzny". Bo o głupocie innych czytać mi lekko, a nawet przyjemnie. Ciąg dalszy dręczących lektur: Pobóg-Malinowski, Na rumuńskim rozdrożu: Po tragedii Września pozycja Polski wśród aliantów musiała być, rzecz jasna, poważnie obniżona. Czuliśmy jednak, że przekształca się to w niehamowany zjazd po równi pochyłej. Rząd (Sikorskiego - EB) nie hamował tego niebezpiecznego procesu, przeciwnie, w dużej mic-ize przyczyniał się do jego przyspieszenia. Bo wszystko, co z dalekiego Paryża napływało do naszego Turnu-Severin, wszystko świadczyło coraz wymowniej, że nowy rząd pozwolił od razu zepchnąć się na pozycję trzeciorzędną, na stanowisko ubogiego krewnego. Dźwięczał w radio coraz głośniej niebezpieczny kompleks niższości, objawiał się „ubogi krewny", z jego wynaturzonym zaufaniem, z jego pojednawczością, z jego uległością, zgodą na wszystko... Suwerenność nosi się w sercu, a nie szuka po korytarzach obcych potęg. W korytarzach takich można znaleźć tylko liberię lokaja... Jeden z przyjaciół w liście z Paryża stwierdzał, że premierem polskim nie jesl Sikorski, tylko ambasador Noel. Inny z przyjaciół ubolewał, że niestety, Czesi, mając tylko komitet, postępują tak. jak gdyby mieli rząd. Polacy zaś, mając rząd, zachowują się tak, jakby reprezentowani byli przez komitet... 44 45 I dalej: Arogancka pewność siebie splatała się z głuchą nietolerancją. Jakżeż często w tym cichym Tuinu-Severin wracał do mnie i jak natrętnie dźwięczał przed stu lały przez Mochnackiego rzucony okrzyk, że jeśli Polska zginie, to nie dla braku cnót heroicznych, lecz tylko dzięki terroryzmowi bezrozumu... Wywieszono obłudnic hasło jedności narodowej, w rzeczywistości ?aś rozwinięto sztandar maksymalnego partyjniactwa, polityki porachunków i zemsty osobistej. Tym celom służyć miała powstająca w Paryżu Komisja dla Rejestracji Faktów i Zbierania Dokumentów, mająca obciążyć sprawców klęski... Tworzono przy powstającym wojsku obozy karne. Orgie oskarżeń i donosów... Francuzi patrzą na to ze zgorszeniem: drók de nalion... W tłumie cisnących się do miski z jadłem panowało przekonanie, że nie uzyska się nic, jeśli się nie pójdzie na najdalszy kompromis z sumieniem. Każdy ubiegający się o wyjazd do Francji lub o posadkę W Bukareszcie, rozpoczynał od pisania sprawozdania. Ludzie czuli, że wynik starań będzie tym pewniejszy, im więcej będzie w sprawozdaniu cech nikczemnego donosu... I tak dalej, i tak dalej. Nawet biorąc poprawkę na ultra-niechętne dla obozu Sikorskiego poglądy Poboga, wiele w tym było prawdy. Znów ławka przy Moście Inwalidów. Gołębie mniejsze od naszych, ale natrętniejsze; niemal dziobią po nogach. W zasięgu oka rzeźba Zadkine'a Messenger, dalej ambasada Republiki Południowej Afryki ogrodzona palisadą a la maczety sztorcem do góry; trudniej byłoby się przez nią przedrzeć niż przez zasieki z drutu kolczastego... Otwieram kolejną lekturę: Romana Buczka Był taki czas... Nie znam autora, ale od pierwszych kart wieje tendencyjnością, nastawieniem bez dystansu, więc nie biorę jej zbyt poważnie. Na przykład, osoba generała Andersa, scharakteryzowana w sfa-buJaryzowanych dialogach, przedstawia go jako człowieka, który W pozbywaniu się przeciwników politycznych posługiwałby się najchętniej skrytobójstwem. Czysty nonsens, co jednak nie oznacza, że w tak dramatycznych czasach, kiedy alianci, zgodnie z porządkiem pojałtańskim, cofnęli uznanie rządowi londyńskiemu i uznali reżim warszawski, kiedy zdemobilizowani żołnierze nie wiedzieli, co ze sobą począć, a dowództwo dzieliło ich rozterki i pomieszanie ducha, otóż przy takiej zapaści nie mogło się obywać bez mordów skrytobójczych, prowokacji lub zwykłych za-szczuć. Niewątpliwie modelową ofiarą takiej walki politycznej na linii Mikołajczyk-Bór-Anders stała się postać Ryszarda Hańczy. Był depozytariuszem „skarbu", jaki Roosevelt dał Polakom na otarcie łez „za Jałtę". W roku 1944 przerzucony z kraju tak zwanym mostem powietrznym wraz z generałem Tatarem, Hańcza pozostał mu do końca wierny, co w rezultacie przypłacił życiem. Ale po kolei. Tatar znalazł w Londynie wspólny język z Mi-kołajczykiem i został mianowany zastępcą szefa sztabu ds. krajowych. Mikołajczyk zabrał go ze sobą lecąc w czerwcu 1944 do Roosevelta, żeby jako świadek i uczestnik przedstawił w Białym Domu sytuację AK. Zainteresowanie Polską było w Waszyngtonie zdawkowe, sprawy zostały już przecież ostatecznie przypieczętowane. W czasie rozmów z Polakami doszło do sytuacji paradoksalnej: Roosevelt zalecał im współpracę z wkraczającymi do Polski wojskami sowieckimi, jednocześnie zaś obiecał wyasygnować na robotę konspiracyjną dla AK sumę wynoszącą około stu milionów dolarów! W rezultacie stopniała ona - wedle Buczka - do dziesięciu milionów dolarów. Z tej sumy rząd w Londynie zatrzymał dla siebie półtora miliona, a reszta miała pójść na tak zwaną bazę NIEBO, czyli przerzuty powietrzem ludzi i sprzętu, a potem -na robotę konspiracyjną w kraju. Powołano w tym celu Komitet Trzech (Tatar, Utnik, Nowicki), który zawiadywał pieniędzmi. Zostały zdeponowane u pułkownika Hańczy, który we Włoszech prowadził Szkołę Radiotechniczną, stanowiącą różne tajne przykrywki; miała być przykrywką i dla tego funduszu. A trzeba zaznaczyć, że sprawa była o tyle skomplikowana, że prócz kilku orientacji emigracyjnych do tej forsy pretendowali i Anglicy, wychodząc z założenia, że po zdymisjonowaniu polskiej armii i rządu Polakom już nic z tego nie przysługuje. Była to więc konspiracja wielopiętrowa, a pułkownik Hańcza znalazł się między młotem i kowadłem, ponieważ jako szef placówki stacjonującej we Włoszech, podlegał Andersowi, a jednocześnie Centrali 46 47 w Londynie. Interesy obu tych ośrodków były sprzeczne. Anders, bojąc się, że Mikołajczyk z Tatarem przerzucą skarb w łapy komunistów, kazał Hańczy wydać go natychmiast Korpusowej Dwójce. Tatar natomiast kazał go przewieźć do stacjonujących w Niemczech placówek polskich. Hańcza posłuchał Tatara i w pierwszym rzucie - po peregrynacji godnej powieści łotrzykowskiej - zdeponował w Pierwszej Dywizji Pancernej w Meppen sumę wynoszącą ponad pięć milionów dolarów w różnych walorach. Dalej sprawa rozegrała sie o resztę. Hańcza na polecenie Tatara ukrył pieniądze na strychu szpitala oo. bonifratrów na wyspie Tiburtina na Tybrze, udostępnionym Polakom w najlepszej wierze przez gospodarzy. Hańcza, indagowany wielokrotnie przez Andersa, odmawiał ujawnienia kryjówki. W czasie jednego ze spotkań Anders posłużył się chwytem: kazał Hańczy podpisać oświadczenie, że przez ostatni okres nie kontaktował się ani z krajem, ani z Londynem. Hańcza podpisał. Istotnie, z krajem, wobec zmieniającej się tam sytuacji politycznej, nie kontaktował się; kontaktował się natomiast szyfrowanymi depeszami z Londynem - do czego miał prawo w związku ze swoją podwójną podległością. Dlaczego więc skłamał - nie wiadomo. Faktem jednak pozostaje, że kłamstwo to stało się gwoździem do jego trumny. Rzuciło cień na uczciwość Hańczy, dotychczas nieposzlakowaną. Przyjazd do Rzymu Stanisława Kota, jako „mikołajczykow-skiego" ambasadora z Warszawy, oraz Misji Wojskowej pułkownika Sidora dopełnił miary. Anders uznał, wierząc, nie wierząc, że Hańcza może wydać im pieniądze. Reszty dokonała Korpusowa Dwójka, rozpracowując kryjówkę na Tybrze. Pieniądze zabrano, a Hańcza, wedle oficjalnej wersji, w momencie aresztowania strzelił sobie w łeb. Pozostawił list do podwładnych, tłumacząc swój czyn nadużytym honorem (przecież dopuścił się kłamstwa!). Pogrzeb odbył się 12 października 1946 roku bez kompanii honorowej. Śmierć Hańczy stała się sensacją prasową w światku polskim. Komisja powołana pod przewodnictwem generała Chruściela sporządziła stosowny raport. Komentarz do niego w postaci odręcznej notatki generała Bora-Komorowskiego oddaje ogólne nastawienie. „Po dokładnym zapoznaniu się z meldunkiem gen. Chruściela doszedłem do przekonania, że sprawę należy uważać za zakończoną, ze względu na to, że w danym wy- 48 padku wszyscy działali w dobrej wierze. Jedynie należałoby zwrócić uwagę na zbyt szerokie kompetencje poszczególnych oficerów Oddziału Drugiego". „W ten sposób sprawa śmierci Hańczy poszła definitywnie ad acta, natomiast rozpoczęło się gigantyczne marnotrawstwo grosza publicznego" - konkluduje Roman Buczek. Nie trzeba opisów Buczka, żeby stwierdzić, iż sumy te zostały rzeczywiście roztrwonione. Fakt ten potwierdza również Gie-droyc, zastrzegając, że mniej było w tym wszystkim złodziejstwa, a więcej zatrważającej wprost nieudolności, braku rozeznania terenu, realizmu i zwykłego rozsądku, nie mówiąc już o wyobraźni. Założenie było takie, że poprzez odpowiednie inwestycje pieniądze te miały rosnąć, tymczasem rozpaczliwie topniały. Do nielicznych udanych inicjatyw gospodarczych finansowanych z tych pieniędzy należą przedsiębiorstwa inżyniera Juliana Niedziałkowskiego w Afryce Południowej oraz inżyniera Tadeusza Muszyńskiego w Argentynie. Ale tu pojawiał się nowy dylemat: gdy chcieli spłacać odsetki z zaciągniętych pożyczek - nie wiadomo było komu, tylu znalazło się pretendentów do emigracyjnej władzy. Buczek podaje dokładny bilans, kto co i ile wziął, którego tu nie przytaczam wobec zgłoszonych już zastrzeżeń co do wiarygodności autora. Nie ulega wszakże kwestii, że funduszami rządzili głównie ludzie Dwójki. Nie było to dziwne w związku z potrzebą konspiracji - jak już wspomniałam - również wobec niedawnego sojusznika; nie dziwi też bezwzględność w działaniu wobec braku jakichkolwiek sankcji i uznanej prawnej kontroli. Może raczej dziwić, że przypadek Hańczy nie był wielokrotnie pomnożony. Ale i nie jedyny. Rozmawiamy o tym z Giedroyciem w czasie któregoś z naszych posiedzeń. Potwierdza sprawę Hańczy i dodaje inne. Pracowała u nich w Oświatówce w czasie wojny niejaka Lidia Zółkiewska, poglądów komunistycznych, wszyscy o tym wiedzieli, ale była bez zarzutu; pierwszorzędnie prowadziła przedszkole. - Staraliśmy się ją z Józiem osłaniać - mówi - ale nie upilnowaliśmy. Znaleziono ją nagą i martwą, okręconą drutem kolczastym na drodze do Ancony... 49 Dwójkarze bywali bezwzględni, pieniądze mieli, ale Gie-droyc nie sądzi, żeby ich zamysłami kierowała prywata i chęć obłowienia się. - A afera Bergu? - pytam. - To była robota endeków. Berg kompromitował wszystkich, bo po trosze różne ugrupowania maczały w tym palce, ale obłowili się endecy. Pierwszorzędnie zorganizowali sobie te szmugle między Francją a Niemcami... Kazimierz Zamorski dopowiada później: - Afera Bergu śmierdziała. Przez karygodną nieostrożność organizatorów wpadło masę ludzi w kraju. Gdyby to robiła Dwójka, to by tak nie było, bo to byli fachowcy... Zamorski przychodzi do mnie „na Surcouf" 27 kwietnia 1993. Przyjechał z Monachium, gdzie mieszka. Drobny, szczupły, świetnie zakonserwowany, o niebieskich oczach i białych drobnych zębach. Zaprasza mnie wieczorem na „gęsi pipek" do „Żydów" - podobno cymes! Na razie pfyniemy po Sekwanie, przebijając się naszą mową przez pięciojęzyczne objaśnienia, co wycieczka ma na prawo, co na lewo... Potem spacerem przez równie głośne „Tuilerie" do przeszklonego stożka Luwru, śmierdzącego w upale przegrzanym pleksiglasem. Kazimierza Zamorskiego widzę po raz pierwszy, ale znam nie od dziś. Kiedyś w moim warszawskim mieszkaniu zadzwonił telefon i odezwał się cichy glos: „...Moje nazwisko nic pani nie powie..." (Mówiło.) Pytał o adres i numer telefonu Andrzeja Czechowicza, słynnego „naszego człowieka w RWE", o którym opublikowałam reportaż w „Tygodniku Powszechnym", a którego Zamorski przyjmował swego czasu do pracy w tejże Rozgłośni. Nie znałam żadnego adresu ani telefonu, ale Zamorski nie byłby tym, kim był, żeby delikwenta w Warszawie nie odnalazł. Pogadali sobie od serca. Teraz my sobie gadamy w dudniącej nieznośnym pogłosem kafejce w holu najsłynniejszego muzeum świata. Oto pokrótce to, co do mnie dochodzi wśród zwielokrotnionych ech: Nie, nie jest krewnym przedwojennego szefa policji, Kor-diana Zamorskiego. Ojciec był koniuszym u Sapiehów w Krasiczynie; wcześnie zmarł, zostawiając wiele dzieci. Na studia nie starczało, więc rozpoczął jako nauczyciel we Lwowie. Zaraz na początku wojny Sowieciarze wlepili mu pięć latek za próbę przekroczenia granicy. Zwolniony w sierpniu 1941 z łagru „do An-dersa"; zwerbowany w wojsku do wywiadu przez przypadek. Do dziś nie wie, dlaczego. W Iraku wysłany na kurs oficerów wywiadowczych. Znów: „Dlaczego ja? A żebym to ja wiedział..." W pierwszych słowach szkolenia poinformowano ich, że wywiad bywa ofensywny i defensywny. Defensywny jest nieprzyjemny, bo polega również na śledzeniu kolegów. Komu się nie podoba - wystąp! Było ich na kursie z sześćdziesięciu, Zamorski rozglądał się, czy kto nie wystąpi. Poszedłby za nim. Nikt nie wystąpił. Gdy przejął po swoim poprzedniku tak zwany Zeszyt Podejrzanych, zrozumiał, na czym ta nieprzyjemność polega. Socjalistów notorycznie identyfikowano z komunistami, wyrządzając tym pierwszym niepowetowaną krzywdę. Najgorliwszymi donosicielami byli oczywiście sami najbardziej podejrzani. Pamięta przypadek, którego odkręcenie kosztowało go wiele fatygi. Chodziło o dwóch żołnierzy, którzy w głupawej rozmowie poddawali w wątpliwość dogmat o Niepokalanym Poczęciu. Ergo - ateiści, ergo - komuniści, wynikało z donosu. Traf chciał, że donosicielem był chłopak wzięty przez niego z litości do transportu ewakuacyjnego z Krasnowodska do Iranu. Pamięta go doskonale. W mundurze krasnoarmiejca, w budionowce, podszedł do niego z błaganiem: „Pan, ja Polak z Kamieniec Podolski, wezmijcie w polsku armiu..." Zaryzykował. W razie prowokacji sam by głowy nie uniósł... A chłopak, już w polskim mundurze, chciał wzmocnić swoją pozycję; przyuczony od małego, że gorliwości dowodzi się nie inaczej jak donosem, sypał kolegów aż milo... ^ Każdy wywiad ma na sumieniu ofiary - konstatuje Zamorski. - Co pan teraz robi? - pytam. - Teraz? - powraca duchem do naszej barowej niszy u wejścia do Luwru i mówi: - Teraz dłubię trochę w nie całkiem jawnych materiałach. To już w człowieku zostaje... Nie pójdzie jutro do Giedroycia z pustymi rękami. Meldował się u Księcia telefonicznie zaraz po przyjeździe i ma się stawić 50 w Maisons-Laffitte jutro. Nie wyobraża sobie bytności w Paryżu bez tej wizyty... Powojenne jego losy? Zdemobilizowany późno, dopiero w 1948 roku, zajął się w Londynie nauką angielskiego i pisaniem książki o złocie kołymskim; materiał zebrany miał niejako ubocznie, został mu z badań nad Sowietami, czym de facto zajmował się całą wojnę. Książkę wydali Amerykanie, to ich interesowało, nie łagry. Następnie skończył coś w rodzaju handlówki maklerskiej i dostał pracę w zacnej, nobliwej firmie Lloydsa. Ale natura ciągnie wilka do lasu, więc „zaciągnął" się jako researcher do pracy w RWE w komórce zbierania informacji, które niekoniecznie szły na antenę. Nie, nie był to żaden amerykański wywiad, choć nawet niekomuniści tak o tym Biurze mówili, z uwagi na konspirację, jaką było otoczone. Ale konspiracja wynikała ze względu na bezpieczeństwo ochotniczych informatorów z kraju. Nie narzeka na życie; miał je dobre i ciekawe; głównie w czasie wojny; hotele, forsa, cywilny strój, no i władza wynikająca z przynależności do służb specjalnych. - A co dziś robią dwojkarze? - pytam. - Przeważnie nie żyją - uśmiecha się. - Wincenty Bąkiewicz, szef Dwójki u Andersa, po wojnie kupił sobie w Londynie domek z łączką i pilnie studiował „Nowe Drogi". Dostał dobre cięgi w sowieckim więzieniu. Przystojny, inteligentny chłop; fachman... - Pyta pani, dlaczego Czapski i Giedroyc przy lak doskonałych wynikach wylecieli z Wydziału Propagandy u Andersa. Ano bo Bąkiewicz i Dwójka chcieli tam dominować, a oni by sobie na to nigdy nie pozwolili. 52 Polak drugiego piętra Pod powyższym tytułem publikuję w „Tygodniku Powszechnym" reportaż z drugiej podróży do Paryża. Podaję go z niewielkimi korektami: Wiosna 1993, Paryż. Codziennie tą samą trasą: bulwarami, przekroczenie rzeki mostem de L'Alma; ulicą George V do Pól Elizejskich. Parasole „ogródków", romantycznie zwiewne solejki Francuzek, smagłych jak góralki i z reguły wyższych od mężczyzn; „katedra amerykańska", kasztanowiec, gruby jak dąb, na rogu ulicy Pierre Charron; zejście do podziemi metra i jazda pociągiem. To wszystko, obrzucane kątem oka w marszu, przywołuje sceny z nasyconych czerwienią rodzajowych obrazów Józefa Czapskiego, który też latami przemierzał tę trasę. Traktuję cały ten „świat zewnętrzny" jako tło, jako znaki drogowe. Moja rzeczywistość jest w Maisons-Laffitte, pod numerem 91 Avenue de Poissy. Ostatnio byłam tu pod jesień; wszystko schło; dziś - zieień wokoło, wszystko wschodzi. Warzywnik objęty siatką, żeby pies nie stratował; czosnek, cebula, ogórki, „bo lubią malosolne..." Budynek zbudowany kiedyś przez Anglika, który trzymał tu stajnie i puszczał konie na tutejszych słynnych Wyścigach, obecni właściciele starali się utrzymać wedle pierwowzoru, co nie było łatwe. Były nawet kłopoty z wycieraczką, bo standardowe, kontynentalne, nie pasowały do wymiarów mierzonych w calach... ^-^^istona^a^u^u~3ornu "odnofÓwtlje'"taki faklfpońieWaż go- . tówki nie było, pewien fabrykant z branży włókienniczej, najpierw z Bielska, potem z Ameryki Południowej, nazwiskiem Berenbau, 53 Front nowego domu od strony ulicy wynajmujący rokrocznie apartament w Hotelu Lambert, podsunął pomysł ogłoszenia apelu do czytelników „Kultury" i sam jako pierwszy ofiarował milion franków, stawiając wszakże warunek: bruderszaft ze Stefanem Zamoyskim, który administrował historyczną siedzibą Czartoryskich. Warunek został spełniony i dalej poszło już gładko. Resztę, czyli i^awie jedenaście milionów . -fraiuiówŁŁk>pożyczył sam ZamoyskjM markiz Boisgelin, przyja-^ieTCzspskiego- ożeniofiy:x3ft%niic^iczówną. A po opublikowa- -TTnrapeTiTdo czytelników popłynęły pieniądze z całego świata. Był to jednocześnie najwymowniejszy sprawdzian powodzenia pisma. Dług „Kultura" spłaciła szybko. Biedny kogut Siadam naprzeciwko Jerzego Giedroycia. Stały obraz: twarz kamienna, „bez uczuć"; nieruchome, spuszczone do połowy oczu powieki, popielniczka pełna dopalonych do munsztuka petów. - Jak zdrowie? - pytam. - Źle - odpowiada tonem, jakim równie dobrze mógłby odpowiedzieć „doskonale". Zupełna obojętność wobec własnego sam opoczu ci ą... -łaćek Krawczyk opowiedział mi zdarzenie: Do „Lafitu" przybłąkał się kiedyś kogut i zamieszkał w ogrodzie. Sypiał na drzewach jak bażant i zachowywał się dziko. Jedynie za Giedroyciem chodził jak pies. Potrafi) wkroczyć do gabi- 54 Ten sam dom z posadzonymi przez „Kulturę" drzewami. Jak się zmieniał pod ręką gospodarzy! ~~—-----------------' netu przy najdostojniejszych gościach; wówczas gospodarz przerywał w pół słowa, brał ziarno ze specjalnego pojemnika i karmił ptaka, po czym wracał do przerwanego wątku. Pewnego ranka Książę, który zawsze wstaje pierwszy, wychodził z domu; w drzwiach natknął się na wchodzącego z dworu Krawczyka, który powiedział: „Niech pan włoży płaszcz, mamy mróz!" „Biedny kogut" - taka była pierwsza reakcja Redaktora „Kultury1;. Koło historii - Co dla pana znaczy słowo „ojczyzna"? - pytam. Namysł: - Są dwa rodzaje Polaków. Polak w sensie endeckim i Polak Rzeczpospolitej Obojga Narodów, jakiej de facto nie ma, ale jaka istnieje w mentalności ludzkiej. Mieszczę się w tej drugiej kategorii. Powtórzę za ojcem Bocheńskim: „Jestem Polakiem drugiego piętra". Co to oznacza praktycznie? Że dziś Polacy mają wszelkie dane, żeby spełniać ważną rolę na Wschodzie. Jeżeli tę szansę przegapią, będzie to jeszcze jeden dowód naszej historycznej „niemożności". Opinie, jakie od niego słyszę: 55 Za Piłsudskiego, który był też Polakiem „drugiego piętra", mieliśmy sytuację beznadziejną, między dwoma totalizmami. Miał tego świadomość; powiedział kiedyś: „Jeżeli dojdzie do wojny na dwa fronty, to zebrać się na Placu Saskim, wydać komendę: «Czapki z głów, do modlitwy!»" Wiedział, że jedynie zatrzymuje koło historii przez okres krótkiej koniunktury... Czy świadomie cytuje Miłosza, czy wiersz wszedł mu w krew? Latami będzie chodzić w Belwederze. Piłsudski nigdy nie uwierzy w trwałość. I będzie mruczeć: „Oni nas napadną". Kto? I pokaże na zachód, na wschód. „Kolo historii wstrzymałem na chwilę..."* - Dziś na odcinku geopolityki mamy sytuację wymarzoną. Ale kto wyciąga z tego praktyczne wnioski? - pada retoryczne pytanie. Uważa, że pchanie się do Europy bez uświadomienia sobie, że o tyle nas tam zechcą, o ile będziemy silni na Wschodzie, jest iluzją, bezinteresownym lizusostwem. „Ale kto pamięta o wyciąganiu korzyści z sytuacji...?" Pytania, ciągle powracające pytania i propozycje o fundamentalnym znaczeniu, na które brak odpowiedzi. - Nasza linia stosunków Rosja-Ukraina wymaga finezji. Musimy obstawić ten odcinek. Doskonale, że Baicerowicz wziął doradztwo na Ukrainie. Poszedłbym dalej: na przykład, urządzać szkolenia oficerom ukraińskim, brać ich na staże do wojska polskiego... Co oni mają robić ze swoją winą wobec Polaków, to ich sprawa. Zajmijmy się naszymi winami. Uchwała Senatu wobec Akcji Wisła od lat leży nie ruszona. Do nas należy pierwszy krok, bo jesteśmy narodem mocniejszym, oni dopiero raczkują -nte mówiąc już o tym, że są nam bardziej potrzebni niż odwrotnie, bo stanowią tampon między nami a Rosją... Trzeba pomagać Ukraińcom, nie doprowadzając do konfliktu polsko-rosyjskiego, który byłby dla nas zabójczy. W Rosji naszą stawką jest elita umysłowa, nastawiona propolsko. Zwłaszcza w kulturze jesteśmy dia nich atrakcyjni. Tu więc mamy możliwości. Na przykład, stworzyć Traktat poetycki. II Stolica 56 na Uniwersytecie Łomonosowa studium polskie; mamy socjologów, rusycystów znakomitych. Trzeba wydawać książki po rosyjsku. Fenfydurke byłaby dla nichflbjawienJem kulturalnym..Wiera__ to po ich reakcji.naJCafk:ę„-/I konkluzja: - Zamiast owczym pę-j denTgnać dÓ"Stanów, wysyłać młodzież do Rosji na wypadające nam bardzo tanio stypendia; niech się uczą języka i kraju. - Nikt się nie chce uczyć. W Polsce nauczyciele rusycyści tracą pracę. I -Ślepot*—-______._ - -- — ------"-------" - -¦-> Inny wątek: Syberia. Jak się poskrobie Syberię, to oprócz potomków polskich zesłańców wyskrobie się niezmierzone możliwości wzajemnych kontaktów. Trzeba trzymać rękę w pogotowiu i mieć odwagę przerzucania środków. Po co trzymać na placówkach kosztowne, anachroniczne już biura radców handlowych? Instytuty polskie w Londynie czy Rzymie działają na starych, bezużytecznych zasadach, a kosztują... Powraca przestroga o ostrożności w działaniach na Wschodzie: - Musi pani wiedzieć, że Rosja, im słabsza, tym twardsze warunki potrafi stawiać. - Mądre. - Bardzo mądre. Ale na to trzeba mieć tradycje dyplomacji od Iwana Groźnego. Inteligencję i wytrzymałość Stalina, który w najdramatyczniejszej dla siebie sytuacji potrafił być najbardziej nieustępliwy wobec aliantów. - Widzi pan okoliczności, w jakich przyjechałby pan do Pol- - Jedyną. Wojna ze Wschodem. Mógłbym odegrać pewną fe. Mediacyjną czy nie, zależy od sytuacji. Bo ja znam Rosję. Jesteśmy krajem mieszańców Papieros dobity do popielniczki. Po chwili milczenia: - Nasze społeczeństwo było zawsze letnie, jeśli chodzi 0 głębszą ciekawość świata. Tolerancja wynikała nie z przemyśleń, ale z gnuśności. Żydzi nas wyręczali; robili to, czym my n'e chcieliśmy się parać. Cywilizacyjną rolę spełniało mieszczaństwo i prawo niemieckie. Jesteśmy krajem mieszańców. Bo co 57 Polska robiłaby bez nas, Litwinów? - zapytuje retorycznie, przechodząc na „zmianę narodowości". - Żydzi byli drożdżami intelektualnymi, a myśmy dali Polsce charakter. Weźmy Grunwald. Nie minimalizując roli Polaków - typowe niedokonanie. Zwycięskie wojska poszły wprawdzie pod Malbork, ale że to były żniwa, więc szlachta nie wytrzymała i rozjechała się do swoich wsi. A Litwini nie byli jeszcze na tym poziomie, żeby zdobywać miasta. Zabrakło przywództwa Polaków. - Jednakże fuzja Litwy z Polską to był nasz pomysł. - Niewątpliwie. Wyborna myśl panów krakowskich, która zaowocowała świetną ekipą jagiellońską. Jedyny laki przypadek w historii. - Nie widzi pan szansy na powtórkę, we współczesnej wersji oczywiście? - Byłaby. Gdyby nie nasz niedowład wyobraźni państwowej. -1 konkJuzja: - Wzięcie władzy przy braku doświadczenia - nie, tego Polak nie wytrzymuje. Od razu zawrót głowy i koniec z wyższą racją i szerszą wizją. Urwany kontakt z rzeczywistością. Gruba kreska dla win i przywilejów Jest zdania, że nasza wrodzona kJikowość i skłonność do kumoterstwa wynikają z tego, iż nie przeszliśmy przez gorset absolutyzmu oświeconego. To siedziało w nas zawsze, ale w Dwudziestoleciu nie było tego chaotycznego rwania ku sobie, bez wstydu i umiaru. Na przy-Idad, armia urzędników skarbowych, nisko opłacana, nie kradła; mieli poczucie godności państwowej. A dziś - tu Książę wsiada na swojego konika - ta bezprzykładna wystawa, te rozjazdy po antypodach ze świtą wielokrotnie przekraczającą liczbę zaproszonych osób. Oni myślą, że tego nie widać. Widać. A drażni to nie tylko ulicznych krzykaczy, ale także ludzi przychylnych, którzy milczą, oblewając się rumieńcem. Był za grubą kreską, ale gruba kreska powinna odciąć zarówno dawne winy, jak i obyczaje, czyli przywileje władzy. Człowieka trzeba wykorzystać Coraz machinalniej odbywam swoją codzienną marszrutę. Im bardziej wciągam się w „Lafit", tym mniej widzę Paryż... Wieczorem przy kolacji u pallotynów generał zgromadzenia, Irlandczyk, który tu przybył na wizytację, zadaje mi pytanie, jak spędziłam dzień. - Rozpytywałam starych Polaków - mówię. A ja rozpytywałem młodych Polaków - odpowiada wskazując księży za stołem. - Pasjonujące zajęcie. O swoich rozmówcach w „Kulturze" myśtę to samo. Temat na wielki film - w tym angielskim domu, na francuskiej ziemi, ta Polska... W jednym z listów Józef Czapski wspomina rozmowę z Adolfem Bocheńskim, świetnie zapowiadającym się przed wojną publicystą, znawcą problematyki niemieckiej. Gdy go w czasie wojny namawiano, żeby rzucił oddział dla prasy wojskowej, odmawiał: „Politycznie to ja jeszcze będę się mógł przydać, ale grubo później, jeżeli zajdzie potrzeba rozmów polsko-nie-mieckich..." Bocheński zginął, a Giedroyc, jeden z najwytrawniejszych znawców spraw wschodnich, „nie przydaje się", jak mówi, ponieważ nikt jego wiedzy nie wykorzystuje. Lubi słowo „wykorzystywać"; często pojawia się w jego języku. Beck na wygnaniu po klęsce zgłosił chęć udostępnienia Si-korskiemu wszystkich materiałów. - W końcu to on zawierał układ polsko-angielski; on jeden był w pełni wprowadzony w problemy naszej polityki zagranicznej. Można go było usunąć, ale trzeba było go wpierw wykorzystać - słyszę. W Rumunii zostało zrobione opracowanie z przebiegu kampanii wrześniowej, pod kierunkiem Śmigłego. Doszło do Paryża, i nawet koperty nie otwarto. Politycy polscy nie są w stanie przeanalizować czegoś, co pochodzi od innych, a cóż dopiero od kogoś, kto inaczej myśli politycznie. To w Polakach zawsze tkwiło: niemożność wykorzystania kogokolwiek, kto nie jest z własnej paczki... U Sikorskiego ta bardzo polska cecha stała się źródłem wielu błędów. Miał w sobie jeszcze coś równie polskiego; trzymanie się cudzej klamki - za nic! 58 W słowach, prócz poczucia ogólnej straty, zawsze brzmi gorycz osobistego doświadczenia: Nie, nie dziwił się, jak się śmiano, gdy z uporem twierdził, że ZSRR rozpadnie się na państwa narodowe za życia jego pokolenia. Nie dziwił się, bo był świadom, że politycy polscy nie mają pojęcia o Rosji. r Zanik poczucia państwa------ Można powiedzieć, że polityką zaczął się interesować z po-/"Lwodu zamordowania prezydenta Narutowicza. Chodził wtedy do ł gimnazjum Zamoyskiego, bardzo endeckiego. Reakcja kolegów "była przerażająco za Niewiadomskim. W klasie był zupełnie odosobniony. Poza Staszkiem Żeleńskim, synem Boya, Staszkiem Niemyskim i nim nikt nie czuł, że stało się coś potwornego. Przeciwnie, klaskali. Słyszał upiornie szowinistyczne przemówienie geneTała Józefa Haliera do tłumów w Alejach Ujazdowskich. To go zdopingowało do działania. Prawo ukończył, bo nie wiedział, co wybrać, historię dlatego, że zaczęły go interesować sprawy ukraińskie, jedno wiedział na pewno - że musi coś z tym zrobić... Mówi to jednym tchem, dopalając papierosa. - Ja przed wojną i obecnie to dwu różnych ludzi. Józio "mnie kiedyś skwitował: „To nie człowiek, to «Kultura»". Przełomem w życiu był dla niego Bukareszt po klęsce wrześniowej. Jako sekretarz Rogera Raczyńskiego widział dużo, już o tym mówił. Zmasowana polska obrzydliwość, z jaką się zetknął, była dla niego szokiem. Skończyło się też życie osobiste. Krótko był żonaty. Już przed wojną postanowili się rozstać. Przekroczyli granicę razem, ale potem ich drogi się rozeszły. Tatiana, była żona, zrobiła w Londynie karierę naukową jako archeolog. -Matkę bardzo kochał, ale czy umiał to okazać? Nie dlatego, że nie czuł, tylko - kiedy? Nigdy nie miał czasu. Drugie milczenie, którego nie śmiem przerwać. Potem powrót do wątku wrześniowego. Tak, było powszechne poczucie tragedii, kompletna dezorientacja. - Jak zwykle nie sprawdziliśmy się logistycznie - wtrącam. - Potem, na emigracji, doszło i zwykłe złodziejstwo - mówi. -Minister skarbu w rządzie londyńskim ukradł, normalnie ukradł, setki tysięcy funtów, a po jego śmierci córka powiedziała, że o niczym nie wie; ma schedę po ojcu. I przyschło. 60 I znów konkluzja: - W Dwudziestoleciu walczenie o imponderabilia dawało jednak rezultaty, zachowanie się Polaków w czasie Drugiej Wojny i na emigracji pokazało, że naprawdę z tym narodem trudno coś zrobić. Zupełny zanik poczucia państwa. Giedroyciowo Od furtki zawsze holuje mnie spasiony Faxio; nigdy nie wiadomo, czy ugryzie, czy poliże; jak sroka, porywa wszystko, co błyszczy: klucze, sztućce, za wszelką cenę chce na siebie zwrócić uwagę. Tańczy za nim smycz przyczepiona na stałe do obroży, żeby łatwiej go było złapać. Nie wybiegany. Zdrowie nie pozwala pani Zofii na długie spacery, więc Krawczyk chwyta Faxa za smycz, wyprowadza na tyły, do lasu, i puszcza... Teraz siedzimy we dwoje na ławce i patrzymy, jak Książę wsiada do samochodu. Szofer (i ogrodnik zarazem) w szafirowej bluzie otwiera przed nim drzwiczki. Mimo trudności 2 chodzeniem - postawa prosta i harda; naturalnie pańska, bez cierna yodawania. Książę udawać nie umie,-Dlatego" jego reakcje, mimo i nieruchomości twarzy, są bardzo czytelne, nie maskowane. Jak I .-Wtedy, kiedy podczas jedynego zetknięcia z Wałęsą uśmiechnął' (1 się miażdżąco, gdy ten podbiegł do niego ze słowami: „Uczyłem Vsię na pańskiej «Kulturze»..."___——----—. .______——"', ""'- Dokąd on jedzie? - pytam teraz Krawczyka. \l - Pewno do doktora. Wraca szybko. Znów, w jego przeszklonym gabinecie._______ - Jak pan sypia?- ~~ Uśmiecha się: / -Jeszcze przed wojną profesor Semerau-Siemianowski do-/ prowadził do tego, że sypiam do pięciu godzin na dobę. Bo był / okres w młodości, że zupełnie nie sypiałem. Przez Witkacego. Z jego książki Narkotyki wyniosłem jednak wpierw umiejętność golenia. Miałem z tym problem, bo mam delikatną skórę i silny Zarost, wobec czego golenie u mnie wyglądało krwawo. Rady, jakie podaje Witkacy, okazały się zbawienne. Byłem mu wdzięczny ' pomyślałem, że równie gładko pójdzie mi z narkotykami. Zadąłem się tym bawić. Po opium chorowałem, ale kokaina robiła ^ 61 na mnie wrażenie. Dawała poczucie genialności. Złudne dczywi-ście. Wyszedłem z tego obronną ręką, ale rezultatem jest trwała bezsenność, dzięki czemu zyskuję na. czasie.--------—- ^""""^A umie pan wakacjować? Mówi, że przed wojną jeździł z przyjemnością na Polesie. Po wojnie skończył z urlopami. Urlop jest nudą. Zwiedzania nigdy nie znosił. Był chyba jedynym Polakiem, który stacjonując w Palestynie, nie odwiedził Grobu Pańskiego ani żadnych zabytków. Podobnie w Rzymie. A tutaj, mieszkając pięćdziesiąt lat pod bokiem Luwru, dwa razy przekroczył jego podwoje, i to tylko dzięki Czapskiemu. Tak jak dzięki Zbyszewskiemu obejrzał Monachium i Londyn. „Wacek był przezabawnym gidem..." - Lubi pan gadać z Francuzami? - Nie. Mam antytalent językowy. Kupujemy francuską prasę. Francuski i rosyjski są językami moich lektur, przed polskim, ale konwersować - co to, to nie! Przy sprawach osobistych - ton staje się lakoniczny. Nabiera oschłości. No i cienia rodowej dumy. Giedroyciów była masa, większość się zniszczyła, mówi. Co do rodziców, to oboje zginęli w czasie Powstania. W różnych okolicznościach. Nie sprawdzonych. Grobów nie zna. Było ich w domu trzech braci, bezdzietnych. - Tak więc z nami - szlus - zamyka temat. Pociągnęła mnie reżyseria W początkach lat trzydziestych zaczął wydawać „Bunt Młodych". Jednocześnie pracował; z wydawania ambitnego pisma nie sposób było wyżyć. Chociaż należał do opozycji mieszczącej się na krańcach rządzącego obozu, za wstępniak po zabójstwie ministra Pierackiego (skonfiskowany oczywiście) Zyndram-Kościał-kowski chciał go wsadzić do Berezy Kartuskiej. - Oskarżono nas o popieranie terrorystów, bośmy uważali, że tej śmierci winna jest fatalna polityka narodowościowa, spolszczająca na siłę... Jest przeciwko „Berezie", ale za „Brześciem" („Inaczej groziłyby nam rządy Centrolewu..."); oczywiście bez tych ekscesów, bez tego znęcania się nad ludźmi... Bereza była eliminowaniem przeciwników bez procedury sądowej. Osadzano w niej głównie niewygodnych Ukraińców i Białorusinów. Ostatnich więźniów Berezy wypuścili Niemcy. Między 62 innymi Doncowa, nacjonalistę ukraińskiego, który nie chciał jednak pójść z Niemcami. - W Bukareszcie przychodzę rano do pracy w ambasadzie - wspomina - siedzi Doncow. Przyjechał po paszport polski. -I znów przestroga: - Musimy pamiętać, że Ukraińcy mieli o wiele dramatyczniejsze wybory... Przy temacie polityki narodowościowej wypływa sprawa przedwojennych wojewodów. Wzorem był Józewski na Wołyniu. Zaprowadził tam szkoły ukraińskie zgodnie ze składem ludnościowym. - Broniłbym Kostki- Biernackiego, choć tu Polacy zaprotestują. Zle wykorzystany. Nie trzeba było dawać go do Berezy, bo już jako szef żandarmerii Pierwszej Brygady wykazał się skłonnością do wieszania za byle co. Ale jako wojewoda poleski był świetny. Potrafił gospodarować tamtejszym elementem. Jeździł w przebraniu i robił porządki. Cywilizował. Łuniniec stał się pod jego ręką najczystszym miasteczkiem w Polsce. Co u Sławoja -w skali państwa - było śmieszne, w skali tamtego województwa - słuszne. Kostek-Biernacki... - zastanawia się. Czuję, że znów weźmie jego stronę, bo pasjami lubi ujmować się za ludźmi potępianymi. - Skomplikowana osobowość; jego Diabeł-Zwydęzca jest świetną książką... Zamykamy dygresję. - Dlaczego pan sam tak mało pisał i pisze? Odpowiada, że w szkole miewał „zamaszki grafomańskie", ale potem pociągnęła go bez reszty „reżyserka". Słabość do ludzi przegranych - Wojna popsuła mi szyki. Miałem od 1940 roku mieć pismo codzienne i mieliśmy w kilkoro wejść do sejmu. Było to uzgodnione z pułkownikiem Wendą, szefem sztabu OZON-u. - A jednak udział we władzy! Więc godził się pan na zależność - mówię. - Jako człowiek władzy nie mógłby pan przecież pozwolić sobie na druk antyrządowych opinii? Trudno mu to uznać. Oponuje, przez upór raczej niż z przekonania. Tak czy inaczej, ios nie pozwolił sprawdzić Giedroy-cia jako czynnego polityka w sejmie. Skazał go na samotność 1 niezależność. - Pan aranżował powrót Rydza z Rumunii do Polski? w 63 Ściślej - brał w tym udział. „Mam słabość do ludzi i spraw przegranych"-mówi. Uważa Rydza za doskonałego wojskowego. Jego posunięcia hamował jednak paniczny lęk przed opinią publiczną. - Gdy go w Rumunii spytałem, czy nie należało skrócić frontu i zamiast bronić Korytarza i Poznańskiego, obwarować się na linii Wisty, odpowiedział: „Niech mnie pan nie uważa za głupca, zdawałem sobie sprawę, że należy skrócić front, ale nigdy by mi naród nie wybaczy), że oddałem pół Polski bez strzału..." Według Giedroyda, Smigry miał nadzieję, że powtórzy Manewr Belgijski z I Wojny i że będzie się bronić poza krajem. - No, nie był on królem Belgów, Leopoldem - oponuję. - To prawda. Ale według litery umowy z Francją, generał Burhardt-Bukacki miał tam tworzyć wojsko z ochotników polonijnych. Poza tym Rumuni złamali układ, zmuszając do składania broni i internując. A to miał być przemarsz. „Naiwność" - myślę, a głośno mówię: - Ale rozkaz Rydza o niestawianiu oporu Sowietom, nawet przez jednostki KOP-u do tego powołane, zaowocował w rezultacie grobami katyńskimi. Rozłożenie rąk: - Śmigły nie doceni) perfidii Sowietów. Wszyscyśmy się pogubili. Zdaję sobie sprawę, że tej batalii przy tym sloliku nie rozstrzygniemy. Ale temat klęski wrześniowej i przełomu, jakiego dokonała ona w duszy Redaktora „Kuitury", będzie w tych rozmowach powracać jak leiimoiiv. Dwóch Piisudskich W opowiadaniu Giedroycia często pada nazwisko „Pilsud-ski". Przywołuje go w różnych kontekstach jako punkt odniesienia. Nie tai, że miał i ma dla niego kult. - Był jednym z największych, jakich wydaliśmy. I przegrał. Było w nim skażenie. Rataj powiedział mi: „Znałem dwu Piisudskich, przed i po Zamachu Majowym. Przed: czarujący, towarzyski mężczyzna; po: grubiański starzec..." Tajemnicą osobowości Piłsudskiego była umiejętność nadawania realizmowi, jaki go cechował, form romantycznych, które 64 ^ byty w nim też autentyczne. Tego nikt przed nim nie miał. To trafiało. Do wszystkich. Przecież jedynym Polakiem, przed którym Hitler miał respekt, był Piłsudski. Stalin wręcz go przeceniał. Likwidacja KPP wynikała z przekonania, że jest w jakimś sensie ekspozyturą Piłsudskiego. - Niech pani weźmie listę komunistów, którzy przeszli przez Pierwszą Brygadę. Pamiętam, przy nawiązywaniu naszych stosunków z ZSRR, jakiś kongres naukowy na Kremlu, a tu Tomasz Dąbal szepcze tubalnym głosem: „A jak tam zdrowie Komendanta...?" - Dziś też mamy ugrupowania, które się do Piłsudskiego odwołują. Uśmiecha się leciutko: - Każda wielka postać ma swoje karykatury. Prosty zabieg Któregoś dnia Książę opowiada mi o ludziach, na których stawia. Niewielu. Ale ci, którzy są, nie należą do pierwszych rzędów: redaktorzy KARTY, grupa POGRANICZE z Sejn. Nie skażeni. - Ale skażonych nie możemy trzymać jak Mojżesz swój lud na Synaju, nim wymrą. Co robić dziś? Niespodzianie słyszę: wychowywać. Prosty zabieg. Wychowanie jako odtrutka na nacjonalizm i apaństwowość. Dotyczy to również księży. Mamy sporo wybitnych duchownych, którzy świetnie wychowują, ale laikat. Niech zaczną wychowywać swoich po seminariach. Ma zresztą dla nich gotowe i inne zadanie. Nie wysyłać misjonarzy do Rosji, drażniąc tym prawosławie, ale utworzyć polskie lobby w Niemczech, opierając się na duchowieństwie. W końcu to księża polskiego pochodzenia stali się zalążkiem Kongresu Polonii Amerykańskiej. - W Niemczech mamy około pięćdziesięciu parafii i około pięciuset księży. Kwestia organizacji. Kardynał Gulbinowicz, jedyny hierarcha, z którym łączą mnie przyjacielskie stosunki, doskonale to rozumie; ma też dobrą sytuację w episkopacie niemieckim. Tylko że on jest Hamletem. Można z nim ustalić wszystko i nic z tego nie wychodzi. Zupełnie jak Sosnkowski... Znów dziecięca naiwność, bo na księżach, jakich mamy w Niemczech, trudno budować, ale i pomysł, który przekracza 65 przyziemną rzeczywistość. Coś z mierzenia sił na zamiary. W romantyzmie zawiera się realizm Giedroycia, Po powrocie do Warszawy zastaję list. Mały blankiecik. Pierwsze zdanie: „Zaczynam żałować nawiązania kontaktu z Panią. Zmusza to mnie do wracania myślą do dawnych czasów, do świata, który nie istnieje..." Dalej jest opis Polesia -wyspy na Prypeci, wsie polskiej szlachty zagrodowej, która z dumą pokazywała wyciągane z kuferków nadania z czasów jeszcze królewskich, ale chodziła do cerkwi, nie do kościoła, bo „przecież do kościoła się w łapciach nie chodzi..." Miasteczka żydowskie z najlepszą - nie tylko w Polsce, ale w Europie - restauracją rybną w Łunińcu, chyba braci Dawidowiczów... „I gdzież można było poza Polesiem spotkać, jadąc polnym traktem, dziwne, czarne czarownice... Więc widzi Pani, do czego mnie Pani doprowadza. Łączę najlepsze pozdrowienia". W naszych rozmowach powtarzały się na przemian zaklęcia: „Trzeba się z tego narodu wyprowadzić" i „Nie można się z tego narodu wyprowadzić". Odwieczna polska antynomia. PS. Wśród listów, jakie otrzymuję po druku powyższego reportażu, Jerzy Giedroyc prostuje mój błąd, że restauracja rybna była nie w Łunińcu, jak ja napisałam, ale w Pińsku, a Roman Aftanazy (Dzieje rezydencji..) poprawia Giedroycia, że restauracja nie braci Dawidowiczów, ale niejakiego Gregorowicza. . S llKił..i w Pani Zofia Brzoskwiniowa cera, rezedowy sweterek, zmienny nastrój, jak u jej psa, Faxa, który dla otoczenia bywa raz łaskawy, raz zły... Odruch prostowania krzyża jako ciągła próba zapanowania nad bólami ciała... Taką ją widzę na tle warzywnika; ze wzrokiem intensywnie wbitym, jak to u krótkowidza, w grządki. (Od dziecka miała kłopoty z oczami, ale nauczyła się nie mrużyć ich, żeby wyglądać, jakby dobrze widziała). Dzielna w każdym calu. Żołnierz bez spoczynku. Napisałam te słowa i zaraz potem przeczytałam u Zofii Ro-manowiczowej: „Zosia z Panem Jerzym co dzień obchodzą parę skopanych pod jarzyny i kwiaty grządek, ale cóż, co która tru-skawska dojrzeje, Black leci i ją pożera. I tak szczęście, że nie jest amatorem pietruszki i koperku, bo co by byio z zupą pomidorową, kulinarną specjalnością Zosi...?" Mickiewiczowska Zosia i Zofia Hertz - zdawałoby się, dwa przeciwieństwa, a jednak obraz „Zosi pochylonej nad warzywem" powraca w dwu różnych obserwacjach, Romanowiczowej i mojej, oddzielonych od siebie o kilkadziesiąt lat, urastając, niechcący, do rangi symbolu. Czas nie zmieni! tu ani na jotę istoty sprawy, gdyż Zofia Hertz w swojej osobowości jest niezmienialna. Dlatego tak łatwo ją sobie wyobrazić, jak była dzieckiem i młodą dziewczyną... Wówczas, tam, na Korneju, cała męska redakcja w kąpielówkach, na czworakach, w mydlinach - wspomina Romanowiczowa - Zabrała się do czyszczenia domu, a co wygospodarowała jakiś kąt, pierwszeństwo do niego miało nie spanie, nie gotowanie, tylko praca: rękopisy, korekta, korespondencja... 67 Ludwik Neuding, ojciec Zofii Hertz Wszakże gotować też ktoś musiał. Gdy ustały deputaty wojskowe, zaczęło się pitraszenie w wykonaniu Zofii Hertz. Zgodziła się na nie pod warunkiem, że ominie ją kolejka przy zmywaniu. Popisowym jej numerem stała się od początku zupa pomidorowa, za którą wszyscy tęsknili jak za Polską. Brała więc wiązkę jarzyn z pomidorami (jak nazwa wskazuje) na czele, kawał mięsa (dla tłustych „oczek"), sypała garść ryżu i zalewała to wszystko wodą. Wychodziła potrawa o różnej konsystencji, w zależności od nastroju autorki, aż wreszcie ktoś z licznych gości Korneja podał właściwy przepis i odtąd już bezbłędnie klasyczna pomidorowa zagościła na kornej o ws kim stole. Z całego zespołu Hertzowie pierwsi (i właściwie jedyni) zaczęli się ruszać na wakacje. Zawsze lubili morze. Zygmunt zachował cudem przedwojenne fotografie. Na jednej z nich Zosia, opalona na Cygankę, złapana do sieci rybackiej, zaśmiewa się do rozpuku... Patrzę na nią. Teraz na obliczu „roześmianej Zosi" - raczej hart; raczej fason, żeby się nie dać, pewna podejrzliwość, zwłaszcza w stosunku do kobiet. Doskonale wychowana, praktyczna, trzeźwa w myśleniu, lapidarna w sądach, bezpretensjonalna. We-redyczka. Podobno ludzie długo obcujący ze sobą upodabniają się do siebie. Istotnie, Giedroyc i Hertzowa, tak różni i oboje tak wielkie indywidualności, mają w reakcjach coś wspólnego. Surowość w obcowaniu z ludźmi, niezdolność do nadskakiwania komukolwiek, rzadkie na ustach słowo „przepraszam". Co nie oznacza lekceważenia ludzi. Ich wrażliwość, gdy się zagalopują, objawia się nie w werbalnym przekazaniu tego danej osobie, ale w uczynku, w wyjściu naprzeciw. 68 ^ Zofia i Zygmunt Hertzowie na balkonie pierwszego, paryskiego mieszkania Warszawianka, półsierota, wychowana po stancjach. Zofia Neuding straciła matkę, gdy miała dziewięć lat; rodzice rozeszli się wcześniej, gdy miała cztery lata. Po skończeniu prawa jako pierwsza kobieta w Polsce zdaje egzamin na notariusza. Pracuje w biurze notarialnym w Łodzi i tamże, na balu, poznaje Zygmunta Hertza, swego przyszłego męża. Był synem przedstawiciela Solveya na Polskę; człowiek bardzo zamożny; Zygmunt jako młody chłopak miał już dobry samochód... Ślub i wojna. Peregrynacja wojenna zagnała ich na Kresy, skąd zostali zagarnięci przez Sowietów. Normalny polski szlak - przez łagier. Pamięta, jak przyszła wiadomość o porozumieniu polsko-sowieckim i że młodzi, zdrowi mężczyźni mogą się zgłaszać do tworzonej na południu ZSRR armii polskiej. Ruszyli przez tajgę wszyscy, kobiety, starcy, dzieci... U AndeTsa Zygmunt zaraz poszedł do oddziału, a ją skierowano do Oświatówki, której szefem był Józef Czapski. Oświatówka to było szerokie pojęcie, 69 Zofia Hertz wchodziły w to pisma, wydawnictwa, propaganda, szkolnictwo; Oświalówka miała swoje liczne agendy, była instytucją ważną i znaczącą. Jerzego Giedroycia poznała w 1943 roku w Egipcie, w służbowym namiocie. Zaszła tam kiedyś i nagle za biurkiem widzi nieznanego człowieka. Przystojny i mrukliwy; nie miał ochoty mówić, skąd się wziął... - Postanowiłam to przełamać i sama zaczęłam go wypytywać - opowiada mi teraz. - Jak ja... - wtrącam machinalnie. I słyszę natychmiastową ripostę: - Nie, ja byłam uprzejmiejsza. Pani ma ten rodzaj dziennikarstwa, który denerwuje rozmówców. Ciche, nieodwołalne stwierdzenie, bez zmiany wyrazu twarzy. Zdębiałam na tę szczerość. W głowie stanęło mi zasłyszane powiedzenie Giedroycia, że jak gdzieś są dwie baby, to od razu - za łeb! Poczerwieniałam i spytałam retorycznie: - Pani z natury lepiej traktuje mężczyzn niż kobiety, prawda? - Zapewne coś w tym jest - padła niestropiona odpowiedź. 70 Zofia Hertz, Maisons-Laffittc 1986 Wacław Zbyszewski porównuje Zofię Hertz z Alicją Wróblewską, niegdysiejszą korektorką stańczykowskiego krakowskiego „Czasu". „Ta cicha, milcząca, smutna kobieta w czarnym kapeluszu - pisze o Wró-biewskiej Zbyszewski - była nie tylko westalką pisma, ale i jego zniczem. Ci, których nie lubiła, nigdy nie dostąpili miana fideles. Ona decydowała: dignus est in-trare..." Podobnie w „Kulturze" Zofia Hertz decyduje o przyjęciu do loży względnie, jeszcze częściej, o wydaleniu z grona fideles... W dzisiejszym „Laficie" podział ten wydaje się jednak zupełnie anachroniczny. Temperament pani Zofii dyktuje jej bezceremonialne zachowania, wszakże bez dalszych następstw. Jest w tych reakcjach spontaniczność dziecka - cały jej urok. Siedząc teraz w gabinecie naprzeciw niej, wśród obszczekiwania Faxa, wściekłego, że nie na nim skupia się uwaga i że, wprost przeciwnie, te dwie rozindyczone kobiety zupełnie o nim na chwiię zapomniały, zupełnie nie mam wrażenia, iż zapadły w mojej sprawie jakieś specjalne decyzje. Waciaw Zbyszewski kończy swoje wspomnienie o Zofii Hertz tak: „Nade wszystko ma ona jakąś piekielną witalność, jakąś niespożytą energię. Może by Giedroyc mógł cudem jakimś znaleźć równie idealną korektorkę, maszynistkę, sekretarkę, administra-torkę i kucharkę oraz panią domu w jednej osobie. Byłby to cud. Ale takiego dynamo, takiego ładunku inicjatywy, na pewno by znaleźć nie mógł, bo sądzę, że w catej Polsce go nie ma". Jeżeli mówi się, że podpaiyski Ośrodek jest dziełem jednego człowieka, to trzeba dodać, że Zofia Hertz stanęła przy tym czło- 71 wieku jak mur. Nie jest żadną kurtuazją, kiedy Giedroyc mówi, że bez niej nie byłoby „Kultury". Nie byłoby, bo najbardziej zdeterminowany człowiek po to, żeby osiągnąć polityczny cel, musi mieć choćby jedno wsparcie drugiej ręki, o równie silnej determinacji. Taką „ręką" dla Giedroycia była zawsze Zofia Hertz. Podkreśla się, że stanowili z Zygmuntem dobre małżeństwo. Nikt nie neguje. Ale tandem z Giedroyciem to było specjalne sprzysiężenie, jakby zesłane przez Los. Od owego spotkania w namiocie, w marcu 1943 roku - są razem. „Moglibyśmy już mieć wnuki" - śmieje się... Przeszli przez wojsko, przez tumult powojenny, przez zalążek i zamysł „Kultury", przez jej rozkręcanie i realizowanie -oboje niezachwianie pewni, że robią to, co robić muszą. Pani Zofia okres pracy w Wydziale Propagandy i Oświaty II Korpusu wspomina z rozmarzeniem. Sama wśród „trzepniętych w móżdżek" inteligentów, tak zwanych „strzelców z prymusem" - co za frajda! Gdy o tym mówi, przypomina mi się „westchnienie serca" Andersa, pochodzące z podobnego okresu: „Boże, to najlepszy mój czas, tak chciałbym żyć zawsze..." Gorszące? Być może. Była przecież wojna ze wszystkimi okropnościami, które niosła, ale dająca zarazem - i tylko ona w sposób naturalny! - ów stan nieważkości; nie nieznośną, ale przeciwnie - wspaniałą i naturalną lekkość bytu, sztuczną i dwuznaczną moralnie w okresie stabilizacji. W takim czasie zawiązują się więzi międzyludzkie o niezbadanej głębi. Rozpoznaję ten sam co w westchnieniu Andersa ton żarliwości w słowach pani Zofii, gdy odpowiada ona na moje pytania z tamtego okresu. Rozpromienia się na dźwięk nazwiska, niezależnie od oceny człowieka. Brzmi w jej wykonaniu swoisty apel poległych: - Leon Kozłowski, znała go pani? - No jakże! Nie, nie był brzydki, choć kojarzy mi się z capem. Ten jego diaboliczny chichot... - KHmkowski? - No masz, znam! Średniego wzrostu, nieco wyższy ode mnie, tańczyliśmy razem. Blondyn o spiczastym nosie. Obcesowy w stosunku do kobiet, ja tego nie znoszę... - Kiedacz? 72 w - Ułan Najjaśniejszej Rzeczpospolitej. W moim pojęciu -gbur. - Andrzej Stroński? - Anders mówił o nim: „Szakal", my - „Black". Czarujący cynik, alkoholik. - Janek Romanowski? Tu następuje opowieść, która mogłaby otworzyć kolejny rozdział opowieści o pani Zofii. Albowiem należy ona do wielkiej, internacjonalnej rodziny psiarzy, dla której, jak wiadomo, nie ma „granic ni kordonów". Suczka Romanowskich, Nera, której z powodu obostrzeń sanitarnych właściciele nie mogli zabrać, wyjeżdżając z kontynentu do Anglii, otworzyła dynastię fafickich spanieli. Po paru Blackach nastał Fax, na cześć urządzenia, które właśnie nabyli. Po wojnie, w okresie Wielkiej Dezintegracji, kiedy ludzie w pomieszaniu ducha albo wracali do kraju, albo próbowali znaleźć sobie jakieś miejsce na ziemi, otóż wtedy Zygmunt Hertz, który właśnie wrócił z wojska do żony, przez s2eść tygodni wiercił jej dziurę w brzuchu, żeby i oni wracali. Powoływał się uporczywie na list przyjaciela i świadka ich ślubu. „Przyjeżdżajcie odbudowywać" - pisał z Warszawy Zbigniew Pffeifer. (Po latach kajał się za ten list). Odmówiła stanowczo i bezapelacyjnie. - A gdyby pan Zygmunt zdecydował się jechać bez pani? - pytam. - Zostałabym. 1 on to wiedział. Sądzę, że za decyzją Zofii stała nie tyle obawa o ich bezpieczeństwo, choć nią szermowała, ile cel, jaki ją tu trzymał. I Zygmunt, cokolwiek by o tym myślał - też to wiedział. Nie miał więc wyboru. Podobno w każdym stadle bywa tak, że jedno kocha, a drugie - pozwala się kochać. Jeżeli to prawda, to ona była tą przyzwalającą na jego miłość.... - Nie ma pani wyrzutów sumienia, że przygwoździła pani męża do „Lafitu"? - drążę bezlitośnie (skoro mam być denerwująca, to jestem). - Owszem, czasami mam - pada spokojna odpowiedź. 73 Korespondencja Hertza do Miłosza pokazuje, jak bardzo bywało mu melekko żyć w tym falansterze. Tym bardziej ciężko, ze przecież sam był indywidualnością i miał wówczas możHwości urządzenia * z żoną na własną rękę, Ale powtarzam: kochał, więc me miał wyboru. Włączył się. Ajak się włączył, to aktywnie. Inaczej me potrafił. J Z pomocą przyszło mu samo życie. Zaraz na początku po- tw.erdziło bowiem klęskę powracających do kraju. Co rusz dochodziły wieści o ich tragicznych Iosach. Na przykład, historia pułkownika Warchałowskiego, który w końcu umarł w więzieniu, na wózku (notabene dostarczonym mu potajemnie przez „Kulturę ). Prawie wszystkie listy pełne były jawnych lub zakamu. flowanych ostrzeżeń. To był temat nocnych rodakow ro2mow... „Wracaj, wracaj - pisze żona - dostaniemy mieszkanie..." „Nie wierz gfcipiej babie" - dopisuje na marginesie cenzor. I ma rację. Od ojca, którego pani Zofia odszukała poprzez PCK, dostała hst z zapytaniem: „Gdzie wybieracie sobie miejsce osiedlenia?" Wyraźnie dawał im znać, że nie bierze pod uwagę możliwości ich powrotu... & O ojcu pani Zofia mówi z tą samą charakterystyczną dla siebie, mimo stanowczości, ambiwalencją. Od dziecka przywykła go me cenie za lekkomyślność, ale jej surowość sądu co chwila pokrywa czułość Opowiada, jak leczyła g0 po wojnie na odlegLść z choroby nadcismemowej. Najpierw zwyczajnie słała leki przepisane, a potem, na własną odpowiedzialność, te nowej generacji, jakich w Pofsce jeszcze nie znano. Raz, pamięta, metrampaż druka™ ( ^ała tam regularnie, bo to ona przez lata pilnowała składu . druku), polecił wypróbowany przez niego lek. Okazał s.ę W przypadku ojca niesłychanie skuteczny; przedłużył mu zyce o dobrych parę lat. Kupiła go, a Zygmunt natychmiast zawiózł paczuszkę na lotnisko i wcisnął pilotowi W ten sposób słali leki dla wielu nieznanych osób. Wydawano na to w „Kulturze", całkiem świadomie, ogromne, jak na ich możliwości, sumy, żeby w końcu przekonać się... że ci ludzie często nimi w kraju handlują. Ślad tego procederu rodzących się w Po]sce homines sovie. na, choć nikt ich pod tą nazwą jeszcze n,e znał, znaleźć można we wspomnianych Ustach Hertza do Miłosza. Pomysłowość rodaków „kadeelowych w poprawianiu sobie bytu kosztem innych była 74 dla autora Korespondencji, człowieka bynajmniej nie naiwnego, ale prawego, przedmiotem ustawicznego zdziwienia. Tu jednak muszę się włączyć z usprawiedliwieniem Polaków: powodem nie była czysta chęć wyzysku, prawda nie jest aż tak prosta. Bo podobnie jak „zachodniacy" nie mieli pełnej wiedzy o naszej sytuacji, tak my ulegaliśmy złudnemu przekonaniu, że życie każdego bez wyjątku człowieka na Zachodzie opływa w dostatki. „Kultura" zresztą przechodziła nad takimi „siuchtami" do porządku dziennego i niezmiennie komu się dało - pomagała. Przychodziło to tym łatwiej, że nigdy „nie szło im o pieniądze". W tym przynajmniej wszyscy byli zgodni. Ani kult pieniądza, ani posiadanie nigdy nie robiło na nich wrażenia. Cechowała ich wielkoduszność, zaprzeczenie mieszczańskości. Świadczy o tym choćby fakt, że z rudery na „Korneju" nie wynieśliby się nigdy w życiu, gdyby ich właściciel nie wyrzucił. W nowym domu zaczęli się urządzać też przede wszystkim pod kątem przydatności do pracy. Owszem, opowiada pani Zofia, mieli już trochę więcej pieniędzy i Zygmunt, który miał zmysł estetyczny (Józia to w ogóle nie obchodziło, był od wielkiej sztuki), wynajdywał u bukinistów na kejach sztychy i ryciny, kiedy tylko wypuszczali się oboje w miasto. Starali się nie zaprzepaścić charakteru domu, bardzo stylowego, w jakim się znaleźli, ale działo się to wszystko jakby mimochodem, w międzyczasie... W międzyczasie też odbywały się ich z Zygmuntem urlopowe, raz w roku, rajdy samochodowe po Europie, długo przez niego oczekiwane i wytyczane z maestrią. Z najodleglejszych zakątków dzwoniła prawie codziennie do „Lafitu" z pytaniem, jak idzie. Jerzy, rzecz jasna, nigdzie się urlopowo nie ruszał. Praca byfa i jest jej nakazem i błogosławieństwem. Bez blagi, nawet przy nadmiernym ciężarze. Ciężar ten poczuła wraz z chorobą i śmiercią męża. Zwaliło się wtedy wiele rzeczy naraz, które choć rozciągnięte w czasie, po pewnym jego upływie komprymują się w pamięciową zbitkę o ogromnej intensywności. Jakoś blisko śmierci męża złamała rękę, dostała zawału. Dudek poszedł na operację serca, Gustaw też miał zawai, a Miłosz otrzymał Nobla (radość, ale i huk roboty). Z ręką na temblaku starała się nadrobić zaległości. To był ratunek. 75 - Nie ma pani pojęcia, jak strasznie, jak okropnie ludzie się w życiu nudzą - mówi wpatrzona w dal, jakby widziała tam te znudzone szeregi staruszków - a my tego uczucia w ogóle nie znamy. Największy napór gości na „Kulturę" przypadł po 1956 roku. Przyjeżdżały watahami wycieczki zbiorowe, żeby ich oglądać. Wolno było. Liczba gości topniała wraz z zagrożeniem, gdy w kraju przykręcano śrubę. Oczywiście zawsze zdarzali się śmiałkowie, którzy nie tylko przybywali, ale nawet braJi ze sobą do kraju bibułę. Do częstych gości należał swego czasu Paweł Hertz. Dziś oboje, pan Paweł z panią Zofią, nie szczędzą wobec siebie uszczypliwości. Ona: „Bardzo daleki krewny; Zygmuntowi trudno było ustalić pokrewieństwo..." On: „Po co mam tam jeździć, skoro Zygmunta nie ma, a z nią nic mnie nie łączy, nawet jej nazwiska panieńskiego nie znam..." Plotka głosi, że poszło o to, iż jeszcze „za niewoli" Paweł stanowczo odmówił zabierania do kraju nie całkiem jawnych przesyłek, co nie zostało dobrze przyjęte, więc zaniechał wizyt. Nie wydaje mi się to prawdopodobne. Jerzy Giedroyc, który zawsze głośno nawoływał kraj do oporu (gorsząc nas tym: jak śmie?! Skoro sam bezpieczny...}, otóż Jerzy Giedroyc w tym samym czasie zawsze z najwyższą skrupulatnością przestrzega! bezpieczeństwa osób wchodzących w kontakt z „Kufturą". - Teraz czy przyjeżdżają? - mówi pani Zofia bez entuzjazmu. - Sama pani widzi, zaliczają nas; nie ma dnia bez gościa... - I po chwili, w tonie odkrycia: - Wie pani co, my się starzejemy. Jerzy Giedroyc utrzymuje, że po nim schedę obejmą „Zosia i Dudek", wciąż dia niego nieodmiennie młodzi. A potem? Potem to wszystko obejmie czas. 13 maja 1993 roku. Ust od pani Zofii; podaję go z drobnymi skrótami: .... „.T.-, 76 Droga Pani Ewo, Dziękuję za list, który dzisiaj dostałam, i z miejsca odpisuję, bo -jak się odleży - to już na pewno nie odpiszę. Przede wszystkim bardzo dziękuję za życzenia imieninowe. O ile za dawnych dobrych czasów obchodziliśmy wszyscy każdą uroczystość, to teraz raczej tego unikamy. Dawniej była to „okazja", a dzisiaj, cóż... Jeżeli imieniny są w dzień powszedni, to p. Janina robi nam tort i wszyscy go po obiedzie zjadamy, ale jeżeli wypada to w weekend - to nie. Zresztą muszę przyznać, że tak się od lat złożyło, iż imieniny wyprawiają nam pallotyni, a mianowicie Danusia Szumska, która z zapałem urządza u siebie tzw. Kazimierzówki, Jerzówki i Zofiówki. W tym roku też będzie taki spęd u Danusi (normalnie 15 osób). Jeżeli idzie o Pani pytania, to: ad 1) Nigdy nie przerwałam urlopu na skutek jakiejś katastrofy w KULTURZE. Zresztą zawsze byłam - jak się to mówi w Ojczyźnie - na telefonie i w razie czego mogłam w ten sposób coś załatwić, ale poza tym przed wyjazdem zawsze pracowałam do upadłości, zostawiając wszystko na czysto i „testament" dla każdego. ad 2) Dużą pożyczkę dostaliśmy od milionera argentyńskiego, który zajmował najwspanialsze pokoje w Hotel Lambert i robił bale dla tout Paris. Hotelem Lambert opiekował się Stefan Zamoyski, mąż Czartory-skiej, i on namówił Argentyńczyka, żeby nam pożyczył pieniądze. Warunki były doskonałe: bez procentu i oddamy, kiedy będziemy mieli. Poręka Zamoyskicgo była jednak tak ważna jak pieniądze - Argentyń-czyk płacił mu ogromne komorne, a w razie czego, wiedział, jak szukać swoich pieniędzy. Ale my, ludzie uczciwi, zrobiliśmy apel do naszych czytelników, który dał tak doskonałe rezultaty, że po roku pożyczkę spłaciliśmy. ad 2a) Przeczytawszy do poduszki wszystJdch simenonów i wszystkie agaty christic, czytamy obecnie Geralda dc Villiers - są to tzw. kryminały polityczne. Akcja toczy się zawsze w takim kraju, w którym coś się dzieje. ad 3) Od wieków prenumerowaliśmy poranną gazetę. „Le Figaro" dostarcza ją do domu, już o 7.30 jest w skrzynce. Nikt z nas nie splamił się nigdy bieganiem o świcie po świeże pieczywo. Zawsze mieliśmy w domu jakiś chleb na tosty i to nam wystarczyło. No cóż, na dzisiaj wystarczy i zaznaczam, że niech się nikt nie cieszy i nie czeka, żebym ja poszła na emeryturę. Jestem z tych, co umierają na posterunku. (I odręcznie:) Serdeczne pozdrowienia, Zofia Hertz 77 26 lutego 1994 roku. Sobota wieczór, telefonuję z Warszawy do „Lafitu". Słuchawkę podnosi natychmiast pani Zofia. - Jak zdrowie? - Nie bardzo, Jerzy źle się czuje. - Ciśnienie? - Nie, coś innego... - A pani? Westchnienie: - Zwalił się na mnie roczny bilans, podatki... W „Kulturze" nikt nigdy nie umiał liczyć, prócz niej. Kiedy w ciągu lat powoli odpadały od niej rozliczne obowiązki - rachunki zostały. W tych nikt jej nie zastąpi. W tym jesl niedościgniona i to robi - nawet jeśli „dynamo" słabnie. 78 Dudek Gdy siedzi - prosty nad biurkiem w głównym roboczym pokoju, zaraz na lewo od wejścia; tak podobny do brata, tylko smu-klejszy, mniej wyrazisty i jakby świadomie usuwający się w cień -przychodzi mi na myśl, jak trudno być bratem Jerzego Giedroy-cia. Wieczny junior. Wieczny Dudek (kto o nim powie „Henryk"?). Przez nikogo nie zauważany, nieobecny we wspomnieniach znakomitości rozpisujących się o „Kulturze". Jeżeii wymieniany, to z listy, gdy wylicza się cały zespół ciurkiem, jeżeli na fotografii, to w grupie, nigdy osobno, dla niego samego, choć byl z nimi prawie od początku. Rozumiem, że na taki stan rzeczy złożył się najpierw bardzo młody wiek, odróżniający go od reszty; że stał się kimś, kto w naturalny sposób w lafickiej wspólnocie pełnił rolę takiego „przynieś-podaj" - a później już tak zostało. Nikt nie zauważał, że lata biegną również dla niego i że przeciągające się „junior-stwo" może nad nim zaciążyć. Czy i o nim myślał pan Jerzy, gdy mi pisał o swojej winie wobec ludzi, którzy go kochali...? Henryk Giedroyc urodził się w roku 1922, o czym informuje mnie z pewnym ociąganiem, ironizując: „Nie wie pani, że to mężczyźni, bardziej niż kobiety, wstydzą się swojego wieku..." Wygląda istotnie młodo, żeby nie powiedzieć - młodzieńczo. Siedemdziesiątka na karku - nie chce się wierzyć, nie pasuje tu to słowo, a i on, zapewne, nie bardzo w nią wierzy. Szczupły, sprawny, bardzo podobny do brata w rysach, ale inny w kolorycie, usposobieniu i w sposobie bycia. Oczy ma brązowe. Nieustannie łzawią, toteż stale je ociera. Mógłby ten defekt usunąć operacyjnie, ale nie chce, „woli płakać". 79 Dobrze wychowany, w obejściu naturalny, ale nie odpisał mi na list i nawet się nie usprawiedliwił. Jest w nim coś tajemniczego - jakiś nurt, jakieś zainteresowania, których jednak nie myśli zdradzać. W ogóle nieskory mówić, co myśli. Godzi się na rozmowę ze mną z pewnym przymusem. Siadamy na białych ogrodowych mebelkach na dworze, wśród śpiewu ptaków i jazgotu kosiarki. Polszczyzna tak swobodna i bogata, jakby często bywał w kraju albo dużo po polsku czytał. Zaprzecza jednemu i drugiemu. W Polsce nie był od czasów uczniowskich, czyli od 1939 roku, a z polskich rzeczy czytuje tylko to, co musi (właściwie niczego nie musi) - akurat zastaję go nad „Polityką". Z życiorysem rozprawia się zwięźle. Jest najmłodszym z trzech synów Franciszki i Ignacego Giedroyciów. Jerzy, o szesnaście lat starszy, był dla niego, odkąd pamięta, najwyższym autorytetem. Rodzice nie mieli tego za złe; zawsze byli z Jerzego bardzo dumni. Choć Jerzy wyprowadził się z domu, kiedy jeszcze on, Dudek, był dzieckiem, to Jerzy, nie ojciec, wprowadzał go w życie. Pamięta, że gdy zwyczajowo zachodził do niego na Stare Miasto weekendami, zastawał go w łóżku zawalonym prasą. W Wielki Piątek, kiedy w domu w ogóle się nie jadało, Jerzy zabierał go do knajpy na rybkę... We Wrześniu zabrał go też, uczniaka - za zgodą i aprobatą rodziców - do Rumunii. Tam dopiero Henryk zdał maturę i zaczął z powodzeniem studiować geologię. Zrobił też na miejscu międzynarodowe prawo jazdy. Wojna nie pozwoliła na stabilizację. Wyjazd do Turcji, potem do Palestyny i Brygada Karpacka. Zachowuje ją w najlepszej pamięci. Z tamtych lat, spośród ludzi, jakich tam poznał, datują się jego dzisiejsze przyjaźnie. Obaj z Jerzym byli w Brygadzie w „transportowce", ale pełnili odmienne role. Jerzy robił pismo „Za kierownicą", a Dudek był autentycznie za kierownicą. Byli obaj w bitwie o Tobruk, ale pod El-Alamejn Brygada już nie brała udziału. Dowództwo wybroniło Polaków: „Po co się mamy z miejsca wszyscy wykrwawić..." - argumentowano. Gdy mi o tym opowiada, wciąż powściągliwie, odnoszę wrażenie, że były to czasy, które musiały mu dawać ogromną satysfakcję. W przeciwieństwie do brata, małpiarsko zdolny językowo i „złota rączka", musiał być świetnym żołnierzem. 80 Gdy Afryka się skończyła, przeszli obaj do II Korpusu, do Andersa. Jerzego już wcześniej wyreklamował Czapski do Wydawnictw, gdzie mógł być bardziej przydatny niż w linii. Obaj bracia wspominają Brygadę Karpacką z sentymentem, ale inaczej. Jerzy, tak zwykle nieczuły na krajobrazy, zwłaszcza „nielitewskie", niezmiennie wspomina biały piasek, niebieskie morze, radość, jaką ta plaża dniem i nocą sprawiała; kanonady się nie bał. Uważa, że dowództwo nie dało im pogonić Niemców po Tobruku, przy pełnej aprobacie wojska, które poczuło się już zmęczone. „Doskonałość militarna Polaków jest mitem. Owszem, Polak jest bitny, ale na krótką metę, szybko się wyczerpuje..." Różnią się też bracia w ocenie dowódców. Jerzy docenia wprawdzie generała Kopańskiego jako wybitnego wojskowego, ale uważa go zarazem za zbytniego „yes-mana" wobec Anglików. Z całą pewnością Anders, ze swoją szeroką naturą i „watażko-wością", bardziej odpowiadał jego temperamentowi. Zwłaszcza że był to w II Korpusie złoty wiek wydawnictw i prasy. Żołnierze pochłaniali gazety i książki, tu Jerzy mógł się realizować, dostarczając im tej strawy. Myślę też, że wolał tę ogromną zbieraninę kresową II Korpusu, tych swoich Poleszuków i Ukraińców, modlących się po cerkiewnemu, dla których jego Wydawnictwo drukowało cyrylicą modlitewniki, niż stuprocentowych inteligenlów, z których głównie składała się Brygada Karpacka. Dudek natomiast pozostał wierny starym barwom. Wolał Kopańskiego od Andersa, cenił go za partnerski stosunek do żołnierz)', których rozumiał, i wolał swoich pierwszych towarzyszy broni, głównie inteligentów, z którymi miał wspólny język. Po wojnie Henryk Giedroyc, jako plutonowy podchorąży, rozpoczyna studia na politechnice w Turynie. I znów, jak za pierwszym podejściem w Bukareszcie, piękny, obiecujący początek i zaraz los przerywa edukację. Wojsko ewakuuje się do Anglii. Kończyć we Włoszech studia mogą tylko ci na ostatnich latach. W Londynie mógł co prawda starać się o jakieś stypendium naukowe, ale nie zrobił tego; nie ma siły przebicia w swoim charakterze. Kręcił więc lody u Lyon'sa. (Ach, te czasy, kiedy Lyon's był w Londynie na każdym rogu z cudowną cup ofteal - to już moje westchnienie). Stamtąd „wyreklamował" go Jerzy do „Lafitu". Był rok 1952. Jest w nim po dziś dzień, na swój niezauważalny sposób. Obecnie zajmuje się prenumeratą i ogólnie administracja.. Ożenił się, jak mówi, niedawno, bo zaledwie dwadzieścia sześć lat temu. Żona wyłania się z jego opowieści egzotycznie: z paszportu Francuska, z urodzenia - Włoszka, a w domu umówili się, że będą mówić po angielsku. On zna wszystkie jej języki, ona - dopiero teraz, na emeryturze, ma się poważnie zająć polskim. Pracowała w wielkim domu mody Givenchy, interesuje się sztuką azjatycką; na wakacje letnie jeżdżą zawsze na tę samą, samotną, upatrzoną wyspę na Balearach, a zimą - do Bolonii, do rodziny żony, na „wielkie żarcie",.. Dudek patrzy na mnie z pytaniem w oku, czy może już dość, może już zwolnię go od tej indagacji. Przecząco kięcę głową. Niewątpliwie małżeństwo stworzyło mu drugie życie, poza „Lafitem". Niewątpliwie dla własnej żony nie jest Giedroyciem Numer Dwa, ale Numer Jeden. Ale czy sam czuje się wyzwolony? Gdy pytam go wprost, czy nie ciąży nad nim osobowość brata, odpowiada: „Mój miły Boże (stały przerywnik), nie..." Różnica wieku sprawiła, że nigdy ze sobą nie rywalizowali, Jerzy w sposób naturalny pełnił rolę ojca. Trudno odmówić logiki temu rozumowaniu, jak również atutowi, który podnosi, że w pracy, jaką tu wykonuje, nie ma nad sobą bossa, bo Jerzy zajmuje się wyłącznie stroną redaktorską, a poza tym nikomu nie wchodzi w paradę. Całej prawdy o młodszym Giedroyciu w tej rozmowie się nie dowiem. Nie oczekuję tego zresztą. Trudno jednak, pisząc o „La-ficie", pominąć jego osobę. Jest z nim, na swój sposób, zrośnięty. Sądzę, że to on właśnie zamknie dwojgu starszym oczy. Przyjazd do Polski nie wchodzi w grę. Gdyby Zygmunt żył, owszem, a tak - po co?! Jest w tym samym stopniu przekonany, że nie ma po co, jak ja jestem przekonana, że jest po co. Równowaga, więc milknę. Mimo tej ostentacyjnej rezerwy zapamiętał pamięcią fotograficzną geografię swojego dzieciństwa. Szpital Sw. Łazarza przy Książęcej, gdzie pracował ojciec; ich przyszpitalne mieszkanie. Zieleń, drzewa, stare lochy masońskie prowadzące do podziemi pod Frascati... „Był też minaret, podobno zachowany" - mówi pytająco. 82 Zygmunt i Barbara Giedroyciowie Zawstydza mnie swoją wiedzą. Idę jej tropem i - nie widzę. Starej Książęcej już nie ma. Teren szpitala porosty nowe drzewa - sadziłam je w brygadzie SP. Potem miał tu stanąć tak zwany gmach KC 2 w ramach gierkowskiego rozbuchania. Za Solidarności udostępniono ludziom krany z oligoceńską wodą do picia... Słucha mnie pilnie. - A Zygmunt? - pytam. Dwa lata młodszy od Jerzego, był w rodzinie kotem, który chodzi swoimi drogami. Podobieństwo rodzinne istniało, ałe nie takie, jak „między mną a Jerzym". Nie interesował się polityką. Skończył SGGW i pracował w branży. Po wojnie nie prześladowany za brata; tyle tylko, że nie awansował i nie dostawał mieszkania. Musieli się obaj tutaj namozolić, jak mu konspiracyjnie przesłać odpowiednie środki do nabycia lokum. Oboje z żoną Barbarą już nie żyją. Poprzez Zygmunta mieli jedyne wieści o śmierci rodziców. Ojciec, w czasie Powstania, biegł przez ulicę - po co? - gdy dosięgła go kula. Matka została zastrzelona przez oddział SS, już po Powstaniu, kiedy Niemcy czyścili Warszawę. W czasie okupacji mieszkała w mieszkaniu Jerzego na Starówce. Miała niespełna pięćdziesiąl lat. Nie wiadomo, dlaczego nie wyszła z wszystkimi z miasta. Nie wiadomo też, gdzie oboje leżą. Nie wiadomo, nie Wiadomo... Normalne powstańcze dzieje. V 83 Dudek przypomina rzeczowo, co już wiem od Jerzego, że na nich, trzech bezdzietnych braciach, kończy się ten „miot" Gie-droyciów. Podobna dezynwoltura w potraktowaniu końca rodu. Kończymy rozmowę. Widzę, jak Dudek zasiada znów przy swoim biurku, obłożonym fiszkami topniejących abonentów. A potem naraz widzę biurko puste. Zdematerializował się równie sprawnie i bezszelestnie, jak i bezszelestnie tu przebywa. 84 Alfabet Giedroycia Komponuję go ze skrawków notatek, fragmentów listów, strzępków nagrań, zapamiętanych zdań, utrwalonych w mojej pamięci z mimiką i gestem. Jest to jakby prywatny przypis, dyktowany chwilą. Wobec ludzi Giedroyc potrafi być lodowaty albo niezwykle ciepły i troskliwy. Nigdy małostkowy. Nie przechodzi mu przez usta słowo „przepraszam", ale sygnalizuje je we właściwy sobie sposób. To, co w nim najbardziej charakterystyczne i co odbija na tle naszej rzeczywistości, że w głoszonych opiniach, w zamieszczanych tekstach nigdy nie kieruje się „względami". ANDERS: Wyjątek, jak na wojskowego. Rozumiał sprawy kultury i umiał słuchać zdania innych. Kto ostatni z nim gadał, tego było na wierzchu. Gdy Czapski jadał z nim śniadanie, to on miał rację, gdy Bąkiewicz, to Bąkiewicz. Mnie traktował użytkowo; najpierw spławił, próbując ze mnie zrobić czołgistę, potem sprowadził do Londynu, uznając, że poprzez moje kontakty z Pra-gierem, ministem propagandy w ówczesnym rządzie londyńskim, pomogę mu zostać naczelnym wodzem. Próbowaliśmy obaj, ale nie wyszło... Po II Wojnie Anders stracił węch. W czasie wojny w Korei pojechałem do Londynu, żeby go namówić do zaapelowania do starej Polonii Amerykańskiej, żeby szli na tę wojnę. I tak byliby wzięci, bo brano z poboru, ale jako ochotnicy polskiego pochodzenia, mogli podnieść na duchu Amerykanów, którzy poczuliby się podbudowani, że nie walczą samotnie z nawałą komunistyczną. Andersowi zabrakło już wyobraźni. Gdy nalega- 85 łem, powiedział: „Czego pan ode mnie chce, nie jestem Piłsud-skim". „Nie, pan generał nie jest Piłsudskim" - odparłem. To była ostatnia moja z nim rozmowa. (Giedroyc nie powiedział mi tego, gdy zbierałam materiały do książki o Andersie; najwyraźniej nie chciał mącić dobrego obrazu generała, zohydzanego w Polsce.) BĄKIEWICZ: Szef Dwójki w II Korpusie. Neurotyk; powodujący się nastrojami; niewątpliwie inteligentny. Chciał przy Andersie pociągać za wszystkie sznurki. Niewątpliwie najbardziej mu oddany. Najwierniejszy z wiernych. BECK: Przed wojną uważany za człowieka szkodliwego. Obarczano go winą za pakt o nieagresji z Niemcami, bo społeczeństwo było nastawione profrancusko. Ja się za jego polityką opowiadałem, ale miałem mu za złe, że nie dociska spraw do końca: na przykład - odmówił zobaczenia się ze Stalinem w Moskwie, co ten mu zapamiętał... Nie, to nie była kwestia nieznajomości Rosjan. Jako peowiacy, oni wszyscy przeszli przez Rosję. Był zbytnim formali-stą; uważał, że jest układ i wystarczy. A tu osobisty kontakt mógł zaważyć... W Rumunii pilnowały go trzy służby: policja polityczna rumuńska, gestapo i ludzie Stanisława Kota. Z tych najgorsi byli ci od Kota. Rodzima prowokacja storpedowała wyrwanie umierającego Becka na Zachód. CAR: Wybitny prawnik. Odgrywał dużą rolę w Kancelarii Cywilnej Naczelnika Państwa; współtwórca konstytucji 1935 roku; człowiek wielkiej inteligencji, doskonały negocjator, jeden z wybitniejszych piłsudczyków, zbliżony do grupy pułkowników. Pod koniec życia dosyć odsunięty od ośrodków władzy. Stanowisko marszałka sejmu było dekoracyjne. CHŁOPI: Nie potrafimy rozwiązywać problemów socjalnych. Jak tchórzliwy jest Manifest Połaniecki Kościuszki! Tak samo w roku 1863 nie potrafiono rozwiązać problemu agrarnego - zrobili to za nas Rosjanie. Typowym przykładem jest tu przodek Józia (ten, 86 Od lewej: Józef Zieliński, Józef Czapski, Jerzy Giedroyc któremu Marynia poświęciła książkę}, który będąc jednym z przywódców Powstania na Litwie, wprowadził siedmiodniową pańszczyznę! Podobnie, w odrodzonej Rzeczpospolitej. W roku, zdaje się, 1937, i zdaje się, że w Lesku, wybuchła rewolta chłopska spowodowana plotką, że odkopuje się akta pańszczyźniane, zakopane pod jakimś krzyżem... Trzeba patrzeć prawdzie w oczy: chłopa polskiego definitywnie doprowadzili do polskości hitlerowcy. Najpierw chłop był przekonany, mając w pamięci doświadczenie z I Wojny, że umorzą mu zadłużenie i nastanie dla niego koniunktura. Dopiero gdy zaczęło się kolczykowanie świń, śmierć za ubój i wywożenie ludzi do Niemiec na roboty, chłop zaczął popierać ruchy podziemne. Ciągle nam brakuje rozrachunku z własną historią... COLONIZATORIA: Tak nazywano tereny leśne zakupione przed wojną przez nasz rząd w Argentynie w przewidywaniu polskiego osadnictwa. W czasie wojny zarząd spółki ogłosił się właścicielem i zaczęła się wyprzedaż. Zupełne złodziejstwo, ale nie można było sprawy ruszyć, bo Żółtowski, przedstawiciel rządu londyńskiego w Argentynie, był krewnym prezydenta Zaleskiego. Dziś zostały z tego strzępy, ale choć jeżdżą w tamte strony z różnymi wizytami zastępy naszych posłów i senatorów - nikt się tym nie interesuje. CZASY: Fascynujące i przerażające. Widzę wyraźnie niebezpieczeństwo naszego zagrożenia Rosją. DMOWSKI: Niewątpliwie duża inteligencja, poza maniami, jak Żydzi czy masoneria. Jego powieści drukowane pod pseudonimem „Kazimierz Wybranowski", dość haniebne. Pod koniec życia całkiem skapcaniał. Widziałem go jeden raz, byt bardzo chory; poszliśmy z Misiem Pruszyńskim zrobić wywiad; leżał u Niklewiczów. Bredził. Insynuował Piłsudskiemu jakieś gejsze w Tokio, że się tam zaraził... Endecy początki mieli powstańczo-niepodległościowe; w końcu wyszli z Ligi Narodowej T. T. Jeża, ale potem zaczęło się to degenerować. Nie można wśród nich nie doceniać takich ludzi, jak Poplawski czy Balicki. Mącili zawsze bardzo, ałe władzy nie brali, jakby podświadomie czując, że do tego nie dorośli. DOBOSZYŃSKI: Znany z powodu pogromu w Myślenicach i bohaterskiej postawy w stalinowskim śledztwie. Łączenie go tylko z pogromem jest nieadekwatne. Ceniłem go za działalność w ruchu akademickim na Politechnice Gdańskiej i za pisarstwo literackie. DOM: Miałem normalny. Czy ciepły? Czy otwarty? Myślę, że tak. Zasługa matki. (Ojciec się nie wtrącał). Była tolerancyjna. Jako chłopcy nie chowaliśmy się z paleniem papierosów. DUNIN-BORKOWSKI: Dobra klasa konserwatysty ze szkoły austriackiej. Wyrobienie i takt. Jako wojewoda lwowski miał świetne stosunki z Ukraińcami i Żydami. W Poznaniu nie bardzo mu wyszło, bo nie pasował do środowiska, które chciało widzieć dygnitarza w wojewodzie, a on nosił się raczej po cygańsku. Po żonę na dworzec potrafił wyjść w płaszczu narzuconym na piżamę. DYKTATURA: Byłaby może dla nas korzystna przejściowo, ale i niebezpieczna. Prowizorium lubi się utrwalać. Nie wszyscy są Cyncyna-tami, a Polacy najmniej. Trzymajmy się więc kulawej demokracji. ^ DYSTANS: Konieczny w takiej robocie jak moja. Nawet geograficzny. Gdyby „Kultura" była choćby w Paryżu, toby jej wcale nie było. ELITY: Boję się, żeTnetffirgOTiojdę-derwniosku-, że tamci (komuniści, mówione wiosną 1993! - EB) byli lepsi. Mieli więcej kompetentnych ludzi, a ich łapczywość finansowa była bardziej uporządkowana i coś z niej konkretnego wyniknęło. Przecież „Wprost" też zaharapczyło jakąś forsę na start, ale jest niezłym pismem. Na wydawnictwo BGW można psioczyć, ale płaci ludziom... A Kościół nie potrafi stworzyć sobie przyzwoitego dziennika i bierze popa-xowskie i słabe. Słabością prawicy jest, jak zwykle, brak dobrej inteligencji oraz talentów. Zalążki stanu średniego w Poznańskiem i Krakowskiem nie mają nic wspólnego z nomenklaturą, starą czy nową. To powstaje wbrew chaosowi. Może z tego wyłonić się elita. EMIGRACJA: Iskrzenie na linii z krajem zawsze istniało, obojętnie, gdzie. Weźmy, Restauracja we Francji; po upadku Napoleona społeczeństwo odrzuciło Burbonów. Nasz konflikt z Komitetem Narodowym w Paryżu a krajem. Po II Wojnie emigracja londyńska była patriotyczna w masach żołnierskich, ale bez wpływu. Rządziła elita, od tych mas podobnie oderwana w myśleniu, jak i od kraju. FRANCUZI: Są dla nas istotni w jednym: w razie naszego konfliktu z Niemcami możemy liczyć na ich przychylność. GIEDROYC, CZYLI JA: Zawsze byłem samotnikiem, podszytym chyba wielkim egoizmem, bez życia osobistego; który zmarnował wiele możliwości i zrobił wiele krzywd różnym ludziom, jacy byli do mnie jednak tak czy inaczej przywiązani. W te ciemne zakamarki zagłębiam ¦się czasem w trakcie bezsennych nocy, ale staram się to spychać w jakąś podświadomość... •. GOMBROWICZ: Zabawny, ale męczący. Uwielbia! de Gaulle'a, którego nie znosił Jeleński. Kiedyś - szło przez radio przemówienie Generała - Gombrowicz krzyknął: „Na kolana!"; wywarł taką presję, że Jeleński też klęknął... Nie to, że kutwa, ale nie czuł się dobrze bez stabilizacji finansowej, stąd te jego ustawiczne zabiegi o pieniądze. GRABSKI: Jego sytuacja była łatwiejsza niż Balcerowicza, bo funkcjonował rynek. GRYDZEWSKI: W przedwojennej Polsce czytywanie „Wiadomości" było promowaniem na inteligenta. Grydzewski potrzebował wiecznego entuzjazmu, stąd przeskok z przedwojennego kosmopolityzmu w endecki sos w powojennym Londynie. Z tego tytułu utrącił Trans-Atlantyk. JARUZELSKI: Daleki jestem od rozrachunków, ale jest chyba człowiekiem skończonym. Może kiedyś mógł być ścieżką do Rosjan. Ale chyba dziś nie ma nic do zaoferowania. JELEŃSKI: Denerwował mnie jego pacyfizm. Trząsł się, że wysyłając bibułę do kraju, naraża się ludzi. Jednocześnie był człowiekiem wielkiej brawury osobistej, czasem wręcz śmiesznej. Dam przykład: w czasie inwazji w Holandii, na jakimś postoju, generał Maczek powiedział: „O, jakie piękne poziomki..." Wiadomo, że rosły na terenie zaminowanym, ale Kot poskoczył i zaczął te poziomki zbierać... Stosunek do wszystkich ludzi miał jednakowo otwarty i życzliwy, mając szerokie koligacje, z powodzeniem propagował literaturę polską we Francji i we Włoszech. JÓZIO I MARYNIA: Z egoizmu bolałem, że malarstwo odciąga Józia od pisma. Bo na początku masę rzeczy robił, nie tylko przez pisanie, ale przez wyjazdy do Ameryki i zbieranie funduszy. Marynia terroryzowała Józia, Józio się jej bał. Chciała mieć wyłączny wpływ 90 na całe rodzeństwo. Gdy Róża z nami rozmawiała, odzywał się zaraz głos Maryni: „Różo, gdzie ty jesteś?" KANDYDOWANIE: Wojskowych i policjantów do parlamentu jest nie do pomyślenia w żadnym innym kraju prócz naszego. Zgoda, to jest odrą, ale odrę się leczy, a ja tu leczenia nie widzę. ^. KOBIETY: ~^\ Jestem ich wielkim zwolennikiem. Są lepszą połową Polski. Ale wtedy, gdy występują w liczbie pojedynczej. Jedna króluje. Jak są dwie, to już lezą sobie we włosy,.. Bez Mai Prądzyńskiej nie byłoby „Buntu Młodych", jak bez Zosi Hertz nie byłoby „Kultury". Co do tego nie ma wątpliwości. Polki są w cenie u naszych dwóch możnych sąsiadów. Rosjanie Polaków-mężczyzn nie znoszą, ale jakiż Rosjanin nie kochał się w Polce? Albo Niemiec. Niemcy ukuli nawet powiedzenie: Eine kleine Polnische Gryma-snica. KOLIGACJE: (W odpowiedzi Gombrowiczowi, który pyta o wzajemne koligacje ich rodzin i wyraża radość, gdyby było to prawdą:) „Niestety, nie potrafię wypełnić luki w Pana genealogii. Najpierw Rewolucja, a potem Powstanie Warszawskie dokładnie wylikwido-wało mnie nie tylko z bliskiej i najdalszej rodziny, ale również ze wszystkich tzw. papierów rodzinnych". KOŚCIÓŁ: Trzeba go nauczyć odróżniać krytykę od ataku, czego nie umie. Kościół nie ma zaufania do laikatu; myśli, że laikami można się posługiwać, ale że nie wolno ich dopuszczać do władzy. Więc tym bardziej trzeba dążyć do rozdziału i zanadto nie dyskutować. Przed wojną wszystko było uregulowane, z pensjami prefektów włącznie. Hlond był człowiekiem inteligentnym, można było z nim rozmawiać. Wiceministrem Oświaty był ksiądz Żon-gołłowicz, daj nam Boże takich ministrów! Ale politycznie Kościół nie odgrywa! wielkiej roli. Na początku niepodległości było kilku księży-podżegaczy, potem już nie. Mord na prezydencie to czysto świecko-endecka robota. Dziś - trzeba zabrać się ostro 91 Ś/m Micha! Heller (Adam Kruczek) z Wiktorem Niekrasowem za wychowanie młodego pokolenia światłych księży. Już chyba się to robi, jak pani myśli? Coraz więcej widzę rozsądnych duchownych. Niech pani porówna biskupa Pieronka z Orszulikiem. Ogromny postęp. KRAJOBRAZ: Tylko Polesie mnie bierze; i trochę Huculszczyzna, dzięki Vincenzowi. Z nim się przyjaźniłem, bardzo zabawny. Co innego Mosul, dawna Niniwa. Ta piętrowość. Na dole ma pani bramę z bykami; trochę wyżej kościółki z epoki chalilejskiej, IV wiek przed Chr., potem miasto kurdyjskie, a na czubku klasztorek francuskich dominikanów ze świetną biblioteką. KRUCZEK: Czyli Michał Heller. Przy ostrości pióra siłą Kruczka była zawsze jego dobroć. Wszyscy Rosjanie do niego lgnęli i po cichu biegali. Emigranci, dygnitarze i profesura z ZSRR. Ta jego pozycja stała się dodatkowym źródłem doskonałego poinformowania. KWIATKOWSKI: Nie lubiłem go, ale był człowiekiem bezinteresownym. Nie zabezpieczał sobie posad, ani w Gdyni, ani potem. Pilnował kursu złotówki, nie biorąc pod uwagę, że sztywne stanowisko Banku Polskiego (pokrycie w złocie) uniemożliwia zbrojenia na większą skalę. Dlatego byłem przeciwny jego polityce antyinflacyjnej. Trzeba było dodrukowywać pusty pieniądz i zbroić się. Mieliśmy znakomite samoloty, tośmy je sprzedawali, a trzeba było potroić produkcję i zachować dla siebie. Wojna szła. „KULTURA": Wzorem był dla mnie „Kołokoł" Hercena; nie mógłby istnieć bez masowych korespondentów w całej Rosji. „Kultura" też od początku była nastawiona na kraj. LEGIONIŚCI: Byli tym, czym za komuny - partyjni. Też „rwali do siebie", ale z większym umiarem. MACKIEWICZOWIE (bracia, Cat i Józef): Cat Józefa lekceważył, a Józef- nienawidzi) Cata. Co jedno z drugiego wynikało. Obaj wybitni. Każdy w swoim rodzaju. Stanisława Mackiewicza, Cata, trudno scharakteryzować. Postać człowieka „rozwichrzonego", wszechstronnie utalentowany. Przykład, że będąc znakomitym publicystą, można być złym politykiem. MICEWSKI: Stale musi być podwieszony pod jakąś władzę, szkoła Pia-seckiego. A z drugiej strony przesadna ostrożność. Dwujęzyczny, niegłupi, z dużą sytuacją w Austrii. Rozstał się z Glempem i jest do wzięcia. Ale nikt go nie bierze. Nie wykorzystany. MIEROSZEWSKI: Demonstracyjnie podkreślał swój socjalizm. Zapatrzony w Labour Party pod wpływem Ciołkosza. Z rodziny zamożnej, ordynat, pracował w IKC-u. Towarzyski, ze skłonnością do alkoholu. Rozkleiły go przejścia osobiste. Żona odeszła i zabrała córkę. Uratowała go druga żona, Inka Czechowiczówna. Odżył, ale zamknął się w domu. Istniał pies, pisanie do „Kultury" i Inka. W tej kolejności. - 93 MIKOŁAJCZYK: Jako prezesa kółek rolniczych bardzo go ceniłem. Do roli premiera nie dorastał. Stawiam przed nim Sikorskiego, mimo wszystko. Gdy uciekł z Warszawy, emigracja nie podała mu ręki. Identyfikowała go z komunizmem! MIŁOSZ: Emigracja jest dla niego symbolem wstecznictwa. Ośmiesza ją, ale jako poeta wyrósł na emigracji. MIT: Z przyczyn dla mnie niejasnych istnieje mit Polski wśród narodów środkowo- i wschodnioeuropejskich. Na Ukrainie czy w Rosji jest to bardzo wyczuwalne, i zawsze tak było. Polskie tradycje kulturowe w Rosji były bardzo silne. Do czasów Piotra Wielkiego język polski odgrywał taką rolę na dworze rosyjskim jak łacina w Polsce. Czy, weźmy, ubiory polskie. Polskość im w jakiś sposób imponowała. I trwa to do tej pory; zupełnie irracjonalnie. Ale my nie umiemy tego wykorzystać! MODZELEWSKI: Miałem niechętny stosunek do jego książki napisanej z Ku-roniem za młodu, była sekciarska, ale ją wydrukowałem, bo był to ruch odśrodkowy. Jak zaczął przyjeżdżać do Paryża, uderzyła mnie jego otwarta inteligencja i znajomość spraw rosyjskich. I cóż, mogę cenić Modzelewskiego, ale jaki wpływ ma on na politykę? Żaden! NIEMCY: Moją idee fixe jest stworzenie lobby Niemców pochodzenia polskiego. Wykorzystanie masy polskiej, która wsiąka w tamto społeczeństwo, choćby przy pomocy polskich księży, którzy tam działają. OBAWY: Dla Polski obawiam się nie rozruchów, ale apatii. 94 OBRONA WARSZAWY: Była słuszna. Gdyby Warszawa w 1939 kapitulowała wcześniej, nie wiem, czy by się udało utrzymać ciągłość rządu polskiego we Francji. ODZNACZENIA: Nie przyjmuję krajowych. Orła Białego też nie, choć męczył mnie ten poczciwy Zakrzewski. Za dziesięcioletnią pracę urzędnika przyjąłem przed wojną tak zwany grosik, mały medalik. OJCIEC: Demokrata z ducha; nie przejmował się błękitną krwią, nie był snobem. Społecznik raczej. Zakładał związki zawodowe pracowników miejskich w Warszawie. OŻENEK: Bugaja z Frasyniukiem. To mogłaby być niezła krzyżówka. PADEREWSKI: Bezgranicznie naiwny. Poza tym, ta kompromitująca żona! (Ja: „A któż nie ma kompromitującej żony?") Ale ta była nieprawdopodobną gafiarą. Potrafiła głośno wyciągnąć go z posiedzenia Rady Ministrów, bo był jej potrzebny do przymiarki kapelusza. POBÓG-MALINOWSKJ: Tendencyjny historyk. Piłsudczyk do entej potęgi, ale potrafił narazić się Pitsudskiemu w krytyce akcji w Bezdanach. Znakomity archiwista z umiejętnością docierania do źródeł. PPS: Samo pojęcie jest na długo przegrane; tradycja PPS nie istnieje w masach. Ciołkosz tego nie rozumiał. Pokazywał mi artykuł jakiegoś staruszka pepeesowca, brał to za kontakt z krajem. A był to artykuł o Mickiewiczu. Hobby staruszka brał za miłość do PPS! A to, co z PPS zostało, to powszechny szacunek do pani Lidii Ciołkoszowej za kryształową uczciwość. {Ja: „I mistrzowskie prowadzenie zebrań"). 95 PIŁSUDSKI: Zawsze ryzykował przeciwko społeczeństwu. I wygrywał w rezultacie. Dlatego jestem piłsudczykiem. Nie tolerował Krytyki, ale nie otaczał się pochlebcami. Sławek, Prystor czy Wie-niawa - ludzie ślepo mu oddani, ale nie pochlebcy. RACZYŃSCY: Roger - jeden z moich najbliższych przyjaciół. Natura rozrzucona, inteligentny; interesował się malarstwem z dużym powodzeniem, ze sporą wyobraźnią. Edward - typ wzorowego urzędnika. Do tego stopnia wzorowego, że odmówił mi wydania szyfrów, które własnoręcznie przepisałem, a które były w moim depozycie. To było tak: gdy przyszła decyzja o likwidacji placówki w Bukareszcie, trzeba było dokumenty spalić. Była tam Księga Szyfrów, ważna, od 1928 roku. Prześlęczałem parę nocy, żeby przepisać co ważniejsze z nich, dla pamięci, dla historii, i dałem Rogerowi do mojego depozytu, który w bagażu dyplomatycznym zabrał ze sobą do Londynu. Po latach Edward, oddając mi depozyt, nie oddał szyfrów. Z zażenowaniem tłumaczył, że mi ich oddać nie może, bo nie byłem urzędnikiem MSZ. Powiedziałem: „AJe byłem urzędnikiem państwowym, i to dość wysokiego szczebla". On: „A nie, to nie to samo". RETINGER: Arcyciekawa postać. Agent angielskiego wywiadu. Po wojnie rzecznik budowania Wspólnej Europy. Rozmowy z nim były fascynujące. Miał dotarcie do ludzi najwyżej postawionych. Śniadanie z prezydentem USA czy księciem Walii - proszę bardzo! Robił to jako sztuka dla sztuki, bez dalszych skutków. Nie mam mu za złe, że był obcym agentem, ale że nie wykorzystał tego dla Polski. REWOLUCJA: Nigdy u nas nie dokończona. Polska jest krajem niedoko-nań. Na przykład Milicja Ludowa 1918 roku. To, co działo sie w Zagłębiu. Stłumione, bośmy byli zagrożeni przez Sowiety. Zamach Majowy- pomyślany dla oczyszczenia atmosfery moralnej. Nic z tego nie wyszło, rozpłynęło się. Rataj mi się chwalił, że parokrotnie nie dopuścił do rewolucji chłopskiej... A ja uważam, że 96 trzeba pewne rzeczy doprowadzić do końca, a nie pozostawiać w zawieszeniu. ROSJANIE: Gdy zaczną się tłuc z Ukraińcami, mogą do nas wejść. Pamiętają, że już u nas byli. Są to rzeczy nieobliczalne przy stale silnej armii. I przy zakusach impetialnych, A fakt, że tylu Rosjan poszło do głosowania, wynika z poczucia imperium... W Kongresówce znaliśmy Rosjan z najgorszej strony. To był śmietnik, który Rosja wyrzucała do krajów skolonizowanych. Dygnitarze rosyjscy z Kongresówki byli towarzysko bojkotowani w Rosji. Natomiast Polak w Rosji, czy to w Moskwie, czy w Petersburgu, nie bez powodu miał kompleks wyższości. Sądownictwo, wolne zawody, .inżynierowie - to byli Polacy. Fakt, że ktoś był Polakiem, pomagał, byl pewnego rodzaju legitymacją. Sprzyjało to asymilacji. SCHEDA: Po nas, co tu ciekawe? Biblioteka i archiwum. Pozostaną do wykorzystania. Jacek Krawczyk jest świetnym archiwistą. A jeśli jakieś drobne zostaną, to na stypendia. SIKORSKI: Przy zdobywaniu władzy opar! się na Francuzach. Romans z nimi rozpoczął już w 1928 roku, od zaprzyjaźnienia się z No-elem, który miał dużą sytuację w Quai d'Orsay. Stawiali na Sikor-skiego, uważając Sanację za proniemiecką. Nieszczęściem Sikor-skiego i jego grupy był fakt, że jako ludzie opozycji zbyt długo byli odsunięci od rządzenia. Sikorski tkwił w roku 1918. W pierwszej chwili po klęsce wrześniowej zastanawiał się, czy nie zrezygnować z konstytucji, a utworzyć tylko Komitet Narodowy. Do tego dochodziła zapiekłość wobec obozu piłsudczykowskiego. Z trudem udało się go przekonać, że rząd międzywojenny był przez dwadzieścia lat faktem uznanym w stosunkach międzynarodowych... Sikorski niezależnym nigdy się nie poczuł. Francja chciała, żebyśmy byli im całkowicie powolni. I Sikorski był im powolny, a potem Anglikom. Podpisywał nie czytając, co mu podsunęli, choć miał pod bokiem kompetentnego urzędnika w osobie Edwarda Raczyńskiego. Dlatego układ Sikorski-Stalin został spartaczony... 97 (Ja: „Jakież to miało w końcu znaczenie?") Miało, ponieważ niefortunne sformułowanie powojennych granic dało Rosji furtkę interpretacyjną. SKIWSKI: W Polsce - kolaborant, bo w ostatnim okresie wojny brał udział w redagowaniu krakowskiej gadzinówki. Ale on się na polityce w ogóle nie znał. Wybitny krytyk literacki. Jak tylko objawił się po wojnie w Ameryce Południowej, nawiązałem z nim kontakt i chętnie drukowałem jego rzeczy. SKUMPLENIE: U Polaków, gdzie pani spojrzy. Zwłaszcza w sejmie. Świństwa sobie będą robić, ale łączy ich wspólna państwowa posadka. Bmdzia t wódzia. Filozofów mówił: „Tadek da Władek"... STEMPOWSKI JERZY: Ceniłem go, ale nie zgadzałem się z jego niesłychanie krytycznym stosunkiem do Polski międzywojennej. Był niesprawiedliwy. Zapewne pod wpływem swojego ojca, Stanisława, przywódcy masonów. A!e starego Stempowskiego szalenie lubiłem, nieposzlakowana postać. WATYKAN: Robi w Rosji akcję misyjną. Jeżeli chce nawracać Rosjan na katolicyzm, to jego dobre prawo, ale niech nie robi tego rękami polskimi. Posyłamy księży na Ukrainę i Białoruś specjalnie językowo szkolonych - po rosyjsku! Na Białorusi pogłębia to ich problem narodowy, bo i tak są zrusyfikowani. WIENIAWA: Opisany ze wszystkich stron. Doskonały ambasador przed wojną we Włoszech, znałem jego raporty. Pokutował za to. Niewątpliwie człowiek honoru. Dlatego Mościcki po rezygnacji w Rumunii naznaczył go swoim następcą, traktując jako loco tenens. Było pewne, że ustąpi Sosnkowskiemu, którego na gwałt szukano (zawieruszył się gdzieś na Węgrzech). Paradoks: Wieniawa jako piłsudczyk, został zaszczuty przez piłsudczyków. Henryk Rajchman zarzucił mu, że zgodził się posłować na Kubie, dokąd wysłał go Sikorski. Posadę przyjął, ale potem, powodowany rozpaczą, wykonał czyn honoru, jakiego nie rozumie dzisiejsze pokolenie. Inna rzecz, że już po śmierci Piłsudskiego był bliski samobójstwa, kiedy w czasie defilady przed trumną na Polu Mokotowskim prowadził brygadę kawalerii. Ci, co go znali, poważnie obawiali się, że rzuci się pod konie; ustanowiono oficerów, żeby mu w tym przeszkodzić. WITOS: Przy wszystkich swoich wadach, jedyny z chłopów, który miał zalążki męża stanu. No, ale przeszedł dobrą szkołę w parlamencie austriackim. Tej szkoły niestety brakuje Pawlakowi. ZAOLZIE: Stale bijemy się w piersi za Zaolzie. Nasze kompleksy. Dlaczego Anglicy nie wstydzą się za Monachium? Proponowaliśmy Beneszowi stworzenie wspólnego frontu. Nie chciał. Jodko-Nar-kiewicz, mój kolega szkolny jeszcze z Mińszczyzny, leciał jako urzędnik MSZ z listem do Benesza, z przykazaniem, że gdyby nie zezwolono na lądowanie, to ma skakać... Owszem, my przy-¦ wiązywaliśmy wagę do aliansu z nimi, ale oni - nie. ZBYSZEWSKI WACŁAW: Fenomen. Świetny ekonomista, felietonista, dyplomata. Nigdy nie spotkałem się z taką ilością zmarnowanych zalet i talentów. Totainy brak zaufania do własnych sił. W MSZ-ecie spalił się za plotki o ambasadorowej angielskiej w Tokio, gdzie był pierwszym sekretarzem. Do Biura Ekonomicznego Banku Polskiego, gdzie potem pracował, dyrektor Barański zakazał mu przychodzić, bo demoralizuje personel. W zamian miał przynosić trzy referaty miesięcznie na określone tematy. Robi! je w ciągu tygodnia. Jako wolny strzelec zasiJal na emigracji Free Europę. Słusznym tytułem Nowak wolał go mieć na dystans niż jako stałego pracownika, nieźle mu płacąc i eksploatując. Znał obce języki nie gorzej od Jeleńskiego, ale nie można go było namówić, żeby wszedł, choćby do prasy francuskiej. Niby smakosz życia, ale z obsesjami, że będzie umierał pod płotem. Kutwił i jednocześnie wyrzucał pieniądze bez sensu. 99 ZIELICKI: Zastępca Józia w Wydziale Propagandy. Ludzi tak bezinteresownych społecznie nie spotkałem i nie spotkam już nigdy. Po wojnie uczy! matematyki w szkole angielskiej. ZWŁOKI: Sprowadzanie do krajów kości różnych zasłużnych mężów tylko rozsierdzą Polaków. Słusznie. Po co?! ŻYDZI: Urodzeni w Izraelu nie mają już tej uraźliwości na temat Polaków jak ci urodzeni w diasporze. Niechby więc posyłano młodych Polaków do kibuców, nie po to, żeby uczyli się gospodarować ziemią, ale żeby zobaczyli zupełnie innych Żydów. 100 i Podróż trzecia Znów Paryż, 1 września 1993 roku. Znów na ławce gdzieś między Mostem Inwalidów a Rond Point Champs Elysees, wśród geometrycznie ułożonych kwietnych rabat. Szałwia, nasturcje, begonie, pelargonie, jak u nas, tylko większe i intensywniejsze w kolorze i zapachu. Segreguję pytania do „Lafitu"... Giedroyc onieśmiela. Niezmiennie wprowadza mnie w stan kontuzji, w stan niepewności, jak zostanę przyjęta. Zawsze gdy przyjeżdżam, dzwonię i nie wiem, czy usłyszę zachętę, czy coś opryskliwego. W tej zmienności nastrojów jest coś z dziecka, coś infantylnego, co chyba zawsze w nim było. Chciałabym z nim chwilami pożartować, bo ma typ humoru bardzo mi pokrewny, ale z drugiej strony - ta odległość, ta jego czujność wobec osoby niedawno poznanej, o której się zapewne nasłuchał, bo czegóż to rodacy o rodakach nie naopowiadają! Tu dygresja osobista: gdy przed dwoma laty po raz pierwszy zadzwoniłam do „Lafitu", do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w sprawie Andersa, zgodził się na rozmowę, bo uważał temat za ważny, ale w tonie zabrzmiał ów dobrze znany każdemu dziennikarzowi mrożący chłód opędzającego się od natręta. U Gie-droycia, do którego zwróciłam się o to samo, niczego takiego nie wyczułam^Jeżeli ma dobry nastrój, jest „równy" dla każdego. Demokratyzm wrodzony, nie wyrozumowanyjjPfawdziwa ulga po naszych salonach, gdzie różnica wtrafctówaniu ludzi pod kątem pozycji, jaką zajmują w towarzyskiej hierarchii, wydaje się . czymś spontanicznie naturalnym, a przez to - prymitywnym. Nasz salon nie ma w sobie cienia Gombrowiczowsktego dystansu do r~ 101 Stefan Kisielcwski (po lewej) z Romanem Palestrcm, jesień 1985 własnego snobizmu, jest/nagi. W „Kulturze" w ogóle coś takiego jak snobizm _nie- występuje. Tak więc przyjechałam tu jako nobody, z tej Polski, którą Giedroyc teoretycznie tak dobrze zna, że mógłby tubylców zaginać, ale z drugiej strony - z Polski, z którą nie dzieli) codziennych dni, zasadzek, brudów, poniżeń i upokorzeń. My, z tej strefy, rozpoznajemy się w pól słowa. On naszych doświadczeń nie „przerabiał" osobiście, stąd czujność, ale i ciekawość. Krajowiec jest dla niego kimś stokrotnie bardziej interesującym niż emigrant. W przeddzień mojego przyjazdu „na Surcouf' ksiądz Mo-dzelewski powiedział przy stole: „jutro przyjeżdża do nas pani Berberyusz, była marksistka..." „Byłą marksistka" zostałam, jak tylko zaczęłam pisać w stanie wojennym do „podziemia" i potem, do odwieszonego „Tygodnika Powszechnego". Ogłosili mnie nią Jan Główczyk, ówczesny szef propagandy w KC, oraz Ryszard Marek Groński, satyryk, świeżo wówczas nastały jako ideolog ze „Szpilek" do uszczuplonej personalnie „Polityki". Ich enuncjacje ochotnie powtarzały pisma terenowe, co z wrodzonym poczuciem humoru podchwycił Krzysztof Kozłowski, zastępca Turowicza w „Tygodniku 102 L Powszechnym", i co celniejsze „kwiatki" brał do swojego bardzo wówczas czytanego Obrazu Tygodnia, narzekając, jeśli prasa przyniosła „na mnie" za mało. „Tygodnik" od początku przyjął zasadę powtarzania na swoich łamach różnych donosów na ludzi drukowanych po prasie reżimowej, czym dokładnie wytrącał im siłę propagandową. Był to dobry chwyt. Jednakże po latach cały humor tamtej epoki wyparował, a została etykietka, na zasadzie Wolterowskiego „Kłamcie, kłamcie, zawsze coś z tego zostanie...", do mnie przylgnęła „była marksistka". Gdy opowiadam teraz to wszystko Giedroyciowi, śmieje się spontanicznym, otwartym śmiechem, ale z cieniem złośliwej satysfakcji w oku. Jednakże w gruncie rzeczy fakt, czy byłam marksistka, czy nie, nie ma dla niego najmniejszego znaczenia. Południe. Na mojej ławce na Bulwarach coraz większy skwar, Zawyły syreny, pomyślałam, że dla upamiętnienia rocznicy wybuchu II Wojny Światowej, ale było to rutynowe, sprawdzające fabryczne buczenie. Dnie spędzane w „Laficie"; rozmowy ze zmiennym szczęściem, kawy, podsiady... Często samotnie przysiadam w ogrodzie, żeby zanotować, co zapamiętane, i objąć wzrokiem posiadłość. Mały Domek, zwany dawniej „stajenką" - pusty. Pan Gustaw, który od lat tu rezydował, już nie przyjeżdża z powodu serca. Nie powinien podróżować i przebywać sam, a podobno żona, Włoszka, nie bardzo może towarzyszyć mu podczas długich i bardzo wtedy pracowitych dla niego pobytów. Mały Domek wymarzony byłby dla mnie - ileż więcej szczegółów do zauważenia - ale nie jestem zapraszana. I ja to rozumiem. Nie chcą ustawicznego świadkowania ich starości, chcą mieć choć wieczory dla siebie i swoich zgryzot, w ciszy i spokoju. Czas hotelowy „Lafitu" minął. Przestali być tą otwartą komuną, przygarniającą do łona każdego, kto się zjawia! zza wschodniej granicy. Tego „Wschodu" już nie ma. I potrzeby długich nocnych Polaków rozmów też nie ma. Życie publiczne Polaków uległo dezintegracji. Jakże smutno! Codziennie więc przemierzam tę samą trasę ze stacji pod górkę wśród rozpędzonych motocyklistów (zapanowała znów ta 103 moda), aż do tablicy tuż przy „Kulturze": „Vous ąuittez Cite du Cheval" (pod spodem dopisek flamastrem: „KiH'm all" - młodzi Francuzi, zjawisko zupełnie nowe, coraz powszechniej znają angielski). Kraniec miasta, dalej już tylko małe centrum, poczta i sklepy, gdzie od wieków zaopatruje się „Kultura", jakieś bloki mieszkalne, podobno wojsk szybkiego reagowania, i potwornie zakurzony las St. Germain, zupełnie bez ściółki, żałosne resztki tego, gdzie dawniej polowali królowie Francji. Któregoś sennego popołudnia po wyjściu ze stacji zamiast na lewo, do „Lafitu", kieruję się w prawo, ku salonowi miasta, i dalej, wielką aleją - po to, żeby na własne oczy zobaczyć dawną siedzibę „Kultury" - tę „na Korneju". Przede mną rozwijające się widokowo perspektywy, francuski rozmach urbanistyczny, naznaczony jednocześnie wielką harmonią... Wszystko tak, jak w opisie Zbyszewskiego, dokonanym przed bez mała pięćdziesięciu laty. Wszystko się zgadza, jakby czas tego terenu nie dotknął. Skręt w prawo przy drugiej fontannie, jak mi powiedziano, i zmiana nastroju. Romantyzm i melancholia. Ani człowieka. Na rogu, w tajemniczym ogrodzie, pałacyk-restauracja o nazwie Stara Fontanna. Czynna, nieczynna, któż to wie? Dudek mówił, że dobra i tania... Jednak ich dawnego domu nie znalazłam. Krążyłam po okolicy, przyglądając się budynkom, jakby zamarłym czy uśpionym, patrząc z różnych perspektyw i zbliżeń, ale żaden nie pasował do obrazu. Może zapadł się pod ziemię? Wracam tą samą drogą, tak zwanym Parkiem, do centrum i siacji, a potem przelotową ulicą Charles de Gaulle przechodzącą w de Poissy - do „Kultury". Obecna posiadłość nie ma nic z zaniedbania starego „Kor-neja". Ład i porządek. Część warzywna, część gospodarcza, część „artystyczna" (drzewa, krzewy, kwiaty) starannie wydzielone. Zielony wąż do podlewania zwinięty na kołowrocie, czerwone holenderskie chodaki u wejścia od kuchni; witraż, wypolerowane złote odważniki i talerze starej wagi (ważą na niej przesyłki i listy). Trochę to' wszystko razem sprawia wrażenie dobrze naoliwionego kantoru z dobudowaną częścią mieszkalną. Jak u dawnych rzemieślników. 104 Obrazy zapamiętane: Pokój pani Zofii na górze - nadspodziewanie niski strop; zapewne wrażenie kontrastu po wysokim „dole". Ładny, cały w rycinach. Duże zdjęcie ojca. Te same oczy, tylko jakby jaśniejszy w tonacji. Jej fotografie, opalone, ponętne ciało, nie kryła go. Nieodłączny papieros... Mnie najbardziej spodobała się „fotka balkonowa"; z Zygmuntem, oparci o balustradę; ona, taka łagodna, uległa, jak nie ona, bo wszystko można powiedzieć o Zofii Hertz, tylko nie to! Gdy wracam z „Lafitu" do Paryża, słońce pada już inaczej, bardziej ku zachodowi. Intensywnie żółto-czerwony klomb, tą intensywnością ostatnich dni lata, znaczy połowę przebytej drogi na stację. Robię ją jak na skrzydłach, bo z górki. Potem pociąg i z Etoile na Surcouf, też z górki. Och, Boże, zdarzają się więc jeszcze chwile, że czuję się lekko; nogi same niosą! Wiem, że zdążę na pyszną kolację u pallotynów i na pogwarki Z księżmi przy stole. Proste, zwyczajne radości. 2 września 1993, spotkanie w pallotyńskim Centre du Dia-logue z Jerzym Kropiwnickim z ZChN-u, szefem Centralnego Urzędu Planowania w rządzie Suchockiej. Nieudane. Typowy przykład dzisiejszego rozmijania się władzy ze społeczeństwem - obojętnie, w Warszawie, Sochaczewie czy w Paryżu. Sala nabita paryskimi Polakami. Gorący czas przedwyborczy, więc zapotrzebowanie na wieści podwójne. Niestety, prelegent poza tym, że suto rozdaje krawaty z orzełkiem w koronie, nie nawiązuje kontaktu. Nie ma pojęcia, kim są zebrani i w ogóle, że to jest Francja. Mówi tak, jakby paryska Polonia obracała się na co dzień w izolowanym kręgu URM i debat na Wiejskiej. Nie zważa na protesty z sali; ciągnie wywód w zadowolonym z siebie, zaściankowym tonie partyjnych polskich kolerii. Giedroyc nieobecny. Nie chadza. Nie tylko dlalego, że ciężko mu się już poruszać. Tego typu spędy nigdy nie były w guście jego kameralnej natury. Niechęć do zetknięć z dużym ludzkim zbiorowiskiem, do zabierania głosu publicznie. Doskonale rozumiem. 105 Po spotkaniu - zwyczajowa lampka wina w apartamencie pallotyńskiego wydawnictwa. Podejmuje redaktor Danuta Szum-ska... Pani Danuta, absolwentka KUL, pracuje lu od czasów księdza Sadzika. Był niezwykłą osobowością; zdynamizował całe Centrum, nadał mu rangę znaczącego dla kultury polskiej domu wydawniczego za granicą. Miał zdolność przyciągania ludzi twórczych; namówił Miłosza do przekładów biblijnych. Pani Szum-ska opowiada mi o tych czasach i o swoich dziejach na paryskim bruku. Do Polski już nie jeździ. Ciągnie ją raczej ku Grecji, gdzie spędza wakacje i gdzie nawiązała przyjaźnie. Typowe dla emigrantów, że mieszkając w wielkim państwie, ciążą ku kontaktom z ludźmi z krajów, które ważnością i pozycją międzynarodową są podobne do Polski. Ale nie są Polską. Sama Polska za bardzo uwiera; jest swoja i nie-swoja. Gdy się pojedzie, nic się z niej obecnej nie rozumie, jest się zagubionym. Pierwszą „znajomość" z „Kulturą" pani Danka nawiązała poprzez Kisiela, który stawał na Surcouf, ale w „Laficie" przebywał całymi dniami. Wracał wieczorem, opowiadał i odreagowywał... Myślę, że przy nich, pani Danucie i księdzu Modzelewskim, wydawcach Editions, odreagowywać jest dobrze. Dyskretni, tolerancyjni, a gdy zachodzi potrzeba, oddani w opiece. Z pewnością dokonują wyboru „podopiecznych", ale gdy wybiorą, polegać na nich można. Pani Danuta opowiada, jak opiekowali się Romanem Palestrem w ostatnich jego dniach. Nie muszę pytać, czy podobną przysługę wyświadczyliby mieszkańcom Maisons-Laffitte. U pani Zofii i pana Jerzego cieszą się pełnym zaufaniem. Książę napisze do mnie o paryskich pallotynach: „...jest to chyba jedyna instytucja w Paryżu, z którą pozostaję w przyjaznych stosunkach..." Któregoś ranka, czekając na kogoś u pallotynów w parlato-riutn, do którego często ktoś zagląda z ulicy, natykam się na Bośniaka, mówiącego nienaganną polszczyzną. Nauczył się po polsku na Uniwersytecie Łomonosowa, gdzie wśród Polaków studiował prawo międzynarodowe. Opowiada mi swoje najnowsze jugosłowiańskie dzieje. Przymusowe wcielenie do wojska, ucieczka, 106 więzienie, tortury, znów ucieczka - słowem, wszystko to, co tam jest „brane". Najbardziej z jego opisu zaznacza mi się w pamięci młoda kobieta, ciężarna, powieszona na gałęzi, z rozprutym brzuchem, z płodem położonym na trawie, a włożonym jej do brzucha królikiem... „Zabić to zabić, ale dlaczego ten królik..." - myślę. Bałkany. Bliskie, ale nieznane Bałkany. Bośniak nazywa się Milan Subotić. Znam Polaka z urodzenia o tym samym imieniu i nazwisku, pochodzenia serbskiego. Żaden krewny. Ot, nazwisko jak u nas Jan Kowalski. Paryski Milan, pytany o narodowość, określa się Bośniakiem bezprzy-miotnikowym i pTzy tym obstaje. Wręczam mu swoją wizytówkę, gdybym mogła być w czymś pomocna, i informuję o „Kulturze", bo pyta o tutejsze polskie ośrodki. Historia ta ma ciąg dalszy, który tu podaję, wyprzedzając czas. Po powrocie do Polski dostaję od Giedroycia list: Droga Pani, Piszę w sprawie tego Bośniaka-katołika, którego rai Pani nadała. Robi bardzo dobre wrażenie i staram się mu jakoś pomóc w jego kłopotach z uzyskaniem azylu we Francji. Ale muszą poruszyć sprawę, o której nie wiem, czy Pani opowiadał. Mianowicie córeczka jego brata została wywieziona w transporcie Mazowieckiego. Odbywał się on w chaosie, zupełnie zrozumiałym. Nazwiska dzieci były mylnie odnotowane. Przypuszczam, że to nie jest odosobniony przypadek. Czy mogłaby Pani wpłynąć, by została ogłoszona lista tych dzieci, bo bez niej będą one nie do odszukania przez rodziny. Jesl to o tyle pilne, że dzieci szybko uczą się języka polskiego, zapominają swego, a czasami zapominają swego prawdziwego nazwiska. Bardzo tę sprawę kładę Pani na sercu... Sprawie nadałam bieg. Ale na tym nie koniec. W zimie 1994 roku pod moim starym adresem przychodzą uporczywie listy do Milana Suboticia z MSW. Jeden otwieram komisyjnie w przeczuciu, że może jesl w potrzebie, a nie zna mojego nowego miejsca zamieszkania. Jest to wezwanie do stawienia się w związku z jego prośbą o azyl w Polsce, wezwanie ponawiane wielokrotnie. Odsyłam je hurtem do MSW, z adnotacją, że adresat nieznany. Okazuje się, że Subotić znalazł się w Polsce za sprawą Giedroycia: „...miałem z nim masę kłopotów" - pisze mi Książę. 107 „Chciano go deportować z Francji. Z trudem namówiłem Warszawę, by dała mu wizę wjazdową do Polski. Musiałem go trochę dofinansować, bo był bez grosza. Nie wiem, czy warto odsyłać jego korespondencję, może lepiej poczekać, aż się do Pani zgłosi..." Cały Giedroyc! My w Polsce już tej wytrwałości w kończeniu rozpoczętych spraw nie mamy. Nasze zapały humanitarne są krótkie jak fajerwerk. Pochód ze świecami pod ambasadę chińską po masakrze na placu Niebiańskiego Spokoju; jałmużna rzucana Rumunom hojną ręką po Ceausescu - to tak, proszę bardzo. Ale gdy wybuchła Jugosławia, Rumuni musieli się już podszywać pod Jugosłowian, żebrząc po domach, bo w tym czasie Rumuni przestali być modni, a teraz i „na Jugosłowianina" nabrać się już nikt nie da... Co do Suboticia, to przepadł, a Giedroyc skomentował to w liście tak: „Trudno się w tych jugosłowiańskich sprawach rozeznać, kto jest bałaganiarzem, kto szlachetną jednostką, a kto naciągaczem". Paryż pełen Kieślowskiego; na Etoile wejścia do metra wy-tapetowane plakatami w kolorze niebieskim, a wieczorem do kin - kolejki. Niebywałe! 7 września 1993 rozpoczynają się prawdziwe upały. Fronty pogodowe przeszły, pogoda murowana. Siedzę „w dołku" na Place du Canada, jak zwykle, okolice Mostu Inwalidów po Prawej Stronie Rzeki. Tu weselej niż na Rive Gauche. Woda, szemrzące strumyki, miniwodospady, wykopaliska. Jakieś starożytności tu były; specjalnie jednak nie zagłębiam się w objaśnienia umieszczone na skałkach, żeby się nie dekoncentrować; historia Paryża nie należy do mojego tematu. Wczoraj - rozmowa z Krzysztofem Pomianem, historykiem pracującym w Paryżu od dwudziestu lat. Człowiek intelektu i siły przebicia. Bez pudła wywalczy sobie zamierzony los. Tacy ludzie są przedmiotem mojego podziwu, choć zawsze trochę się ich boję... Mówi mi o swoich związkach z Giedroyciem; teraz bliskich („Książę fascynuje mnie, co ja na to poradzę..."), a kiedyś pełnych rezerwy i bacznych spojrzeń z daleka. („Wywodzę się ze 108 środowiska, które co prawda, czytywało «Kulturę», ale miało do niej stosunek niezmiernie krytyczny"). Mówi o tym jako o czymś naturalnym dla człowieka jego proweniencji politycznej, czyli, nazwijmy to, światłego komunizmu. Bronisław Geremek, gdy w tych czasach kierował Ośrodkiem Polskim w Paryżu, też ignorował „Kulturę". Młodsze, rewizjonistyczne pokolenie zaczęło do „Kultury" biegać od razu. Michnik, Toruńczyk żadnych zahamowań już nie mieli. Pomian opowiada mi historię listu profesora Edwarda Li-pińskiego do Gierka, krytycznego, ale pisanego z pozycji socjalistycznych, który dostał z zastrzeżeniem autora, że ma się wpierw ukazać w prasie francuskiej, a dopiero później w „Kulturze". Pomian sprawy dopilnował, list ukazał się najpierw w „Nouvel Observateur", a potem w „Kulturze". To akurat wydaje mi się całkiem zrozumiałe, natomiast mniej rozumiem rezerwę środowiska. Bo można było mieć zastrzeżenia do „moralności" RWE, ale do „Kultury"? Pomian tłumaczy, że z dzisiejszej perspektywy widzi, iż były to wtedy z ich strony zastrzeżenia mylne, nie znajdujące potwierdzenia w faktach. (Ale, dodajmy, wygodne). Dalej Pomian mówi mi, że był wściekły, gdy we wrześniu 1973 ukazała się w „Kulturze" korespondencja z Chile, tłumacząca pucz Pinocheta. Dopiero po latach zrozumiał, że wynikało to z pluralizmu pisma, udzielającego głosu różnym stanowiskom. Nam tu, w kraju, mimo że najadamy się wolnością, daleko jeszcze do podobnego pluralizmu... Zgodnie z wyznawaną logiką, Giedroyc uważał, że Jaruzelski powinien odejść od negocjacji okrągłostołowych, ponieważ zrobił stan wojenny, tak jak Pinochet odszedł od negocjacji w Chile. Ale skoro Okrągły Stół zaistniał w takim składzie i skoro ci ludzie władzę przekazali, to ci, którzy ją z rąk Jaruzelskiego przejęli, nie mogą teraz stawiać go przed sądem. Państwo jest w filozofii Giedroycia czymś nadrzędnym, a jego ciągłość atrybutów - czymś niezbędnym dla zachowania pozycji w świecie... Rozmyślam o tych sprawach na swojej paryskiej ławce, wśród szemrania wody i popiskiwania ptaków, które poją się w mini-wodospadzie i opryskują piórka, chłodząc się od upału. Gdzieś w perspektywie przebijają pnie drzew o rysunku skomplikowanej rzeźby i fakturze szlachetnego metalu; takich w Polsce nie ma. Myślę też o Jacku Bierezinie, po ecie-emigrancie, którego niedawno tu, nie opodal, po drugiej stronie Sekwany, przejechały 109 dwa samochody, jeden po drugim. Znam to miejsce; jest w mojej codziennej trasie na Etoile do RER-u. Bardzo niebezpieczne dla idącego człowieka, chwila nieuwagi - i śmierć. Cichy bulwar zderza się naraz bez zapowiedzi z szybką arterią komunikacyjną - typowość urbanistyki XX wieku. Żółty liść spadł prosto na mój podołek. Wkładam go do książki i wstaję pakować torbę do drogi. Wieczór, 17 września 1993 - chociaż już w Warszawie, na rogu Marszałkowskiej i Hożej, ale jest jakby przedłużeniem pobytu w „Laficie". Nie tylko dlatego, że odbywa się w Księgarni Fundacyjnej Instytutu Literackiego „Kultury", więc emanuje tu duch tolerancji i niezgody zarazem, ale również dlatego, że bohaterem spotkania jest Józef Mackiewiez, pisarz na długo wyklęty przez kraj i emigrację, którego powieści, mimo to, Giedroyc nie wahał się drukować od początku. Dziś wieczór „dzieła wszystkie" Józefa Mackiewicza idą z dużego kosza, tom za tomem, jak świeże bułeczki. Natomiast przedmiotem dyskusji zebranych jest problem, czy Józef Mackie-wicz kolaborantem był. Otóż jeżeli przyznać, że był, to według tezy Włodzimierza Boleckiego, krytyka zagajającego spotkanie, kolaborantami byli wszyscy pisujący do okupacyjnych gadzinó-wek, a więc Wat, Stryjkowski itp., itd. Jednakże opinia publiczności podzieliła się wokół czegoś innego, a mianowicie kwestii, czy Józef Mackiewicz to wspaniały pisarz, ale aberracyjny publicysta. Okazało się, że obecna na spotkaniu tak zwana młoda prawica podpisuje się pod jego dziełem w całości, a lewica kocha powieści tego autora, ale publicystykę uważa za skażoną urazami osobistymi, a w formie akademicką. Tak też pojmował tę twórczość Jerzy Giedroyc: drukował jego powieści, bo świetne - nie drukował jego publicystyki, bo słaba. Teraz, w Księgarni, do której może wejść każdy i każdy przez przeszklone witryny może oglądać z ulicy temperaturę dyskusji, otóż teraz każdy może zobaczyć, że spór o Mackiewicza przekracza ramy bohatera i staje się wymianą ciosów między „prawicą" a „lewicą"-. W pewnym momencie lewica, nastawiona mniej bojowo, znalazła się w defensywie, ale pod koniec własne kompleksy i bojówkarstwo prawicy, jak zwykle, zepchnęły ją do rogu. 110 (Oczywiście słów „prawica" i „lewica" nie biorę dosłownie, znaczę nimi tylko podziały mentalne). Charakterystyczne, że na spotkaniu nikt nie napomknął nawet o wyborach do parlamentu, jakie miały się odbyć najbliższej soboty. Spotkanie płynęło swoim własnym nurtem - bardzo upolitycznionym, ale odległym od oficjalnego szlaku. A swoją drogą wyrok śmierci z ramienia AK podpisali na Józefa Mackiewicza tacy ludzie, jak Stefan Korboński i Stanisław Lorenz. Wyroku nie wykonano. Dlaczego? Pytanie zawisło nad salą. Ktoś z głębi krzyknął: „Ja wiem!" Chciałam go potem odszukać, ale nie znalazłam. Zabrałam się do porządkowania materiałów z ostatniej podróży do Maisons-Laffitte. „Tygodnik Powszechny" zamówił reportaż do numeru na Boże Narodzenie 1994. Oto on: 1 111 " Gałązka rozmarynu Z listów Jerzego Giedtfoycia: 23 marca 1993: „...o sytuacji w kraju nie piszę, jest ona dość przerażająca..." 17 września 1993: „...jestem coraz bardziej obrzydzony tym, co dzieje się w kraju..." 28 października 1993: „...patrzę z rosnącym obrzydzeniem na to, co dzieje się w Polsce..." ____Giedroyc kracze. Niektórych to irytuje: „Po co się miesza, skoro przyjechać nie chce, a stamtąd już źle widzi..." W podtekście opinia, że rola „Kultury" paryskiej, niegdyś niekwestionowana, dziś jest skończona. Uważam, że właśnie dzisiaj, w nieprzejrzystej sytuacji, przy krachu „etosu", upadku autorytetów, chwiejności ugrupowań, gdy zdezorientowani ludzie powtarzają w zdumieniu: „We się porobiło", nie znajdując wyraźnych przyczyn takiego stanu rzeczy - właśnie w takim czasie warto posłuchać krakania dochodzącego z Maisons-Lafritte. Redaktor „Kultury" zachował bowiem coś, co my utraciliśmy w kolejach losu: twórczą pamięć, która potrafi wiązać przeszłość z teraźniejszością i - co warte podkreślenia - z przyszłością, czynnik niezbędny do uprawiania polityki w sposób poważny. Ale warto go słuchać nie tylko dlatego. Mamy być więksi Nie rozumie się Redaktora „Kultury" z jego dzisiejszymi reakcjami bez rozumienia sedna jego patriotyzmu. Tym sednem -odwołam się tu do opinii Krzysztofa Pomiana - jest przekonanie, 112 1 Od lewej: Jerzy Giedroyc, Bernard Singa, Luna Ciechanowiecka (dziennikarka), Ksawcry Pruszyński że Polska ma być wielka. Nie wielkością terylorialną czy imperialną, bo w tym człowieku nie ma nic z zaborcy, nic z nacjonalisty, nic z partyjniactwa czy zasklepienia środowiskowego; Polska ma byL,wie1ka przez swoje doświadczenia historyczne, którymi powinna dzielić się z innymi. Ta wizja jest w Giedroyciu czymś I tak stałym i pewnym, że nie musi o tym mówić, nie musi wygłaszać żadnych deklaracji. To przekonanie w nim explicite jest. Ó Ć2ymko4wiek by mówił, w tle jest wielkość Polski. Życiorys Giedroycia wywodzi się z tych polskich dziewiętnastowiecznych życiorysów, których droga zaczynała się najczęściej na Kresach i - głównie przez Sybir - prowadziła na Zachód. Należymy do tych nielicznych społeczeństw, w których diaspora odegrała fundamentalną rolę w kształtowaniu historii narodowej. Oddalenie od kraju zwiększało kąt widzenia, eliminując to, co szybko przemija, zachowując to, co trwalsze. Giedroyc może się mylić w doraźnych opiniach; w dalszej perspektywie jego sądy fascynują intuicją i wizją, a w praktyce okazują się zadziwiająco trafne. Stawia nam wymagania, które dla niego są oczywistością, i cierpi, że nie umiemy im sprostać. Stąd - słowa goryczy. A my 113 upatrujemy w tym „wiecznych pretensji". Ale on nie ma pretensji o coś tam, tylko chce, żebyśmy byli więksi, niż jesteśmy. Nie do zaszufladkowania Nieraz próbowałam źaszufladkowaCpolitycznie Giedroycia na swój prywatny użytek. Nje sposób. Ńfe da się przypisać ani do prawicy, ani do lewicy. Nie da się zawłaszczyć nikomu, toteż bez ujmy dla siebie może udzielać wywiadów każdemu, z „Trybuną" włącznie. Wszelkie próby określenia go skazane są na niepowodzenie i prowadzą do śmiesznych nieraz nieporozumień. Na przykład, gdy Krzysztof Wolicki nazywa go „niebywałym kosmo-politą" („TP" 17/93). Absurd. Giedroyc jest arcypolski. Paryż pozostał dla niego do dziś przypadkowym miejscem pobytu. Nie zaistniał przez pól wieku jako postać paryska, jak zaistnieli jego przyjaciele, Kot Jeleński czy Józef Czapski - bo nie chciał. Zna środowisko, w którym żyje, ale pozostał impregnowany na asymilacyjne wpływy. Bierze z zagranicy jedynie to, co uzna za dobre dla Polski. Trzeba cedzić Stąd jego radykalne podejście do suwerenności. Doznał szoku, gdy Polacy pytali Rosję o zdanie w kwestii przystąpienia do NATO jako o coś zupełnie naturalnego. Według niego, oczywiste w dzisiejszym świecie powiązania nie mogą jednak znaczyć uzależnienia. Uważa, że zapomnieliśmy, czym jest suwerenność, i wskazuje przyczyny: wychowanie komunistyczne i wiążący się z tym nawyk „brania". Przez długie lala zarówno emigracja, jak i opozycja brały z różnych źródeł pełnymi garściami. I nadal biorą. „Na przykład z Endowment for Democracy. A pieniądz uzależnia". ^-----" "^\ Zbigniewa JJrZezińskiego i Nowaka-Jeziorańskiego, przy całym ich niekwestionowanym sentymencie dla kraju, uważa za patriotów polskich, ale polityków amerykańskich, bo w każdej sytuacji gotowi sąjitożsamiać inteTes polski, z. amerykańskim. - Nie za pochopna opinia? A poza tym czy niedobrze mieć swoich ludzi w Waszyngtonie? - pytam. - Dobrze. Ale trzeba cedzić. Nie umiemy tego. Wisimy u klamki. To kompleks. 114 .. Trudno się nie zgodzić. Społeczeństwo z kompleksem nie umie być silne i nie umie być wielkoduszne. Giedroyc to umie, bo nie ma kompleksu narodowego. Dlatego poczucie suwerenności i silnego państwa łączy bez trudu z uwrażliwieniem na sąsiadów, zwłaszcza na tych, z którymi splotła nas historia i którym kiedyś przewodziliśmy. Nie widzi w tym sprzeczności: „Inaczej wyglądałyby nasze stosunki z Ukraińcami w Dwudziestoleciu, gdybyśmy dotrzymali umów i pozwolili na przykład na uniwersytet ukraiński we Lwowie. To polityka wynaradawiania i restrykcje pobudziły irredentę ukraińską..." Co w głowie, to na papierze. W czasach, kiedy „Kultura" zdobywała z mozołem czytelników, nie zawahał się napisać, że trzeba oddać Wilno i Lwów, co było herezją w oczach ówczesnej emigracji i co z miejsca zmniejszyło mu liczbę starych abonentów, ale przysporzyło nowych, myślących szerzej, mających z nim wspólny język. Solidarność z losem emigranta nie oznacza dla niego ani schlebiania, ani taryfy ulgowej w sądach. Dziś o emigracji myśli nawet gorzej niż kiedyś. Dlaczego? Zastanawia się - choćby dlatego, że fundusze Skarbu Narodowego, zamiast zasilać słabnące instytucje. Bibliotekę Polską w Paryżu czy Instytut Sikorskiego w Londynie, działacze emigracyjni z zapałem przeznaczają na wystawne wycieczki do Polski, na całą tę kosztowną reprezentację, doskonale w tym zestrojeni z ochotami krajowych notabli. Ostalni romantyk Kim więc jest? We wstępie do tomu Korespondencji Gombrowicz-Giedroyc, edytor tego wydawnictwa, Andrzej Stanisław Kowalczyk, nazywa obu marzycielami. Uważa, że marzycielstwo właśnie zbliżyło do siebie tych dwu ludzi. Bo wtedy, we wczesnych latach pięćdziesiątych, obaj mogli żywić się jedynie marzeniami. Gombrowicz mógł tylko śnić o francuskich wydaniach swoich książek, a „Kulturze" daleko było do roli, jaką wyznaczył jej Redaktor. „Lecz dla marzycieli nie ma rzeczy niemożliwych - pisze Kowalczyk - żyją wolni w świecie, który chcą naznaczyć swoją wolą. Gombrowicz odnalazł w Giedroycm pokrewną duszę. Obaj przyszli dokonać rewolucji; pierwszy - estetycznej, drugi - politycznej". 115 Zgoda, z tym że w tych listach pierwszy mówi wyłącznie o sobie, a drugi - w gruncie rzeczy tylko o Polsce. Mówi w sposób niezwykle pragmatyczny i konkretny, co trudno kojarzy się z marzycieistwem. Mnie Giedroyc kojarzy się prędzej z postawą romantyka bez teatralnego gestu; z postacią z Conrada. Gdy Adam Michnik mówi o sobie: Jestem z żeromszczy-zny", chętnie się godzę, ale konsekwentniej i przejrzyściej widzę pewne wątki takiej postawy u Giedroycia, któremu podobne stowa nie przeszłyby przez usta. Przykuwa. Zarówno formatem osobowości, jak i czymś, -Mjczego nie zawahałabym się nazwać „wiernością wartościom", \V gdyby słowa te nie były tak sponiewierane przez współczesny użytek. v ~" Jeżdżę więc do Maisons-Laffitte nie po to, żeby rejestrować schyłek „Kultury", ale żeby słuchać, patrzeć i uczyć się na stare lata. Ten sam co przed paroma miesiącami gabinet, prześwietlony słońcem z trzech stron jak weranda, ten sam Jerzy Giedroyc za biurkiem pośrodku pokoju; ten sam mały zespół, nie zmieniający się latami. Oszczędne, wyprane z efekciarstwa słowa, papierosy w nie zmniejszonej ilości. Bywam tu codziennie. Szwendam się po domu w charakterze intruza, podpytuję, na ile się da. Oganiają się ode mnie, zajęci. Najwięcej zrozumienia okazuje mi sam Redaktor, choć nieskory do wylewności. Przeciwnie, z litewska milkliwy; nieufny - ale otwarty; bezradny - ale nieugięty. Jest w nim coś, co łatwo zranić... - W czym przejawia się pański upór? - pytam. |A - - No, we wszystkim. ! A Długie milczenie. Przerzucam wzrok na dobrze mi znany widok za oknem: zeschły warzywnik, łęty po pomidorach, pożółkły \ koper; dalej wiadra, szlauch na bębnie, blaszane beczki (znane z tego, że dawniej Giedroyc palił w nich uschłe liście, a ludzie myśleli, że tajne archiwum...) Wracam do wnętrza domu: korytarz, schody z portretami Czapskiego, na prawo główny pokój, rezedowy z jedwabną różowawą tapetą w prążki... Naprzeciw mnie Giedroyc, nieporuszony. Samotny i ciepły. Ale nic z kumpla, brata-łaty; mało z kim był w życiu na ty. 116 ^^"Gombrowiczem przeszedł na jego listowną propozycję. ! Z^ZÓfią Hertz ze dwa lata trwało, nim zaczęli sobie mówić po ¦ imieniu; z jej mężem, Zygmuntem - jeszcze dłużej, z Miero-szewskim - blisko trzydzieści lat. Rezerwa, ale i ciekawość; nic z wyniosłości, ale hardość ducha. „.Powracamy do bieżących spraw. Nie głosował. - Powiem pani lepiej: przed wojną też nie głosowałem. Jestem taką ciotką, która daje dobre rady. - Po chwili: - Tylko nikt ich nie słucha. - Bo stale stawia pan na kogoś innego. Z perspektywy kraju wygląda to na ekscentryczność, na epatowanie przekorą... Tak. Stawiał na Unię Pracy, bo wydawało się, że najbardziej umiarkowana, najmniej zapatrzona w siebie i najmniej pazerna. Stawiał na PSL ufając, że nie zacieśni się do chłopów (zawsze był przekonany o roli partii chłopskiej; jeszcze w Myśli Mocarstwowej tworzył Drużyny Ludowe zajmujące się przysposobieniem rolniczym...) Czy rzeczywiście wierzył, że w obecnym kierownictwie PSL znajdzie ludzi formatu Witosa i Rataja? Aż tak naiwny? Owszem, naiwny nie słabnącą wiarą w człowieka. Ale i bezkompromisowo krytyczny. Nie znosi owczego pędu. Solidarność krytykował w czasie najwyższych narodowych uniesień, choć jej wydatnie pomagał. Komu zresztą nie pomagał, o czym jednak nie powiedziałby słowa. Potem krytykował jej spadkobierców- Unię Demokratyczną, co nas gorszyło. Bo kiedy my, już uwolnieni od cenzury, odmawiamy sobie prawa swobodnej krytyki ze względów taktycznych bądź towarzyskich, bo stale trzeba na coś uważać, on na nic nie uważa. Wolny od mentalności zaścianka, wyręcza nas w uprawianiu prawdziwie niezależnej krytyki. Warto to dostrzec. Szukanie człowieka - W najczarniejszym scenariuszu nie spodziewałem się takiego zjazdu w dół naszych elit - mówi mi teraz. - Nie przesada? Czy w Dwudziestoleciu nie było podobnie? Czy nie prysła legenda legionowa, a społeczeństwo - czy nie rozczarowało się do niedawnych bohaterów, w miarę jak obrastali we władzę? 117 Przyznaje, ale upiera się, że choć ówczesne elity deprawowały się, miały silniej ugruntowane poczucie państwowości. Nieszczęściem Rydza było to - tłumaczy - że sam nie będąc karierowiczem, skupiał wokół siebie karierowiczów. Wybitny wojskowy, zupełnie zagiibiony w sprawach politycznych. Sławek, wyznaczony przez Piłsudskiego na prezydenta po Mościckim, był człowiekiem krystalicznie czystym, którego konsekwentna postawa doprowadziła do samobójstwa. Inicjator BBWR nie mógł patrzeć, jak wali się dziedzictwo po Marszałku... - Charakterystyczne - mówi - że w kulminacji tego upadku, w Rumunii po Wrześniu, mniej skompromitowały się elity od masy uchodźczej. Profitowało poczucie państwowości, jakie Pil-sudski wbił do głów. Rząd spontanicznie chciał się oddać Sikor-skiemu pod rozkazy, walczyć w szeregach żołnierskich. To Sikor-ski ich odrzucił, prowokując w ludziach uczucia niskie, donosi-cielstwo i lizusostwo. Nie był w stanie wyzwolić się od mściwości, od personaliów, nawet w obliczu klęski. - Pana posądzono wówczas o jakieś nadzwyczajne malwersacje finansowe. - Tak, bo brano mnie za szarą eminencję tajnego rządu sanacyjnego; stamtąd rzekomo miałem mieć pieniądze... A było tak, że dostał sto tysięcy dolarów, które zawiózł Rydzowi do Craiovej na ucieczkę z Rumunii i powrót do kraju. - Mówiłem pani, że mam słabość do ludzi przegranych... Gdy znalazł się w ambasadzie w Bukareszcie, jako sekretarz prywatny Rogera Raczyńskiego, z miejsca pomyślał o konieczności powrotu Śmigłego do kraju. Szło o znalezienie pretekstu, żeby dać mu legalnie pieniądze. Ponieważ Śmigły miał koncepcję odtworzenia POW i powierzy! to Niezbrzyckiemu (było to na parę dni przed przekroczeniem granicy), więc ustalili wersję, że z chwilą otrzymania tej misji Niezbrzycki zjawi się u Raczyńskiego i poprosi o wyłożenie pieniędzy jako pożyczki, co też się stało. Zwrot pieniędzy był pretekstem, który ułatwił pułkownikowi Smoleńskiemu wypłatę „na Rydza". - Pamiętam taką scenę: ambasada bukareszteńska zapchana ludźmi po brzegi, szpilki wetknąć nie można, i generał Malinow-ski z pułkownikiem Smoleńskim, z torbami forsy, szukają jakiegoś ustronnego miejsca; wreszcie zamykają się w klozecie i liczą te pieniądze... 118 W literaturze paszkwiianckiej koronnym zarzutem przeciw Giedroyciowi jest przynależność do Dwójki. Do Dwójki nie należał, ale wbrew naszej obiegowej opinii nie uważał tej przynależności za hańbiącą. Przeciwnie, jego zdaniem, dwójkarze byli to na ogół ludzie ideowi - co u niego oznacza kierowanie się priorytetem państwa - i dobrze zorientowani, więc jako redaktor pisma politycznego, nie unikał ich towarzystwa, Z niektórymi się przyjaźnił. Taki Zaćwilkhowski, na przykład, był jednym z najinteligentniejszych ludzi, jakich znał. Wincentego Bąkiewicza, szefa Dwójki w II Korpusie, uważa za neurastenika, od początku był z nim raczej w złych stosunkach, ale mimo że ten wysadził go z posady w Wydziale Propagandy u Andersa, nie odmawia mu kompetencji zawodowych. Również w ocenie przedwojennego BBWR różni się od nas. Gdy mu mówię, że członkowie obecnego Bloku wstydzą się przedwojennych skojarzeń, uznaje to za brak znajomości własnej historii. Idea przedwojennego BBWR była słuszna - zwalczanie panoszącego się partyjniactwa i uchwalenie nowej konstytucji. Dziś też za sprawę pierwszej wagi uważa nową konstytucję i wybór nowego prezydenta. Lapidarność w wyrażaniu sądów ludzie biorą u Giedroycia za skłonność do łatwych potępień. Nie potępia nikogo. Szuka. Szuka na polskiej scenie ludzi takiego formatu moralnego, który odpowiadałby zadaniom, jakie przed Polską widzi. Prezydent w jego wizji powinien być przede wszystkim kimś nieposzlakowanym, tak żeby nikt nie wątpi), że będzie bronił prawa, tylko prawa i praworządności. - Widziałbym w tej roli Jerzego Turowicza... - Przedtem widział pan profesor Ewę Łętowską. W zmienionej konfiguracji widzi jednak Turowicza. - Przed wojną usprawiedliwiał pan „Brześć", kióry był łamaniem prawa. Co więc usprawiedliwia łamanie prawa? Po długim namyśle: - Decyzje muszą być indywidualne. Historia albo je zaakceptuje, albo potępi. Innego wyjścia nie ma. - Gdzie pan był w czasie Zamachu Majowego? - Poszedłem do Belwederu- Poszedł tam contre coeur, jak mówi, wbrew sobie, bo z przekonań byl piłsudczykiem. Miał wtedy dwadz,eścia lat. 119 Zastanawiam się, gdzie dziś w Polsce szukać dwudziestolatka, który manifestowałby jedynie z poczucia prawa, a wbrew własnym przekonaniom, na rzecz przeciwnika politycznego... On właśnie takich szuka. Niedorastanie - Doły są więc lepsze od elit? - pytam spodziewając się potwierdzenia. - Zależy gdzie - mówi. - We Francji elity są na wysokim poziomie... I konkret: - Francuzi zachowali się co prawda wyjątkowo obrzydliwie wobec Żydów w czasie wojny, ale wyszli z tego, bo potrafili o tym jawnie mówić i pisać. Nikt we Francji nie maskuje faktu wyłapywania Żydów przez policję francuską. I to właśnie jest rehabilitacja. We Włoszech sądownictwo wyłapuje skorumpowanych ministrów. I to właśnie jest demokracja. U nas odwrotnie, przynależność do organów władzy skumpla nawet najzajadlejszych przeciwników, tworzy rodzaj klubu. - Może to lepiej, że nie skaczą sobie do gardła jeszcze przy wódeczce? Może to rodzaj tolerancji? - Raczej miękkości. I po co chodzić razem na wódeczkę? Typowo polskie. Mamy tę miękkość nawet wobec zewnętrznych wrogów. Pamiętam z Tobruku pierwszych jeńców. Tłum żołnierzy z pięściami, a nazajutrz, po demonstracji nienawiści, wsuwanie Niemcom papierosów. Wolałbym, żeby to było chłodniej robione... - To za co nas cenić? Myślimy chwilę. Zgadza się na nasze stereotypowe zalety - spontaniczność, zrywność, talenty improwizacyjne - ale zaopatruje je obserwacjami, które jednak zmieniają obraz. - Za bardzo lubimy odpoczywać - mówi. - Niech pani weźmie kampanię w Afryce. Gdy po Tobruku pchnięto nas na Cy-renajkę, bo Rommel atakował, wybuchł niemal bunt; „Jesteśmy zmęczeni" - krzyczano. To samo po Monte Cassino. Zaraz chcieli lecieć na wypoczynek do Neapolu. Rzucenie Korpusu na Linię Gotów uznano za wielką niesprawiedliwość. Sprawdzamy się, ale na krótką metę. 120 \ „Krótka meta" oznacza w głębszej analizie niedostatki w myśleniu politycznym, oznacza nasze niedorastanie. Wszyscy ludzie Giedrojcia -'„Kultura" jest pismem jednoosobowego zarządzania, o czym każdy wie. Zespół potrafi na ten temat żartować. To z „Kultury" wyszło'powiedzonko: „Co to jest kolegium pisma? Jerzy Gie-droyc, Giedroyc Jerzy, redaktor Giedroyc itp. ..." Mimo absolutnej władzy Redaktora, Krzysztof Pomian uważa, że „Kultura" zachowuje pluralizm, niespotykany w tego typu autorskim wydawnictwie nigdzie. „Na przykład, nie do por myślenia w «Les Temps Modernes» za Sartre'a..." Giedroyc gotów jest wydrukować nie tylko poglądy inneNad własnych, ale pochodzące od człowieka, który go obraził - o ilfe uzna, że są przydatne dla Sprawy. Potrafi też wrzucić do kosza artykuł najbliższego sojusznika i przyjaciela, gdy niesłuszny. Nie ma dla niego świętych- krów. - Dawniej też pan taki był? Odrzucał pan teksty współpracowników „Buntu Młodych" i „Polityki"? - Garściami. Od początku jego autorami byli ludzie wybitni, choć młodzi. Bracia Pruszyńscy, bracia Bocheńscy. Adolf Bocheński, Adzio, który zginął w kampanii włoskiej, według zgodnej opinii zapowiadał się na jednego z najświatlejszych publicystów polskich. Znawca problematyki niemieckiej, najbliższy Giedroyciowi człowiek. - Tasiemce ekonomiczne Adzia automatycznie wyrzucałem do kosza - mówi. - Odrzucałem też Ksawerego, który był bardzo efektowny, ale w wieiu sprawach się z nim nie zgadzaiem. Uważa, że opinię lewicowości Pruszyński zyskał z powodu Czerwonej Hiszpanii, ale Czerwona Hiszpania zaistniała w jego życiu przypadkiem, bo miał jechać na drugą stronę, do Franco. - Ksawery był „błoną fotograficzną" - powiada - niesłychanie łatwo asymilował się w środowisku... Za teksty płacił, to było jego ambicją, ale ani on, ani inn., choć pracowali bardzo ofiarnie, wyżyć z tego me mogli. Sam pracował jako urzędnik w ministerstwach, pismo robił po godzinach. 121 Juliusz Mieroszewski - Adzio żył z Ponikwy. Browar trochę przynosił, bo majątek był zadłużony. Pa-wełek Zdziechowski - z majątku w Poznańskiem; Stra-szewicz - bardziej z „Prosto z mostu", bo Stanisław Pia-secki nieźle płacił. Studen-towicz był jednym z dyrektorów Banku Gospodarstwa Krajowego... Wszyscy - duże indywidualności, nie tłamsił ich; pod jego ręką tworzyli jednak jednorodny w linii, światły, opiniotwórczy ośrodek myśli politycznej. Po wojnie rozeszli się w różne strony. Ksawery poszedł do komuny, bo chciał zostać ambasadorem przy Watykanie. Ale szybko się rozczarował, mówili z sobą o tym, i gdyby żył, pewnie zostałby autorem „Kultury". Jego brat, Mieczysław, czyli Miś, autor świetnych przed wojną reportaży społecznych, po wojnie handlował rowerami, a potem został potentatem, administrując majątkiem pani Bendick, wdowy po angielskim ambasadorze. Studentowicz został chadekiem. Frankowski zapowiadał się ciekawie, zwłaszcza gospodarczo, potem stał się nieciekawy... Wobec wszystkich kreśli grubą kreskę. "Jakich ludzi pan lubi? .- Zabawnych. Nie znoszę nudziarzy.'.. —^^^ -JJnik w odpowiedzi oznacza, że dobiera pokrewne dusze stynktenTrwodle klucetrpodobnej wrażliwości; pogla\ły mogą vć różne. Nie ruszają się Po wojnie sztandarowym autorem „Kultury" był, jak wiadomo, Juliusz Mieroszewski. Mieroszewski też się zmienił. W sensie zachowania. W wojsku człowiek bujnie żyjący towarzysko, przyjaciel Broniewskiego, 122 1 w Londynie zamknął się w czterech ścianach. Giedroyc wspomina: - Przyjaźnił się z Zarembą i Bronclem, ale choć mieszkali 0 sto metrów, widywali się tylko wtedy, kiedy ja zjawiałem się w Londynie. Nigdy nie udało mi się go ściągnąć do „Lafitu". Tłumaczył, że nie może się ruszyć z powodu psa... - To była już ostatnia linia obrony - śmieje się Pomian -gdy zabrakło już innych argumentów... Oni wszyscy przestali się ruszać, mówi. Giedroyc ostatni raz „ruszył się" do Monachium, po zdjęciu Najdera z kierownictwa RWE, i wygłosił piętnastominutową mowę, czym wprawił wszystkich w osłupienie. No, ale wtedy powstała kwestia, co dalej... Ruchliwy skądinąd Kot Jeleński, zaproszony do Polski na pierwszy po wojnie wolny Kongres Kultury - nie pojechał. Herling-Grudziński jechał do Polski z ogromnym wewnętrznym lękiem... - Niech pani nie żąda od Giedroycia - kontynuuje Pomian -którego życie i zdrowie zależy od tego, że codziennie o dziewiątej rano siada za biurkiem i pracuje, żeby to przeciął i wybrał się w podróż, zwłaszcza tak angażującą emocjonalnie... Polska przychodzi do niego Każdy dzień w Maisons-Laffitte zaczyna się od czekania na pocztę. Przynosi ją listonosz pod same drzwi; nie zmieściłaby się w nawet największej skrzynce przy bramie. Dom ma dwa adresy. Drugi od bocznej furtki, z innym kodem i ulicą, bo posesja leży na granicy dwu miejscowości, bardzo był przydatny w czasie konspiracji, gdyż mniej znany peerelowskim służbom specjalnym. Co do poczty francuskiej, to znalazłaby „Kulturę" i bez adresu. Wystarczyłoby napisać: „Kultura", Francja - i lak by doszło. - Jemy śniadanie i czekamy na pocztę - mówi pani Zofia Hertz. - Potem ją segregujemy. Redakcyjna idzie do Jerzego, a pozaredakcyjna do mnie. Każdy bierze swoją stertę i rozchodzimy się do siebie. Prócz listów przychodzi prasa. Abonują kUka dzienników 1 tygodników polskich i francuskich. Pierwsze strony niektórych gazet lecą faxem. Lubią „Wprost" i dodatek niedzielny do „Rzeczpospolitej" - „Plus Minus". 123 Zawartość poczty organizuje im dzień. Pierwsza przerwa jest na obiad. Na miejscu jedzą we troje: Jerzy, Dudek i ona. Reszta wyskakuje na miasto. Kawa wspólna. Latami gotowała sama, eksperymentując na żołądkach sto-łowników, aż się nauczyła. Miłosz, Józio nie zważali, co kładą do ust, Zygmunt, Jerzy - a jakże! Dziś, gdyby musiała gotować, w menu byłaby tylko jajecznica, bo bóle w krzyżu nie pozwalają jej stać, a gdy coś robi, nie może się powstrzymać od gwałtownych ruchów. Jakoś zeszło, że imieninowe i świąteczne juble powoli przeniosły się do paryskiego mieszkania pani Danuty Szumskiej, redaktorki pallotyńskiego Editions du Dialogue. - Pan Jerzy - mówi pani Szumska - początkowo wzbraniał się przyjść, tłumaczył, że ktoś musi zostać w domu, ale, widać, zasmakował, bo przychodzi... Rytm pracy w „Laficie" przerywają wizyty przyjezdnych. Stale przyjeżdżają. Głównie do Giedroycia, ale również żeby ślęczeć w archiwum. Mimo woli Wiadomo, że Jerzy Giedroyc jest „niepiśmienny". Noty zaopatrzone podpisem „Redakcja" należą do zupełnej rzadkości w dziejach „Kultury", a wprowadzone od niedawna „Notatki Redaktora" są po napoleońsku lapidarne, jak rozkazy. Można by jednak złożyć tomy z tego, co napisał w listach. Przygotowywaną do druku przez Krzysztofa Pomiana korespondencję z Juliuszem Mieroszewskim można by zatylułować „Kultura Numer Dwa". Pisywał do niego nieraz po dwa tisty dziennie. Paruaka-pitowe, krótkie, lapidarne, odniesione do bieżącego konkretu, jak rozmowy telefoniczne. I pewnie zastępowane byłyby telefonem, gdyby ich było na to stać. Nie było. Dzięki temu mamy wielką literaturę epistolograficzną Giedroycia, która - podobnie jak listy Zygmunta Hertza do Miłosza - okaże się z pewnością bestsellerem. We wnętrzu Na pożegnanie jestem zaproszona do pokoju na górze. Mroczno. Tapczan, biurko, w rogu paląca się lampka oliwna pod 124 Matką Boską - gdzie to teraz w Polsce...? Inwentaryzuję pospiesznie: ciemne deski podłogi, froterowane; fotografia matki jako uczennicy; miecz z Birmy w srebrnej pochwie z rękojeścią z kości słoniowej, ostry. Na ścianie fotografia Piotra, pierwszego poprzednika Faxa, też spaniela. Rysunki Czapskiego z Rosji, kolekcja świętych Jerzych, bagnet z wojny burskiej, litewskie palemki wielkanocne, meksykańskie szkieleciki ozdobne... Dostaję prezent: order w kształcie pieniążka, rosyjski, z napisem: „Za tłumienie buntu polskiego 1863-4". Dawano go zarówno Rosjanom, jak i Polakom-zdrajcom... - Kto jest dla pana zdrajcą? - Nikt". Prawie nikt. Szafujemy tym pojęciem. - Jest pan pesymistą? Zbędne pytanie. Cokolwiek by .odpowiedział, wiem, że nie jest. Jest cały zawieszony na nadziei, a nadzieja nie może być pesymizmem. Bez nadziei nie byłby możliwy „casus Giedroycia" i tych pięćdziesiąt lat „Kultury". - Pański największy błąd? - To, że nie wychowałem następcy. Nie potrafiłem. Jestem samotnikiem. Może z egoizmu? Czasem myślę o tym w czasie bezsennych nocy... Wychodząc, ułamuję w warzywniku sporą gałąź ze zwarzo-nego nieco krzaka. Rozmaryn. Stara, wypróbowana przyprawa. Zmielę ją i będę używać do mięs. 125 Zima-Wiosna-Lato Zima 1993/94 jest smutna. W Warszawie znaczą ją goło-ledzie powodujące, jak mówią synoptycy - marznącą mżawkę. A ponieważ od półwiecza zniknęia w Polsce instytucja stróża domowego, czyli ciecia, wyskrobującego o świtaniu lód z chodników, więc ludzie łamią ręce i nogi. Oddziały ortopedyczne szpitali miejskich nie nadążają z gipsowaniem ciężkim murarskim gipsem połamanych ludzkich członków. Statystyka zgonów z powodu powikłań przy złamaniach szyjki biodrowej zwiększyła się w tym roku z jednego na pięć do dwóch na pięć. Nikogo to nie wzrusza, prócz zainteresowanych oczywiście. Ja też łamię tej zimy rękę i błogosławię umiejętność posługiwania się komputerem, bo przy tej czynności nie trzeba mocno uderzać w klawisze, a zaledwie je muskać - to mogę. Rozmaryn z „Lafitu" został zmielony w starym młynku do kawy. Nacieram nim pieczeń wołową przed upieczeniem, mieszając go lekko z miodem spadziowym. Polecam. Gdzieś w połowie grudnia dowiaduję się, że Jerzy Giedroyc, Zofia Hertz i Marek Kotański (w tym zestawie!) dostali Nagrodę imienia brata Alberta Chmielowskiego za pomoc udzielaną potrzebującym. Nie wiem, kto był jej inicjatorem, ale decyzja jak najstosowniejsza. Choć inaczej niż Kotański, „Kultura" równolegle do swojej statutowej działalności, po prostu, zwyczajnie, ludziom „przez całe życie" pomagała, 16 grudnia w galerii Kordegarda na Krakowskim - znów pojawia się „Lafit". Promocja albumu Joanny Pollakówny pt. Czap-slti. Odżywają znane pokoje, koloryty, trasy, pociągi, Paryż... Zawarł te miejsca w syntetycznym malarskim skrócie. Piękny album, 126 Trumna z ciałem Józefa Czapskiego ciepły, i ciepłe słowa, cieple spotkanie, jak zresztą zawsze tutaj, dzięki osobowości gospodyni, Danuly Wróblewskiej. Pollakówna cytuje fragment swojego szkicu, mówiący o tym, jak odbiera! go 127 Czapski, gdy mu go głośno czytała. Siedział w fotelu i na zapytania, czy może przerwać, że może zmęczony, odpowiadał cicho: „Czytaj, czytaj, ja siebie odpoznaję..." Wydania książki nie doczekał i gdy Joanna fakt ten stwierdza, uprzytamniam sobie kolorową fotografię, którą wręczył mi Giedroyc ze słowami: „Niech ją pani weźmie, dość zabawna..." Przedstawia lafickie schody portretowe; na pierwszym planie trumna z „Józiem", niesłychanie długa, zajmująca całą kondygnację, i w samym środku, nie zasłonięty ramionami grabarzy, wybijający się nad nią, portret Giedroycia... W Konstancinie, gdzie spędzam Boże Narodzenie, Julian Stryjkowski opowiada mi swoje „przygody" z Giedroyciem. Najpierw, w latach sześćdziesiątych, była o nim notatka w „Kulturze", dość obelżywa, jak mówi, ze względu na jego przyjaźń z Iwaszkiewiczem. Książę stosunek do Iwaszkiewicza miat surowy. Tak tolerancyjny wobec zwyczajnych szaraków kumających się z reżimem, nie wykazywał tej tolerancji wobec Jarosława. „Ze względu na jego wielkość" - tłumaczy Stryjkowski. Bo w Iwasz-kiewiczu była i wielkość, i małość zarazem. Wielkość przejawiała się w wielkoduszności; nie był zawistny, potrafił cieszyć się z sukcesów kolegów, z tego, że coś dobrego powstało. A małość przejawiała się w tym, że do śmieszności martwił się, gdy go pominięto w trzeciorzędnej nawet oficjałce, w zaproszeniu na prowincjonalny partyjny bankiecik, w odznaczeniu... „Ot, defekt natury" -mówi Stryjkowski i powraca do wątku. W latach osiemdziesiątych, kiedy przyjechał do Paryża i stanął u pallotynów, pod wpływem impulsu zadzwoni! do Giedroycia, zapraszając go do siebie, „na Surcouf", na rozmowę. Czut się upoważniony, jest o rok starszy. Giedroyc zaproszenie przyjmuje, jak gdyby nigdy nic stawia się na spotkanie; rozmawiają dwie godziny i ani słowa o tamtym „zajściu". Stryjkowski uważa, że Giedroyc nie mógł lepiej wyjść z twarzą. Ja myślę, że nie umiał. Nie umiałby werbalnie przyznać się do błędu; powiedzieć: „Przepraszam za tamto..." Lecz może sam przyjazd, samo spotkanie robiło to wymowniej niż słowa? W drugie Święto, 26 grudnia, o dziewiątej z minutami, w czasie najgorszej „słuchalności", bo na obu radiowych programach msza - audycja w radio o Giedroyciu. Właściwie wywiad. Poruszane problemy jak zwykle rozmówca zaopatruje „przykładami 128 z życia". Gdy mowa o „noszeniu się" władzy w Polsce, mówi, że przydałoby się trochę demagogii. Tłik, demagogii. „Skoro premier Balladur może jeździć metrem, to dlaczego na przykład jednego z rządowych pensjonatów u nas nie można by zamienić na przytulisko dla chorych na AIDS..." Nikt z naszych polityków nie docenia psychologicznego znaczenia takich gestów. Brak wyobraźni i arogancja zarazem. A może po prostu filozofia oparta na zasadzie: wczoraj oni, dziś - my? Przypominam sobie, że właściwie wszelkie pomysły uskrom-nienia życia ekip rządzących zastopował w zarodku, skądinąd osobiście skromny, Tadeusz Mazowiecki, który pierwszy, wraz ze swoimi ludźmi, zaczął gromić populizm, nadając temu słowu brzydkie zabarwienie zawiści i zamykając tym usta krytyce... Dalej w wywiadzie radiowym z Giedroyciem jest mowa o handlu; że nie umiemy handlować. I tu Giedroyc posługuje się prozaicznym przykładem: polska kiełbasa z kapustą zrobiła we Francji furorę; była rozchwytywana nawet w tak małej miejscowości jak Maisons-Laffiite. I naraz znikła z rynku. Pewnie firma zbankrutowała, co może się zdarzyć wszędzie, ale też wszędzie zadbanoby, żeby ktoś tę produkcję przejął, właśnie ze wgłędu na ciągłość eksportową. „My nie rozumiemy reguł handlu w większej skali niż mały sklepik...." A jednocześnie ten naród wiele zrozumie, gdy mu się rzecz porządnie wytłumaczy, mówi. I tu znany już przykład, ale wart powtórzenia - Wilna i Lwowa. „Kultura" napisała, że miasta te trzeba oddać, i napisała to w czasach, kiedy głównymi abonentami byli ludzie z tamtych stron, żyjący jeszcze wizją powrotu do siebie. I cóż się stało? Oczywiście trochę starych czytelników odpadło, ale w ich miejsce pojawił się legion nowych, podobnie jak „Kultura" myślących szerzej, na których można było budować... Przechodzenie od konkretu do stawiania postulatu może sprawiać wrażenie, że Giedroyc akcyjnością zastępuje program. Tak nie jest. Ale dopiero perspektywa historyczna ukazuje całościowy wymiar tej wizji. Bure święta razem z burym sylwestrem, spędzone pod parasolem, przy niebywałym niżu atmosferycznym, pogłębionym depresyjnym mikroklimatem Konstancina. Rozmowa z panią Camillą Mondrai, tłumaczką z węgierskiego. Jej los przed wojną i tuż po wojnie szedł w jakiś sposób 129 równolegle z losem Giedroycia, potem te losy rozeszły się, żeby z kolei znów się zbliżyć, poprzez jej tajną współpracę z „Kulturą". Urodzona we Francji i tamże żyjąca do czternastego roku żyda, zostaje przed wojną urzędniczką Wydziału Prezydialnego MSWojsk, czyli Ministerstwa Spraw Wojskowych. Ewakuowana z tymże do Rumunii. Przytomny kasjer ministerialny zabrał kasetkę z pieniędzmi i powypłacał im w drodze pensje, które w Rumunii wymienili. Kierowała się od razu na Węgry, bo miała tam sportowych przyjaciół - przed wojną była mistrzynią AZS we florecie. Nawiasem mówiąc, zabrała ze sobą jednego ze swoich zwierzchników, wojskowych, zupełnie pogubionych, którzy pytali ją, co robić... Wojnę przebyła na Węgrzech w konspiracji. Po powrocie do Polski zahaczyła się o Ministerstwo Przemysłu jako przedwojenna absolwentka SGH. Dobrze jej się pracowało z Hi-Sarym Mincem, choć niepartyjna (uważa, że jego ideę od początku popsuto), ale gdy jego trzasnęli, to i ona poleciała. Utrzymywała się tłumaczeniami z węgierskiego. Traf chciał, że za sprawą profesora Gómori, Węgra-poloni-sty w Cambridge, zaczęła tłumaczyć dla „Kultury"', głównie pisarza Tibora Dery, „zakazanego komunistę". Korespondowała z Gómorim po węgiersku, przekazywał jej zamówienia Giedroycia, pisząc, że „wujek Jurek" chciałby to czy tamto. Nazbierało się tych tłumaczeń sporo. I kiedy w 1965 roku była w Hamburgu (towarzysząc wystawie Henryka Musiałowicza), zaraz napisała kartkę do „Lafitu" z adresem i że będzie pod nim cztery tygodnie. „To było w piątek - mówi - a we wtorek honoraria czekały już na mnie w Banku Hamburskim; przesłane ekspresowo..." Wieczny kasjer! Przypomina się Korespondencja z Gombrowiczem. Jakąż on miał niezmożoną cierpliwość, żeby latami, niestrudzenie, dbać o należności autorów wielkich, średnich i małych! Żachnąłby się, gdyby mu powiedzieć, że była w tym również zwyczajna ludzka dobroć. Uważa tę dbałość za normalne czynności redaktorskie i właściwe wykorzystanie ludzi. Nie miał też najmniejszej pretensji, gdy i jego wykorzystywano. Sęk właśnie w tym, że Polacy nie umieją wzajemnie siebie wykorzystywać dla większego celu niż prywata! Następne spotkanie Camilti Mondral z Giedroyciem było już osobiste, w roku 1972, gdy była w Paryżu. Giedroyc przyjechał do niej, gdzieś het, na peryferie, gdzie mieszkała, żeby jej nie narażać na „Lafit". A o trzecim ich „zetknięciu", to już ja jej mówię. Pani Ca-milla była przyjaciółką Sławy Wendowej {opowiada mi jej powojenne dzieje, biedę, wpadki, niewesołe życie osobiste...), a przecież z obojgiem Wendów i Giedroyc był bardzo blisko, i niesłychanie cenił ich jako ludzi. Długo po wojnie szukał Wendowej, żeby jej pomagać materialnie, aż dostał od niej kartkę: „Proszę o mnie zapomnieć..." Tylko żyjący w tych czasach mogą pojąć dramat zawarty w tym zdaniu. Poniechał dalszych kontaktów. Jedną ze spraw, które wywołują w Giedroyciu irytację, jest nawoływanie go do przyjazdu do Polski. Gdy i ja, dopingowana przez innych, zaczęłam nalegać, ripostował natychmiast listownie, z wyczuwalną ironią: „Bardzo jestem wzruszony zaproszeniem mnie do Warszawy przez Panią i Garbatego z «Parasola», ale to nie wchodzi w rachubę. Oglądanie Polski mnie nie interesuje, bo pochlebiam sobie, że wiem prawie wszystko... Jeżeli mógłbym się poruszać, to pojechałbym w pierwszym rzędzie do Moskwy, bo tam jest masę rzeczy konkretnych do zainicjowania. No, ale ze względu na nieszczególny stan zdrowia, muszę operować wysłannikami..." (Nie jest to z jego strony przechwałka; ma z Rosjanami rozbudowane od lat kontakty). W sprawie swojego nieprzyjeżdżania do kraju polemizuje też z argumentacją zasugerowną przez Krzysztofa Pomiana, którą cytuję w Gałązce rozmarynu, gdzie Pomian mówi, iż Redaktor boi się naruszyć ustalony „odwiecznie" kanon życia (czyli lafic-kie biurko), bo ten rygor trzyma go w ryzach. Giedroyc komentuje w liście, że przyczyna jest inna: „...z miejsca uważałem, że to jest (W Polsce - EB) jeszcze ..nieprawdziwa» niepodległość i właśnie wtedy załatwiłem sobie u władz francuskich przedłużenie statusu emigranta poiitycznego (cofniętego w tym czasie innym Polakom; dla mnie zrobiono wyjątek), co -jak wiadomo - wyklucza powrót czy odwiedzanie kraju ojczystego..." I obok wtręt: „Szkoda, że nie dodała Pani w reportażu, że ta lampka oliwna w moim pokoju jest pod Matką Boską, ale Ostrobramską - dla mnie tylko Ona egzystuje". I na zakończenie: „No, ale dosyć tego pchlarstwa. Generalnie biorąc, jeśli idzie o artykuł Pani, to siebie nie poznaję. Ale szczerze mówiąc, ja sam nie wiem, kim jestem. Serdeczności". 130 131 Witold Gombrowicz A zatem czym jest dla niego dzisiejsza Polska? Niewolnicą samej siebie, czyli Polaków nie umiejących korzystać z wolności? Coraz mniej z nas się obruszy, coraz więcej - podzieli jego wątpliwości. Może więc jesl tym prorokiem? Kimś obdarzonym niezwykłą przenikliwością polityczną? W roku 1986 powiedział Kisielowi, że do Poiski nigdy nie wróci, nawet jak będzie wolna, bo będzie wtedy endecka. A endecji nie znosił, w miarę upływu lat coraz bardziej. Tu się pomyli! - i nie pomylił jednocześnie. Endecja polska skarlała co prawda do wymiarów folklorystycznego marginesu, czyż jednak lansowany ostatnio robotniczo-chłopski typ Polaka nie ma w sobie wiele z endeckiego kołtuna? Twierdził, że endecy są sitni w brużdżeniu, ale władzę wziąć się boją, bo wiedzą gdzieś w głębi, że nie są chciani i nie mają kompetencji. Ci by wzięli. W styczniu 1994 wyszedł gruby tom Korespondencji Gombrowicza z Giedroyciem, wydany w serii Archiwum „Kultury" przez 132 „Czytelnika". W szybkim czytaniu uderza przede wszystkim fakt, że Gombrowicz musiał być niesłychanie ciężki w pożyciu, nawet korespondencyjnym, i że Giedroycia bezpardonowo wykorzystywał. Ale Giedroyc zarzuca sobie ten ciężar lekko na plecy i niesie go niestrudzenie, póki pisarz tego potrzebuje. I czyni to nie tyle z potrzeby serca, ile z poczucia ważności tej literatury. Idealny przykład wzajemnego pozytywnego wykorzystywania siebie dla sprawy nadrzędnej. Stąd anielska cierpliwość Giedroycia i niestrudzona pomoc w wynajdywaniu środków utrzymania dla pisarza. Ale w zamian nie tai, czego od niego oczekuje, nierzadko prosi (raz napisał nawet „błagam"); uważa, że twórca powinien włączyć się pisarsko w dziejącą się w Polsce rzeczywistość. Jest inspiratorem Dzienników i kolejne odcinki wyrywa mu z gardła przez Atlantyk. Raz tylko nie wytrzymuje nerwowo, a przyczyną jest głupstwo, przestawienie kolejności druku, o co Gombrowicz czyni mu nieprzyjemne w tonie wyrzuty. Giedroyc reaguje bardzo emocjonalnie i kategorycznie. Pisze do Gombrowicza bez nagłówka, bezosobowo: 12 kwietnia 1957. Potwierdzani list z ósmego. Daję zlecenie wypłacenia honorarium za nie wydrukowany Dziennik. Ponadto zleciłem wypłatę honorarium za wydrukowany fragment, jak również ratę stypendium Koestlerowskicgo, które jeszcze za ten miesiąc otrzymałem. Dzienniki odsyłam w osobnej kopercie. Pozdrowienia. Jerzy Giedroyc. Giedroycia tak bardzo poniosło, że pod wpływem impulsu nie zawahał się utracić cennego autora. Reakcja Gombrowicza jest natychmiastowa: Drogi Jerzy, ubawił mnie Twój list ostatni, mocno rozsierdzony, i nawei, powiedziałbym, mniej uprzejmy niżby to wypadało Twemu drzewu genealogicznemu. Proponowałbym, abyś opamiętał się i od indyczy ł... Konflikt został załagodzony. Giedroyc nadal nie ustaje w zdobywaniu środków materialnych dJa pisarza, czasem tylko pozwalając sobie na zniecierpliwienie: 133 Mój Drogi, TWoje uwagi na temat stypendiów przeczytałem z pewną irytacją. Nic nie robię od roku, jak strzelam się o te stypendia... Kiedy więc diabeł pogody urywa się z łańcucha i szaleje wichurą po Równinie Mazowieckiej, w lutym i marcu, coraz bardziej wciągam się w lekturę tej Korespondencji. Grube tomisko, 391 listów. Gombrowicza dłuższe, wysmakowane, Giedroycia telegraficznie krótkie, naglone pracą, ale trafne jak strzały w dziesiątkę. Kursowały między tymi dwoma ludźmi blisko dwadzieścia lat. Moje zainteresowanie narasta w miarę czytania, gdyż listy układają się jak starannie skomponowany dramat. Najpierw więc jest: „Drogi Panie, Drogi Redaktorze, pozdrowienia, pokłon" i wymiana interesów; potem (styczeń 1956) propozycja Gombrowicza przejścia na ty: „wykorzystując smętny przywilej starszeństwa". Następuje więc zmiana w tytulaturze: „Drogi Jerzy, Drogi Witoldzie" („Witołd" jest pomysłem Gombrowicza), a potem stale ze strony Giedroycia: „Mój Drogi". Na wiadomość, że Gombrowicz jedzie do Europy, serdecznie zaprasza go do siebie: „...gdybyś przyjechał do Paryża, to, ma się rozumieć, tylko się będę cieszył, jeżeli u nas zamieszkasz. Mamy dobre pokoje gościnne, a jakkolwiek Mns Laffitte jest poza Paryżem, to jednak komunikacja jest dobra, tak że zawsze można trafić do domu po teatrze..." (Sam Giedroyc nigdy do teatru nie chodził). Następuje wreszcie spotkanie tych dwóch, skwitowane przez Gombrowicza w Dzienniku tak: Maisons-Laffitte. Słoneczne popołudnie. Wchodzę po raz pierwszy do domu „Kultury". Ukazuje mi się Giedroyc. Ja się ukazuję Giedroy-ciowi. On: - Cieszę się, że pana widzę... Ja: - Jerzy, bój się Boga, chłopie, nie będziesz przecież mówi! pan komuś, z kim od lat jesteś w listach na ty! On: - Hm-hm, a tak... no, cieszę się rzeczywiście, że przejechałeś. Ja: - Co za domek! Przyjemnie spojrzeć! On: - Dosyć przestronnie i wygodnie, dobre warunki do pracy... Okres niemiecki Gombrowicza to okres największego zbliżenia tych dwu ludzi. Żarty, poufałości, wzajemny niepokój o zdrowie. Piszę „wzajemny", bo i Gombrowicz (już bardzo chory) wykazuje tu troskę: Drogi Jerzy, nic dziwacz się i idź do lekarza, człowiek zupełnie inaczej się czuje pod lekarskim okiem... Zażyjesz pastylkę i jesteś inny facet... Dziwjłft /* masz mentalność, z zeszłego stulecia... y/ f Giedroyc odpowiada, że zgadł: nie uznaje lekarzy. Poza tym wytyka swemu respondentowi bigoterie (Gombrowicz, zwłaszcza w listach z Berlina, gdzie choroba i bliskość Polski wywołują w nim ogromny stan napięcia, odwołuje się często do Boga, zresztą na swój typowy, autoironiczny sposób). Odpowiedź Giedroycia: „Stajesz się takim bigotem, że trzeba będzie zaczynać listy do Ciebie przez «Pochwalony»... - i kończy - Bogu Cię polecam, Jerzy Giedroyc". I tak już będzie między nimi do śmierci jednego z nich. 17 marca 1994 w lokalu „Gazety Wyborczej" na Czerskiej nagrywam wypowiedź Adama Michnika, przygotowaną po namyśle: „Jerzy Giedroyc jest człowiekiem, który na trwałe zapisał się w polskiej historii, i zapisał się złotymi czcionkami. Myślę, że jako redaktor «Kultury» odegrał daleko większą rolę dla Polski niż Hercen jako redaktor «Kołokoła» w historii Rosji, natomiast jak każdy człowiek, Redaktor ma swoje wspaniałe dokonania i ma coś, co ludzie, którzy go znają, mogliby określić jako potknięcia. Ja myślę, że w tym momencie byłoby rzeczą z mojej strony i niewłaściwą, i nietaktowną, gdybym dziś mówił o potknięciach Redaktora, ponieważ przez bardzo wiele lat czułem się z «Kul-turą» osobiście związany. A ponieważ uważam, że mi nie wypada mówić o potknięciach, a do hagiografii się nie nadaję, swój bardziej rozwinięty sąd na temat całości dzieła "Kultury» odkładam na bardziej sprzyjający czas. To jest wszystko, co mam do powiedzenia. Teraz milknę". Rzeczywiście milknie. Nie chce nawet wyjaśnić, dlaczego Giedroyc ma być większy od Hercena, powtarza: „Ja już milczę, już więcej nic nie powiem..."; wreszcie mówi, że dlatego, iż Hercen działał krócej: około siedmiu lat, podczas gdy u Giedroycia okres świetności wynosił lat trzydzieści. To wszystko. Dalej rozmowa ma charakter prywatny; przy wyłączonym magnetofonie. Mój rozmówca wzbrania się od określenia bliżej czegoś, co tak ogólnikowo nazwał „potknięciami". 134 135 Wobec tego ja zaczynam mówić. Komentując jego wypowiedź, twierdzę, że brak mi w niej owej serdecznej poufałości, właściwej relacji syn-ojdec, jaka przez lata cechowała ich znajomość. Przecież syn ma prawo i obowiązek wygarnąć ojcu, gdy się z nim nie zgadza... Otóż nie. Michnik mówi, że dla rodziców w pewnym wieku można być już tylko dobrym. A więc sprawa wieku. „Potknięcia" jako funkcja zgrzybiałości. Okrutne, ale coraz głośniej słyszalne w Polsce werdykty. Opinia Michnika nie jest tu wyjątkiem. Coraz częściej słyszy się u nas ten zarzut-kiucz, nie wymagający komentarza. Wystarczy powiedzieć o kimś: „stary", a już w domyśle „skleroza", i sprawa skończona. Prymitywny kapitalizm, w który wkroczyliśmy, rozciągnął w sposób dość mechaniczny kult młodości na całą sferę pracy. Młody musi być robotnik, menedżer, biznesmen, premier, a nawet doradca - ale nie spodziewałam się, że również wydawca, redaktor i publicysta. Jest to zresztą sprzeczne z tendencjami na Zachodzie, na których przecież chcemy się wzorować. Tak się składa, że oglądałam w USA ostatnią kampanię prezydencką. Rzeczą uderzającą był fakt, że młodzi byli kandydaci do szczebli politycznych, starsi - publicyści, którzy kampanią sterowali. Amerykanie już wiedzą, że niektóre zawody wymagają wieku, jak wino, i umieją to wykorzystać. W odniesieniu do Jerzego Giedroycia zarzut wieku, biologicznie słuszny, merytorycznie jest wyjątkowo chybiony. Nawet pobieżna obserwacja wskazuje, że jego potknięcia dziś byłyby takie same wczoraj. Wynikają bowiem nie z niedoborów umysłu, ale z usposobienia. Jest rzeczą oczywistą, że wobec zalewu wolnej prasy „Kultura" nie jest już jedynym źródłem informacji, co nie znaczy, że zatraciła swój znak firmowy i oryginalność myślenia, tak w naszym czasopiśmiennictwie rzadką. Toteż zarzuty wobec „Kultury" wynikają bardziej z „psychologii czasów", z krótkowzroczności politycznej, z orientowania się na politykę dnia dzisiejszego bez sięgania dalej - niż z merytorycznej oceny. Jednakże od osoby opiniotwórczej tej klasy co Adam Michnik spodziewałabym się wypowiedzi mniej uproszczonej; czegoś znacznie mięsistszego. Mam prawo przypuszczać, że działa tu uraz osobisty, a-emocje zawsze mącą myśl. W prywatnej części rozmowy Adam Michnik zwrócił jednakże uwagę na pewien szczegół, który przytoczę, bo się z nim 136 zgadzam. Jerzy Giedroyc, piłsudczyk, zapatrzony w Piłsudskiego, nie zorganizował wokół siebie ludzi, co Ptisudski uczynił pierwszą zasadą. To prawda. Nie ma giedroyciowców. Wymykający się coraz częściej z ust Giedroycia żal, że nie zostawił po sobie następców, żal, który odnosiłam dotychczas li tylko do braku „zmiennika" w prowadzeniu pisma, widzę teraz w szerszym kontekście. Może jest to żal o brak grupy ludzi, którzy ponieśliby dalej nie tylko pismo, ale przede wszystkim jego wizję Polski? Wizję określającą nie tylko pogląd na wybrane zagadnienia, nie tylko doraźne pomysły reagowania na zaistniałe sytuacje, ale zwarty całościowy program działania? Jerzy Giedroyc program ma. Mówiąc sentencjonalnie, oparty na romantycznym realizmie, żeby znów być blisko Piłsudskiego. Jak mówi Krzysztof Kopczyński w książeczce pt. Przed przystankiem Niepodległość, jest to realizm, który naucza, że można wyrzec się złudzeń, nie wyrzekając się marzeń, wyrzec się frazesów, nie wyrzekając się wartości, wyrzec się demagogii, nie wyrzekając się zasad. A w taktyce - dostosowywanie się do sytuacji. Ważne jest, żeby przylegać do rzeczywistości i żeby liczyć się ze światową opinią publiczną... Wszystkie te wątki znajduję w „Kulturze" do dziś, rozpisane na różnorodne głosy. Przede wszystkim czuje się w nich oddech. Oddech przeszłości i oddech przyszłości, czego iak bardzo brakuje naszej krajowej, płaskiej prasie. Pewna czytelniczka powiedziała mi, że leklurę „Kultury" zaczyna od końca; od mini odpo-wiedzi-perełek; ja zaczynam od rubryki niedawno wprowadzonej, też z końca, od Notatek Redaktora. Powinny iść z czołówki, bo zawierają informację, komentarz i przewodnią myśl zawartą w doskonale skrojonej depeszowej „jedynce" - formie jakby wymyślonej dla naszej dzisiejszej, „przyspieszonej" psychiki. Zarówno te Notatki, jak i korespondencja Giedroycia przeczą tezie o jego niepiśmienności. Przeciwnie, okazuje się, że Redaktor „Kultury" uprawia dziennikarstwo niesłychanie nowoczesne. I zupełnie nie wykorzystane. Barbara Toruńczyk jest tą osobą, dzięki której dowiadują się o „Laficie", jego ludziach i życiu domu najwięcej. Jej wywiady z Jerzym Giedroyciem i Zofią Hertz zrobione w 1981, przybliżają sylwetki głównych osób podparyskiego ośrodka i „kuchnię" „Kultury" naj wnikliwi ej. Należała do grona najbliższych przyjaciół. Jeżeli wolno odwołać się raz jeszcze do kategorii fideles, 137 była najwierniejszą z wiernych. Mieszkała w „Laficie", przebywała, pomagała. Wydawało się, iż nie ulega kwestii, że założone przez nią pismo powstaje „przy boku" „Kultury" i pod jej patronatem. Nawet tytuł - „Zeszyty Literackie" - kojarzył się z la-fickimi „Zeszytami Historycznymi". I raptem nastąpiła niezgoda. Kontakt się urwał. Zimą, wiosną i latem 1994 usiłuję dobić się do Barbary To-ruńczyk, do „Zeszytów Literackich", których redakcja mieści się już na Nowym Świecie w Warszawie, w pomieszczeniach „Gazety Wyborczej". Wreszcie mi się to udaje. Barbara Tonińczyk dzwoni do mnie sama. Długa rozmowa telefoniczna, niestety, zastrzeżona jako prywatna. Gdy pytam o konflikt z „Kulturą", mówi, że go nie było. W ogóle uważa za niestosowność mieszanie wątku „Kultury" z wątkiem „Zeszytów Literackich". Nie można tego krzyżować. O genezie pisma, które prowadzi od dwunastu lat, o jego nazwie zapewne kiedyś się napisze. Ale nie „przy okazji" pisania o „Kulturze". Tyle. Przeraźliwie smutne. Robię prywatną ankietę wśród znajomych, kto czytuje „Kulturę" - prawie nikt. Sama zapytywana, gdzie teraz pisuję, odpowiadam: „Do pisma, którego nikt nie czyta..." Wiadomo, że pisma powstają i padają; że szczególnie teraz jesteśmy świadkami pism-jednodniówek. Ale przecież „Kultura" jest wieczna. I to nie bynajmniej wiecznością matuzalemową. Więc dlaczego? Gdzie czasy, kiedy „Kultura", przemycana, trafiała pod strzechy? Gdzie czasy, już późniejsze, kiedy każdy, kto jechał do Paryża, chciał zaliczyć „Kulturę", jak jadący do Rzymu - Papieża? 138 Świadectwa Andrzej Drawicz należy do ludzi „absolutnie bezkonfliktowych". Nawet wrogowi byłoby się trudno z nim poróżnić. Posiada rzadką cechę łagodzenia sytuacji „podbramkowych", wynikającą z autentycznej niechęci do robienia drugiemu przykrości. A jednak wszedł w konflikt z osobą, z którą łączyła go przyjaźń i szacunek, która była dla niego autorytetem - z Jerzym Giedroyciem. I to na tle głupiej sprawy. Idziemy na kawę w lubelskiej kawiarni podczas sesji poświęconej „Kulturze". Wyrwaliśmy się na chwilę. Opowiada mi pospiesznie dzieje swojej znajomości z „Lafitem": Późna jesień 1957 roku. Jest z STS-em na winobraniu we Francji. Nagle myśl: wybrać się do „Kultury". Z całej grupy odważają się: Osiecka, Jarecki, Abramow i on. Pamięta moment zamarcia, gdy stanęli w westybulu. Naprzeciw - zespół „Kultury". I nagle ocieplający uśmiech Zygmunta Hertza. Lody zostały przełamane. Kolacja. Obie strony wywarły na sobie dobre wrażenie. Była mowa o Rosjanach. Giedroyc podkreślał - co on wziął sobie wtedy do serca i zachowuje do dziś - że należy Rosjan traktować poważnie... Z czasem oboje Drawiczowie stali się „ulubioną parą", która potajemnie przesiadywała w „Laficie". Gdy zjawiali się Polacy z kraju, chowano ich w pawiloniku, wypuszczając, kiedy droga była już wolna. Nikt nie chciał być zauważony przez drugiego. Takie to były czasy, że Polacy musieli przed sobą skrywać swoje dobre odruchy. Gdy siedziba „Kultury" podlegała silniejszej inwigilacji, „Dom" przyjeżdżał do nich; do knajpy, wynalezionej przez Zygmunta, Pod Królową Gęsią Nóżką w Paryżu. Zdarzało 139 się, że oboje bywali w „Laficie" ze swoim pieskiem, Troszunią (czworonogi zawsze tu były uważane za swoje), co zostało uwieńczone serią szkiców Józia Czapskiego. Narysował naprędce, jak Troszunią zaczepia pracującego pana Jerzego, który z łagodną powagą stara się jej to wyperswadować... Kiedyś zostali zaproszeni na Boże Narodzenie do „Latitu". Wierusza przygotowała Wigilię, którą się zajadano. Po pierożkach w jej wykonaniu Kisiel wypalił do Zosi Hertz: „Nie powinnaś w życiu robić dwu rzeczy: korekty i kuchni..." No, ale Kisiel działał tu na zasadzie dyżurnego prowokatora. Giedroycia prowokował powtarzając, że Ukraińców należałoby co do nogi powystrzelać, bo to wszystko rezuny, a żonie Grudzińskiego powiedział bez żenady, że wyszła za nudziarza... Zygmunt był samym ciepłem, a Zosia, trochę, grozą. Bali się jej. Kiedyś przy sprzątaniu kuchni Heriing upuścił z hukiem słoik musztardy. Zosia wyleciała ze swojego gabinetu: „Kto to zrobił?!" Gustaw zbladł. „Osłoniłem bohatera spod Monte Cas-sino: "Ja, Zosieńko» - powiedziałem..." Śmiejemy się chwilę. - Andrzeju, mówisz o nich tak ciepło, a przecież twój kontakt z „Kulturą" skończył się nie najlepiej. - Stale ich kocham... Kontakt skończy) się źle z powodu scysji na tle materiału Miłosz-Venclova o Wilnie. Według Drawicza, pomysł dialogu poety polskiego z poetą litewskim o ich rodzinnym mieście wyszedł z „Zapisu", warszawskiego pisma podziemnego. Woroszylski zlecił Drawiczowi zamówienie u obu pisarzy takiej rozmowy, co tenże uczynił. - Pamiętam jak dziś - mówi Drawicz - siedzę u Ani Wierz-bickiej w Canberze, a tu przychodzi „Kultura" z „moim" tekstem, czyli z rozmową Miłosz-Venclova o Wilnie. Grom z jasnego nieba... Wysłał w pierwszym impecie list do Giedroycia, czołobitny, jak mówi, ale z wyrzutami: „Nie spodziewałem się po Panu, Panie Jerzy" itd. Podobny list wysłał do Zygmunta Hertza, podejrzewając, że przeciek nastąpił od niego... Najniesłuszniej - odwołuję się w tej chwili do opinii Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Według jego wersji, pomysł rozmowy dwu poetów o Wilnie wyszedł od Giedroycia. „Byłem przy 140 tym" - powiedział. „Zawsze gdy przyjeżdżałem na swój miesiąc do «Kultury», między mną a Jerzym odbywało się coś na wzór odprawy na temat, co zaszło i co jest do roboty. Pamiętam ten ranek, kiedy Jerzy powiedział mi o swoim pomyśle, któremu przy-klasnąfem. Toteż nic dziwnego, że Jerzy był później urażony zarzutami Drawicza, a jeszcze bardziej urażony był Zygmunt. Na łożu śmierci powtarzał: «on - mnie podejrzewa, on - mnie...»" Tego właśnie nie może odżałować Drawicz. Że nie zdążył Zygmunta przeprosić. Dziś, z perspektywy czasu, myśli, że „przeciek" musiał wyjść od kogoś innego. Miłosz? Dopuszcza leż do głowy myśl najprawdopodobniejszą, że pomysł mógł się zrodzić jednocześnie i w Maisons-Laffitte, i w Warszawie. Wtedy na gwałtowny list Drawicza Jerzy Giedroyc odpowiedział równie gwałtownie: „Zawsze wiedziałem, że warszawska inteligencja..." Odtąd przy oficjalnych okazjach wymieniają tylko ukłony. - A wiesz, Andrzeju - mówię - że Giedroyc tobie przebaczył już dawno temu. Chciał cię zaprosić do „Laniu", kiedy byłeś w Paryżu po jakimś twoim pobycie w Rosji. A niedawno powiedział mi osobiście, że Drawicz to świetny rusycysta i bardzo porządny człowiek, tylko trochę nietaktowny. Tyle zostało z wielkiego żalu. Andrzej Drawicz jakby już to przeczuwał. Nie należy do ludzi, którzy potrafiliby chować żal do kogoś, kto okazuje dobrą wolę. Jerzy Giedroyc - też na pewno nie. Chociaż jego wielkoduszność objawia się nie tak prosto - jak wszystko w tym człowieku. Spotkanie z Gustawem Herlingiem-Grudzińskim na przed-prożu lata 1994 na warszawskim Boernerowie, w domu siostry pisarza. Oboje państwo Utnikowie - przemili; jasny, swobodny dom, bez pretensji, wśród brzóz i kwiatów. Herting w świetnej formie; daleko lepszej niż za poprzednim pobytem, po zawale. Schudł, odmłodniał i wyprzystojniał. Pierwsze moje wrażenie - jak bardzo samopoczucie fizyczne może wpływać na zachowanie, na tembr głosu nawet! Wykrawa dla mnie trochę czasu z mocno wypchanego pobytu w Polsce. Zaczyna od 141 tego, że dzwonił do Gie-droycia. Ten od razu o wrażenia. „Zmiłuj się, mówię, wrażenia przyjdą drugą falą, najpierw zobaczę, jak się tu będę czuł". No, ale dla Gie-droycia samopoczuciem, zdrowiem, wszystkim - są wrażenia z Polski. On nią żyje dosłownie. Co do tego jesteśmy zgodni. - Czy to dla pana bliski człowiek? - Szalenie. Bardzo, bardzo jest mi bliski, jak Lidia Ciołkoszowa... Przed wojną był pilnym czytelnikiem jego pi-Gustaw Herling-Grudziński w obozie Slrm> cnoć krytycznym; uważał je za najinteligentniej robione ze wszystkiego, co wychodziło. Osobiście zetknął się z Giedroyciem dopiero w Tel Awiwie; Gie-droyc namawiał go do pracy w Wydziale Prasowym II Korpusu, ale on miał kręćka na punkcie wojowania, więc odmówił. Po wojnie nie było sensu dalej opierać się namowom. Z inicjatywy Giedroycia poszedł do „Orła Białego". I tak to się zaczęło. - Trudno było się z nim zgrać? - Dobre słowo „zgrać". Trudność zgrania nie polegała na tym, że nie przyjmował cudzej opinii. Przeciwnie, jest podatny na sugestie i umie słuchać. Przykład może krępujący, ale musiałem go przekonywać do wydawania „Kultury" jako periodyku. Początkowo nastawiony był wyłącznie na książki... Dwóch ludzi znałem o takim instynkcie politycznym: Ciołkosza i Giedroycia, i cieszę się, że pod koniec ich stosunki bardzo się wyrównały, a teraz, z Lidią, jest wręcz przyjaźń. Wszyscy moi najbliżsi są starzy i chorzy... Dalej opowieść, jak po okresie włoskim nastąpiła pięcioletnia przerwa w ich współpracy. Herling nie chciał jechać z nimi do Francji i choć przyczyny z jego strony były czysto osobiste, Giedroycia fakt ten zabolał, uznał go za złamanie przyrzeczeń. Ale nie zachował urazy. Kiedy Herling z Neapolu, gdzie Gustaw Herling-Grudziński dziś w końcu osiadł, nadesłał do „Kultury" opowiadanie Książę Niezłomny, Giedroyc je wydrukował i wszystko zaczęło się od nowa. - Nie jest pamiętliwy? - Jest pamiętliwy, a!e nie w sensie: mściwy. Pamięta, bo ma pamięć, więc nie można mu zamydlić oczu, ale umie przebaczać. Pani pytała, czy trudny. Konfliktów merytorycznych między nami nie było, bo z miejsca uznałem, że pismo tego typu prowadzone przez kolegium redakcyjne byłoby nonsensem. - Odrzucił panu coś? - Niedawno prosił mnie, żebym gdzie indziej umieścił opowiadanie Niedźwiedź. Satyrka na Rosję. Posłałem mu je z notką: „Uśmiejesz się, poprawi ci się humor". Tymczasem on zupełnie inaczej na to spojrzał, co świadczy o jego zmyśle politycznym: „Nie mogę sobie na to pozwolić, co powiedzą Rosjanie..." Dałem to Drewnowskiemu do „Polityki". 142 143 - Ludzie mówią, że poezja w „Kulturze" się popsuła dlatego, że pan już nie redaguje tego działu. - Nadal to robię. Nie puszczam grafomanii z zasady, ale robię ustępstwo dla rzeczy łatwiejszych, żeby czytelnikowi dać szansę. Jest w tym też pewien zamysł: pokazanie, że w „Kulturze" nie chodzą tylko „nazwiska", że nie drukuje się tylko ulubieńców. Jednak na tę ilość, jaka stale przychodzi, masę odrzucam. - I robi pan to w Odpowiedziach Redakcji. Perełki zjadli- wości. - Giedroyc chciał, żebym odpowiadał indywidualnymi listami każdemu, ale mu to wyperswadowałem. Do dziś niezmiennie śle mi do oceny teksty literackie ze wzorowo sporządzonym wykazem. Jak on to zdąża! Chce, żeby wszystko było jak dawniej, ale jest coraz gorzej. - Powiedzmy szczerze, „Kultury" nikt nie czyta,.. - Niech pani temu nie wierzy! Ludzie czytają, natomiast powstała, zwłaszcza w kołach rządzących, maniera, że starym ra-molem nie warto się zajmować. Trzeba mu dać order i niech jak najszybciej idzie do grobu. Jeszcze jedna polska trumna. /- Orderu nie przyjął. Chciał Orła Białego dla Kotańskiego, Owsiaka. Uznałam to za żart, ale on ich wymienił serio. - Bo jego obsesją jest nagradzać tych, którzy wykonują jakąś onkretną robotę. Jeśli się jednak dobrze wczytać w intencję odnowy, jest nią dezaprobata wobec rozwoju wypadków w Polsce. 3n się z nimi nie umie pogodzić. Ma ogromne wymagania. Nie ta.Polakom - w tym jest Litwinem - jednocześnie będąc szalenie Polakiem. Jak Piłsudski. Jak de Gaulle. Chciałby widzieć Polaków^takjmiy jakimi de Gaulle chciał widzieć Francuzów... - Ma rzadko spotykaną odwagę cywilną mówienia ludziom prawd niepopularnych, to wierny, ale czy ma odwagę zwyczajną? - Wielką. Podam pani przykład. Wtedy, kiedy jeszcze jeździł do Paryża, bardzo często wracał ostatnim pociągiem z St. Lazare. Całkowicie pustym. Piechotą do domu, ulicą opustoszałą i wygaszoną, bo oni tam gaszą latarnie w pewnym momencie. Gdy przestrzegaliśmy go, co szczególnie dobitnie robił Kisiel, że przecież tak łatwo zrobić mu krzywdę, można go wypchnąć z pociągu, a były to czasy wyjątkowo brutalnej nagonki na niego, słuchał uważnie, jak zwykle, i wreszcie skomentował: „Gdybym ja o tym 144 myślał, (obym w_ogóle nie mógi pracować". Jest odważny odwagą nie brawurową, ale służebną, podporządkowaną celowi:" - Czy"jest ktoś, kogo by nie wydrukował? - Intuicyjnie czuję, że musi być taka osoba, choć w „Kulturze" zawsze widywałem autorów, o których wiem, że Giedroyc za nimi nie przepadał. Odgrywa rolę tekst, nie człowiek. Jerzy Stempowski, niezbyt chyba lubiany przez Giedroycia, choćby za pamflet o Pił-sudskim, pt. Pan Jowialski i jego spadkobiercy..., był stałym autorem „Kultury". Nielubienie nie oznacza u niego, że nie można pewnych rzeczy robić razem. Podejrzewam, że nie przepadali za sobą z Je-leńskim, ale obaj czuli dla siebie szacunek i współpracowali na wielu polach. Jeleński był bardzo pomocny w kontaktach międzynarodowych. Bo trzeba pani wiedzieć, że Giedroyc jest wielkim ogrodnikiem literatury polskiej. Jak sobie jakieś drzewko upatrzył, !o już się nim zajmował. - Zajmował się Noblem dla Gombrowicza? - Nie- W tym Noblu pomagać nie musiał; Gombrowicz by! już kandydatem Akademii, przeszedł przez Komisję Selekcyjną. Nie zdążył go dostać, po prostu. Natomiast Giedroyc wymyślił Nobla dla Miłosza. Doskonale pamiętam, jak mi o tym powiedział i jak mi się to spodobało. I zaraz zabrał się do roboty; on potrafi pisać po kilkadziesiąt listów dziennie, jak sobie jakąś akcję wymyśli. Bo to się przygotowuje, to nie spada z nieba. Należało poruszyć niezliczone sprężyny i tu przyszedł z pomocą Konstanty Jeleński. Giedroyc nie był człowiekiem środowisk międzynarodowych, ale jak powiedziałem, potrafił je zdalnie uruchamiać. Kot Jeleński natomiast miał szalone wpływy- Konstanty A. Jeleński w mundurze podporucznika 1 Pułku Artylerii Motorowej, 1944 r. 145 - Skąd? - Wszyscy wiedzieli, że był synem Carlo Sforzy i Reny Jeleń-skiej. Publiczna tajemnica. Mówiło się nawet, że zawdzięczamy Śląsk Renie, bo w czasie tego romansu Sforza należał do Rady Ambasadorów, decydujących o losach tego rejonu. W książce Sforzy jest doskonały portret Piłsudskiego; fama głosi, że pisany na spółkę z Reną... Kot czuł się Polakiem, ale był człowiekiem autentycznie wielojęzycznym, niezwykle ustosunkowanym w kulturalnych kołach międzynarodowych, o czym może świadczyć jego pozycja w Kongresie Kultury Wolności i - co niebagatelne - miał niepospolity czar osobisty. W Noblu Miłosza mógł pomóc. Nie bez znaczenia był tu fakt, że Polak był już na liście. Chcę być dobrze zrozumiany, uważam Miłosza za godnego laureata, ale gdy mi kiedyś powiedział: „Wiesz, Gombrowicz byłby chyba zadowolony, że dostałem Nobla", miałem na końcu języka: „Gdyby Gombrowicz dożył, to ty byś nie dostał..." - Powróćmy do najbliższych lafickiega domu: znał pan żonę Giedroycia? - Jej tam nigdy nie było. Nawiasem mówiąc, gdyby ona była, toby Zosi nie było... Nie znałem jej. Temat tabu. Wiem tylko, że po rozstaniu byli w przyjaźni. Jerzy jeździł do Londynu ją odwiedzać. Przywozi! od niej wycinki z prasy angielskiej o Polsce. Wiedziałem, są wycinki, to znaczy, że u niej był. Może Dudek, Zosia coś więcej by pani powiedzieli. - No, to proszę o słowo o tych dwojgu. Dudek, niemal pański rówieśnik, a traktowany stale jak chłopak. - Cóż mogę powiedzieć. O jego wewnętrznej niezależności świadczy fakt, że umiał sobie stworzyć w tej komunie swój intymny maiy świat. Zawsze z dystansem wobec szaleństw polskich. Pamiętam, że gdy wybuchały spory przy stole, milcząco siedział, jadł, potem się podnosił i wychodził. Nawet kiedy jeszcze mieszkał na miejscu, o szóstej wieczór psychicznie się wycofywał. Teraz nimi się opiekuje. Dobry chłopak. - I pan też mówi „chłopak"! A Zosia? - Ta, na odwrót, zawsze obecna. Zawsze po stronie Jerzego. Ślepo, nawet gdy nie miała możności rozsądzenia, kto ma rację, nawet jeśli chodziło o Zygmunta. A bywały takie spięcia, ciężka atmosfera przy stole. Nie mówię, że zakochana w Jerzym w sensie fizycznym, ale zapatrzona bez reszty. Zygmunt cierpiał, ale był bezradny, znosił to. 146 - Kochał ją normalnie. - Kochał ją normalnie. Oboje, Zosia i Jerzy, poprosili mnie o wstęp do Korespondencji Zygmunta z Miłoszem. Zachodziłem w głowę, dlaczego. Wreszcie odkryłem, że chodzi o postawienie sprawy między Jerzym a Zygmuntem. Nie skłamałem pisząc, że historia przyznała obu rację. Jerzemu - w jego wizji przyszłości, Zygmuntowi - w jego sceptycznym stosunku do przyjezdnych z kraju. Zosia przeczytawszy powiedziała: „O to mi chodziło". - Dotknął pan „przyjezdnych". „Kulturę" nawiedzali ludzie krytyczni wobec reżimu, ale choćby z tej Korespondencji wynika, że dotknięci, jak by się dziś powiedziało, bakcylem homo sovie-tiais, w sensie umiejętności czerpania dla siebie korzyści z różnych źródeł... - I również dotknięci amnezją... Opowieść o „świętym Wacie". Wat woził ze sobą album wycinków, jak się kto ześwini!. Pokazywał go bez słowa. Przypadkowo Hertz natknął się w starej gazecie na jego odę na śmierć Stalina. Przychodzi na obiad i mówi: „Aleksander, musisz uzupełnić swój album..." Ten żachnął się, autentycznie nie pamiętał. Albo Brandysowie. Namiętnie odwiedzali „Lafit". Raz ich wizyta zbiegła się z nadejściem z Warszawy tomu Wyboru opowiadań Brandysa. Zygmunt przejrzał go i powiada: „Słuchaj, Kazik, sam mi mówiłeś, że wstydzisz się opowiadania o Miłoszu, a tu ono jest. Mogłeś wyłączyć". On się rumieni, Marysia mówi: „To chyba świadczy o uczciwości Kazika..." - Niewykluczone - mówię Herlingowi. - Gdyby wyłączył, byłby posądzony, że skrywa. Wywlekliby mu. Najlepszym wyjściem byłoby rozprawienie się z własną przeszłością samemu. Ale tego na ogół ludzie nie potrafią. Mieli tyle okazji i zawsze te wyznania są takie zamazane, mdłe. - Nie pamiętają po prostu. Mechanizm wypierania jest silniejszy niż rozum... Ilustruje to przypadek Iwaszkiewicza. Widywali się z Her-Hngiem na międzynarodowych spotkaniach. Iwaszkiewicz przestrzegał wtedy członków delegacji polskiej, że nie wolno im się z nim stykać. Traf chciał, że sam zelknął się z nim u Reny Jeleń-skiej, u której Herling, gdy bywał w Rzymie, wynajmował pokój. Kiedyś przyjeżdża, ona blada, „Co ja zrobię z tobą, jest Jarosław z żoną..." Herling mówi, że niech się nie martwi, będzie 147 rano wychodzić, a późno wracać. Następnego dnia łapie go Rena z prośbą o przyjście na herbatę. „Jarosławowi szalenie zależy..." Przyszedł, Iwaszkiewicz otworzył szeroko ramiona: „Ach, Boże, jak ja chciałem pana poznać..." Herling nie wytrzymał, mówi, że przecież spotykali się wielokrotnie. On: „Ja pana?! Ja pana znam z czytania, ale nigdy pana na oczy nie widziałem..." - I co z takim fantem robić? - Tutaj z Jerzym jesteśmy zgodni: stawiamy cezurę. Cezurą jest rok 1956. Poza tym dopóki ktoś nie wali pięścią w stół, aż się nożyce odzywają, nie poruszam tego temalu. - Jak pan rozumie te nożyce? - Gdy ktoś wyciąga fotografię żony i dzieci mówiąc: „Sam rozumiesz, musiałem..." Żukrowski zawsze miał na podorędziu fotkę córeczki. - W tym się z Giedroyciem zgadzacie, ale macie odmienny pogląd na datę 19 września 1993. Posługując się pańskim wyrażeniem: dla pana to nie była żadna alternance, dla Redaktora - była. - To prawda. Według mnie kwarantanna dla komunistów powinna trwać dobrych kilka iat, pokolenie. Musi pani wiedzieć, że ja mam zupełnego zajoba na punkcie Jaruzelskiego. Gęsiej skórki dostaję. Napisałem z goryczą Jerzemu: „Zobaczysz, ze dożyję chwili, że marszałkiem będzie Jaruzelski, a prezydentem Kwasniewski..." - On by nie bolał nad Kwaśniewskim. - Bo jest rasowym zwierzęciem politycznym, które kalkuluje, co w danych warunkach można zrobić. Układa sobie pewne konfiguracje, w jakich taki facet jak Kwasniewski odgrywa pewną rolę. Ale ja się swoich uczuć nie wyrzeknę. Nie mogę patrzeć na te gęby, bo pamiętam analogiczną sytuację z Włoch. Tam też, jak się mówi dawnemu komuniście, że nim był, zaprzecza. Se-kowano mnie przez lata, a teraz „Unita" pisze o mnie entuzjastycznie. Ale nie powiedzą, co wyprawiał Togliatti w Moskwie, na ten temat milczenie. - Amnezja? - Świadoma. - Ma pan jednak przyjaciół - podobnie jak „Kultura" -o proweniencji komunistycznej. - Myśli pani o starych rewizjonistach. Ci nie mają amnezji. Przeciwnie, trudno im było rozstać się z własną wizją komunizmu 148 i dlatego boczyli się na „Kulturę". Baczko, Kołakowski, Pomian mieli wyraźne zahamowania. Byli bardzo nastroszeni. Pamiętam rozmowy, gdzie ja stawałem się oskarżonym... - Młodsi rewizjoniści już tego nie przejawiali. - Bo czytywali „Kulturę" od deski do deski; rzeczywiście się na niej chowali, podczas gdy starsi znali ją raczej ze słyszenia. - Ale ten stosunek się odwrócił: starzy są przyjaciółmi „Kultury", młodsi zerwali. Zahaczałam o to Giedroycia, nie wie, dlaczego. Może dlatego, że małostkowość ludzka nie mieści mu się w głowie? - Ja też nie wiem. Michnik rozmawiał ze mną we Włoszech przed moim pierwszym przyjazdem do Polski: całą noc przegadaliśmy. Potem nagle obraza. Podobno coś palnąłem na dworcu lotniczym - nie pamiętam, co - co go tak szalenie ubodło. Ale do tego stopnia?! Żeby pogrzebać przyjaźń, półlora roku spędzone w „Laficie", wydawane mu książki? Gdy wracałem i przypadkowo tym samym samolotem on leciał do Włoch, moja żona, jako ekspansywna Włoszka, rzuciła się do niego z buongiomo, odpowiedział chłodem. Ja tego wszystkiego nie rozumiem... - Czy nie męczy pana podpisywanie książek? - Męczy, ale posłużę się odpowiedzią Józia: gdy Wojtek Kar-piński w trosce o jego zdrowie powstrzymywał go od tej czynności w Libelli, wtedy Józio powiedział: „Kiedy ja to tak bardzo lubię..." - Jak pan nadąża pisać? - A cóż ja mam robić? Godzinny spacer dziennie przy pogodzie, a potem co? Nie mam nic do roboty, ... Pakuję manatki. Najwyższy czas. Urywają się telefony, siostra wsuwa głowę, czekają następni do Mistrza. Dopijani wyśmienitą kawę przywiezioną z Włoch i wychodzę w krzepiącym przeświadczeniu, że istnieją ludzie, którym wielkość nie zaburza poczucia humoru ani nie nadyma wodą sodową. Równy gość, z takim konie kraść. Minęła zła zima, chłodna wiosna i nastało upalne lato. Z Czesiawem Bieleckim rozmawiam u siebie w domu. Przychodzi w stylowej panamie („Trzeba chronić łysą głowę przed 149 słońcem"), sypie sentencjami, postać barwna, renesansowa; może mówić na każdy temat, ale z trudem przychodzi mu oderwać się od własnej osoby. W latach osiemdziesiątych należał do czołówki „nielegalni-ków" na łamach „Kultury". Jego pseudonim, „Maciej Poleski", zdobił często wstępniaki. Długo nie rozszyfrowany, nie wpadł nawet przy internowaniu. Adam Michnik, z którym zrobił wówczas do „Kultury" wywiad na spacerniaku, pt. Przez kraty, zdziwił się, że on to „Poleski". I z pierwszego, i z drugiego uwięzienia Bielecki słał do „Kultury" teksty. Jak? - Tego pani nie powiem, jesteśmy wszak w postkomunie. Mogę tylko zdradzić, że mam zdolności złodziejskie, manualne i scenariuszowe... Po raz pierwszy nawiązał kontakt z „Kulturą" w roku 1978 jako miody architekt, poprzez Gustawa Herlinga-Grudzińskiego. Przesiał mu z Monachium swój tekst, drukowany w legalnym polskim czasopiśmie branżowym „Architektura", w którym przemycał myśl, że fatalizm prowadzi do maniery, a pluralizm - do wyrobienia u artysty prawdziwego stylu. - Przesłanie lego tekstu miało służyć jako moja legitymacja; żeby adresat wiedział, z kim ma do czynienia... Herling zaproponował spotkanie, „żeby porozmawiać może i o innych sprawach..." No i tak się zaczęło. Bielecki, który wówczas pracował we Francji, przywiózł do „Kultury" swoje dalsze „wypociny", któiych, pamięta, Giedroyc nie odrzucił, tylko niezawodnym redaktorskim piórem przeciął na dwa i oddał mu do poprawki. Sposób, w jaki z lego bełkotu potrafił wyhiskać rzecz istotną, wydał mu się jednocześnie wzorem redagowania i myślenia w kategoriach interesu narodowego. W małostkowości, jaką przepojona jest nasza rzeczywistość polityczna, tego typu postawa już wtedy wydała mu się zupełnie wyjątkowa. Poprawione teksty Bieleckiego vel Poleskiego ukazały się w „Kulturze" jako dwa artykuły. W pierwszym, pt. Wolność w obozie, porównywał PRL do miejsca osiedlenia starych więźniów i starych strażników, gdzie żadna ze stron nie gra już swojej roli do końca. Wobec drugiego tekstu, pt. Polityka niepodległościowa, 150 pamięta, wyraził zastrzeżenia Zygmunt Hertz. Uważał on, że opisywana przez Poleskiego „podkultura kantów" stanowi niebezpieczeństwo na przyszłość, podczas gdy on, Bielecki, przeciwnie, dopatrywał się w tej „metodzie knucia" sposobów na wolność. Nie miał racji. Dziś podpisuje się pod zastrzeżeniami Hertza obiema rękami, bo życie je potwierdziło. Instynkt konspiracji, charakteryzujący Giedroycia, bardzo był mu bliski. Konspiracji, która jest techniką zatajania, prowadzącą do określonego celu, nie należy wszakże mieszać z „syndromem drugiego pokoju", który jest metodą wywodzącą się w prostej linii z KPP, a więc komunistyczną, a którą nasza opozycja przejęła w spadku. Polega ona na tym, że sala, gdzie rozmawia się w świetle jupiterów, nie jest salą decyzyjną. Decyzje zapadają w drugim, małym pokoju, obok. Był za konspiracją wtedy, kiedy Kuroń byl za jawnością. Za jawność otrzymywało się wtedy jednocześnie kopniaka i burzę oklasków, co nie sprzyjało dobrej szkole myślenia politycznego i w rezultacie deprawowało... Chętnie wierzę w umiejętność knucia Bieleckiego, gdyż byłam świadkiem incydentu, kiedy popisał się niezwykle przekonującym odegraniem swojej roli. Był tym człowiekim, który w swoim czasie zdemaskował Staną Tymińskiego i odwrócił jego zdumiewająco dobrą passę w Polsce. W czasie konferencji prasowej, powołując się na wspólnych znajomych, Bielecki do tego stopnia zmylił paranoiczną podejrzliwość kandydata na prezydenta, że ten otworzył się przed nim całkowicie i wtedy wyszło na jaw, iż szefem jego kampanii wyborczej, co zatajał, jest dawny ubek z Ochoty, o którym Tymiński, zachęcony, zaczął się wyrażać entuzjastycznie. Od tej publicznej wymiany zdań notowania niedoszłego prezydenta Rzeczpospolitej zaczęły gwałtownie spadać. Przez całą dekadę lat osiemdziesiątych Bielecki pisywał intensywnie do „Kultury". Był okres, że z „Kultury" żył, bo z firmy architektonicznej, którą prowadził konspiracyjnie nawet wtedy, kiedy byl ścigany listami gończymi - jak mówi - wyżyć się nie dało. Teksty i honoraria latały wówczas przez kurierów. Nie było z tym kłopotów. Podpisywał nawet Giedroyciowi kwity dla fiskusa francuskiego, ze strachem, ale Redaktor zapewnił go, że nie ma obaw, i rzeczywiście z Maisons-Laffitte nigdy żadnego przecieku nie było. 151 Przestał zapełniać łamy „Kultury" za wolności, gdyż jak mówi, stopień przegnicia rządzących stał się dla niego paraliżujący,.. Uważam, że to unik, może podświadomy. Człowiek tej aktywności co on, zabierający głos na różnych forach i na różne tematy, gdyby tylko chciał, mógłby przelać swoją krytykę, swój gniew, swoje kontrowersyjne koncepcje na łamy „Kultury". Pluralizm Redaktora by na to pozwolił. Jeżeli więc tego nie robi, to w przeświadczeniu, że „Kultura" nie jest już tym pismem, na które zwrócone są oczy wszystkich. Twierdzi, że nie; że „Kultura" niezmiennie pozostaje jego rodziną polityczną, choć zdaje sobie sprawę, iż zawiódł pana Jerzego swoją niewydolnością. Ostatnio się z nim widział, gdy Giedroyc otrzymywał doktorat honoris causa Uniwersytetu Jagiellońskiego, odbierany w Bibliotece Polskiej w Paryżu. Był na uroczystości z żoną, a potem wraz z Ungerami zostali zaproszeni na obiad w Maisons-LalTitte. Czesław Bielecki prowadzi prosperującą firmę architektoniczną. Jako urbanista i człowiek czynu, działa w samorządzie Warszawy, zajmując się, jak mówi, wiecznym „przepychaniem kibla". Giedroyc namawiał go, żeby kandydował do prezydentury miasta. Zrobiłby to i - powie nieskromnie - wygrałby wybory, gdyby miał zagwarantowane odpowiednie uprawnienia. Obecny prezydent, obojętnie, kimkolwiek by był, będzie panował, a nie rządził. Zresztą obecne elity to lubią; celem jest utrzymanie stanowiska, a nie zmienianie zastanej rzeczywistości. - Proszę nie zapominać, że Stefan Siarzyński miał władzę komisarza - mówi. - Ale to był Stefan Starzyński - dopowiadam. Mnie samej, ze wszystkich dokonań Czesława Bieleckiego najwyraziściej upamiętniła się akowska kwatera Żywiciela na .warszawskim Cmentarzu Wojskowym. Bazaltowa kostka, charakterystyczna dla bruku przedwojennej Warszawy, i wyrastające z niej bezpośrednio, bez nagrobków, krzyże. Projekt wykonał jeszcze jako student. Rozmowa z Jerzym Turowiczem w lokalu „Tygodnika Powszechnego". Z trudem wygospodarowujemy w miarę cichy kąt w ogólnym redakcyjnym rejwachu. 152 „Tygodnik", prowadzony od pięćdziesięciu lat ręką Jerzego Turowicza, jest równolatkiem paryskiej „Kuitury" (starszy o dwa lata). Zbieżności jest wiele. Największą jest wiarygodność obu pism w epoce totalnego zakłamania prasy. Zarówno w paryskim „Laficie", jak i w krakowskim „Tygodniku" na Wiślnej 12 mówiło się ludziom prawdę i o tym wiedział każdy. „Kultura" miała tę dogodność, że mogła ją głosić jawnie, „Tygodnik" - meandrując, posługując się znaną dobrze czytelnikom tego okresu „mową Ezopową" i za każde non possumus płacąc odpowiednią cenę. Główna różnica między obu pismami polegała na trybie redagowania. „Kultura" była zawsze redagowana jednoosobowo, „Tygodnik Powszechny" był zawsze ciałem kolegialnym. Przeżył dwa okresy odmłodzenia personalnego, wiążące się z przełomami w kraju. W roku 1956 i w roku 1989. Wtedy to do Redakcji przypłynęły dwie fale nowego pokoienia, a kilku „starych" redaktorów poszło „w rządy". Nowe nazwiska wprowadziły nowy rytm przy zachowaniu ciągłości charakteru pisma - rzecz rzadka. Obaj, Turowicz i Giedroyc, tak różni osobowościowo (z wyjątkiem może nieśmiałości), cenią się wzajemnie. Giedroyc umieszcza Turowicza na swojej liście kandydatów do prezydentury; Turowicz „zarzuty metrykalne", jakie słyszy się wobec Giedroycia, uważa za nonsens. „Bo sklerotykiem można być młodo, a stulatkowie, w osobach choćby Edwarda Raczyńskiego czy Wacława Jędrzejewicza, mieli umysły funkcjonujące do końca sprawnie..." Przez kilkadziesiąt lat „Kultura" była dla „Tygodnika Powszechnego" punktem odniesienia. Znano i ją cytowano, przekładano propozycje i myśli „Kultury" na nasze krajowe możliwości. Dlatego tak dobrze pamiętam zgorszenie, z jakim my, ówczesny zespół „TP", przyjęliśmy w latach osiemdziesiątych oświadczenie Giedroycia, że z momenlem jego śmierci „Kultura" też umrze... Nie mogliśmy pogodzić się z faktem jej nieistnienia; była drogowskazem, czymś niezbędnym d!a naszego politycznego bytu. - Powiedziałeś wtedy - zwracam się do Jerzego Turowicza -ty, taki ostrożny w sądach, że jest to ze strony Giedroycia przejaw pychy. Czy powtórzyłbyś dziś to oskarżenie? - Nie powtórzyłbym. - Czy dlatego, że ranga „Kultury" spadła i nic się nie stanie, jeśli jej nie będzie? 153 Odpowiada, że nie dlatego. Zrozumiał, że to nie pycha dyktowała wówczas Redaktorowi tę decyzję, ale bezsporny fakt, że pismo to jest dziełem jednego człowieka. Miał ludzi do pomocy, ale decydował tylko on. - Pamiętasz jakąś nietrafną jego decyzję? * Może nie decyzję, ale pewne niezrozumienie, czy niedocenianie, roli Kościoła, a nawet niezależnych środowisk katolickich. Nie posądzam go bynajmniej o antyklerykalizm. Raczej o niedoinformowanie. Na przykład, „Kultura" nie bardzo zauważała działalność koła ZNAK w sejmie. - Zauważała, tyiko nie przyklaskiwała... - Giedroycia zawiódł też nos, kiedy wydrukował rozmowę Czabańskiego z Wyszkowskim o „zdradzie" Okrągłego Stołu. Obaj, Turowicz i Giedroyc, zaczynali parać się dziennikarką w podobnym czasie i w podobny sposób. Jako studenci w studenckich pismach. Turowicz, o sześć lat młodszy, związany przed wojną z otwartymi ruchami katolickimi, czytywał Giedroyciowy „Bunt Młodych", przekształcony w „Politykę", od pierwszego numeru. W jego opinii, było to śmiałe w koncepcjach, prowokujące do myślenia pismo młodej inteligencji; szanujące tradycje, ale trzeźwo oceniające rzeczywistość. Podobnie jak potem „Kultura", którą też, mimo niebotycznych trudności w zdobywaniu, czytał od pierwszego numeru i cały komplet - bagatela! - miesięcznika posiada u siebie w domu... - A teraz czytasz „Kulturę"? Mówi, że tak; wymienia kilku starych autorów. Podejrzewam jednak, że jest to już inne czytanie - po prostu z sentymentu. Po raz pierwszy Turowicz zetknął się z Giedroyciem już przed wojną, na jakiejś politycznej naradzie. Potem - w Paryżu w roku 1957. W późniejszych nieczęstych pobytach za granicą raczej się z Redaktorem „Kultury" nie widywał, w obawie nie tyle o siebie, co o konsekwencje wobec „Tygodnika". W ostatnim, swobodniejszym okresie widywali się kilkakrotnie w Maisons--Laffitte. Spotkania miały charakter bardzo w stylu Giedroycia, mówi. Miał przygotowanych kilka tematów i odpytywał z nich dokładnie rozmówcę, sam doskonale przygotowany... W czasie całej rozmowy nie mogę opędzić się od myśli, że Turowiczowi oszczędzone zostało coś, co stanowi jedną ze „zmór" Giedroycia i co w miarę upływu czasu przewija się jak 154 i leitmoiiv w jego myślach - niewychowanie następcy. W „Tygodniku" „następców" chmara. Na dobrą sprawę potrafiliby już dziś poprowadzić pismo sami. Wielka pociecha dla naczelnego, ale czy również nie cień poczucia własnej zbędności? - Czy nie ciąży ci parcie młodych roczników? - pytam wprost. - Nie ciąży. Bez zarozumiałości twierdzę, że my, stara gwardia, jesteśmy im bardziej potrzebni niż oni nam. „Tygodnik" wychodził, kiedy ich nie było na świecie. Przychodząc do nas, nie wiedzieli, jaką wartość stanowi ciągłość. Uczą się jej od nas. A jak chyba dobrze rozumiesz, bez ciągłości nie ma „Tygodnika". Nie ma. Wydaje się pewnikiem, że obchody stulecia pisma odbędą w Krakowie w nie zmienionych „dekoracjach" i z całą maestrią i wdziękiem fetowania, właściwym tylko temu miastu. „Kultura" natomiast, jeśli dożyje i przeżyje swoje półwiecze, może jedynie małą wzmianką fakt ten zaznaczy. Bo takie są jej - czyli Jerzego Giedroycia - obyczaje. Rozmowa ze Stanislawem Stommą w szpitaliku zakładu podwarszawskich Lasek w czasie apogeum letniej kanikuły. Porażający długotrwały upał, nie notowany od stu lat. Wiele osłab-nięć i udarów słonecznych. Nie unika też zasłabnięcia Stanisław Stomma. Rekonwalescencję odbywa w infirmerii zakładu Lasek, na skraju Puszczy Kampinoskiej, wśród zeschniętych na zapałkę sosen i modrzewi. Zakonnica, która wskazuje mi drogę, od bramy pyta, czy nie podać czegoś do picia... Stommę, o dwa lata młodszego od Giedroycia, cechuje, charakterystyczna dla tego pokolenia, doskonała pamięć i klarowność wywodu. - Czy lubi pan Jerzego Giedroycia? - pytam. - Pytanie kłopotliwe, ale odpowiem tak: lubię i szanuję, choć nasze stosunki bywały cierpkie. - Od początku? - Nie. Znałem go przed wojną, kiedy pracowałem w takim ubożuchnym piśmie „Pax" (proszę nie mylić z PAX-em powojennym!), które nam, żebrakom, ledwie udawało się wydawać, a on był już podówczas redaktorem „Buntu Młodych". Oba pisma lubiły się. Giedroyc zaprosił mnie do Warszawy i zaproponował 155 posadę bardzo wysoką, bo sekretarza osobistego ministra Gra-bowskiego... - Miał już wtedy aż takie stosunki? - Kolosalne. Wynikały z koligacji jego samego i najbliższych współpracowników oraz mądrości pisma. Same dobte rzeczy mogę powiedzieć o „Buncie Młodych", przekształconym potem w „Politykę". Wszyscyśmy się tam garnęli, z Turowiczem, z Kisielewskim... Po wojnie, kiedy po zamknięciu „Tygodnika Powszechnego" Stomma i Turowicz znaleźli się bez środków do życia, jeden Gie-droyc na emigracji zatroszczył się o nich. - Powiem dyskretnie i krótko: on nas utrzymywał. Później, w roku 1957, na zaproszenie i koszt Giedroycia Stomma pojechał do Paryża. Giedroyc popierał go jako przewodniczącego koła ZNAK. - Byliśmy wówczas jednomyślni w spojrzeniu na Gomułkę. Dawaliśmy szansę rewizjonizmowi... Ich drogi zaczęły się rozchodzić na tle rozwoju sytuacji w Polsce. Giedroyc zaczął przejawiać sceptycyzm, stawiać znaki zapytania, czy członkowie ZNAKU nie pomylili się, wchodząc do sejmu. Kiedy za trzecim razem Stomma przyjechał do Paryża, już własnym sumptem, to mimo oziębienia stosunków Zygmunt Hertz zapytał, czy nie potrzebuje finansowego wsparcia. Tak więc troska pozostawała, niezależnie od rozejścia się koncepcji politycznych. W gruncie rzeczy z Giedroyciem nigdy nie miał starcia, nigdy kłótni. Najzwyczajniej - Giedroyc szczerze mówił mu w oczy, że eksperyment polski się nie udai i że ma szkodliwe znaczenie. Pogląd ten przejawiał się też na łamach „Kultury", piórem Lon-dyńczyka (Juliusz Mieroszewski), który napisał o kole ZNAK z machnięciem ręki. Kiedy Stomma w rozmowie z Giedroyciem nazwał Londyńczyka „pański podżegacz negatywny", Giedroyc najspokojniej odpowiedział, że nie żaden podżegacz, a\eporte-pa-role. U progu dekady Gierka zaatakował Stommę w „Kulturze" Dominik Morawski. O ile Londyńczyk był w polemice grzeczny, o tyle Morawski - grubiański. Kolejne spotkanie Stommy z Giedroyciem miało miejsce u pallotynów już w czasie III Rzeczpospolitej. Rozmawialiśmy, jak mówi, o omnis rebus, bez dotykania spraw spornych. 156 - Czy pamięta pani mój sceptycyzm w lipcu 1989 na pierwszej sesji parlamentu? - pyta. - Pamiętam. Zgorszyłam się, bo wszyscy byliśmy ogarnięci entuzjazmem, tylko pan na moje pytanie o Izbę odpowiedział: „No, Bundestag to nie jest...", mając na myśli poziom posłów. - Podobnie różniłem się w opinii od innych, kiedy Giedroyc zdecydował się nie przyjeżdżać do Polski. Czułem sympatię dla tego kroku, ucieszyłem się, że znalazł się ktoś, kto chciał odczekać. Było to posunięcie mądre i dowodzące zupełnego braku karierowiczostwa. Giedroyc, gdyby przyjechał, mógł wtedy sięgać wysoko. - A wiedzą państwo - zwracam się w tej formie, ponieważ w rozmowie uczestniczy pani Elżbieta Stommowa - co mi Giedroyc powiedział o was? Że ze Stommów to najbardziej lubi ją. Pan Stanisław mówi „I za to ja go właśnie lubię", ale ona przyjmuje oświadczenie Giedroycia z pewnym przekąsem. Przypomina, jak się poznali na progu pokoiku w hoteliku na rue Bonaparte. Był to jej pierwszy Paryż, rok 1958. Otworzyła na pukanie drzwi i rozpoznała postać Giedroycia. te wielkie, charakterystyczne oczy; stał z bukiecikiem konwalii dla niej. Potem nie zauważała, żeby ją dostrzegał. Chwilę rozmawiamy z panem Stanisławem o ich przedwojennym „Paxie". Był pismem otwartego katolicyzmu, podobnie jak środowisko Lasek, i jakby już gotowym na przyszły Sobór. - Gdy nastąpił, mogliśmy się chwalić, że wszystko przewidzieliśmy... Piasecki niewątpliwie wykorzystał potem nazwę... Ponieważ „Pax" wychodzi! w Wilnie, pytam o „Słowo" i Cata-Mackiewicza. Według Stanisława Stommy był to świetny publicysta, ale dominował u niego prywatny impuls, nie zawsze sprawiedliwy. Mimo to „Słowo" było pismem, które sprawiło, że Wilno nie stało się miastem szowinistycznym, uniknęło narodowego kołtuństwa. Wielka zasługa. Opuszczam Laski w przeświadczeniu, że obcowałam z osobą prawą, mądrą i z pogodą znoszącą niedogodności wieku. 157 Podróż czwarta Znów wiosną na trasie Paryż-Laffitte. Przez tydzień te same pallotyńskie progi, przez tydzień le same piękne ulice w codziennej marszrucie na stację, przez tydzień rozmowy. Zaglądając po drodze w witryny wielkich krawców, ubarwiające miasto tak zachwycająco, nagle mnie, liberałkę, opada socjalistyczna myśl: przecież to nie dla ludzi! Nie dla tej braci ludzkiej kłębiącej się na trotuarach ramie w ramię ze mną. W pięknych wnętrzach panują bowiem pustki o każdej porze dnia. Jak tajniak sprawdzam za każdym razem przez szybkę: nikogo, prócz obsługi. Dzielnice do patrzenia, nie do konsumowania. Szefa „Kultury" zastaję w nadspodziewanie dobrej formie fizycznej, ale w głębi bardzo napiętego, zaniepokojonego stanem zdrowia pani Zofii. Choroba, identyfikowana początkowo jako lurnbago, okazuje się wyjątkowo paskudnym półpaścem. Usiłuje pracować, ale każdy ruch sprawia jej bo!. Złamanie rytmu dnia wytrąca oboje z równowagi psychicznej. Widać, jak dalece sytuacja wspólnej pracy organizuje im życie. Przypominają mi się słowa Grudzińskiego: „Śmierć nad stołem jest marzeniem ich obojga". Gdy przychodzę po raz drugi, pani Zofii nie ma, już w szpitalu, a Fax, pobudzony i gryzący każdego, kto się do niej zbliżał, również lekarza i pielęgniarkę, pod nieobecność swojej pani zamienia się w „kupkę smutku". Przykro patrzeć. Udziela mi się nastrój domu i choć mamy z panem Jerzym w planie kilka spotkań, w niepewności, co przyniesie jutro, staram się dziś złapać jak najwięcej. Zadaję pytania trochę na oślep, hasłowo, nie rozwijając wątków. Jemu to nie przeszkadza, prze- 158 ciwnie, wchodzi w ten chaotyczny rytm. Na początku dwa słowa bieżących domowych żalów: zwierza mi się, że nie ma nikogo, kto by im zainstalował przełącznik w telewizorze, umożliwiający oglądanie „Wiadomości" polskich, co mają już Polacy we Francji; ich samochód to gruchot, a ogrodnik - katastrofa, wytrzebił maciejkę... Minorowy nastrój kontrastuje z aurą na dworze. Rozbuchany wiosenny ogród wokoło. Gdy później przegrywam rozmowę, słychać silnie nagrany na taśmę, akompaniujący, śpiew ptaków. - To może teraz trochę żalów na Polskę. Napisał mi pan: „Niech pani przyjeżdża, upuszczę sobie trochę żółci..." - Nie. Ulewanie żółci jest zajęciem bezcelowym i monotonnym. Pracuję nad oceną sytuacji, a jednocześnie nad naszkicowaniem czegoś bardzo zwięzłego na temat, co należy zrobić w najbliższym czasie. To będzie coś w rodzaju łabędziego śpiewu. - Nim ten śpiew nastąpi... Pan zorganizował pierwszą przesyłkę samizdatu z Rosji na Zachód w roku 1959. - Tak. Był to tekst Daniela i Siniawskiego, występujących pod pseudonimem Terc i Arżak, pod tytułem Sąd idzie. Wkrótce po wydrukowaniu u nas miał przekłady na wiele języków. Został przemycony za pośrednictwem Helenę Zamoyskiej, z domu Peltier, córki francuskiego attache naval w Moskwie. Znałem ją poprzez męża, tego rzeźbiarza, Augusta. Studiowała na moskiewskim uniwersytecie, tam poznała Siniawskiego i Daniela. Przez nią lo szło. Umiała wykorzystać pocztę dyplomatyczną. Tą samą drogą przesyłałem im też honoraria. Bardzo byli to obiecujący ludzie; nie tylko zresztą oni. A teraz? Daniel nie żyje, Siniawski jest na emigracji w wojnie ze wszystkimi; Maksymow też w wojnie. Wszyscy Rosjanie skłóceni. - Bardziej niż my? - O, bardziej. - Pan Gustaw mówi, że najchętniej wydawałby pan „Kulturę" w Moskwie. Miał pan zawsze feblika do Rosjan? - Lubię Rosjan i boję się ich. Rosja fascynuje mnie jako kultura, literatura, poezja i jako zagrożenie. - U pana polityka zawsze sprzęga się z kuiturą. - Bo to się łączy, prawda? Szczególnie w tym przypadku. Od lat staram się podrzucić, komu mogę, pomysł wydania antologii współczesnej poezji rosyjskiej po polsku. Mnie na to nie stać. 159 A są to sprawy palące z politycznego punktu widzenia. Jeżeli doprowadzimy u nas do zaniku znajomości języka i znajomości tego kraju w ogóle, będziemy za to ciężko płacić. Bo jeżeli tendencje imperialne Rosji będą się pogłębiać, to jesteśmy na rozkładzie. Dlatego za wszelką cenę należy szukać kontaktów z Rosją i jej sąsiadami na różnych polach. Również z Kazachstanem i Kirgi-zją. Należy wchodzić tam gospodarczo; również jako pośrednicy. Trzeba robić próby okrążenia. Turcja może odgrywać dla nas rolę, bo Turcy mają ambicje w centralnej Azji. Trzeba więc trzymać rękę na pulsie. Musimy też uważać na siebie. Bo w historii nie tak odległej granice między polskością i rosyjskością bywały zacierane. My się łatwo poddajemy tej kulturze. Niech pani weźmie Petrażyckiego: wybitny socjolog, formacja polsko-rosyjska... - Zawsze słyszałam od pana o oddziaływaniu kultury polskiej na inteligencję rosyjską, a teraz wychodzi, że to my jesteśmy wchłaniani? - To się równoważy, prawda? Niewątpliwie mieliśmy wpływ na inteligencję rosyjską. Od dawna. Taki Przybyszewski był niezmiernie popularny w Rosji i liczba przekładów z literatury polskiej przed I Wojną Światową była imponująca. Później to osłabło, z naszej winy... Ale z drugiej strony istnieje coś takiego jak wpływ kultury rosyjskiej na Polskę i może być to niebezpieczne. - Sam się pan poddaje urokowi tej niebezpiecznej kultury. Kogo specjalnie pan ceni? - Kogo pani chce. Achmatowa, Balmont, Igor Siewieria-nin, co ludzi może oburzać. Poezję rosyjską odbieram zmysłowo. Siewierianina „Ananasy szampańsko..." Niech pani weźmie Wer-tyńskiego. Dość często występował w Polsce. Nie opuściłem ani jednego występu. Miałem znajomości i w innych środowiskach: przepadałem za panią Chiriakową zbliżoną do „Verbum" i Lasek. Fascynowała mnie emigracja rosyjska, może też dlatego, że degenerowała się w zastraszającym tempie. Lubiłem bale rosyjskie. Odbywały się w Resursie Obywatelskiej i były od polskich bardziej bezpośrednie. Jakoś to tak im wychodziło. - Tańczył pan? - Nie tańczyłem. Było to jedno z moich niedokształceń. Nie grałem w karty i nie tańczyłem. - To po co pan chodził? 160 j - Dla towarzystwa. Flirty, rozmowy, co pani chce. Sam organizowałem bale. Mój gruczoł towarzyski zaginął dopiero w Rumunii. W związku ze sprawami osobistymi, nie z upadkiem Polski. Upadek mną wstrząsnął, ale nie sparaliżował. Przeciwnie. Jestem człowiekiem o usposobieniu apokaliptycznym, tragedia mnie ożywia. Moją reakcją na katastrofę wrześniową była wzmożona aktywność. Inni się gubili, ja eksplodowałem pomysłami. - Najlepszy pański okres pod względem politycznym? - No nie. Były lepsze. Choćby perspektywy otwierające się dla naszej grupy w 1939 roku. Choćby objęcie przeze mnie Wydawnictw w II Korpusie. Choćby kupno tego domu; a właściwie odzew społeczny w postaci bardzo licznych drobnych datków na ten cel. - Powróćmy do Rosji. Jak pan odbierał Rewolucję? - W czasie wybuchu byłem w Moskwie w gimnazjum, wysłano mnie tam dla zmiany klimatu z Mińska, żeby dobić jakiś koklusz... Z pierwszych chwil Rewolucji nie mam najgorszych wspomnień, była niezmiernie kolorowa, demonstracje na ulicach niesłychanie ciekawe. Nie byłem jeszcze zwierzęciem politycznym, nie czułem grozy, tylko rozbawienie. - Już w czasie zimnej wojny, kiedy żelazna kurtyna była naprawę z żelaza, myślał pan o kontakcie z Rosjanami. Wydai pan w „Kulturze" trzy numery po rosyjsku dla Rosji. Jaki sygnał chciał pan przekazać Rosjanom? - Przede wszystkim, że nie walczymy z ludźmi, ale z komunizmem. - Czyli do przyjaciół Moskali? - Ma się rozumieć. I spotkało się to z ogromnie żywym odźwiękiem wśród rosyjskich dysydentów. Co tam było? Same tłumaczenia wybranych pozycji. Szkic Kolakowskiego O nadziei i beznadziejności, fragment książki Miłosza, fragment książki Gustawa. Teksty-świadectwa, bynajmniej nie nawołujące do czegokolwiek. Ale dla nich zaskakujące. Chciałem to robić periodycznie, ale zabrakło środków. Ustawiczny brak środków znajduje najlepsze odbicie w mojej w korespondencji z Jeleńskim. Gram tam rolę laką, jaką Gombrowicz grał wobec mnie: proszę o pieniądze. Moje nieszczęście w ogóle polega na tym, że miewam pomysły, ale wszystko rozbija się o brak pieniędzy. Zabiegi o pomoc, która by nie uzależniała, są pracą syzyfową. Jeleński miał 161 kolosalne kontakty międzynarodowe, więc z nich korzystałem. Bardzo przyzwoicie próbował sprawy załatwiać... - Stale wychodzi, że traktuje pan ludzi instrumentalnie, pod kątem, czy ktoś jest użyteczny dla Polski, czy nie... - Ma się rozumieć, że tak. A jak inaczej? - Kogo najbardziej ceni pan z emigrantów? - Adama i Lidię Ciołkoszów, arcybiskupa Gawlinę, ojca Bocheńskiego, generała Wiśniowskiego, inżyniera Romana Wajdę, twórcę POSK-u, Józefa Zielickiego, Jerzego Horzelskiego. - Ciekawy zestaw z różnych parafii, tylko brak młodszych. A kto się upamiętnił ile? - Na to wolałbym nie odpowiadać. - Z kim łączyła pana najbardziej osobista korespondencja? - Z nikim. - Co to jest moralność w polityce? - Zwykła moralność. To chyba zrozumiałe, że cynizm w polityce jest skuteczny na bardzo krótką metę. Muszą istnieć im-ponderabilia. - Wziąłby pan Gombrowicza na mieszkanie, gdyby chciał z wami zamieszkać? Podjąłby pan to ryzyko? - Bezwzględnie tak. Właśnie dlatego, że był to Gombrowicz. Ale miał astmę, a schody w pawiloniku są niewygodne, sam zrezygnował. Na tej samej zasadzie przyjąłem Hłaskę, zresztą kto tu nie mieszkał. Istny karawanseraj! Hłaskę przyjęliśmy dla ta-ientu, Brychta - dla bytu. Wybrał wolność z powodu żony, potem nie wiedział, co ze sobą zrobić. We Free Europę by! spalony za książkę o Tadeuszu Nowakowskim. Dałem mu pomoc, napisał parę niezłych tekstów, reszta zła. - Stawar też tu mieszkał. - A, inny czas, rok 1961, i inny człowiek. Ujął mnie uczciwością osobistą. Nie należał do tej formacji, co młody Pomian czy Geremek, był trockistą. Ale nie miał od początku oporów w komunikowaniu się ze mną. Jego przyjazd do nas to cała historia. Pewnego dnia zadzwonił z dworca, żeby go odebrać, nie może się ruszać. Zygmunt pojechał i przywiózł go taksówką. Rozmów nie było, był cały pochłonięty swoją chorobą, dietę sam sobie pitrasił. Gdy nastąpił kryzys, wezwaliśmy pogotowie, zawieźli go do szpitala w Saint Germain. Rak żołądka wielkości arbuza, żadnych nadziei. Przesiadywałem u niego. Bardzo go denerwowało, pamiętam, stałe wyjmowanie mu szczęki przez pielęgniarkę; wreszcie 162 Zdjęcie pośmiertne Andrzeja Slawara lekarz zadecydował, żeby dała spokój... Powiedział tylko, że zostawia papiery, do mojego uznania. Były to wycinki pisma, które redagował, i cały szereg rzeczy pisanych ręcznie. Po śmierci zaczęły się telefony z ambasady. Interesowali się wyłącznie tym, co zostawił. Prócz papierów miał sporo pieniędzy, ubrania. Papiery zatrzymaliśmy zgodnie z jego wolą, a pieniądze i rzeczy przekazaliśmy potajemnie siostrze w Polsce. Zostawiliśmy go w kaplicy szpitalnej, zakupiliśmy kwiaty i wtedy powiadomiliśmy ambasadę, która zajęła się pochówkiem. - Nie mogli go kanonizować jako swojego świętego, bo pan z miejsca wydrukował to, co napisał. - W miesiąc po śmierci; jako Pisma ostatnie. Biblioteka „Kultury", tom 67. Hostowiec zrobił wstęp. - A Wat? Co pan o nim myśłi? 163 - Rozczarowałem się do niego po książce Mój wiek. Są tam nieścisłości, zupełnie oczywiste. Spotkanie z pisarzami sowieckimi, nie sklecę. Zupełnie się nie zgadzało. OII Korpusie, o który się nie otarł, pisa) rzeczy obrzydliwe. - I dlatego pan go nie wydał. - Ma się rozumieć; mimo nacisków Miłosza. - Rosja to nie był jedyny zagraniczny kierunek pańskiej ekspansji. Co pan chciał powiedzieć Amerykanom poprzez amerykański numer „Kultury"? - Amerykanom chcieliśmy przekazać informacje o całej Europie Wschodniej. Podchwyciłem inicjatywę uniwersytetu w Al-bany. Profesor Alicja Iwańska podsunęła ją rektorowi. Mieli pieniądze. Początkowo miała być to taka antologia „Kultury", w przyszłości liczyłem na kwartalnik. Stawiałem na Tyrmanda, bo sam nie mam czucia Amerykanów. On to przyjął z podskokiem, bo widział korzyści finansowe. Uniwersytet dał mu pensję visiting-profesora i gabinet z tabliczką. Wyboru tekstów dokonałem ja, on miał je skorygować pod kątem czytelnika amerykańskiego. Kompletnie zlekceważył tę pracę; przyjeżdżał tam, żeby zagrać w tenisa; porobił skandaliczne błędy: Bogdana Czaykow-skiego podał jako Rosjanina. Natomiast nie zapomniał, żeby na obwolucie jego zdjęcie figurowało na całą stronę. - A pan, podobno, w rozjuszeniu, palił tę obwolutę w swojej słynnej beczce do palenia szpargałów. - To już złośliwość, ale byłem wściekły. Zawiodłem się. - To pan się nie zna na ludziach. - Niestety, nie. Ale pragmatyczne wskazówki Piłsudskiego są wytyczną mojego postępowania. Na przykład, głową muru nie przebijesz, ale gdy nie ma odpowiedniego narzędzia, to trzeba je powoiać. Albo: jak brak marmuru, to się z gówna lepi monumenty. - Tu się nie ulepiło. - Nie ulepią się w dużym procencie z mojej winy. Łatwości kontaktowania się z ludźmi zawsze zazdrościłem Czapskiemu i Jeleńskiemu. Mój styl życia jest zamknięty; nie każdy toleruje ten nasz falanstef, kołchoz czy zakon, jak pani woli. - Byłby pan zdolny w obliczu krachu zwołać wielką naradę i podporządkować się kolegialnej decyzji? 164 1 - Na rady w sprawach szczegółowych jestem bardzo otwarty, ale nie uznaję kolektywnego kierownictwa. Redaktor ma być dyktatorem. - Roma lociaa, causa finita? - Ma się rozumieć. - Skąd się wzięła idea „Zeszytów Historycznych"? Z pączkowania? - W jakimś sensie tak, Z konieczności usamodzielnienia materiałów, które puchły. Najpierw zostały wydzielone z działu ese-istyki, potem z Historii Najnowszej, a potem tak się to rozrosło, że musiaJem stworzyć coś odrębnego. Początkowo był to rocznik, potem już kwartalnik. Niezmiernie ciekawa robota, ale trzeba się przekopywać przez morza archiwaliów. - Ktoś pomaga? - Sam to robię. - Czy z tej gromadzonej przez pana wiedzy nie wynika, że Polacy się w końcu ze sobą za łby wezmą? - Przez cały czas się biorą, ale żeby doszło w Polsce kiedykolwiek do wojny domowej, nie bardzo to widzę. Będzie raczej tak, jak zawsze w historii Polski: rozkład państwa. Nie, Polacy nie są zdolni do wojny domowej. Na to trzeba mieć pasję. - Szkoda? - Szkoda, bo świadczy o niesłychanej bierności. - Wobec rzezi wokół może lepiej, że jesteśmy bierniejsi? - Ale co może nas wychować państwowo? - Kiedy pan mówi: „państwowo", to znaczy, że chodzi o politykę zagraniczną. - Rozdroże, na jakim leżymy, decyduje o priorytetach. Stoimy w przeciągu historii. Gdyby nasze służby zagraniczne były na poziomie, połowę batalii mielibyśmy wygraną. - Co to znaczy „na poziomie"? - Z szeroką wizją i z elastycznością. - Do jakiego stopnia z elastycznością? - Do maksymalnego. Ale do tego potrzebny byłby mąż stanu miary Piłsudskiego, który miałby odwagę cywilną mówienia Polakom rzeczy, których nie chcą słuchać. Czyli wbrew nim. Gdyby żył i był zdrów, moglibyśmy inaczej wejść do ostatniej wojny światowej. - To znaczy pójść z Niemcami albo z Rosjanami? 165 - Nie wiem. Ale w każdym razie wyjść z niej inaczej. - Czy to prawda, że siłę państwa mierzy się słabością są; siadów i odwrotnie? Inaczej: tym państwo silniejsze, im sąsiedzi słabsi - czy pan się z tym zgadza? - Nie, nie zgadzam się. Przykładem jest choćby Izrael. - To znaczy, że w obliczu potęgi sąsiadów słabe państwo musi się tak zmobilizować, iż samo staje się silne, tak? Wobec tego i my mamy szansę. - Wielki temat. Tylko że ja tej mobilizacji u nas nie widzę. - Krytykuje pan obecną politykę zagraniczną, ale nasza przedwojenna też nie była najskuteczniejsza. - Sytuacja nieporównywalna. Wtedy - beznadziejna, dziś mamy szansę, jaka trafia się państwu raz na parę stuleci. I ją zaprzepaszczamy. Wtedy Beck nie odstępował co prawda od zasady Piłsudskiego, że trzeba za wszelką cenę utrzymać równowagę między wrogami. Tylko że Beck nie był Piłsudskim. Jego błąd polegał na nieliczeniu się z datami. Przeceniał układ z Wielką Brytanią, przeceniał normalizację stosunków polsko-niemieckich poprzez traktat o nieagresji. Z drugiej strony wojewoda Gra-żyński uprawiał gwałtownie antyniemiecką politykę na Śląsku, Pacyfikacje Ukraińców w Małopolsce wschodniej, a znowu pro-ukraiński wojewoda Józewski na Wołyniu. Niekonsekwencje były stałą cechą międzywojnia... - Pilsudski rzucał w twarz Polakom prawdy niepopularne, pan to robi stale. - Tylko nikt mnie nie słucha. - Ja słucham. Jaką konkretnie szansę zaprzepaszczamy? - Pierwszy błąd: nieprzygotowanie klasy rządzącej. Opozycja żyła walką z reżimem bez najmniejszej próby myślenia o przyszłości. - ...i o analizie wypadków. Rozmawiałam z Mazowieckim tuż po jego wyjściu z internowania. Powiedział, że pierwszą rzeczą, jaką między sobą ustalili w internacie, to zakaz analizowania tego, co się w Polsce stało. Uszom wierzyć nie chciałam. - Był to ciąg dalszy tej samej krótkowzrocznej, jednostronnej tendencji. Tłumaczyłem jeszcze w czasie latających uniwersytetów, że jest masę uczonych, politologów bezrobotnych, więc można było zamawiać opracowania, jak to robiono w znacznie trudniejszych warunkach przed Kongresem Wersalskim. Uznano 166 to za dziwactwo z mojej-strony. Wskutek czego weszliśmy w wolność nie przygotowani programowo. Pusta karta. - Balcerowicz przygotował się i zrobił swoje. - On tak. - Balcerowicz na prezydenta? Długi namysł: - Nie byłby najgorszy. - Ma pan słabość do ludzi przegranych. Czy sam uważa się pan za przegranego? - Przegranych lubię, ale sam nie lubię przegrywać. Tak, uważam się za przegranego w sensie oddziaływania, ale sprawy, które wysuwałem, wytrzymały próbę życia. - Pan mi wygląda na masona. - Masonem nie byłem i nie jestem. W przedwojennej Polsce uważałem ich działania na niepoważne. Jako urzędnik polityczny obserwowałem słynny gabinet bibliotekarza w sejmie, gdzie odbywały się ie konwentykle... Jeżeli robię na pani wrażenie masona, to dlatego, że lubię formy konspiracyjne. Są efektywne. - Ale kłócą się z demokracją. - Taki demokrata to ja znów nie jestem. - Nie?! - Nie. Nad życie nie kocham demokracji. Demokracja to potwór, choć nic lepszego nie wymyślono. A konspiracje bywają różne. Jeżeli dotyczą grona ludzi, którzy mają do siebie zaufanie i działają bezinteresownie, to proszę bardzo. Taki był, przykładowo, w swoim czasie Zakon Nieznanego Żołnierza, organizacja nieco mafijna, wymyślona przez Staszka Zaćwilichowskiego; można było szereg rzeczy konkretnie i sprawnie fam załatwić. - Po cichu, po kryjomu... . - ...ale nie po znajomości. Nie było to towarzystwo wzajemnej adoracji, ale ludzie z różnych środowisk, motywowani ideą, a nie zajmowaniem posad. Nie załatwiało się z zasady spraw personalnych. - Ale motywy ludzkie się zmieniają w toku takich działań. - Tak i dlatego idea zwykle usycha. Zabawna konspiracja Zaćwilichowskiego wypaliła się. Jednak tych kilka lat działalności uważam za bardzo pożyteczne. Zwłaszcza w zakresie reformy spraw zagranicznych. Drymmer to pięknie opisuje... Zaćwili-chowski zginął idiotycznie w wypadku samochodowym w wieku dwudziestu ośmiu lat. 167 - Dwójkarz. - Dwójkarz. Cóż w tym złego? Był jednym z tych ludzi, którzy wywarli na mnie wpływ. - Kto jeszcze? - Choćby pewien jezuita. Pod jego wpływem chciałem wstąpić do zgromadzenia. Nie tyle metafizyka mnie ciągnęła, ile działanie. Miałem dobre kontakty z „Verbum" i Laskami. Dzięki księdzu Marylskiemu, przyjacielowi Józia, poznałem księży-ro-botników. Zrobili na mnie kolosalne wrażenie. Danie ludziom wiary w coś, co było poza komunizmem. - Ale nie wypaliło, tak samo jak nie wypaliła teologia wyzwolenia. - Też była pasjonująca. W Polsce tych zagadnień nie podejmowano mimo moich sugestii. Moi przyjaciele z „Tygodnika Powszechnego" uznawali to za mój bzik. Nie interesowali się wtedy robotnikami. - Wierzy pan w Boga? - Ma się rozumieć, że tak. Tylko jestem trochę indyferentny, prawda...? Milczenie. - Demokracji i masonerii pan nie iubi, a lubi pan liberalizm? - Liberalizm dosłownie pojęty jest koncepcją krzywdzącą. Mało humanitarną i mało skuteczną, bo prowadzi do dzikiego kapitalizmu. Czyli do wynaturzeń, bo do fortun opartych na mętnych interesach. Jak u nas. Gdzie indziej wynaturzenia spotykają się z większą kontrolą ze strony państwa i opinii. W USA opinia potrafi zmienić prezydenta, w Anglii - premiera. U nas najsłuszniejsze artykuły publicystyczne nie znajdują żadnego rezonansu. Czy wyobraża pani sobie, że artykuł przedstawiający udokumentowane obciążające dowody winy naszego prezydenta lub premiera mógłby sprawić, żeby któryś z nich podał się do dymisji? - To ma związek z honorem. - Z jego brakiem. - Czy od początku nie lubił pan endecji? - Tak, w zasadzie endecy byli mi zawsze obcy, choć miałem przyjaciół w grupie ONR „A.B.C' Wojciech Zaleski, Jan Po-żaryski, Wojciech Wasiutyński. Z nimi mogłem się porozumieć, a nawet robiliśmy jakieś wspólne akcje, z których zresztą nic nie wyszło. 168 - Ale teraz znielubił pan endecję ostatecznie? - Teraz endecja to jest czysta reakcja, bez cudzysłowu. -To kim pan jest? Powiedział pan ironicznie o Mieroszew- skim: „Taki on socjalista jak ja"... - Bynajmniej nie ironicznie. Mam poglądy zbliżone do europejskich socjaldemokratów. Ale socjalizmu nigdy nie uważałem za lek na wszystko. Widzę ich utopijność i bardzo złą realizację. - Czyli kredyt, jaki dał pan Unii Pracy, uważa pan za pochopny? - Bardzo się do nich rozczarowałem. Myślałem, że staną się ośrodkiem lewicy, ale tego nie potrafili. Poza tym są bardzo mętni, jeśli idzie o koncepcje gospodarcze. Modzelewskiego lubię, ale to jest Hamlet, Mógłby odegrać dużą rolę, gdyby był bardziej zdecydowany. Jego stan zdrowia wiele tłumaczy, ale nie wszystko. Ostatnią jego książkę uważam za słabą. - Co pana rozczarowało do Solidarności? - Głównie dwie sprawy, dość wcześnie: bałagan polityczno--nnansowy^ czego nie znoszę, i zaniechanie strajku generalnego po „Bydgoszczy". - A ja modliłam się do Boga, żeby tego strajku nie było! - Obawiam się, że to ja jednak miałem rację. Baliście się wkroczenia. A ja te pogróżki uważałem za szantaż. - Na jakiej podstawie? - Bo Rosjanie są niesłychanie ostrożni. Ich wkroczenie do Czech było winą Dubczeka. Pierwsze pytanie Tity (a był lepszym znawcą bolszewizmu niż ja), gdy przyjechał do Dubczeka, brzmiało: „Czy liczycie się z interwencją?" Gdy otrzymał odpowiedź, że się nie liczą i że nie myślą o stawianiu oporu, skróci! pobyt i zmienił nastawienie. Wychodził bowiem z założenia, że gdyby Rosjanie widzieli siłę i wolę oporu u Czechów, toby nie wkroczyli. - To czemu pan się boi Rosji dla nas? - Zagarnięcie nas nie będzie z ich strony wielką nieostrożnością, jak wchłoną Białoruś i Ukrainę. Do tego mają odpisanie nas przez Zachód na swoją strefę. Nikt palcem nie kiwnie i oni to wiedzą. - Hiobowe prognozy. Powróćmy na stare, bezpieczne łamy „Kultury". Był czas, że pisywali tam głównie „nieiegalnicy". Jak ich pan chronił? 169 - Bardzo o to dbaliśmy. Nie przypominam sobie żadnej wpadki z naszej strony. Wpadali sami przez nieostrożność lub nieodpartą chęć chwalenia się. Ideałem okazał się Florczak-Pe-likan, tak zakonspirowany, że nawet ja przez długi czas nie wiedziałem, kto to jest. - Po tuzach, którzy nie musieli chronić nazwisk, takich jak Mieroszewski, Gombrowicz, Miłosz, Jerzy Stempowski, Bobkow-ski, długo wyliczać, do pisma przypłynęła fala młodych rewizjonistów z Polski. Nie mieli oporów ideologicznych starszego pokolenia, przeciwnie, przejawiali enuzjazm wobec „Kultury", przesiadywali, dyskutowali, drukowali - ale na koniec poszli sobie. Dlaczego? - Ambicje, prawda? Mam na końcu języka, że przecież młodość i tak wygrywa ze starością, więc o jaką tu ambicję chodzi - ale nic nie mówię. - Torufkzyk nie ukrywała, że chce robić samodzielne pismo, żeby opanować „Kulturę". Była niesłychanie oddana Michnikowi, przewidywała, że on będzie moim następcą. Bardzo mnie zaskakuje, gdy słyszę od pani, że on mnie ceni. Demonstrował coś zupełnie odmiennego, odwiedzając tu przed śmiercią Józia. Sta-rannie.mnie unikał mimo otwartych jak zawsze drzwi. Nie umiem pani nic więcej powiedzieć o przyczynach lej animozji... Z Ireną Lasotą, która prowadzi ciekawą robotę, jeśli idzie o Bułgarię i Czechy, i umie na to zdobywać pieniądze amerykańskie, mam stosunki żadne. Najder. Największa moja pretensja do niego nie polega na tym, że byt podwójnym agentem... - ...jakim tam! - ...no właśnie! Ale na tym, że gdzie się znajdzie, dezorganizuje ludzi. We Free Europę miał dużą sytuację, został znakomicie przyjęty, a on ten zespól z miejsca zantagonizował. A przy tym wykazywał nadmierną ostrożność. Przysłał do mnie Mieleszkę na wywiad, któremu powiedziałem, co myślę na różne tematy. Nigdy go nie puścił na antenie, tłumacząc się rzekomymi zakłóceniami technicznymi... Kukliński. Nie miałbym przeciwko niemu nic, gdyby prowadzi! wywiad nie dla USA, tylko dla Polski, - On twierdzi, że to właśnie robił. - To dlaczego nie przekazywał wiadomości Polakom? Jeżeli się bał powiedzieć komuś w kraju, pozostawał Papież, pozostawała emigracja, „Kultura", co pani chce. Nawiązał ze mną kontakt grubo po wszystkim. 170 - Pakujemy tu do jednego worka ludzi z różnych parafii i o różnym dziś znaczeniu. Proszę mi jeszcze powiedzieć, dlaczego starsi rewizjoniści, tacy jak na przykład profesor Lipiński, Pomian, Geremek, mieli do „Kultury" zastrzeżenia, jakich nie mieli młodsi? - Myślę, że w dużym stopniu indoktrynacja, prawda? To się zresztą przełamywało w osobistym kontakcie. Tak było z Pomia-nem i z Kołakowskim, z którym miałem okres bliższej współpracy. O Geremku nic nie mogę powiedzieć, bo go nie znam. Mam mu za złe robienie gestów szkodliwych na konferencji prasowej w Pekinie. Pojechał jako przewodniczący Komisji Spraw Zagranicznych w sejmie i potępił represje w Chinach. Nie wolno tak postępować, będąc w oficjalnej delegacji. Mógł to zrobić w Warszawie, ale nie w Pekinie. Karygodny błąd u człowieka zajmującego się profesjonalnie sprawami zagranicznymi. - Pomówmy o tych, którzy zawsze byli tacy sami. Turowicz? - Poznałem go przelotnie przed wojną. Byl w „Kulturze" z osiem razy, jesteśmy zaprzyjaźnieni. Ze Siommą po wojnie stosunki się rozluźniły. Może dlatego, że angażował się politycznie w sposób bardzo naiwny. Turowicz miał większy dystans. Stomma się angażował, nie przejawiając wielkiej odwagi. Wstrzymanie się od głosowania - w czym bohaterstwo? " - No, to pan teraz wykazał się nieznajomością rzeczy. Na sali była bojówkarska atmosfera. Mogii mu tę nieśmiało podniesioną rękę przetrącić. Jeżeli nie tam, to w ciemnym zaułku, jak zrobili z Kisielem. - Jak się ktoś zajmuje polityką, musi być przygotowany na wszystko. - Nie złagodniał pan na starość w opiniach o ludziach? - Nie. Raczej przeciwnie. - Co by pan odwołał ze swoich sądów? - W generaliach nic, ale w szczegółach - masę rzeczy. Wielu ludziom dawałem duży kredyt albo też nie zwracałem uwagi na ludzi tego godnych. Łatwo się do kogoś zapalam, a później -żal rozczarowania. Naiwnością było danie kredytu Gomulce po 1956; pospieszyłem się, inna rzecz, że szybko się wycofałem. - Z krzywdzących opinii też się pan wycofał? - Takiego wypadku nie pamiętam. 171 - A dość niezwykły wywiad Czabańskiego z Wyszkowskim na temat „zdrady" Okrągłego Stołu, który pan drukował. Zamieściłby go pan i dzisiaj? - Dzisiaj bym go nie zamieścił. Chyba że w polemikach. - Dlaczego dał pan wywiad „Trybunie"? - A dlaczego nie miafbym dać? Do postkomuny mam stosunek otwarty, tu się różnimy z Gustawem. Jeżeli nie popełnili dosłownych przestępstw, to traktuję ich na równi z dawnymi opozycjonistami. I taką samą miarą sądzę. Proweniencja postkomunistyczna mi nie przeszkadza, tak jak i nie pomaga czyjaś przeszłość opozycyjna. Kwaśniewskiego nie typuję na prezydenta, bo za mało o nim wiem. - Co pan źle toleruje u ludzi? - Nielojalność, To się wyczuwa. Ktoś przychodzi z wizytą i rozsypuje się w komplementach... - Dlaczego nie dacie się pochować na cmentarzu historycznym, w Montmorency, gdzie Mickiewicz, gdzie Norwid? - Zawsze chodzę osobno. Jeżeli ktoś przyjdzie na cmentarz laficki, to przyjdzie do mnie lub do moich współpracowników. Jak za naszego życia tutaj przychodzą. - Łatwiej byłoby pariu.zamknąć oczy, gdyby w Polsce było... co? Długie milczenie. "^—-v. - Ja pani na to nie odpowiem. Bardzo trudne pytanie. Łatwiej byłoby mi zamknąć oczy, gdyby do władzy w Polsce doszli ludzie z daleką wizją. Takich nie widzę. Stale szukam. A Wychodząc, rozglądam się za witrażami z motywem pawi; chcę na nie jeszcze raz spojrzeć. Kie ma. Okazały się papugami. Miałam fatamorganę. W dowód - Dudek oprowadza mnie po domu. Może to zwierzaki w oknie pokoju Zygmunta Hertza, zrobione ręką Lebensteina, wzięłam za pawie? Patrzymy na nie: ob-łażą, wymagają konserwacji. Pokój osamotniony; niezamieszkały; tylko tapczan... Nagła myśl; co z tym domem potem będzie?! Muzeum? Za co utrzymywane? Widzę to czarno: wywiozą, co się da, do Polski, dom zamkną na kłódkę i wywieszą napis „Na sprzedaż"... 172 Jerzy Giedroyc chciałby go zachować jako swoiste archiwum „Kultury", do którego zainteresowani zjeżdżaliby popracować. Chociażby wertować tomy korespondencji, której całość długo nie ujrzy światła dziennego. Z różnych przyczyn; również z woli autora. Korespondencja z Wacławem Zbyszewskim ma charakter bardzo prywatny. Nawiasem mówiąc, to u Zbyszew-skiego Giedroyc zamówił swój nekrolog, wiedząc, że nie będzie panegirykiem. Gdyby zebrać do kupy całą korespondencję, powstałaby biblioteka, objętością równa dziełu płodnego pisarza. Jest to jednak szczególne pisarstwo - mimo woli. Zaistniałe nie wskutek potrzeby pisania, ale załatwienia spraw. Gdyby autora stać było na telefon, nie mielibyśmy tej spuścizny... - Może któregoś z nas wzięła pani za pawia? - przywołuje mnie do porządku głos Dudka. W przelocie, jak zwykle, wymieniam kilka uwag z Jackiem Krawczykiem. Wyraża niepokój, że w domu nie ma stałej młodej pomocy z nocowaniem. Pan Jerzy i pani Zofia są zupełnie bez wyobraźni wobec tego, co się może zdarzyć... A może to właśnie wyobraźnia dyktuje im taki tryb? - myślę. Dostaję od Krawczyka jak zwykle porcję lektur i zdjęć. Nawet fotografię nagrobka Za-ćwilichowskiego na Powązkach z numerem kwatery. Niepokój o ten dom towarzyszy mi podczas całego pobytu. Podziwiając precyzyjną rzeczowość francuskiej mowy (mam okazję, bo sporo pytam o informacje), obserwując kloszardów, z ich spokojną filozofią, tak różną od agresywności naszych biedaków; patrząc na miasto, po którym chodzę, mam w oczach postać Gie-droycia i jego: „Wciąż szukam..." Ta wizja nie opuszcza mnie nawet wtedy, gdy słucham u pallotynów dramatycznej opowieści świeżo uszłego z Rwandy księdza (pallotynska misja jest tam z polskich najliczniejsza), który mówi, jak przetrzymywał pewną kobietę przy konfesjonale, żeby przedłużyć jej życie; siepacze pozwolili na dopełnienie sakramentu, czekali na zewnątrz... W Centre du Dialogue natrafiam na spotkanie ze Zdzi-sławem Najderem. Mówi o zamerykanizowaniu języka w Polsce. Temat nośny i tutaj, bo Francuzi, odporni dotąd na obce 173 wpływy, poddali się ostatnio tej modzie. Do podawanych przykładów VAT-ów, PIT-ów, fast-foodów i salad-barów dorzucam „shop spożywczy", jaki widziałam na Grochowie... Po spotkaniu łapię parę osób, pytając o szybkie skojarzenie na dźwięk słów „Jerzy Giedroyc". Maciej Morawski, dziennikarz: - Pierwsza postać II Wielkiej Emigracji (na spółkę z Czap-skim). Andrzej Wat, historyk sztuki: - Pierwsze skojarzenie? Polska. Ale misja skończona. Ja już przestałem odbierać świat poprzez antenę „Kultury"; prędzej przez „Ex Libris", najlepsze polskie pismo. Bogusław Sonik, dyrektor Ośrodka Polskiego w Paryżu: - Uczyłem się na nim. Ale dziś nie bierze się w Polsce Gie-droycia pod uwagę, bo obowiązuje mentalność dziennikarska, czyli krótki dystans i plotkarstwo. Marek Rudnicki, grafik: - Człowiek nieodzowny. Jako Żyd-Polak, uważam, że Giedroyc jako instytucja ratuje Polskę intelektualnie. Zdzisław Najder: - Skojarzenie? Wielki żal do losu, że tak się między nami stało. W Warszawie zadaję to samo pytanie po promocji książki Teresy Torańskiej My: Leszek Balcerowicz (spięty, ze wstrzymywanym urazem): - Pierwsze skojarzenie? Niezłomny, zasłużony, nie znający się na ekonomii, więc po co na ten temat zabierający glos...? Jan Krzysztof Bielecki: - Osobowość. Zdziwienie, że wydrukował wywiad ze mną, bo wydawało mi się, że moje uznanie dla niego jest jednostronne. Wiktor Kułerski: - Trudno o ocenę kogoś, kto nie ma konkurencji. Chłód - przy zaangażowaniu; polskość - bez poczucia „pępka świata". Fakt, że będąc piłsudczykiem, poszedł do Belwederu podczas wypadków majowych „dla prawa", jest tym, co podziwiam w nim najbardziej. 174 . Ignacy Rutkiewicz, prezes PAP: - Niezależność, merytoryczność, kompetencja. Blok Wschodni w „Kulturze" bardziej zapładniający myślowo niż wszystko, co pisane w kraju. Bohdan Kosiński, reżyser-dokumentalista: - Skojarzenie? Dramat ludzki. Człowiek widzący potrzebę różnego rozumienia spraw, czyli znający naturę rzeczy. Anatol Lawina, bezkompromisowy dyrektor NIK: - Giedroyc kojarzy mi się z racjonalizmem politycznym. Na ocenę za mały jestem..- . 175 Sesja w Lublinie W dniach 10-13 maja 1994 roku odbyfa się w Lublinie sesja poświęcona paryskiej „Kulturze". Paradoksem tej imprezy, robionej z sercem i z rozmachem - typowo polskim paradoksem - byt fakt, że na spotkaniu nie było ani jednego egzemplarza miesięcznika, któremu poświęcone zostały obrady. Mało tego -„Kultury" w Lublinie nie ma, ani w księgarniach, ani w bibliotekach dwu uniwersytetów, ani nie było jej w zaimprowizowanym na użytek sesji kiosku z periodykami. Nikt spośród miejscowych uczestników (głównie młodzi pracownicy nauki) nie wiedział też, gdzie można ją w Polsce za złotówki zaabonować. Fakt ten, co niejednokrotnie na tych stronach podnosiłam, świadczy o obecnym nastawieniu do tego czasopisma. Giedroycia honoruje się akademijnie, z Giedroycia się nie korzysta. Coś najgorszego, co go mogło spotkać. Być może jest to sytuacja nieuchronna w okresie przełomu ustojowego państwa. Krzysztof Kopczyński, zajmujący się zawodowo historią „Kultury", powiedział w czasie sesji: „W latach dziewięćdziesiątych «Kultura» w powszechnym odbiorze przenosi się ze sfery mitu, sytuowanego na pograniczu sacrum, do postpeerelowskiej codzienności". Święta prawda! Nie usprawiedliwia to żadną miarą faktu, że na sali nie było, powtarzam, ani jednego egzemplarza pisma, któremu poświęcona została impreza. Były gabloty z ogromnymi fotosami członków zespołu, siedziby, dokumentów, tylko tego, co stanowi produkt finalny całego przesięwzięcia - nie było. Całe spotkanie miało więc wymiar ściśle historyczny, jakby „Kultura" nie istniała po dziś dzień jako pismo żywe, jedyne 176 . w swoim rodzaju, niezależne, bo całkowicie poza układami, bez wewnętrznej cenzury, prawdziwie pluralistyczne, doskonale redagowane, nie zanudzające czytelników długimi elaboratami, a co najważniejsze - z wizją polityczną „długiego trwania", przesiewające z bieżących wydarzeń to, co w polityce konkretne, a jednocześnie ponadczasowe i nad czym warto się pochylić. Bo kto z dzisiejszych naszych polityków ma w głowie świadomość niebywałej koniunktury, jaka się przed nami otwiera, a która jest marnowana w personalnych rozgrywkach?! Kto pamięta, że każda dzisiejsza większość parlamentarna jest jutrzejszą mniejszością i że choćby dlatego nie należy korzystać z chwilowej przewagi, by gnębić przeciwnika? Kto wreszcie jest zdolny wyjść poza interes swojej grupy i myśleć o Polsce jako o całości? O tym ustawicznie przypomina Giedroyc, z tą swoją niebywałą umiejętnością przekładania bieżących zdarzeń politycznych na szersze pole. Ale kto go słucha? Materialna nieobecność egzemplarzy „Kultury" na sesji poświęconej jej dziełu była tego dowodem. Przybyła na sesję plejada starszych i młodszych badaczy, przyjaciół i współpracowników mówiła o „Kulturze" (z wyjątkiem Kopczyńskiego) wyłącznie w czasie przeszłym dokonanym. Dla reportera, który karmi się teraźniejszością, było to szokujące. Dopiero co wróciłam z Maisons-LafJitte i miałam w oczach Giedroycia żywego, odmłodzonego, odchudzonego, lepiej słyszącego i, jak zwykle, zapracowanego. Tutaj, w sercu Lublina, w pięknej sali Lubelskiego Trybunału, mówiło się o Gie-droyciu - myślę, całkiem bezwiednie - jako o „drogim nieobecnym", jako o zasłużonym zmarłym. Być może jest to nieunikniony defekt profesjonalny historyków, dla których liczy się tylko to, co było, a nie to, co jest. Byłaby to jakaś pociecha. Mimo to całkowity brak odniesienia do tego, co dziś robi „Kultura", brak „zaczytanych" egzemplarzy pisma w rękach dyskutujących wydał mi się tragikomicznym nieporozumieniem. Zebrani przyznawali, że wychowali się na „Kulturze", wyznając jednocześnie rozbrajająco, że „Kultury" dziś nie czytują. „Czasem, jak wpadnie mi w rękę, od przypadku do przypadku..." - padały odpowiedzi. Bohdan Osadczuk, zwany na sesji Atamanem, bo Ukrainiec, rodem z Kołomyi, pisuje stale do „Kultury", ale czy ją czyta -nie zdołałam ustalić. Wpadł na sesję między jednym a drugim 177 wykładem w Berlinie, gdzie mieszka. Odbył tę uciążliwą podróż, wyznając, że robi to dia Giedroycia. Czesław BieJecki „Kulturę" przejrzał zbiorczo na użytek tej sesji. Profesor Tadeusz Chrzanowski, prezes Polskiego Stowarzyszenia Historyków Sztuki, szczerze powie, że „Kultury" obecnie nie czyta, choć potrafi przytoczyć mnóstwo anegdotek z dawnych kontaktów. Tomasz Pietrasiewicz, przemiły młody dyrektor i animator eksperymentalnego lubelskiego Teatru NN, w ramach działań którego odbywa się sesja, mówi: „Prawda jest taka, że «Kultury» nie czytam, bo nie dociera do Lublina". Ale obiecuje, że gdy przy Teatrze NN powstanie czytelnia czasopism, „Kulturę" sprowadzi. Jedynym, który „Kulturę" prenumeruje, okazał się Andrzej Friszke, młody historyk, zajmujący się profesjonalnie opozycją i emigracją. Podejrzewam jednak, że czytuje regularnie głównie „Zeszyty Historyczne". Uważa je za wzorcowe pismo branży, dokumentacyjne, a jednocześnie otwarte, bez którego, jego zdaniem, nie może się dziś obyć żaden student historii. W referatach i w dyskusji mówcy potrafili ująć dzieło „Kultury" syntetycznie i ciekawie. Zagadnienia, które odnotowałam: antytradycjonalizm „Kultur}'", który nie oznacza wykorzenienia; polskość, przy jednoczesnym zerwaniu z mesjanistycznym cier-piętnictwem; budowanie mostów ze Wschodem; ewolucjonizm; i to, co może najistotniejsze dla „Kultury", szczególnie dziś: odwaga cywilna w stawianiu problemów wbrew obiegowej opinii. Stanowisko to po raz pierwszy dobitnie doszło do giosu na łamach „Kultury" w zakwestionowaniu „granicy ryskiej", czyli poprzez „oddanie" Lwowa i Wilna, oraz w zakwestionowaniu legalności rządu londyńskiego. O tym wszystkim mówili na sesji ludzie młodzi, w sposób atrakcyjny, bez akademickich nudziarstw, ale mówili w odniesieniu do lat pięćdziesiątych, sześćdziesiątych i siedemdziesiątych. O ostatnim piętnastoleciu - milczenie. Gdyby krytykowali, gdyby wytykali błędy i potknięcia, byłoby dużo lepiej. Dramat polegał na milczeniu. Tak, dramat, bo pasuje tu to słowo jak żadne inne. Dramat osobisty Jerzego Giedroycia, którego zresztą natura jakby stworzyła do takich uwikłań, ale i dramat nas samych - krótko patrzących. Dawno temu hipisi mieli zawołanie: „Nie wierz nikomu po trzydziestce!" Trudno mi oprzeć się wrażeniu, że zebrani w Lubelskim Trybunale młodzi naukowcy nieświadomie noszą w głowie myśl: „Nie bierz poważnie nikogo po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce, siedemdziesiątce!" Gdy Adam Michnik daje mi ogólnikową wypowiedź o „Kulturze", w której czytam podtekst o „problemach geriatrycznych", wiem, że kierują nim bardzo prywatne, niemal rodzinne emocje związane z ludźmi „Kultury". Jak wszakże wytłumaczyć nastawienie tych tu zebranych, wiernych-niewiernych? A może musi tak być? Może niezrozumienie u ludzi „pół-wolnej" Polski stanowi los Giedroycia? Może trzeba odczekać pokolenie? Może do dzisiejszego przesłania „Kultury" sięgnie dopiero „późny wnuk"? Sesja w Lublinie nie była imprezą sztywną. Przeciwnie. To piękne, ostatnie nasze „kresowe" miasto, miasto, co tu gadać, w ruinie, osłanianej miłosiernie bujnością wiosny, krzakami bzu i puchu topoli, to miasto jakby prowokowało do prywatności i zwierzeń. Dużo się podczas sesji przechadzało, przystawało, mówiło półprywatnie i prywatnie. W czasie sesji przebywał w Lublinie Gustaw Herling-Gru-dziński. Nie zabrał głosu na głównej sali, bo znajdowała się na drugim piętrze, a ze względu na stan zdrowia schody są jego „osobistym wrogiem". Towarzyszył jednak niestrudzenie spotkaniom parterowym, oblegany nieprzytomnie przez miłośników swojej twórczości. Gdy go spytałam, jak znosi tę wieczną uwagę skierowaną na siebie, odpowiedział, że z radością. „Nie ma pani pojęcia, jakie to szczęście dla emigranta wyjść na chwilę z anonimatu, być zauważanym i docenianym..." Rzeczywiście promieniał. Doczekał się. Zdążył. Czy Jerzy Giedroyc zdąży? Bo nie wątpię, że gdy na dobre uchylą się drzwi archiwów i z wydawnictw spłyną kolejne tomy jego listów, wówczas Giedroyc, autor nieznany, stanie się pisarzem rozchwytywanym. Kto wie, czy nie tą właśnie drogą ludzie wrócą do ostatniego okresu „Kultury", doceniając go należycie? 178 179 Tylko pytanie, czy Giedroyciowi dane będzie zaznać tej radości, której dziś w tak widomy sposób zażywa jego druh, Gustaw Herling-Grudziński. Piszę to nie tyle ze współczuciem dla Redaktora „Kultury7', co z gniewem na nas. Wszyscy narzekamy na postępującą nudę i zgiajchszaltowanie naszej prasy, która powoli zamienia się w bezselektywny diariusz czynności dyżurnych polityków. Dlaczego więc nie czytujemy „Kultury"? Gdyby „Kultura" była tonącym okrętem, to zgoda - niech szczury uciekają, Ale „Kultura" jest okrętem mocnym. O trwałej, nowoczesnej konstrukcji i instrumentach nawigacyjnych najnowszej generacji. Mogą być busolą. Wystarczy sięgnąć, żeby się o tym przekonać... Mój stary przyjaciel, Michał Radgowski, wyrafinowany felietonista, człowiek światły, mądry i oczytany, zaagitowany, pożyczył ode mnie parę ostatnich numerów „Kultury". Brał je bez przekonania. Zadzwonił pełen zdziwienia - rewelacja! Powtórzy! moją opinię: poważne, miarodajne pismo, wyróżniające się na tle produkcji krajowej swoją niezależnością. Oczywiście czytywał pilnie „Kulturę" za czasów niewoli - ale teraz?! Wiedział, że istnieje, ale myślał, że to się już skończyło, że nie ma co... Wybór listów (fragmenty) 7 stycznia 1993 Droga Pani, Przepraszam za długie milczenie, ale ja cały czas żyję jak salamandra w ogniu... W ojczyźnie coraz gorzej... Sprawy ukraińskie są niesłychanie za-bagnione. W tej sytuacji nasz prezydent i p- Suchocka wybierają się do Kijowa, a nie jest załatwiona chociażby sprawa operacji :,Wisła", nie mówiąc o Kościele prawosławnym czy sprawach gospodarczych. I tak na każdym kroku... Jakimi tematami ma zamiar Pani się zająć? Chętnie bym zaproponował kilka, bo jak Pani wie, lubię się zajmować nic swoimi sprawami. Łączę najlepsze pozdrowienia. Codzienny błyskawiczny konkurs radiowy, robiony przed porannym dziennikiem, 27 lipca 1994 roku zawierał następujące pytania: 1. Gdzie odbywają się rozmowy między Koreą Północną a Południową? 2. Jakie witaminy zawiera margaryna RAMA (sponsor konkursu)? 3. Jakie pismo prowadzi Jerzy Giedroyc, który kończy dziś osiemdziesiąt osiem lat? Na ostatnie pytanie padła jednoczesna odpowiedź dwu uczestników: „Replika" i „Kultura". Obaj jakoś trafili. 180 8 marca 1993 Droga Pani, A propos Pani książki (chodzi oAndersa spieszonego - EB). Przyszło rai na myśl, czy nie warto zorganizować dyskusji na jej temat w „Polsce Zbrojnej". A mianowicie, czy można z tej książki wyciągnąć jakieś konkretne wskazówki, naświetlenia czy wykorzystanie doświadczeń II Korpusu. Wiem z obserwacji, że przeciętni oficerowie, niezależnie od stopnia, nie czytają poważnych naukowych opracowań, a chętnie czylują książki, jak Pani, czy Monte Cassino Wańkowicza. Takich rzeczy w Pani książce jest bardzo dużo, jak np. wprowadzony przez nas stopień public relations officer, który umożliwił zorganizowanie akcji oświalowo^wycho-wawczej w wojsku. Czy tego eksperymentu nie można by przeprowadzić również dzisiaj - byłby to - moim zdaniem - najskuteczniejszy i najfań-szy sposób zlikwidowania politruków. Ponadto sprawy narodowościowe, 181 np. demokracja w wojsku itp. Może to mieć swój wydźwięk aktualnie, chociażby ze względu na polskie casąues blues na świecie, gdzie dzieje się bardzo niedobrze. Co Pani o tym myśli? Jeżeli idzie o nowe wydanie Pani Andersa, to bardzo bym się strzelał o wprowadzenie indeksu... Mam pecha. Szkoda, że moja audycja wypadła jednocześnie z serialem Dynastia. Bardzo jestem ciekaw Pani uwag o tej mojej audycji i w ogóle o moich ostatnich wystąpieniach... Nie ma nic dziwnego w tym, że swoją robotę łączyłem z pracą urzędniczą. Przez rozmaite zabawne relacje miałem dosyć wyjątkową sytuację, będąc na marginesie obozu sanacyjnego. Ale to jest historia, której w liście nie wyczerpię... Możemy o tym porozmawiać, jak się zobaczymy. Łączę najlepsze pozdrowienia, i wraz z Faxem oczekujemy Pani przyjazdu. 11 maja 1993 Droga Pani, ...P. Zakrzewski bardzo uprzejmie do mnie zatelefonował w sprawie Virtuti Militari dla Edelmana, nie bardzo mnie zresztą przekonał. Te rozbuchane apelyty są rzeczywiście przerażające, i to na każdym kroku, np. jazda prezydenta do Rzymu w gronie 86 osób... Wizyty na Ukrainie specjalnie się boję... Dziękuję również za Edwarda Raczyńskiego. Mam nadzieję, że przydzielą mu jakiegoś żandarma. (Jeszcze za życia Ambasadora nachodzili go złodzieje pod przykrywką dziennikarzy - EB). Z niepokojem myślę, co wyjdzie z naszych rozmów, no ale jestem pełen rezygnacji i gotów odpowiadać na zapowiedziane kwestionariusze. Łączę najlepsze pozdrowienia od nas i od Faxa. 25 maja 1993 Droga Pani, To prawdziwy pech z tym ograbieniem Pani w pociągu z Budapesztu. Ja zawsze, jadąc slipingiem, dokładnie rygluję drzwi na wszelki wypadek. 182 Chętnie proszę o wspomnienie o Kuśniewiczu. Rzeczywiście jest prawdziwy pomór, i to wśród ludzi, którymś jakieś wspomnienie należy się w „.Kulturze". Jest ich tylu, że starczyłoby na numer specjalny... Co do komarów, to nic pamiętam, by mi bardzo przeszkadzały na Polesiu. Może dlatego, że przeważnie byłem tam wiosną, kiedy jeszcze się nie wyroiły. Łączę najlepsze pozdrowienia od nas wszystkich. 24 maja 1993 Droga Pani, Jest Pani pod nieustającym obstrzałem... (Chodzi o książkę Anders spieszony - EB). Z rosnącym przerażeniem myślę, co będzie się działo, jeżeli Pani kiedyś ogłosi rozmowy ze mną. Wtedy cały ogień krytyków skupi się na mnie. Już teraz zastanawiam się, czy nie mówiłem jakichś specjalnych głupstw. Łączę najlepsze pozdrowienia. 12 listopada 1993 Droga Pani, ...Proszę uważać z grypą. Ona w tyra roku jest specjalnie niebezpieczna. Jak przejdzie, to proszę koniecznie zrobić zastrzyk. Mam nadzieję, że jest do dostania w Warszawie. Jeśli nie, to zaraz O syluacji nie piszę, bo tu trzeba tylko zgrzytać zębami... Łącze najlepsze pozdrowienia. 30 listopada 1993 Droga Pani, ...Lidia Ciofkoszowa lo rzeczywiście imponująca postać. Na szczęście operacja się udała i jest ona w dobrej formie... Bardzo jesicm ciekaw Pani książki. Nie wiedziałem, że przygotowuje Pani również coś dla prasy. To ostatnie mnie trochę niepokoi 183 i byłbym wdzięczny za przysłanie mi tekstu dla ewentualnych uwag czy nieścisłości. Ma się rozumieć, że idzie mi tylko o konkretne fakty, a nie, broń Boże, o wtrącanie się do Pani ocen, które przyjmę z całą pokorą... Łączę wiele serdeczności. 10 grudnia 1993 Droga Pani, Cieszę się, że przezwyciężyła Pani chorobę... Co to jest telefon „komórkowy"? Nigdy się z tym nic spotkałem. Korzystając z okazji przesłałem przez Marka Krawczyka drobiazg pod choinkę z najlepszymi życzeniami od całego domu z Faxem na czele... Wicie serdeczności. 28 grudnia 1993 Droga Pani, To jakaś niesamowita historia z tym telefonem komórkowym. Czy nie ma Pani szans na uzyskanie szybko normalnego telefonu? Łączę wiele serdeczności. 8 marca 1994 Droga Pani, ...Bardzo się cieszę na Pani przyjazd... Zaczynam żałować, że się wplątałem z tym całym Archiwum „Kultury"... Obawiam się, że czytelnicy odniosą tylko wrażenie, że przez cary ten długi okres czasu miałem za dużo pomysłów i projektów, na które bezskutecznie szukałem pieniędzy. Czy Pani się orientuje, kim jest Andrzej Zakrzewski, minister z kancelarii Wałęsy. Robi wrażenie człowieka inteligentnego, i miałbym ochotę zwrócić się do niego w kilku sprawach. Łączę najlepsze pozdrowienia. 184 25 maja 1994 Droga Pani, ...Pani pytania są bardzo trudne. Raz tylko w historii „Kultury" zaznaczyliśmy, że feksty nigdy się nie ukażą - szło o Bromkego. A tak, to jest sprawa czysto indywidualna. Albo kogoś osobiście nie znoszę, albo np. Iwaszkicwicz: na pewno zamieściłbym jego wiersze, a nigdy artykułu politycznego. Ale, generalnie biorąc, jestem liberalny. Liczy się dobry tekst. Gdybyśmy stosowali kryteria moralne, to literatura w ogóle by nie istniała... U nas, dziękuję, wszystko jak najgorzej. Zosia wraca jutro do domu, ale na długi czas jest wykończona. Jest to dla nas prawdziwa katastrofa. No, a ja, coraz gorzej, ale jakoś funkcjonuję... Łączę najlepsze pozdrowienia. 26 lipca 1994 Droga Pani, ...odpowiadam bardziej telegraficznie niż zwykle, bo upały, kłopoty w domu i narastające zagadnienia, z którymi sobie nie daję rady. Kończy się to na nieskoordynowanych odruchach tonącego człowieka... Ze zdrowiem Zosi jest ciągle bardzo niedobrze i ciągle nie widać końca tych rosnących kłopotów. „Falanster" w tym wypadku niewiele pomaga, może wręcz przeciwnie: rosnące poczucie bezradności, w jaki sposób pomóc... No, to chyba dosyć na dzisiaj. Wiele serdeczności. W zamieszczonym wyborze fragmentów listów usunęłam wszystkie drastyczniejjze „personalia" - EB. A* d 10 U18 ¦¦¦¦ ¦ ¦ łW ¦ *'*"" ¦¦¦-¦ "O* ¦ ik-ł«i ui b* 185 Na zakończenie W sierpniu 1944 roku urzędowałem w Rzymie jako kierownik Wydziału Prasy i Wydawnictw II Korpusu. Sytuację polską uważałem za beznadziejną, a wybuch Powstania Warszawskiego za katastrofę. W tym czasie gen. Sosnkowski był we Włoszech. Dzięki życzliwości kpi. Ludwika Łubieńskiego - było to w sierpniu, dokładnej daty nie pamiętam - gen. Sosnkowski zgodził się przyjąć mnie w hotelu, w którym mieszkał. Przedstawiłem Generałowi moją ocenę sytuacji - uważałem, że wchodzimy w noc t że za wszelką cenę Irzeba zachować pewne im-ponderabilia, które byłyby drogowskazem na ciężki okres. Do takich imponilerabiliów zaliczyłem legendę Naczelnego Wodza i wojska. Krótko mówiąc, zaproponowałem Generałowi, żeby z małą grupą polskich żołnierzy skakał z samolotu do Warszawy. Dla Legendy trzeba było, by obok trupów żołnierzy Armii Krajowej znalazły się także Po-land'y żołnierzy polskich walczących na Zachodzie. Zdaję sobie sprawę, że lo, co piszę, brzmi dzisiaj ogromnie melo-dramatycznie, ale dotąd jestem przekonany, że moja myśl wówczas była zimnie realistyczna. Zrozumiałe, że zgłosiłem się sam jako uczestnik lotu. Byłem przyjęty przez Generała około godziny czternastej. Dyskusje, analizy trwały do bardzo późnego popołudnia. W końcu Generał mój pomysł zaakceptował. Miałem się zameldować u mego następnego dnia. - Nie zostałem przyjęty. Wiele lat później żona Generała, p. Jadwiga Sosnkowska, przysłała mi szereg przekładów poezji francuskiej zrobionych przez Generała. Przekłady były poprawne. Odmówiłem diuku. Jerzy Gicdroyc „Zeszyty Historyczne", nr 109, 1994 rok mM, BIBLIOTEKA Mztoi D»nnilrafs»a i Nauk Połitywwrt 186 Uniwersytetu Warszawskiego W. Nowy Świat 69, 00*46 W t«J 2 Bibliografia Roman Buczek: Był laki czas..., Toronto 1981. Gustaw Herling-Grudziński: Dziennik pisany nocą, Res Publica, Warszawa 1990. Jerzy Giedroyc-Witold Gombrowicz: Lisy 1950-1969, Czytelnik, Warszawa 1993. Krzysztof Kopczyński: Przed przystankiem Niepodległość, Biblioteka „Więzi", Warszawa 1990. Marcin Król: Styk politycznego myślenia, Libella, Paryż 1971. Jerzy Łojek: Agresja 17 września 1939, PAX, 1990. Władysław Pobóg-Malinowski: Na rumuńskim rozdrożu. Gryf, 1990. O „ Kulturze" Wspomnienia i opinie. Puls, Londyn 1987. Zostało tylko słowo. Wybór tekstów o „Kuhurze, Flis, Lublin 1994. 187 Indeks nazwisk Abramow Jarosław 139 Achmatowa Anna 160 Aftanazy Roman 66 Anders Władysław, gen. 9, 14, 23, 27, 46-49, 51, 52, 69, 72, 73, 81, 85-86, 101, 119, 181--182, 183 Artois nr. d' zob. Karol X B Baczko Bronisław 149 Balccrowicz Leszek 56, 90, 167, 174 Balicki Zygmunt 88 Ballachir Edouard 129 Balmont Konstantin D. 160 Barański Leon Józef 99 Bąkiewicz Wincenty 52, 85, 86, 119 Bcck Józef 38, 44, 59, 86, 166 Benes" (Bcnesz) Eduard 99 Bendick KatbJccn E. Cavendish z d. Tillotson 122 Bendick Victor Cavendish 122 Berenbau 53-54, 77 Bielatowicz Jan Bolesław 27 Bielecki Czesław (pseud. Maciej Poleski) 149-152,178 Bielecki Jan Krzysztof 174 Bierezin Jacek 109-110 Bicrnacki Wacław zob. Kostek- ¦Biernacki Bobkowski Andrzej 170 Bocheński Adolf Maria 37-39, 59, 121-122 Bocheński Aleksander 36, 121 Bocheński Józef M. 55, 162 Boisgclin Gilles de 54 Boisgelin Yolande de (z d. Wań- kowicz) 54 Bolecki Włodzimierz 110 Borkowski Piotr zob. Dunin-Bor- kowski Borowski Tadeusz 27 Bór-Komorowski Tadeusz 47, 48- •49 Brandys Kazimierz 147 Brandysowa Maria 147 Bromke Adam 185 Broncel Zdzisław 123 Broniewski Władysław 122 Brycht Andrzej 162 Bristigierowa Julia (Julia Preiss) 28 Brzeziński Zbigniew 114 Buczek Roman 46-50, 187 Buczkowski Leopold 42 Bugaj Ryszard 95 188 Bukacki Stanisław zob. Burhardt- -Bukacki Burbonowie (Bourbon), dynastia 89 Burhardt-Bukacki Stanisław 64 Car Stanisław 86 Cat-Mackiewicz Stanisław zob. Mackiewicz Stanisław Cavendish-Bendick zob. Bendick Ccausescu Nicolae 108 Chiaromonte Nicola 29 Chiriakowa Eugenia S. zob. We- bcr-Chiriakowa Chmielowski Albert 126 Chruściel Antoni 48 Chrzanowski Tadeusz 178 Ciołkosz Adam 93, 95, 142, 162 Ciołkoszowa Lidia 95, 142, 162, 183 Conrad Joseph (właśc. Teodor Konrad Józef Korzeniowski) 116 Cyncynat (Lucius Quintus Cin- cinnatus) 88 Czabański Krzysztof 154, 172 Czapska Maria 28, 87, 90 Czapska Róża (po mężu Plater- -Zybck) 91 Czapski Józef 4, 24, 28, 40, 49, 52, 53, 54, 59, 60, 62, 69, 75, 81, 85, 86, 90, 100, 114, 116, 124, 125, 128, 140, 149, 164, 168, 170, 174 Czartoryscy, rodzina 54 Czaykowski Bogdan 164 Czechowicz Andrzej 50 Czechowiczówna Inka (po mężu Mierosławska) 93 D Daniel Julij (pseud. Mikołaj Ar-żak) 159 Dąbal Tbmasz 65 Dąbrowska Maria 42 DeryTibor 130 Długoszowski Bolesław zob. Wie-niawa- Dłu goszows ki Dmowski Roman (pseud. Kazimierz Wybranowski) 88 Doboszyński Adam 88 Doncow Dmytro 63 Dostojewski Fiodor 29 Drawicz Andrzej 139-141 Drawiczowa Wiera 139-140 Drewnowski Tadeusz 143 Drymmcr Wiktor T. 167 Dubczek Aleksander 169 Dunin-Borkowski Piotr 88 E Edelman Marek 182 Filozofów Dymitr W. 15, 98 Florczak Zbigniew (pseud. Pelikan) 169 Franco Francisco Bahamonde 121 Frankowski Feliks 122 Frasynhik Władysław 95 Friszke Andrzej 179 Fryde Ludwik 39 G Gaładyk Janusz 27 Gałczyński Konstanty Ildefons 27,30 Garbaty z „Parasola7' zob. Gąsior Zbigniew 189 Gaulle Charles de, gen. 90, 144 Gawlina Józef bp 162 Gąsior Zbigniew 131 Geremek Bronisław 32, 109, 162, 171 Giedroyc Henryk (Dudek, brat Jerzego) 75, 76, 79-84, 104, 124, 146, 172-173 Giedroyc Ignacy (ojciec Jerzego) 13, 62, 80, 83, 88, 95 Giedroyc Melchior 11 Giedroyc Romuald 11 Giedroyc Zygmunt (brat Jerzego) 82-84 Giedroyciowa (żona Henryka) 82 Giedroyciowa Barbara (żona Zygmunta) 83 Giedroyciowa Franciszka z d. Starzycka (matka Jerzego) 13, 60, 62, 80, 83, 88 Giedroyciowa Tatiana (b. żona Jerzego) 60, 146 Giedrus, protoplasta rodu Gic- droyciów II Gierek Edward 109, 156 Glcmp Józef, kard. prymas 93 Giówczyk Jan 102 Gogol Mikołaj 29 Gombrowicz Witold 90-91, 101, 115,117,130,134-135,145, 146, 161, 162, 170, 187 Gómori Gyorgy 130 Gomułka Władysław 171 Grahowski Witold 156 Grabski Władysław 90 Grażyński Michał 39, 166 Grcgorowicz (właściciel restauracji rybnej w Pińsku) 66 Groński Ryszard Marek 102 Grudzińska Lidia zob. Heriing- -Grudzińska Grudziński Gustaw zob. Herling- -Grudziński Grydzcwski Mieczysław 34, 90 Grzybowsld Wacław 44 Gulbinowicz Henryk, bp 65 H Halier Józef, gen. 60 Hańcza Ryszard 47-50 Heller Michał (pseud. Adam Kruczek) 92 Hercen Aleksander 93,135 Herling-Grudzińska Lidia z d Croce 103, 140, 149 Herling-Grudziński Gustaw 23, 24, 27-32, 34, 35, 75, 101, 103, 123,140-149,150,158,159, 161, 172,179,180,187 Hertz Paweł 39, 76 Hertz Zygmunt 20, 24, 68-76, 105, 117, 124, 139, 140-141, 146-147, 151 156, 162, 172 Hertzowa Zofia z d. Neuding 21, 24,28,42,61,67-78,91, 105, 106,117,123-124,126,137, 140, 146-147, 158, 173, 185 Hitler Adolf 65 Hlocd August, kard. prymas 91 Hlasko Marek 24, 162 Horzelski Jerzy 162 Hostowiec Paweł zob. Stempow-ski Jerzy Iwan IV Groźny, car Rosji 57 Iwańska Alicja 164 Iwaszkiewicz Jarosław 128, 147--14S, 185 Jarecki Andrzej 139 Jaruzelski Wojciech 32, 90, 109, 148 Jeleńska Teresa (Rena, z d. Skar- żyńska) 146-148 Jeleński Konstanty Aleksander (Kot) 21, 90, 99, 114, 123, 145- -146, 161, 164 Jeziorański Zdzisław 99, 114 Jeż Tomasz Teodor 88 Jędrzejewicz Wacław 153 Jodko-Narkiewicz Witold 99 Józewski Henryk Jan 63, 166 K Kafka Franz 57 Karol X (hr. d'Artois), król Francji 20 Karpiński Wojciech 179 Kiedacz Zbigniew 72-73 Kieślowski Krzysztof 108 Kisielewski Stefan 24, 34, 37-39, 106, 132, 140, 144, 156,171 Klimkowski Jerzy 72 Kołakowski Leszek 149, 161, 171 Komorowski Tadeusz zob. Bór- -Komorowski Koniński Karol Ludwik 31 Kopański Stanisław gen. 43, 81 Kopczyński Krzysztof 137, 176, 177, 187 Korboński Stefan 111 Kosiński Bohdan 175 Kostek-Biernacki Wacław 63 Kości alkowski-Zyndram Marian 62 Kościuszko Tadeusz 86 Kot Stanisław 48, 86 Kotański Marek 126, 144 Kotarba Beniamin 43 Kowalczyk Andrzej Stanisław 115 Kozłowski Krzysztof 102-103 Kozłowski Leon 72 Koźniewski Kazimierz 28 Kraszewski Józef Ignacy 15 Krawczyk Jacek 42, 45, 54-55, 61, 97, 173 Krawczyk Marek 184 Kropiwnicki Jerzy 105 Kruczek Adam zob. Heller Michał Król Marcin 39, 187 Kukliński Ryszard 170 Kulerski Witold 174 Kuroń Jacek 94, 151 Kuśniewicz Andrzej 183 Kwaśniewski Aleksander 148, 172 Kwiatkowski Eugeniusz 92-93 Laffittc Filip 20 Lannes Jean 20 Lasota Irena 170 Lawina Antoni 175 Lebenstein Jan 41, 172 Leopold III, król Belgów 65 Leppcr Andrzej 35 Lipiński Edward 109, 171 Lorenz Stanisław 111 Ludwik XIV, król Francji 19 Łętowska Ewa 119 Łobodowski Józef 24 Łojek Jerzy 43-ł4, 187 Łubieński Ludwik 186 Łukaszewski Jerzy 33 M Mackiewicz Józef 93, 110-111 Mackiewicz (Cat-Mackiewicz} Stanisław 93, 157 Maczek Stanisław, gen. 90 Maisons de, markiz 19 190 Maksymow Władimir 159 Malinowski Tadeusz, gen. 118 Malinowski Władysław zob. Po- bóg-Malinowski Marylski Antoni Józef, ks. 168 Mazowiecki Tadeusz 32,107, 129, 166 Micewski Andrzej 93 M i chaj łowicz Dragołub 27 Michnik Adam 32, 40, 109, 116, 135-136, 149, 150, 170, 179 Mickiewicz Adam 95, 172 Miedziński Bogusław 38 Miclcszko Tadeusz (pscud. Jerzy Kaniewicz) 170 Mieroszewska Inka zob. Czecho- wiczówna Microszewski Juliusz (pseud. Londyńczyk) 93, 117, 122-124, 156, 169, 170 Mikołajczyk Stanisław 47-49, 114 Miłosz Czesław 18, 29, 31, 56, 74, 75, 94, 106, 124 140, 141; 145-147, 161,164,169, 170 Minc Hilary 130 Mochnacki Maurycy 46 Modzelewski Karol 94, 169 Modzelewski Zenon, ks. 41, 102, 106 Mołotow Wiaczesław M. (właśc. Wiaczesław M. Skriabin) 44 Mondral Camilla 129-131 Morawski Dominik 156 Morawski Maciej 174 Morcinek Gustaw 27 Mościeki Ignacy 98, 118 Mrozek Sławomir 24. Musiałowi<2 Henryk 130 Muszyński Tadeusz 49 192 N Najder Zdzisław 123, 170, 174 Napoleon I (Napoleon Bonaparte), cesarz Francuzów 11, 20,89 Narkiewicz Witold zob. Jodko- -Narkiewicz Narutowicz Gabriel 60 Neuding Zofia zob. Hertzowa Zofia Niedziałkowski Julian 49 Niedziclski Mieczysław Roman 152 Niemyski Stanisław 60 Nicwiadomski Eligiusz 60 Niezbrzycki Ryszard (pseud. Ryszard Wraga) 118 Niklewicz Mieczysław 88 Noel Leon 45, 97 Norwid Cyprian Kamil 172 Nowak Jan zob. Jezioranski Zdzisław Nowakowski Tadeusz 162 Nowicki Stanisław, gen. 47 O Orszulik Alojzy,-bp 91 Osadczuk Bohdan 177-178 Osiecka Agnieszka 139 Owsiak Jerzy 144 Paderewska Helena z d. Rosen lv Władysławowa Górska 95 Paderewski Ignacy Jan 95 Palcster Roman 106 Pawlak Waldemar 99 Petrażycki Leon 160 Pffeifer Zbigniew 73 Piasecki Bolesław 93 Piasecki Stanisław 122 Pieracki Bronisław 62 Picronek Tadeusz, bp 93 Pietrasiewicz Tomasz 178 Pilsudski Józef 33, 37, 55, 64-65, 86, 88, 95, 96, 99, 118, 137, 144-146, 164-166 Pinochet Ugarte 109 Piotr I Romanów, zw. Wielkim, car Rosji 94 Pobóg-Malinowski Władysław 45-46, 95, 187 Pollakówna Joanna 126-128 Pomian Krzysztof 108-109, 112- 113,121-124,131,149,162, 171 Poplawski Jan Ludwik 88 Potiomkin Władimir 44 Pożaryski Jan 168 Pragier Adam 85 Prądzyńska Maja 91 Pruszyński Ksawery 36, 121, 122 Pruszyński Mieczysław (Miś) 36, 88, 121-122 Prystor Aleksander 33, 96 Pizybyszewski Stanisław 160 R Raczyński Edward 96-97, 153, 182 Raczyński Roger Adam 14, 41, 60, 96, 118 Radgowski Michał 180 Rajchman Henryk Janusz (Re- ichman, pseud. Floyar) 99 Rataj Maciej 64,96, 117 Rcizler Jerzy 39 Retingcr Józef 96 Ribbentrop Joachim von 44 Roman Antoni 33 Romanowiczowa Zofia 67 Romanowski Jan 73 RommcI Erwin gen. 120 Roosevelt Franklin Delano 47 Rousseau Jean Jacąues 30 Rudka Ludwik Mikołaj 43 Rudnicki Marek 174 Rutkiewicz Ignacy 174-175 Rydz-Śmigły Edward zob. Śmigły Rydz Sadzik Józef, ks. 41, 106 Sapiehowie, rodzina 51 Sartrc Jean-Paul 121 Sawicki zob. Rctfler Jerzy Schulcnburg Friedrich Werner 44 Semerau-Siemianowski Mściwój Maria Tadeusz 61 Sforza Carlo 146 Sidor Kazimierz 48 Sicmianowski Mściwój zob. Se- merau-Sicmianowski Siewierianin Igor 160 Sikorski Władysław Eugeniusz, gen. 45^6, 59, 94, 97-99, 118 Silone Ignazio 29 Siniawski Andriej (pseud. Abram Tcrc) 159 Skiwski Jan Emil 98 Składkowski Felicjan Sławoj zob. Sławoj -Skł adkowski Sławek Walery 33, 96, 118 Sławoj-Składkowski Felicjan 63 Słonimski Antoni 30 Smoleński Józef 46, 118 Smorawiński Mieczysław gen. 43 Sonik Bogusław 174 Sosnkowska Jadwiga 186 Sosnkowski Kazimierz, gen. 65, 98, 186 Spadolini Giovanni 29 Stalin Józef (właśc. losif W. Dża- gaszwili) 13, 57, 65, 86, 97, 147 193 Starzyński Stefan 33, 152 Stawar Andrzej 162-163 Stempowski Jerzy (pseud. Paweł Hostowiec) 98, 145, 163, 170 Stempowski Stanisław 98 Stomma Stanisław 38, 155-157, 171 Stommowa Elżbieta 157 Straszcwigz Czesław 122 Stroński Andrzej 73 Stiyjkowski Julian 110,128 Strzelecki Jan 31 Studentowicz Kazimierz 122 Subotić Milan 106-108 Suchocka Hanna 105, 181 Szumska Danuta 77, 106, 124 Śmigły Rydz Edward, marsz. 41, 42,44-45,59,63-64,118 Tatar Stanisław, gen. 47-49 Tito (wlaśc. Josip Broz) 169 Togliatti Palmiro 29, 148 Torańska Teresa 174 Toruńczyk Barbara 109, 137-138, 170 Trojden, wielki książę litewski 11 Turowicz Jerzy 102, 119, 152-155, 156, 171 Turowski Krzysztof 4] Tworzydlo Stanisław 43 Tymiński Stanisław 151 Tyrmand Leopold 167 U Ungcr Leopold 152 Ungerowa (żona Leopolda) 153 Utnik Marian, gen. 47, 141 Utnikowa Łucja (z d. Herling-¦Grudzińska) 141 Venclova Toraas 140 Villiers Gerald de 77 Yincenz Stanisław 22, 92 W Wajda Roman 162 Wałęsa Lech 32, 61, 181, 184 Wańkowicz Melchior 181 Wańkowiczówna zob. Boisgelin Yolande Warchałowski Jerzy 74 Wasitityński Wojciech 169 Wat Aleksander 110, 147, 162- -163 Wat Andrzej 174 Webcr-Chiriakowa Eugenia S. 160 Wenda Zygmunt 44, 63, 131 Wentlowa Sława 131 Wertyński Aleksander N. 160 Wieniawa-Długoszowski Bolesław 96, 98-99 Wierzbicka Anna 140 Wierzyński Kazimierz 22 Wiśniowski Kazimierz, gen. 26- -27, 162 Witkiewicz Stanisław Ignacy 61 Witold, wielki książę litewski 12 Wilos Wincenty 99, 117 Wolicki Krzysztof 114 Woraszylski Wiktor 140 Wraga Ryszard zob. Nkzbrzycki Wróblewska Alicja 71 Wróblewska Danuta 127 Wyszkowski Krzysztof 154, 172 194 Zaćwilichowski Stanisław 118, 167, 173 Zadkine Ossip 46 Zagozda Andrzej zob. Michnik Adam Zakrzewski Andrzej 95, 182, 184 Zaleski August 87 Zaleski Wojciech 168 Zamorski Kazimierz 50-52 Zamorski Kordian 51 Zamoyska Elżbieta z Czartory- skich 77 Zamoyska Helenę (z d. Peltier) 159 Zamoyski August 159 Zamoyski Stefan 54, 77 Żarem ba Zygmunt 123 Zbyszewski Wacław Alfred 16-21, 62, 71, 99, 104, 173 Zdziechowski Paweł 122 Zielicki Józef 100, 162 Zyndram-Kośdałkowski Marian zob. Kościałkowski Żongołłowicz Bronisław, ks. 91 Żeleński Stanisław 60 Żeleński Tadeusz (Boy) 60 Żeligowski Lucjan, gen. 15 Żółkiewska Lidia 49 Żółtowski Adam 87 Żitkrowski Wojciech 148 Żywiciel zob. Niedzielski Mieczysław Roman 195 Spis treści Dlaczego ........................................................................ 9 Kto o tym wie................................................................. 11 W oczach starych przyjaciół ............................................. 16 Podróż pierwsza ...............:.............................................. 23 Stare numery .................................................................. 35 Podróż druga .................................................................. 40 Polak drugiego piętra ...................................................... 53 Pani Zofia ...................................................................... 67 Dudek............................................................................ 79 Alfabet Giedroycia .......................................................... 85 Podróż trzecia .................................................................101 Gałązka rozmarynu .........................................................112 Zima-Wiosna-Lato ..........................................................126 Świadectwa .....................................................................139 Podróż czwarta ...............................................................158 Sesja w Lublinie ..............................................................176 Wybór listów...................................................................181 Na zakończenie ...............................................................186 Bibliografia .....................................................................187 Indeks ............................................................................188 BIBLIOTEKA łłyrtrati] Dzienntarstira i Nauk Poetyczny* Uniwersytetu Warszawskiego •ś. Nowy świai 69, 00-Oiń Wjrszaw» łel 20-Oł-łH w M5, 2W« Spis treści Dlaczego ........................................................................ 9 Kto o tym wie ................................................................. 11 W oczach starych przyjaciół ............................................. 16 Podróż pierwsza .............................................................. 23 Stare numery .................................................................. 35 Podróż druga .................................................................. 40 Polak drugiego piętra ...................................................... 53 Pani Zofia ...................................................................... 67 Dudek............................................................................ 79 Alfabet Giedroycia .......................................................... 85 Podróż trzecia .................................................................101 Gałązka rozmarynu .........................................................112 Zima-Wiosna-Lato ..........................................................126 Świadectwa .....................................................................139 Podróż czwarta ...............................................................158 Sesja w Lublinie ..............................................................176 Wybór listów...................................................................181 Na zakończenie ...............................................................186 Bibliografia .....................................................................187 Indeks............................................................................188 BIBLIOTEKA Wytóto Dziennikarstwa i Nauk Potiłycznjifc Uniwersytetu Warszawskiego ' ¦i. Nowy Świar 69, OfMmS Warszaw* w osmmim czasie nakładem Wydawnictwa MARABUT ukazały się następujące tytuły; Richard Burgin ROZMOWY Z JORGE LUISEM BORGESEM Książki, które ukażą się w najbliższych miesiącach: PROZA, POEZJA, REPORTAŻ LITERACKI Pierre Crepon RELIGIE A WOJNA Ewa Graczyk O GOMBROWICZU, KUNDERZE, GRASSIE I INNYCH WAŻNYCH SPRAWACH. ESEJE Bohumil Hrabal KIM JESTEM* John Irving MAŁŻEŃSTWO WAGI PÓŁŚREDNIEJ John Irving UWOLNIĆ NIEDŹWIEDZIE Ken Kesey RODEO Vladimir Nabokov KRÓL DAMA WALET Vladimir Nabokov PATRZ NA TE ARLEK1NY! Robert Nye MERLIN Robert Nye FAUST Joanna Siedlecka CZARNY PTASIOR* Isaac Bashevis Singcr CERTYFIKAT Wijliam Styren WYZNANIA NATA TURNERA Agata Tuszyńska KILKA PORTRETÓW Z POLSKĄ W TLE. REPORTAŻE IZRAELSKIE Agata Tus^yitskaSINGER. PEJŻ^Z Michał Zoszczcnko BĄDŹ CZŁOWIEKIEM, TOWARZYSZU! OPOWIADANIA ŚMIESZNE I SZYDERCZE cena 44.000 zł cena 440 zł cena 75.000 z) cena 7.50 zł cena 50.000 zł cena 5.00 zł cena 30.000 z) cena 3.00 zł cena 70.000 zł cena 7.00 ii cena 75.000 z! cena 7.50 zł cena 73.000 zł cena 7.30 zł cena 65.000 zł cena 6.50 zt cena 45.000 zł cena 4.50 zł cena 73.000 zł cena 7.30 zł cena 48.000 zł cena 4.80 zł cena 55.000 zł cena 5.50 zł cena 50.000 zi cena 5 00 zł cena 56.000 zł cena 5.60 zł cena 45.000 zi cena 4.51) zł cena 75.000 z! cena 7.50 zł cena 54.000 zł cena 5.40 zł *kocdycja z wydawnictwem G* STEFAN CHWIN MATTH1EU GALEY JEAN GENET JRI GRUŚA TOMASZ JASTRUN ALEKSANDER JUREWICZ EWA KURYLUK PIOTR LIPINSKI ROBERT NYE IWONA SMOLKA PIOTR SOMMER JAN JÓZEF SZCZEPAŃSKI AGATA TUSZYŃSKA Hanemann* Rozmowy z Marguerite Yourcenar Ceremonie żałobne Kwestionariusz 42 wiersze Pan Bóg nie słyszy głuchych* Wiek 21 Humer i inni Pamiętniki londa Byrona Rozpad Artykuły pochodzenia zagranicznego Ikar. Wyspa Z dziejów publiczności teatralnej w Polsc. NADIA JULEN Słownik mitów NADIA JULEN Słownik symboli ¦Biblioteka „Tytułu"